Colin Forbes Tweed 13 Przepaść(1)


Collin Forbes

Przepaść

Tweed 13

Prolog

- To się może źle skończyć - stwierdził Philip Cardon czując, że opony terenowego landrovera ślizgają się po błocie.

- Jeżeli się boisz, oddaj mi kierownicę. Lubię prowadzić - zapropono­wała Ewa.

Było w jej głosie coś prowokującego, co drażniło Philipa. Zgasił silnik i Ewa zapaliła następnego papierosa. Była noc, znajdowali się wysoko na wzgórzach Purbeck, dochodzących niemal do spadających pionowo w morze klifów. Dorset w lutym jest piekielne. Od kilku dni lało bez przerwy i pola na nizinach, które pozostawili za sobą dawno temu, pozamieniały się w jeziora, wręcz bagna. Wspinali się głębokimi koleinami, wybitymi w prowadzącej górską granią drodze. Było tak przenikliwie zimno, że Ewa zapięła pod szyję ciepły płaszcz z wiel­błądziej wełny. Wjechali w osłonięte od wiatru miejsce i nastała pełna grozy cisza. Philip miał wrażenie, że to jest ostrzeżenie. Niebo było bezchmurne i księżyc zalewał rozległe wzgórza dziwnym, migotliwym światłem, sprawiającym wrażenie, jakby jarzyły się od wewnątrz. Kilka metrów od drogi zbocze spadało ostro w dół. Po drugiej stronie doliny było równie strome zbocze. Z miejsca, w którym się zatrzymali, po raz pierwszy w trakcie wycieczki zobaczyli morze i rozciągające się na zachód ponure wybrzeże. Wśród wzburzonych fal tkwiły poszczerbione skały. Aż po horyzont przetaczały się zwieńczone pianą, wielkie jak góry grzywacze.

- To musi być Sterndale Manor - stwierdził Philip.

Na wąskim dnie doliny stał dom w stylu elżbietańskim, z wysokimi kominami. Philip zauważył, że zapalają się w nim światła, wyjął więc z kieszeni wiatrówki lunetkę, skierował ją na budynek i nastawił ostrość.

- Generał Sterndale i jego syn musieli wrócić z hotelu. Zamykają okiennice. - W domu zapalały się światła, potem - wraz z zamykaniem okiennic - znikały. - Jakby powoli znikało w nim życie - mruknął pod nosem Philip.

- To chore co mówisz - zbeształa go Ewa zeskakując z samochodu na ziemię. Nieoczekiwanie poślizgnęła się i gdyby nie przytrzymała się drzwiczek, upadłaby w błoto.

- Uważaj, tu jest bagno. - Philip w skupieniu obserwował posiadłość. Dręczyło go przeczucie, że zaraz nastąpi jakaś tragedia, mimo iż próbował sobie wytłumaczyć, że to z pewnością jedynie działa mu na nerwy dziwaczna atmosfera tego miejsca. - Zamykają się na noc.

- Słyszałeś przecież, jak mówił w barze, że mieszkając na pustkowiu musi w nocy zmieniać dom w fortecę - przypomniała Ewa. - Brr... Mieszkać w tak wielkim domu tylko we dwóch ze służącym. Marchat. Śmieszne nazwisko. Ciekawe jakiej jest narodowości. - Uśmiechnęła się i Philip przypomniał sobie, że właśnie ten uśmiech zwrócił jego uwagę, kiedy spotkali się po raz pierwszy. - Przesuń się, ja poprowadzę.

- Wracaj na miejsce. Ja jadę i nie ma o czym dyskutować.

- Jak chcesz, tylko nie spadnij do wąwozu.

Była wyraźnie obrażona, że nie udało jej się postawić na swoim.

- Czy ta góra, na którą wjeżdżamy, nazywa się Lyman's Tout? Co oznacza Tout?

- Przylądek. Punkt widokowy. To w miejscowym dialekcie. Po lewej mamy Houns Tout. Nie pytaj, co znaczy „Houns".

Philip uruchomił silnik i ruszyli pod górę. Po lewej rozciągała się rozległa przestrzeń, porośnięta rzadką trawą i otoczona kamiennym murem. Philip spróbował jechać po trawie, okazało się jednak, że jest zbyt nasiąknięta wodą. Wciąż nie mógł się pozbyć złych przeczuć i raz po raz spoglądał na Sterndale Manor. Wjeżdżali coraz wyżej.

- Ten facet w hotelu ostrzegał, że kiedy wyjedziemy zza grani, gwałtownie uderzy w nas wiatr prosto od morza.

Ledwie to powiedział, dotarli do szczytu. Wiatr trafił w samochód z impetem, jakby tuż obok zatrzaśnięto wielkie drzwi. Ewa nasunęła na głowę kaptur i zaciągnęła troczki. Wjechali na porośniętą rzadką trawą poziomą łąkę i Philip zwolnił. Kamienny mur po lewej skręcał ku wschodowi, co sprawiało wrażenie, jakby się zwijał pod naporem wichru. Morze dudniło niczym orkiestra złożona tysiąca bębnów. Philip zatrzymał samochód, wyłączył silnik i pochylił się ku Ewie, żeby mogła go usłyszeć.

- Pójdę kawałek pieszo. Jesteśmy chyba bardzo blisko krawędzi.

- Dla mnie wystarczająco blisko.

- Ciekawe, do kogo to należy?

Kilkaset metrów w lewo, w bezpiecznej odległości od morza, widać było ponury piętrowy dom z granitu. Wyglądał na opuszczony. Gładkie zbocze, na którym stał, schodziło prosto do miejsca, które musiało być skrajem klifu. Walcząc z gwałtownym wichrem, Philip szedł ostrożnie przed siebie. Nagle się zatrzymał - nieoczekiwanie znalazł się na krawędzi.

Podziękował Bogu, że wiatr dmie mu w twarz. Przed nim rozpościerała się stumetrowa przepaść, na samym dole widać było grzywacze. Z góry nie było widać podstawy klifu, spod jego górnej krawędzi wystawały bowiem głazy przypominające gigantyczne kły. Kiedy kolejna potężna fala uderzy­ła w klif z niezwykłą siłą, chmura drobnych kropelek zasłoniła wystające skały i Philip poczuł na twarzy wilgoć. Bryzgi opadły na chwilę ukazując głazy, które zaraz znów zniknęły w kłębach wodnego pyłu, kiedy w klif uderzył następny grzywacz. Philip pomyślał o tragicznej śmierci Jean, która znaczyła dla niego więcej niż życie. Wystarczyło zrobić krok do przodu, by ziemia na krawędzi się obsunęła i by znalazł się na dnie przepaści. Skończyłoby się wreszcie życie bez Jean. Miał świadka, który by potwierdził, że nastąpił zwykły wypadek. Zacisnąwszy zęby, odsunął od siebie tę myśl. Jean nie chciałaby, by się poddał, na pewno chciałaby, żeby żył dalej i dowiedział się, jaką jest sobie w stanie stworzyć przyszłość. Zamrugał powiekami, wydało mu się bowiem, że daleko na morzu kilka razy zamigotało światełko. Kątem oka zauważył mignięcie światła na lądzie. Kiedy odwrócił się ku tajemniczemu budynkowi, wyraźnie ujrzał szereg błysków. Porozumiewano się za pomocą sygnałów z kimś na morzu. Po chwili migotanie skończyło się. Czy była to igraszka jego wyobraźni? Wrócił do landrovera, podszedł do chowającej się za samochodem Ewy i skierował wzrok na wschód. Zsunęła kaptur, by lepiej słyszeć, co chce jej powiedzieć.

- Widziałaś światła błyskające z tego wielkiego ciemnego budynku?

- Nie.

- Jesteś pewna?

- Jestem. Dotarłeś do skraju klifu?

- Spada pionowo w dół. Przez chwilę kręciło mi się w głowie.

- Dlatego widziałeś błyski - stwierdziła i wskoczyła za kierownicę, nim zdążył ją zatrzymać. - Myślę, że lepiej będzie, jak ja poprowadzę z powrotem. Wsiadaj.

Zaklął pod nosem. Lubiła stawiać na swoim. Gdzieś w głębi jego czaszki brzęczał ostrzegawczy sygnał. Ledwie zdążył wsiąść, uruchomiła silnik, szybko zawróciła i ruszyła w drogę powrotną. Poruszony tym, co przeżył stojąc na skraju klifu, Philip przez dłuższą chwilę się nie odzywał. Wkrótce stwierdził z ulgą, że Ewa jest świetnym kierowcą. Na zachodzie prostopadle do brzegu wystawały w morze liczne skalne mierzeje, tak proste i wąskie, aż miało się wrażenie, że w wodę wbijają się gigantyczne oszczepy. Był to jeden z najbardziej ponurych pejzaży, jaki Philip widział w życiu. Nie było tu ani jednego drzewa - okolica składała się jedynie z łańcuchów wzgórz, przechodzących w owe potężne mierzeje. Dotknął delikatnie ramienia Ewy, aby jej nie przestraszyć. Znalazłszy się na skraju płaskowyżu na szczycie, zaczęli zjeżdżać w dół. Gdy przecięli grań, wicher zamilkł w ułamku sekundy, zupełnie jakby ktoś nacisnął wyłącznik. Znów zapadła tajemnicza cisza.

- Zatrzymaj się! - wrzasnął.

W oddali widział Sterndale Manor. Wielki dom palił się jak pochod­nia. Ewa zahamowała, Philip wyjął lunetę i skierował ją na objętą ogniem budowlę. Obiektyw wypełniły szalejące płomienie. Philip zaczął lustrować otoczony kamiennym murem teren. Z otwartych drzwi wielkiej szopy, znajdującej się dość daleko od płonącego domu, wystawał tył antycznego bentleya ze staromodnymi progami i olbrzymimi reflektorami. Należał do generała.

- Nic tu nie poradzimy - stwierdziła Ewa zapalając papierosa.

Uderzyła go nieczułość i obojętność w jej głosie, ale, niestety, Ewa miała rację. Nie można było dojechać do posiadłości zboczem po lewej, gdyż było zbyt strome. Nie można też było próbować dotrzeć tam na piechotę, bowiem mokra, błotnista powierzchnia była tak zdradliwa, iż z pewnością nie dałoby się utrzymać równowagi, co groziło stoczeniem się w dół.

- Nie możemy nikogo zaalarmować ani wezwać straży pożarnej! - wykrzyknął.

- Nie masz telefonu komórkowego?

- Nie mam.

Tweed, jego bezpośredni szef i zastępca dyrektora SIS, zabronił pracownikom używać tych urządzeń. W dzisiejszych czasach podsłuchi­wanie rozmów telefonicznych jest niezwykle łatwe, a Tweed był w tym zakresie niezwykle ostrożny.

- Nie wyobrażam sobie, by Sterndale albo jego syn zdołali się urato­wać z pożaru - stwierdził.

Wąwóz, w którym stał dom, biegł od budynku prosto do morza. Wicher z wyciem wpadał w naturalny korytarz, podsycał płomienie i rozwiewał je w dziwaczne kształty. Philip niechętnie schował lunetkę do kieszeni.

- Ruszamy - powiedział. - Musimy jak najszybciej zawiadomić kogo trzeba. Te idiotyczne okiennice, które Sterndale zamykał na noc, musiały przeszkodzić mu w ucieczce. Zaczekaj jeszcze chwilę!

Philip zauważył za skazanym na zagładę budynkiem jakiś ruch. Po raz pierwszy dzisiejszej nocy chmury zasłoniły księżyc i wszystko wokół przesłonił mrok. W tej chwili widać było tylko gorzejący dom. Philip skierował lunetę na drogę za posiadłością generała, prowadzącą okrężnie do wioski Langton Matravers. Niestety nic nie widział w ciemnościach.

- Czego szukasz? - spytała Ewa. - Cholernie tu zimno.

- Zdawało mi się, że widzę odjeżdżający samochód z kilkoma ludźmi w środku.

- Może to generał i jego znajomi? - spytała znudzonym tonem i zapa­liła kolejnego papierosa.

- Nie. Pojechałby bentleyem, który stoi, jak stał, wsunięty do połowy do szopy. Mówił mi, że jego drugi samochód, też antyk, jest w warsztacie.

- Pewnie ci się wydawało. Musisz być w dalszym ciągu lekko oszoło­miony od patrzenia w dół klifu. Możemy jechać? Jest lodowato.

- Oczywiście. - Ewa znów mogła mieć rację. Obraz odjeżdżającego samochodu mignął mu przed oczami jedynie przez ułamek sekundy.

Ewa prowadziła landrovera z ogromną wprawą, jechała znacznie szybciej niż on i choć często mało brakowało, by wypadła z kolein na gąbczaste pobocze, udawało jej się jakoś utrzymać.

- Przyjemnie się jedzie tym gruchotem. Wręcz zabawnie, w tych warunkach to niezły sprawdzian nerwów.

- Naprawdę?

Znów gdzieś w głębi jego umysłu zadźwięczało ostrzeżenie, natych­miast je jednak odsunął od siebie. Ukazał się księżyc. Posiadłość w dole wyglądała jak zwęglony stos. Widać było teraz ponury pejzaż Dorset, szeregi nieurodzajnych biegnących ku zachodowi wzgórz. Gdy dotarli do miejsca, gdzie polna droga, którą dotąd jechali, dochodziła do utwar­dzonej szosy, Philip usłyszał syrenę. Po chwili w dole przejechał migając światłami wóz straży pożarnej, zaraz po nim drugi.

- Skręć w lewo - kazał Philip, kiedy znaleźli się na asfalcie.

- Dlaczego?

- Jeżeli zaraz skręcimy w lewo, dojedziemy do drogi prowadzącej do Sterndale Manor. Będziemy mogli powiedzieć, co widzieliśmy.

- Co tobie się wydawało, że widziałeś. Szkoda czasu, przybyło dość strażaków. Jest w Kingston pub? Mam ochotę czegoś się napić.

- Jest, i to dobry. Jak chcesz, jedźmy do Kingston.

Philip nic z tego nie rozumiał. Ciągle jeszcze był zamroczony smut­kiem po nagłej śmierci żony, która zmarła rok temu, teraz po raz pierwszy czuł gwałtowny przypływ zainteresowania inną kobietą, ale jego umysł pracował dość normalnie. Dlaczego Ewa nie chciała zawiadomić władz o tragedii, której byli świadkami?

Zjeżdżali serpentyną Kingston. Ewa raz na jakiś czas ostro skręcała kierownicę, aby ominąć kałuże. Droga opadała stromo i Philip mógł się przekonać raz jeszcze, że jest znakomitym jest kierowcą. Była niezwykle atrakcyjną kobietą, ale nie wiedział o niej nic - od momentu ich pierw­szego spotkania przy kolacji w hotelu Priory nic o sobie nie powiedziała. Będzie musiał zadać jej przy drinku kilka pytań.

Znajdująca się na skraju Kingston restauracja Scott Arms była - jak i reszta miasteczka - stara i zbudowana z ciemnego kamienia. Wnętrze lokalu stanowił labirynt pomieszczeń na różnych poziomach oraz zacisz­nych kącików, w których często stał tylko jeden stolik.

- Bądź ostrożna - ostrzegł Philip biorąc Ewę pod ramię. - Chodzi się tu ciągle w górę i w dół i wszędzie pełno zdradliwych stopni.

- Nic mi nie będzie.

Usunęła ramię, znów niemal agresywnie demonstrując niezależność. Philip wybrał stolik w kąciku na poziomie ulicy, tuż przy wielkim, wychodzącym na wschód oknie. Zamówił kieliszek białego francuskiego wina, Ewa poprosiła o dużą wódkę.

- Chyba będę musiał prowadzić resztę drogi do hotelu - stwierdził z uśmiechem.

- Dlaczego? Uważasz, że po jednym drinku będę niezdolna do jazdy?

- Zobaczymy, jak będziemy się czuć, kiedy każdy wypije swoje.

- Philipie, jak zarabiasz na życie?

- Pracuję w ubezpieczeniach. W dość specyficznych, wymagających dużej dyskrecji. A ty?

- Moją specjalnością jest bezpieczeństwo. W raczej nietypowej dzie­dzinie. Ale prawdopodobnie i tak już powiedziałam zbyt wiele.

Kiedy popijali drinki, przeszedł obok nich mocno zbudowany mło­dzieniec, ubrany od stóp do głów w czarną skórę. W ręku niósł hełm motocyklowy. Przechodząc nawet nie spojrzał w ich kierunku, ale Philip odniósł wrażenie, że specjalnie tego unikał. Było w nim coś dziwnego.

- Jak długo zamierzasz tu zostać? - mimochodem spytała Ewa.

- Mniej więcej tydzień. Chyba że zostanę wcześniej wezwany do pracy. A ty?

- Jestem wolnym strzelcem. Zwiedźmy razem okolicę. Sądząc po tym, co opowiadałeś o Jean, przyda ci się towarzystwo. To twój pierwszy wyjazd od jej śmierci?

Przełknął ciężko ślinę, z trudem panował nad emocjami. Bezceremo­nialny, wręcz obcesowy sposób, w jaki Ewa przypomniała mu o śmierci żony, uderzył go mocno. Natychmiast jednak się opanował.

- Świetny pomysł - stwierdził. - Pewnie, oczywiście. Z przyjemnością przyjmuję tak atrakcyjną propozycję.

Ewa Warner miała pod płaszczem dopasowany granatowy żakiet i białą bluzkę ze stójką. Była tuż po trzydziestce. Jej trójkątna twarz o regularnych rysach, szerokie usta, wystający spiczasty podbródek sugerowały zdecydowanie. Kruczoczarne włosy przylegały gładko do czaszki, nos miała rzymski. Najbardziej jednak frapujące były spoglądające spod ciemnych brwi oczy, którymi obserwowała rozmówcę, tak jakby była w stanie zajrzeć mu do wnętrza głowy. Całe jej zachowanie wskazywało na silny charakter - w sumie była frapującą kobietą.

W pubie nie było innych gości. Ewa uśmiechnęła się w specyficzny ujmujący sposób.

- Nad czym dumasz, Philipie? Wyglądasz, jakbyś duchem był daleko stąd.

- Myślę, że dobrze mi zrobi damskie towarzystwo.

- Tu cię mam. Obiecuję, że zwiedzimy razem Dorset.

Wrócił myślą do momentu, kiedy kilka godzin wcześniej spotkali się w olbrzymiej piwnicy o wysokich kamiennych ścianach, gdzie podawano posiłki. Siedział sam przy kolacji, nakrywano właśnie stojący obok jednoosobowy stolik. Na oświetlonej ukrytymi reflektorami sali znaj­dowało się jeszcze tylko małżeństwo w średnim wieku. Ewa zeszła prowadzącymi z parteru kręconymi kamiennymi schodami, stanęła i cze­kając na kelnera zaczęła się rozglądać po niezwykłym pomieszczeniu. Zaintrygowała Philipa w momencie, kiedy ją ujrzał. W pierwszej chwili przemknęło mu przez głowę, że jest z mężczyzną. Rzut oka wystarczył, by stwierdzić, że nie ma na palcu obrączki.

- Czy madame na kogoś czeka? - spytał kelner podchodząc szybkim krokiem.

- Nie. Chciałabym ten stolik. Jest wolny?

Wskazała na stolik przy ścianie, niedaleko Philipa, Kiedy siadała dwa metry od niego, uważnie się jej przyglądał. Była szczupła, miała mniej więcej metr siedemdziesiąt wzrostu, na nogach złote pantofelki. Kiedy studiowała kartę, Philip zbierał się na odwagę, by ją zagadać. Od śmierci Jean nie zbliżył się do żadnej kobiety, przez cały rok nie czuł takiej potrzeby. Czując, że ją obserwuje, spojrzała na niego i lekko się uśmiech­nęła. Zdecydował się.

- Dobry wieczór. Czyżby też była pani sama? Polecam solę. Jest znakomita, oczywiście jeżeli lubi pani ryby.

Wyczuła jego zakłopotanie i uśmiechnęła się figlarnie, by ułatwić mu sprawę.

- Może się pan przysiadzie? Będę miała na kogo ponarzekać, jeżeli uznam, że sola jest niesmaczna.

Tak się zaczęło. Nie, nie tak, pomyślał Philip patrząc na Ewę siedząc w milczeniu w Scott Arms w Kingston. Wszystko zaczęło się wcześniej, w Londynie, w kwaterze głównej SIS przy Park Crescent, w wielkim, znajdującym się na parterze gabinecie, z którego okien widać było w oddali Regenfs Park.

Tweed poprosił Monikę, aby zostawiła ich na kilka minut.

- Philipie, sądzę, że powinieneś pojechać na wakacje.

- Nie sądzę.

- Philipie, rozkazuję ci jechać na wakacje. Zarezerwowałem dla ciebie apartament w bardzo miłym hotelu w hrabstwie Dorset. Na peryferiach Wareham. Hotel nazywa się Priory, apartament jest zarezerwowany na tydzień. Dowiedz się dyskretnie czegoś o generale Sterndale'u. Ma ponad osiemdziesiąt lat i należy do niego Sterndale's; prywatny bank, należący do rodziny od założenia na początku dziewiętnastego wieku.

- Czego mam się dowiedzieć?

- Nie do końca wiem.

Tweed wstał zza biurka, zdjął okulary i zaczął przecierać szkła krążąc po gabinecie. Był średniego wzrostu, w średnim wieku, miał ciemne włosy i kiedy zakładał okulary, stawał się człowiekiem, którego każdy minąłby na ulicy nie zwracając uwagi. Była to ogromna korzyść dla niezwykle przebiegłego zastępcy dyrektora SIS.

- Na pewno chciałbym wiedzieć, czy ma jeszcze w głowie wszystkie klepki. Kiedy spotkaliśmy się ostatnio w klubie, był w dobrej formie, ale było to wiele lat temu. Obchodził wtedy osiemdziesiąte urodziny. Kieruje osobiście bankiem, i to żelazną ręką. Na ogół jest niezwykle skryty, jeżeli więc uda ci się z nim skontaktować, będziesz musiał się starać, by coś z niego wydusić.

- Co dokładnie? - chciał wiedzieć Philip, któremu pomysł zupełnie się nie podobał.

Podejrzewał, że Tweed pragnie jedynie wyciągnąć go z domu, w którym mieszkał sam od śmierci Jean, zadanie było jednak zadaniem i nie miało sensu opierać się żądaniom szefa.

- Chcę także, byś poznał - choć wątpię, by to było możliwe, nawet jeżeli spotkasz się z nim osobiście - nazwiska jego głównych klientów. Weź walizkę, która czeka tu zawsze na wypadek nagłych wyjazdów, na zewnątrz stoi landrover. Oto kluczyki. Spróbuj się trochę odprężyć. Porozmawiaj z ludźmi.

- Skończyłeś marzyć? - spytała Ewa i zaczęła wkładać płaszcz. - Jestem tutaj.

Wkładając kurtkę, Philip pomyślał, że Ewa lubi, by poświęcać jej dużo uwagi, zaraz jednak skarcił się w myślach. Z pewnością siedział przez dłuższy czas bez słowa. Cóż, odwykł od towarzystwa kobiet. Szybko wyszedł i stanął przed Ewą na szczycie schodów wyłożonych - jak wszystkie korytarze w Scott Arms - kamiennymi płytami.

- Znam drogę do wyjścia. Bardzo łatwo utknąć tu na wiele godzin jak w labiryncie - rzucił przez ramię żartobliwym tonem.

- To, co było właśnie widać przez okno, oświetlone księżycową poświatą, to zamek Corfe - odparowała.

- Zdawało mi się, że to twoja pierwsza podróż do Dorset.

- Przeglądam czasami przewodniki, tak jak wszyscy. Jeżeli nie wie­działeś, to przyjmij do wiadomości, że bywają w nich zdjęcia - stwierdziła sarkastycznie.

Kiedy znaleźli się na zewnątrz, ruszył szybkim krokiem do parkingu za pubem nie przejmując się, że Ewa zostaje za nim. Doszła do samochodu, gdy siedział już za kierownicą. Otrzepywał o próg błoto z butów i czekał, aż Ewa usiądzie obok niego.

- Przesuń się - zażądała. - Chcę prowadzić.

- Ja też. Łyknęłaś niezłą porcję.

- Uważasz, że jedna wódka jest w stanie odebrać mi zdolność powo­żenia twoim rydwanem?

- Moja kolej.

Wyjechawszy z parkingu ruszyli krętą, stromą drogą. Philip wjechał w wielką kałużę, woda opryskała karoserię, parę kropel wleciało przez otwarte okno do środka.

- Mam mokry płaszcz - stwierdziła lodowato.

Popatrzył na nią: na eleganckim płaszczu było zaledwie kilka krope­lek. Ewa wpatrywała się przed siebie, zła, że nie pozwolił jej prowadzić. Na wprost, sporo poniżej, między dwoma wzgórzmi widać było przerwę, która w czasach Cromwella musiała być ważną strategicznie przełęczą. Na wznoszącym się tam wzgórku stał zamek Corfe. Pozostałości murów i wież przypominały szkielet. Philip zaczął myśleć o pożarze w Sterndale Manor. Czy generał i jego syn Richard byli teraz szkieletami strawionymi przez żar? Myśl była straszna, a przecież jeszcze kilka godzin temu spotkał generała pijącego drinka w hotelowym barze. Był to jeden z tych niepraw­dopodobnych przypadków, na jakie zawsze się liczy, ale które nigdy nie następują. Generał uważnie spojrzał na Philipa i kiedy byli sami, powie­dział:

- Widzę w pańskich oczach smutek. Wygląda pan na kogoś, kto sporo wycierpiał.

Philip po chwili stwierdził, że mówi o nagłej śmierci Jean, o czym rzadko komukolwiek opowiadał. Rozmawiali kilka minut, będzie miał więc co przekazać Tweedowi, kiedy wróci do Londynu. W Corfe, mias­teczku składającym się ze starych parterowych kamiennych domów, skręcili w kierunku Wareham, okrążając wzgórze, na którym wznosił się zamek. Od tego miejsca droga do hotelu była w znakomitym stanie, w dodatku pusta. Ewa zapadła w pełne zadumy milczenie; ani nie spojrzała na Philipa, ani nie odezwała się do niego. Zachowywała się jak obrażona królewna. Nagle wsteczne lusterko wypełniło wielkie jarzące się oko. Tuż za nimi jechał ubrany w czarną skórę i hełm motocyklista. Philip czekał, aż ich wyprzedzi z rykiem silnika, jak zawsze robią udający wielkich macko chłopcy, ale Czarna Skóra jechał z tyłu jak przyklejony. Philip przypomniał sobie krzepkiego młodzieńca, który wszedł za nimi do Scott Arms.

- Wyprzedzaj, do cholery! - mruknął, ale motocyklista nie zamierzał słuchać. Philip zaczął żałować, że nie zabrał ze sobą waltera. Na wypadek gdyby motocyklista był uzbrojony i miał wrogie zamiary.

Dziwne, ale Ewa zdawała się nie zauważać prześladowcy. Siedziała z dłońmi splecionymi na pasie bezpieczeństwa i milczała. Philip zwolnił, przejechał przez most na rzece Frome, minął niewielki plac i wjechał w prowadzącą do hotelu uliczkę. Zaparkował tuż przy znajdującym się przy wejściu do hotelu kamiennym murku. Motocyklista stanął naprzeci­wko, po drugiej stronie placu, i zgasił oślepiający reflektor.

- Udało się cało dojechać do domu - stwierdziła Ewa zeskakując na ziemię.

- Nic wielkiego - odparł Philip zamykając samochód.

Ewa przeciągnęła dłonią po stojącym obok nowiutkim czerwonym porsche.

- A to moja miłość. Mój rydwan. Niezły, co?

Philip zamarł. W drodze z Londynu miał wrażenie, że jest śledzony przez czerwone porsche. Szpanerski samochód jechał tak, by przedzielało ich kilka wozów, i zniknął tuż przed Wareham. Ponieważ kierowca był w hełmie, nie można było stwierdzić, czy za kierownicą siedzi kobieta czy mężczyzna. Philip spojrzał na plac i stwierdził, że motocyklista zniknął -ponieważ nie słyszał silnika, widocznie przed odjazdem przepchnięto maszynę za budynek. Bardzo dziwne. Obszedł porsche'a, by wyrazić swój zachwyt. Kiedy to zrobił, Ewie wrócił znakomity nastrój.

Niezły. Musiał cię kosztować furę pieniędzy.

Firmowy.

Gdy otworzyła drzwi, zapaliło się światełko w kabinie. Na siedzeniach jak szmaty były porozrzucane drogie suknie. Zaczęła w nich grzebać i wyciągnęła dwie błękitne jedwabne piżamy. W trakcie tych poszukiwań spod sterty ubrań wysunął się jakiś przedmiot. Hełm.

Weszli w bramę kilkusetletniego budynku, w którym mieścił się hotel Priory, i znaleźli się na zamkniętym podwórzu, wybrukowanym kamienną kostką. Idąca przodem Ewa pchnęła prowadzące do recepcji ciężkie dębowe drzwi. Siedzący za wąskim kontuarem właściciel, sympatyczny i kompetentny mężczyzna, przywitał się z Philipem.

- Miło znów pana widzieć, sir. Był do pana pilny telefon od pani Moniki. Prosiła, by oddzwonił pan natychmiast po powrocie. Może pan skorzystać z tego telefonu.

Kiedy Philip sięgnął po słuchawkę, właściciel dyskretnie się oddalił. Philip usłyszał zza pleców głos Ewy:

- Co to za Monika?

- Ciotka. Pilnuje mojego mieszkania.

- Idę do pokoju. Spotkamy się w barze.

Philip nie chciał, żeby ktokolwiek go obserwował, na szczęście, gdy wykręcał numer do Park Crescent, był sam w recepcji. Kiedy się połączył, Monika szybko rzuciła:

- Łączę z szefem.

- Tweed, słucham - rozległ się znajomy głos. - Dzwonisz z hotelu?

- Tak.

- Idź do automatu i dzwoń jeszcze raz. - Połączenie zostało prze­rwane.

Philip, ciągle jeszcze w puchowej kurtce, nie wahając się ani sekundy wybiegł na zewnątrz. Niebo było czyste, usiane gwiazdami, powietrze suche i lodowate. Kiedy pierwszy raz jechał przez Wareham, zauważył na South Street budkę telefoniczną, oddaloną od hotelu o nie więcej niż pięć minut drogi. Kiedy wszedł do budki, okolica była kompletnie wylud­niona. Przed wybraniem numeru położył na półce pod aparatem długą, obciągniętą gumą latarkę, którą przed wyprawą do telefonu wyjął z samo­chodu. Nie tylko świeciła mocnym światłem -mogła się okazać przydatna jako broń, gdyby znów miał się pojawić Czarna Skóra. Tweed odebrał osobiście i po sprawdzeniu skąd Philip dzwoni, zaczął wyrzucać z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego.

- Mamy tu dom wariatów, spalił się dom generała Sterndale'a. Strażacy znaleźli dwa ciała - generała i jego syna Richarda, spalone na popiół, ale możliwe do rozpoznania.

- Widzieliśmy pożar, prawdę mówiąc z daleka.

- My?

- Wyjaśnię później. Zdawało mi się, że widziałem samochód z paroma ludźmi w środku odjeżdżający z miejsca pożaru.

- Zdawało ci się?

- Tak, nie jestem tego zupełnie pewien. Wszystko odbyło się tak szybko.

- W takim razie, gdyby przesłuchiwała cię policja, nic nie widziałeś. Będę pamiętał o tym pojeździe-widmie.

- Dlaczego?

- Nic nie mów. Szef straży zadzwonił natychmiast do komendanta policji w Dorchester. Ponieważ Sterndale był szychą, Dorchester zadzwo­niło do Scotland Yardu. Traf - zły traf - chciał, że rozmawiał z moim dawnym sparring partnerem, nadinspektorem Royern Buchananem. Moż­liwe, że właśnie leci do was helikopterem. Umie się dobierać ludziom do skóry, więc uważaj.

- Nie rozumiem. Buchanan jest przecież z wydziału zabójstw.

- Dowódca jednostki straży przekazał, że posiadłość została oblana naftą. Pożar nie był wypadkiem, lecz podpaleniem. Morderstwem z zimną krwią.

- O Boże!

- Powiedziałem, żebyś nic nie mówił. Przed chwilą dzwoniłem do siostrzenicy generała - znamy się trochę - i powiedziała mi, że generał trzymał w domowym sejfie sporą część kapitału banku. W obligacjach na okaziciela; wymienialnych na gotówkę wszędzie bez konieczności od­powiadania na jakiekolwiek pytania. Zostawił w oddziałach tylko tyle pieniędzy, by można było prowadzić codzienne operacje.

- O jaką sumę chodzi?

- Trzysta milionów funtów. Trochę więcej. Muszę kończyć. Zostajesz na miejscu, rano musisz trochę powęszyć, ale ostrożnie. Wysłałem ci pomoc.

- Kogo?

- Może już dotarł na miejsce. Kiedy go zobaczysz, będziesz wiedział.

1.

Philip wracał do hotelu spacerkiem, szedł wolno chcąc uporządkować myśli. Podpalenie? Morderstwo? Przecież widział wszystko na własne oczy. Próbował układać w jakąś sensowną całość zapamiętane fakty. Stojąc na skraju klifu był pewien, że na morzu dostrzega sygnały świetlne, na które odpowiedziano z opuszczonego domu. Ewa - choć niewiele umykało jej uwagi - twierdziła, że niczego nie było. Potem miał miejsce pożar. Z terenu posiadłości odjechał w kierunku lądu samochód - jeżeli to nie było złudzeniem. W Scott Arms przeszedł obok nich potężny moto­cyklista. Nic w tym niezwykłego, tyle że w drodze powrotnej do hotelu jechał za nimi motocyklista, co nie było kolejnym wytworem fantazji, rozbudzonej pojawieniem się wyjątkowo atrakcyjnej Ewy. Kiedy Philip otwierał hotelowe drzwi, poczuł wdzięczność dla Tweeda za radę, by trzymał język za zębami. Zdjął kurtkę i idąc do pokoju, zajrzał do baru na końcu korytarza. Rzuciwszy do środka okiem, przeżył szok. Ewa, ubrana w granatową sukienkę ze złotym paskiem, siedziała plecami do niego, wysoko sięgające rozcięcie ukazywało spory fragment zgrabnych nóg. Rozmawiała z Bobem Newmanem, siedzącym ze szklaneczką whisky w dłoni i twarzą pokerzysty. A więc to była „pomoc", którą Tweed przysłał z takim pośpiechem. Newman, korespondent zagraniczny szeregu gazet, zaufany i bliski przyjaciel Tweeda, został już dawno temu dokładnie prześwietlony i zaakceptowany przez firmę. Miał czterdzieści parę lat i ze znakomitym efektem uczestniczył jako pełnoprawny agent w szeregu misji SIS. Philip postanowił jeszcze kilka minut zostać sam i zebrać myśli. Nikt nie zwrócił uwagi, jak wchodzi do pustego, komfortowo urządzonego klubu na tyłach hotelu i siada na kanapie. Z chęcią by usłyszał, o czym rozmawiają Bob i Ewa.

Bob Newman przyjechał przed kilkoma godzinami, już po zapadnięciu zmroku. Droga do Wareham była straszna, a on lubił dobrze wcisnąć gaz. Zameldował się w recepcji i poszedł do pokoju, powiesił w szafie maryna­rki, po czym zszedł do baru na ciężko zapracowaną szkocką. Kiedy wszedł, w barze - długim pomieszczeniu z kontuarem po lewej - był tylko barman oraz atrakcyjna kobieta w granatowej sukience. Już zamierzał usiąść, gdy zagadnęła.

- Jestem sama. Może pogawędzimy przy drinku? Nazywa się pan Robert Newman i jest sławnym na cały świat korespondentem, prawda? Znam pana ze zdjęć w najbardziej popularnych gazetach świata.

- Nie najbardziej popularnych. Należy je określać mianem głośnych - wyjaśnił siadając w fotelu obok Ewy. - Zdrowie!

- Ostatnio nie widuję zbyt często pańskich artykułów - powiedziała obdarzając go uroczym uśmiechem. - Podejrzewam, że pańska książka Kruger: komputer, który zawiódł, przyniosła panu fortunę. Obiegła cały świat i ciągle się ją wznawia.

- Pozwoliła mi na pewien czas oderwać się od pracy - stwierdził zdawkowo.

Nie było sensu wspominać, że dzięki niej został milionerem, nie mówi się takich rzeczy obcym kobietom. Obserwowała go: miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, był dobrze zbudowany, miał mocne rysy twarzy, ciemne włosy, wyglądał na kogoś, kto bywał w różnych sytuacjach i zna najlepsze oraz najgorsze strony tego świata. Ewa domyślała się, że musi być silną indywidualnością, jego uśmiech - choć uśmiechał się rzadko -był wyjątkowo sympatyczny.

- Ewa Warner - przedstawiła się.

- Co pani robi, by zarobić na codzienny chleb? A może jest pani nie pracującą damą?

- Wyglądam na taką? - żachnęła się. - Odkąd pamiętam, zawsze musiałam pracować na życie. W odróżnieniu od pana - rzuciła wyzywająco.

Jej uśmiech skojarzył mu się z szczerzącym zęby atakującym wilkiem. Nie zareagował na szpilę. Na dłuższy czas zapadła cisza i Newman czekał, aż jego nowa znajoma sama uzna, że powinna coś powiedzieć. Nie zrobiła tego, co wydało mu się bardzo interesujące, sam więc w końcu spytał:

- Co pani robi?

- Zajmuję się zagadnieniami bezpieczeństwa.

- Jakimi?

- To trochę tajne łamane przez poufne.

- Wszystko z tej dziedziny takie jest.

- Ale dobrze płacą, choć muszę pracować jak koń.

- Trojański?

Jej piwne oczy zamigotały - zbił ją z pantałyku. Przeniosła wzrok w punkt nad jego barkiem. Do baru wszedł Philip. Uniósł rękę w górę i podszedł.

- Ja stawiam - rzucił na powitanie. - Czym się trujesz, Ewo? O, cześć, Bob, dawno się nie widzieliśmy.

- Zostanę przy wódce. Poproszę jeszcze jedną dużą.

- Dla mnie szkocką, Philipie - odparł Newman.

- Znacie się? - spytała Ewa z wyraźnym zdziwieniem w głosie.

- Trochę. Widujemy się to tu, to tam - wyjaśnił Newman lekko podnosząc głos, by Philip dobrze słyszał, co mówi. - Philip pracuje w ubezpieczeniach, kiedyś zbierałem materiały w związku z wielkim oszustwem, i dał mi kilka wskazówek.

Philip w myśli pobłogosławił Newmana, że tak dobrze się domyślił, co powiedział o sobie Ewie. Zamówił kieliszek wytrawnego francuskiego wina i przyniósł drinki do stolika. Kiedy szedł, Ewa uważnie go obser­wowała. Był o kilka lat młodszy od Newmana, szczuplejszy i - jak sądziła - wrażliwszy. Jej zdaniem gorzej sobie radził w życiu, choć w tym akurat zakresie zasadniczo się myliła i nie doceniła Philipa. Przyciągnęła dla niego fotel, tak że siedzieli w ciasnym kręgu. Podniosła do ust kieliszek z wódką i jednym haustem wypiła prawie połowę. Od trzymanego w dłoni papierosa zapaliła następnego. Newman wyciągnął z kieszeni zapalniczkę, ale pokręciła głową.

- Sama umiem sobie zapalać papierosy.

- To dobrze. Może kiedyś nauczy się pani palić.

Spiorunowała go wzrokiem, zacisnęła usta, ale po sekundzie się uśmiechnęła.

- Jeśli już mówimy o paleniu, to czy słyszał pan o tym okropnym pożarze niedaleko Lyman's Tout?

- Jakim pożarze?

Ewa opowiedziała, co widzieli z Philipem w trakcie wycieczki. Przed­stawiała sprawę tak, jakby chodziło o wydarzenie z odległej przeszłości.

- Dość przerażający temat na tak przyjemny wieczór - zakończyła.

- Przerażający, jeżeli Sterndale i jego syn, jak pani mówi, byli za­mknięci w domu. Skąd pani wie, że byli w środku? Słuchając o tym, że zamykali co noc okiennice, można by sądzić, że ich pani znała - rzeki Newman.

- Zaczynam rozumieć, dlaczego odnosi pan takie sukcesy jako kore­spondent. Philip mi to powiedział. Przed kolacją spotkał generała; dokładnie tu, gdzie teraz siedzimy. Wydaje mi się, że starszy pan był niezwykle chętny do rozmowy. Niestety, nie widziałam go, byłam bowiem w pokoju i brałam prysznic.

- Przypuszczam, że w tym domu musiało być kilka wielkich ko­minków - powiedział Newman. - Polano mogło wypaść na dywan i trage­dia gotowa.

- O ile sobie dobrze przypominam, widziałam stertę polan do ko­minka - stwierdziła Ewa zadumana. Lewą dłonią podtrzymywała pod bródek, prawą szklaneczkę, jakby w obawie, by wódka nie zniknęła. - Niedaleko szopy. Tej, w której Sterndale trzymał bentleya. Były ułożone pod ścianą. Tył samochodu wystawał z szopy na dwór.

Philip nie odzywał się, popijał wino. Nie przypominał sobie, by widział opisywaną przez Ewę stertę drewna do kominka, ale przecież kiedy stał na skraju klifu, kotłowały się w nim niezliczone emocje. Czuł rosnący pociąg do Ewy, wracały wspomnienia Jean. Oczywiście, nie mógłby przysiąc, że pod ścianą szopy nie było sterty drewna. Prawdę mówiąc, niczego nie był pewien. Ciekawe, czy Tweed jest jeszcze u siebie.

- Wysłałeś Philipa niby na urlop, a tak naprawdę chciałeś, by obser­wował generała Sterndale'a! Teraz popatrz na chaos, w jakim się zna­ lazł! - rzuciła oskarżycielskim tonem Paula.

Była dziesiąta wieczór, Tweed siedział za biurkiem i nie odzywając się słowem, słuchał miotającej oczami błyskawice Pauli Grey. Atrakcyjna szczupła brunetka była jego najbardziej zaufaną asystentką i kierowniczką biura i nigdy - co Tweed bardzo cenił - nie wahała się wypowiadać swego zdania. Była niedoszłą mężatką po nieszczęśliwej aferze miłosnej i miała jakieś trzydzieści pięć lat. Trzecia obecna w gabinecie osoba, czyli Moni­ka - też zaufana asystentka - z wielką przyjemnością przysłuchiwała się słownemu pojedynkowi.

- Masz trochę racji - przyznał Tweed - ale spędził już zbyt wiele nocy i weekendów w tym przemiłym domu, w którym mieszkał z Jean. Chciałem go wyrwać z zatęchłej atmosfery i posłać na początek na jakąś akcję w kraju. Pojedzie za granicę, kiedy będę pewien, że już całkiem wrócił do siebie. Nie mogłem przewidzieć, że ta wyprawa okaże się tak dramatyczna. Poza tym, jak z pewnością się orientujesz, pojechał do niego Bob Newman.

- Z pewnością będzie dla niego wielką pomocą, ale o co tu chodzi? Jak i gdzie to się wszystko zaczęło?

- W Paryżu.

Z przyjemnością obserwował wyraz zaskoczenia, jaki pojawił się na jej twarzy, zastępując oburzenie.

- W Paryżu?

Rozległo się pukanie do drzwi, Tweed krzyknął: „Wejść!" i do gabinetu wszedł Marler - od dawna należący do ekipy Tweeda, uważany za najgroźniejszego zabójcę w Europie Zachodniej. Był średniego wzrostu, szczupły i elegancko ubrany w kurtkę myśliwską, sztruksowe spodnie i brązowe, ręcznej roboty buty, błyszczące jak lustro. Uśmiechał się cynicznie. Znany był z tego, że nie wierzy w nic, dopóki trzy razy tego nie sprawdzi.

- Dobry wieczór - wycedził wyniośle. - Miło widzieć, że dla odmiany pracujecie do późna. - Przyjął charakterystyczną pozycję, czyli stanął pod ścianą i zapalił papierosa.


- Marler, Paula jest zdziwiona tym, co się dzieje. Opowiedz jej o wyprawie do Paryża. Przyjechałeś chyba prosto z lotniska?

- Zgadza się. Paula jest zdziwiona? Tak jak ja.

- Więc, do cholery, opowiedz, co się działo - zaproponował Tweed.

- Proszę - dorzuciła Paula.

- Zaczęło się od telefonu od mojego informatora z Paryża. Julesa Fourniera. Mogę zdradzić jego nazwisko, ponieważ biedaczysko nie żyje. Spotkaliśmy się o piątej - po zapadnięciu zmroku - niedaleko baru na Rue St Honore. Powiedział mi przez telefon, że szykuje się coś dużego, wymienił przy tym nazwisko, które nieco mną wstrząsnęło. Wsiadłem rano do samolotu i poleciałem na spotkanie, miejsce wydawało się bezpieczne. Co może się zdarzyć na jednej z głównych ulic Paryża, gdzie kręci się mnóstwo ludzi? Niestety, nie przewidziałem wszystkiego. Plama.

- Jakie nazwisko wymienił? - spytała Paula.

- Wszystko w swoim czasie. Fournier był wątłym facecikiem z prze­tłuszczonymi włosami, ale ceniłem go jako dobrego informatora. Usiad­łem w umówionym barze przy stoliku na chodniku, oparłem się o okno i udawałem, że czytam Figaro. Tak jak przewidywałem, na ulicy było mnóstwo ludzi, wracających z pracy do domu. Miałem waltera pożyczo­nego przed spotkaniem od innego paryskiego przyjaciela, nigdy bowiem nie wiadomo, co może się zdarzyć przy takich spotkaniach. Fournier pojawił się znikąd, jakby się zmaterializował.

- Przyszedł na piechotę? - spytała Paula.

- Tak mi się wydawało. Był bardzo zdenerwowany, stale spoglądał przez ramię. Wyrzucił swoje „informacje" po francusku. Były dość bezsensowne. Znów wymienił to samo nazwisko, powiedział, że gość jest zaangażowany w akcję, która ma zmienić świat, i że ma wszędzie kontakty. Wtedy pojawiła się grupa motocyklistów w czarnych skórach i w hełmach. Wyglądali na pijanych, potrącali przechodniów, grozili tym, którzy nie schodzili im z drogi. Kiedy podeszli do nas, jeden z nich się potknął, a ja zachowałem się jak idiota.

Przerwał, zaciągnął się głęboko papierosem i zdusił niedopałek w kry­ształowej popielniczce, którą podsunęła mu Monika.

- Nigdy nie słyszałam od ciebie takich słów - spokojnie powiedziała Paula.

- Byłem zbyt skupiony na tym, co chce mi przekazać Fournier. Powiedział, że wysłał mi list, i wtedy się stało. Jeszcze ciągle klnę na siebie.

- Co się stało? Cokolwiek to jednak było, wątpię, byś był w stanie temu zapobiec. Nie w godzinie szczytu na Rue St Honore - uznała Paula.

- Ci, jak mi się zdawało, pijani chuligani otoczyli nas kręgiem. Natychmiast włączył mi się alarm, ale było za późno.

- Na co było za późno?

- Ten, który się potknął, wpadł na Fourniera i powiedział po angiels­ku: „Przepraszam, chłopie". Kiedy się odwrócili, Fournier się zachłysnął i poleciał na mnie. Złapałem go w pół, rękę zalała mi krew. Ten, co się potknął, wbił mu pod lewą łopatkę nóż. Oparłem Fourniera o futrynę okna i sprawdziłem puls. Nie było niczego - nie żył. Robota zawodowca.

- Co z motocyklistami?

- Zniknęli, jakby ich zdmuchnął wiatr. Uznałem, że najlepiej będzie zrobić to samo. Mając przy sobie waltera bez pozwolenia, nie miałem ochoty na pogawędkę z glinami ani grubymi rybami, które zaraz by wezwali. Dałem znak Archiemu, powiedziałem przechodzącej kobiecie, że kolega miał zawał i żeby wezwała lekarza. Nie mogłem mu w niczym pomóc.

- Kto to jest Archie? Nazwisko?

- Jego nazwisko nie ma nic do rzeczy. Jest prawdopodobnie najlep­szym informatorem, jakiego mam. Mieszka w Paryżu, ale krąży wszędzie. Kiedy przyjechałem na lotnisko de Gaulle'a, zadzwoniłem do niego i poprosiłem, żeby kręcił się w pobliżu dla osłony. Niezły z niego gość.

- Gdzie był w chwili morderstwa? - spytał Tweed.

- Po drugiej stronie ulicy, schowany w bramie. Wątpię, czy w tak gęstym tłumie dużo widział, zauważył jednak mój znak i zniknął. To wszystko.

- Jeszcze nie wszystko - nie popuszczała Paula. - Czyje nazwisko Fournier wymienił przez telefon, które tak cię zdziwiło? To, które po­wtórzył tuż przed śmiercią.

- Mam nadzieję, że się nie przesłyszałem, bo za każdym razem strasznie bełkotał. - Marler przerwał, by zapalić kolejnego papierosa. Choć był pozornie spokojny, Paula czuła, że jest zdenerwowany. Uważał, że popełnił niewybaczalny błąd. - Wierzcie albo nie, ale chodziło o Leo polda Brazila.

2.

Zapadła cisza. Na twarzach Pauli i Moniki malowało się niedowierza­nie. Pierwsza odezwała się Paula.

- Leopold Brazil? Ten działający na całym świecie magnat, hand­lujący władzą tak jak inni akcjami? Tajemnicza postać, o której chodzą słuchy, że doradza amerykańskiemu prezydentowi, naszemu premierowi, prezydentowi Francji i Bóg wie jeszcze komu?

- Z dość dużą dozą pewności mogę powiedzieć, że to właśnie nazwis­ko usłyszałem - odparł Marler. - Fournier wymienił je dwukrotnie.

- Musiał się pomylić - stwierdziła Paula.

- Możliwe, ale zdradzę wam pewną tajemnicę - wtrącił Tweed. - Przez kilka ostatnich tygodni prowadziłem na temat Brazila dyskretne dochodzenie. To drugi Kissinger, choć nie działa tak jawnie. Podobnie jak Kissinger, jeśli gdzieś zaczynają się kłopoty, zaczyna krążyć prywatnym odrzutowcem między stolicami. Jest niezwykle bogaty i ma ogromną władzę. Tak wielką, że dziś rano zostałem wezwany na Downing Street. Ktoś chlapnął ozorem i premier osobiście zabronił mi prowadzić dalszej inwigilacji pana Brazila.

- Wstęp wzbroniony, nie deptać trawników - lakonicznie stwierdził Marler.

- Co więc robimy? - spytała Paula.

Przerwał jej dzwonek telefonu. Monika podniosła słuchawkę, coś powiedziała, potem zakryła mikrofon dłonią i spojrzała w kierunku Tweeda.

- Rene Lasalle, twój przyjaciel z DST. - Mówiła o Direction de la Surveillance du Territoire, francuskim kontrwywiadzie.

Tweed nacisnął przycisk na swoim aparacie, podniósł słuchawkę i kordialnie pozdrowił Francuza. Lasalle sprawiał wrażenie zdenerwo­wanego.

- Masz włączony wokoder?

- Oczywiście. Coś cię niepokoi?

- Czy twój człowiek, Marler, nosi myśliwską kurtkę i sztruksowe spodnie?

Tweed popatrzył na Marlera, który był ubrany dokładnie tak, jak opisał Lasalle.

- O co chodzi? - zwięźle spytał Tweed. - Wiesz, że nie lubię, gdy pytasz o moich ludzi, przynajmniej tak samo jak ty.

- Czy Marler był dziś w Paryżu?

- Odpowiadam tak samo. Czemu mają służyć te pytania, Rene?

- Chodzi o morderstwo. - Lasalle przerwał, jakby oczekiwał, że Tweed coś powie. - Morderstwo - powtórzył Francuz. - Dokonane z zi­mną krwią w centrum Paryża. Mężczyzna, który nazywał się Jules Fournier, adres nieznany, został zasztyletowany kilka godzin temu, w go­dzinach szczytu. Na Rue St Honore, w publicznym miejscu.

- I co?

- Siedział przy stoliku z mężczyzną, który oparł trupa o futrynę, potem powiedział przechodzącej kobiecie, że jego kolega miał zawał i żeby wezwała lekarza.

- I co?

- Podała nam jego rysopis. Bardzo bystra dama. Przypomniał mi się Marler.

- Czy sądzisz, że na całym świecie nie ma nikogo, kto by był do niego podobny?

- A co powiesz na ubranie? Bardzo brytyjski strój.

- Nie rozumiem.

- Tweed, starasz się.

- Mam dość tych absurdalnych insynuacji. Nie, nie widziałem niko­go w takim stroju, a Marler był cały dzień w Londynie. Ręczę za to osobiście.

Boże dopomóż, pomyślał Tweed, choć był pewien, że niebo jest miejscem, gdzie na pewno się nie dostanie. Postanowił zmienić temat.

- Jeżeli jednak już rozmawiamy, i to przy włączonym wokoderze, powiedz mi, czy twoje tajne śledztwo dotyczące Leopolda Brazila przynio­sło nowe informacje?

- Sporo plotek, które wcale mi się nie podobają. Że planuje coś na skalę ogólnoświatową. Aha, poza tym zostałem ostrzeżony, żeby nie prowadzić względem niego żadnych działań operacyjnych. Może nie uwierzysz, ale zostałem wezwany do Pałacu Elizejskiego i prezydent osobiście oświadczył, jak bardzo ważną osobistością jest Brazil i że mam przestać prowadzić śledztwo w jego sprawie.

- Co postanowiłeś?

- Kicham na Pałac. Jak mnie wywalą, będę działał na własne rękę. Źle się dzieje w państwie duńskim.

Tweed uśmiechnął się pod nosem. Lasalle pysznił się umiejętnością używania angielskich powiedzeń.

- Dlaczego nie kontynuować sprawy od razu, tyle że w głębokiej tajemnicy? Korzystając z pomocy wąskiego kręgu ludzi, którym mógłbyś zawierzyć życie.

- Cały dzisiejszy świat ogranicza się do bardzo wąskiego kręgu. Bądźmy w kontakcie. Przepraszam, jeżeli na początku rozmowy byłem nieco ostry.

- Nie ma o czym mówić. Dbaj o siebie; Też uważam, że powinniśmy być w kontakcie. - Tweed odłożył słuchawkę i spojrzał na Marlera. - Ledwie się udało. Byłeś w Paryżu pod własnym nazwiskiem?

- Oczywiście, że nie. Skorzystałem z jednego z moich fałszywych paszportów. Telefon od Fourniera tak mnie zaniepokoił, że podjąłem wszelkie środki ostrożności.

- Zrzuć jak najszybciej te łachy. Lasalle ma świadka, tę kobietę, z którą rozmawiałeś po śmierci Fourniera. Która dała mu twój rysopis. Znakomity. Z chęcią powiedziałbym mu o przebranych za motocyklistów bandziorach, ale nie mogłem.

- Rozumiem - stwierdził Marler.

- Ostatnio nie byłeś w Paryżu - z emfazą ciągnął Tweed. - Jeżeli zostałbyś zatrzymany przez francuską policję w związku z morderstwem, mogliby cię trzymać tygodniami i nawet Lasalle nie byłby w stanie pomóc. Teraz idź i pozbądź się tego ubrania.

- Robi się. - Tuż przed drzwiami Marler przystanął. - Przypomniało mi się jeszcze coś, co wybełkotał Fournier. Kiedy mówił o Leopoldzie Brazilu, powiedział, że mogę uzyskać ważne informacje od służącego pracującego dla generała Sterndale'a. Nie chodzi tu oczywiście o tego od banku Sterndale's?

- Coś jeszcze? - obcesowo spytał Tweed, zaniepokojony kwestią ubrania Marlera.

- Powiedział, że generał bezgranicznie ufa mieszkającemu z nim służącemu. Ten koleś ma się nazywać Marchat. Nie mam zielonego pojęcia, skąd pochodzi.

- Mamy więc ogniwo łączące Leopolda Brazila ze Sterndalem - stwierdziła Paula starając się ukryć podekscytowanie.

- Wiedziałem o tym wcześniej - odparł Tweed. - Niedawno spot­kałem się przypadkowo ze Sterndalem w nudnym klubie, w którym się kiedyś poznaliśmy. Zaczął mówić o Brazilu, podkreślając, jaki jest błyskotliwy. Po chwili wyszedł.

- Więc dlatego posłałeś Philipa do Wareham na tak zwany urlop i kazałeś mu rzucić okiem na generała?

- Zgadza się. - Tweed wiercił się w obrotowym fotelu. - Mam niemiłe przeczucie, że szykuje się coś dużego. Na skalę międzynarodową. Nie podoba mi się, że Fournier nazwał to „akcją, która ma zmienić świat".

- Czy ktokolwiek jest w stanie zrobić coś podobnego? - sceptycznie spytała Paula.

- Zależy od tego, jak byłby sprytny i jaką miał władzę. Nic nie stoi na drodze takich ludzi i nieraz spędzało mi to sen z powiek. Nasz premier jest beznadziejny, siwek z Waszyngtonu też się nie liczy. W Bonn siedzi facet, któremu zależy jedynie na tym, by zapisać się w historii jako twórca Stanów Zjednoczonych Europy. To zbzikowany pomysł - Niemcy nie pamiętają historii. Sterowane z Wiednia Austro-Węgry sprzed pierwszej wojny światowej były zlepkiem różnych narodowości i zjednoczona Europa byłaby taka sama. Co wynikło na koniec z istniejących tam konflik­tów? Cesarstwo się rozpadło na kawałki - Czechosłowację, Węgry i tak dalej, a Austria została maleńkim, nic nie znaczącym krajem.

- Jaki to ma związek z obecną sytuacją?

- Przypomina wczesne lata trzydzieste. W efekcie pewien pan, który nazywał się Adolf Hitler, niebezpieczny szaleniec, ale świetny psycholog, zaczął manipulować przywódcami Zachodu jak marionetkami.

- Sądzisz, że Brazil mógłby zostać nowym Hitlerem?

- Nie, ale czy zastanowiłaś się nad zdaniem: „Zaangażowany w akcję, która ma zmienić świat"? Zachód nie ma obecnie przywódcy. Sytuacja dojrzała do tego, by pojawił się geniusz, który by nim pokierował.

- Uważasz Brazila za geniusza?

- Spotkałem go nie tak dawno na przyjęciu. Podszedł do mnie, by zamienić kilka słów. Miałem niemiłe wrażenie, że doskonale wie, kim jestem, i wie trochę zbyt wiele o SIS. Ma kontakty na całym świecie, jak ośmiornica. Jest bardzo inteligentny i umie być czarujący. Stara się od tego czasu spotkać ze mną ponownie, ale go unikam. Na razie.

- Mamy więc jedno morderstwo w Paryżu i dwa w Dorset. Dość duży rozrzut. Ciekawe, co się stało ze służącym, który zniknął. Z tym Marchatem.

- A więc zauważyłaś to - stwierdził Tweed uśmiechając się kostycz­nie. - Tak jak już mówiłem, nadinspektor Buchanan przekazał mi przez telefon, że strażacy dość dokładnie przeszukali zgliszcza i znaleźli dwa ciała, które zidentyfikowano jako Sterndale'a i jego syna Richarda. Co się stało z tajemniczym Marchatem?

W gabinecie jednego ze starych, zbudowanych z granitu domów na bajecznie drogiej Avenue Foch w Paryżu, za biurkiem w stylu Ludwika XV siedział wysoki, potężny mężczyzna. Pod wszystkimi ścianami piętrzyły się do sufitu regały z książkami, oświetlenie było skąpe i niemal całe pomieszczenie tonęło w mroku. Jego gość siedział po drugiej stronie biurka, w całkowitej ciemności.

- Sądzę, że znów powinieneś podróżować. Weź pierwszy samolot do Londynu, wynajmij samochód i jedź do Dorset. Do Wareham. Jasne?

- Jak na razie tak - odparł gość. - Czego mam szukać w Dorset?

- Kłopotów. Może będziesz musiał posprzątać. Jeżeli uznasz, że to konieczne, zrób to. Nie chcę niedokończonych spraw.

- Jestem specjalistą w znajdowaniu niedokończonych wątków i za­kańczaniu spraw.

- Dlatego cię wysyłam. Przekazałem ci, co się stało, oczywiście o ile jestem zorientowany. Do hrabstwa będą ściągać różni ludzie jak mrówki do miodu. Uważaj na siebie.

- Zawsze na siebie uważam - odparł gość i odsunął fotel, aby odejść.

- Powtarzam: uważaj na siebie - powtórzył z naciskiem Leopold Brazil. - Nie znasz szczegółów, ale gra toczy się o świat.

W barze hotelowym Ewa Warner zakręciła szklaneczką i wychyliła czwartą tego wieczora dużą wódkę. Newman obserwował ją cynicznie. O ile był w stanie ocenić, nawet tak duża ilość alkoholu nie robiła na niej wrażenia. Miała głowę jak marynarz. Philip dopijał pierwszy kieliszek wina.

- Lecę do łóżka - oznajmiła Ewa, zakrywając dłonią usta. - To był naprawdę niezwykle podniecający dzień.

- Nie nazwałbym go podniecającym, raczej tragicznym - zaoponował Philip.

- Jak uważasz. Przecież żadna z ofiar nie była nikomu z nas bliska. Dobranoc, Bob. Mam nadzieję, że zobaczymy się rano.

- Możliwe.

- Zapukaj do moich drzwi, jak będziesz szedł spać, Philipie. Powiesz mi dobranoc.

- Macie pokoje blisko? - spytał Newman, kiedy Ewa odeszła.

- Nie mieszkam w głównym budynku, lecz bliżej rzeki, w tak zwanej Przystani. Żeby tam się dostać, trzeba wyjść z holu do ogrodu i przejść kawałek ścieżką. Pokój Ewy jest naprzeciwko mojego.

- Bardzo wygodne - skomentował Newman, krzywo się uśmiecha­jąc. - Jak ci się udało?

- Przypadkiem. Tweed zna ten hotel i zarezerwował mi pokój. Pierw­szy raz spotkałem Ewę tutaj.

- Nie obrażaj się. Żartowałem. Jak ją poznałeś?

Philip wyjaśnił, w jakich odbyło się to okolicznościach, ale nie wspo­mniał o porsche, które jego zdaniem śledziło go od Park Crescent.

- To przynajmniej odmiana. Dość długo siedziałeś sam w pustym domu. Nie zamierzasz się stamtąd wyprowadzić? To już ponad rok od śmierci Jean, prawda?

- Tak. Ten dom był naszym domem i na pewno się z niego nie wyprowadzę. Tweed przysłał cię, żebyś mnie osłaniał, prawda?

- Tak. Bardzo się denerwuje czymś, co wydarzyło się tu po twoim przybyciu, ale nie chciał powiedzieć, o co chodzi. Barman zniknął, rozepnij więc marynarkę, żebym mógł wsadzić ci coś do kieszeni.

Philip usłuchał bez komentarza. Newman wyjął z kieszeni ośmiostrzałowego automatycznego waltera oraz kilka zapasowych magazynków i wsunął mu wszystko do kieszeni.

- Twoja ulubiona broń. Taki był pomysł Tweeda, niech więc on się martwi.

- Powinieneś coś wiedzieć. Tak jak Ewa opowiadała, spotkałem generała Sterndale'a kilka godzin przed naszą wycieczką do Lyman's Tout i powiedział mi, że ma służącego, który mieszka w jego posiadłości. Nazywa się Marchat.

- Przeliteruj, proszę. Czy Sterndale powiedział ci, skąd ten Marchat pochodzi? Dla mnie nazwisko brzmi, jakby był z Europy Środkowej.

- Nie jest stamtąd. Sterndale powiedział też, że jego dom stoi na pustkowiu, a on sam osobiście zamyka i rygluje co wieczór okiennice.

- A więc, biedaczysko, sam zastawił na siebie pułapkę. Tweed przeka­zał mi szczegóły, które dostał od Buchanana, dzwoniłem bowiem do niego z automatu tuż przed Wareham. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, odprowadzę cię do Przystani. To, co o niej opowiedziałeś, brzmi fas­cynująco.

Ogród był oświetlony stojącymi w regularnych odstępach latarniami. Szli wyłożoną kamiennymi płytami ścieżką i Philip opowiadał o Marchacie.

- Zniknął bez śladu. Tweed jednoznacznie stwierdził, że ze zgliszcz wydobyto tylko dwa ciała.

- Zaczniemy więc od rana szukać pana Marchata. Jeżeli mieszkał w posiadłości generała, najlepiej będzie zacząć w pubach. Na wsiach barmani wiedzą wszystko o wszystkich. Chyba jesteśmy na miejscu.

Dotarli do Przystani. Budynek albo był nowy i jedynie dopasowany stylem do starego gmachu hotelu, albo przeszedł niedawno gruntowny remont. Philip wyjął klucz, Newrrun w tym czasie próbował zajrzeć do środka przez wysokie okna. W środku był wielki, wyłożony piaskowcem hol z szeregiem drzwi.

- Mój pokój jest ostatni z lewej, okna wychodzą na rzekę Frome. Pokój Ewy jest po przeciwnej stronie holu.

- Do jutra. Spotkamy się przy śniadaniu. Oczywiście jeżeli nie uwa­żasz, że się między was wtrącam. Przyda ci się trochę damskiego to­warzystwa.

- Zapraszam na śniadanie. Powtarzam, spotkałem ją tu przypadkiem. Jest atrakcyjna, ale coś mi się w niej nie podoba, zwłaszcza że powiedziała coś dziwnego. Jej słowa brzmiały dokładnie: „Moją specjalnością jest bezpieczeństwo. W raczej nietypowej dziedzinie". Myślę, że wymsknęło się to jej niechcący.

- Mnie powiedziała coś podobnego. - Newman klepnął Philipa w ple­cy. - Możliwe, że jest po naszej stronie.

- W takim razie dlaczego jest taka agresywna?

- Ponieważ jest cwana, a sposób, w jaki się zachowuje, jest znakomi­tym kamuflażem. Przyjemnych snów.

Oświetlone mocnymi lampami drzwi wejściowe do holu zamykały się i ryglowały automatycznie. Philip doszedł do drzwi Ewy i zatrzymał się. Jeżeli zapuka, może pomyśleć o nim, że stara się nadmiernie przyspieszać sprawy, ale w końcu sama zaproponowała, żeby przyszedł. Zapukał i drzwi uchyliły się na kilka centymetrów.

- Chciałem powiedzieć dobranoc.

- Dobranoc. Wstaję o siódmej. Śpij dobrze, spotkamy się jutro w ciągu dnia.

Drzwi zatrzasnęły się, chrobotnął rygiel. Philip poszedł do swojego pokoju i zaczął się po nim rozglądać. Kiedy się wprowadzał, spędził w nim jedynie kilka minut, zdążył tylko otworzyć walizkę i powiesić do szafy spodnie i marynarki. Jean zawsze powtarzała, żeby tak robił. „Nawet jeżeli bardzo ci się spieszy, otwórz walizkę i wyjmij rzeczy, które mogłyby się pognieść". Na myśl o tym oczy wypełniły mu się łzami. Niemal słyszał jej głos - dość głęboki, ale łagodny, zawsze wypowiadający słowa z nie­zwykłą precyzją.

- Weź się w garść, głupku! - skarcił się sam na głos.

Poszedł do łazienki, odkręcił zimną wodę, ochlapał twarz, przemył oczy i wytarł się energicznie ręcznikiem. Wiedział, na czym polega problem. Pierwszy raz od jej śmierci był w hotelu. Pomijając oczywiście wyprawę do Europy w pogoni za tymi, którzy ją zabili. Myśli o Ewie zniknęły. Czujność kazała mu obejść apartament - Tweed wybrał lokum okazując przy tym ogromną szczodrość. Z holu wchodziło się do wiel­kiego i komfortowo urządzonego salonu o wielkich oknach, wyglądają­cych na rzekę Frome, naprzeciw drzwi wejściowych był prowadzący do wielkiej podwójnej sypialni korytarzyk, z którego wchodziło się do łazienki. Philip zapalił papierosa i nerwowo chodził między sypialnią a salonem. Odsunął zasłony, aby popatrzeć na płynącą dwa, może trzy metry pod oknami rzekę. Na przeciwległym brzegu ujrzał w świetle księżyca biegnącą wzdłuż rzeki ścieżkę. Jechał nią właśnie potężny męż­czyzna na rowerze i przyglądał się uważnie Przystani. Był ubrany w prze­ciwdeszczowy płaszcz i myśliwski kapelusz, tak głęboko wciśnięty na oczy, że niemożliwością było widzieć jego twarz. W pewnej chwili zgasła lampka roweru. Kiedy mężczyzna minął Przystań, zaczął się rozpędzać i wkrótce zniknął w ciemności. Obudziło to szósty zmysł Philipa. Zaciągnął zasłony i obszedł ponownie apartament sprawdzając, czy dobrze pozamykał drzwi i okna. Choć poczuł nagłą falę zmęczenia, zmusił się do wzięcia prysznica. Włożył piżamę, wskoczył do łóżka, przeczytał kilka stron książki i zgasił lampkę przy łóżku. Dlaczego ogarnęło go przeczucie zbliżającego się nieszczęścia?

3.

Newman też był pobudzony i niespokojny. Kiedy szedł trawnikiem, pod nogami skrzypiał mu szron. Było bardzo zimno, ale niskie temperatury zawsze go stymulowały. Postanowił zadzwonić do Tweeda z budki, o której wspominał Philip, i przekazać najnowsze wieści. Wszedł do hotelowego holu, zawahał się, czy nie iść na górę, uznał jednak, że wiatrówka wystarczy. Siedzący w recepcji nocny portier dał mu klucz, żeby mógł wrócić bez dzwonienia.

- Mam ochotę na spacer. Nie chce mi się spać - rzucił i wyszedł.

Zauważył ich od razu, kiedy wyszedł na plac przed hotelem. Wareham jest starym miastem, domy pochodzą z okresu króla Jerzego i uliczki są bardzo wąskie. Po tej stronie placu, na którą wychodzi South Street, stało sześciu motocyklistów. Sprawiali wrażenie, że zapełniają cały plac. Kiedy Newman się pojawił, pili piwo z puszek, dwóch zapalało papierosy - odniósł wrażenie, że odgrywają przeznaczone dla niego przedstawienie. Jeden z motocyklistów, z rękawicami pod pachą, chuchał w dłonie. Wszyscy mieli na głowach ogromne hełmy, kilku opuściło wizjery i wszys­cy uważnie przyglądali się Newmanowi.

- W tej dziurze nie znajdziesz na ulicy panienek - rzucił któryś szyderczo.

- Nigdy nic nie wiadomo - odparł Newman uprzejmie, nie zatrzymu­jąc się.

Skręcił w pustą South Street, wkrótce zobaczył telefon. Kiedy wrzucił monety i wykręcał numer, trzech motocyklistów ruszyło z placu; stanęli niedaleko i zaczęli go obserwować. Czekając na połączenie, odwrócił się plecami do aparatu, by widzieć gang. Jeżeli zaczną rozrabiać, rozwali kilka łbów trzymaną w kieszeni trzydziestkąósemką. Odebrała Monika, natychmiast przełączyła na aparat Tweeda. Newman w krótkich słowach zdał sprawozdanie i odwiesił słuchawkę. Wracał do hotelu wolnym krokiem, bardzo powoli machał lekko odsuniętymi od tułowia rękami. Jego uważny krok musiał ich zaniepokoić, wrócili bowiem na plac i Newman bez żadnych problemów doszedł do hotelu. Wszędzie były takie bandy chuliganów, nagle jednak przypomniał sobie tego motocyklistę, który jechał za Philipem z Kingston.

Po rozmowie z Newmanem Tweed streścił ją krótko Pauli i Monice. Paula natychmiast wiedziała, że zapowiada się całonocne posiedzenie.

- Cóż, przynajmniej Philip znalazł sobie dziewczynę - stwierdziła.

- Jej stwierdzenie, że pracuje w sektorze bezpieczeństwa, może być istotne - zauważył Tweed. - Do tego uwaga, że w raczej nietypowej dziedzinie. Ciekawe.

- Co w tym ciekawego?

- Może być z Wydziału Specjalnego. - Tweed popatrzył na zegar wiszący na ścianie. Było wpół do drugiej w nocy. - Chyba zadzwonię do mojego starego znajomego stamtąd, Merryweathera. Jest sową tak jak Philip. Wątpię, by coś to dało, ale spróbować trzeba. Możesz mnie z nim połączyć, Moniko? Jeżeli będzie u siebie.

- Co jest, Tweed? O tej porze? - zaczął Merrywheater.

- Daj spokój, Sam - złajał go Tweed. - Przecież nie umiesz pracować, nim zapadnie zmrok. Potrzebuję przysługi.

- Zawsze potrzebujesz przysługi. O co chodzi?

- Podam ci nazwisko. Jeżeli ta pani pracuje u ciebie, nie musisz mi tego mówić. - Zrobił przerwę, by do Merrywheatera dotarło, o co chodzi. - Jeżeli jednak nie pracuje dla ciebie, bardzo by mi pomogło, gdybyś zaprzeczył. Nazywa się Ewa Warner.

Teraz z kolei Merrywheter zamilkł. Tweed czekał cierpliwie, kilka razy uspokajająco machnął ręką Pauli. Nim padła odpowiedź, minęło kilka minut.

- Tweed, gdybym podał ci nazwisko któregoś z twoich ludzi albo spróbował się dowiedzieć, czy dla ciebie nie pracuje, powiedziałbyś mi to? Za cholerę byś nie powiedział.

- Sprawa jest dość poważna, pracuję nad czymś, co spowodowało w ciągu ostatnich kilku godzin trzy morderstwa.

- To spróbuj w Scotland Yardzie. Polecam nadinspektora Roya Buchanana - złośliwie stwierdził Merrywheater.

- Dziękuję, bardzo mi pomogłeś.

- Robię, co mogę. Bądźmy w kontakcie. Dobranoc, a raczej - dzień dobry.

Tweed odłożył słuchawkę i pokręcił głową.

- Nie chce pomóc? - spytała Paula.

- Zanim dał wymijającą odpowiedź, minęło sporo czasu. Może to coś znaczy, a może tylko czytał dokumenty. Wiem, że kiedy rozmawia przez telefon, zwykle to robi, w dalszym więc ciągu nic nie wiemy.

- Czy Bob powiedział, co sądzi o tej Ewie Warner?

- Nie, z jakiegoś powodu był bardzo zwięzły, jakby myślał o czymś innym.

- Skompletowałam dane o Leopoldzie Brazilu, o które prosiłeś kilka dni temu. Są bardzo niepełne, mnóstwo w nich luk, ale jest naprawdę ciekawym człowiekiem.

W tym momencie zadzwonił telefon.

- Nadinspektor Buchanan - powiedziała Monika zasłaniając mikro­fon dłonią. - Jest chyba w nie najlepszym nastroju. Powiedzieć, że poszedłeś do domu?

- Odbiorę.

- Tweed, potrzebuję jasnej odpowiedzi wprost na proste pytanie. - Zwykle łagodnie modulowany głos Buchanana brzmiał teraz chrapliwie.

- Skąd dzwonisz, Roy? Z Yardu? - Tweed usadowił się wygodniej w fotelu.

- Nie! Z komendy policji w Wareham w hrabstwie Dorset!

- Naprawdę? Kto rano wstaje...

- Nic w tym śmiesznego. Mówiłem ci, kiedy rozmawialiśmy poprzed­nio przez telefon, że w posiadłości Sterndale'a zamordowano brutalnie dwie osoby. Wiedziałeś, że mieszkał tam też służący generała, gość o nazwisku Marchat?

- Możesz przeliterować?

Buchanan spełnił prośbę i ponowił pytanie:

- Wiedziałeś?

- Nie.

- Ten Marchat - wygląda na obcokrajowca - zniknął. W tym, co pozostało z posiadłości, nie znaleziono jego ciała.

- Będziesz go szukał?

- Będę, ale nie w środku nocy - ponuro odpowiedział Buchanan. - Przejdźmy teraz do pytania, na które oczekuję rzetelnej odpowiedzi.

- Już to mówiłeś. Musisz być zmęczony - wbił mu szpilę Tweed. Gdyby udało się wytrącić Buchanana z równowagi, może coś by mu się wymsknęło.

- Ilu masz tu ludzi i dlaczego?

- To są dwa pytania - łagodnie odparł Tweed.

- Niech cię cholera. Przepraszam, zacznę od początku. Sprawdzamy księgi meldunkowe w hotelach i okazało się, że w hotelu Priory nie tylko jest zameldowany w apartamencie Philip Cardon, ale także Bob New­man - w pokoju numer sześć. Chciałbym wiedzieć dlaczego.

- Philipa wysłałem na urlop. Pierwszy od śmierci jego żony, Jean. Przypominam to na wypadek, gdybyś zapomniał.

- Dobrze wiesz, że nie zapomniałem. - Głos Buchanana złagodniał. - Lubiłem Jean, była niezwykłą kobietą. Mogę zapytać, dlaczego w tym samym hotelu mieszka Newman?

- Philip bardzo nie chciał jechać sam, ale udało mi się go namówić. Kiedy wyjechał, pomyślałem, że pierwsza samotna wyprawa może być dla niego niezbyt miła, posłałem mu więc Newmana do towarzystwa.

- Tweed, powinieneś był zostać adwokatem.

- O nie. Prawnicy żyją z nieszczęścia innych ludzi. Procesy sądowe pociągają za sobą gorzkie dyskusje w domu, żeby wymienić tylko jedno ze zjawisk towarzyszących.

- Muszę cię ostrzec, że będę musiał przesłuchać obu jutro w ciągu dnia. Nie, dziś...

- Twoje prawo. Dlaczego nie prześpisz się kilka godzin? Już prawie druga.

- A ty jeszcze w pracy. Skontaktuję się niedługo. Dobranoc lub raczej - dzień dobry.

Tweed odłożył słuchawkę i znieruchomiał siedząc na fotelu. Marszczył czoło i wpatrywał się w przestrzeń.

- Z tego, co słyszałam, spławiłeś go znakomicie - powiedziała Paula.

- Jeżeli rozmawia się ze spryciarzem ze Scotland Yardu, należy trzymać się jak najdalej prawdy. Wiem, że nie uwierzył, ale nie może mi też niczego zarzucić. Na pewno biedak czuje się sfrustrowany.

- Czytać dane, które zbierałam przez kilka dni o Brazilu?

- Posłucham, jak odpocznę. Chyba że to coś bardzo ważnego, mające­go związek z wydarzeniami minionych kilku godzin.

- Jedno - odparła z satysfakcją Monika. - Brazil ma w Dorset dom, w miejscu zwanym Lyman's Tout. Nazywa się Greenville Grange i stoi na skraju klifu, frontem do morza. Brazil nie chce, by ktokolwiek wiedział, że posiadłość należy do niego.

- Jak się tego, na Boga, dowiedziałaś?

- Jak wiesz, mam tu i ówdzie kontakty. Niektórzy z moich znajomych pracują w biurach twoich ukochanych prawników. Nie powinni plot­kować, ale to robią. Kupił posiadłość na nazwisko Carson Craig. Skon­taktowałam się też z twoim przyjacielem, specjalistą od odszukiwania zaginionych pieniędzy, Keithem Kentem, który był z krótką wizytą w Paryżu. Powiedział mi, że Brazil ma w swojej ekipie człowieka o nazwis­ku Carson Craig i często posługuje się nim jako fasadą.

- Dobra robota.

- To mnie jeszcze nie zadowoliło. Mam przyjaciółkę, Maureen, miesz­kającą w zabitej dechami wiosce w górach Purbeck - w Kingston. Jadłyśmy kilka razy lunch w przemiłej starej restauracji o nazwie Scott Arms. Opisała mi Greenville Grange, twierdząc, że to miejsce budzi w niej niepokój. Nie miała pojęcia, do kogo należy.

Tweed skoczył na nogi i podszedł do mapy sztabowej Dorset, którą Paula przymocowała do ściany. Przejechał palcem po trasie z Wareham do Kingston, potem po drodze do posiadłości Sterndale'a i Lyman's Tout. Wrócił szybkim krokiem do biurka, usiadł i zaczął bębnić palcami w blat.

- Jasne - stwierdził. - Wszystkie drogi prowadzą do Dorset. Philip i Bob są pozostawieni sami sobie, a podejrzewam, że sytuacja jest dość zapalna. Moniko, wysyłamy im wsparcie. Zadzwoń do Marlera, potem do Butlera i Nielda. Niech przed świtem ruszą do Wareham - w osobnych samochodach. Nie muszą mieszkać w Priory.

- Proponuje Black Bear - bez wahania rzuciła Monika. - Znam Wareham, Black Bear jest na South Street, pięć minut od Priory. Mają się znać?

- Marler niech się trzyma z dala od Butlera i Nielda - chyba że nastąpi sytuacja awaryjna, ale wszyscy trzej mogą zamieszkać w jednym hotelu. Marler niech będzie przedstawicielem handlowym czegoś sensownego, Butler i Nield niech udają turystów. Powiedzmy, że ich hobby jest ornitologia, co uzasadni, dlaczego mają przy sobie silne lornetki.

Monika wyciągnęła rękę do słuchawki, ale Tweed miał jeszcze coś do powiedzenia.

- Jeszcze chwileczkę! Wszyscy trzej mają być uzbrojeni - tak jak Philip i Newman. Najpierw zadzwoń jednak do Newmana i przekaż mu następującą wiadomość: „Bracia Buchanan są w mieście. Proponuję, byście razem z Philipem zjedli wczesne śniadanie i gdzieś sobie pojechali. Jeżeli bracia nawiążą z wami kontakt, czeka was nudny dzień".

Monika zaczęła wykręcać numer, Paula przysiadła się do Tweeda.

- Wysyłasz całą armię. Co cię do tego skłoniło?

- Informacja, że Brazil jest właścicielem domu w bezpośredniej blisko­ści Sterndale Manor. Chcę też zarzucić sieć na Marchata i złapać go przed Buchananem. Może być kluczem do sprawy, może dowiemy się, co tam się naprawdę działo.

- Mam wrażenie, że jeszcze coś chodzi ci po głowie.

- Dzwoniłem jakiś czas temu do siostrzenicy generała, Maggie, którą poznałem na bardzo nudnym seminarium. Kiedy dowiedziała się, że znam jej wuja, zdradziła mi pewną nurtującą ją sprawę, mianowicie to, że Sterndale trzyma dużą część kapitału swojego banku w sejfie w domu. Jej zdaniem używał tej części swego majątku do robienia podejrzanych interesów. Najgorsze, że są to obligacje na okaziciela.

- Co oznacza, że można je zamienić na gotówkę w dowolnym banku na Zachodzie. O jakiego rzędu sumę chodzi?

- Maggie twierdziła, że to jakieś trzysta milionów funtów.

- Boże drogi! A wiec kapitał banku Sterndale's poszedł z dymem!

- Jeżeli obligacje były w sejfie.

Marchat zamknął walizkę i popatrzył na swojego lokatora, który wniósł do środka trzy walizki. Byli w Devastoke Cottage - domu Marchata, znajdującym się na skraju Storborough, wioski leżącej na południe od rzeki Frome i Wareham. Partridge, kawaler z niedalekiego Poole, z ulgą postawił bagaż na podłodze i uśmiechnął się.

- Oj! Ciężkie. Dziwna pora na przeprowadzkę, ale kiedy pan za­dzwonił, postanowiłem wprowadzić się jak najszybciej. Kocham tę okolicę.

- Czy odpowiadają panu warunki umowy? - spytał z niepokojem Marchat, spoglądając na leżący na stole dokument.

- Nie ma tu zbyt wielu sprzętów, ale w sumie mi to odpowiada. Jak będę mógł się z panem porozumieć?

- Jeśli ciotka się zgodzi, żebym korzystał z jej mieszkania w Londynie, napiszę do pana i podam adres. Wychodząc z domu na noc niech pan nie zapomni zamykać drzwi i okien. - W głosie Marchata brzmiał niepokój. Kiedy Partridge odpowiedział na jego anons w lokalnej gazecie i spotkali się, żeby oglądnąć mieszkanie, Marchat nie zwrócił na to uwagi, teraz jednak widział, jak uderzająco są do siebie podobni.

- Powiedział pan wczoraj przez telefon, że ciotka choruje. Mam nadzieję, że to nic poważnego.

- Zawraca głowę. Prawdopodobnie przemęczyła się w czasie przygo­towań do wyprowadzki. Ma pan sporo rzeczy.

Partridge, który poza trzema teraz przyniesionymi walizkami, przy­niósł już przedtem z samochodu pięć, uśmiechnął się i zrobił gest, jakby chciał się usprawiedliwić.

- Jak panu mówiłem, jestem konsultantem finansowym i pracuję głównie w domu korzystając z komputera i faksu.

- Ja już chyba pójdę. - Marchat spojrzał na zegarek i wskazał na leżące na stole klucze. - Niech pan nie zapomina zamykać drzwi i okien na noc i kiedy będzie pan wychodził.

- Proszę się nie martwić, będę pilnował domu jak źrenicy oka. - Od pierwszego spotkania oszacował Marchata jako człowieka bardzo ner­wowego. Dał mu grubą kopertę z kaucją oraz trzymiesięcznym czynszem z góry. Marchat mimo sugestii, żeby przeliczyć pieniądze, wsunął kopertę do kieszeni na piersi, wziął swój bagaż i wyszedł do samochodu.

Nim słońce wzejdzie, będzie na Heathrow, zostawi wóz na parkingu długoterminowym i uda się do samolotu. Miał bilet, rezerwacji dokonał poprzedniego dnia. Wybierał się do Europy.

Na Heathrow właśnie opuszczali maszynę pasażerowie, którzy przyby­li z Paryża porannym lotem. Pierwszy w hali przylotów był wysoki mężczyzna, szybkim krokiem podszedł do okienka, gdzie załatwiano wynajem samochodów, pokazał dokumenty potwierdzające telefoniczne zamówienie z Paryża, zapłacił i po kilku minutach odjeżdżał. Wybierał się do Wareham. Kilka minut później przy tym samym okienku stanął inny wysoki mężczyzna, który przyleciał tym samym samolotem i przeszedł tę samą procedurę wynajmowania zamówionego telefonicznie z Paryża sa­mochodu. On również wybierał się do Wareham.

4.

Było jeszcze ciemno, kiedy Philip usłyszał pukanie do okna. Kiedyś po obudzeniu był zupełnie nieprzytomny, z biegiem lat wytrenował organizm tak, by przytomnieć natychmiast. Nie zapalając światła - przez co stałby się idealnym celem - spojrzał na podświetlaną tarczę zegarka. Siódma rano. Zsuwając się z łóżka, prawą dłonią automatycznie sięgnął pod poduszkę po waltera. Broń była załadowana, odbezpieczył ją. Stukanie w okno powtórzyło się, tym razem nieco niecierpliwsze. Kiedy zachowując wszystkie środki ostrożności wyjrzał przez okno, zobaczył Newmana, który stał w świetle lampy nad drzwiami wejściowymi i przyciskał do szyby kartkę. Było na niej napisane:

WSTAWAJ. BĄDŹ ZA KWADRANS NA ŚNIADANIU. MUSIMY ZNIKNĄĆ NA DZIEŃ. ZWIJAJ SIĘ. POLECENIE OD T.

Philip zapalił lampkę przy łóżku, by Newman go zobaczył, kiwnął głową i Newman zniknął. Po kilku minutach był gotowy i uzbrojony, chwilę później siedział w jadalni.

- Może zadzwonić Buchanan - wyjaśnił Newman. - Tweed chce, żebyśmy jak najdłużej unikali spotkania z nim. Zła wiadomość jest taka, że przyjechał w nocy do Wareham.

- Z pewnością nie jest w najlepszym humorze. Jaki mamy program?

- Musimy jak najszybciej zniknąć. Do dziesiątej będziemy jeździć po okolicy, potem wrócimy.

- Co jest ważnego o dziesiątej rano?

- Otwierają puby. Barmani słuchają plotek i wiedzą wszystko, co się dzieje w okolicy. Zamierzam dowiedzieć się czegoś o tajemniczym panu Marchacie.

Po śniadaniu jeździli aż do dziesiątej po opustoszałych o tej porze roku drogach. Philip rozglądał się za porsche Ewy, ale nigdzie go nie było widać. Gęste chmury zapowiadały deszcz. Newman nie chciał parkować pod hotelem, wjechał do miasteczka i zatrzymał się na placyku otoczonym domami z epoki króla Jerzego.

- Trudniej będzie Buchananowi tu nas znaleźć - stwierdził wkładając monety do parkometru. - Ruszajmy do Black Bear.

Nie było możliwości pomyłki - nad gankiem jednego z budynków wisiał wielki, metalowy, pomalowany na nadający mu groźny wygląd czarny kolor niedźwiedź. Po otwarciu frontowych drzwi wchodziło się do wąskiego korytarzyka, prowadzącego do recepcji, przed nią, po prawej znajdował się bar. W głębi korytarza stał Marler i spokojnie palił papierosa nie zwracając najmniejszej uwagi na przybyszy. Bar był pusty, obsługiwał uprzejmy młody człowiek. Philip zamówił dwa kieliszki białego wina i pozostawił Newmanowi rozmowę.

- Na wakacje? - spytał barman.

- Szukamy czegoś na lato dla mojej siostry - odparł Newman. - Trochę wcześnie na klientów, co? Może mógłby nam pan pomóc. W oko­licy mieszka mój przyjaciel, nazywa się Marchat. Może przeliteruję.

- Nie trzeba. Pański przyjaciel przychodzi tu raz w tygodniu na kufelek. Pracował dla generała Sterndale'a, który mieszkał na odludziu za Lyman's Tout, ale zeszłej nocy dom generała się spalił. Okropna tragedia. Generał i jego syn zginęli w płomieniach i krąży plotka, że to podpalenie.

- Brzmi to okropnie - potaknął Newman. - Nie spodziewałem się, że takie rzeczy dzieją się w cichym hrabstwie Dorset.

- W rzeczy samej.

- A co z Marchatem? Mam nadzieję, że nie było go w czasie pożaru w domu generała.

- Miał wolny wieczór, więc był tutaj i pił swoje cotygodniowe piwko. Słyszeliśmy syreny przejeżdżających wozów strażackich i karetek, ale dowiedzieliśmy się wszystkiego dopiero potem, kiedy wpadł tu po pracy jeden z posterunkowych. Przyznam, że byliśmy wstrząśnięci.

- Marchat tu był, kiedy posterunkowy przyniósł wiadomość?

- Tak, ale wyszedł natychmiast bez słowa. Doznał chyba szoku.

- Mieszkał w posiadłości?

- Pięć dni w tygodniu. Weekendy miał wolne. Przyjaciel, mówi pan?

- Aha.

- Znajdzie go pan najprawdopodobniej w jego domu tuż za Storborough. Wie pan gdzie?

- Przejeżdżaliśmy tamtędy dziś rano.

- Dom niełatwo znaleźć, ale narysuję panu, jak dojechać.

Newman właśnie chował plan do kieszeni, kiedy do baru wszedł potężny mężczyzna. Miał gęste czarne włosy, potężne bary, wielkie łapska i szerokie szczęki. Na twarzy miał kilkudniowy zarost. Był ubrany w wyświechtaną wiatrówkę i dżinsy. Philipowi przypomniał się mężczyzna, którego widział minionego wieczoru, jadącego wzdłuż rzeki na rowerze.

- Duże ciemne, ale gazem. Nie mam czasu czekać godzinami. I przesuńże się - warknął na Newmana.

- Przy barze jest dość miejsca.

- Mamy jeszcze tupet. Wyglądasz mi pan znajomo. Jak ten gazetowy podglądacz Robert Newman.

- Może dlatego, że nim jestem.

- Ja jestem Craig. Ludzie schodzą mi z drogi. - Oparł łokieć na kontuarze tuż obok Newmana. - Powiedziałem, że kto mnie zna, schodzi mi z drogi. Słyszałeś? A możeś głuchy?

Barman postawił na kontuarze wielki cynowy kufel z piwem dla Craiga. Craig podniósł łokieć i przewrócił go. Z zewnątrz dobiegł warkot motorów, po chwili do baru weszło trzech motocyklistów. Newmanowi natychmiast przypomniał się Philip, który mówił, że czekali na niego, kiedy dzwonił z automatu na ulicy.

- Przewróciłeś moje piwo - powiedział Craig. - Kup mi nowe.

- Sam je sobie przewróciłeś.

- A ty się prosisz. - Nie kończąc zdania, Craig machnął olbrzymią pięścią ku twarzy Newmana, ten jednak był szybszy, złapał i ucisnął kciukami przedramiona przeciwnika w miejscach, gdzie znajdują się końcówki nerwów. Craig zamarł i wydał z siebie taki dźwięk, jakby się dusił. Newman obrócił nim, pchnął plecami o ścianę, złapał go za włosy i huknął potylicą o ścianę.

- Teraz się uspokój, bo jeszcze coś ci się stanie. Poza tym uważam, że najrozsądniej będzie, jak stąd wyjdziesz. Natychmiast!

Philip stał tak, by osłaniać mu plecy, motocykliści mieli bowiem wyraźną ochotę zajść Newmana od tyłu.

- Przyszliście się napić, czy szukać kłopotów? - spytał.

- Zróbmy z niego rąbankę - zaproponował jeden z nich.

- Na waszym miejscu nie rozrabiałbym - doradził stojący za plecami trójki młodzieńców mężczyzna.

Kiedy się odwrócili, ujrzeli Marlera. Miał berettę, niewielki auto­matyczny pistolet i podrzucał go na mniej więcej pół metra w powietrze. Za każdym razem, gdy łapał pistolet, broń wskazywała na innego motocyklistę.

- Zabaweczka, ale naładowana prawdziwymi nabojami i mam na nią zezwolenie. A może tak wszyscy wsiądziecie na te swoje idiotyczne dwukółki i pojedziecie sobie? - zapytał.

Lęk wywoływał nie tylko pistolet, w niemal takim samym stopniu krył w sobie groźbę niezwykle łagodny ton głosu.

- Jeszcze się policzymy - mruknął Craig do Newmana, który dobrze walnął jego łbem o ścianę. Był lekko zamroczony, ale dalej butny. - Nie zapomnę tego.

- Wedle życzenia - odparł Newman. - Minie kilka dni, zanim prze­stanie cię boleć głowa. Lepiej nie pij przez ten czas piwa.

- Pieprz się. - Craig lekko się zataczając wyszedł z baru.

Barman, nim się odezwał, poczekał, aż niemiły gość znalazł się na ulicy.

- Nie życzę sobie więcej jego wizyt, poza tym nie zapłacił za piwo.

- Był już tu kiedyś? - spytał Newman.

- Kilka razy w zeszłym tygodniu. Zadawał te same pytania co pan przed chwilą. Czy słyszałem o kolesiu, który nazywa się Marchat, i czy wiem, gdzie mieszka.

- Co mu pan powiedział? - spytał tym razem Philip.

- Nic. Powiedziałem, że nigdy nie słyszałem tego nazwiska, skąd mam więc wiedzieć, gdzie „koleś" mieszka. Nie wspomniałem ani słowem o domu Marchata, Devastoke Cottage.

Marler zniknął tak samo, jak się pojawił. Dopili drinki, podziękowali barmanowi i poszli do mercedesa Newmana. Philip rozejrzał się po ulicy; nie było motocyklistów.

- Dokąd teraz? - spytał.

- Nic nie mów ani nie gap się, jeżeli przypadkiem spojrzysz na tylne siedzenie - ostrzegł go Newman. - Pojedziemy do Marchata. Najwyższy czas zamienić z nim słówko i dowiedzieć się, co wie o pożarze Sterndale Manor.

Wsiadając, Philip rzucił krótko okiem na tył samochodu. Zwinięty, leżał tam na podłodze Marler. Trzymał w ręku długą płócienną torbę. Philip podejrzewał, że znajduje się w niej jego ulubiona broń na większe dystanse: strzelba armalite.

Storborough było małą osadą, składającą się z kilku domów i tawerny. Barman narysował Newmanowi trasę, która miała wieść obsadzoną żywopłotem polną drogą, prowadzącą pomiędzy zalanymi wodą polami.

- Wiecie, kim był ten wielki rozrabiaka? - krzyknął Marler z tyłu.

- Gość nazywa się Craig.

- Nazywają go „Łom" Craig. Naprawdę ma na imię Carson.

- Dlaczego „Łom"? - chciał wiedzieć Philip.

- Kiedy ci powiem, spodoba ci się, co Bob mu zrobił. Jeśli Craig chce uzyskać od kogoś informacje, a delikwent się wzbrania, rozwala mu łomem kolana. Przemiły facet.

- Skąd to wiesz?

- Powiedział mi Archie, informator, z którym spotkałem się na lunchu. Mówił, że ile razy zobaczy Craiga, zwiewa gdzie pieprz rośnie. Interesujące w tym wszystkim jest to, że nasz przyjaciel pracuje dla bogacza, który nazywa się Leopold Brazil.

- Taka kreatura? Brazil obraca się przecież w najwyższych kręgach.

- Myślę, że ten jego dialekt był udawany - uznał Newman. - Poza tym skąd pewność, że to ten sam Carson Craig?

- Arenie mi go opisał, a potrafi to robić. Wszystko pasuje.

- Zwolnij! - zawołał Philip. - Minęliśmy rozjazd! W żywopłocie jest drogowskaz.

Newman spojrzał w lusterko i cofając wóz zrozumiał, dlaczego nie zauważyli Devastoke Cottage. Dom był oddalony od drogi i schowany za gęstym, wysokim żywopłotem. Marler wysiadł z nimi i ruszyli zaroś­niętymi chwastami ścieżką. Zasłony były zaciągnięte.

- Ciekawe, co zastaniemy - mruknął pod nosem.

Otworzono im dopiero po czwartym dzwonku.

- Przepraszam, że budzimy - powiedział Newman do niskiego męż­czyzny, ubranego w piżamę i szlafrok. - Pan Marchat?

- Nie, nazywam się Partridge. Pan Marchat wynajął mi dom. Przyje­chałem dziś rano i miałem zamiar trochę się przespać.

- Moglibyśmy zamienić z panem słówko o panu Marchacie? Prze­praszam, że przeszkadzamy, ale to dość ważne.

- Wszyscy trzej? - z niepokojem spytał Partridge.

- Może to pana uspokoi. - Newman wyjął z kieszeni legitymację Wydziału Specjalnego, sfałszowaną doskonale przez speców pracujących w piwnicach budynku przy Park Crescent.

- Wydział Specjalny. Jeszcze nigdy nie miałem przyjemności rozma­wiać z nikim od was. Proszę wejść. Przepraszam za bałagan. Chodźmy do salonu, już odsłaniam zasłony.

Zaprowadził ich do niewielkiego, elegancko urządzonego pokoju z ok­nami wychodzącymi na ogród. Trzej panowie usiedli, Marler - stałym zwyczajem - stanął przy oknie i oparł się o ścianę.

- W czym mogę pomóc? - spytał Partridge.

- Mieliśmy nadzieję zastać pana Marchata - odparł Newman. - Mógłby nam pan powiedzieć, gdzie możemy go znaleźć?

Choć zaspany, Partridge sprawnie i krótko opowiedział, w jaki sposób stał się lokatorem Devastoke Cottage.

- Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to - zakończył - że jesteśmy do siebie podobni. Byłem niezwykle zaskoczony, gdy spotkaliśmy się pierwszy raz.

- Sądzi pan, że dlatego wynajął panu dom? - spytał Newman.

- O nie. Dogadaliśmy się praktycznie po rozmowie telefonicznej, zadzwoniłem przeczytawszy ogłoszenie.

- Kiedy rozmawiał pan z nim pierwszy raz?

- Może tydzień temu. Nie więcej. Coś przeskrobał?

- Ależ skąd - zapewnił Newman. - Mamy jedynie nadzieję, że mógłby nam pomóc w pewnym śledztwie. Dał panu adres ciotki, której londyńskie mieszkanie ma przejąć?

- Nie. Powiedział, że zadzwoni i przekaże szczegóły zaraz po tym, jak się upewni, że ciotka się wyprowadza. Nie miał wątpliwości, że tak będzie.

- Proszę nie mieć mi tego za złe - powiedział Newman najtaktowniej jak umiał - ale czy mógłby pan przedstawić jakiś dowód tożsamości?

- Jak najbardziej. Wystarczy prawo jazdy?

- W zupełności.

- Kiedy czekali, aż Partridge wróci, Marler nagle przytulił się do ściany i zaczął wyglądać zza zasłony. Drogą bardzo powoli przejeżdżało szare vołvo. Miało zaparowane od środka okna, kierowca przetarł jedynie kawałek przedniej szyby. Marler miał intuicyjne wrażenie, że za kierownicą siedzi ktoś wysoki. Po minięciu domu volvo gwałtownie przyspieszyło i odjechało.

- Coś nie tak? - spytał Philip.

Marler nie zdążył odpowiedzieć, wrócił bowiem Partridge. Newman rzucił okiem na podane mu prawo jazdy i wstał.

- Dziękuję bardzo, panie Partridge. Jeszcze raz przepraszam za za­kłócenie snu.

- Nic się nie stało - stwierdził Partridge wskazując na stojącą pod ścianą kanapę. - Położę się tutaj na parę minut przy otwartych zasłonach, bo inaczej będę spał Bóg wie jak długo. Mam sporo do rozpakowania.

- Dziwne że Marchat zniknął tak szybko po pożarze - stwierdził Newman, kiedy wracali do samochodu.

- Zaczął się szykować do odlotu tydzień temu - przypomniał Mar­ler. - Ten Partridge wygląda na nieszkodliwego.

- Ale to ich podobieństwo - powiedział Philip.

- Podobno każdy ma swojego sobowtóra - odparł Newman. - Wróć­my do Wareham. Prędzej czy później będziemy musieli wysłuchać, co nam zagra inspektor Buchanan, ale lepiej zapomnijmy, że odwiedziliśmy Part­ridge'a. Marler, sądzę, że ty raczej nie powinieneś się pokazywać. Schowaj się do Black Bear. Nie ma sensu informować naszego ulubionego policjan­ta, ilu nas jest. To tylko nasiliłoby jego podejrzliwość.

Marler zwinął się ponownie na podłodze i wziął do ręki schowaną pod dywanikiem strzelbę. Przejechali przez Storborough i dojeżdżali do mostu przez Frome, kiedy zawołał:

- Bob, zawróć. Wróć do Devastoke Cottage!

- Po co?

- Zaufaj mi. Wróć!

- Jak chcesz, ale może powiesz, dlaczego chcesz wracać - rzekł z wyrzutem Newman, zawracając na wąskiej drodze.

- Kiedy byliśmy w środku, drogą powoli przejechało szare volvo. Nie spodobało mi się i im więcej o nim myślę, tym mniej mi się podoba.

- Też je widziałem - stwierdził Philip. - Przejeżdżało, kiedy Partridge poszedł po prawo jazdy. Kierowcą mogła być kobieta.

- Ciężko powiedzieć, widać było jedynie niewyraźny kontur. Dlaczego się tak wleczemy?

- Ponieważ przed nami jedzie traktor, a z naprzeciwka samochód i nie mogę wyprzedzać. Weź się w garść, zaraz będziemy przy rozjeździe.

- W który traktor też wjedzie - prychnął Marler.

Napięcie w samochodzie rosło, Newman też czuł coraz większy niepo­kój. Wiedział, że intuicja zwykle nie zawodzi Marlera. Traktor pojechał prosto, Newman skręcił i przyspieszył.

- Wygląda tu jak przedtem - orzekł Newman, kiedy wysiadali.

- Ale nie jest - odparł Marler, wyjął berettę i przycisnął ją do boku. - Partndge powiedział, że prześpi się przy odsłoniętych oknach, a są zasłonięte.

- Może zmienił zdanie.

Bezgłośnie obeszli dom porośniętą mchem ścieżką. Zamarli, kiedy Marler wyciągnął dłoń - drzwi do ogrodu były uchylone, drzazgi na framudze przy zamku wskazywały, że otwarto je siłą. Podniósł pistolet i delikatnie je pchnął. Weszli do kuchni. Newman ściskał w dłoni trzydziestkęósemkę, Philip waltera. Przez wpółotwarte drzwi zajrzeli do salonu, kiedy ich oczy zaadaptowały się do półmroku, Philip szepnął:

- O Boże.

Partridge leżał zsunięty do połowy z kanapy, głową dotykał podłogi. Jego ciało było skręcone pod nienaturalnym kątem. Marler wszedł do salonu, dotknął jego tętnicy szyjnej i spojrzał na towarzyszy.

- Martwy jak ptak dodo. Ma skręcony kark. Chyba wiem, czyja to robota. Po Europie krąży nowy zabójca, zabija za duże pieniądze. Ma prostą technikę - zachodzi ofiarę od tyłu, obejmuje ją za szyję i łamie kręgosłup. Tak wygląda efekt. Mówią na niego „Machina".

- Dziwny przydomek - cicho powiedział Philip. - Dlaczego „Ma­china"?

- Ponieważ porusza się jak naoliwiona błyskawica. Jestem pewien, że to jego robota. Myślał, że zabija Marchata.

5.

- A więc twoim zdaniem on uważał, że zabił Marchata? - spytał Tweed, do którego natychmiast zadzwonił. Pierwszy raz mu przerwał. - Może rzeczywiście chodzić o zastępcę pana Leopolda Brazila, Monika ma na temat tego dżentelmena trochę więcej wiadomości. Zazwyczaj nosi eleganckie garnitury i wyraża się bardzo wytwornie. To ktoś, kogo bez wahania zaprosiłbyś do swojego klubu.

- Wiesz, że nie marnuję czasu na uczęszczanie do klubów - odparł Newman. - Od początku wydawało mi się, że jego prostacki dialekt jest udawany. Nie określiłbym go jako dżentelmena, raczej jako sadystyczną bestię. Ma przydomek „Łom", ponieważ używa łomu do łamania kolan tym, którzy zajdą mu za skórę.

- Rozumiem. Bob, Monika dowiedziała się, że leżąca niedaleko domu Sterndale'a posiadłość Greenville Grange należy do Brazila. Jest gdzieś w okolicach Lyman's Tout. Sprawdź okolicę, ale nie sam. Weź Philipa i Marlera.

- Jeżeli tego wyraźnie żądasz.

- Żądam. Trzy morderstwa w Dorset to o trzy za dużo. Staraj się unikać Buchanana, najdłużej jak tylko się da. Wyślij Butlera do poprzed­niego mieszkania Partridge'a, niech sprawdzi co trzeba. Mam nadzieję, że zapisałeś adres, kiedy pokazał ci prawo jazdy.

- Zapisałem. Będę kończył, nim pojawi się Buchanan.

- Oczywiście. Czuję przez skórę, że coś się szykuje. Mieszkaj dalej z Philipem w Priory. Coś nowego z jego nową flamą, Ewą Warner? Nie jestem w stanie stwierdzić, czy jest z Wydziału Specjalnego.

- Dziś, jak na razie, nie było po niej śladu. Kończę.

- Uważaj na siebie.

Dlaczego nigdy nie umiem trzymać tej swojej gęby na kłódkę? - pomyślał Newman wychodząc z budki. Tuż obok stała oparta o zapar­kowanego przy krawężniku porsche'a Ewa Warner. Była ubrana w białą wiatrówkę i dżinsy, co podkreślało jej szczupłą figurę. Nawet w tak niewyszukanym stroju wyglądała atrakcyjnie. Nic dziwnego, że Philip się w niej zabujał.

- Zauważyłam twój samochód, Bob. Gdzieś jedziesz? Mogę pojechać z tobą. Cześć, Philip! Spało ci się dobrze samemu?

- Bardzo dobrze - warknął Philip, który właśnie wyszedł z Black Bear. Uważał, że jej uwaga była nietaktowna, wiedziała przecież, że to jego pierwszy wyjazd od śmierci Jean.

- Dlaczego wiec zachowujesz się, jakbyś miał migrenę? Dokąd dziś jedziemy?

- Nie jesteś zaproszona - szczerze powiedział Newman, kiedy po­deszła.

Marler wyszedł z hotelu za Philipem i schował się do mercedesa, tak że Ewa niczego nie zauważyła. Była zbyt zajęta uśmiechaniem się do New­mana i przekonywaniem go.

- Nie bądź psujem. Potrzebuję towarzystwa.

- To poszukaj go gdzie indziej. Przepraszam. - Z tymi słowami odszedł.

- Nie uciekniesz mi! - krzyknęła do jego pleców, kiedy wchodził do hotelu. W ciągu pięciu minut znalazł Harry'ego Butlera i przekazał mu instrukcje Tweeda dotyczące sprawdzenia poprzedniego miejsca zamiesz­kania Partridge'a.

- A co z moim ogonem, Petem Nieldem? Siedzi w swoim pokoju.

- Powiedz mu, żeby tu siedział i dyskretnie się rozglądał, czy nie pojawi się inspektor Buchanan. Kręci się w okolicy. Wrócę za parę godzin, to złożycie sprawozdanie. - Kiedy wyszedł na zewnątrz, Ewa stała oparta wyzywająco o jego samochód.

- Nie uciekniesz mi tak łatwo.

- Zobaczymy.

Starając się nie okazywać oburzenia jej natarczywością, usiadł za kierownicą. Philip siedział z przodu, Marler był schowany z tyłu. Ruszył, Ewa ruszyła za nim.

- Zgubię cię jak cholera.

- Ona znakomicie jeździ - wtrącił Philip.

Newman nie odpowiedział.

Tweed streścił Pauli i Monice rozmowę z Newmanem.

- „Machina"? Brzmi to dość ponuro - stwierdziła Paula. - Z tego, co mówisz, musiał być naprawdę szybki, żeby dokonać tego obrzydliwego morderstwa w Devastoke Cottage.

- Przypuszczam, że stąd właśnie wziął się jego przydomek. „Machi­na". Kiedyś już o nim słyszałem, nawet pamiętam od kogo. Od Artura Becka, szefa federalnej policji szwajcarskiej. Połącz mnie z nim, Moniko - powinien być w kwaterze głównej w Bernie.

Monika właśnie sięgała po słuchawkę, kiedy telefon zadzwonił. Pod­niosła i kiwnęła Tweedowi głową.

- Znów Lasalle z Paryża. Jakby go gonili.

- Słuchaj! - natychmiast wybuchnął Lasalle. - Odkryliśmy następne­go naukowca, który zniknął z rodziną. Mniej więcej miesiąc temu. Z Grenoble. Był na urlopie, stąd odkryto jego zniknięcie z opóźnieniem.

- Następny? To razem dwudziestu najznakomitszych naukowców, którzy zniknęli z Europy i Ameryki. Podaj więcej szczegółów. Jaka jest jego specjalność?

- Nowoczesna komunikacja satelitarna. To, co robił, było ściśle tajne, a jest prawdopodobnie w tej dziedzinie najlepszy na świecie. Georges Blanc. Tak jak w przypadku pozostałych, zniknęła też jego żona.

- Porwanie?

- Nic na to nie wskazuje. Przed zniknięciem wydał adwokatowi polecenie sprzedaży domu wraz z meblami, wśród których były antyki, wraz z dyspozycją przesłania pieniędzy na konto numeryczne w Belgii. Prezydent szaleje, bo wiedliśmy w tym zakresie prym na świecie.

- Czy wiadomo, w jaki sposób wyjechał z Grenoble?

- Jego szofer - niedługo będzie w Paryżu, żebym mógł go przesłuchać osobiście - powiedział przez telefon, że zawiózł Blanca, jego żonę i bagaże do Niemiec i zostawił na znajdującym się na odludziu wojskowym lotnisku. Blanc wręczył mu dużą sumę, żeby trzymał język za zębami, i kazał wracać do Grenoble. Twierdził, że został zaangażowany do tajnego projektu.

- Czy kiedy przyjechali na lotnisko, stał tam jakiś samolot?

- Nie. Blanc jest geniuszem, pracował nad konstrukcją satelity nowe­go typu - mającego utrzymywać łączność pomiędzy Ziemią a orbitujący­mi satelitami.

- Dopiszę go do listy. Jeżeli już jesteś przy telefonie, powiedz mi, czy słyszałeś o kimś o przydomku „Machina"?

- Boże drogi! Dlaczego pytasz?

- Ponieważ istnieje podejrzenie, że działa w naszym kraju.

- To grasujący od niedawna, niezwykle groźny zabójca. Krążące po półświatku plotki mówią, że jest bardzo drogi. Zabił w Paryżu dwóch bankierów, ale to poufna informacja. Nic o nim nie mówimy, ale go szukamy. Jak na razie nie mamy nawet cienia śladu.

- Jakich bankierów zabił?

- Obaj byli właścicielami małych, ekskluzywnych banków rodzinnych. Jeden z nich został założony w czasach Napoleona.

- Skąd pewność, że „Machina" był zabójcą? Zostawił wizytówkę?

- Nie, ale ma stałą technikę. Choć obaj bankierzy mieli znakomicie zabezpieczone domy, ominął całą elektronikę, choć nie wiadomo jak. Obu zabito poprzez skręcenie karku. Jeden z nich zginął w bibliotece, podczas gdy żona była w pokoju obok. Nic nie słyszała.

- Zginęły pieniądze?

- Obaj bankierzy trzymali w domu poważne kwoty w obligacjach na okaziciela, które zginęły. Jak mam odnaleźć obligacje na okaziciela?

- Banki padły?

- Nie. W oddziałach pozostało dość gotówki, by zachować płynność finansową. Tweed, siedzę po uszy w gównie, już mi zalewa oczy.

- Wypłyniesz na powierzchnię. Zawsze wypływasz. Na razie. - Tweed odłożył słuchawkę i westchnął.

Monika zapytała, czy ma dzwonić do Arthura Becka. Gdy potwierdził, zaczęła wykręcać numer.

- Beck przy aparacie. Co jest, Tweed? - Szef szwajcarskiej policji, zwykle bez względu na sytuację jowialny i spokojny, tym razem był obcesowy.

- Arthurze, niedawno wspominałeś o zawodowym zabójcy, noszącym przydomek „Machina". Udało ci się go zidentyfikować?

- Dlaczego?

- Zaczął działać we Francji.

- Wiem.

- Ale pewnie nie wiesz, że - jak mi się wydaje, jest teraz u nas. Próbował zabić kluczowego świadka w sprawie o podwójne morderstwo, ale przez pomyłkę zabił nie tę osobę, co chciał.

- Po raz pierwszy się pomylił. - Zapadła dłuższa cisza. - Nie podoba mi się to, to się robi zbyt międzynarodowe. Nie udało mi się złapać jego tropu, znika, jakby rozpływał się w powietrzu. Ma na sumieniu trzech Szwajcarów.

- Czym się trudnili?

- Byli bankierami.

- Właścicielami niewielkich banków o dużych tradycjach?

- Jak na to wpadłeś? Nic na jego temat nie ujawnialiśmy. Myślałem, że może stanie się przez to mniej ostrożny.

- Wiesz zaś, że był to „Machina", ponieważ wszystkim trzem ofiarom skręcił karki.

- Zgadza się. Jest jak niewidzialny człowiek, nie może go powstrzy­mać żaden system zabezpieczający, a zdajesz sobie chyba sprawę, jaką wagę przykładają do tego bankierzy?

- Omija w tajemniczy sposób zabezpieczenia?

- Myślę, że wiem jak. Tweed, moim zdaniem on się wprasza do środka. We wszystkich trzech przypadkach alarmy były nie uszkodzone. Zastanawiam się nawet, czy może ma atrakcyjną wspólniczkę, która pomaga mu dostać się tam, gdzie chce.

- Może „Machina" to kobieta?

- Musiałaby być bardzo silna. Jeden z bankierów był zbudowany jak tur i nic mu to nie pomogło, w żadnym z trzech przypadków nie było śladów walki.

- Żeby zmienić temat: wiesz coś o Leopoldzie Brazilu?

Znów zapadła cisza, znacznie dłuższa niż poprzednio.

- Tweed, zostałem ostrzeżony przed prowadzeniem wobec niego ja­kichkolwiek działań operacyjnych.

- Nie wierzę! Ciebie przecież nikt nie jest w stanie zastraszyć. Kto cię ostrzegał?

- Nie mogę powiedzieć. Cholera jasna, nikt nie będzie mi gadał, co mam robić! Niech to zostanie między nami, ale kazałem go dyskretnie obserwować. Bardzo dyskretnie. Facet ma ekskluzywną willę nad Jezio­rem Genewskim. Coś mi w nim śmierdzi. Zwłaszcza że ma tyle władzy. Wczoraj poleciał prywatnym odrzutowcem z Kloten w Zurychu do Paryża.

- Jaki ma samolot?

- W tym też jest coś dziwnego. Ma dwa samoloty, oba leary. Na kadłubie jednego jest wielkimi literami napisane BRAZIL SA - to nazwa jego szwajcarskiej spółki. Drugi jest pomalowany na biało i nie ma żadnych znaków. Korzysta z białego samolotu, żeby wprowadzić w błąd tych, którzy chcą wiedzieć, gdzie się akurat znajduje. Załogi obu samolo­tów są w gotowości przez dwadzieścia cztery godziny, ekipy ciągle się zmieniają. Do Paryża poleciał biały.

Kiedy Tweed skończył rozmowę, był tak zamyślony, że przez dłuższą chwilę nie zauważał wyciągniętej ku niemu słuchawki.

- Znowu Lasalle z Paryża. Dwa razy kazał sprawdzić, czy masz włączony wokoder.

- Przepraszam, że musiałeś czekać. Wokoder jest włączony.

- Zapomniałem ci powiedzieć, że Leopold Brazil przyleciał wczoraj do Paryża z Zurychu. Czekała już na niego limuzyna z przyciemnianymi szybami, która zawiozła go do jego willi przy Avenue Foch. Jeden z moich najlepszych ludzi rozpoznał go, kiedy wysiadał z limuzyny.

- Dlaczego mi to mówisz?

- Ponieważ najwyżej za dwie godziny odleci do Wielkiej Brytanii.

Tweed zamknął oczy, Pauli nie uszedł uwagi świadczący o jego napięciu wyraz twarzy.

- Skąd wiesz?

- Pilot jego białego samolotu przekazał plan lotu.

- Dokąd leci?

- Na międzynarodowe lotnisko Bournemouth. To w hrabstwie Dorset.

Tweed podziękował, skoczył na równe nogi, podszedł szybkim kro­kiem do komody pod ścianą i wyjął z niej dwie zapakowane walizki; jedną dla siebie, drugą dla Pauli.

- Bierzemy escorta, ja prowadzę - warknął. - Paula, weź browning, Moniko - zadzwoń do hotelu Priory i zarezerwuj nam pokoje. Bez określonego terminu wyjazdu. Możesz tam do mnie dzwonić, ale każdą informację owijaj w bawełnę.

- Skąd ten pośpiech? - spytała Paula, wsunęła trzydziestkędwójkę w specjalną ukrytą kieszeń w torebce i popatrzyła na Tweeda, który studiował mapę.

- Moniko, jeżeli zadzwoni Newman, powiedz mu, żeby postawił człowieka na objeździe na południe od Storborough Green. Nie Stor­borough, tylko Storborough Green. Drugi człowiek ma obserwować prom z Poole Harbour. Mają czekać na limuzynę z przyciemnionymi szybami, jeżeli się pojawi, ostrożnie ją śledzić. Podejrzewam, że pojedzie w kierunku Greenville Grange, posiadłości na wzgórzach Purbeck, nieda­leko Lyman's Tout. Zostawiam cię na posterunku.

Kiedy wskoczyli do samochodu, Paula ponownie zapytała:

- Skąd ten pośpiech?

- Za dwie godziny Leopold Brazil odlatuje z Paryża na międzynaro­dowe lotnisko w Bournemoutłi. Stamtąd są tylko dwie drogi do jego posiadłości.

- Co się dzieje?

- Obawiam się, że w Dorset szykuje się wielka eksplozja!

6.

- Nie jest dobrze - stwierdził Newman. Jechali w górę stromego wzgórza drogą do Kingston. - Ta twoja Ewa jest cholernie dobrym kierowcą i nie zgubię jej. Właśnie wyjechała zza zakrętu jak zawodowiec.

- W takim razie nie ma sensu, żebym się chował - dobiegł z dołu głos Marlera. - Kiedy schowasz się za następnym zakrętem, daj znak, to usiądę na siedzeniu i wcisnę się w kąt. Kiedy mnie zobaczy, pomyśli, że cały czas tak siedziałem.

- Uważaj. Teraz! - Newman gwałtownie przyspieszył i ostro wziął niebezpieczny zakręt. Marler wdrapał się na siedzenie, wcisnął w kąt i rozprostował zbolałe nogi. - Idealnie! Nie zauważyła cię.

- W dalszym ciągu uważam, że powinniśmy byli wziąć mojego land-rovera z napędem na cztery koła - wtrącił Philip.

- I natknąć się na Buchanana biorąc go spod Priory.

- Twój merc nigdy nie dojedzie do Lyman's Tout.

- A kto powiedział, że będziemy tam jechać?

- To dokąd jedziemy?

- Do Greenville Grange, posiadłości niejakiego pana Leopolda Brazila.

- Szukać kłopotów.

- Danton powiedział kiedyś: L'audace, toujours 1'audace [Uaudace, toujours 1'audace (fr.) - Odwagi, zawsze odwagi.], albo jakoś tak podobnie. Sprawdzałem na mapie, zaraz będziemy na miejscu.

- A jeżeli przywita nas oddział ochroniarzy?

- Zablefuję. Najwyraźniej zapomniałeś, że byłem kiedyś korespon­dentem zagranicznym. Robiąc w te klocki człowiek uczy się wpychać wszędzie.

- A więc szykujmy się do bitwy - skwitował Marler.

Wielka dwuskrzydła brama z kutego żelaza była otwarta na oścież. W oddali, może kilometr dalej, widniała szara bryła Greenville Grange. Nie było śladu ochrony.

- Zatrzymaj się i zaczekaj minutę - poprosił Philip.

- Dlaczego?

- Pójdę powiedzieć Ewie, żeby poczekała kawałek dalej. Słyszałeś zdanie Marlera.

- Masz rację. Niech się nie kręci pod nogami. Sam chciałem jej to powiedzieć.

Ewa stała kilkanaście metrów za nimi. Kiedy Philip podszedł, ob­darzyła go serdecznym uśmiechem.

- Newman jest wkurzony, co? Powiedz mu, że to wolny kraj.

- Ewo, to może być niebezpieczne.

- Więc chyba będziesz mnie bronić. Myślę, że jeśli doszłoby co do czego, Newman też pospieszy na pomoc. Co to za gość z tyłu? Nie było go tam przedtem, prawda?

- Ewo, wróć do domu. Przyjedziemy po ciebie.

- Na pewno. Powiedz Newmanowi, że jestem uparta i nie ucieknie mi.

- Oj, jesteś.

- Nie podniecaj się.

Kiedy Philip wrócił do mercedesa, Newman stwierdził:

- Nic z tego, co?

- Nie dała się przekonać. Skąd wiesz?

- Po jej wyglądzie. I po twoim. Idzie do nas. Może ja spróbuję.

W tym momencie Ewa zastukała w szybę.

- Witaj, przystojniaku - rzuciła do Marlera. - Kim jesteś? Może niedługo postawisz mi drinka? Moim ulubionym trunkiem jest wódka.

- Jedź do domu - krótko powiedział Newman.

Od trzymanego w ustach papierosa Ewa zapaliła następnego i przy­brała poważny wyraz twarzy.

- Bob, mogę się wam przydać. Mam kocie oczy.

- I pazury.

- Udam, że nie słyszałam. Przyjechałeś z wizytą, czy chcesz się rozejrzeć? Popatrz: podjazd się rozgałęzia - jedna odnoga prowadzi do tarasu, druga skręca za ten architektoniczny majstersztyk. Jadąc nią, okrąży się ten ponury dom i można zjechać zboczem bardzo blisko skraju klifu - radzę tam uważać - potem zakręca wokół kamiennego muru i prowadzi do Lyman's Tout.

- Skąd wiesz?

- Zauważyłam, kiedy Philip wziął mnie na wycieczkę na szczyt Lyman's Tout. Mówiłam, że umiem obserwować. Zaufaj mi.

Wróciła do swojego samochodu. Newman ruszył powoli, uważnie obserwował wielki dom. Wszystkie okiennice były pozamykane i kiedy podjechali bliżej, widać było, że są pomalowane na czarno. Na czarno.

Obrzydlistwo. Zdawało się, że ciemna bryła zbliża się ku nim. Kiedy mieli skręcać za budynek, Philip zauważył kilka wielkich szop - bardzo podob­nych do tych, jakie widział na terenie posiadłości generała Sterndale'a. Wszystkie były pozamykane.

- Miejmy nadzieję, że wie, co mówi - mruknął Newman. - Jedzie kawałek za nami. Jeżeli zacznie odstawać, zacznę być podejrzliwy.

- W nocy nie padało, może uda się wjechać na Lyman's Tout tym mercedesem. Błoto na pewno stwardniało, ale nie chciałbym robić ci wielkich nadziei - powiedział Philip.

Na terenie posiadłości nie było śladu życia. Kiedy skręcili za dom wyłożona kamiennymi płytami droga, którą jechali, skończyła się i przeszła w błotniste koleiny, biegnące ku skrajowi klifu. Newman wyłączył silnik - samochód stoczył się kawałek w dół i wjechał w koleiny. Na szczęście ostatnio nie padał deszcz i błoto trochę podeschło i zmarzło.

- Co wy na to? - spytał Marler.

- Coś mi tu śmierdzi - odparł Newman. - Ta szeroko otwarta brama.

- Co w niej złego? - spytał Philip.

- Może oznaczać, że kogoś oczekują. Moim zdaniem w domu są ludzie. Jesteśmy bardzo blisko skraju klifu.

Uruchomił silnik, żeby lepiej panować nad samochodem. Kiedy wy­jechali zza domu na otwartą przestrzeń, wiatr zdzielił ich jak młotem. Morze lśniło intensywnym granatem, na szczytach potężnych fal kipiała piana. Newmanowi z najwyższym trudem udało się objechać mur - skraj klifu był naprawdę blisko. Ewa, trzymająca się kilka metrów z tyłu, zrobiła to samo, chyba nawet z większym wyczuciem. Stanął tuż przy murze - samochód całkiem się za nim chował, Ewa stanęła tuż za nimi.

- Co teraz? - spytał Philip.

- Chwilę popatrzymy. Schowajcie się z Marlerem tak, byście mogli mnie osłaniać. Weźcie ze sobą Ewę, nawet jeżeli mielibyście ją wlec siłą. - Wziął pożyczoną od Butlera lornetkę i położył się na twardej ziemi tak, by móc zza muru obserwować dom. Marler, Philip i Ewa zniknęli. Nie słychać było niczego poza wyciem wiatru i hukiem fal. Czekał cierpliwie. Nagle poczuł na karku coś zimnego. Była to lufa.

- Mam w ręku załadowaną strzelbę, śmieciu - powiedział znajomy głos. - Mogę ci jednym ruchem palca odstrzelić głowę. Ciągle jeszcze huczy mi w czaszce po tym, jak zaskoczyłeś mnie nie przygotowanego w barze. Cóż to się porabia na prywatnym terenie? Może coś powiesz, zanim nacisnę spust.

Sposób wyrażania się Craiga był tym razem bardziej wyszukany, a ton groźniejszy.

Pete Nield, partner Harry'ego Butlera, z wyglądu i sposobu bycia krańcowo się różnił od kolegi, z którym tak blisko współpracował. Potężny Butler chodził w dżinsach i wyświechtanej wiatrówce, szczupły Nield lubił się dobrze ubrać. Wrócił właśnie do siebie z obserwacji, czy do Priory nie przyjechał Buchanan, i chciał poinformować Tweeda o wy­prawie Newmana do Greemrille Grange.

- Tweed wyjechał - poinformowała go Monika.

- Dokąd?

- Nie powiedział.

- Jest Paula?

- Też nie. Posłuchaj, mam instrukcje dla ciebie i Harry'ego. Mam nadzieję, że dzwonisz z budki.

- Moniko, masz niezwykłą intuicję.

- Wygłupy daleko cię nie zaprowadzą. Powiedziałam, żebyś słuchał.

Kiedy przekazała instrukcje, wrócił jak najszybciej do Black Bear w nadziei, że Harry Butler zadzwoni z Poole. Kiedy przekręcał klucz w drzwiach, zaczął dzwonić telefon.

- Słucham. Kto mówi?

- Trochę dyszysz. Brak kondycji, co? - zadrwił Butler.

- Bardzo śmieszne.

- Jesteś jeszcze w Poole? To świetnie. Słuchaj, mamy nowe instrukcje. Ważny klient może przyjechać promem i wysiąść w Poole Harbour.

- Tak?

- Ma być potraktowany jak członek królewskiego rodu. Prawdopodo­bnie będzie jechał limuzyną z przyciemnianymi szybami. Masz go eskorto­wać - bardzo dyskretnie. Może się zjawić za godzinę, może trochę później.

- Rozumiem. Ruszam.

- Ja też.

Butler wiedział, gdzie najlepiej będzie poczekać. Kiedy jechał do Poole od strony Zatoki Shell, zauważył po drugiej stronie rzeki parking. Wjechał na prom tuż przed odjazdem. Wraz z nim na drugą stronę przeprawiał się autobus. Kilka minut później znalazł się na drugim brzegu, a zaraz potem na parkingu. Miejsce było idealne, mógł zostać zauważony z przejeż­dżającego drogą samochodu, tylko jeżeli ktoś szczególnie uważnie by się rozglądał. Otworzył termos, nalał sobie kawy i zaczął czekać. Butler miał cierpliwość Hioba.

Lufa wciskała się Newmanowi coraz mocniej w kark. Leżał bez ruchu i słuchał.

- Role się odwróciły. Ale mnie boli głowa. No, to zawsze lepsze niż mieć w niej kulę. Kto cię przysłał?

- Sam się przysłałem - mruknął Newman z twarzą wciśniętą w zie­mię. - Jestem dziennikarzem, jeżeli pamiętasz.

- Nie podskakuj, śmieciu! Zapytam jeszcze tylko raz, potem obawiam się, że zadrga mi palec i nacisnę spust. Przemyśl to sobie. Miejsce jest idealne, bez trudu zepchnę twoje zwłoki z klifu. Dlaczego pod murem stoją dwa samochody?

- Porsche'm przyjechała moja dziewczyna. Silnik nawalił. Poszła po pomoc.

- Ty też zaraz nawalisz. Zrobię jak na filmie - zacznę liczyć do dziesięciu. Kto cię przysłał? Raz. Dwa. Trzy.

Philip i Ewa przykucnęli za wielkim kamieniem, Marler był za głazem kawałek dalej. Celował ze swojego armalite w plecy Craiga, Philip wiedział jednak, że nie strzeli. W momencie trafienia przez kulę, Craig mógłby odruchowo nacisnąć spust i zabić Newmana.

- Idę pomóc Newmanowi - powiedział Philip chwytając waltera.

- Zrobię coś, co odwróci jego uwagę - stwierdziła Ewa, szczerząc zęby, nie wiadomo, czy specjalnie, czy ze strachu.

- Bez względu na to, o czym myślisz, daj mi czas, żebym mógł podejść na tyle blisko, by wbić łobuzowi lufę w plecy.

- Przecież nie jestem idiotką.

Philip szedł po rosnącej wzdłuż drogi trawie i jego kroki były bezgłośne. Zaciskał zęby, gdyby bowiem Craig nieoczekiwanie się odwrócił, mógł go zabić. Zbliżał się krok po kroku. Ewa wzięła do rąk kamień i kiedy Philip stał pół metra za Craigiem, rzuciła nim z całej siły o mur. Rozległ się suchy trzask, Craig odwrócił się i poruszył lufą nieco w bok. Newman złapał ją i odsunął od siebie. Philip wbił Craigowi lufę waltera w plecy.

- Stój spokojnie. Dobry chłopczyk. Puść powoli spluwę.

Nim odebrali mu broń, podbiegł Marler.

- Nic ci się nie stało? - spytał dysząc.

- Nie, muszę tylko jeszcze coś załatwić - odparł Newman masując prawą dłoń.

Zacisnął ją w pięść i huknął Craiga hakiem od dołu. Olbrzym padł nieprzytomny na ziemię. Newman zbadał mu puls i stwierdził:

- K.O., ale nic poza tym. Poleży pół godziny.

- Obserwujemy dalej? - spytał Marler.

- Oczywiście.

- Może jednak lepiej zawiążę paczkę. - Wyjął z kieszeni jedne z wielu kajdanek, jakie zawsze ze sobą nosił, obrócił Craiga na brzuch i skuł mu ręce za plecami. Potem wyjął z drugiej kieszeni ciemną chustkę i obwiązał mu oczy. - To go trochę zdezorientuje, kiedy się obudzi. - Kolejną chustą zawiązał mu usta, potem zaciągnął „paczkę" pod mur.

- Dzięki, Philipie - powiedział Newman. - Prawdopodobnie urato­wałeś mi życie.

- Podziękuj Ewie. To ona wykonała manewr odwracający uwagę, po którym Craig odsunął lufę od twojego karku.

- Naprawdę? No, no...

- Dziękuję za uznanie - powiedziała Ewa oglądając paznokcie. - Może nadejdzie taki czas, kiedy wreszcie zrozumiesz, że kobieta może się do czegoś przydać.

- Już nadszedł. - Newman uścisnął jej dłoń. - Dziękuję. Proponuję jednak, byśmy wrócili do obserwacji, wiadomo teraz bowiem, że dom nie jest taki pusty, jak myśleliśmy. A poza tym, jak mu się udało mnie zajść?

- Ponieważ niedokładnie cię obserwowaliśmy - szczerze odparła Ewa. - Szeptaliśmy sobie z Philipem to i owo.

- A ja sprawdzałem broń. Zauważyłem go kątem oka wychodzącego z przerwy w murze. Jak na takiego dryblasa, rusza się błyskawicznie i w ułamku sekundy był za tobą.

- W takim razie zajmij stanowisko przy przerwie w murze. Philip, kryj Marlera i weź ze sobą Ewę. Wracam do obserwacji.

7.

Butler siedział przy otwartym oknie, by słyszeć odgłosy dochodzące od strony promu. Przejechał kolejny autobus, potem dobiegł warkot motocykli. W stronę wzgórz Purbeck powoli jechało trzech ubranych na czarno mężczyzn. Za motocyklistami sunęła długa czarna limuzyna z przyciemnianymi szybami, za nią było kolejnych dwóch.

- Boże drogi. Nield powiedział: „członek królewskiego rodu".

Zaczekał chwilę i ruszył za limuzyną, pilnując, by zachować odpowie­dni odstęp. Po chwili zauważył we wstecznym lusterku motocyklistę. Podobnie jak ci przed limuzyną i ten jechał na potężnej hondzie fireblade. Kiedy podjechał na wysokość bocznej szyby, Butler zauważył na kurtce napis POLICJA. Motocyklista zamachał każąc zjechać mu na bok i But­ler wykonał polecenie. Policjant ściągnął hełm - miał kanciastą twarz o wydatnej szczęce i nieco zbyt blisko siebie osadzone oczy. Niemal wsadził głowę do środka samochodu i zaczął się drzeć.

- Jedzie pan za tą limuzyną?

- Jadę do domu. To publiczna droga.

- Jedzie nią ważna osobistość.

- Czy różni się czymś od zwykłych ludzi?

- To sprawa policji. Proszę zawrócić i wrócić na prom.

- Dlaczego?

- Ponieważ tak każę. Niech pan zawraca.

Butler zapalił papierosa i oparł łokieć o krawędź okna.

- Czy mógłby mi pan pokazać jakiś dokument potwierdzający, że jest policjantem?

Motocyklista zdjął rękawicę i wsunął rękę za pazuchę. Kiedy Butler zauważył, że wyciąga broń, wychylił się z samochodu i przycisnął mu do gołej dłoni papierosa. Motocyklista jęknął, Butler szybkim ruchem chwy­cił pistolet. Był to luger 7,65 mm, broń, w jaką nie wyposaża się brytyjskiej policji. Otworzył drzwi i mocno je pchnął, trafiając motocyklis­tę z taką siłą, że przewrócił go na bok razem z maszyną. Kiedy fałszywy policjant próbował wydostać się spod motocykla, Butler uderzył go w głowę kolbą lugera. Rozejrzał się, czy nikt się nie zbliża, i szybko przeszukał nieprzytomnemu kieszenie - nie było żadnej legitymacji po­twierdzającej, że jest policjantem; Wziął go pod pachy, przeciągnął przez jezdnię i wrzucił w gęste krzaki. Ściągnął z niego kurtkę i hełm i przebrał się. Zapinając suwak, uznał, że nawet nieźle się prezentuje w czarnej skórze. Na koniec wepchnął nieprzytomnego motocyklistę dalej w krzaki. Po kilku sekundach był przy motocyklu i otworzył znajdujący się za siedzeniem pojemnik, by schować wiatrówkę. W środku była zapasowa skórzana kurtka, pod nią pięć pistoletów z zapasową amunicją.

- Ciekawych mamy w dzisiejszych czasach policjantów.

Zawinął pistolety w kurtkę. Kilka metrów dalej była wyrwa w okalają­cym drogę żywopłocie, a za nią błotniste jeziorko. Powrzucał do niego pistolety, na koniec kurtkę - wszystko natychmiast poszło na dno. Po minucie fiesta była schowana za krzakami, a on sam siedział na motocyk­lu. Zasunął wizjer hełmu i wsunął lugera za pasek. Nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda. Spojrzał na zegarek - minęło trzy minuty od chwili, gdy wyłączył motocyklistę z walki. Kopnął starter i ruszył za limuzyną. Bał się, że może nie dogonić jej przed rozjazdem na Swanage. Pędził pustymi wiejskimi drogami, po chwili ujrzał limuzynę przed sobą. Odetchnął - wielki samochód sunął tak samo powoli jak przedtem, nie wyglądało na to, by kierowca albo pasażerowie czymkolwiek się zaniepokoili.

Musi wieźć jakieś wielkie śmierdzące jajo. I nie ma zamiaru przero­bić go na omlet - mruknął sam do siebie. Zwolnił, kiedy limuzyna wraz z ochroną minęła skrzyżowanie z drogą odchodzącą do leżącego nad morzem Swanage i pojechała prosto. Z lewej widać było zaczynające się kilkaset metrów dalej wzgórza Purbeck, przypominające z tej perspektywy szereg kurhanów.

Następne będzie Corfe. Jedziesz do Wareham czy w góry? - Butler szybko otrzymał odpowiedź na swoje pytanie, bowiem limuzyna skręciła przy zamku, przejechała przez wieś Corfe i skręciła ponownie za drogowskazem na Kingston.

- Wygląda mi to na Greenville Grange. Ciekawe, gdzie są pozostali, Tweeda na pewno by to zainteresowało.

- Zauważyłeś, że jesteśmy od Park Crescent śledzeni? - spytała Paula, kiedy dojeżdżali do Wareham. Tweed skinął głową.

- Niebieski vauxhall. Z jednym człowiekiem w środku. Teraz zniknął i dotrzymuje nam towarzystwa szary jaguar. Może zmieniają samochody w nadziei, że się nie połapiemy, ale jaguar chyba jedzie za nami przypad­kowo. Zauważyłem go dopiero kilka kilometrów temu.

- Zwykle nie wierzysz w przypadki.

- Teraz też tylko dlatego, że za jaguarem jest niebieski renault, który najwyraźniej się za nim chowa. To wszystko wygląda bardzo obiecująco.

- Obiecująco?

- Oznacza, że rozpoczęcie inwigilacji pana Leopolda Brazila wywoła­ło niepokój.

- Brzmi to, jakbyś świadomie wywołał panikę.

- Cóż, poprosiłem kilka osób, by dyskretnie rozpowszechniły infor­mację, że zadaję pytania na temat Jego Lordowskiej Mości.

- Mogłam się tego spodziewać. Boże, popatrz na te pola - to jeziora!

Wjeżdżali właśnie na most, którego przedłużenie stanowiła główna ulica Wareham. Miasteczko wyglądało na wymarłe. Paula obserwowała stare domy, zgodnie z miejscowym zwyczajem drzwi wejściowe każdego budynku były pomalowane na inny kolor.

- Myślę, że przy dobrej pogodzie to miłe, senne miasteczko.

- Bardzo senne - kiwnął głową Tweed. - Trzy morderstwa w dwa­dzieścia cztery godziny. Musimy znaleźć Marchata. Coś mi się wydaje, że dziś udał się na Heathrow, żeby wyjechać z kraju.

- To go zgubiliśmy.

- Niekoniecznie. Kiedy cię nie było, zadzwoniłem do Jima Corcorana, szefa ochrony Heathrow, i podałem mu rysopis Partridge'a. Poprosiłem, żeby sprawdzał wszystkie poranne loty, zwłaszcza do Europy.

- Dlaczego do Europy?

- Ponieważ mnóstwo się tam dzieje. Tam ostatnio działał „Machi­na" - nikomu o nim nie wspominaj - Brazil ma tam przynajmniej dwa domy: w Paryżu przy Avenue Foch i nad jeziorem w Zurychu.

- Dlaczego tak cię martwi Brazil?

- Bo z różnych źródeł bezustannie docierają plotki, że planuje coś dużego, bo ma władzę i znajomości na najwyższych szczeblach, bo zarówno ja, jak i Lasalle z Paryża i Arthur Beck z Berna zostaliśmy ostrzeżeni, żeby nie wykonywać w związku z nim żadnych działań operacyjnych. Jesteśmy na miejscu. - Dojechali do Priory i Tweed zapar­kował tuż przy wejściu. Tuż obok stanął szary jaguar. Kierowca zamachał Tweedowi na powitanie. - Mamy miłe towarzystwo. Znasz Billa Frank­lina, byłego pracownika wywiadu wojskowego?

- Mówię na niego „wujek Bill". - Paula wyskoczyła z samochodu, podbiegła do wysiadającego z jaguara wysokiego mężczyzny i objęła go.

- Jechałem za tobą, Tweed - powiedział Franklin przez jej ramię.

Franklin, dobrze po czterdziestce, był potężnie zbudowany i zachował młodzieńczą sylwetkę. Nieustająco się uśmiechał, co przy jego masywnej szczęce wyglądało, jakby kpił. Odwzajemnił się Pauli przyjaznym uści­skiem.

- Cóż za gorące powitanie w tak niesympatycznym dniu. Przyjechałaś z Tweedem na wakacje? - zapytał wybuchając zaraźliwym śmiechem. Franklin mówił powoli, z akcentem rodem z ekskluzywnej prywatnej szkoły, ale w jego przypadku robiło to naturalne wrażenie. Poruszał się też powoli, sprawiając wrażenie kogoś, kto się nigdy nie spieszy, ci co go znali, wiedzieli jednak, że mimo pozornego spokoju jest człowiekiem bardzo aktywnym. Paula zawsze bardzo go lubiła.

- A więc śledziłeś nas - stwierdził Tweed z udawaną surowością. - Mogę zapytać dlaczego?

- Właśnie to zrobiłeś - odparł z ujmującym uśmiechem Franklin. - Byłem ostatnio trochę zapracowany i postanowiłem wziąć kilka dni wolnych. Jechałem sobie rozglądając się za odpowiednim hotelem i zauważyłem cię na rozjeździe. Uznałem, że przyda mi się ciekawe towarzyst­wo, i jestem. Niemal zamieniłem się w przysłowiowy słup soli, kiedy zobaczyłem, że jest z tobą Paula.

- No tak, Priory to bardzo dobry hotel. Dlaczego nie zatrzymasz się tutaj? Kiedy znajdę wolną chwilę, będziemy mogli pogadać o dawnych czasach.

- Znakomity pomysł. Pozwól. - Z typową dla siebie galanterią wziął od Pauli walizkę i weszli do środka. Kiedy się zameldowali, Franklin zaproponował: - Może zostawimy bagaże w pokojach i spotkamy się w klubie? Chętnie napiłbym się kawy.

- Zwykle dodajesz: „Czarnej i słodkiej jak grzech" - powiedziała Paula.

- Naprawdę? Pewnie masz rację, o ile bowiem pamiętam, masz do zasłyszanych rozmów pamięć absolutną. Będę musiał uważać, co mówię. Trochę za wcześnie się kompromitować.

- Może skończycie flirtować? - wtrącił Tweed. - Dobrze, Bill, spot­kajmy się w klubie. Za pięć minut...

Dobry kawałek za Kingston Butler zwolnił i zjechał na bok. Kawalkada przed nim wjeżdżała w boczną drogę przez przerwę w wysokim kamiennym murze. Motocykliści i limuzyna zniknęli, ruszył więc powoli - dojechał na wysokość przerwy w momencie, kiedy zamykała się zamontowana w niej potężna żeliwna brama. Zamykała się sama, musiała więc być zdalnie sterowana. Zaparkował motocykl i podszedł dalej piechotą. Przechodząc wzdłuż bramy, zobaczył limuzynę na końcu krętego podjazdu. Stanął i schylił się, jakby chciał zawiązać sznurowadło. Limuzyna podjechała do tarasu, w ciemnym, ponurym domu otworzyły się wielkie drzwi, z tyłu samochodu wysiadł wysoki mężczyzna - niestety Butler dokładnie go nie wdział - energicznym krokiem wszedł na taras i do domu. Za nim do środka weszli motocykliści. Pozdejmowali hełmy i nieśli je pod pachami, poruszali się za wysokim mężczyzną jak wojskowa eskorta.

Na zamkniętej bramie były wypisane dwa słowa: GREENVILLE GRANGE.

- Zgadłem. Na szczęście najwidoczniej nie zabrakło im człowieka, może jego zadaniem było trzymać się z dala - mruknął Butler. - Poczekam jeszcze chwilę, czy coś się wydarzy, potem jadę złożyć raport Newmanowi.

Newman, zmarznięty i zesztywniały od leżenia na zmarzniętej ziemi, podniósł lornetkę do oczu. Przez chwilę mignęła mu przybywająca ka­walkada.

- Idź do Marlera i powiedz mu, żeby schował się za mercedesem - poprosił leżącego obok Philipa. - Każ Ewie usiąść za kierownicą po­rsche'a i powiedz im, żeby byli gotowi na zjazd w dół Lyman's Tout. Ewa ma jechać z tyłu i nie wdawaj się z nią w żadne dyskusje. Może nam grozić poważne niebezpieczeństwo.

- Robi się.

Newman poczekał jeszcze kilka minut, potem znów przyłożył lornetkę do oczu i skierował ją na taras domu w Greenville Grange. Niedaleko schodów otworzyły się drzwi i wyszedł z nich wysoki, siwiejący mężczyzna. Prowadził na smyczy wielkiego, groźnie wyglądającego owczarka alzackie­go, który przez chwilę szarpał smycz, potem zamarł i zaczął węszyć.

- Cholera - mruknął Newman. - Wiatr wieje zza moich pleców i ten potwór złapie mój zapach.

- Obrzydliwe bydlę - stwierdził Philip, który właśnie wrócił i położył się na ziemi obok Newmana. - Imponujące. Cholera, idą w naszą stronę.

Mężczyzna z psem zszedł ze schodów i ruszył zamaszystymi krokami drogą, którą nie tak dawno Newman zjeżdżał ku skrajowi klifu.

- Nie do wiary - stwierdził. - Możemy równie dobrze wstać, zaraz nas zobaczy.

Mimo wichru i niskiej temperatury, idący ku nim mężczyzna miał na sobie jedynie garnitur. Szedł wyprostowany, dużą głowę trzymał wysoko, kiedy się zbliżył, widać było, że ma czerstwą cerę, mocne rysy, rzymski nos, szerokie usta i wydatną szczękę. Promieniowała z niego pewność siebie, podkreślał to władczy wygląd. Kiedy był blisko Newmana i Philipa, zszedł z drogi, stanął na dużym płaskim kamieniu i szarpnął psa za smycz.

- Igor, noga!

Pies natychmiast przysiadł obok swego pana. Rozdziawił paszczę i wyszczerzył kły. Wybałuszał na Newmana ślepia, jakby miał go dostać na obiad.

- Pan Robert Newman, jak sądzę? - rzekł wysoki mężczyzna. - Tak powiedział Stanley do Livingstone'a, czy było odwrotnie?

- Któryś z nich - spokojnie odparł Newman. - Ma pan rację, jestem Robert Newman.

- Witam w Greenville Grange. Leopold Brazil.

8.

Newman nim się odezwał, zlustrował przybysza, który mimo szar­piącego wichru stał nieruchomo jak skała. Miał niezwykłe błękitne oczy, emanowała z niego aura władzy i Newman natychmiast pojął, że znajduje się w towarzystwie niezwykłej, silnej osobowości.

- Kiedyś próbowałem zrobić z panem wywiad.

- Zgadza się. - Na twarzy Brazila pojawił się ledwie widoczny uśmie­szek. - Rzadko udzielam wywiadów, jeżeli jednak i tak się spotkaliśmy, żałuję, że nie spełniłem pańskiej prośby. Widział pan może mojego służącego Carsona Craiga?

- Widziałem. Leży związany za murem. Groził mi bronią.

- O Boże - westchnął Brazil. - A przecież jest jednym z moich najlepszych asystentów. Znakomity zarządca, ale ma gwałtowny te­mperament. Stale mu mówię, żeby nad sobą panował. Czy pański przyjaciel, który leży obok pana, mógłby go uwolnić, to poślę go do domu?

- Rozwiąż go - cicho powiedział Philipowi Newman.

- Widzę też, że przyjechaliście w dwa samochody. Jeden prowadzi kobieta.

Newman zauważył, że z kamienia, na którym stoi, Brazil jest w stanie zaglądać za mur. Patrzył na porsche'a. Siedząca za kierownicą Ewa owinęła głowę chustką i założyła przeciwsłoneczne okulary.

- Mam nadzieję, że nie zamierzaliście zjeżdżać w dół Lyman's Tout - ciągnął Brazil. - Można by tak sądzić, patrząc jak stoją samochody. To bardzo niebezpieczna droga. Namawiam, byście wrócili drogą, którą przyjechaliście - podjazdem do mojego domu. Brama jest zamknięta, ale każę ją otworzyć.

- Nie wiem, czy trasa, którą pan proponuje, nie okaże się jeszcze bardziej niebezpieczna - szczerze powiedział Newman.

- Proszę, to niemal w moim stylu. Jest pan ostrożny, nie zdaje się pan na przypadek, jeśli to nie jest konieczne - zachichotał Brazil. - Panie Newman, usiądę obok pana i podjadę z wami. Będziemy tylko musieli zostawić Craigowi trochę czasu, by dotarł do domu i uruchomił bramę.

Choć niczego po sobie nie pokazał, Newman znów był zaskoczony. Philip rozkuł Craiga i odwiązał mu knebel. Craig wstał, zamrugał i kiedy zobaczył wyraźnie Newmana, ruszył w jego kierunku.

- Craig! - Brazil odezwał się jak karcący dziecko dorosły. - Nie pogarszaj sytuacji. Bądź tak uprzejmy i trzymaj gębę na kłódkę. Idź do domu i otwórz bramę. Pan Newman i jego znajomi opuszczają nas.
Ruszaj się! - huknął nieoczekiwanie.

Zaskoczony Craig zrobił dwa niepewne kroki i stanął, zauważywszy na ziemi swoją broń.

- Powiedziałem, żebyś się ruszał - łagodnie powiedział Brazil tonem, który najwyraźniej wywoływał u Craiga strach. Brazil bez słowa podał mu smycz i Craig ruszył w kierunku domu. - Nie chciałbym, by coś takiego się powtórzyło - powiedział szorstko. Zeskoczył z kamienia niczym mło­dzieniec, podniósł z ziemi broń Craiga i rzucił ją w kierunku morza. Kiedy zniknęła za skrajem klifu, Newman w duchu pogratulował Brazilowi sprawności - rzucić tak daleko tak ciężkim przedmiotem było nie lada sztuką.

- Może pojadę porsche - zaproponował Philip. Newman stwierdził, że szybko myśli w tej dziwacznej sytuacji. Philip nie mógłby przecież jechać w mercedesie, z tyłu leżał bowiem na podłodze Marler. - Jadę z tobą! - zawołał Philip podchodząc do Ewy. - Newman jedzie pierwszy, my za nim. Wracamy drogą, którą przyjechaliśmy.

- Co tu się dzieje?

- Przygotuj się. Masz zawrócić i ruszyć za Bobem. Nie dyskutuj.

- Straszny z ciebie rozkazywacz.

- Kiedy trzeba.

Newman otworzył drzwi i Brazil wsiadł do mercedesa. Zapiął pas i ze śmiechem powiedział:

- To na wypadek, gdyby pan się pomylił i wjechał do morza.

- Spróbuję tego nie zrobić. Skąd pan wiedział, że ktoś jest za murem? Że tam leżę?

- To dziecinnie proste, drogi Watsonie. Lubię porządek. Będąc tu ostatnio, kazałem zamieść drogę z kamiennych płyt, na którą zaraz wjedziemy. Kiedy wyszedłem na taras, były na niej ślady opon. - Gdy wyjechali zza domu, Brazil klasnął w dłonie. - Widzi pan, brama jest otwarta! Panie Newman, czy mógłbym pana poprosić o dość znaczącą przysługę?

- Niech pan mówi, zobaczymy, o co chodzi.

- Bardzo by mi zależało na spotkaniu w przyszłym tygodniu z panem Tweedem.

Po raz trzeci Brazil wytrącił Newmana z równowagi. Minęło kilka sekund, nim odpowiedział.

- Podejrzewam, że będzie chciał wiedzieć, dlaczego pan sobie życzy się z nim spotkać.

- Oczywiście. Jest wspaniałym człowiekiem. Chciałbym przedyskuto­wać z nim obecną sytuację światową. Chciałbym wiedzieć, co, jego zdaniem, należy zrobić, by zmniejszyć ogólny chaos. Może mu pan powiedzieć, że myślę globalnie.

- Jak ma się z panem skontaktować, gdyby był zainteresowany?

- Nie chcę, by wyglądało to na nieuprzejmość, ale pozwolę sobie się z nim skontaktować i zaproponować najbardziej odpowiadające obu stronom czas i miejsce spotkania.

- Przekażę mu informację natychmiast, gdy go spotkam.

- Dziękuję, jestem bardzo wdzięczny.

Newman sprawdził we wstecznym lusterku, czy w domu Brazila nic się nie dzieje, ale budynek dalej wyglądał na pusty. Wyjechali bezpiecznie na drogę, Brazil wysiadł i popatrzył Newmanowi w oczy.

- Jeżeli w dalszym ciągu chce pan ze mną robić wywiad, może niedługo się zgodzę. Szczęśliwej drogi, pańskie towarzystwo sprawiło mi ogromną przyjemność. - Wyciągnął rękę i Newman ją ujął. Brazil miał mocny uścisk. Newman jeszcze przez chwilę nie odjeżdżał, patrzył na energiczny krok Brazila i zamykającą się za nim bramę.

Butler stał na skraju drogi obok motocykla. Zdjął hełm, by go poznano. Kiedy Brazil odszedł, Newman zamachał mu. Butler ruszył powoli, by jechać trzydzieści metrów przed mercedesem. Rozglądał się, czy nie przygotowano na nich zasadzki, choć Newman wiedział, że nic takiego nie będzie. Za zakrętem Newman kazał Marlerowi wstać i wcisnąć się w kąt.

- Właśnie spotkałeś Leopolda Brazila - powiedział Newman, kiedy Marler zmienił pozycję.

- Słyszałem jego głos. Imponujący człowiek, ale nie domyślił się, że masz towarzystwo.

- Jestem pewien, że doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Niedoce­nianie go może okazać się wielką pomyłką. Na pewno jednak nie widział twojej twarzy, dzięki czemu mamy jednego asa w rękawie.

- Skąd zna Tweeda?

- O, jestem pewien, że pan Brazil wie wszystko.

9.

Paula i Tweed siedzieli w hotelowym klubie i czekali na Franklina. Podano kawę i ciasta dla trzech osób. Byli sami na wielkiej sali, której sięgające ziemi okna wychodziły na ogród.

- Zauważyłam Franklina na tym samym skrzyżowaniu, na którym on zauważył nas - szepnęła Paula - ale nic nie mówiłam, ponieważ akurat coś wyjaśniałeś.

- Spojrzeliście sobie w oczy?

- Jak najbardziej.

- W takim razie może rzeczywiście był to przypadek. Bill bardzo cię lubi - prowokująco powiedział Tweed.

- I nic więcej - ostro rzuciła Paula.

- Chętnie bym się dowiedział, na czym spędza czas, odkąd... - Prze­rwał, na salę wszedł bowiem Franklin.

- Przepraszam, że kazałem wam czekać. Poproszę kawę. Muszę zwilżyć sobie gardło.

- Co teraz porabiasz, Bill? - natychmiast spytał Tweed. - A może już nie jesteś byłym pracownikiem wywiadu wojskowego?

- Co ma znaczyć to tajemnicze sformułowanie? - Franklin uśmiech­nął się, wziął od Pauli kawę i pochylił się tak, by móc patrzeć prosto na Tweeda.

- To, czy wróciłeś do wywiadu.

- Sądzisz, że bym ci powiedział, gdyby tak było? Nie, stwierdziłem, że najwyższy czas zarobić trochę pieniędzy. Wiesz, jakie mam ekstrawaganc­kie potrzeby. Rok temu założyłem w Europie niedużą sieć prywatnych agencji detektywistycznych. Nieźle się rozwija. Nazwałem ją w dość oryginalny sposób - „Iluminacja".

- Sprytna nazwa - stwierdziła Paula. - Kojarzy się od razu z rozjaś­nianiem sytuacji.

- Tak jest. Przy kontaktach, jakie nawiązałem, kiedy byłem pracow­nikiem wywiadu wojskowego, idzie mi to całkiem nieźle. Tweed, może kiedyś skorzystasz z moich usług?

- Gdzie masz siedzibę?

- W Genewie, Paryżu i Rzymie.

- Zapewne w dużym stopniu pomaga ci to, że znasz biegle francuski, niemiecki i włoski.

- Pomaga. Największym problemem było znalezienie odpowiednich pracowników.

- Dlaczego nie działasz w Londynie? - spytał Tweed.

- Zastanawiałem się nad tym, ale jest tam masa podobnych firm. Nie wiem jeszcze do końca, co z tym fantem zrobić. A co z wami - naprawdę jesteście na wakacjach?

- Przyjechaliśmy tu w związku z trzema tajemniczymi morderstwami, którymi zainteresowałem się z powodu pewnych wydarzeń na konty­nencie.

- Jak zwykle nie odkrywa kart - powiedział z uśmiechem do Pauli Franklin. - Wyciśnięcie z kamienia krwi to nic w porównaniu z wydusze­niem słowa z Tweeda.

- Pokręciły ci się przenośnie - wytknął mu Tweed. Podniósł wzrok, w wejściu pokazał się bowiem właściciel hotelu i dał mu dyskretny znak.

Tweed przeprosił i wyszedł do holu.

- Przepraszam, że przerywam, ale dzwonił nadinspektor Buchanan i pytał, czy mieszka u nas pan Robert Newman. Musiałem powiedzieć prawdę, na co ten Buchanan chciał wiedzieć, czy pan Newman jest teraz u siebie w pokoju. Odpowiedziałem, że wyszedł i nie wiem, kiedy wróci. - Właściciel przerwał, wyraźnie zażenowany. - Potem zapytał, czy jest zameldowany u nas niejaki pan Tweed. Powiedziałem, że nie, ponieważ pana jeszcze wtedy nie było. Nie widziałem powodu informować go, że mieszkał pan u nas dawniej.

- Dziękuję za informację. Wychodzimy teraz na pilne spotkanie i naprawdę nie mam pojęcia, kiedy wrócimy.

- Przepraszam, że...

- Proszę się nie przejmować - pocieszył go Tweed i wrócił do klubu. Franklin i Paula wyglądali na rozbawionych. - Obawiam się, że musimy natychmiast wyjść. Raczej nie wrócimy przed kolacją.

- Mogę iść z wami? - spytał Franklin. - Ale jeśli to jakiś szuru-buru, to nie ma sprawy, zostanę.

- Możesz iść z nami. I tak prędzej czy później dowiesz się o wszyst­kim. Musimy jednak ruszać natychmiast.

Kiedy szli do samochodów, Franklin zapytał:

- Dokąd jedziemy?

- Trzymaj się za nami - odparł Tweed, usiadł za kierownicą, szybko się cofnął i na dużej prędkości pojechał w kierunku South Street.

- Dokąd jedziemy? - spytała Paula.

- Wszystko jedno, byle za Wareham. Pojawił się Buchanan. Pytał o Newmana, potem o mnie.

- O ciebie? Dziwne.

- Nasz sympatyczny pan Buchanan jest kuty na cztery nogi. Myślę, że strzelał w ciemno. Trzymaj się - naprzeciw nas jedzie Bob, za nim Philip w porsche Ewy Warner i ubrany jak gangster Butler na motocyklu. - Tweed wjechał na odchodzący od South Street placyk. Stanął, wyskoczył z wozu i podbiegł do Newmana, który zatrzymał się, gdy go zobaczył. - O nic nie pytaj. Trzymaj się z dala od Priory, jedź za mną. W jaguarze jedzie Bill Franklin. Pojawił się przypadkiem i jedzie z nami. Zaczekaj sekundę. - Podbiegł do porsche'a Ewy i kiedy opuściła szybę, rzucił do siedzącego obok niej Philipa: - Wysiadaj. Gazem! Wsiadaj do Boba! - Przez chwilę patrzył na nową przyjaciółkę Philipa, Ewa odwzajemniała mu się spojrzeniem prosto w oczy. - Pani Ewa Warner, zgadza się?

- Jeśli mogę zapytać, skąd pan wie, kim jestem?

- Newman wspomniał o pani, kiedy do mnie dzwonił. Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko temu, ale musimy jechać na pilne spotkanie.

- Kim pan jest, że pozwala sobie mną tak dysponować?

- Nazywam się Tweed - odparł niechętnie ujawniając swe nazwisko, ale mieszkając w Priory prędzej czy później i tak by się tego dowiedziała. - Byłbym wdzięczny, gdyby pojechała pani do hotelu i tam na nas za­czekała. Philip wróci za kilka godzin.

- Nie wiem, czy mam ochotę zostać teraz sama, zwłaszcza że mieliśmy przygodę. Może powiem panu, co się stało?

- Później. Proszę mi wybaczyć. - Tweed, podskakując jak świerszcz, podbiegł do Butlera i rzucił mu: - Harry, jedź za nami!

- Mam ważne wiadomości. Pete Nield stoi prawdopodobnie ciągle jeszcze tam, gdzie mu kazałeś. Może Monika…

- Musimy stąd natychmiast zniknąć!

- Dobrze, ale Pete marnuje czas.

- Pojedziemy w takim razie tam, gdzie stoi, i powiesz mu, żeby wracał do miasteczka obserwować Priory. Niech pilnuje, czy przyjechał Bucha­nan. - Tweed biegiem wrócił do samochodu i ruszył. Po kilku minutach minęli most na Frome i wjechali między puste pola.

- Niezłą masz kondycję - stwierdziła Paula. - Nie miałeś śladu zadyszki, kiedy wróciłeś.

- Niedobrze - odparł spoglądając we wsteczne lusterko.

- Co jest niedobrze?

- To regularny konwój. My, potem Bob, za nim Franklin. Uwie­rzysz - za Franklinem jedzie szpanerskim porsche panna Warner. Na koniec Butler. Jak myślisz, co będzie, jeżeli z naprzeciwka nadjedzie Buchanan?

- Miejmy nadzieję, że nie nadjedzie.

- Nie bądź zbyt szorstki wobec Ewy - powiedział z tyłu Philip. - Uratowała Bobowi życie, może i mnie też.

- Naprawdę? Skąd się tu wziąłeś, powiedziałem przecież, żebyś wsiadł do Newmana.

- Powiedziałeś, ale mam ci mnóstwo do przekazania.

- To mów. Mamy rzadką okazję, skoro nie będzie nas słuchać piękna panna Ewa.

Philip krótko opowiedział o wyprawie do Greenville Grange.

- A więc Leopold Brazil chce się ze mną spotkać - stwierdził Tweed z kamienną twarzą. - Będzie musiał poczekać.

- Dlaczego? - spytała Paula.

- Ponieważ chciałbym lepiej wiedzieć, do czego zmierza.

Dojechali do drogi okrążającej Storborough Green i Tweed zwolnił.

Pete Nield siedział w samochodzie i udawał, że czyta gazetę. Tweed jechał tak, by Butler bez trudu ich dogonił po przekazaniu Nieldowi instrukcji. Kiedy to nastąpiło, Tweed przyspieszył. Za zamkiem Corfe, przed wjaz­dem do wsi skręcił w prawo, w polną drogę oznakowaną drogowskazem CHURCH KNOWLE - KIMMERIDGE. Wiedział, że stoją przy niej nieliczne domy i należy jechać powoli, ponieważ bawiące się tu dzieci nie zwracają uwagi na samochody.

- Dokąd jedziemy? - spytała Paula.

- Nie widziałaś drogowskazu? Kimmeridge to osada nad samym morzem, często jednak nie można tam dojechać, ponieważ po drodze jest poligon strzelecki. Dla czołgów. Buchanan raczej nie powinien tędy jechać. - Przejechali bardzo powoli kilka zakrętów, po kilku minutach wyjechali na otwartą przestrzeń. Z prawej strony wznosiły się niemal prostopadle z trawiastej równiny wzgórza Purbeck. Tweed minął stojący w pewnej odległości od drogi dom i gwałtownie zahamował.

- Co się stało? - spytał Philip.

- Niech mnie cholera - odparł Tweed, który rzadko używał mocniej­szych słów. - Dam sobie głowę obciąć, że facet przed domem to Keith Kent, spec od odszukiwania zaginionych pieniędzy. Nie wiedziałem, że ma tu dom. Zamieńmy z nim słówko.

Newman zatrzymał się tuż za Tweedem. Poznał Kenta, choć dotych­czas widywał go zawsze elegancko ubranego w City. Obserwując go, zmarszczył czoło, mimo zimna Kent był bowiem ubrany jedynie w kracia­stą koszulę z podwiniętymi rękawami i stare sztruksowe spodnie. Rąbał drewno. Widać przy tym było, jak potężne ma ramiona - uniósł wielką siekierę bez najmniejszego wysiłku, spuścił ją w dół i potężny pieniek rozpadł się na pół. Unosił właśnie siekierę, kiedy ujrzał, że ma gości.

- Cześć, Tweed - odezwał się takim tonem, jakby obecność Tweeda była czymś zupełnie normalnym. - Miło cię widzieć. Nie podchodź jeszcze przez chwilę, wióry czasem latają daleko. - Wielka siekiera znów opadła w dół i przecięła gładko gruby kawał drewna.

Newman obserwował go z ogromnym zaciekawieniem. Kent odłożył siekierę i uśmiechając się szeroko, ruszył na powitanie przybyszy. Był szczupły, średniego wzrostu, kończył trzydziestkę, może zaczynał czterdziestkę. Miał krótko ostrzyżone gęste, czarne włosy i bystre szare oczy. Otarł dłonie o spodnie i zaczął się witać, podczas gdy Tweed dokonywał prezentacji. Tweed nagle poczuł, że ktoś za nim stoi i odwrócił się - Ewa z nieprzyjaznym wyrazem twarzy czekała, aż zostanie przedstawiona.

- O, a to jest Ewa Warner, znajoma Philipa. Keith Kent.

Ewa wyciągnęła rękę i Kent ją uścisnął.

- Witam w Bradfields i przepraszam za strój. Ubieramy się tu dość swobodnie. Kawy dla wszystkich? Zapraszam do środka.

Stary piętrowy dom był zbudowany z cegieł, otynkowany i pokryty strzechą. Kent zaprowadził gości do dużego salonu, w którym wszędzie stały antyczne, obite skórą fotele.

- Zrobię kawę.

- Pomogę panu - powiedziała Paula i ruszyła za nim do kuchni. Wychodząc usłyszała, jak Tweed mówi do Ewy:

- Chyba nie zamknąłem samochodu. Zaraz wracam. - Wyszedł szyb­kim krokiem na zewnątrz i podbiegł do Butlera stojącego na motocyklu tak, że nie było go widać z domu Kenta.

- Miałem nadzieję, że wyjdziesz - stwierdził Butler. - Zostawiłem samochód w ukryciu niedaleko Studland. Chciałbym po niego pojechać.

- Jedź, potem wróć do Black Bear i czekaj na wiadomość ode mnie. Skąd masz motocykl? - Butler opowiedział w skrócie całe wydarzenie. - Dobrze zrobiłeś. Bardzo dobrze. Bądź ostrożny.

Kiedy Tweed wrócił do domu, od razu poszedł do kuchni. Zdziwiło go, że na domu nie było napisu BRADFIELDS, jak nazwał posiadłość Kent. Paula właśnie nalewała kawę.

- Popatrz. Wedgwood. Keith ma sporo znakomitej porcelany.

- Keith lubi folgować swoim zachciankom - powiedział Kent z ironi­cznym uśmiechem. - Jeżeli miałbyś dla mnie jakąś pracę, przyjmę z wdzię­cznością.

- Sprawdź, skąd Leopold Brazil ma pieniądze - szepnął Tweed. - To pilne.

Wrócili do salonu i Paula podała kawę. Ewa gadała jak najęta z Billem Franklinem, rzut oka wystarczył Tweedowi, by zauważyć, że Philipowi wcale się to nie podoba. Zauważył jednak też, że Philip uważnie rozgląda się po salonie, by lepiej poznać zainteresowania Kenta i jego samego. Pracował. Newman był wyjątkowo spokojny. Właśnie patrzył na regał z książkami, kiedy dom się zatrząsł. Bum! Bum! Bum! Sześć razy.

- Co to było?! - krzyknęła Ewa.

- Nie ma obaw - odparł Kent. - To ćwiczenia na poligonie. Czołgi.

- Nie chciałabym tu mieszkać.

- Przyzwyczaiłaby się pani. To jak mieszkanie przy torach kole­jowych.

Tweed położył Kentowi dłoń na ramieniu i szepnął:

- Moglibyśmy wyjść na chwilę? Chciałbym rozprostować nogi i po­znać twoją opinię w pewnej sprawie ubezpieczeniowej. - Mówienie o ubezpieczeniach było wyłącznie na użytek Ewy, Tweed podejrzewał bowiem, że jest ona w stanie równocześnie głośno rozmawiać i pod­słuchiwać toczące się obok rozmowy. Kent wstał, podszedł do szafy i wyjął z niej kurtkę.

- Mam nadzieję, że się na mnie nie obrazicie, ale na chwilę wyjdę. Wiem, jestem gospodarzem.

- Wszystkiego dopilnuję - zapewniła Paula.

- To ja poproszę jeszcze filiżankę kawy - powiedziała na to Ewa.

Kiedy szli prowadzącą od domu ścieżką, Kent wskazywał na rosnącą po obu stronach, teraz zalaną wodą, rzadką trawę.

- Wystarczy zejść ze ścieżki, by znaleźć się w trzęsawisku. Podobno pada od tygodnia i całe Dorset jest pod wodą. Na szczęście mam obok domu patio, inaczej nie mógłbym rąbać drzewa. Więc o co naprawdę chodzi?

- Słyszałeś, że Sterndale Manor spłonęło jak pochodnia?

- Nie, przyjechałem z Heathrow tuż po świcie. Miałeś szczęście, że mnie tu złapałeś.

- Z Heathrow? Znów zacząłeś podróżować?

- Byłem krótko w Paryżu. Szkoda czasu. Klient dał za mało danych i musiałem się wykłócać, żeby pokrył koszty. Niemiła sytuacja. Wróciłem pierwszym samolotem i przyjechałem tu, by uciec od wszystkiego. Coś masz jednak na myśli. Ma to związek ze sprawdzeniem Brazila, o które poprosiłeś?

- Tak. Wiesz o obligacjach na okaziciela?

- Wiem, że zazwyczaj używają czegoś takiego towarzystwa naftowe, czasem inne wielkie spółki. To dobry sposób przewożenia - albo unie­ruchomienia - dużych sum. Jedna obligacja może opiewać na setki tysięcy. Ich słabość polega na tym, że trzeba ich chronić jak złota, gdyż ten, kto trzyma je w ręku, może podać się za właściciela. Można je sprzedać w dowolnym punkcie na całym świecie. Dlaczego pytasz?

- Ponieważ generał Sterndale, który zginął w pożarze wraz z synem, trzymał ich sporo w domowym sejfie.

- Boże! Czy to oznacza, że jego bank padnie, jeżeli obligacje się spaliły?

- Nie. Najprawdopodobniej zatrzymał w oddziałach dość gotówki, by utrzymać płynność finansową.

- Skąd wiesz?

- Powiedział mi to ktoś, kto był z nim w bliskich kontaktach. Ciekawi mnie jednak, czy obligacje były w czasie pożaru w sejfie. W kilku małych prywatnych bankach we Francji i Szwajcarii skradziono obligacje.

- Słyszałem.

- Sprawdź, czyjego kapitału były pokryciem.

- Ma to związek z Leopoldem Brazilem?

- Najprawdopodobniej tak. Pytanie, skąd bierze pieniądze. Dobrze się przy tym pilnuj.

- Nie martw się. Muszę jednak ostrzec, że to może sporo kosztować.

- Wystawisz mi rachunek.

- Powinniście pojechać stąd do Kimmeridge. W osadzie zwanej Ptasie Gniazdo mieszka ciekawy gość. Przydatny typ. Spotkałem go w Paryżu. Nazywa się Arenie.

10.

Kiedy wrócili do domu, Tweed postanowił, że wizytę u Archiego - informatora, którego w Paryżu spotkał też Marler - trzeba będzie trochę odłożyć. Podczas wizyty w domu Kenta, Marler został w samochodzie Newmana. Tweed nie chciał go dekonspirować - wystarczyło szepnąć: „Zostań w ukryciu". Marler siedział wciśnięty w kąt tylnej kanapy, w ciemnych okularach i naciśniętym głęboko na czoło kapeluszu i nikt, kto go dobrze nie znał, by go nie rozpoznał. W kuchni - ku zaskoczeniu Tweeda - Ewa pomagała Pauli zmywać. Czyżby Paula ją zmusiła? Wyglądało jednak na to, że paplają sobie przyjaźnie.

- Co teraz? - spytała Ewa widząc Tweeda.

- Wracamy do Priory na lunch. Mam nadzieję, że nie jest za późno.

Kiedy wyszli z domu, odprowadzani przez Kenta, Newman podszedł do miejsca, gdzie ich gospodarz rąbał drewno. Wziął siekierę, uniósł ją i jednym uderzeniem rozłupał wielkie polano.

- Jeszcze jedno - powiedział do Kenta.

Podziękowali mu za gościnność i ruszyli do samochodów. Newman i Tweed szli przodem.

- Ma bardzo ciężką siekierę - mruknął Newman.

- Co to za gość z tyłu samochodu Boba? - spytała wesoło Ewa.

- Znajomy, przechodził i zgodziłem się go podwieźć - szybko od­parował Tweed.

- Jeśli nie macie nic przeciwko temu, wrócę z Ewą - powiedział Philip.

- Nie widzę przeciwwskazań - zgodził się Tweed.

Paula jechała z Newmanem i Tweedem. Kiedy ruszyli, zapytał ją:

- Zaciągnęłaś Ewę do kuchni za włosy?

- Skądże. Sama chciała pomóc. To dziwna dziewczyna. Raz jest miła i przyjazna, za chwilę bardzo szorstka.

- Myślę, że lubi pokazywać, kim to nie jest, zwłaszcza w obecności mężczyzn. Zauważyłaś, jak cichy był Newman?

- Tak. Obserwował naszego gospodarza i Franklina.

- Ciekawe, który bardziej go zaciekawił i dlaczego.

Zaparkowali na Molo, niewielkim placyku przy rzece. Wrzucili pienią­dze do parkometrów i poszli do Priory. Kłopoty czekały na nich tuż przy samym wejściu - pod postacią inspektora Buchanana.

- Tweed, Newman, muszę porozmawiać z wami obydwoma. Natych­miast. Klub jest pusty, proszę za mną.

- Naprawdę?! - wybuchł Tweed. - Nie jedliśmy lunchu i jesteśmy głodni!

- To wasz problem. Idziemy do klubu - spokojnie powiedział Buchanan gładząc wąs. - Waszym obowiązkiem jest współpracować z policją.

- Nie na zawołanie i nie wtedy, kiedy jesteśmy głodni.

- Prowadzę śledztwo w sprawie trzech morderstw - powiedział Bu­chanan podchodząc bardzo blisko Tweeda.

- To dlaczego tu jeszcze jesteś?

Tweed tak zamanipulował, by zająć miejsce przy stoliku w głębi, pod ścianą i to razem z Paulą, Newmanem i Philipem. Ewę zaprowadził pod ramię do dość odległego stolika.

- Bill, zajmiesz się Ewą? - spytał Franklina.

- Z przyjemnością.

- Po lunchu Buchanan spróbuje dobrać się nam do skóry. Jeżeli nie masz na to ochoty, weź może Ewę na przejażdżkę. Wyjdźcie z jadalni tuż przed nami.

- A co z Philipem? - zapytała Ewa.

- Przyślę go do was za kilka minut, niech jedzie z wami na przejażdż­kę. Nie wracajcie zbyt wcześnie.

- Co planujesz? - spytała Paula, kiedy wrócił do swojego stolika. - Widziałam, że pisałeś kartkę i rzuciłeś ją zwiniętą na tył Marlerowi.

- Kazałem mu natychmiast wracać do Black Bear i siedzieć w ukryciu razem z Nieldem i Butlerem. Philipie, jeżeli Buchanan cię capnie, upieraj się, że jesteś na wakacjach z dziewczyną. Nie mów mu nic więcej. Teraz idź do Franklina i Ewy, pojedź z nimi na wycieczkę.

Kiedy Philip odszedł, Newman stwierdził:

- Nie potrzebował zbyt wielkiej zachęty. Jaka ma być strategia wobec Buchanana? Wkroczył na wojenną ścieżkę.

- Przyjechaliśmy, ponieważ myśleliśmy, że Philip jest sam. Ty, Paulo, upierałaś się, by przyjechać. Tego, że jest z dziewczyną, dowiedzieliśmy się dopiero po przyjeździe. Buchanan wie, jak bardzo Philip był dotknięty - właściwie jeszcze jest - śmiercią Jean.

- A co, na przykład, z Marchatem? - spytała Paula.

- Nigdy o nim nie słyszałaś. Ciekawe, czy Buchanan cokolwiek wie o Marchacie.

- Partridge - wtrącił Newman.

- Oczywiście. Musi wiedzieć o Partridge'u, wspomniał przecież o trzech morderstwach.

- To przeze mnie - przyznał Newman. - Zanim wyszliśmy z Marlerem z Devastoke Cottage, zadzwoniłem anonimowo na policję w Dorchester. Powiedziałem im, żeby przysłali sanitariuszy, bo w domu leży trup. Nie miałem sumienia wyjść i pozwolić mu gnić tygodniami.

- Dobrze zrobiłeś, ale dlaczego zadzwoniłeś na policję w Dorchester?

- Uznałem, że Buchanan będzie miał bazę operacyjną w komisariacie w Wareham, a potrzebowaliśmy trochę czasu, by odjechać. Zanim Dor­chester zawiadomiłoby Buchanana, bylibyśmy daleko.

- Prawidłowo pomyślane. Nareszcie coś konkretnego do jedzenia. Mógłbym połknąć konia z kopytami.

- Miejmy nadzieję, że tego nie zrobisz - zażartowała Paula.

- Nigdy tego nie robię w eleganckich hotelach. Jedzcie, dobrze, byśmy mieli pełne żołądki przed spotkaniem z moim przyjacielem Buchananem.

- Siadajcie i odprężcie się - zaczął Buchanan.

Na te słowa Tweed wytężył natychmiast uwagę. Nie spodziewał się tak przyjaznego powita­nia. Buchanan był niebezpiecznym przeciwnikiem, doświadczonym w wy­trącaniu ludzi z równowagi. Sprytnie ich pousadzał. Sam siedział na kanapie za długim stołem, obok niego sierżant Warden z gotowym do notatek blokiem, Paula, Tweed i Newman siedzieli naprzeciwko niego na prostych krzesłach. Ledwie usiedli, Buchanan pochylił się w przód i wbił wzrok w Tweeda.

- Słyszałeś kiedyś o facecie o nazwisku Marchat?

- Mar... jak?

- Przeliteruję. - Zanim zaczął, odwrócił się gwałtownie do Newmana i powiedział: - Znasz człowieka o nazwisku Partridge. - Nie było to pytanie, lecz stwierdzenie, sztuczka była typowa dla Buchanana.

- Nigdy w życiu nie rozmawiałem z kimś o tym nazwisku - odparł Newman.

- A dzwoniłeś ostatnio na policję?

- Od rana nie.

- Nie żartuję. - Odwrócił się z powrotem do Tweeda. - Dlaczego jesteś tu z tak mocną ekipą?

- Mocną?

- Poza waszą trójką jest tu jeszcze Philip Cardon. Gdzie zniknął? Paulo, może rozjaśnisz mi w głowie?

Paula podała wymyśloną przez Tweeda wersję. Przedstawiła ją tak przekonywająco, aż Buchanan się skrzywił.

- Kłamiecie jak najęci. Pewnie zaraz powiecie, że nie słyszeliście o trzech morderstwach, jakie miały tu miejsce.

- Mówisz o generale Sterndale'u i jego synu Richardzie? - włączył się Tweed.

- To dwa z nich. Co o nich wiecie?

- Plotki - stwierdził Tweed znudzonym tonem. - Słyszałem właśnie, że posiadłość Sterndale'a spłonęła i że było to podpalenie.

- Bo tak było? Oblano dom naftą i podpalono, kiedy obaj byli w środku. Czy znasz miejsce zwane Devastoke Cottage? - Pytanie było skierowane do Pauli.

- Jak to się pisze? - zapytała słodko.

- Nieważne. - Buchanan sięgnął do kieszeni, wyjął niewielką drew­nianą ramkę z fotografią i rzucił ją Tweedowi na kolana. Ramka wpadła mu między nogi, poleciała na podłogę i tylna ścianka otworzyła się. Kiedy Tweed schylił się, by ją podnieść, zauważył, że było w niej nie jedno zdjęcie - za pierwszym schowano drugie. Jedno ze zdjęć wsunął sobie pod but, drugie i ramkę podniósł z ziemi. Położył wszystko na stole i przez chwilę składał w całość. Potem przyjrzał się uważnie postaci mężczyzny na tle ogrodu.

- Widziałeś go kiedyś? - spytał Buchanan, uważnie się mu przygląda­jąc. Pytanie zabrzmiało jak oskarżenie.

Paula zdjęła torbę z ramienia i postawiła ją na podłodze. Zaczęła masować bark, jakby ją bolał. Wykorzystując, że Buchanan jest skoncent­rowany na Tweedzie, schyliła się, spod uniesionej w tym momencie stopy Tweeda podniosła zdjęcie i wsunęła je do torby.

- Dość się napatrzyłeś - chrapliwym głosem powiedział Buchanan.

- W życiu nie widziałem tego człowieka - zgodnie z prawdą powie­dział Tweed. - Ma ciekawą twarz. Kto to?

- Marchat. Bez wątpienia. Znaleźliśmy to zdjęcie schowane między zagranicznymi gazetami w szufladzie komody w jego domu.

- Powiedziałeś „trzy morderstwa". To on jest trzecią ofiarą?

- Uważamy, że miał nią być. Mieszkał sam w Devastoke Cottage i znaleźliśmy tam ciało, ale nie jego, tylko gościa o nazwisku Partridge. Znaleźliśmy umowę wynajmu domu i uważamy, że morderca się pomylił, uważał, że Partridge to Marchat.

- Dlaczego? - spytał Newman.

- Ponieważ Marchat był służącym w Sterndale Manor. Jedynym. Przez pięć dni mieszkał w posiadłości generała, weekendy spędzał w domu.

- Dalej nie rozumiem.

- Uważamy, że ponieważ najprawdopodobniej też miał zginąć w pło­mieniach, Marchat mógłby podać nam jakąś informację, kto podpalił Sterndale Manor.

- Teoryjka. - Newman nie był przekonany.

- A więc nikt z was nic nie wie? Racja? - spytał Buchanan chowając zdjęcie.

- Wiemy to, co nam powiedziałeś - rzekł otwarcie Tweed. - Wspo­mniałeś, że znaleźliście zdjęcie pod gazetami. Pod jakimi?

- Journal de Geneve. Sprzed dwóch tygodni. Genewa. Szwajcaria.

11.

Po rozmowie z Tweedem pod domem Keitha Kenta Harry Butler wrócił na motocyklu przez Corfe i Studland do miejsca, gdzie schował samochód. Zostawił motor przy drodze i ostatnie sto metrów przebył na piechotę. Trzymając waltera przy nodze, ostrożnie podchodził do fiesty. Samochód wyglądał na nie ruszany. Przez kilka minut wsłuchi­wał się w otaczające odgłosy - słychać było jedynie huk fal bijących o brzeg. Potem zajrzał pod samochód. Nie było bomby. Wrócił do motocykla i przepchnął go do miejsca, gdzie zostawił w krzakach fał­szywego policjanta. Ciała nie było. Przepchnął motocykl przez wyrwę w żywopłocie i wepchnął go w znajdujące się za nim bagno. Nie minęła minuta, a fireblade zniknął. To samo zrobił z zabranymi „policjantowi" kurtką i pistoletem. Wrócił do samochodu i właśnie zamierzał uruchomić silnik, kiedy usłyszał nadjeżdżające od strony Studland motocykle. Żału­jąc, że nie ma już broni, wysiadł i schował się za gęstymi krzakami. Po chwili minęła go limuzyna z przyciemnianymi szybami - jechała w kierun­ku promu. Pomyślał, że Tweeda z pewnością zainteresuje, że Pan Wielka Władza nie na długo został w swoim starym, ciemnym domu. Poczekał jeszcze kilka minut i ruszył ku Wareham.

- Dobrze mi zrobi trochę świeżego powietrza - powiedział Tweed, kiedy skończyło się przesłuchanie.

Szli przez plac prowadzący do South Street, kiedy minął ich Bucha­nan, jadący z sierżantem Wardenem nie oznakowanym samochodem.

- Chyba dość dobrze nam poszło - stwierdziła Paula.

- Nie mógł nam zbyt wiele zrobić, ale na pewno nie uwierzył w ani jedno słowo. Zajrzyjmy do Black Bear.

Przy barze stał Marler.

- To Ben - przedstawił im barmana. - Zastępuje kolegę, który wyje­chał na urlop. Co pijecie?

- Dla mnie podwójną szkocką - powiedział Newman.

- Ja mały kieliszek wina - zamówiła Paula.

Kiedy Tweed chciał zamówić sok, zobaczył, że w drzwiach stoi Butler i macha na niego. Wymawiając się koniecznością pójścia do toalety, wyszedł. Wysłuchał sprawozdania o wyjeździe Brazila.

- Powiedz dyskretnie Newmanowi, że przez chwilę mnie nie będzie. Muszę zadzwonić. Spędzam życie w budkach telefonicznych - zwrócił się do Butlera.

Trochę się zdziwił, że Jim Corcoran, szef ochrony lotniska Heathrow, jest w pracy.

- Jakieś wieści o Marchacie?

- Tak. Całe szczęście, że jest luty.

- Dlaczego?

- Mało pasażerów, miałem więc mniej list do sprawdzenia. Właśnie znalazłem dziewczynę z okienka, która odprawiała go przy wejściu na pokład. Pamięta go, bo wyglądał na mocno zdenerwowanego.

- Czekam, aż przejdziesz do konkretów.

- Każdy chce wszystkiego na wczoraj. Pełne nazwisko pasażera brzmiało Anton Marchat.

- Mam jego zdjęcie. Kiedy wrócę do Londynu, wyślę ci przez kuriera odbitkę. Niech dziewczyna potwierdzi, czy to na pewno on.

- Nigdy nie przestaniesz mnie męczyć. Przyślij zdjęcie.

- Poleciał do Genewy, prawda? - spytał Tweed.

- Maszyną Swissair. Jeśli wiesz, to po co pytasz?

- To było jedynie inteligentne przypuszczenie.

- Chcesz powiedzieć, że jesteś inteligentny?

- Mam do ciebie jeszcze jedną prośbę. Znasz szefa ochrony w Bournemouth?

- Znam. Czasami spotykam się z Jeffem. O co chodzi?

- Jestem prawie pewien, że będzie stąd odlatywał Leopold Brazil, może nawet już odleciał. Muszę wiedzieć dokąd. Jeżeli udałoby ci się dowiedzieć tego, nim wyląduje, byłoby znakomicie.

- Znakomicie. Dzwonić do Park Crescent?

- Tak. Przekaż wiadomość Monice.

- Będziesz mi coś winien.

Tweed zadzwonił do Moniki i przekazał jej instrukcje.

- Jeżeli zadzwoni Corcoran, przekaż mi samą nazwę miasta do Priory.

- Nie rozłączaj się, mam wiadomość dla Marlera. Od Archiego. Kazał się połączyć z firmą ubezpieczeniową, chyba więc nie wie, kim naprawdę jesteśmy. Prosił o jak najszybszy kontakt. Adres: Ptasie Gniazdo, Kimmeridge. Ptasie Gniazdo! Może są tam jakieś jaja.

Tweed zachichotał, Monika rzadko bowiem żartowała.

- Skąd wie, że Marler tu jest?

- Podobno widział Newmana i pomyślał, że mogą być razem.

- Hm. Przekażę.

Tweed prawie nigdy nie wyglądał na zadowolonego, kiedy jednak wracał do Black Bear, najwyraźniej taki był. Coś się szykowało, sprawy nabierały rozpędu.

Tweed, Paula, Newman i Marler siedzieli przy wielkim stole pod oknem wychodzącym na South Street. Ben - barman - siedział pomiędzy Newmanem i Marlerem. Kaedy Tweed wszedł, chciał wstać, ale Tweed dał mu znak, że nie trzeba.

- Ben czekał, aż wrócisz - powiedział Marler. - Ma coś ciekawego do powiedzenia o Marchacie.

- Naprawdę? - Tweed usiadł.

Ben był niewysokim chłopaczkiem o rumianej cerze, na głowie miał szopę płowych włosów. Popatrzył na Tweeda i zanim się odezwał, odchrząknął. Paula była rozbawiona, kolejny raz okazywało się, że jest coś w Tweedzie, co powoduje, że ludzie mówią mu rzeczy, których nie powiedzieliby komu innemu.

- Jak wspomniałem, Ben jest na zastępstwie - powiedział Marler. - Za przyjaciela, który pojechał na miesiąc na Karaiby.

- Marchat przyszedł tu jakiś tydzień temu i wypił znacznie więcej niż zwykle - zaczął Ben. - Nie powiedziałbym, że się upił, ale też nie był trzeźwy. Powiedział mi, że się martwi, kilka razy widział bowiem kręcą­cych się po nocy wokół domu generała ludzi. Zawsze po zmroku. Powiedział o tym generałowi, ten jednak go zbył, twierdząc, że po zamknięciu domu nikt do niego nie wejdzie.

- Tydzień temu?

- Mniej więcej. Poradziłem, by poszedł na policję. - Ben potarł dłonią twarz.

Tweed uważał, że chłopak nie jest może zbyt inteligentny, ale umie obserwować ludzi. Czekał. Czuł, że barman zastanawia się, czy powiedzieć mu coś więcej. Po chwili Ben zaczął mówić dalej.

- Powiedział mi coś jeszcze. Uważał, że to ważne. - Przerwał, do baru weszło bowiem dwóch ludzi. Jeden z nich zaczął stukać monetą w kon­tuar. - Muszę iść ich obsłużyć. Zna pan Bowling Green?

- Ja znam - wtrącił Newman. - To zarośnięta trawą łąka za North Street. Ścieżka z prawej strony prowadzi do kościoła Świętego Marcina.

- Zgadza się. Mieszkam tuż przy rzece Trent, czasami chodzę z psem około jedenastej wieczór. Możemy spotkać się o tej porze przy Bowling Green? Nie będzie panu przeszkadzać mróz, bo zapowiadają zimną noc?

- Przyjdziemy. Nadejdziemy od Wschodnich Murów - obiecał Newman.

- Traficie w ten sposób na pewno.

Mężczyźni przy barze zaczynali się niepokoić, znów rozległo się stukanie monetą. Newman popatrzył na nich i ściszonym głosem powie­dział:

- Czyżby kolejni przyjaciele pana Brazila?

- Mógł rozrzucić po miasteczku kilku obserwatorów, ale wydaje mi się to mało prawdopodobne. Butler widział limuzynę w drodze powrotnej do promu. Moim zdaniem, leci za granicę.

- No to go straciliśmy - stwierdziła Paula.

- Może nie.

- Chciałbym porozmawiać chwilę sam na sam z Marlerem - stwierdził Tweed, kiedy wychodzili z baru. Popatrzył na Paulę i Newmana. Pierwsza odezwała się Paula.

- Tuż za tym placem zwanym Molo jest pub Old Granary. Za­czekamy tam na ciebie.

Tweed musiał uważnie poprowadzić rozmowę. Podejrzewał, że Archie bardzo się starał, by ludzie, którym dostarczał informacji, nic o sobie nawzajem nie wiedzieli. Wątpił, by Newman wiedział, że Archie jest informatorem Marlera. Przekazał informację o telefonie do Moniki i po­stanowili jak najszybciej ruszać.

Było jeszcze widno, gdy jechali krętą drogą za zamkiem Corfe. Zbliżając się do domu Keitha Kenta, musieli zwolnić na zakręcie. Mijając dom Tweed zauważył, że w jednym z okien poruszyła się firanka. Obserwowano ich. Kawałek dalej skręcili w wąską drogę z drogowskazem KIMMERIDGE. Kiedy wyjechali na odkryty teren, w popołudniowym świetle ujrzeli przed sobą morze.

- Boże, wygląda, że jesteśmy na końcu świata - jęknęła Paula.

Prowa­dząca do złożonej z kilku domów osady kręta droga kończyła się na brzegu rozległej zatoki, którą otaczały ponuro wyglądające strome urwis­ka. Nie było widać śladu życia. Marler stanął przy małym i brzydkim piętrowym domku z cegły, pozostałe dwa samochody minęły go i za­trzymały się dalej. Podszedł szybkim krokiem do frontowych drzwi, które natychmiast się otworzyły. Stał w nich Archie.

- Te dwa samochody za tobą.

- Najbezpieczniejsi ludzie na świecie. W jednym jest mój szef.

- Tweed i Bob Newman. Kobieta to Paula Grey?

Marler patrzył na niego w zdumieniu. Nigdy nie podawał Archiemu nazwisk ludzi, z którymi pracował - wiedza informatora była irytująca.

- Zaproś ich do środka.

Marlera znów zatkało, ale nie okazał tego. Wrócił na drogę i przywo­łał pozostałych. Kiedy weszli, Archie zaryglował drzwi i zaprowadził towarzystwo do niewielkiego pokoiku, w którym stały podniszczone krzesła, a na podłodze leżały sterty książek.

- Panno Grey, Tweed, panie Newman - proszę siadać.

- Wiedział, kim jesteście - szybko wtrącił Marler, widząc wyraz twarzy Tweeda.

- Potrzebuję ochrony, więc im więcej ludzi mnie pozna, tym lepiej - wyjaśnił Archie. - Zrobię kawę. Czy ktoś ma ochotę?

Wszyscy grzecznie zaprzeczyli. Paula z fascynacją obserwowała Archiego. Był niewysoki, szczupły, miał bladą twarz i hitlerowski wąsik. Z kącika ust zwisał mu niedopałek i Paula podejrzewała, że tkwi tam od rana do wieczora. Miał sympatyczne, bystre oczy, bujną siwą czuprynę, poruszał się szybko i dość nerwowo. Z zaskoczeniem stwierdziła, że nie miałaby problemów z rozpoznaniem go. Mówił szybko, ale każde słowo było wyraźne. Kiedy usiadł z filiżanką kawy w dłoni, jakby znieruchomiał, a z jego zachowania zniknął jakikolwiek ślad nerwowości.

- Przejdę od razu do sedna - powiedział zwracając się do Tweeda. - Chcę coś opowiedzieć o człowieku, o którym na pewno słyszeliście. O panu Leopoldzie Brazilu, tak zwanym miliarderze. Słyszeliście o znikaniu wiodących naukowców?

- Słyszeliśmy.

- Znikali nagle - razem z żonami - choć często mijały miesiące, nim się o tym dowiadywano. Każdy podawał znajomym i sąsiadom jakiś rozsądny powód wyjazdu. Operacja jest zorganizowana znakomicie. Każ­dy z nich jest bezpośrednio lub pośrednio związany z komunikacją, zwłaszcza z tak zwaną „autostradą informatyczną".

- Zgadza się.

- Brazil zatrudnił ich za bajońskie gaże. Gdzieś ma supernowoczesne laboratorium z wyposażeniem ostatniej generacji.

- Czy to są potwierdzone informacje? - zapytał Tweed skłaniając się do Archiego.

- Mam informatora. Więcej w tej chwili nie mogę powiedzieć.

12.

Tweed siedział bardzo spokojnie, nie robił nic, by nakłonić Archiego do ujawnienia dalszych szczegółów. Paula zauważyła, że Newman zachowywał się, jakby widział ich gospodarza pierwszy raz w życiu, ale wymogi bezpieczeństwa we współpracy agenta z infor­matorem są jednoznaczne. Wszystko wskazywało na to, że Archie osobno pracował z Marlerem i Newmanem. Paula była bardzo za­intrygowana Archiem. Był ubrany w elegancki granatowy garnitur, na rękach miał chirurgiczne gumowe rękawiczki. Próbowała nie przyglą­dać mu się, lecz rozglądać się po pokoju. Nie sprzątano tu kurzu od miesięcy.

- Ciekawi panią, dlaczego noszę rękawiczki - stwierdził Archie, jakby czytał w jej myślach. - Żeby nie zostawiać odcisków palców. Ci, którzy mnie szukają, są bardzo sprawni. Kurz nie jest sprzątany, żeby dom wyglądał na niezamieszkany. Gdyby ktoś miał się tu włamać, niech tak myśli.

- Jest pan bardzo zasadniczy.

- To sekret przetrwania.

- A co z sąsiadami? Jeżeli ktoś ich zapyta?

- Powiedzą, że dom stoi pusty od miesięcy. W takiej mieścinie jak ta mieszkańcy nie kochają obcych. - Popatrzył na Marlera i zapytał: - Dostanę ochronę?

- Nie mamy dość ludzi, by pilnować cię dzień i noc. O jaką ochronę ci chodzi?

- Na kilka najbliższych godzin. Jutro musi mnie ktoś zawieźć na Heathrow, ale do jutra jest dużo czasu.

- Bagażnik w moim samochodzie - zaproponował Newman. - Nie będzie w nim zbyt wygodnie, ale możesz spędzić noc w Wareham w Black Bear. Marler tam mieszka.

- Niewygodnie? - Kiedy chichotał, papieros w kąciku jego ust pod­ skakiwał. - Wygoda to coś, bez czego mogę się obejść. Często sypiałem w nie najlepszych warunkach, zwłaszcza na kontynencie. Ściemnia się.

Nie było światła, w mroku Archie zmieniał się w niewyraźny kontur. Wstał.

- Spotkamy się na plaży. Przejedźcie przez wieś i stańcie nad brze­giem. Posprzątam i za kilka minut do was dołączę.

- Może pomogę? - spytała Paula.

- Dziękuję, ale sam zrobię to szybciej.

- Czy mogę zapytać, czego się pan boi?

- Idźcie już. Odpowiedź na pani pytanie brzmi: „Machina" działa. Zabił w Devastoke Cottage nie tego, co trzeba.

Jechali powoli wąską, prowadzącą na brzeg drogą. Po obu stronach były porośnięte kępkami trawy ugory, panowała ciemność, ale niebo rozświetlał księżyc. Paula wzdrygnęła się. Koniec świata. Wjechali na kawałek płaskiego terenu, który w lecie prawdopodobnie służył jako parking. Tweed zgasił silnik, Paula wysiadła. Zatoka była pusta, od morza dęła mocna bryza, powodująca powstawanie na wodzie kłębowiska spienionych fal. W kierunku Kimmeridge widać było małe plamki światła. Marler stał na straży, Newman porządkował otwarty bagażnik samochodu.

- Będzie mógł oddychać bez problemu? - spytała Paula.

- Jest tu wystarczająco dużo miejsca. Poczekajcie na mnie - powiedział do Tweeda, który właśnie do nich dołączył. - Sprawdzę, czy z Archiem wszystko w porządku. Da się załatwić dla niego pokój w Black Bear?

- Bez trudu. Pewnie nie będzie chciał wychodzić, powiem więc ob­słudze, że jest zmęczony i żeby posyłali mu posiłki na górę. Rano przyjedziesz i zawieziesz go na Heathrow.

- Ciekawe dokąd się wybiera? - spytała Paula.

- Nie pytaj go! - ostrzegł Tweed. - Jest jednym z najciekawszych ludzi, jakich spotkałem w ostatnich latach. To niezwykłe, skąd tyle wie. Marler, będziesz eskortował Newmana do Wareham.

- A ty gdzie jedziesz?

- Pojadę z Paulą do Sterndale Manor.

- To spalona ruina.

- Tak, ale lubię osobiście obejrzeć miejsce zbrodni. Może zostało mi to z czasów, kiedy byłem inspektorem w Scotland Yardzie.

- I najmłodszym w historii inspektorem wydziału zabójstw - dodała Paula. - Co masz nadzieję tam znaleźć?

- Starego przyjaciela. Co to za diabeł?

Marler wyjął waltera i przyłożył go do biodra. Drogą jechała ku nim na rowerze postać przypominająca stracha na wróble.

Paula z niedowierzaniem patrzyła na zeskakującego z roweru człowieka. Miał na głowie stary pognieciony kapelusz, na nosie przekrzywione okulary, ubrany był w postrzępiony, wysmarowany olejem płaszcz przeciwdeszczo­wy. Jedynie zwisający z kącika ust papieros świadczył o tym, że to Archie.

- Musiałem przyjechać na rowerze - wydyszał. - Zaraz wrzucę go do morza.

- Ja to zrobię - powiedziała Paula.

- Dziękuję. Proszę uważać. - Archie ściągnął płaszcz i kapelusz, zdjął z bagażnika roweru torbę podróżną i podszedł do stojącego przy bagaż­niku samochodu Newmana.

Paula poszła pozbyć się roweru, Tweed w tym czasie wydał instrukcje.

- Zjemy razem kolację, kiedy wrócę z Paulą. Nie zapomnijcie o spot­kaniu z barmanem o jedenastej. Bob, znasz drogę do Bowling Green? Robi się ciemno.

- Księżyc świeci. Dobrej zabawy z tajemniczym przyjacielem w Stern­dale Manor.

Tweed miał w głowie mapę Dorset i bez trudu skręcił w odpowiednim momencie w asfaltowy podjazd do Sterndale Manor. W oddali widać było oświetlające ruiny reflektory, wokół kręcili się policjanci, umieszczony na ciężarówce dźwig podnosił coś ze zgliszczy. Tweed zwolnił - na drodze stal z uniesioną dłonią policjant.

- Jest twój przyjaciel.

Za policjantem pojawił się Buchanan. Kiedy podszedł do nich, Tweed przygotował się duchowo na kłótnię, inspektor jednak jedynie na nich spojrzał i uśmiechnął się cynicznie.

- Jak zwykle jesteś idealnie w czasie. Cóż, kiedy już tu jesteś, możesz zobaczyć.

- Co?

- Dźwig, a raczej to, co wyciąga. Sejf generała. Problem polega na tym, że od temperatury nieco uchyliły się drzwi, więc zawartość będzie spalona na popiół.

Zawiał wiatr, więc kiedy opuszczono sejf na ziemię, obstąpiło go kilkunastu ludzi i błyskawicznie postawili nad nim namiot.

- Znakomita organizacja - szepnęła Paula.

- To typowe dla Buchanana - odparł Tweed.

Buchanan kiwnął, by weszli za nim do namiotu. Inspektor założył wyłożone azbestem rękawice i ostrożnie odchylił drzwi sejfu. W środku była kupka szarego popiołu - nic się nie zachowało.

- Wyślemy popiół do ekspertyzy, ale nie mam wielkich nadziei, że uda się ustalić, co było w środku - powiedział Buchanan.

- Może mógłbym pomóc? - zaoferował się Tweed. - Moi ludzie opracowali metodę ustalania, co było napisane na spalonym na popiół papierze. Osiągnęli w tym sporą wprawę.

- Naprawdę? Może więc dam ci próbkę i spróbujesz coś z nią zrobić? W zamian za to zdradzisz nam metodę.

- Zgoda.

Buchanan z pomocą sierżanta Wardena pobrał próbki popiołu, zapa­kował je do specjalnych kopert i podał Tweedowi, ten zaś przekazał je Pauli. Kiedy wyszli z namiotu, zaczęli się przyglądać spalonej posiadłości. Jeden z kominów ocalał - był opleciony drutem kolczastym. Buchanan wyciągnął ku niemu rękę.

- Ledwie stoi. Zaraz się zawali.

- Tyle historii - westchnęła Paula. - Koniec epoki.

- Zawodowa robota - wyjaśnił Tweedowi Buchanan. - Nie tylko rozlano naftę, podłożono też bomby zapalające. Bezlitosne.

- Zawiadomię cię natychmiast, kiedy zbadamy popiół. To zajmie kilka dni.

- To wszystko? - powiedział zaskoczony Buchanan. - Może coś zna­jdziesz.

Wjechali na plac pod hotelem, kiedy mrugnął na nich reflektorami zaparkowany samochód. Tweed stanął, Paula wyciągnęła natychmiast pistolet.

- Bądź ostrożny. Nikogo tu nie ma, a jest ciemno.

Z samochodu przed nimi wysiadł szczupły mężczyzna, kiedy się do nich zbliżył, poznali Keitha Kenta. Tweed opuścił szybę, Kent wetknął głowę do samochodu, kiwnął Pauli i powiedział:

- Chcę ci szepnąć słówko do ucha.

- Mam jechać do Priory? - spytała Paula.

- Nie trzeba, moja droga - stwierdził Kent z uśmiechem. W odróż­nieniu od Franklina uśmiechał się rzadko, tylko jeżeli kogoś naprawdę polubił. - Myślę, że o tym, co się dzieje, wie pani nie mniej niż Tweed.

- Wysiądziemy i przejdziemy się wokół placu, to powiesz, co chcesz.

- Znakomity pomysł. Dzwoniłem do hotelu, ale powiedziano mi, że jeszcze cię nie ma, poczekałem więc tutaj. Przyjechał Bob Newman - tym swoim starym mercedesem, chwilę po nim Franklin z Ewą Warner i Philipem Cardonem z tyłu. Chodzi o zbadanie Leopolda Brazila, o które prosiłeś. Mógłbym zacząć w Londynie, ma tam bowiem dom, instynkt podpowiada mi jednak, by polecieć raczej do Paryża albo Genewy.

- Genewa.

- Czy poza tym, skąd bierze pieniądze, interesuje cię coś jeszcze na temat Brazila?

- Każdy okruch informacji może się okazać przydatny. Masz wolną rękę.

Kent stanął pod latarnią i przechylił głowę na bok. Paula zdążyła zauważyć, że robi tak zawsze, kiedy się zastanawia, co powiedzieć.

- Wolną rękę. To może się okazać bardzo drogie.

- Wydaj, ile będzie trzeba. Tak a propos - słyszałeś kiedyś o człowie­ku nazwiskiem Marchat?

- Nie.

Paula pomyślała, że zaprzeczył odrobinę zbyt szybko. Poza tym był pierwszą pytaną o Marchata osobą, która nie poprosiła o przeliterowanie nazwiska.

- A powinienem był o nim słyszeć?

- Byłbym zaskoczony, gdybyś słyszał. Wiedz, że Franklin prowadzi sieć agencji detektywistycznych i jedna z nich znajduje się w Genewie. Nazywa się „Iluminacja". Mówię to dlatego, byście nie deptali sobie po piętach, choć bowiem go o to nie prosiłem, prawdopodobnie zainteresuje się Brazilem.

- Będzie wiedział, że pracuję nad tym samym obiektem?

- Nie.

- Ja wiem o nim, a on nie będzie wiedział o mnie?

- Zgadza się.

- Franklin wygląda na kompetentnego.

- Jest byłym pracownikiem wywiadu wojskowego.

- Świetna przeszłość, by prowadzić agencję detektywistyczną. Czy to znaczy, że jeżeli się na niego natknę, mam powiedzieć, że jestem w spra­wach prywatnych?

- Tak będzie najlepiej.

- Znalazłeś tego Archiego, o którym wspominałem?

- Znaleźliśmy go. Właśnie wyjeżdżał za granicę. Nie pytaj dokąd, nie był zbyt rozmowny.

- Zawsze taki jest. Uważa, że lepiej jak nie wie lewica, co czyni prawica. Lubię go. Dzielny facet.

- Korzystasz czasem z jego usług, czy nie powinienem pytać?

- Nie powiedziałbym tego nikomu poza tobą, ale przyznał mi się, że zarabia na życie sprzedawaniem gazetom na całym świecie ciekawych informacji o znanych ludziach. Nie dotyczących skandali seksualnych, lecz spraw finansowych. Umie zauważać zjawiska finansowe nie wolniej ode mnie.

- Jak go poznałeś?

- Przyjaciel z Paryża nie był w stanie dać potrzebnej mi informacji i powiedział, że zadzwoni do mnie niejaki Archie. Goliłem się w pokoju w hotelu, kiedy zapukał do moich drzwi. Wiedział to, czego potrzebowa­łem, i zażądał rozsądnego wynagrodzenia.

- Czy to znaczy, że wiesz, jak znaleźć go w Paryżu?

- Skąd! Może się zdarzyć, że będę szedł Rue St. Honore i nagle pojawi się obok. To niesamowite. Zastanawiałem się nawet, czy ma może na lotnisku znajomego z dostępem do list pasażerskich. Naprawdę go lubię. No, ale teraz, kiedy wiem, co robić, znikam.

- Bądź ze mną w kontakcie.

- Czy jeżeli nie będzie w biurze ani ciebie, ani Pauli, mogę zostawiać wiadomości Monice?

- Bez ograniczeń. Keith, uważaj na siebie, „Machina" krąży.

- Dzięki, że mi dodajesz otuchy.

- Mogę prosić pana na słówko? To chyba dość ważne. - Właściciel hotelu stał przechylony przez kontuar recepcji, jakby od jakiegoś czasu czekał w tej pozycji na Tweeda. Paula weszła na schody i ruszyła do pokoju.

Chwilę później z klubu wyszła Ewa Warner. Miała na sobie elegancką suknię i trzymała w dłoni szklaneczkę z podwójną wódką.

- Tweed, chodź do nas! - zawołała. - Siedzimy wszyscy na dole! Postawić ci drinka?

- Dziękuję, nie w tej chwili. Zaraz do was przyjdę.

Właściciel zaczekał, aż zostaną sami, i przysunął się bardzo blisko Tweeda.

- Dama, która dzwoniła, powiedziała, że nie muszę zapisywać i żebym przekazał panu wiadomość ustnie i osobiście.

- Słucham.

- Powiedziała, że nazywa się Monika i że miejsce docelowe to Gene­wa. Powtórzyła to dwa razy. Genewa.


13.

Tweed wszedł na górę. Uważał, że porusza się cicho, natychmiast jednak otworzyły się drzwi pokoju Pauli. Miała na sobie szlafrok. Dała mu znak, żeby wszedł, i szybko zamknęła za nim drzwi.

- Wchodź bez obaw, jestem przyzwoicie ubrana. Brałam szybki prysz­nic i nowe ubranie leży w łazience. Coś nowego?

- Monika przekazała, że Brazil poleciał do Genewy.

- Do Genewy! Dobrze zgadłeś. Jak to zrobiłeś, kiedy wiedzieliśmy, że ma bazy w Paryżu i Zurychu i nikt nawet nie wspomniał Genewy?

- Po części właśnie dlatego. Zaczynam go wyczuwać. Jest niezwykle dyskretny i logiczne, że chciał zachować w tajemnicy gdzie znajduje się jego prawdziwa kwatera główna. Genewa jest bardzo międzynarodowa, do tego dochodzi jeszcze jeden fakt.

- Jaki?

- Zdjęcie Marchata, które pokazał nam Buchanan, leżało między egzemplarzami Journal de Geneve.

- Powinnam zwrócić na to uwagę.

- Zobaczymy się na kolacji. Pójdę wziąć prysznic, przy okazji za­stanowię się nad pewną uwagą, którą ktoś dziś zrobił.

- Nie powiesz, o co chodzi?

- Jeszcze nie.

- Zamierzasz poprosić Franklina o sprawdzenie Brazila, tak jak poprosiłeś Keitha?

- Zdecydowałem się tak zrobić po telefonie Moniki.

- Rozrzucasz wokół niego sieć.

- Aby złapać wielką rybę, trzeba mieć wielką sieć.

Na genewskim lotnisku Cointrin, daleko od głównych pasów, wy­lądował biały prywatny odrzutowiec. Natychmiast podjechała do niego limuzyna z przyciemnianymi szybami, schodkami zszedł Leopold Brazil, za nim Carson Craig. Wsiedli do limuzyny. Omijając kontrolę celną i paszportową, limuzyna wyjechała z lotniska. W hali przylotów do telefonu podszedł detektyw w tanim garniturze i wykręcił numer znajdującego się w Bernie przy Kochergasse gabinetu Arthura Becka, szefa policji federalnej.

- Tu inspektor Carnet. Jestem na lotnisku Cointrin. Obiekt przybył i został natychmiast odebrany przez limuzynę.

- Zgubiliśmy go?

- Nie. Jadą za nim dwa nie oznakowane samochody i motocyklista. Jadą na wschód, w kierunku Ouchy i Montreux.

- Proszę informować mnie na bieżąco, tak jak dotychczas na mojej prywatnej linii.

Po kolacji Tweed wziął płaszcz i wyszedł za Newmanem z jadalni. Za nim, schodami do recepcji, szła Paula.

- Idziemy się przejść. Po tak świetnym i obfitym posiłku przyda się trochę ruchu - wyjaśnił Newman właścicielowi. - Chcemy iść po tamtej stronie rzeki.

- Proszę uważać, jest tam bardzo ślisko - powiedział właściciel spog­lądając na ich buty.

- Tak podejrzewałem - odparł Newman. - Ma pan może zapasowe kalosze?

- Furę. Goście ciągle je zostawiają. Przyniosę wybór.

- Znajdzie się coś dla mnie? - krzyknęła za nim Paula.

- Chyba będę mógł służyć.

- Nie minęło pięć minut, a wszyscy mieli kalosze. Newman poprosił o jeszcze jedną parę, nieco mniejszych od swoich.

- Mamy się spotkać z przyjacielem, a zostawiliśmy nasze buty w samochodzie, żeby nie przynieść błota do hotelu - wyjaśnił.

- Wyszli z hotelu i poszli do Black Bear - dodatkowe kalosze znakomi­cie pasowały na Marlera.

- Archie śpi, pilnuje go Butler - poinformował ich.

- Dlaczego wzięliśmy kalosze, jeżeli idziemy inną drogą? - zapytała Paula Newmana. - I co masz w torbie, którą niesiesz?

- Zrozumiesz, kiedy dotrzemy do Wschodnich Murów. Poza tym każdy powinien mieć czym świecić - odparł Newman rozdając niesione w torbie latarki. - Zawsze je wożę za tylnym siedzeniem.

- A jak niewygodnie się na nich leży - westchnął Marler. - Mam nadzieję, że wszyscy są uzbrojeni. Nie wiadomo, kogo spotkamy tu o tej porze. Może „Machinę"?

- Nie wywołuj wilka z lasu - przerwała mu Paula. - I tak wystar­czająco tu upiornie. Co to są Wschodnie Mury, które wspomniałeś?

- Podobno zostały zbudowane przez Anglosasów do obrony przed duńskimi najeźdźcami. Biegną po wschodniej stronie miasteczka. Są jeszcze Zachodnie Mury i Północne Mury. Wszystkie trzy się łączą, można iść ich szczytem i obserwować w dole Wareham.

- Nie ma Południowych Murów?

- Nie, od tej strony miasto chroni rzeka.

- Strasznie tu ciemno i głucho.

- Będzie jeszcze ciemniej. Jesteśmy na miejscu. - Newman zapalił latarkę i oświecił stromą, błotnistą ścieżkę, prowadzącą w górę sporego wzgórza.

- Nie widzę żadnych murów - stwierdziła Paula, kiedy zaczęli wspi­naczkę.

- Są podobno pod ziemią - wyjaśnił Tweed. - Tak zwane Mury to raczej otaczający miasto wał ziemi.

- Nie łatwiej szłoby się tą drogą? - zapytała Paula, wskazując palcem w dól.

- Znacznie niebezpieczniej. Ktoś mógłby zastawić na niej znacznie łatwiej pułapkę - odpowiedział Newman. - Zawsze chadzaj tamtędy, gdzie wyżej.

- Sądzę, że spotkanie z Benem przebiegnie bez kłopotów - powiedział Tweed widząc, że Marler, a po nim Paula wyjęli broń.

- Oby te słowa były prorocze.

Szli wiodącą w górę i w dół, w górę i w dół wąską ścieżką. W świetle księżyca było widać, że otaczające Wareham pola stoją pod wodą. Choć nie było wiatru, czuli przenikliwe zimno. Nagle Newman uniósł ostrzega­wczo dłoń.

- Jesteśmy na miejscu. Ścieżka skręca w lewo i wchodzi na Północne Mury. To właśnie Bowling Green. - Zapalił latarkę i powiódł nią wo­kół. - Nie ma śladu Bena ani jego psa. Może jest kawałek dalej.

- Popatrzcie na tę wodę - powiedziała Paula. - Rzeka wygląda, jakby wylała.

- Bo wylała. Wareham próbują zalać nawet dwie rzeki.

- Stójcie! - wykrzyknął Marler takim tonem, że Pauli mocniej zabiło serce. Marler skierował latarkę na miejsce nieco poniżej, gdzie było przynajmniej kilkadziesiąt centymetrów.

- Boże - szepnął Philip. - To Ben. Musiał się poślizgnąć.

Skierowali latarki w to samo miejsce - nad bagnistą wodę wystawał kawałek ludzkiego korpusu. Jedno ramię miał wyprostowane i wyciąg­nięte pionowo w górę, jakby wołał o pomoc, głowa była wykrzywiona do tyłu pod nienaturalnym kątem. Marler zsunął się ostrożnie do wody, oparł stopę na czymś twardym i przytknął palec do arterii szyjnej leżącego w wodzie człowieka. Po chwili wydrapał się na górę.

- No i? - spytał Tweed.

- To Ben. Ma złamany kark.

- Co z psem? - spytała Paula.

- Na pewno wrzucił go do bagna, zaraz po tym jak zabił Bena. Nie pozwoliłby, aby pies biegał po okolicy i ściągał na siebie uwagę. No to znów jesteśmy w domu.

- W domu? - spytała nieco zdezorientowana Paula.

- To znów „Machina" - odparł Marler.

14.

Wszyscy - poza jedną osobą - wrócili następnego dnia wcześnie rano do Londynu. Tweed był niezwykle podniecony znalezieniem ciała w Bowling Green.

- Wyjeżdżamy natychmiast z Dorset - poinformował swoich ludzi w trakcie krótkiej konferencji w pokoju.

- Skąd ten pośpiech? - spytała Paula.

- Są już cztery morderstwa, a niektórzy z nas mogą zostać uznani za świadków. Nie możemy ryzykować siedzenia tu i czekania, aż Buchanan zada kilka ważnych pytań. Przyspieszę tempo wydarzeń z Park Crescent.

Pozostawiono na miejscu jedynie Pete'a Nielda, który miał obser­wować dalszy rozwój wydarzeń. O dziesiątej rano Paula, Newman i Marler byli w londyńskim gabinecie Tweeda. Newman opowiadał, jak pora­dził sobie z Franklinem i Ewą.

- Spotkałem się z nimi osobno. Powiedziałem Franklinowi, że do­stałeś wiadomość, wzywającą cię natychmiast do Londynu.

- Co powiedział?

- Że też chętnie wróci do Londynu, by sprawdzić postępy kilku śledztw.

- A Ewa?

- Też powiedziała, że chętnie wyjedzie. Tym bardziej że zjadła coś i dostała rozstroju żołądka.

- Raczej za dużo wypiła - sucho stwierdziła Paula.

- Zadzwonił telefon. Monika odebrała i podała słuchawkę Tweedowi.

- Arthur Beck ze Szwajcarii. Mówi, że to pilne.

- Jakieś kłopoty, Arthurze?

- Próbowałem cię złapać wczoraj wieczorem, około jedenastej wasze­go czasu, ale powiedziano mi, że Monika już wyszła. Wczoraj Brazil wylądował na genewskim Cointrin. Czekała na niego limuzyna. Jeden z moich ludzi, który tam był, powiedział, że był razem z tym agresywnym bandziorem, Carsonem Craigiern. Pojechał za nimi ogon. Wyruszyli na wschód; w kierunku Ouchy i Montreux.

- Dziwne, słyszałem, że ma biura w Paryżu i Zurychu, ale nie w...

- Daj mi skończyć. W Ouchy zgubił oba jadące za nim samochody, ale motocyklista był bystrzejszy. Zauważył, jak Brazil i Craig przesiadali się w Ouchy do identycznej limuzyny o takich samych numerach rejest­racyjnych jak samochód, którym przyjechali z Genewy. Dojechał za nimi do Berna. Brazil ma tajną bazę niecałe sto metrów od miejsca, gdzie siedzę, czyli naszej komendy głównej.

- Spryciarz.

- Sądzę, że niedługo będzie jechał dalej. Mamy tuż za miastem niewielkie lotnisko, Belp. Samolot, którym przyleciał do Genewy, niedaw­no tu wylądował i zgadnij, jakie miejsce przeznaczenia podał pilot w planie lotu?

- Nie zgadnę.

- Zawsze zgadujesz. Zamierza dziś po południu lecieć do Genewy.

- Nasz pan Brazil to jak skacząca żabka.

- Muszę kończyć. Będę w kontakcie - nawet gdyby miało mnie to kosztować stołek.

Tweed westchnął, odłożył słuchawkę i streścił obecnym rozmowę.

- Co o tym sądzicie? - spytał na koniec.

- Genewa pojawia się raz za razem - stwierdził Newman.

- Na miejscu Becka umieściłabym kogoś, kto byłby w stanie jedno­znacznie rozpoznać Brazila i Craiga. Nie jestem wcale pewna, że to oni wsiądą do samolotu - powiedziała Paula.

- Znakomita uwaga. - Tweed chwilę się zastanowił, potem zwrócił się do Moniki: - Zadzwoń, proszę, do Becka i przekaż mu pomysł. Powiedz, że Paula na to wpadła. Bardzo ją szanuje. Możesz dodać, że w pełni to popieram.

Ledwie skończył zdanie, kiedy znów zadzwonił telefon. Monika ode­brała, zmarszczyła czoło i popatrzyła na Tweeda.

- Na dole czeka Bill Franklin. Mówi, że jeżeli masz trochę czasu, chętnie zaraz by z tobą porozmawiał.

- Porozmawiam z nim. Zadzwoń do Becka, jak Franklin wyjdzie.

W niewielkiej willi przy Kochergasse w Bernie, niedaleko komendy głównej policji federalnej, Leopold Brazil siedział za biurkiem w stylu Ludwika XV. Poza nim w pełnym starych gobelinów gabinecie znajdował się tylko jeden człowiek - Jose, wysoki szczupły mężczyzna w eleganckim szarym garniturze. Siedział w rogu za znacznie mniejszym biurkiem.

- No i co, Jose, wywiodłem ich wszystkich w pole! - radośnie zawołał Brazil. - Twój pomysł ze zmianą samochodu był rewelacyjny!

- Z tego, co słyszałem o Tweedzie, nie powinieneś się czuć zbyt pewnie.

- Mówię nie o Tweedzie, tylko o Becku.

- Podtrzymuję swą opinię.

Brazil przez chwilę patrzył na swojego najbardziej zaufanego współ­pracownika. Jose pochodził z Gujany Francuskiej i choć w dzieciństwie w jego domu się nie przelewało, ciężką pracą zarobił na bilet do Stanów. Po przyjeździe do Ameryki sprzedawał na ulicy gazety, zmywał w restau­racjach talerze i mieszkając w slumsach, studiował księgowość. Po zdaniu egzaminów z wyróżnieniem złożył podanie o przyjęcie na stanowisko aplikanta w jednej ze spółek Brazila. Brazil wszedł do biura akurat w momencie, kiedy prowadzono z nim rozmowę kwalifikacyjną i sam zaczął zadawać pytania. Był tak pod wrażeniem inteligencji Jose i postawy, że zatrudnił go jako swojego asystenta. Jose był jedynym pracownikiem Brazila, który nie wahał się przeciwstawić szefowi, i Brazil bardzo to cenił.

- Masz teraz chwilę oddechu - powiedział Jose - więc powiem ci o telefonie z Anglii, który odebraliśmy dziś rano. Dzwonił informator, któremu dałeś przydomek „Rejestrator".

- Powiedział coś ciekawego?

- Przekazał kilka nazwisk kluczowych osób w ekipie Tweeda. Robert Newman, Paula Grey i - co wymaga jednak potwierdzenia - William Franklin.

- Tylko tyle? Muszę w jak najkrótszym czasie mieć wszystkie nazwis­ka jego kluczowych ludzi! Aha, przypomina mi to, że muszę zadzwonić do Anglii.

Kiedy Franklin wszedł do gabinetu, Pauli od razu przeszło przez myśl, że jest dziś bardzo elegancki.

- Filiżankę kawy? - zapytała Monika. - Bez cukru i z kroplą mleka.

- Pracują z tobą anioły - powiedział Franklin uśmiechając się do Pauli. - Poproszę.

- Gdzie jest Ewa? - spytał Tweed.

- Sądzę, że Philip zostawił ją w jej mieszkaniu przy South Ken.

- Mam rację zakładając, że poczuła się źle zaraz po tym, jak wyszliś­my z hotelu?

- Masz. Gdy wyszliście, powiedziała, że jest chora i musi iść do pokoju wziąć lekarstwo. Zostałem sam, po kilku minutach wyszedłem na zewnątrz na papierosa. Po chwili South Street nadjechał motocyklista. Musiał pędzić przynajmniej setką.

- Ile minęło od naszego wyjścia?

- Dziesięć minut.

- Ile czasu, twoim zdaniem, szliśmy do Bowling Green? - spytał Tweed Newmana.

- Dwadzieścia pięć. Wiem dokładnie, bo sprawdzałem zegarek przy wyjściu i po tym, jak znaleźliśmy to, co znaleźliśmy.

- Co znaleźliście? Czy to tajemnica państwowa? - spytał Franklin. Kiedy Tweed pokręcił głową, dodał: - Przepraszam, od razu wiedziałem, że nie powinienem pytać. Żeby więc nie marnować twojego czasu, przejdę do sedna. Powiedziałeś w Dorset, że może zechcesz skorzystać z moich usług. Właśnie wylądowała na moim biurku wielka sprawa, ale jest strasznie nudna i chętnie przekażę ją komuś z moich ludzi - oczywiście, jeżeli wciąż jeszcze chcesz mi coś zlecić.

- Chcę. Ale nie jest to duża sprawa. Chodzi o Leopolda Brazila.

- Rozumiem. Drobiazg. Co chcesz o nim wiedzieć i gdzie mam zacząć?

- Chcę wiedzieć wszystko, co uda ci się odkryć, w pierwszym jednak rzędzie chcę znać miejsca, z których prowadzi działalność. Proponuję zacząć od Genewy. Powiedziałeś, że masz tam agencję.

- Tweed, jeżeli zamierzasz jeszcze kogoś tam wysłać, byłbym szczęś­liwy, gdyby była to Paula.

- A Paula byłaby szczęśliwa, gdyby mogła tam pojechać - stwierdziła Paula.

Franklin pożegnał się ze wszystkimi. Na koniec zatrzymał wzrok na Marlerze, który nic nie mówiąc, stał oparty o ścianę i palił papierosa.

- Chyba nie znam pańskiego nazwiska.

- Nie zna pan.

- Kolejna tajemnica państwowa - powiedział Franklin do Tweeda, uśmiechnął się i wyszedł.

- Nie marnuje czasu - powiedziała Paula.

- I podoba ci się, co?

- Podoba. Jest uprzejmy, inteligentny, wesoły. I lubi kobiety.

- Czego więcej chcieć?

- Dlaczego byłeś tak zainteresowany motocyklistą, którego Bill usły­szał, gdy wyszliśmy z Priory na spotkanie z biednym Benem? - spytała Paula zmieniając temat.

- Ponieważ uważam, że mógł to być „Machina".

- Skąd miałby jednak wiedzieć, gdzie i kiedy umówiliśmy się z Benem?

- Zapomniałaś, że kiedy z nim rozmawialiśmy, kilka razy podniósł głos, a w barze było wtedy dwóch obcych. Mogli przekazać dalej to, co usłyszeli. Powinienem był przewidzieć niebezpieczeństwo.

- Nie możesz myśleć o wszystkim. Ciekawe jak rozwija się znajomość Philipa z Ewą.

Philip wrócił z Wareham landroverem, Ewa jechała za nim porsche. Kiedy tylko mogła, wyprzedzała, by jechać jako pierwsza. Philip czekał wtedy, aż droga przed nimi będzie wolna, i wysuwał się na prowadzenie.

Ich wyścigi trwały aż do przedmieść Londynu. Philip był zaskoczony, że Ewa mieszka blisko Newmana. Dzielnica wyglądała na dość drogą.

- Barek jest tam - pokazała, kiedy weszli. - Zrób mi dużą wódkę, muszę iść do toalety.

Kiedy wróciła i podał jej szklaneczkę, zawołała:

- To nazywasz dużą wódką?!

- Jest dość wcześnie.

- Nie jest - warknęła i dolała sobie alkoholu. - Nic nie pijesz? Możesz sobie nalać mocnego soku pomarańczowego.

Usiadła na kanapie, wyciągnęła nogi i wypiła wódkę dwoma haustami. Uspokoiła się. Philip wyciągnął rękę i ujął jej dłoń.

- Jeszcze nie. Prawie wcale się nie znamy, skarbie - odparła, skoczyła na równe nogi i przesiadła się na stojący obok fotel. - Nawet nie wiem, gdzie pracujesz.

- W ubezpieczeniach.

- Jakich? Tweed jest twoim szefem? Kto jeszcze z tobą pracuje?

- Ty też nie mówisz o swojej pracy. Poza tym że powiedziałaś, że to szuru-buru.

- Twoja praca też jest szuru-buru?

- Nie, ale to nudne o niej opowiadać. - Popatrzył na zegarek. - Cóż, jesteś bezpiecznie odtransportowana do domu, a ja muszę wpaść teraz do biura.

Miał dość jej nagłych zmian nastroju i chciał jak najszybciej wyjść. Wstała, objęła go i pocałowała prosto w usta.

- Zadzwoń wieczorem, Philipie. Przed szóstą. Może będę musiała wyjechać w sprawach zawodowych za granicę.

- Dokąd?

- Dowiem się, kiedy szef mi powie.

Tweed krążył po gabinecie i próbował poskładać do kupy łamigłówkę.

- Budujesz wokół Brazila żelazną kurtynę - powiedziała Paula. - Najpierw wysyłasz do Genewy Keitha Kenta, teraz Franklin ma tam uaktywnić swoich detektywów.

- Aby powstrzymać to, co szykuje Brazil, potrzebny będzie żelbetowy mur.

- Jesteś pewien, że coś szykuje?

- Po co w innym razie miałby robić tyle zabiegów, by zgubić wszelkie możliwe ogony? Zmienianie samochodów w Ouchy, przyjazd do Berna, wzywanie samolotu na Belp? Robi zasłonę dymną, aby coś ukryć. Pytanie brzmi: Co? Tak a propos, Bob - co z Archiem?

- Zabrałem go z Black Bear jeszcze przed świtem. Było ciemno jak w grobie, ale Archie czekał świeżo ogolony i wesoły jak wróbelek. Dotarliśmy na Heathrow na czas i złapał bez trudu samolot.

- Sprawdziłeś, dokąd się wybierał?

- Nie robi się z nim takich rzeczy. W hali odlotów poprosił, bym zaczekał w księgarni, i ruszył do okienka Swissairu. Myślałem, że już go więcej nie zobaczę.

- Ale?

- Wrócił i pokazał mi bilet. Zgadnij, dokąd leciał. Już pewnie dawno jest na miejscu.

- Dokąd? - niecierpliwie spytał Tweed.

- Do Genewy.

15.

W gabinecie zapadła na kilka minut cisza. Tweed siedział w fotelu i wpatrywał się w mapę Europy, którą na jego prośbę Paula przymocowała do ściany. Tweed powbijał w różne miasta szpilki z koloro­wymi główkami. Paryż, Zurych, Genewa, Ouchy i Montreux. Paula miała wrażenie, że wcale nie patrzy na mapę, a jego myśli krążą gdzieś daleko. Nagle Tweed gwałtownie się wyprostował.

- Moniko, zadzwoń do Butlera do domu i powiedz mu, żeby pakował zimowy zestaw i jak najszybciej tu się zjawił. Kiedy Pete Nield zadzwoni z Dorset, ma przyjechać w rekordowym czasie. Jeżeli nie zadzwoni w ciągu godziny, próbuj znaleźć go w Black Bear.

- Co z nami? - spytała Paula.

- Bądźcie gotowi do lotu do Europy. Stroje zimowe.

- Dlaczego? - spytał Marler.

- Bo w Szwajcarii jest zimno i pada śnieg.

- Nareszcie wakacje - stwierdziła Paula.

- Jeszcze nie jedziemy, ale chcę, byście byli w gotowości. Teraz muszę się spotkać z dwoma ludźmi.

W tym momencie zadzwonił telefon. Monika odebrała, przyłożyła słuchawkę do ucha i zaraz zakryła mikrofon dłonią. Wyglądała na zaskoczoną, a rzadko zdarzało jej się okazywać emocje.

- Tweed, nie uwierzysz, ale na linii jest Leopold Brazil. Osobiście. Chce z tobą rozmawiać.

- Zapisz, co ci powiem, i powtórz mu słowo w słowo. „Pan Tweed wyszedł na cały dzień. Wiem, że pan Newman przekazał mu pańską prośbę o spotkanie, ale jest obecnie bardzo zajęty". To wszystko. Zacznij rozmowę od stwierdzenia, że dodzwonił się nie na ten numer, co trzeba, i musisz go przełączyć. Potem chwilę zaczekaj i zacznij mówić, kiedy podniosę słuchawkę mojego aparatu, żebym mógł słyszeć, co mówi.

Zrobiła, jak jej polecił i kiedy skończyła przekazywać informację od Tweeda, odezwał się Brazil.

- Proszę powiedzieć panu Tweedowi, kiedy go pani spotka, że musi­my się spotkać, zanim dojdzie do katastrofy. Dysponuję prywatnym odrzutowcem, który mógłby zabrać go z Heathrow i zawieźć na dowolne lotnisko w Europie. Wolałbym, by przybył sam. Ja też będę bez nikogo. Dziękuję bardzo.

Tweed odłożył słuchawkę w tym samym momencie co Monika. Powtórzył pozostałym słowa Brazila i popatrzył na Newmana.

- Spotkałem go kiedyś, ale rozmawialiśmy tylko przez chwilę. Teraz miałem wrażenie, że to człowiek bardzo uprzejmy, o wielkim autorytecie i bez śladu arogancji. Ma mocny głos. Było w nim jednak coś nerwowego. Jakie odniosłeś wrażenie, kiedy spotkałeś go w Greenville Grange?

- Takie samo.

- Ciekawe. Cieszę się, że podjąłem środki ostrożności, które Monika zaraz uruchomi.

- Muszę na chwilę pojechać do domu - powiedział Marler.

- Jedź od razu.

- Mam nadzieję, że nie zamierzasz spotkać się z nim w warunkach, jakie zaproponował - powiedział Newman. - Lot jego samolotem wy­stawi cię na jego łaskę i niełaskę.

- Zobaczymy.

- Musisz mieć ochronę. Dobrą.

- Zobaczymy - powtórzył Tweed i wstał. - Teraz naprawdę muszę iść.

- Nie powiedziałeś nam, z kim się spotykasz - odezwała się Paula.

- Przepraszam, byłem myślami gdzie indziej. Najpierw mam spot­kanie z panną Maggie Mayfield. Zarezerwowałem gabinet w hotelu Brown, będziemy więc mogli spokojnie porozmawiać.

- Kto to jest?

- Siostrzenica generała Sterndale'a i jego jedyna spadkobierczyni. Miała być w dniu pożaru w jego domu, ale przeziębiła się i nie dojechała.

- A drugie spotkanie?

- Z profesorem Grogartym na Harley Street. Ktoś wie, kto to jest?

- Największy żyjący umysł w zakresie wiedzy ogólnej - odpowiedział Newman.

- Aha, przypomniało mi się - dodał Tweed kierując prośbę do Moni­ki. - Potrzebuję listę zaginionych naukowców wraz z ich specjalnościa­mi. - Monika podała mu teczkę i wetknął ją pod pachę. - Kiedy wrócę, może będę wiedział nieco więcej o tym, co się dzieje. Grogarty to ekscentryk, ale geniusz.

Brazil odłożył słuchawkę i zapatrzył się w przestrzeń. Jose czekał przez kilka minut.

- Nie było go?

- Nie jestem pewien, ale mam wrażenie, że słuchał rozmowy. Czułem jego obecność, podczas gdy asystentka szpikowała mnie kłamstwami, twierdząc, że go nie ma.

- Bardzo wykrętny człowiek ten nasz pan Tweed - stwierdził Jose.

- Tym bardziej chciałbym się z nim ponownie spotkać i - tym razem - porozmawiać poważniej. Podejrzewam, że zdają sobie z tego sprawę. Liczę na słowo „katastrofa", które spróbowałem dobitnie zaakcentować.

- Będziemy biernie czekać?

- W żadnym wypadku! - Brazil wstał. - Kontynuujemy nasz projekt, którego dokończenie zajmie jeszcze przynajmniej kilka dni. Chciałbym, żebyś zadzwonił do Konrada i przekazał, że wszystko przebiega zgodnie z planem. - „Konrad" był kryptonimem Karowa, Rosjanina człowieka o potężnej władzy.

Tweed przywitał się 35 Maggie Mayfield w zacisznym gabinecie w ho­telu Brown. Była bezbarwną kobietą po czterdziestce, korpulentną, ale o uderzająco inteligentnej twarzy i bystrych ciemnych oczach. Uśmie­chała się.

- Przepraszam, że kazałem pani czekać.

- Zawsze przychodzę na spotkania dziesięć minut wcześniej - odpo­wiedziała z przebiegłym uśmiechem - Jestem znana z pojawiania się w kłopotliwych momentach. W czym mogę pomóc?

Usiedli, nalała kawy. Siedzieli naprzeciw siebie po dwóch stronach podłużnego antycznego stolika i patrzyli na siebie.

- Byłem w Sterndale Manor, kiedy policja wydobywała z ruin sejf, o którym mi pani wspominała. Jego zawartość spłonęła na popiół, ale moi ludzie pracują nad odtworzeniem tego, co było napisane na spalonych dokumentach.

- Śmieci. Okaże się, że w sejfie były śmieci.

- Skąd ta pewność?

- Ponieważ kiedy dzwoniłam do wuja, by powiedzieć mu, że nie mogę przyjechać, spytałam, czy dostał już z powrotem obligacje. Przyznał mi się niedługo przedtem, że pożyczył je komuś ważnemu w celu sfinansowania projektu, dzięki któremu Europa stanie się bezpieczniejsza.

- Podał nazwisko tego tak zwanego „ważnego człowieka”?

- Nie. Kategorycznie odmówił. Powiedział, że to tylko jego sprawa, zdradził jednak, że obligacje wrócą do sejfu w końcu miesiąca. Teraz mamy właśnie koniec lutego.

- Kiedy odbyła się ta rozmowa?

- Dwa dni temu, Kończy mi się przeziębienie, z pewnością jednak jeszcze widać, że nie jestem całkiem w pełni sił.

- A więc wątpi pani, że obligacje znajdowały się w momencie pożaru w sejfie?

- Jestem tego stuprocentowo pewna. Znam go. Znałam go dobrze. Uważam też, że mówiąc „koniec miesiąca", miał na myśli koniec marca.

- Widziała pani kiedyś rzeczone obligacje w sejfie?

- Tak, jak już mówiłam panu przez telefon, otworzył go raz w mojej obecności. Pamiętam dokładnie, co wtedy powiedział. „Chciałabyś zo­baczyć trzysta milionów funtów, gros kapitału banku?" Potem otworzył sejf. Było w nim pełno tekturowych teczek. Otworzył jedną z nich i pokazał mi, jak wygląda obligacja. Poruszyło mnie, ile jeden taki dokument jest wart. Został wydany przez jedno z wielkich towarzystw naftowych, nie pamiętani które. Było to oczywiście, zanim pożyczył je owemu nieznajomemu.

- Pamięta pani kolor teczek?

- Tak. Były w kolorze spłowiałej zieleni. Takich teczek już się teraz nie robi. Rozkładały się jak harmonia, miały wiele pojedynczych prze­gródek. Mam wrażenie, że leżały w sejfie od wielu, wielu lat.

- Dalej pani uważa, że ta ogromna suma nie była całym kapitałem banku?

- Generał robił, co mógł, by mnie przekonać, że oddziały mają własne fundusze i aktywa wystarczające, by mogły bez przeszkód działać.

- Uwierzyła mu pani?

- Uwierzyłam - powiedziała bez przekonania. - Mój wuj był uczci­wym człowiekiem. Nigdy nie uszczknąłby funduszy oddziałów, uważał, że jego obowiązkiem wobec klientów jest pilnować ich bezpieczeństwa.

- Czy mam rację sądząc, że gdyby była pani w stanie przyjąć za­proszenie do posiadłości, w momencie pożaru byliby w niej wszyscy spadkobiercy generała? A także jedyni ludzie, którzy wiedzieli o tym, że pożyczył obligacje?

- Ma pan rację. Richard, jego syn, także wiedział o obligacjach i nie akceptował posunięcia ojca. - Wypiła jeszcze łyk kawy. Uważnie patrzyła na Tweeda. - Chce pan powiedzieć, że gdybym była w posiadłości, nie zostałby nikt, kto by wiedział, co się stało z obligacjami?

- Zgadza się. - Tweedowi podobała się ta energiczna dama. - Kto jeszcze wiedział, że ma pani przyjechać?

- Tylko Marchat, który był u wuja lokajem, kucharzem, sprzątaczem. Sympatyczny, bardzo spokojny człowiek.

- Czy mógł powiedzieć komuś o pani wizycie i o tym, że tej nocy będą w domu wszyscy członkowie rodziny?

- Nie widzę powodu, dlaczego nie mógłby tego zrobić, gdyby chciał. Chadzał wieczorami do pubu w Wareham i z pewnością nie uważał, że należy utrzymywać to w tajemnicy. Słyszałam, że po kilku piwach bywa dość rozmowny.

- Panno Mayfield, chciałbym panią ostrzec, że prędzej czy później będzie chciał z panią porozmawiać nadinspektor Roy Buchanan ze Scotland Yardu. Proszę powiedzieć mu wszystko, co powiedziała pani mnie, z wyjątkiem szczegółów dotyczących Marchata. Proszę też podkreś­lić, że bank zachowa płynność finansową i oddziały będą pracować normalnie. Informacja o obligacjach mogłaby wywołać panikę.

- Powiem mu wszystko tak, jak pan sobie życzy. Już dzwonił do mnie i powiedział, że chciałby się ze mną spotkać.

- Dziękuję, że zechciała mi pani poświęcić czas. Bardzo mi pani pomogła.

Wstali oboje. Tweed pomógł jej włożyć płaszcz. Odwróciła się i wbiła w niego wzrok. Zadrżały jej usta, zaraz je jednak zacisnęła.

- Słyszałam plotki i czytałam w prasie, panie Tweed. Czy mój wuj został zamordowany?

- Bez najmniejszych wątpliwości. Przepraszam, że jestem tak brutal­nie szczery, ale uważam, że jest pani kobietą, która lubi jasne sytuacje.

- Zgadł pan i dziękuję za szczerość. Czy istnieje szansa, by winny został ukarany?

- Zajmuję się tym osobiście. Jeżeli kiedykolwiek uda mi się udowod­nić, kto to zrobił, dopilnuję, by zapłacił najwyższą karę. Proszę nigdy nikomu nie powtarzać, co teraz powiedziałem.

- Ma pan moje słowo. Jeszcze raz dziękuję. - Wyciągnęła ku niemu dłoń.

- Jeszcze jedno pytanie. Czy wie pani może, jakiej narodowości jest pan Marchat?

- Oczywiście. Jest Szwajcarem. To znakomici służący.

Kiedy Tweed jechał taksówką do profesora Grogarty'ego, w głowie kotłowały mu się przeróżne myśli. Maggie Mayfield wzbudzała w nim sympatię. Z taką kobietą mógłby się chyba ożenić - oczywiście, gdyby chciała. Tyle tylko, że jego żona, która zupełnie nieoczekiwanie porzuciła go dla greckiego armatora, w dalszym ciągu była jego żoną. Nigdy nie zawracał sobie głowy rozwodem. Był to temat, którego - poza Paulą - nikt z nim nie poruszał. Skarcił się w myślach, samo myślenie o związku z Maggie było idiotyzmem. Pomyślał o rozwijającym się romansie Philipa z Ewą. Maggie byłaby dla niego znacznie lepsza, ale przecież nie będzie swatem. Philip sam musi za siebie decydować. Marchat. Nie mógł przestać o nim myśleć. W dalszym ciągu uważał, że służący może być kluczem do rozwiązania zagadki. Jeżeli żyje.

- Cześć, Tweed! - pozdrowił go skrzekliwym głosem profesor Grogar­ty. - Łap krzesło i siadaj, jeżeli znajdziesz jakieś wolne. Szkockiej? Nie? Piję codziennie jedną po jedenastej. Nigdy wcześniej.

Tweed zdjął płaszcz i rozejrzał się po pokoju, który był kiedyś gabinetem lekarskim. Wszędzie stały wyściełane krzesła z oparciami, obicia były spłowiałe i mocno powycierane. Na każdym piętrzyły się stosy książek i pliki papierów. Zdjął z siedzenia plik gazet i położył go ostrożnie na podłodze.

- Założę się, że nie możesz zrozumieć, jak cokolwiek tu znajduję - zaskrzeczał Grogarty. - Mam specjalny rejestr i w ciągu kilku sekund docieram do wszystkiego, czego szukam. Na zdrowie! Szkoda, że nie chcesz się napić.

Tweed obserwował profesora. Choć znał go od wielu lat, nigdy nie przestała go fascynować niezwykła osobowość i styl bycia tego człowieka. Grogarty był potężny, miał dobre metr osiemdziesiąt wzrostu i szerokie, lekko przygarbione ramiona. Jego wielką głowę wieńczyła szopa potar­ganych siwych włosów, spod gęstych brwi spoglądały ozdobione workami oczy w kolorze intensywnego błękitu, na potężnym haczykowatym nosie zaciskały się binokle - tak przekrzywione, że jedno oko patrzyło normal­nie przez szkło, drugie zaś nad szkłem. Usta miał szerokie, pod brodą kilka fałd.

- Zawsze przychodzisz do mnie z jakimś problemem, Tweed, i sądzę, że dziś jest tak samo. Dlaczego nie zaskoczysz mnie kiedyś i nie wpadniesz na pogawędkę i kieliszeczek? Już dobrze, o co chodzi? - Wolną ręką zsunął z jednego z krzeseł książki i usiadł.

- Popsułeś sobie system archiwizacji - ironicznie powiedział Tweed.

- Nie popsułem. Na dywanie leży dwanaście książek i widzę tytuły każdej z nich. Jestem gotów, sir!

- Z pewnością słyszałeś, że zniknęło dwudziestu wiodących nauko­wców. Pomijając zastanawiający fakt, że udało się to zachować w tajem­nicy przed prasą nawet w Stanach, co jest nie byle osiągnięciem.

- Słyszałem. Bardzo groźna sprawa. Zadzwoniłem do znajomego astrofizyka w Karolinie Południowej, Joego Katza, i ktoś obcy powiedział mi, że kupił dom od Katza, który wyprowadził się za granicę. To jeden z wiodących umysłów tego świata - wynalazł metodę pozwalająca stero­wać satelitą na orbicie okołoziemskiej na podstawie układu konstelacji gwiezdnych.

- Mam listę zaginionych z ich specjalnościami - powiedział Tweed podając ją Grogarty'emu.

Profesor wziął teczkę od Tweeda, otworzył ją, przesunął binokle tak, by móc obydwojgiem oczu patrzeć przez szkła, w kilka sekund przebiegł listę wzrokiem i oddał teczkę. Tweeda nigdy nie przestało fascynować to, że Grogarty z taką prędkością umie czytać i zapamiętywać gęsto zapisany tekst.

- Podejrzewam, że szukasz jakiegoś klucza, czegoś, co łączy tych szesnastu mężczyzn i cztery kobiety.

- Jak zwykle zgadłeś. Przyglądałem się tej liście godzinami i coś mi świta, ale niech mnie cholera weźmie, jeżeli umiałbym to określić.

- Coś tu jest, zgadzam się. - Grogarty zapatrzył się w sufit, jakby tam znajdowała się odpowiedź. - Jest oczywiste, że chodzi o komunikację. Globalną. Ogólnoświatową. O system, od którego stajemy się w coraz niebezpieczniejszy sposób zależni. Internet. „Superautostradę informaty­czną", jak nazwali to nie znający się na rzeczy dziennikarze. Na tym się jednak nie kończy.

- Co jest jeszcze?

- Daj mi czas, przyjacielu. - Grogarty dalej wbijał wzrok w sufit. Jakimś sposobem udało mu się przechylając do tyłu głowę wypić łyk whisky. - Jedno z nazwisk na liście musi być kluczowe. Gdybym odkrył, które powoduje, że coś mi dzwoni w głowie...

Tweed milczał, rozglądał się po pokoju, którego okna wychodziły na Harley Street. Poupychane pod ścianami meble wyglądały na antyki, obrazy na ścianach były bezcenne. Był między nimi oryginalny Gauguin - Grogarty był majętnym człowiekiem, choć nikt nie domyśliłby się tego, patrząc na jego odzież. Miał na sobie szary zapinany sweter, postrzępiony na brzegach, bez dwóch guzików i z odrywającym się trzecim, kołnierzyk rozpiętej pod szyją koszuli w niebieską kratę był pognieciony. Wyblakłe, nieokreślonego jasnego koloru spodnie od lat nie widziały żelazka.

- Dziwne, ale powinna być na tej liście Irina Kriwicka, największy na świecie autorytet w dziedzinie laserów i ich wykorzystania do sterowania satelitami - nagle powiedział Grogarty. - Wybacz, ale będę myślał głośno.

Tweed popatrzył na niego zaskoczony. Wiedział, że Grogarty czasami stosuje tę pozornie dziwną metodę, kiedy pracuje nad czymś naprawdę trudnym. Część jego umysłu rozmawia, reszta koncentruje się nad prob­lemem do rozwiązania.

- Możemy rozmawiać - przypomniał Tweedowi zasady. - Nie będzie mi to przeszkadzać. Wręcz przeciwnie.

- Co jest dziwnego z Iriną Kriwicka?

- Ostatni raz, kiedy o niej słyszałem, pracowała w tajnym rosyjskim laboratorium na Uralu. - Przerwał, pokręcił gwałtownie głową i binokle znów mu się przekrzywiły na nosie. Chyba nie zauważał, że kiwa sam do siebie głową. Coś dojrzewało.

- Mów! - rzucił Tweed.

- Te ukryte, zakopane pod tundrą wiele metrów pod ziemią laborato­ria, są niewidzialne dla jankeskich satelitów. Dziś są tak samo silnie strzeżone jak za czasów Stalina. Dlaczego nagle mieliby ją wypuścić i pozwolić pracować za granicą?

- Jeżeli znajduje się poza granicami Rosji.

- Musi być. Kilka z osób z twojej listy nigdy by się nie zgodziło przekroczyć granicy Rosji, nie mówiąc już o pracowaniu tam.

- Mogli zostać porwani.

- Nie zostali. Z Reynoldsem z Ameryki rozmawiałem tuż przed jego zniknięciem przez telefon. Powiedział, że dostał propozycję, której nie był w stanie odrzucić, zwalnia się więc z firmy w Kalifornii i zabiera ze sobą żonę. Twierdził, że to tajemnica, ale Ed nigdy nie umiał zachować dyskrecji.

- Dla mnie to wszystko science fiction.

- Nie! To nie fantastyka. Nauka rozwija się skokami i dlatego tak mnie ta sprawa niepokoi. Jej rozmach jest obłąkany. Bóg wie, na czym to się skończy.

- Dowiemy się tego w odpowiednim... - Nie dokończył zdania, bo­wiem Grogarty jakby się obudził z transu i wykrzyknął:

- Ed Reynolds! Kluczową osobą jest Ed Reynolds! Jego specjalnością jest sabotaż sieci komunikacyjnych.

- Sabotaż? - Tweed już od dłuższego czasu miał napięte do granic wytrzymałości nerwy, słowo to spowodowało jednak, że niemal zesztyw­niał. Grogarty był poruszony.

- Pracował nad potencjalnymi technikami sabotażu światowej komu­nikacji, mogącymi doprowadzić świat do chaosu, ale jego zasadnicza praca polegała na znajdowaniu antidotum na tego typu techniki. Jak w przypadku lekarza, który usiłuje wyprodukować szczepionkę przeciw jakiejś chorobie. Rozumiesz?

- Rozumiem, ale czy ma to związek z pozostałymi naukowcami?

- Ma. Pod warunkiem że rzeczywistym celem prowadzonych badań jest sabotaż.

- To by było na tyle?

- To by było na tyle. Miło się z tobą rozmawiało, Tweed. Lepiej będzie, jak szybko się za to zabierzesz, bo sprawa ma zasięg ogólno­światowy. Może spowodować całkowite zachwianie układu sił.

16.

Philip zamierzał właśnie wyjść od Ewy, zawahał się jednak przed drzwiami i wrócił do salonu.

- Krótko byłeś w biurze - powiedziała zawadiacko.

Stanął przed nią. Widziała, że podoba się Philipowi, ale on jeszcze nie mógł przestać myśleć o żonie. Nie wiedział, co robić.

- Mam twój numer i zadzwonię może wieczorem - zaczął, kiedy szybko wstała i pocałowała go w policzek. Spróbował się do niej przy­bliżyć, ale uniosła ramiona i powstrzymała go na dystans.

- Może kiedyś pojedziemy razem na superwakacje. Na Bermudy. Jeżeli będę miała czas.

- Znakomity pomysł.

- Powiedziałam „może".

- Jeżeli wyjedziesz, jak długo cię nie będzie?

- Nie mam pojęcia. - Popatrzyła w lustro i poprawiła żakiet. - Najmniejszego, ale zadzwonię. Daj mi numer do pracy, możliwe, że będę mogła dzwonić tylko w ciągu dnia.

- Nie mogę ci go dać. Szefostwo jest bardzo niezadowolone, jeżeli pracownicy prowadzą w godzinach pracy prywatne rozmowy.

- Stare pryki z ubezpieczeń. W takim razie będziesz musiał siedzieć co wieczór w swoim pustym domu w Hampshire i wpatrywać się w telefon.

Wspomnienie o pustym domu zabolało, ale Philip nie okazał tego. Patrzył, jak Ewa odpala papierosa od niedopałka poprzedniego. Miała świetną figurę.

- Pozwolisz mi trochę się sobą zająć? Muszę wziąć prysznic.

- Właśnie wychodziłem.

Zamknął za sobą drzwi i powoli zszedł na dół. Ewa raz przyciągała go i zaraz po tym odpychała. Wiedział, że niektóre kobiety stosują taką strategię względem mężczyzn, ale Ewa była w niej ekspertem.

Kiedy Tweed wszedł do gabinetu, zastał w nim jedynie Monikę i Newmana. Newman właśnie podnosił słuchawkę telefonu.

- Cześć, Archie. Tak, Bob. Co słychać?

- Mam nowe wieści. Dzwonię z Genewy. Zabawne miasto. Ktoś próbuje ciągle za mną chodzić, ale chyba go zgubiłem. Nowość jest taka, że Brazil kompletuje listę współpracowników Tweeda. Jak na razie wie o tobie i Pauli Grey, jako ewentualnego współpracownika traktuje Franklina.

- Jesteś tego pewien?

- Mój informator jest stuprocentowo wiarygodny. Dodatkowym ar­gumentem jest to, że nie robi tego dla pieniędzy. Muszę uciekać, mam nadzieję, że wsparcie jest w drodze.

Newman wstał i wpuścił Tweeda na jego miejsce. Opowiedział w skró­cie, co usłyszał od Archiego.

- Uważasz, że szykuje się na mój zespół? - spytał powoli Tweed.

- Wygląda mi to na listę likwidacyjną - radośnie przytaknął Newman.

Tweed wstał i zaczął chodzić po gabinecie. Równocześnie odliczał na palcach.

- Ty, Paula i „możliwie" Franklin, który do nas nie należy. Ważne jest, kogo brakuje. Marlera, Butlera i Nielda.

- Nie nadążam.

- Dorset. Istnieją tylko trzy osoby, które mogłyby stworzyć i przeka­zać mu taką listę. Franklin, Ewa Warner i Keith Kent.

- Dlaczego Franklin miałby dopisać do niej siebie?

- Dla kamuflażu.

- Jeszcze się, co prawda, nie całkiem obudziłem, ale nie rozumiem, w jaki sposób wydedukowałeś, że właśnie któraś z tych trzech osób mogłaby być informatorem Brazila.

- Pomyśl! Przypomnij sobie Dorset. Marler był cały czas w ukryciu i żaden z podejrzanych go nie widział, a kiedy Franklin tu był, Marler odmówił mu podania nazwiska. Tak samo w Dorset ani razu nie ujawnili się Butler i Nield.

- Cierpnie mi skóra - wtrąciła Monika.

- O co chodziło Archiemu, gdy mówił, że ma nadzieję na nadejście wsparcia? - spytał Tweed.

- Archie dzwonił przed przyjściem Boba i powiedział mi, że koniecz­nie potrzebuje pomocy - wyjaśniła Monika. - Paula na ochotnika zgodzi­ła się pojechać i od razu popędziła na Heathrow, by złapać samolot do Genewy. Była zachwycona.

- Pozwoliłaś jej jechać?! Samej?! Wpadnie w kocioł bez broni! Wy­chodzę z biura na kilka godzin, a ty dopuszczasz do takiego idiotyzmu?! -Tweed dostał jednego z rzadkich mu napadów wściekłości. Monika wyglądała na przerażoną. Przez wszystkie lata, jakie razem pracowali, nigdy się tak do niej nie odzywał. Krążył po gabinecie jak lew w klatce.

- Nie mogłam jej powstrzymać - wydukała.

Newman, spokojny jak zawsze, zapalił papierosa. Patrzył na Tweeda, który podszedł do biurka i opadł ciężko na fotel.

- Czy mogę dostać papierosa? - zapytał Newmana.

Newman podsunął mu paczkę i podał ogień. Tweed robił krótkie pociągnięcia, typowe dla człowieka nie przyzwyczajonego do palenia.

- O czymś zapomniałeś - powiedział po chwili Newman.

- O czym?

- Wydałeś jakiś czas temu polecenie, że jeżeli nie ma cię w biurze, Paula jest upoważniona do działania w twoim zastępstwie i samodzielnego podejmowania decyzji. Nie było cię, kiedy nastąpiła awaryjna sytuacja, nie było tu też mnie.

- To prawda. Masz rację. Moniko, stokrotnie przepraszam za wy­buch. Bardzo mi przykro.

- Dziękuję, doceniam, że to mówisz, ale masz rację - Paula nie mogła zabrać do samolotu browninga. Na szczęście Archie tym się zajął.

- Jak?

- Dał mi adres i nazwisko handlarza bronią, z którego usług korzystał Marler. Paula pojedzie do niego od razu z lotniska.

- To dobrze, ale jak znajdzie Archiego?

- Będzie czekał w restauracji na Starym Mieście tuż nad Rodanem. Nazywa się Les Armures. Archie powiedział, że zna ją każdy taksówkarz.

- Znam tę knajpę - wtrącił Tweed. - Podają tam najlepszy na świecie kir royale.

- Będzie tam czekał od dziewiątej dziś wieczór. Paula więc wie, jak go znaleźć.

- W dalszym ciągu mi się to nie podoba. Stare Miasto, a przynajmniej część wokół Les Armures to labirynt wąskich uliczek, na dodatek ciem­nych. Kiedy Paula ma lot?

- Powinna być właśnie w powietrzu.

- O której jest następny lot?

- Za dwie godziny - odpowiedziała Monika z pamięci.

- W takim razie... - Przerwał, wszedł bowiem Philip, ubrany w zimo­wy płaszcz z futrzanym kołnierzem.

- Walizkę ze sprzętem arktycznym zostawiłem na dole.

- Moniko, zarezerwuj Philipowi miejsce na następny lot do Genewy. Przekaż mu wszystko, co powiedział Archie, włącznie z informacjami o handlarzu bronią. Philipie, może się przydarzyć, że Paula wpadnie w kłopoty, jakich nie zdoła pokonać jedna osoba. Nie ma to nic wspólnego z tym, że jest kobietą.

17.

Leopold Brazil stał przy oknie wielkiego gabinetu berneńskiej willi. Wyglądał na zewnątrz przez gęste siatkowe zasłony. Za nim stał Carson Craig, ubrany w superelegancki garnitur, za który zapłacił tysiąc funtów szterlingów.

- Już czas, żebym jechał na lotnisko - przypomniał Craig swojemu pracodawcy. - Pański sobowtór już czeka, żeby wejść ze mną na pokład. W mgnieniu oka będziemy na genewskim Cointrin.

- Powiedziałeś „sobowtór", Craig. Niejednemu szefowi nie podobało­by się to, że istnieje ktoś wyglądający tak samo jak on.

- Przepraszam, nie wygląda dokładnie jak pan - powiedział Craig marszcząc swą toporną gębę, co miało wyrażać przeprosiny.

Brazil był ubawiony. Było mu obojętne, do jakiego stopnia ów tak zwany sobowtór jest do niego podobny, powiedział jednak to, co powie­dział, ponieważ lubił wprawiać w zakłopotanie swojego pozbawionego poczucia humoru sługę.

- Nie zamartwiałbym się tym, Craig. Bez wyskoków w Genewie - to polecenie.

- Mam powody sądzić, że z Londynu jadą kłopoty - uparcie odparł Craig. - Nasz obserwator na Heathrow doniósł, że posługaczka Tweeda - Paula Grey - weszła na pokład samolotu do Genewy. Poznał ją, bo miał dobry opis od Rejestratora. Zamierzam usunąć mącicieli Tweeda, zanim zdołają coś zrobić.

- Tak jak w Sterndale Manor? - zapytał Brazil ostrzejszym tonem. - Nikt ci nie kazał nikogo zabijać. Poleciłem jedynie dobrać się do sejfu.

- Nie mogliśmy dostać się do środka i zdecydowałem się działać samodzielnie.

- Powiedziałem, że w Genewie ma nie być wyskoków, to wszystko.

Craig wyszedł i poszedł do czekającego w pokoju obok Gustawa. Był to gruby, wrednie wyglądający człowiek z wąskimi ustami znamionujący­mi okrucieństwo.

- Znów kazał, żeby nie było wyskoków - wyrzucił z siebie ze złością Craig, kiedy schodzili na dół. - Masz zestaw? - spytał, patrząc na torbę na ramieniu Gustawa.

- Wszystko co trzeba. Kurtkę, spodnie i hełm. Maszyny czekają na nas w Genewie z resztą ludzi.

- Świetnie. Damy im popalić. Zbytnio się zbliżają do laboratorium.

- A gdzie ono jest?

- Zamknij się!

Godzinę później do Tweeda zadzwonił Arthur Beck z policji fede­ralnej.

- Tweed, pomyślałem, iż powinieneś wiedzieć, że samolot odleciał z Belp kilka minut temu z trzema osobami na pokładzie. Mój człowiek uważa, że jednym z pasażerów był jednoznacznie Carson Craig, drugi wyglądał jak Brazil, ale nie był to on.

- Skąd ta pewność?

- Inna mowa ciała. Jest specem od obserwacji, jak ludzie się poruszają.

- Dokąd polecieli?

- Do Genewy. Powinni być na miejscu lada chwila. Ze względu na obecność Craiga obawiam się kłopotów. Poważnych kłopotów. To na razie tyle.

Tweed odłożył słuchawkę i popatrzył ponuro na Newmana i Marlera. Przekazał im uzyskaną informację.

- Wygląda na to, że Paula może się dostać w oko cyklonu - powie­dział cicho.

- Czyli dobrze, że posłałeś za nią Philipa. Nie martw się, on umie w akcji odrzucić emocjonalne obciążenia. Poza tym lubi Paulę.

- Gdybym wiedział wcześniej, posłałbym was obu Philipowi na po­moc, ale zachciało mi się dyskusji z profesorem Grogartym. Co sądzicie o tym, co powiedział?

- Moim zdaniem - zaczął Marler - jeżeli można zorganizować to bezpiecznie, powinieneś jak najszybciej spotkać się z Leopoldem Brazilem. Powtarzam: jeżeli spotkanie można zorganizować tak, by zagwarantować ci bezpieczeństwo. Naszymi siłami.

- Co proponujesz?

- Żeby nasza czwórka, to znaczy ja, Bob, Butler i Nield, znajdowała się w ukryciu w bezpośredniej bliskości miejsca spotkania, które musi być dostępne do obserwacji.

- Pete Nield wraca z Dorset i powinien tu być za chwilę. Zapo­mniałem o jednym - powinienem przydzielić Ewie Warner „ogona".

- Nie martw się - serdecznie odpowiedział Newman. - Domyśliłem się, że chciałbyś rzucić na nią okiem, zadzwoniłem więc wczoraj do Philipa i dał mi jej adres domowy. Mieszka niedaleko mnie, dość szykownie. To dlatego Marler się nieco spóźnił.

- Przejdź do sedna, Bob.

- Szedł za nią. Śledził ją do Heathrow, gdzie wsiadła do samolotu. Kierunek: Genewa.

Paula dziękowała Bogu, że zabrała ze sobą ciepłe ubranie. Samolot leciał nisko nad Szwajcarią. Było ciemno, ale niebo było usiane gwiazdami i świecił księżyc. Przelatywali nad pokrytą śniegiem Jurą, w dole migotało skute lodem niewielkie jezioro. Samolot nie nadlatywał na miasto bezpo­średnio, minął je lecąc na wschód, skręcił potem na południe, by w końcu przelecieć ku zachodowi nad Jeziorem Genewskim. Wylądował miękko i siedzący obok Pauli Amerykanin, z którym plotkowała przez całą drogę, wstał. Chciał ją zaprosić na kolację, ale szybko się wykręciła. Był sympatyczny, miło było czuć, że uważał ją za atrakcyjną, ale nie miała czasu na prywatne sprawy. Wzięła taksówkę do Hotel des Bergues, wynajęła pokój i poszła na górę. Okna dużego pokoju wychodziły na Rodan, w wodzie migotliwie odbijały się światła rzucane przez znajdujące się po drugiej stronie rzeki reklamowe neony. Zadzwoniła do Park Crescent. Odebrała Monika.

- Tu Paula. Jestem w Hotel des Bergues, pokój numer...

- Zapisałam.

Paula rozłączyła się, rozpakowała walizkę i zeszła na dół.

- Proszę na siebie uważać - poradził portier, kiedy wychodziła na ulicę. - Ulice przypominają ślizgawkę.

Na zewnątrz zbadała chodnik i uznała, że wszystko jest jak należy. Zawdzięczała to specjalnym butom - z licznymi drobnymi kolcami na podeszwie. Wystarczyło kilka minut pobytu na zewnątrz, by poczuć uderzenie zimna - musiała włożyć kaptur. W samolocie sprawdziła adres handlarza bronią i stwierdziła, że zna biegnącą wzdłuż rzeki uliczkę. Kiedy przechodziła mostem, by się do niej dostać, poczuła mocny podmuch lodowatego wiatru, schodzącego z odległego lodowca i dmącego wzdłuż Jeziora Genewskiego do miasta. Czuła ziąb mimo rękawic - musiało być grubo poniżej zera. Szybko znalazła po drugiej stronie rzeki odpowiedni dom. Nad oknem wystawowym sklepu było napisane AN­TYKWARIAT, ale nigdzie nie było tabliczki z nazwiskiem. Idąc przez most, wielokrotnie sprawdzała, czy nikt jej nie śledzi, ulica była pusta, taki sam wydawał się sklep. Okna były ciemne, krata opuszczona. Drzwi wejściowe wyglądały na stare, ale były bardzo solidne, w ich środku znajdowało się niewielkie zakratowane okienko. Paula nacisnęła dzwonek, kiedy nikt się nie zjawił, zrobiła to ponownie. Kiedy dalej nic się nie działo, z przerażeniem pomyślała, że poszedł do domu. A tak potrzebowa­ła broni. W końcu okienko zachrobotało i otwarło się. Nie było widać twarzy stojącej w środku osoby.

- Rico Sava? - zapytała.

- Oui.

- Mówi pan po angielsku? - zapytała, choć znała płynnie francuski. Uznała, że może w ten sposób łatwiej przekona Savę co do swojej tożsamości. - Przysłał mnie mój przyjaciel Marler. Marler. Powiedział, że mógłby mnie pan zaopatrzyć w coś odpowiedniego.

- Mówię po angielsku. Jest pani na pewno sama? Proszę zamknąć oczy.

Zadziwiona, zrobiła, co jej kazano, i w tym samym momencie nad drzwiami wejściowymi eksplodowało światło. Było tak silne, że lekko oślepiało nawet przez zamknięte powieki. Trzasnęło kilka zamków i drzwi się otworzyły. Paula ciągle zaciskała powieki.

- Może pani otworzyć oczy.

Światło zgasło. By ujrzeć stojącą przed nią w ciemności sylwetkę, Paula musiała kilka razy zamrugać. Sava kazał jej wejść, ujął ją za łokieć, ostrzegł przed prowadzącym w dół stopniem, zamknął i zaryglował drzwi, na koniec zapalił normalne światło. Był niski i miał mały brzuszek, ubrany był w sztruksowe spodnie, ciemną, nie zapiętą kamizelkę i białą, rozpiętą pod szyją koszulę. Wyglądał na sześćdziesiątkę - twarz miał pomarsz­czoną, ale oczy bystre i bardzo uważne.

- Niech pani opisze Marlera - powiedział.

Paula zrobiła to, podkreślając specyficzny akcent i pozorną powolność ruchów.

- Proszę naśladować jego głos - poprosił grzecznie Sava.

Paula spróbowała to zrobić, przesadnie cedząc słowa na modłę Mar­lera. Sava zadowolony skinął głową.

- Jest pan bardzo ostrożny.

- W moim zawodzie muszę. Proszę mi powiedzieć, w czym mogę pomóc - poprosił Szwajcar z uśmiechem, który zmienił trochę jego poważną twarz.

- Chciałabym trzydziestkędwójkę browninga w idealnym stanie i za­pasowe magazynki. Ma pan coś takiego?

- Myślę, że będę w stanie pani służyć. - Podszedł do regału przy ścianie, której nie było widać z ulicy, z pęku, który trzymał w dłoni, wybrał klucz, wetknął go w dziurkę, której nawet bystrooka Paula nie była w stanie dojrzeć, i przekręcił. Regał odsunął się ukazując ukryte pomieszczenie. Na półkach pod ścianami leżały gęsto ułożone najróżniej­sze rodzaje broni. Sava sięgnął ku jednej z półek i podał Pauli browninga.

- Jak pani sobie życzy - w idealnym stanie. Spadł z wojskowej ciężarówki w drodze do magazynu. - Zachichotał. - To dowcip w angiels­kim stylu, prawda?

- Jak najbardziej. - Paula upewniła się, że broń nie jest naładowana i sprawdziła ją. Sava podał magazynek, włożyła go do rękojeści i uniosła broń, by sprawdzić wyważenie i wyczuć ją. Miała wrażenie, że trzyma w dłoniach własnego browninga, który został w Park Crescent. - Świet­nie. Znakomicie. Ile z magazynkami?

- Jak dla pani - trzy tysiące franków. Z magazynkami.

- A dla kogo innego?

- Trzy pięćset - odparł bez śladu ironii. - Ponieważ jest pani znajomą Marlera.

Zapłaciła i włożyła pistolet w kaburę na biodrze, nie do tradycyjnego schowka w torbie, zakładała bowiem, że może znaleźć się w sytuacji, kiedy będzie musiała szybko jej dobyć. Gdy odwróciła się do Savy, by zamienić z nim kilka słów, magazyn broni już był zamknięty. Ponownie pomyślała, że ma przed sobą bardzo ostrożnego człowieka.

- Dziękuję panu za pomoc.

- Proszę pozdrowić ode mnie pana Marlera. - Zmarszczył czoło i Paula miała wrażenie, że zastanawia się, czy powiedzieć coś jeszcze. Po chwili rzekł: - Nie śmiałbym pytać, z jakiego powodu pani tu jest, ale mam nadzieję, że nie wybiera się pani dziś wieczór w okolice Starego Miasta.

- Dlaczego, jeżeli wolno spytać?

- Krąży tam gang motocyklistów, których nazywamy Skórzane Bom­bowce. Wczoraj w nocy pobili kobietę, zarzucili ją sobie nieprzytomną na tył motocykla i odjechali.

- To okropne. Dziękuję za ostrzeżenie.

Paula wróciła do hotelu i zjadła kolację. Podejrzewała, że przed tym, co się szykuje, przyda jej się lekki posiłek. Po kolacji złapała taksówkę i kazała się wieźć do Les Armures. Kierowca bez słowa ruszył przez rzekę. Po chwili zniknęły za nimi światła centrum i wjechali w ciemność znajdującego się na wzgórzu Starego Miasta. Mimo zimowych opon kierowca jechał powoli i ostrożnie. Ulica były coraz bardziej stroma, zakręty ostre, domy po obu stronach jezdni sprawiały wrażenie opus­toszałych. Trzy razy wpadli w poślizg, ale kierowcy udało się wyprowa­dzić samochód. W końcu Paula ujrzała stojącą na szczycie wzgórza, dominującą groźnie nad otoczeniem katedrę. Taksówkarz stanął obok kamiennej platformy i spojrzał przez ramię.

- Restauracja jest tuż obok. Nie da się podjechać bliżej.

Zapłaciła i natychmiast odjechał. Wokół panowała nieprzyjemna, niemal dająca się dotknąć cisza. Nie było widać nikogo; zegarek wskazy­wał ósmą. Specjalnie przyjechała godzinę przed terminem, chciała bowiem sprawdzić okolicę.

Philip natychmiast po wylądowaniu w Genewie zadzwonił do Moniki.

- Philip. Dzwonię z lotniska Cointrin. Jakieś wieści od Pauli?

- Tak. Mieszka w Hotel des Bergues, pokój numer...

- Dzięki. Muszę lecieć.

- Odłóż słuchawkę, to cię wyleję - rozległ się ponury głos Tweeda.

- Cholera jasna! Przyleciałem później, niż powinienem, bo wstrzymy­wano odlot z Heathrow. Coś się podobno działo z silnikami. Na Boga, tu jest już ósma wieczór.

- Przekażę ci pewną informację. - Głos Tweeda był już spokojny. - Godzinę temu dzwonił do mnie Beck. Carson Craig poleciał do Genewy, Beck wspominał też o krążącym po mieście gangu motocyklowym. Zabili wczoraj kobietę i zabrali ciało ze sobą. Policja nie jest w stanie określić bazy gangu.

- Rozumiem. Idę.

- Dużo szczęścia - rzekł Tweed, ale Philip już tego nie słyszał.

Bardzo mu zależało, by dotrzeć do Les Armures przed dziewiątą, musiał jednak przedtem coś załatwić. Pobiegł na postój taksówek i kazał się wieźć do Hotel des Bergues. Na miejscu szybko wynajął pokój i kazał zanieść walizkę na górę. Od portiera dowiedział się, że Paula wyszła. Wyskoczył na zewnątrz, wsiadł do czekającej taksówki i podał kierowcy adres zaprzyjaźnionego z Marlerem handlarza bronią. U celu zapłacił kierowcy sumę znacznie przekraczającą wskazanie licznika.

- Niech pan czeka. Pod żadnym pozorem proszę nie odjeżdżać, jestem spóźniony na randkę z dziewczyną.

- Będę czekał, moim mottem też jest, że nie wolno zostawiać kobiety.

Philip rozmawiał z taksówkarzem po francusku, co przyszło mu nad wyraz łatwo. O mało nie oszalał, kiedy Rico Sava kazał mu przejść przez tę samą procedurę co Pauli, czekać wieki, aż otworzy okienko, zapytał o opis Marlera.

- Potrzebuję automatycznego waltera 7,65 milimetra z magazynkiem na osiem naboi.

- Może pan potrzebować znacznie więcej.

- Co chce pan przez to powiedzieć?

- Była tu bardzo miła pani i kupiła automatycznego browninga.

- I co dalej?

- Ostrzegłem ją, by nie jechała do Starego Miasta, ale podejrzewam, że zignorowała moje ostrzeżenie. Jeżeli przyjechał pan ją chronić, będzie pan potrzebował więcej broni.

- Załóżmy, że tak jest.

- Po mieście krąży gang motocyklistów.

- Słyszałem o nich.

- Kiedy wspomniana dama wyszła, był u mnie niebezpiecznie wy­glądający człowiek o niezbyt sympatycznym wyglądzie i wydał fortunę. Słyszałem, jak odjechał na motocyklu, który zaparkował niedaleko stąd.

- I co z nim?

- Łamię moją podstawową zasadę, by nigdy nie mówić żadnemu klientowi o innym kliencie, ale pan przychodzi od Marlera, a tamten mi się nie podobał.

- Powiedział pan, że wydał fortunę. Co kupił?

- Sporo granatów ogłuszających, kilkanaście bojowych. Dwanaście pistoletów i mnóstwo amunicji. Najbardziej zaś zdziwiło mnie to. - Zaprowadził Philipa do magazynku i pokazał silny reflektor, niezwykle lekki i prosty w obsłudze. - Motocykliści - powtórzył. - Czego pan sobie w związku z tym życzy? Reflektor mogę włożyć panu do torby na ramię.

- A granaty?

- Zmieszczą się do wewnętrznych kieszeni w torbie.

- Ile? Do tego walter i magazynki.

- Drogo, zwłaszcza reflektor. Piętnaście tysięcy.

- Proszę wszystko szybko spakować, poza pistoletem. - Dziękując w myśli Tweedowi, że zawsze każe członkom swojej ekipy wozić spore sumy w szwajcarskich frankach i markach niemieckich, Philip zapłacił i wyszedł. Kazał się wieźć do Les Armures.

- Przykro mi - odparł kierowca - ale mogę jechać tylko do katedry. Na Starym Mieście trwa rozróba. Policja pilnuje przedmieść, by nie wpuszczać niepożądanych gości, ale ci są już w mieście.

- Trudno, w takim razie pod katedrę.

Była za dziesięć dziewiąta. Philip miał okropne wrażenie, że jest spóźniony.

18.

Paula weszła na zadaszony taras, minęła dwie średniowieczne armaty i zeszła po schodkach. Portier otworzył przed nią drzwi - była w restauracji Les Armures.

- Dobry wieczór. Pani sama?

- Na razie, niedługo przyjdzie mój znajomy.

- Zaczeka pani przy drinku w barze?

- Nie, poproszę cichy stolik w kącie.

Pomyślała, że Archiemu na pewno się to spodoba. Kelner poprowadził ją przez salę i pokazał stolik, który wydał jej się odpowiedni. Nie było go widać z wejścia. Paula usiadła i zaczęła się rozglądać. Była tu kiedyś z Tweedem. Wyglądało na to, że atmosfera jest przyjemna jak dawniej. Było elegancko i czysto, między stolikami - w większości zajętymi - kręcili się kelnerzy. Nie widziała Archiego, ale było jeszcze wcześnie. Ruszyła ku wyjściu i natychmiast podbiegł kelner.

- Madame zamierza wyjść?

- Nie, chcę się nieco przewietrzyć.

- Przewietrzyć! Jest zimno jak na biegunie! Ulice są pokryte lodem!

- Wiem, będę uważać.

Na zewnątrz natychmiast poczuła zimno, po kilku minutach dygotała. Wyszła na stromą ulicę, którą przyjechała - bardzo skąpo oświetloną. Zaczęła nadsłuchiwać, gdyż dotarł do niej jakiś hałas. Ostrożnie ruszyła w dół. W starych średniowiecznych kamienicach po obu stronach ulicy znajdowały się głównie antykwariaty i sklepy z dziełami sztuki. Stanęła przed jednym z nich i popatrzyła na niewielki, przedstawiający wodospad pejzaż w złotej ramie. Nie było wystawionej ceny. Ruszyła dalej - boczne uliczki też były strome i puste. Kiedy będąc tu poprzednim razem, schodziła tędy do centrum z Tweedem, też miała wrażenie, że nikt w tej dzielnicy nie mieszka. Postanowiła wrócić do restauracji. Właśnie wchodziła na taras z armatami, kiedy pojawił się pierwszy motocyklista, przycisnęła się więc do ściany, ściągnęła rękawiczkę i wyciągnęła pistolet. Omiotło ją światło z reflektora motocykla, ubrany na czarno moto­cyklista zwolnił i rzucił coś w jej kierunku. Gruszkowaty przedmiot poleciał łukiem w górę, spadł na taras, stoczył się po schodkach i eks­plodował z ogłuszającym hukiem. Paula wiedziała, że to granat ogłuszający. Motocyklista odjechał, w głębi ulicy pojawiło się jednak ki­lkanaście nowych świateł. Nie miała szans, by dobiec do restauracji, zwłaszcza że nie było pewności, czy zbliżający się kolejny napastnik jest tak samo kiepski w rzucaniu granatami jak pierwszy. Właśnie podjeżdżał - z uniesionym wysoko w górę ramieniem. Paula na szczęście zdążyła wyjąć i założyć okulary przeciwsłoneczne, więc reflektory już jej tak nie raziły. Strzeliła do motocyklisty, który zamarł, wciąż wy­ciągając rękę do góry. Kiedy padał wraz z motocyklem na ziemię, granat w jego dłoni wybuchł i o ściany najbliższych budynków za­grzechotały odłamki. Paula uznała, że nie mogło ich być zbyt wiele, a gros siły eksplozji przejęło ciało na jezdni. Zjawili się następni na­pastnicy. Byli jeszcze dość daleko, kiedy w bocznej uliczce zapłonął potężny reflektor i oświetlił ją jak aktorkę na scenie. Zaczynał się koszmar.

Przyciskała plecy do ściany. Nie miała gdzie uciec. Spojrzała na wejście do Les Armures - opuszczano kratę w drzwiach. Uznała, że ma tylko jedno wyjście - ginąc zabrać ze sobą jak najwięcej ludzi w czarnych skórach. Wycelowała w nadjeżdżającego motocyklistę, zanim jednak zdążyła strzelić, reflektor jego maszyny zgasł, motocykl zarzucił, a męż­czyzna wystrzelił trafiając kulą w kamienny mur. Paulę najbardziej niepokoiło oświetlające ją światło. Kiedy z prawej pojawiła się niewyraźna sylwetka, natychmiast zwróciła broń w tamtą stronę.

- To ja, Philip!

Zjawienie się Philipa zdekoncentrowało ją, straciła kilka ważnych sekund. Podjechał kolejny motocyklista i cisnął ku nim granat, na szczęście Philip błyskawicznie się schylił i go odrzucił. O ściany zagrzecho­tały odłamki i zgasł eksponujący ją reflektor. Pauli wydało się, że z tamtego kierunku dobiegł ją okrzyk bólu, ale nie było czasu się zastanawiać, nadjeżdżał bowiem kolejny motocyklista.

- Biorę go - rzekł Philip. - Damy im trochę tego samego, czym chcieli nas poczęstować. - Wyjął z torby granat, wyciągnął zawleczkę, policzył do trzech i rzucił. Granat spadł motocykliście na kolana i natychmiast wybuchł. Siła wybuchu wyrzuciła prowadzącego z siodełka, motocykl wyjechał spod niego i przewrócił się na środku wąskiej ulicy.

- Na chwilę powstrzyma to pozostałych - stwierdził Philip, wyciągnął z torby własny reflektor, postawił go między armatami i zapalił. Potężny strumień światła sięgał daleko w głąb ulicy. Następny zbliżający się motocyklista zasłonił oczy i tak gwałtownie zahamował, że jadący za nim wbił się w niego jak taran. Na ulicy piętrzyła się sterta pogniecionego metalu. Stojący w głębi ulicy motocykliści zaczęli zawracać i odjeżdżać.

- Czas na nas - uznał Philip.

- Czas sprawdzić, czy Archie przyszedł na spotkanie.

Kelner poznał Paulę i otworzył kratę. W restauracji panowała martwa cisza - ludzie wyglądali jak figury z wosku, nikt nie jadł. Philip rzucił po francusku:

- Banda chciała kogoś zabić. Nie mam pojęcia kogo. - Liczył na to, że nikt nie będzie miał odwagi wyjrzeć przez okno.

- Czy mój znajomy przyszedł? - spytała obcesowo Paula.

- Tak jest, proszę pani - odparł kelner przełykając ślinę. - Nic się pani nie stało?

- Nie - odparła podając mu banknot o sporym nominale. - Niestety, przeszedł nam apetyt. Chcielibyśmy jedynie spotkać się z naszym znajomym.

Archie siedział przy stoliku w kącie, stały przed nim kieliszek z kir royale i szklanka z wodą. Z kącika jego ust zwisał zgaszony papieros. Paula schyliła się przed nim i cicho powiedziała:

- Idziemy, każemy przysłać sobie kolacje do pokoju.

- Tak jest. - To było wszystko, co powiedział. Większość ludzi marnowałaby czas pytając, co się stało na zewnątrz, ale nie Archie. Wstał, wyjął papierosa z ust i włożył go do kieszeni. Teraz też miał na rękach chirurgiczne rękawiczki. Kiedy kelner przyniósł jego płaszcz, ubrał się i owinął twarz szalikiem. Zajęło to najwyżej kilka sekund.

Paula prowadziła wąską uliczką ku Rodanowi, Archie szedł za nią, Philip krył tyły. Ślizgali się po lodzie, który błyszczał niepokojąco. Kiedy dotarli do hotelu, za ich plecami słychać było wycie policyjnych syren. Kolumna samochodów z migającymi na dachach kogutami jechała przez most w kierunku Starego Miasta. Kiedy weszli do jej pokoju - w zasadzie apartamentu z salonem i sypialnią - zdjęła szybko płaszcz i rzuciła go na fotel.

- Zaraz do was dołączę - powiedziała wychodząc pospiesznie do sypialni. Przymknęła za sobą drzwi i wybuchnęła płaczem.

Philip usłyszał, co się dzieje, kazał Archiemu usiąść i rozgościć się. Poszedł za Paulą do sypialni i zamknął za sobą drzwi. Paula siedziała skulona w fotelu - drżały jej ramiona, trzęsła się, płakała w niekontrolowany sposób. Philip zrobił jej ciepły kompres i nalał szklankę wody.

- Przyłóż sobie kompres i wytrzyj się ręcznikiem. Potem wypij wodę.

- Po co? Mogę się napić brandy.

- Nie możesz. Alkohol to ostatnia rzecz, jaka ci pomoże w stanie opóźnionego szoku. No, przykładaj.

- Dzięki, Philipie, jesteś miły. - Przyłożyła kompres, jak kazał, wytar­ła czoło i zaczęła pić wodę.

- Nie tak szybko. Najpierw małymi rykami.

- Chcę. - Dopiła wodę, wzięła głęboki wdech i podeszła do lustra. - Wyglądam okropnie.

- Wyglądasz wspaniale i nie jest to pusty komplement.

- Co robi Archie?

- Pali papierosa.

- Co robi? Myślałam, że nie pali.

- Bo nie pali. Zapalił go i odłożył do popielniczki. Sądzę, że jak wypali się do połowy, zgasi go i wetknie sobie do ust.

- Philipie, to niesamowite. - Zaczęła się śmiać wysokim, piskliwym tonem i widać było, że nie może przestać. Philip podszedł do niej i uderzył szybkim, krótkim ruchem dłoni w twarz. Zamrugała, wbiła w niego niewierzący wzrok, ale przestała się śmiać.

- Dostałaś ataku histerii - stwierdził rzeczowo.

- Pierwszy raz uderzył mnie mężczyzna i mu nie oddałam. Philipie, nie podziękowałam ci jeszcze za uratowanie mi życia.

- Jesteśmy jedną drużyną.

Podeszła i wtuliła twarz w jego pierś. Objął ją i trzymał czekając, aż się wypłacze. W końcu odsunęła się, wytarła oczy chusteczką. Kiedy się odezwała, miała całkiem normalny głos.

- Jak ci idzie z Ewą? A może nie powinnam pytać?

- Nie, dlaczego. Nie mogę przestać o niej myśleć, ale nie mogę też przestać rozpaczać za Jean. To może mieć wpływ na jasność mojej oceny.

- Nigdy nie spotkałam kogoś takiego jak ona.

- Ani ja, ale umie być onieśmielająca i nieco mnie to niepokoi. - Stwierdził, że zaczyna zbyt wiele uwagi poświęcać emocjom i zmienił temat. - Sądzę, że powinniśmy zadzwonić do Tweeda.

- Ale dopiero po prysznicu i dobrej kolacji. Mam przypadkiem przy sobie odbitkę zdjęcia Marchata - uważasz, że powinniśmy ją pokazać Archiemu?

- Wątpię, by go kiedykolwiek widział albo o nim słyszał, ale możemy spróbować, z tym że też po kolacji. Idź teraz pod prysznic.

- Będę za dziesięć minut. Zamów kolację do pokoju, wiesz, co lubię.

- Umówmy się za dwadzieścia minut, dzięki temu zdążysz się prze­brać. Podniesie ci to morale.

- Philipie, ty naprawdę sporo wiesz o kobietach.

19.

- Dzwoni Beck z Berna - poinformowała Monika. - Jest chyba w złym nastroju.

- Tylko jeszcze tego mi teraz trzeba - mruknął Tweed patrząc na Newmana i Marlera, którzy właśnie wrócili z kolacji. - Lepiej odbiorę.

- Tweed? - Głos Becka był niemal chrapliwy. - Masz na moim terenie swoich ludzi? W Genewie?

- Dlaczego pytasz? - spytał Tweed starając się nie ujawnić strachu. - Nie mam zwyczaju opowiadać wszem wobec, gdzie są członkowie mojego zespołu.

- Ponieważ na Starym Mieście, tuż przed restauracją Les Armures, była jatka. Obiektem ataku była kobieta.

- Więc opowiedz, co się działo. - Tweed mocno ściskał słuchawkę. Minę miał grobową.

- Zaatakowała ją banda motocyklistów, ta sama, która terroryzuje okolicę od kilku dni. Mam dopiero wstępny raport, ale wynika z niego, że znaleziono sześć ciał.

- Co się stało z obiektem? Proszę o szczegółową relację.

- Masz taki głos, jakbyś był zaniepokojony. Wszystko wskazuje na to, że kobieta uszła z tego cała i zdrowa, i zniknęła. Towarzyszył jej mężczyzna. Doszło do strzelaniny, wybuchów granatów, co tylko chcesz.

- Skąd to wiesz? - spytał Tweed, żeby na chwilę wytrącić rozmówcę z równowagi.

- Ze zwykłych źródeł. Starsza kobieta, która mieszka nie opodal, obserwowała wszystko zza zasłony w oknie. Tweed, gdy tylko odłożę słuchawkę, lecę do Genewy i zamierzam się dowiedzieć, co jest grane. Przesłucham personel Les Armures, który czeka pod dozorem.

- Znakomity pomysł. Arthurze, powiedziałeś, że gang terroryzował Stare Miasto od kilku dni. Dlaczego im na to pozwoliłeś?

Zgodnie z oczekiwaniem Tweeda, prowokacyjne pytanie rozjuszyło Becka.

- Ponieważ półgłówek, który jest miejscowym szefem policji, wbił sobie do tępej pały, żeby rozesłać wszystkich ludzi do pilnowania dróg wjazdowych do Genewy. Powinien kazać im patrolować Stare Miasto, ale nie przyszło mu do głowy, że bandziory chowają się w centrum. Dlatego!

- Poważny błąd.

- I nie myśl, że nie zauważyłem, że nie odpowiedziałeś na pytanie, czy masz w Genewie łudzi! - Z tymi słowami Beck huknął słuchawką o widełki.

Tweed westchnął z ulgą, rozsiadł się wygodnie i opowiedział, co właśnie usłyszał.

- Wygląda na to, że Pauli udało się uciec i jestem pewien, że mężczyzna, o którym wspomniał Beck, to Philip. Mieli się spotkać w Les Armures z Archiem.

- Mam zadzwonić do Pauli do Hotel des Bergues? - spytała Monika.

- Taktowniej będzie poczekać na telefon od niej. Była z Philipem w trudnej sytuacji i dajmy jej kilka godzin odetchnąć. Kiedy byliście na kolacji, przyszedł Fred z piwnicy. Zajmował się badaniem popiołu z sejfu generała Sterndale'a.

- No i co? - spytała Monika.

- Na kartkach były numery telefonów, znalazł też resztki jasnozielo­nej tektury. Maggie Mayfield, z którą widziałem się dziś... Naprawdę dziś? Boże, wydaje mi się, że to było przed tygodniem... W każdym razie Maggie twierdzi, że obligacje w sejfie jej wuja były trzymane w staromod­nych spłowiałych, zielonych teczkach. Fred twierdzi, że to, co badał, to na pewno pozostałości takich właśnie teczek.

- Skąd numery telefonów? - spytał Marler.

- Najwyraźniej w środku były kartki z książek telefonicznych, żeby teczki wyglądały na pełne. A więc obligacji nie było w sejfie.

- Trzysta milionów - gwizdnął Newman. - Nie w kij dmuchał, jak się mówi w eleganckich kręgach.

- Mogą sporo pomóc Brazilowi. Oczywiście jeżeli to jemu Sterndale je pożyczył. Zaraz, właśnie sobie przypomniałem, jak Beck wspominał, że Carson Craig poleciał dziś do Genewy.

- Odpowiedni człowiek do zorganizowania masakry - skomentował Newman.

Zadzwonił telefon. Monika podniosła słuchawkę.

- Coś mi mówi, że będziemy mieli długą noc.

- Dzwoni Keith Kent - poinformowała Monika.

- Masz coś, Keith? - natychmiast spytał Tweed.

- Dzwonię z automatu na lotnisku w Genewie, możemy więc chyba rozmawiać spokojnie. Chyba trafiłem na coś śmierdzącego. Dzwoniłem do pewnego człowieka w Zurychu, który wie, co tu się dzieje. Mało brakowało, a zbankrutowałby mały prywatny bank o nazwie Zurcher Kredit. Zniknęła spora ilość obligacji na okaziciela. Zgadnij, kto był konsultantem, honorowym członkiem zarządu? Leopold Brazil. Z pew­nością zaciekawi cię, co się stało z dyrektorem.

- Mów!

- Został zamordowany. Ktoś wszedł do jego willi pod nieobecność żony i skręcił mu kark.

- Skręcił mu kark? Są jacyś podejrzani?

- Beck uważa, że zrobił to ktoś, kto umie się dostawać do różnych miejsc omijając elektronikę. Dyrektor miał w willi znakomite alarmy i nie zostały uszkodzone.

- Skąd to wiesz?

- Od przyjaciela, który zna Becka. Ten sam schemat, co w przypadku Sterndale's. Zaczynam sprawdzać inny bank, jeśli coś znajdę, natychmiast dam znać.

- Keith, w Genewie działa gang motocyklistów i...

- Wiem. Banda chuliganów. Gnoje, które podniecają się straszeniem staruszek.

- Nie tylko. Dziś wieczór na Starym Mieście była strzelanina. Sześć trupów, sami motocykliści. To coś więcej niż banda gówniarzy.

- Cóż. Może jednak Genewa to nie najzdrowsze miejsce. Dziękuję za ostrzeżenie. Rano jadę do Berna. Po tym, co powiedziałeś, myślę, że wyjadę bardzo wcześnie. Na razie.

Tweed odłożył słuchawkę i streścił rozmowę.

- A więc mamy związek Brazila z zaginionymi obligacjami - stwier­dził Newman.

- Też tak uważam - potaknął Tweed.

- Nie wspomniałeś Kentowi o „Machinie" - wtrącił Marler.

- Wypadło mi z głowy. - Tweed wyjął z koperty zdjęcia i podał po jednym Newmanowi i Marlerowi. -To zdjęcie Marchata, które przywieźli­śmy z Dorset. Tak na wypadek gdybyście go znaleźli. Paula też ma odbitkę.

Otworzyły się drzwi i do gabinetu wszedł nadęty dyrektor SIS - Howard. Był wysoki, dość pulchny, nieco po pięćdziesiątce i jak zawsze ubrany w nieskazitelny garnitur od Harrodsa. Miał różową, gładko ogoloną twarz i lordowskie maniery.

- Witam wszystkich państwa - zaczął akcentem typowym dla wy­ższych sfer. - Na Zachodzie bez zmian?

Choć miał to być dowcip, nikt nie drgnął. Tweed wstał, podszedł do okna, odsunął zasłonę i zapatrzył się w niebo.

- Chyba można tak powiedzieć - stwierdził.

- Mam nadzieję, że zakończyliście działania w sprawie pana Leopolda Brazila. Premier był dziś bardzo oburzony, że zaczęliśmy w jego sprawie śledztwo. Wkrótce spotka się z panem Brazilem na drinku przy Downing Street.

- To będzie dla premiera wielka przyjemność - powiedział Tweed.

Howard usiadł, założył nogę na poręcz fotela i poprawił sobie nie­ skazitelny kant spodni.

- Komputer, który zamontowałem piętro wyżej, chodzi wspaniale. Reginald jest doskonały - stwierdził w końcu.

- Reginald? - spytał Marler.

- To geniusz komputerowy, który przeniesie nas w dwudziesty pierw­szy wiek. Będziecie mogli wyrzucić swoją starą kartotekę, Tweed.

- Poprowadzę ją dalej - odparł Tweed, który w dalszym ciągu stał przy oknie zwrócony plecami do pokoju - i Howarda.

- A po cóż to?

- Ponieważ każdy komputerowy system przechowywania danych mo­że zostać zinfiltrowany.

- Ale chciałem właśnie zaproponować... - Howard przerwał, gdyż zauważył wyraz twarzy Newmana i Marlera, którzy patrzyli na niego, jakby był powietrzem. - Chciałem właśnie zaproponować, że powinniśmy przenieść nazwiska informatorów do komputera.

- Nie! - rzucił Newman.

- Nie! - dodał Marler.

- To raczej nie zależy od panów.

- Zależy przede wszystkim od nich - powiedział Tweed, obszedł biurko, usiadł w fotelu i wbił wzrok w Howarda. - Podstawowym zadaniem tych panów jest utrzymywanie w tajemnicy nazwisk informato­rów, po części nawet wobec mnie. Nie zauważył pan, że tu chodzi o życie informatorów?

- Cóż. - Howard wstał i włożył palec za kołnierzyk, jakby go cisnął. - Jeżeli pan taki nieustępliwy, możemy nieco odroczyć włączenie adresów do...

- Nigdy! - szczeknął Tweed.

- Tak, rozumiem. W końcu pan za to odpowiada.

- Bez przerwy - odparował Tweed, który nie zamierzał ustąpić ani na milimetr, a nie interesowało go wcale, czy Howard zachowa twarz.

- Cieszyłbym się, gdyby informował mnie pan na bieżąco o wszyst­kim. Oczywiście, jeżeli to możliwe. - Z tymi słowami Howard wyszedł. Delikatnie zamknął za sobą drzwi.

- Mamy go na jakiś czas z głowy! - zaświergotała zachwycona Monika.

- Mąciwoda! - ryknął Tweed. - W tym wielkim gabinecie piętro wyżej jest dość sprzętu, żeby obsłużyć Pentagon. Reginald zamontował tam masę komputerów, notebooków, popodłączał wszystko do telefonów i monitorów. To musiało kosztować fortunę. Obsługuje to trzech ludzi. Howard miał nadzieję, że nasze dane staną się pokazowym elementem jego nowego departamentu-zabawki, i ciekawe, co teraz wymyślą, żeby uzasadnić jego istnienie. Bob - zmienił temat Tweed - jak twoim zdaniem Philip radzi sobie z Ewą Warner?

- Igra z nim, ale trzyma go od siebie z dala. Jakby prowadziła go na długich lejcach, ale nie ma się co martwić, Philip wróci do siebie, kiedy zajmie się pracą.

- Ciekawe, gdzie jest teraz Ewa Warner.

Ewa zaraz po wylądowaniu w Genewie wzięła z okienka kluczyki i dokumenty samochodu, który zamówiła z Londynu, potem zaczęła spacerować po hali przylotów, by sprawdzić, czy nikt jej nie śledzi. Głowę owinęła szalem, który ukrywał jej kruczoczarne włosy, założyła też wielkie przeciwsłoneczne okulary. Miała fotograficzną pamięć do twarzy - nawet widzianych przez ułamek sekundy, ale nikt nie wzbudził jej podejrzeń. Po kilku minutach kazała się zaprowadzić dziewczynie, która ją obsługiwała, na parking.

Prowadzącą na północny wschód autostradą ruszyła w kierunku od miasta. Choć jechała dokładnie tyle, ile wynosiła maksymalna dopuszczalna prędkość, wymijała samochody jeden za drugim. Godzinę później zatrzymała się w hoteliku na skraju jakiegoś miasteczka. Zjadła szybko posiłek i wypiła jedną wódkę, potem w samochodzie spryskała się perfumami na wypadek ewentualnej kontroli drogowej. Policja szwajcarska jest w sprawach jazdy po alkoholu nieubłagana. Przed wyjściem z hotelu zadzwoniła z automatu. Skrzywiła się, kiedy odebrał mężczyzna.

- Tu Ewa Warner z Genewy. Jadę do was, będę późnym wieczorem. Przekaż wiadomość. - Huknęła słuchawką o widełki, wyszła na zewnątrz i ruszyła dalej. Jakiś czas temu minęła migoczącą w świetle księżyca zaśnieżoną Jurę, teraz przejeżdżała przez ładne oświetlone miasteczka i wsie, ale nie interesowały jej widoki. Zależało jej tylko na tym, żeby wyprzedzać, wyprzedzać, wyprzedzać. Czuła się wspaniale, mogąc poka­zać, jakim jest wspaniałym kierowcą. Przyjedzie znacznie wcześniej, niż się
jej spodziewano, ale uwielbiała zaskakiwać ludzi.

Leopold Brazil szalał. Krążył po berneńskim gabinecie i wykrzykiwał. Wilczur Igor obserwował to swego pana, to obiekt jego złości. Craig, który właśnie wrócił z Genewy, stał i przyglądał się z niepokojem stawiającemu uszy i szczerzącemu kły psu. Choć bardzo unikał słowa „fiasko", właśnie tak należało określić operację na genewskim Starym Mieście. Brazil ze sporym wysiłkiem wydobył ze swego zastępcy prawdę.

- Jesteś największym idiotą na świecie! - wrzeszczał Brazil. - Trupy na ulicy, i to twoich ludzi, a wszystko w okresie, kiedy najmniej szukamy rozgłosu! Czy nie mówiłem po masakrze w Sterndaie Manor, że ma nie być wyskoków?!

- Czekało na nas wielu ludzi - skłamał Craig.

- Sprawdzę to. Uważasz, że jesteś spółką akcyjną „Morderstwo"? Nie po to wyjechałem ze Stanów, żeby naśladować ich przemoc. Masz zastraszać ludzi, a nie zabijać ich!

- Oni pierwsi zaczęli strzelać - znów skłamał Craig.

- Jacy „oni"?

- Sądzę, że to ludzie Tweeda.

- Sądzisz! Kłamiesz. Wiem co nieco o Tweedzie, niedawno z nim rozmawiałem. Nie jest człowiekiem, który działa w ten sposób.

- Nie może pan być pewny, że...

- Jak śmiesz mi przerywać! Jestem pewny. Miałem się znów z nim spotkać i nie wiem, czy zechce po tej jatce. - Brazil ściągnął smycz i pies ruszył w kierunku Craiga, który natychmiast się cofnął. - Jeszcze jedno. Dzięki pomocy wielu potężnych szwajcarskich bankierów jak na razie neutralizowałem Arthura Becka, który - gdyby zawodziła cię pamięć - jest naczelnikiem policji federalnej i ma siedzibę rzut beretem stąd. Jeżeli zacznie podejrzewać, że istnieje jakikolwiek związek pomiędzy wydarze­niami w Genewie a moją osobą, przypnie się do mnie jak pijawka - i to akurat w momencie, kiedy mam realizować mój projekt.

- Gdybym wiedział, co to za projekt...

- Nie dowiesz się przed godziną zero. Byłbym wdzięczny, gdybyś zszedł mi teraz z oczu. Przekażę ci dalsze instrukcję rano. Wynoś się!

Po przybyciu do willi Ewa Warner została przyjęta przez Jose i po chwili biegła schodami do gabinetu Brazila. Nawet przez drzwi słychać było, jak krzyczy - od razu się domyśliła, że na Craiga. Sięgnęła ku klamce, by popatrzeć na znienawidzonego Craiga, kiedy przytrzymał ją od tyłu Jose.

- Nie może pani teraz wejść.

- Mogę. Mam ważne informacje.

- Musi pani zaczekać.

- Zaczęła się wyrywać, kopnęła go w piszczel. Syknął, ale nie puścił.

- Puść mnie, ty kolumbijski gnojku.

- Pochodzę z Gujany Francuskiej.

Nie puszczał jej. Nie domyśliłaby się, że może być tak mocny. Zaczęła kląć, ale też to nic nie dało. Po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich purpurowy z wściekłości Craig.

- Znów podsłuchujesz pod drzwiami?

- Wygląda na to, że dostałeś niezłą burę - odparła szczerząc zęby w złośliwym uśmiechu.

Craig odszedł i Jose ją puścił. Weszła do gabinetu. Za nią wszedł Jose i zajął miejsce za biurkiem w rogu.

- Nie spodziewałem się ciebie tak szybko - powiedział na przywitanie Brazil.

- Jestem niezłym kierowcą. Czy on... - wskazała na Jose nie patrząc na niego - przekazał ci nazwiska kluczowych ludzi Tweeda, których się dowiedziałam? Bob Newman, Paula Grey i być może William Franklin?

- Jose pamięta o wszystkim. Przekazał nazwiska.

- Mam jeszcze jedno. Philip Cardon.

20.

W apartamencie Pauli w Hotel des Bergues skończono właśnie jeść znakomitą kolację, przywiezioną przez kelnerów na dwóch wóz­kach, które zestawili w stół. Archie wyciągnął z kieszeni zgaszonego papierosa i wetknął go sobie w kącik ust. Przed kolacją Philip nawet się przez chwilę zastanawiał, czy Archie będzie jadł z niedopałkiem w ustach. Paula zaproponowała, by wypili kawę na kanapie, i kiedy usiedli, wyjęła zdjęcie Marchata.

- Wiesz może, kto to jest? - spytała Archiego, który dokładnie przestudiował zdjęcie i oddał je.

- To ktoś ważny? - spytał.

- Możliwe.

- Rozumiem. - Nie wyjmując papierosa z ust, wypił łyk kawy i ostro­żnie odstawił filiżankę.

Coś w jego ruchach zastanowiło Paulę.

- Czy człowiek ze zdjęcia jest w niebezpieczeństwie? - spytał Archie.

- Możliwe, że w wielkim. Miał zginąć w pożarze razem z generałem Sterndalem i jego synem w Sterndale Manor w Dorset.

- Rozumiem.

- Nie spiesz się. Naprawdę - zapewniła Paula.

- Anton Marchat - nagle powiedział Archie. - Szwajcar. Mieszka z żoną w Valais.

Paula potrzebowała chwili, by się otrząsnąć. Nie oczekiwała takiej odpowiedzi.

- Gdzie?

- W kantonie Valais. Dość daleko na wschód stąd.

- Ale jestem głupia. Znam francuski, ale rozmawiałam z nim po angielsku. Zniknął z Anglii i wiemy jedynie, że poleciał do Genewy.

- Jest tam dość dziko, ludzie są twardzi. Muszą, inaczej trudno by im było przeżyć - zwłaszcza w zimie. Teraz musi być tam okropnie.

- Sądzisz, że pojechał do domu?

- Był przestraszony?

- Powiedziałbym, że był sztywny ze strachu - wtrącił Philip. - Próbo­wał go zabić zawodowiec, ale przypadkiem trafił kogo innego.

- Jeżeli poleciał do Genewy. - Archie zastanawiał się. Siedział wy­prostowany, papieros drżał w kąciku jego ust. - Jeżeli poleciał do Gene­wy, to bardziej niż prawdopodobne, że wsiadł potem na stacji Cornavin do jednego z międzynarodowych ekspresów. Wysiadł w Valais i pojechał do domu.

- Nie znasz przypadkiem jego adresu? - spytał Philip.

- Czy ktoś zamierza jechać go chronić?

- Ja - powiedział Philip.

- My - poprawiła Paula.

- Wiem, co się działo przed Les Armures. Jeden z kelnerów schował się pod stołem, skąd mógł wszystko obserwować. Powiedział, że widział kobietę i mężczyznę, którzy załatwili cały gang. - Popatrzył na Paulę, potem na Philipa. - Walka z tym gangiem nie była chyba zbyt przyjemna.

- Powiedzmy, że mieliśmy wieczór pełen przygód - ostrożnie odparł PhiJip.

Widocznie wystarczyło to Archiemu, wziął bowiem ze stołu hotelowy notes, oderwał pierwszą kartkę, odwrócił blok, położył kartkę na jego grzbiecie i zaczął coś na niej pisać. Paula zwróciła uwagę, że pisze bardzo delikatnie - tak by nic nie odcisnęło się na tyle bloku. Kiedy skończył, powiedział:

- Sion.

- Słucham? - spytała Paula.

- Sion.

- To miasto w centralnej części kantonu Valais - wyjaśnił Philip. - Międzynarodowy ekspres z Genewy do Mediolanu zatrzymuje się w Valais tylko trzy razy: w Martigny, Sion i Brig.

- Pogoda będzie okropna - ostrzegł Archie. - Dużo śniegu i lodu. Anton Marchat mieszka w starym domu na skraju miasta, który stoi u stóp ponurego skalistego wzgórza z zamkiem - a może katedrą - na szczycie. Widać to wzgórze z pociągu tuż przed wjazdem do Sion. Tu jest adres. - Podał kartkę Pauli, która przekazała ją Philipowi. - Jeżeli zamie­rzacie tam jechać, weźcie broń. Jeżeli spotkacie Antona Marchata albo jego żonę, musicie wymienić moje nazwisko, inaczej was nie wpuszczą. - Wstał, na co Paula z niepokojem zapytała, czy zamierza wychodzić, i zaproponowała mu nocleg na kanapie w salonie.

- Dziękuję za zaproszenie, ale muszę iść. Moja praca nigdy się nie kończy. Mam nocny pociąg.

- Dokąd? - spytał Philip. - A może nie powinienem pytać?

- Jutro będzie się wiele działo w pewnym mieście. Muszę to zobaczyć na własne oczy. Może wy też powinniście tam być.

- Co to za miasto?

- Berno.

Monika podniosła słuchawkę, przyłożyła ją do ucha i zrobiła minę, jakby zapomniała języka w gębie. Obecni natychmiast to zauważyli - jeszcze nigdy nie widzieli, by cokolwiek wytrąciło ją z równowagi.

- Ubezpieczenia Cumberlandzkie i Ogólne, słucham - powiedziała.

- Dobry wieczór. Przepraszam za telefon o tak późnej porze. Mówi Carson Craig. Pan Brazil prosił mnie, bym zorganizował spotkanie z panem Tweedem. Oczywiście w czasie i miejscu odpowiadającym panu Tweedowi.

- Proszę chwilę zaczekać, muszę przełączyć. Dodzwonił się pan pod zły numer.

- Proszę nie myśleć, że jestem niegrzeczny, ale doskonale wiem, że to dobry numer. Oczywiście zaczekam, nie ma pośpiechu.

Zasłaniając słuchawkę, Monika przekazała Tweedowi słowa Craiga.

- Myślałam, że to cham i prostak - powiedziała patrząc na Newmana i Marlera - ale mówi jak wykształcony, kulturalny człowiek.

- Porozmawiam z nim - powiedział Tweed ku zaskoczeniu obecnych. Dał Monice znak, by dała swą słuchawkę Newmanowi. - Dobry wieczór, panie Craig. Tweed przy aparacie. Chyba nie miałem przyjemności pana poznać.

- To prawda, ale, jak to się mówi, świat jest mały. Mam nadzieję, że kiedyś to nadrobimy, panie Tweed. Pan Brazil poleciał do Bonn na spotkanie z kanclerzem Niemiec, będzie jednak jutro z powrotem.

- Mogę wiedzieć, skąd pan dzwoni?

- Oczywiście. Przepraszam. Jestem w gabinecie pana Brazila w jego willi przy Kochergasse w Bernie. Pan Brazil przemyślał swoją poprzednią propozycję i rozumie, że nie chce pan spotykać się z nim na pokładzie jego samolotu. Jeżeli woli pan przedstawić własną propozycję, z chęcią ją przyjmie.

- Oczywiście, wolę przedstawić własną propozycję.

- To świetnie. Pan Brazil zjawi się wszędzie, gdzie pan zechce.

- Zurych.

- Oczywiście. Czy mógłby pan podać dokładne miejsce i czas?

- Hotel Schweizerhof. - Tweed przerwał i popatrzył na Newmana, który uniósł kciuk dając znak, że miejsce jest dobrze dobrane. - To naprzeciwko dworca głównego, przy placu Dworcowym. Wie pan, gdzie to jest, panie Craig?

- Jak najbardziej, choć jeszcze nigdy nie byłem wewnątrz hotelu. Proponuje pan konkretną godzinę?

- Tak. Jutro o siódmej wieczór. Szwajcarskiego czasu. Będę czekał na pana Brazila w holu.

- Panie Tweed, chciałbym zapewnić, że pan Brazil nie tylko będzie zadowolony, ale wręcz spadnie mu kamień z serca. Wątpię, czy będę na panów spotkaniu, ale mam nadzieję, że spotkamy się na drinku albo kolacji innym razem, gdzie tylko pan sobie zażyczy.

- Dziękuję za telefon. Dobranoc, panie Craig.

- To był naprawdę Craig? - spytał Tweed Newmana po odłożeniu słuchawki.

- Bez najmniejszej wątpliwości. Doktor Jekyll i mister Hyde. W Dorset spotkałem złego Hyde'a, ty rozmawiałeś przed chwilą ze słodziutkim Jekyllem. To niesamowite, jeszcze nigdy nie spotkałem tak rozdwojonej osoby.

- Czy ktoś mi powie, o co chodzi? - spytał Marler.

- Widziałeś - i słyszałeś go - podczas rozróby w Black Bear - wyjaś­nił Newman. - Jak byś go wtedy opisał?

- Ordynarny, przemądrzały, brutalny drań.

- Czyli przeciwieństwo człowieka, którego zaprosiłbyś do swojego klubu - powiedziała Monika naśladując sztucznie elegancki ton głosu Howarda.

- Coś w tym stylu - zgodził się Marler. - I co dalej?

- Teraz był wygładzonym, wykształconym biznesmenem. Grzecznym i pełnym szacunku.

- Dlaczego wybrałeś Zurych? - spytała Monika.

- Ponieważ - odpowiedział zamiast Tweeda Newman - dobrze znamy tamtejszy teren.

- Tweed jeszcze tu jest! - wtrącił Tweed. - Szykujmy się do drogi. Moniko, zarezerwuj bilety na pierwszy poranny lot do Zurychu dla mnie, Newmana, Marlera, Nielda i Butlera, dla mnie i Newmana zarezerwuj pokoje w Schweizerhofie, dla Marlera, Nielda i Butlera w hotelu Gotthard.

- Który jest tuż za Schweizerhofem - stwierdziła Monika.

- Dzieje się dokładnie to, czego się spodziewałem. Brazil pęka, co oznacza, że lada chwila rozpocznie realizację swojego projektu. Pamięta­cie, że w poprzednim telefonie użył słowa „katastrofa"? Balon zaczyna wzlatywać.

21.

Kiedy Craig rozmawiał z Tweedem, Ewa polerowała paznokcie. W czasie rozmowy prychała pod nosem. Kiedy odłożył słuchawkę, spróbowała dać mu prztyczka - naraził się Brazilowi, była więc dobra okazja, by mu jeszcze bardziej dopiec.

- Jak daleko można się posunąć w lizusostwie. Niemal czołgałeś się przed Tweedem.

- Kiedy trzeba, należy się posunąć tak daleko, jak się da.

Ewa siedziała ze skrzyżowanymi nogami, przez rozcięcie spódnicy widać było odsłonięte wysoko uda. Craig zapalił papierosa i przyglądał się jej szczupłym nogom. Zastanawiała się, czy nie warto byłoby go sprowo­kować, a potem gwałtownie odepchnąć.

- No cóż, taka jest ta twoja praca - powiedziała z uśmiechem. - Znakomicie się spisałeś. Rybka złapała przynętę?

- Jeżeli chciałabyś wiedzieć, czy się spotkają, to umówiłem ich na jutro.

- Nareszcie zapracowałeś na pochwałę.

- Przynajmniej nie muszę zwabiać mężczyzn w sidła.

- Co powiedziałeś?! Chcesz zasugerować, że jestem dziewczyną na telefon? To, że rozumiem się dobrze z Brazilem, wcale jeszcze nie znaczy, że chodzę do łóżka ze wskazanymi przez niego mężczyznami!

- Wiem o tym.

- Dobrze, nie kłóćmy się. Gdzie odbędzie się spotkanie z Tweedem?

- To poufna informacja.

- Słyszałam, że w hotelu. W jakim?

- To też poufne. Nie wygłup się i nie zacznij teraz wrzeszczeć. Szef nakazał dyskrecję, a płaci mi za wykonywanie poleceń.

- Założę się, że znacznie gorzej niż mnie.

- Nie wiem. Jose rozdaje koperty.

- Nie ufam mu - stwierdziła patrząc wyzywająco.

Ruszył w jej kierunku. Czekała, aż spróbuje złapać ją za gołe udo, była przygotowana chlusnąć mu w twarz wódką z trzymanej w dłoni szklane­czki. Craig minął ją jednak, podszedł do siedzącego w kącie Igora i pogłaskał go.

- Popatrz, popatrz - powiedziała Ewa, wypiła jednym haustem wódk­ę, wstała i podeszła do drzwi. Popatrzyła przez ramie na Craiga. - Idę do łóżka. Sama.

Paula nie mogła zasnąć. Zapaliła lampkę przy łóżku - była druga rano. Świetnie. Zadzwoniła do obsługi pokojów i choć była niemal pewna, że Philip smacznie śpi, zamówiła dwie kawy. Włożyła szlafrok i poszła do salonu. Philip nie spał. Leżał na kanapie i czytał książkę. Kiedy zobaczył Paulę, zarzucił na ramiona szlafrok i usiadł.

- Ty też? - spytał.

- Tak, denerwuję się. To był nerwowy wieczór - Zamówiłam kawę - dla ciebie też, choć sądziłam, że śpisz.

Po chwili przyszedł kelner z wózeczkiem, zostawił kawę oraz ciastka i natychmiast wyszedł. Paula nalała kawy, w tym momencie zadzwonił telefon.

- Jakiś dżentelmen do pani, madame Grey - powiedziała telefonist­ka. - Nie podał nazwiska, ale twierdzi, że zechce pani z nim rozmawiać.

- Proszę łączyć.

- Mówi twój kolacyjny gość, Paulo. Przepraszam za tak późną porę, ale właśnie dojechałem na miejsce. Rozmawiałem właśnie z przyjacie­lem. - Paula zrozumiała, że Archie ma na myśli informatora. - Powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Imię dziewczyny. Ariane. Powiedział, że to bardzo ważne. Dobranoc.

Paula przekazała treść rozmowy Philipowi.

- Ariane. Coś ci to mówi? - spytała.

- Nie, ale Archie musiał uznać, że to ważne, jeżeli dzwonił o tej porze. Mam wrażenie, że ma informatora na ważnym stanowisku.

- Podkreślił, że to bardzo ważne. Zadzwońmy do Tweeda. Może jeszcze pracuje.

Tweed wyszedł spod prysznica. Dokładnie wytarł włosy, potem ucze­sał się patrząc w pożyczone od Moniki lusterko.

- Teraz mogę pracować przez następną dobę. Taka kąpiel może zdziałać cuda. Polecam. - Wszedł szybko za biurko, dzwonił bowiem telefon. Monika podniosła.

- Rene Lasalle z Paryża. Wygląda na pilną sprawę.

- Łącz. Dzień dobry, Renę. Jak widzę, tobie też robota pali się w rękach.

- Tweed, powinieneś coś wiedzieć. Sam dowiedziałem się przed chwi­lą. Brazil posłał ekipę do Cayenne w Gujanie Francuskiej. Natychmiast posłałem tam swoich ludzi. Z pewnością słyszałeś o Ariane, naszym znajdującym się tam systemie rakietowym. Brazil dostarczył do Gujany własnego satelitę, który miał zostać wyniesiony przez Ariane na orbitę. Jak zapewne wiesz, wynajmujemy system nośny za pieniądze każdemu, kto chce umieścić na orbicie satelitę.

- Wiem.

- Tym razem nastąpiło coś dziwnego. Tuż przed wystrzeleniem rakie­ty nośnej ludzie Brazila powiedzieli, że muszą sprawdzić satelitę i zasłonili go parawanami, na szczęście mój helikopter leciał tak, że udało się porobić sporo zdjęć z góry. Wszystko wskazuje na to, że cichcem zamieniono satelitę, podstawiając nowego. Mam zdjęcia jego wnętrza, ale moi tak zwani eksperci nic nie rozumieją. Wiem, że masz człowieka, który rozwiązuje problemy niemożliwe do rozwiązania przez kogokolwiek in­nego, pozwoliłem więc sobie przesłać ci parę odbitek. Wysłałem kuriera, który za godzinę, dwie powinien być na Heathrow, zaraz potem u ciebie. Na lotnisku czeka na niego samochód.

- Już dzwonię do profesora Grogarty'ego.

- Znów byłem wezwany do Pałacu Elizejskiego i prezydent osobiście zmył mi głowę. Zagroził natychmiastową dymisją, jeżeli ktokolwiek z mo­ich ludzi znajdzie się w pobliżu Brazila.

Kiedy Tweed streścił rozmowę, Monika zapytała:

- Co ten człowiek szykuje?

- Może dowiemy się, jeżeli Grogarty'emu uda się zobaczyć coś na zdjęciach. Skonstruował specjalny mikroskop, dzięki któremu widzi trój­wymiarowo niemal niewidoczne szczegóły. Moniko, zadzwoń do niego, zwykle pracuje całą noc.

Zanim Monika podniosła słuchawkę, telefon znów zadzwonił.

- To Paula.

Tweed natychmiast podniósł słuchawkę. Wziął głęboki oddech, by ukryć niepokój.

- Świetnie, że dzwonisz. Dużo o tobie ostatnio myślałem.

- Dziękuję. Dzwonię z hotelu, z pokoju - ostrzegła. - Przed chwilą dzwonił nasz wspólny znajomy, który pali papierosy, ale ich nie pali. Wiesz, o kim mówię?

- Wiem.

- Ma informację z dobrego źródła, ale dziwną. Zawiera jedno słowo. Ariane.

- Wiem, o co chodzi.

- To dobrze. Jest ze mną Philip, próbował spać na kanapie w salonie, ale oboje nie mogliśmy zasnąć.

- Nic ci nie jest? Wiem o Starym Mieście. Dzwonił Beck, jest wściekły, ale nie martw się. Jak się czujesz?

- Dobrze. Dość dobrze. Tak samo Philip. Nasi konkurenci wydają się znać każdy nasz krok z góry.

- Są znakomicie zorganizowani i dysponują dużymi pieniędzmi. To pomaga.

Starał się jak najuważniej słuchać Pauli, by wyczuć sygnały stresu i wycieńczenia. Na szczęście w jej głosie nie było nic takiego.

- Czy pewien ważny człowiek, którego Newman spotkał w Dorset, ma siedzibę w Bernie? - spytała Paula.

- Ma. Dlaczego?

- Jedziemy tam jutro.

- W Kochergasse. Jedziecie tam oboje? To dobrze. Chciałbym, byście spróbowali spotkać się ze mną jutro późnym wieczorem w Schweizerhofie. Mieszkaliśmy tam kiedyś. Pamiętasz?

- Na pewno przyjdziemy. Będziemy chcieli przyjść. Nie przespałbyś się trochę?

- Mógłbym to samo powiedzieć tobie. Przepraszam, ale muszę jeszcze zadzwonić. Uważajcie na siebie. - Skinął głową Monice, by połączyła go z Grogartym.

- Tweed! A więc jak ja jesteś sową! Znów jakiś problem, prawda? Inaczej nie dałbyś znaku życia.

Tweed miał ogromną ochotę zapytać, czy ma bardzo przekrzywione binokle, ale się powstrzymał.

- Tak, mam problem. Dziwny. - W trzech słowach powiedział, o co chodzi i że zaraz będzie u niego kurier ze zdjęciami podstawionego satelity.

- Brzmi intrygująco. Jak zwykle chcesz ekspertyzy na wczoraj?

- Nie. Na przedwczoraj.

- W takim razie zatrzymaj kuriera, przejrzyj zdjęcia i wyślij mi je przez niego.

- Rano wyjeżdżam za granicę. Bladym świtem.

- To nie marudź z przysłaniem mi kuriera. Bardzo by mi pomogło, gdybyś mógł podać orbitę satelity albo rejony Ziemi, nad którymi przelatuje.

Tweed odłożył słuchawkę i - co robił bardzo rzadko - głośno zaklął.

- Nie chce pomóc? - spytała Monika.

- Chce znać orbitę. Spróbuj się dowiedzieć.

- Nie ma sprawy. - Monika zaczęła wykręcać numer z pamięci. - Jeżeli będziemy mieć szczęście, zaraz się dowiem. Cord Dillon, zastępca dyrekto­ra CIA, jest nie tylko twoim starym kumplem, ale też pracuje do późna w nocy. Langley dzieli od nas pięć godzin, nie jest tam więc wcale tak późno.

- Co ja bym bez niej zrobił? - westchnął Tweed do Newmana.

- Mógłbyś zamknąć sklepik - odpalił Newman.

- Idę siusiu, kiedy wrócę, może rzucimy okiem do królestwa Reginalda. Mam klucz do jego pokoiku.

Okazało się, że drzwi do tak zwanego centrum komunikacyjnego nie są zamknięte. Tweed wszedł pierwszy, za nim Newman i Marler. Reginald pracował z dwoma asystentami.

- Proszę wejść, panie Tweed! - wykrzyknął Reginald zza najwięk­szego w pomieszczeniu urządzenia.

- Już wszedłem.

- Bardzo się cieszę, że nareszcie zainteresował się pan naszą pracą i nawraca się pan na nowoczesne metody.

- Nie nawracam się.

Trzej goście rozejrzeli się po zastawionym komputerami pomieszcze­niu. Wszędzie migotały zielone ekrany. Reginald miał dwadzieścia kilka lat, był szczupły, ale już nosił okulary o grubych szkłach i wyglądał, jakby go wyjęto z grobu. Jedną ręką naciskał klawisze, drugą wskazał na stojące przed nim urządzenie.

- To główny komputer, dlatego wbrew tendencji do miniaturyzacji jest taki duży. Tak jak pozostałe jest podłączony do telefonów. Nasze systemy zabezpieczające są nie do pokonania.

- Są do pokonania - stwierdził Tweed. - Ostatnio zapytałem dyrek­tora mojego banku, czy da mi stuprocentową gwarancję, że nikt nie dostanie się do mojego konta. Najpierw głupio popatrzył, a potem stwierdził, że włamania są nie tylko możliwe, ale wręcz czasami się zdarzają. Zawsze pracuje pan tak późno w nocy?

- Nie, ale odkąd mamy Monty'ego, chcemy skompletować sieć.

- Monty'ego?

- Tak nazywamy główny komputer.

- Monty - mruknął zdegustowany Tweed, kiedy wracali do siebie. Gdy wchodzili do gabinetu, Monika właśnie odkładała słuchawkę.

- Cord spisał się na medal. Są w Langley wściekli, że Paryż nic im nie powiedział o wystrzeleniu nowego satelity.

- Paryż? Przecież to satelita Brazila.

- Najwyraźniej ukrył ten fakt i podał, że satelita jest francuski. Jeżeli jest w tak dobrych stosunkach z prezydentem Francji, może uzyskał w tym zakresie jego pomoc. Cord powiedział, że słyszał o planach wystrzelenia przez Ariane „Łobuza Jeden".

- „Łobuza Jeden?"

- Langley tak ochrzciło satelitę. Sądzę, że to dość trafna nazwa.

- Dobre określenie Leopolda Brazila - stwierdził Marler.

- Wrócił pan Brazil - poinformował Ewę Jose. - Czeka w gabinecie.

- Jeszcze nie jadłam śniadania.

- Ale pani przynajmniej spała, a pan Brazil nie. Jeżeli śpi, wystarczają mu cztery godziny. Jest bardzo dynamiczny.

- Czy nie powinieneś zaczekać z pochlebstwami, aż znajdziemy się w jego obecności? Mówienie ich tylko mnie nie przysporzy ci laurów.

Twarz ciemnoskórego Jose nawet nie drgnęła. Powtórzył, że pan Brazil czeka. Zeszli na parter i Ewa weszła do gabinetu bez pukania. Siedzący obok Brazila Igor wstał i zaczął warczeć.

- Igor woli, jak się puka - powiedział łagodnie Brazil. - Uważa, że to objaw dobrych manier.

- Rozumiem. Chcesz, żebym wyszła, zapukała z respektem i poczeka­ła na pozwolenie wejścia?

- Nie bądź impertynencka. Siadaj. - Ubrany w elegancki garnitur i krawat z Bond Street Brazil promieniował aurą władzy i zdecydowania. Na biurku leżała gruba koperta i bawiło go obserwowanie, jak Ewa stara się nie wbijać w nią wzroku. Gdy usiadła, zaczął mówić: - Spoty­kam się dziś z Tweedem. Zatrudniłem cię, ponieważ umiesz oceniać mężczyzn, szybko odkrywać ich słabe punkty, ugniatać ich jak plastelinę. Jakim człowiekiem jest Tweed? Umiałabyś go tak urobić, by mieć go w ręku?

- Jest jedną wielką tajemnicą.

- Daj spokój. Mówiłaś, że jadłaś z nim kolację. To znakomita okazja, by kogoś poznać.

Ewa zmarszczyła czoło, dalej próbując nie patrzeć na kopertę. Jak zwykle zastanawiała się, jaka odpowiedź zadowoli jej szefa. Brazil czekał, zdawał się czytać jej w myślach.

- To najtrudniejszy człowiek do analizy, jakiego spotkałam. Jest jak kalejdoskop. Czasami jest miły, wręcz wesoły, kiedy indziej nie można domyślić się, co myśli.

- Czyżby był pozerem?

- W najmniejszym stopniu. Powiedziałabym, że jest bardzo ostrożny i zanim cokolwiek zrobi, zabezpiecza teren. Nie złapie go w pułapkę żadna kobieta i jeżeli jakaś by próbowała, przeżyłaby niemiłą niespodziankę. Lubi kobiety, ale jest bardzo wybredny w doborze tych, z którymi ma do czynienia.

- Kontynuuj. To już znacznie lepiej.

- Weźmy Paulę Grey. Bardzo jej ufa.

- Dobrze. Opowiedz o niej.

- Jest atrakcyjna. Przebiegła, prawdopodobnie niezwykle lojalna. Są­dzę, że łączy ich coś szczególnego, opartego na obopólnym szacunku. Czasami można odnieść wrażenie, że jest w nim zakochana.

- A on w niej?

- Jeżeli tak jest, nigdy tego nie okazuje. Ja w każdym razie nic takiego nie zauważyłam.

- Sądzisz, że byli kiedyś w intymnym związku?

- Z pewnością nie. Ich związek jest bez podtekstu fizycznego. Kobieta to wyczuwa.

- Jak Tweed by się zachował w konfrontacji z niebezpiecznym wro­giem? Wiem już, że jest bardzo inteligentny, rozsądny, cichy i panuje nad sobą, ale jak by się zachował?

- Byłby bezlitosny. Bardzo szybko podejmuje decyzje i porusza się jak błyskawica.

- Ciekawe. Zasłużyłaś na kopertę, od której nie możesz oderwać wzroku.

- Dziękuję. - Koperta natychmiast zniknęła w torbie Ewy. Rozpacz­liwie chciała do niej zajrzeć, ale wiedziała, że otwarcie jej w obecności Brazila byłoby błędem, bowiem ujawniłoby jej chciwość. Nie wiedziała, że zatrudnił ją głównie z powodu jej chciwości. Postanowiła zadać pytanie.

- Kiedy poznałam dyrektora banku Zurcher Kredit, byłam u niego w domu z człowiekiem, z którym kazałeś mi się spotkać na dworcu pod zegarem. Kazałeś go przedstawić jako Danzigera Browna, człowieka, który mógłby przekonać dyrektora do pewnego przedsięwzięcia, które mogłoby przynieść bankowi duży zysk. Przedstawiłam panów sobie i zgo­dnie z twoją instrukcją, wyszłam z domu dyrektora. Potem przeczytałam, że został zamordowany.

- No i?

- Czy przedstawiłam mu jego mordercę?

- Opisz pana Danzigera Browna.

- Nie widziałam, jakiego był wzrostu, ale był gruby, płaszcz opinał go ciasno. Garbił się. Nie widziałam włosów, bo miał czarny beret, nie widziałam twarzy. Było zimno i owinął nos szalikiem.

- Jest konsultantem finansowym. Ten, kto zabił dyrektora, musiał się włamać po jego wyjściu.

- Tak samo było, kiedy na twoje polecenie zaprzyjaźniłam się z ban­kierem z Genewy. Zginął tego samego wieczora, kiedy zaprowadziłam do niego następnego wskazanego przez ciebie mężczyznę.

- To czysty przypadek.

- Rozumiem. Słyszałeś o człowieku o przydomku „Machina"?

- Jak?

- „Machina".

- Nie.

Wiedziała, że Brazil kłamie, choć wyraz jego twarzy wcale tego nie ujawnił. Pod tym względem był jak Tweed. Kiedy wyszła, zaczął gładzić Igora i cicho do niego mówić.

- Bardzo obiecujące. Jeśli uda się go przekonać, będziemy nie do pokonania.

22.

Paula i Philip kłócili się jak dzieci.

- Powinniśmy pojechać do Berna pierwszym pociągiem - powiedzia­ła Paula.

- Według mnie to błąd. Jedźmy samochodem.

- Drogi będą w strasznym stanie!

- Poprowadzę. Chyba nie kwestionujesz moich kompetencji w tym zakresie?

- Nie, nie musisz być aż tak drażliwy, ale jadąc pociągiem nie zmęczymy się.

- Potem musimy jechać do Zurychu.

- Wiem! Chyba nie zapomniałeś, że jest ekspres z Berna do Zu­rychu.

- Nie zapomniałem.

- Dlaczego więc jesteś tak uparty?

- Nie jestem uparty, tylko przewidujący. Samochodem bez trudu dotrzemy z Berna do Zurychu na spotkanie z Tweedem.

- Ale pociąg będzie bezpieczniejszy.

- Nie będzie. Jeżeli bandziory Craiga dowiedziały się, że jesteśmy tu, tak samo mogły się dowiedzieć, co zamierzamy dalej, i nie ma pewności, że nie wsiądą do tego samego pociągu.

- Jak mieliby się tego dowiedzieć?! - Zawahała się na chwilę. - A może masz rację. Philipie, chyba masz rację. Wynajmiemy samochód. Ciekawe, co znaczy „Ariane". Tweed najwyraźniej wiedział.

Kiedy francuski kurier dotarł do Park Crescent, Tweed kazał mu zaczekać na korytarzu i wysypał zdjęcia na biurko. Marler, Newman i Monika stali tuż za nim.

- Nic mi to nie mówi - stwierdził po obejrzeniu ich przez lupę i podał ją Newmanowi.

- Mnie też nie - powiedział po chwili Newman. - Miejmy nadzieję, że Grogarty będzie mądrzejszy.

- Moniko, przygotuj kopertę dla profesora i daj zdjęcia kurierowi. Chłopak zna angielski. Niech Butler albo Nield zawiozą go na Harley Street i zaczekają na wypadek, gdyby Grogarty chciał nam szybko je odesłać.

Marler stwierdził, że zamiast do Zurychu, poleci do Genewy, ma tam bowiem znajomego, który zaopatrzy ich w broń. Oczywiście chodziło mu o Rico Savę. Wyliczył, że zdąży złapać w Genewie pociąg i dojechać do Zurychu przed spotkaniem Tweeda z Brazilem. Monika ledwie zdążyła odłożyć słuchawkę porozumiawszy się z Heathrow, by zmienić Marlerowi rezerwację, kiedy telefon znów zadzwonił.

- To Keith Kent, międzynarodowa.

- Co słychać, Kent? - zaczął Tweed.

- Prawdopodobnie będę miał jutro - nie, dziś - informacje o banku z Genewy. Jak będę mógł cię złapać?

- Sekundę. Moniko, jaki jest numer telefonu do Schweizerhofu?

- Będziesz w Zurychu? - zachichotał Kent. - Sprawdzasz mnie, czy dobrze pracuję nad Zurcher Kredit?

- Zawsze cię sprawdzam w dwóch niezależnych źródłach - odparował dowcipem Tweed. - Będziesz mógł mnie zastać pod podanym numerem od piątej po południu szwajcarskiego czasu.

- To na razie.

- Keith Kent jest w Genewie - poinformował obecnych Tweed. - Wygląda, że zrobiło się to dość popularne miejsce. - Ledwie to powie­dział, znów zadzwonił telefon.

- Bill Franklin na linii - poinformowała Monika.

- Nikt chyba dziś nie śpi - przywitał go Tweed.

- Ty chyba nie tylko dziś nie śpisz - odparł Franklin. - Twoja wytrzymałość zawsze mnie zadziwia.

- Nie rób z siebie takiego słabeusza. Co się stało?

- Mój telefon jest bezpieczny. Jak z twoim?

- Daj spokój, Bill. Wiesz, że mam włączony wokoder.

- To dobrze. Mój zespół był bardzo pracowity. Pan Brazil jest obecnie w willi w Bernie przy Kochergasse. To prawie naprzeciw hotelu Bellevue Palace. Wczoraj wieczór przyjechała samochodem kobieta.

- Wygląd?

- Trudny do ustalenia, bo miała na głowie szal, drugi wokół twarzy i okulary przeciwsłoneczne. Po zaparkowaniu w podziemnym garażu tuż za Bellevue podeszła bardzo wolnym krokiem do willi. Mój człowiek oszacował ją po chodzie na między pięćdziesiąt a sześćdziesiąt lat.

- Chyba że udawała. Coś jeszcze?

- Tak, tuż przed nią przyjechał Carson Craig. Wszedł do willi z nis­kim, szczupłym, wyglądającym na wrednego drania mężczyzną. Zadzwo­nię znowu, jak będę wiedział więcej.

- Zapisz sobie ten numer. - Tweed podał numer Schweizerhofu. - Będę tam jutro po południu.

- Znów zaczynasz podróże. A więc przechodzisz do ofensywy?

- Niekoniecznie. Informuj mnie na bieżąco.

- Jeszcze jedno. Obserwator przed willą Brazila przekazał mi, że zaraz po Craigu i jego koleżce Kochergasse przejechała duża grupa motocyklis­tów, zaparkowali w tym samym garażu co kobieta i poszli do willi. Byli ubrani w czarne skóry i mieli hełmy. Wczoraj była w Genewie bitwa pomiędzy tak samo ubranymi ludźmi i nie wiadomo dokładnie kim. Miejscowi mówią na nich Skórzane Bombowce. Wygląda na to, że przenieśli się do Berna.

- To bardzo ciekawe. Dziękuję, Bill.

- Ta ostatnia wiadomość daje mi do myślenia - stwierdził Marler. - Będziesz w Zurychu potrzebował ochrony.

- Bez dwóch zdań - przytaknął Newman. - W dalszym ciągu uwa­żam, że to może być pułapka.

- A ja nie - odparł Tweed. - Zaczynam wyczuwać Brazila i sądzę, że kieruje się czymś na kształt co prawda specyficznego, ale kodeksu honoro­wego. Teraz pozwólcie mi się pół godziny zdrzemnąć. - Kiedy zdejmował krawat, wszedł Pete Nield.

- Może przyjdę później? - spytał patrząc na Tweeda.

- Nie. O co chodzi?

- Nie zdążyłem jeszcze powiedzieć, co odkryłem w Dorset, kiedy zostałem tam sam. Buchanan szaleje, wbił sobie bowiem do głowy, że kluczem do wyjaśnienia morderstw jest Marchat, i przewraca hrabstwo do góry nogami, by go znaleźć.

- Życzę mu szczęścia - stwierdził Tweed. - Marchat jest gdzieś w Szwajcarii. - Zamknął oczy i zasnął.

Kiedy wyjeżdżali rano pożyczonym na lotnisku audi, padał śnieg. Philip prowadził. Paulę świerzbił język, by powiedzieć: „A nie mówiłam", ale się powstrzymywała.

- Pięknie tu - powiedziała, patrząc na daleką Jurę i ośnieżone dachy wiejskich domów. - Mamy ogon?

- Jak na razie nie.

- O której powinniśmy być w Bernie?

- Na śniadanie w Bellevue Pal[]'ace. Ciekawe, co Arenie miał na myśli mówiąc o Bernie.

- Pewnie szuka czegoś, co Tweed bez trudu wstawi do układanki, którą tworzy.

- Ciekaw też jestem, gdzie jest teraz „Machina".

- Nie popsuj wycieczki. Podoba mi się.

Tweed obudził się, przeciągnął, wstał i włożył marynarkę. Czuł się rześki jak skowronek.

- Głęboko spałeś. Dzwonił Cord Dillon z CIA i nawet nie drgnęła ci powieka.

- Czego chciał?

- O ile dało się ustalić, satelita Brazila, czyli „Łobuz Jeden", leci nad Azją, Europą, Londynem, Atlantykiem, Waszyngtonem, San Diego i Pa­cyfikiem. Cord uważa, że orbita jest dziwna, gdyż bardzo zmienna. Wścieka się, ponieważ podstawowa orbita prowadzi nad Pentagonem. Zadzwoni znów, kiedy dowie się więcej.

- Dziwne. - Tweed podszedł do globusa i przeciągnął palcem po podanej trasie.

Zadzwonił telefon.

- Profesor Grogarty - powiedziała Monika.

- Jest szybki. Może ma tylko pytanie.

- Tweed? Rozgryzłem to. Dzięki mojemu mikroskopowi. Zdjęcia twojego satelity pokazują przenośną przełącznicę telefoniczną. Coś genial­nego. Są tam tysiące numerów, ale znam kilka z nich.

- Na przykład?

- Supertajny numer Pentagonu. Dający połączenie z ich kompu­terami.

- Skąd go znasz?

- Ciągle mnie o coś pytają, muszę więc mieć gdzie dzwonić. Jest też tam twój numer! Jaka jest orbita tego cholerstwa?

Tweed powiedział dodając, że „Łobuz Jeden" najwyraźniej ma bardzo zmienną orbitę.

- To sprawka Iriny Kriwickiej. Pamiętasz, że ci wspominałem o rosyj­skiej specjalistce od sterowania satelit z pomocą lasera? W tym satelicie jest laser, ale gdzieś na ziemi musi być sterująca nim stacja. Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś tak pełnego nowinek.

- Czy do stworzenia takiego urządzenia potrzebny byłby zespół?

- Niezbędny. Składający się dokładnie z ludzi znajdujących się na twojej liście. To urządzenie na najwyższym poziomie. Odsyłam ci kuriera ze zdjęciami.

- Nie wiem, jak ci się odwdzięczę.

- Przyślij mi butelkę Chateau d'Vquem.

Tweed odłożył słuchawkę, popatrzył na Monikę i zapytał:

- Czy mój telefon jest połączony z komputerowym złomowiskiem na górze?

- Chciałam ci powiedzieć, ale byłeś tak zajęty. Nie, prawda jest taka, że nie wiedziałam, jak ci to powiedzieć. Bałam się, że mnie zwymyślasz.

- Za co?

- Kiedy byłeś w Dorset, przyszedł Howard z paroma ludźmi i pod­łączył tam twój telefon. Protestowałam, ale wydał mi polecenie służbowe.

- Wiedział, jaki wybrać moment. Dobrze wie, że mój numer jest jednym z najtajniejszych w tym budynku. - Przyjrzał się grubemu, prawie zlewającemu się z szarością ściany kablowi, który wychodził przez otwór w ścianie na korytarz. - Howard robi się na stare lata przebiegły .

- Kiedy Tweed przekazał to, co powiedział mu Grogarty, Monika stwierdziła:

- To dla mnie zbyt trudne. Nie mógł opowiedzieć tego prościej? - Zadzwonił telefon i podniosła słuchawkę. - To znów Grogarty.

- Witam, ale skracaj się. Mam niedługo samolot.

- Zawsze coś zaraz masz. Chciałem tylko przypomnieć, że jeden z ekspertów z listy - Ed Reynolds z Kalifornii - jest specem od sabotowa­nia systemów komunikacyjnych. Słuchasz?

- Tak. Mów dalej.

- Przemądrzali pseudonaukowcy stworzyli globalny system komuni­kacyjny. Scentralizowali komunikację. Sądzę, że ta zabawka ze zdjęć mogłaby być bardzo skutecznym instrumentem sabotażu światowego systemu komunikacyjnego. Pytanie brzmi: „Dlaczego zamierzają to zro­bić?" I: „Kiedy?" Miłej podróży.

Tweed przekazał nowości od Grogarty'ego, Marler skinął głową, włożył płaszcz i wyszedł.

- Musimy zlokalizować kierującą satelitą stację naziemną - rzekł z zadumą Tweed.

- Jak? - spytał Newman.

- Nie mam zielonego pojęcia.

23.

Po przyjeździe do Genewy Marler odbył tę samą drogę co Paula. Jechał taksówką i poprosił o wysadzenie przed Hotel des Bergues. W odróż­nieniu jednak od Pauli nie wszedł do hotelu, lecz od razu ruszył mostem przez Rodan. Kilka razy stawał i odstawiał torbę, jakby była zbyt ciężka, służyło to jednak wyłącznie sprawdzaniu, czy nikt za nim nie idzie. Była najgorsza pora roku - mimo dość późnej pory nie było jeszcze widno, niebo zasnuwały ponure ciemne chmury. Pod nogami czuł grubą warstwę lodu. Kiedy mijał wejście do sklepu Savy, czuł, że jest obserwowany. Przeszedł jeszcze kilkaset metrów i gwałtownie się odwrócił - za nim nie było nikogo. Wrócił do sklepu z bronią, zadzwonił i zamknął oczy. Jak zwykle zapaliło się jaskrawe światło, dopiero po długiej chwili otworzono okienko.

- Zamknięte - rozległ się głos Savy.

- Nie dla mnie. To ja, Marler. Marler.

Światło zgasło, drzwi się otworzyły i wszedł do środka.

- Jak miło znów cię widzieć. Nie tylko dlatego, że dasz mi zarobić. Dlaczego nigdy nie wpadasz tylko pogadać i się napić?

- Kiedyś tak zrobię. Co lubisz?

- Dobre brandy.

- Przywiozę. Kiedy będę miał trochę wolnego czasu. Może od razu dwie butelki?

- Żebyśmy mieli czas porozmawiać. W czym mogę ci pomóc?

Marler przedstawił listę - bardzo długą. Po raz pierwszy odkąd się poznali, Sava wyglądał na zaskoczonego.

- Zamierzasz oczyścić Szwajcarię, planujesz wojenkę?

- Druga strona zaczęła wojnę, my tylko zamierzamy ją zakończyć.

- W czym zamierzasz to nieść?

Marler wyjął dwie duże torby z paskami do zarzucenia na ramię i Sava zaczął je ostrożnie pakować.

- Było u mnie wczoraj dwoje twoich przyjaciół - powiedział Sava.

- Wiem. - Nie uszło uwagi Marlera, że Sava nie zdradził, iż jednym z klientów była kobieta. Świadczyło to o jego dyskrecji.

Każdy pakowany przedmiot był owinięty w folię i tak ułożony, by się nie przesunął ani nie obijał o inne. Przy zamówionym przez Marlera zestawie było to dość ważne. Sava podał mu waltera - Marler sprawdził mechanizm, włożył magazynek i wsunął pistolet do kabury na biodrze. Na koniec zapłacił odliczając z grubej koperty kilkanaście banknotów tysiącfrankowych, zarzucił torby na ramiona i upewnił się, czy na rogu na postoju są taksówki.

- Uważaj na siebie - powiedział Sava otwierając kolejne rygle i zamki.

- Ty też. Będę pamiętał o brandy.

Niedługo miał gorzko wspominać swe słowa.

Mężczyzna, który stał po drugiej stronie ulicy w cieniu bramy, zaczekał, aż Marler zniknie w oddali. Potem szybko podszedł do drzwi sklepu Savy i rozejrzał się. Jedynie gdzieś w oddali widać było spieszących do pracy ludzi. Sięgnął do znajdującej się niedaleko drzwi wnęki w murze i oderwał umocowane tam na przyssawki niewielkie pudełeczko. Ściągnął kaptur, przystawił pudełeczko do ucha i nacisnął klawisz od­twarzania.

Zamknięte.

Nie dla mnie. To ja, Marler. Marler.

Wsunął pudełko do kieszeni, wziął głęboki wdech i nacisnął dzwonek. Jak zawsze, zapaliło się światło. Musiał długo czekać, ale był do tego przyzwyczaj ony.

- Kto tam? Sklep zamknięty.

- Przysyła mnie Marler. Zapomniał o czymś.

Światło zgasło, drzwi zostały otwarte, gość wszedł. Był średniego wzrostu, nieco przygarbiony. Wyglądał na otyłego, zapięty na guziki płaszcz opinał mu ciasno brzuch. Miał nasadzony głęboko na oczy kapelusz i szalik wokół ust.

- Słucham - spytał Sava nieco zaniepokojony. - Zdawało mi się, że dałem mu wszystko.

- Chce smith-wessona, trzydziestkęósemkę.

- Jeszcze jednego?

- Jeszcze jednego.

- Dziwne. Nigdy o niczym nie zapomina.

- Coś takiego jak leży tutaj - powiedział gość wskazując palcem. Sava odruchowo przekręcił głowę, choć pamiętał, że we wskazanym kierunku nie ma żadnej broni. Kiedy się odwrócił, przybysz błyskawicznie się poruszył. Jedno ramię objęło szyję Savy, drugie unieruchomiło jego tułów. Wystarczyło błyskawiczne szarpnięcie, by Sava miał skręcony kark. Nie żył, nim zabójca położył ciało na podłodze. Przybysz zdjął grube moto­cyklowe rękawice - pod spodem miał chirurgiczne rękawiczki. Porobił coś przy drzwiach, uchylił je i wyjrzał na zewnątrz. Ulica była pusta. Wyszedł i przymknął drzwi tak, by się nie zatrzasnęły. Nie chciał, by zbyt wiele czasu upłynęło do momentu odkrycia zwłok.

24.

- Po co ci opisy Pauli Grey, Boba Newmana i Philipa Cardona, nie wspominając o Billu Franklinie?! - spytała Craiga Ewa Warner.

Byli w berneńskiej willi Brazila. Spotkała go na schodach i z przymil­nym uśmiechem zaprosiła do przydzielonego jej pokoju. Craig, który całkiem błędnie zinterpretował zaproszenie - dokładnie jak to zaplanowa­ła - poszedł jak baran na rzeź i musiał wysłuchiwać jej wrzasków. Był wytrącony z równowagi, nie mieściło mu się w głowie, że tak może się do niego zwracać kobieta. Wbijał w nią ogłupiały wzrok i próbował uciszyć.

- Jak śmiesz tak się do mnie odzywać?

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, śmieciu! - wykrzyczała.

- I nie zamierzam!

- Słyszałam wczoraj, jak przekazujesz komuś ich rysopisy przez telefon! Czy pan Brazil wie, do kogo dzwoniłeś? Czy w ogóle wie o tym telefonie?

Agresja Craiga zniknęła jak prażony słońcem wiosenny śnieg. Był przerażony i zdradzała go mina. Ewa wiedziała, że ma go w ręku.

- To było poufne. Mam określone zadania i szef daje mi szerokie uprawnienia.

- A więc Brazil nie wie o tym telefonie! Do kogo dzwoniłeś?

Craiga przerażała ta kobieta. Wytarł spocone dłonie o spodnie. Ewa stała przed nim z opartymi o biodra dłońmi, zachwycona, że może poniżyć łobuza, którym zawsze gardziła. Panowała całkowicie nad sytuacją.

- Jestem pewien, że lubisz kosztowne rozrywki - zaczął po chwili. - Może rozwiązałaby sprawę mała premia.

- Nie podoba mi się słowo „mała".

Wyciągnął z kieszeni portfel i wyjął z niego dwa banknoty tysiącfrankowe.

- Połóż je na stole - kazała.

Zrobił, co kazała, nienawidząc ją za to, że poniża go niczym służącego. Patrząc na pieniądze, kiwnęła na niego palcem i zrobił krok w jej kierunku.

- Stój! Naprawdę jesteś taki głupi, by nie domyślić się, że masz tylko znów sięgnąć do portfela?

- To za mało?

- O wiele za mało. Jesteś nieźle nadziany.

Z głębokim westchnieniem wyciągnął kolejne trzy banknoty i dołożył je do poprzednich. Pięć tysięcy franków szwajcarskich. To była łapówka na dużą skalę.

- Zostaw pieniądze, gdzie leżą, i wynoś się.

Craig popędził do swojego gabinetu. Ledwie zamknął drzwi, zadzwo­nił telefon. Zaklął szpetnie i podniósł słuchawkę.

- Craig. Kto mówi?

- Ktoś, na czyj telefon czekałeś - powiedział piskliwy głosik.

- Zaczekaj chwilę, muszę zamknąć drzwi. - Powinien był pilnować tego, zanim tej głupiej krowie udało się go podsłuchać. - Jestem -powiedział po chwili.

- To twój prywatny telefon?

- Tak, nie martw się.

- Ja się nigdy nie martwię, jedynie sprawdzam. Robota wykonana, pan Rico Sava opuścił nas.

- Rozumiem.

- W takim razie bądź uprzejmy przesłać ustaloną sumę na moje konto numeryczne. Dość szybko, proszę.

Połączenie zostało przerwane i Craig poczuł, że znów się poci. Coś w głosie „Machiny", którego tożsamości nie znał, zawsze go niepokoiło. Choć dysponował sporymi funduszami, z których większość trafiała do motocyklistów, płacenie mu przyprawiało Craiga o ból głowy, bowiem od czasu do czasu Jose przeprowadzał z polecenia Brazila kontrole wydat­ków. Craigowi nie podobał się też sposób komunikacji z „Machiną". Za kilka godzin zadzwoni telefon i ktoś poda kolejny numer, pod którym można zastać „pana Browna", a będzie to jak zawsze automatyczna sekretarka, która poda kolejny numer telefonu. Craig nalał sobie dużą whisky i usiadł za biurkiem. Od dawna uważał, że Brazil działa zbyt łagodnie i kiedy kilka miesięcy temu spotkał się z przyjacielem, który miał znajomości w świecie przestępczym, poprosił go o kontakt z bardzo dobrym zabójcą. Dostał numer telefonu, po tygodniu „Machina" oddzwonił i podał swoje warunki. Tak zaczęły się tajne kontakty Craiga.

Zaczęto gwałtownie stukać do drzwi - na zewnątrz stał Jose.

- Pan Brazil chce się natychmiast z tobą widzieć.

- Dziś wieczór mam spotkanie z Tweedem w hotelu Schweizerhof w Zurychu. Mówię to na wypadek, gdybyś chciał się ze mną skontak­tować. Zawiezie mnie Jose. Musimy zaraz wyjeżdżać, chcę bowiem przed spotkaniem zadzwonić do przyjaciela w Zurychu.

- Potrzebuje pan ochrony.

- Nie będzie żadnej ochrony. Ufam Tweedowi. Raz już z nim roz­mawiałem, na kolacji w Londynie.

- Potrzebuje pan ochrony. Zaraz wszystko zorganizuję.

- Powiedziałem: żadnej ochrony! Jesteś głuchy?

Kiedy wjeżdżali do miasta, już nie padało, ale ulice były przykryte grubą warstwą śniegu. Paula wskazała mijany budynek.

- Popatrz, sople zwisają z rynien tak gęsto, że wygląda to jak płot ze sztachet. Jest zimno i jestem głodna.

- Jesteśmy już na Kochergasse. To Bellevue Palace. Zaparkujemy w podziemnym garażu i pójdziemy na angielskie śniadanie.

- Świetnie, burczy mi w brzuchu.

Pierwszą osobą, którą zauważyli po wejściu do hotelowego holu, był Archie, który siedział przy stoliku pod oknem. Stała przed nim taca z kawą.

- Nie do wiary - powiedziała Paula podchodząc. - Jak to możliwe, że się tu spotykamy?

- Ponieważ mogę stąd obserwować willę Brazila - szepnął Archie. - To ten stary kamienny budynek, cofnięty od ulicy.

- Przysiądziemy się - powiedział Philip. - Jeżeli nie masz nic przeciw­ko temu.

- Zapraszam. Co chcecie? - zapytał, skinąwszy na kelnera. - Zaczyna się coś dziać. Ten samochód, który podjeżdża pod dom, to chyba limuzyna Brazila. Jose za kierownicą. Tak, teraz wychodzi Brazil. Jaki wytworny! Musi jechać na spotkanie z kimś bardzo ważnym.

Paula wymieniła spojrzenia z Philipem, oboje nic jednak nie powie­dzieli.

- Ciekawe - ciągnął Archie, kiedy limuzyna odjechała spod willi. - Jedzie bez bandziorów, którymi otacza go Craig. Musi ufać temu, z kim się spotyka. Wyglądał na zaniepokojonego, jakby miał nadzieję, że uda mu się coś ważnego, ale się boi, że sprawa nie wypali.

- Skąd to wszystko wiesz z tak daleka? - spytał Philip.

- Ponieważ spędziłem wiele godzin obserwując go w najrozmaitszych miejscach i sytuacjach. Uważnie studiowałem jego zachowanie. To wielka osobowość i nic dziwnego, że słuchają go prezydenci i premierzy na całym świecie.

- Jajka i bekon są wspaniałe - wtrąciła Paula.

- Tak, kawa też - dodał Philip.

Archie cały się napiął, potem przysunął blisko okna.

- Proszę! Bardzo ciekawe.

- Co się dzieje? - spytał Philip, który siedział plecami do willi.

- Podjechał inny wielki samochód. Volvo. Jeżeli się nie mylę, prowa­dzi go wyjątkowo obrzydliwy drab o imieniu Gustav. Pomocnik Craiga.

- Nie przerywaj - poprosił Philip.

- Coraz lepiej. Zjawiła się Jego Lordowska Mość. Wielki człowiek osobiście. Pan Carson Craig. W bardzo eleganckim garniturze i z torbą, która wygląda na ciężką.

- Wygląda jak poważny biznesmen - stwierdziła Paula. - Dziwne, nie tak opisał go Newman po spotkaniu w Greenville Grange.

- A tu mamy łagodnego Gustava. Też z ciężką torbą. W środku jest z pewnością broń.

- Po schodach schodzi dwóch następnych twardzieli - informowała Paula. - Też wyglądają jak biznesmeni. Wsiadają z tyłu do volvo. Gustav prowadzi, obok niego siedzi Craig. Odjeżdżają.

Philip kątem oka zauważył mijający hotel samochód, który pojechał w tym samym kierunku co limuzyna Brazila. Archie zamyślił się głęboko.

- Jeden z moich informatorów powiedział mi co nieco o Craigu. Zajmuje się ochroną Brazila, ale uważa, że wie lepiej od swojego szefa, co robić, i jest znany z bardzo brutalnych, bezlitosnych metod działania. Możliwe, że Brazil nie zażyczył sobie eskorty, ale Craig znów kieruje się swoimi prymitywnymi odruchami.

- Nie podoba mi się to - stwierdził Philip patrząc na Paulę. - Nie podoba mi się. Chyba powinniśmy ruszyć do miejsca przeznaczenia.

- Też tak uważam.

Philip zapłacił i wkładając płaszcz, szepnął:

- Archie, musisz teraz sam o siebie zadbać. Wilki wyszły na żer.

- Chciałbym tylko przypomnieć o jednym - odparł Archie. - O An­tonie Marchacie w kantonie Yalais.

Ewa stała przy wychodzącym na Kochergasse oknie i obserwowała odjazd Brazila. Zaskoczyło ją, kiedy Craig, znienawidzony przez nią Gustav i jeszcze dwóch ludzi ruszyło w tym samym kierunku. Dlaczego Craig nie pojechał tuż za limuzyną, co byłoby zgodne z normalną procedurą? Czyżby znów działał na własną rękę? Postanowiła zaczekać, aż dotrą do niej plotki, co się dzieje. Może uda się wyciągnąć od Craiga kolejne pięć tysięcy? W tym momencie zesztywniała. Choć ukryta za gęstymi firankami, cofnęła się o krok. Nie wierzyła własnym oczom, ale nie mogła zignorować faktu, że z Bellevue Palace wyszli Philip i Paula Grey. Ktoś wszedł do pokoju i wyjrzał jej przez ramię za okno. Był to Marco, jeden z ochroniarzy. Otworzył z klucza szufladę, wyjął z niej długi nóż i wsunął go w pochwę przy pasku.

- Marco, chodź tu szybko!

- Co jest?

- Widzisz tych dwoje? Idź za nimi. To wrogowie pana Brazila.

- Już mnie nie ma.

Paula szła obok Philipa schodzącą w dół garażu rampą. Poślizgnęła się, Philip złapał ją i zastygła w bezruchu. Dała znak, by się nie ruszał. Stali pod ścianą. Po drugiej stronie ulicy szedł wysoki mężczyzna. Był ubrany jak Rosjanin - w futro i futrzaną czapę. Philip wbił w niego wzrok, otworzył usta, by coś powiedzieć, ale Paula go ubiegła.

- To Bill Franklin. Poznaję po chodzie. Co on tu robi?

- Wszedł do apteki i czeka w kolejce. Sprawdzę nasz samochód.

- To miasto jest jak mrowisko.

Philip zbiegł na dół, Paula czekała zdenerwowana, że Franklin wyjdzie z apteki, nim Philip wróci. Na szczęście zdążył przed Franklinem. Marco, który udawał, że studiuje wywieszone u wejścia do hotelowej restauracji menu, zdziwił się, kiedy Philip zniknął. Uznał, że poszedł do pracownika garażu dowiedzieć się, dokąd pojechał Brazil. Kiedy Philip dwie minuty później wybiegł na górę, było to dla Marco potwierdzeniem jego założe­nia. Obiektowi najwidoczniej udało się szybko przekupić pracownika.

- Jest jeszcze w aptece - poinformowała Paula.

- Spróbujmy przejść na drugą stronę ulicy. Pod osłoną przejeżdżają­cego tramwaju.

Właśnie udało im się przejść na drugą stronę ulicy, kiedy Franklin wyszedł z apteki, rozejrzał się i ruszył ku Munstergasse - wąskiej bruko­wanej uliczce, prowadzącej do ogromnej, dominującej nad Bernem kated­ry. Philip i Paula szli za nim ostrożnie, co chwila się zatrzymując, niby dla obejrzenia wystaw. Minęli kilka piekarń, galerii, antykwariatów i cukier­nię. Bez przerwy musieli uważać na lód pod nogami. Za nimi sunął Marco. Po minięciu kilku przecznic nagle stracili Franklina z oczu.

- Gdzie on się podział? - mruknął Philip.

- Idźmy dalej, to może się dowiemy.

Kiedy dotarli do kolejnego poprzecznego zaułka, w którym nie pomie­ściłyby się obok siebie dwie osoby, zauważyli w głębi ubraną w futra postać - zdawała się znikać w ścianie. Weszli w zaułek. Było tu ciemno i, jak na złość, zaczął padać śnieg.

- Tu zniknął - powiedziała Paula, kiedy prawie doszli do końca zaułka. W zagłębieniu w murze były drzwi, do których prowadziły dwa kamienne, wytarte pośrodku od wiekowego używania schodki. Tabliczka obok oznajmiała: EMIL VOIGT - ADWOKAT.

- Przyszedł do adwokata - stwierdziła Paula. - Schowam się w na­stępnej uliczce, ty wróć na Munstergasse, spotkamy się przed wejściem do garaży, kiedy ktoś z nas dowie się, dokąd Franklin zamierza iść.

- Bardzo dobry pomysł.

Philip odwrócił się, by wrócić, skąd przyszedł, i przez padający śnieg zauważył przed sobą szczupłą postać w brązowym skórzanym płaszczu.

- Ty szpiegu! - wrzasnął Marco gardłowym niemieckim. - Chcesz się dowiedzieć, dokąd pojechał pan Brazil! Jesteś jego wrogiem!

Jak zwykle porywczy, Marco wyciągnął nóż i skoczył ku Philipowi. Był pewien, że zasłuży sobie w ten sposób na pochwałę, może nawet na awans. Ponieważ Philip równocześnie sięgał po pistolet i cofał się, stracił równowagę. Kiedy padał na plecy, Marco uniósł nóż, zrobił dwa kroki do przodu, poślizgnął się na tym samym kawałku lodu co Philip i poleciał na ścianę. Zjawiła się zaalarmowana krzykami Paula i kiedy Marco zaczął wstawać, zdzieliła go w skroń kolbą browninga. Padł na ziemię jak kłoda.

- Dajmy sobie spokój z Franklinem - powiedział Philip wstając szybko. - Najwyższy czas ruszać do Zurychu. Franklin będzie miał niespodziankę, kiedy wyjdzie. Poza tym dzięki za uratowanie życia.

25.

Ewę drażniło, że jest zamknięta w willi. Brazil wydał jednoznaczne polecenie, że ma nie wychodzić. Jeszcze nigdy nie była w Bernie i chętnie przeszłaby się po sklepach. Pięć tysięcy franków od Craiga paliło ją w kieszeni. Kiedy tylko miała pieniądze, zawsze wydawała je jak najszybciej. Poza tym miała ciekawe wieści dla Brazila - widziała w Kochergasse Philipa i Paulę Grey. Zadzwonił telefon i podniosła słuchawkę z ciekawością, kto dzwoni.

- To ty, Ewo? Świetnie. Tu Brazil, dzwonię ze stacji benzynowej.

- O co chodzi?

- Bierz walizkę, wsiadaj do samochodu i jedź natychmiast do Zury­chu. Zarezerwowałem ci pokój w Bauren-Ville. To na Bahnhofstrasse, niedaleko.

- Wiem, gdzie to jest.

- Więc ruszaj. Spieszę się. Czekaj w hotelu, aż przyjadę.

Czekaj w hotelu, aż przyjadę". Co za szczęście, pomyślała Ewa biegnąc do sypialni, by się spakować. Bahnhofstrasse. Tyle tam wspania­łych sklepów.

- Ciekawe, czy zabiłam tego bandziora w zaułku - powiedziała Paula myśląc na głos.

Philip prowadził, przed godziną wyjechali autostradą z Berna. Padał gęsty śnieg, od czasu do czasu wyprzedzali pługi.

- Nie zabiłaś go. Sprawdziłem tętnicę szyjną, miał normalny puls. Co z tego, gdybyś go zabiła? Wybór był prosty - on albo ja, bez wahania zabiłby mnie tym wielkim nożem. Jak byś się czuła, gdybyś nie przybiegła na czas?

Paula spojrzała na niego uważnie. Nie był to mężczyzna w szponach Ewy. Możliwe, że jeszcze cierpiał z powodu straty Jean, ale wrócił już do formy.

Tweed siedział w samolocie obok Newmana. Butler i Nield lecieli tą samą maszyną, ale polecił im udawać, że się nie znają.

- Jeżeli Archie się nie myli, Brazil ma częściowy spis członków naszego zespołu - wyjaśniał. - Wie o tobie, Pauli i podejrzewa Billa Franklina, ale nie wie o Philipie, Butlerze, Nieldzie i Marlerze i lepiej niech tak zostanie.

- A jedynymi, którzy mogli mu przekazać tę informację, są Ewa, Kent i Franklin, gdyż widzieli nas w Dorset.

- Franklin odpada. Nie umieściłby się na liście. Ciekaw jestem, dlaczego Brazilowi tak zależy na tego typu spisie.

- Wygląda to na spis celów zamachów. Coś dla pana Craiga. Może nawet dla „Machiny".

- Ciekawe, gdzie on teraz jest - mruknął Tweed.

Samolot zaczął schodzić nad Zurychem.

Keith Kent jechał wynajętym audi autostradą z Genewy do Zurychu. Mimo zimna miał otwarte okno, niemal do przesady bowiem uwielbiał świeże powietrze. Był oczywiście ciepło ubrany. Nucił pod nosem i z rado­ścią wyprzedzał ciężarówki. Słuchał kasety Sade - jej aksamitny, zmys­łowy głos doskonale pasował do jego nastroju. Znów zarabiał, a zawsze wprawiało go to w lekką euforię. Może kupi sobie na Bahnhofstrasse naprawdę drogi garnitur. Wyjechał z Genewy wcześnie rano, a jego celem był Zurcher Kredit Bank na Talstrasse - równoległej do Bahnhofstrasse. Było to bardzo wygodne. Wyprzedzał mercedesa z atrakcyjną blondynką za kierownicą - pomachał do niej i ona mu odpowiedziała. Kent był przystojnym mężczyzną. Żałował, że nie stoją w korku w Zurychu, może wtedy namówiłby ją na kolację. Przy jego zmyśle obserwacji bez trudu zauważył, że blondynka nie ma obrączki. Miał zasadę, by nie angażować się w żadne związki z mężatkami - nie z powodów etycznych, ale dla uniknięcia kłopotów. Dotarł do Zurychu około południa, przejechał powoli Talstrasse i obserwował. Pod Zurcher Kredit Bank podjechał wielki czarny mercedes z przyciemnionymi szybami. Kent stanął przy wolnym parkometrze i obserwował limuzynę. Wysiadł z niej wysoki mężczyzna, podszedł do banku, gdzie przywitał go dżentelmen w czarnym garniturze, i obaj weszli do środka.

Nie było wątpliwości, że przybyszem jest Leopold Brazil. Był ostatnim człowiekiem, którego Kent się tu spodziewał. Myślał o wydarzeniach minionych tygodni: najpierw wyszło na jaw, że z Zurcher Kredit zniknęły stanowiące gros kapitału banku obligacje, potem został zamordowany dyrektor. Kiedy dowiedziano się o zniknięciu obligacji, Zurych zatrząsł się w posadach. W panice zaczęto mówić o założeniu konsorcjum wielkich banków, mającym uratować Zurcher, wkrótce jednak okazało się, że oddziały mają wystarczające fundusze, by zachować płynność finansową. Brazil był konsultantem tego banku i honorowym członkiem zarządu. Kent nie mógł zrozumieć, w jaki sposób zdobył to drugie stanowisko, bowiem prawo szwajcarskie pozwala piastować kierownicze stanowiska w sektorze bankowym jedynie Szwajcarom.

- Będę musiał chyba nieco odłożyć wizytę w banku - mruknął pod nosem.

Przed samochodem Kenta zatrzymała się taksówka i wysiadła z niej starsza dama. Kierowca wyjął z bagażnika ciężką torbę, kobieta podała mu pieniądze, taksówkarz pogardliwie na nie popatrzył, wsiadł do samo­chodu i odjechał. Dama rozglądała się mocno zdziwiona. Kent wyskoczył z samochodu.

Co się stało?

Moja torba jest bardzo ciężka. Powiedziałam kierowcy, że miesz­kam na drugim piętrze. Jak mam wnieść tę torbę na górę?

- Na drugim piętrze? Żaden problem, proszę iść za mną. Niech się pani nie spieszy.

Podniósł torbę, która sprawiała wrażenie pełnej cegieł, ale niemal wbiegł z nią po schodach, dopiero po dłuższym czasie pojawiła się starsza pani. Otworzyła drzwi i Kent wniósł wyjątkowo ciężką torbę do środka. Zwalił ją na wskazanej otomanie. Mieszkanie było zagracone starymi meblami i zalatywało stęchlizną. Staruszka opadła na fotel i patrzyła na niego bez śladu sympatii.

- Niech pan już idzie.

- Jak najbardziej. Wszystko w porządku?

- Tak. Proszę iść.

Zbiegł na dół ciekaw, czy dostał mandat za niewrzucenie do parkometru monet. Z wyjątkiem limuzyny przed bankiem ulica była pusta, ciemnoskóry szofer polerował przednią szybę. Kent wsiadł do swojego samochodu i poruszył ręką, w której niósł torbę. Ani przez chwilę go nie zabolała - był silny i w znakomitej formie. Ruszył labityntem jednokierunkowych uliczek. W końcu zaparkował w podziemnym garażu Globusa, wielkiego domu towarowego tuż przy krańcu Bahnhofstrasse, i dla rozprostowania nóg ruszył spacerkiem do wielkiego placu przed dworcem głównym. Zjechał ruchomymi schodami do pasażu handlowego - Shopville, przeszedł nim i kolejnymi schodami wjechał do hali dworca. Kupił kubek kawy i znów wyszedł na plac. Panował tu nieustający ruch, poza samochodami ze wszystkich kierunków nadjeżdżały wielkie niebieskie tramwaje. Po drugiej stronie placu znajdował się hotel Schweizerhof. Kent szedł popijając kawę, kiedy pod Schweizerhof podjechała taksówka. Wysiedli z niej Tweed i Newman.

Ich przybycie nie było tak dyskretne, jak Tweed by sobie życzył. Kiedy weszli do holu, na ich widok wstał wysoki mężczyzna w czarnym gar­niturze. Był szpakowaty, miał szare oczy, wypielęgnowane siwe wąsiki i ponury wyraz twarzy. Arthur Beck z policji federalnej.

- Tweed, muszę natychmiast z tobą porozmawiać. Z tobą też, New­man. Wynająłem pokój, w którym nikt nie będzie nam przeszkadzał. Tedy, proszę.

- Mam nadzieję, że ty płacisz za pokój - powiedział Tweed.

- Policja nie płaci - odburknął Beck wchodząc do windy.

- Nie powinniśmy się zameldować?

- W recepcji doskonale was znają.

- A niech to! - rzucił Newman. - Nie jedliśmy jeszcze i jestem głodny!

- Będziesz musiał zaczekać.

Wysiedli z windy i Beck zaprowadził ich do pokoju.

- Siadajcie.

- Widzisz, jaki ten Arthur miły, jak się o nas stara - powiedział Tweed do Newmana.

Beck wziął krzesło, odwrócił je oparciem do przodu i usiadł naprzeciw gości. Położył łokcie na oparciu i wbił w nich wzrok. Nie odzywał się. Tweed i Newman, którzy doskonale znali tę policyjną taktykę, też nic nie mówili. W końcu Beck się odezwał.

- Czy rano w Bernie był ktoś z twoich ludzi? - spytał patrząc na Tweeda.

- Nic o tym nie wiem - odpowiedział Tweed zgodnie z prawdą. - Dlaczego pytasz?

- Znasz niejakiego Marco? Bandziora od machania nożem?

- Nie.

- Ktoś anonimowy zadzwonił na komendę, że idąc odchodzącym od Munstergasse zaułkiem, znalazł w śniegu człowieka. Kiedy chciał mu pomóc, leżący sięgnął po nóż, kopnął go więc w głowę. To był właśnie Marco. Zapala ci się jakaś lampka?

- Widzisz migotanie? - spytał Newmana Tweed.

- Słuchaj, Marco nic się nie stało - agresywnie powiedział Beck. - Został opatrzony i zwolniony, ale nie zamierzam tolerować pod moim nosem przemocy!

- To zabierz nos - zażartował Newman.

- W obecnej sytuacji nie ma nic śmiesznego. Szwajcaria jest pokojo­wym krajem, a wczoraj wieczór mieliśmy w Genewie strzelaninę, po której zawieźliśmy do kostnicy sześć ciał, rano doszło kolejne dziwne morderst­wo - także w Genewie.

- Co za dziwne morderstwo?

- Zabito niezbyt sympatycznego handlarza bronią. Nazywał się Rico Sava. Skręcono mu kark.

- „Machina"?

- Wszystko na to wskazuje. To siedem trupów. Teraz ten Marco w Bernie. No to załatwione.

- Co jest załatwione?

- Bura dla was. Jestem teraz czysty. Tak na wypadek gdyby ktoś wpływowy - na przykład jakiś przyjaciel Brazila - zapytał mnie o was. - Zachowanie Becka zmieniło się całkowicie. Wstał, przekręcił krzesło i usiadł normalnie. - Powinniście o czymś wiedzieć. Nie jestem w stanie udowodnić, że są na usługach Brazila, ale jestem tego pewien.

- Kto?

- Armia przebranych za narciarzy bandziorów, którzy przyjechali do Genewy z Francji. Podzielili się na grupy i ruszyli różnymi pociągami do kantonu Valais. Bóg wie po co. Sezon narciarski już się prawie skończył, stoki są niebezpieczne i grożą lawiny. - Beck wstał i wyciągnął rękę. Serdecznie uścisnął Tweedowi i Newmanowi dłonie. - Może pó­jdziemy na lunch? W końcu Zurych jest spokojny. Tak się składa, że przez kilka dni będę w tutejszej komendzie głównej. Wiesz, gdzie to jest - tuż nad rzeką Limmat. Uważajcie na siebie, teraz to pewne, że „Machina" jest w okolicy.

26.

Tweed i Newman skończyli wspaniały lunch w luksusowej jadalni na parterze Schweizerhofu. Tweed, jak zawsze w Zurychu, zamówił eskalopki po zurysku.

- Przejdźmy się - zaproponował Newman. - Spokojna przechadzka będzie miłą odmianą po rozmowie z Beckiem.

- Ma swoje problemy i nie jest to dla nas dobre. Zawsze, kiedy tu byłem, dawał mi pełną ochronę, teraz jesteśmy pozostawieni sobie.

Wyszli na Bahnhofplatz i zaczęli krążyć okolicznymi uliczkami. Kiedy wrócili na plac, Newman stanął i złapał Tweeda za ramię.

- Patrz. Do Schweizerhofu wchodzą właśnie Paula i Philip. Czy nie było błędem przekazywać Pauli nazwy hotelu przez telefon, linią idącą przez centralę?

- W Szwajcarii jest niejeden Schweizerhof i nie wspomniałem miasta, ale Paula wiedziała, o czym mówię. Co znowu?

Newman znów złapał Tweeda za ramię.

- To wielkie volvo. Z przodu siedzi Craig, w środku jest jeszcze trzech zabijaków. Dalej uważasz, że nie potrzebujesz ochrony?

Volvo objechało plac, minęło powoli wejście do Schweizerhofu i zatrzy­mało się tuż przy Newmanie. Craig wyszczerzył zęby i spróbował gwałtow­nie otworzyć drzwi, by uderzyć nimi Newmana i przewrócić go. Na szczęście Newman złapał klamkę i pchnął je z powrotem. Craig skrzywił się z bólu, bowiem drzwi uderzyły go boleśnie w łokieć. Samochód ruszył.

- Idę do Gottharda - rzucił Newman. - Pogadam z Butlerem i Nieldem.

Philip i Paula zauważyli wchodzącego do holu Tweeda w momencie, kiedy portier wszedł z ich bagażami do windy i odjechał. Tweed podszedł i pocałował Paulę w policzek.

- Tweed, musimy porozmawiać - powiedział Philip. - Mamy kryzys.

- Ja muszę coś zjeść - zaoponowała Paula.

- To idź, ja potem dołączę.

Wsiedli do windy, na górze panowie skręcili do pokoju Philipa, Paula poszła do swojego w drugim końcu korytarza. Philip rozpakowując walizkę mówił:

- Spotkaliśmy w Bernie Archiego. - Pokrótce opowiedział wszystko, co się stało. Skończywszy o tym, jak zobaczyli Franklina i co się wydarzyło zaułku, spojrzał na Tweeda i dodał: - Nie rozpakowałem wszystkiego, ponieważ niedługo wyjeżdżam.

- Tak? Mogę spytać dlaczego i dokąd?

- Na pożegnanie Archie powiedział, byśmy nie zapomnieli o Antonie Marchacie, który podobno mieszka w kantonie Valais. W Sion. Dał nam nawet adres. Słyszeliśmy po drodze w radiu, że wszystkie górskie przełęcze są jeszcze nieprzejezdne, pojadę więc do Genewy pociągiem.

- Dlaczego do Genewy? Możesz wsiąść w ekspres do Sion w Lo­zannie.

- Wolę na początku trasy, będę dzięki temu wiedzieć, kto się dosiada, czy jestem śledzony i tak dalej. Nie mów nic Pauli, póki nie odjadę, bo będzie próbowała jechać ze mną.

Philip popatrzył na ubrania na wieszakach, podszedł do okna i zaczął wyglądać. Tweed czuł, że jest wzburzony. Wspomnienia - na pewno myślał o podróżach z Jean. Tweed nie wiedział, co robić. Instynkt skłaniał go, by nie pozwolił Philipowi wyjeżdżać z Zurychu, gdzie miał przyjaciół i pomoc, jeżeli jednak tak by postąpił, Philip uznałby, że traktuje się go jak osobnika niezrównoważonego. Uznał, że nie ma innego wyjścia, musi pozwolić mu jechać.

- Philipie, powinieneś wiedzieć coś, co przekazał mi szef tutejszej policji Beck. - Przekazał informacje Becka o fałszywych turystach i że jadą wieloma ekspresami w kierunku Mediolanu - przez kanton Valais.

- A więc znów Valais - stwierdził Philip. - Informacje Archiego jeszcze nigdy nie okazały się błędne, inaczej Marler by z nich nie korzystał.

- Zgadza się. Muszę ci powiedzieć jeszcze kilka innych rzeczy. - Streścił poglądy profesora Grogarty'ego na listę zaginionych naukowców oraz teorię mogącą wyjaśnić, do stworzenia czego może zostać wykorzys­tany zespół tak wybitnych naukowców. Opowiedział o telefonach Lasalle'a z Paryża, wystrzelonym przez Ariane w Gujanie Francuskiej satelicie, zdjęciach satelity przed startem i dotyczących tego wniosków Grogarty'ego. - W dalszym ciągu nie wiem, jakie znaczenie mogłoby mieć Valais. To odludny, dziki rejon i nic tam nie ma.

- Może właśnie tam mieści się stacja sterowania satelitą, która niepo­koi tyle osób.

Newman zapukał do pokoju Marlera i choć zrobił to ustalonym kodem, drzwi otworzył i zastawił sobą potężny Butler. Kiedy Newman wszedł do pokoju, zrozumiał dlaczego.

- Witamy w arsenale - przywitał go Marler.

Na podwójnym łóżku była rozpostarta płachta materiału, rozłożono na niej zawartość dwóch dużych płóciennych worków. Newmana na chwilę zatkało.

- Szykujesz się na wojenkę?

- To samo pytanie zadał mi Rico Sava - odparł Marler z uśmiechem.

Newman nic nie powiedział. Zrozumiał, że Marler jeszcze nie słyszał o morderstwie Savy, i uznał, że złe wiadomości mogą zaczekać. Zwłaszcza że Marler lubił Savę. Na płachcie leżało kilka pistoletów gazowych z amunicją, rewolwer 38 Special Smith-Wesson z amunicją, pięć auto­matycznych walterów kalibru 7,65 mm, dużo zapasowych magazynków, sporo granatów - zarówno ogłuszających, jak i rozpryskowych, kilka­dziesiąt świec dymnych, automatyczny browning trzydziestkadwójka dla Pauli, kilka wysokiej klasy lornetek i ulubiona broń Marlera - strzelba armalite.

- Jak ci się udało to przewieźć? Co byś zrobił, gdyby zatrzymał cię radiowóz? Jechałeś chyba samochodem.

- Tak, ale nic by nie zobaczyli. - Marler pokazał torby, w których przywiózł broń. Po zasunięciu suwaka obie sprawiały wrażenie, że wystaje z nich łyżwa. - Wątpię, czy widząc to o cokolwiek by pytali. W razie czego powiedziałbym, że wiozę sprzęt dla przyjaciół.

- Sprytne, muszę przyznać.

Kilka minut później Newman był zaopatrzony w smith-wessona, do kieszeni płaszcza włożył pistolet gazowy, do niewielkiej torby trochę innego sprzętu.

- Wracam do Schweizerhofu. Sądzę, Marler, że nie byłoby głupie, gdybyś pokręcił się z Butlerem wokół placu Dworcowego, by dać w razie czego wsparcie. Pete - zwrócił się do milczącego cały czas Nielda - ty zostań tu jako rezerwa. Jeżeli zechcesz od czasu do czasu rzucić okiem na plac, rób, jak uważasz.

Zgodnie z instrukcją Brazila Ewa wprowadziła się do znajdującego się przy placu Paradę hotelu Bauren-Ville. Podobał jej się jego luksus. Rozpakowała torbę, z przyniesionej przez kelnera butelki wódki wypiła kilka kieliszków i zaczęła się nudzić. Wbrew poleceniu Brazila wyszła na Bahnhofstrasse. Szal okręcony wokół głowy i przeciwsłoneczne okulary całkowicie zmieniały jej wygląd. Obejrzała szereg wystaw pełnych biżute­rii, zegarków i drogich ubrań. W końcu zdecydowała się kupić złotą garsonkę, co pochłonęło prawie całe pięć tysięcy franków, jakie wyciąg­nęła od Craiga. Wyszła ze sklepu i ruszyła powoli ku placowi Dworcowemu. Dumała, gdzie znaleźć dodatkowe źródło zarobku, choć bowiem Brazil płacił jej szczodrze, pensja rozchodziła się w ciągu kilku dni na ubrania i kosmetyki. W pewnej chwili niemal stanęła zaskoczona, natych­miast jednak zmusiła się, by iść dalej jakby nigdy nic - ze znajdującego się kilkaset metrów dalej hotelu Gotthard wyszedł Newman. Miał na ramie­niu niewielką torbę podróżną.

- Mamy szczęście - mruknęła pod nosem. - Głupota z tym czekaniem w hotelu. Czuję pieniądze.

Szła za Newmanem przez plac, aż zniknął w drzwiach Schweizerhofu.

Po drugiej stronie placu, w budynku dworca, stał Keith Kent i jadł kanapkę. Zobaczył Newmana, zauważył też, że zniknął w Schweizerhofie, jego uwagę zwróciła jednak kobieta w szalu na głowie, która udawała, że spaceruje bez celu, jednak w momencie kiedy Newman wszedł do hotelu, uważnie rozejrzała się wokół. Było coś w jej ruchach, co powiedziało Kentowi, że śledzi Newmana. Nagły powiew wiatru o mało nie zerwał jej z głowy szala, błyskawicznie go przytrzymała, przez ułamek sekundy widział jednak dokładnie jej fryzurę.

- Coś się szykuje - mruknął sam do siebie.

Recepcjonista poinformował Newmana, że Paula jest w jadalni, a Tweed na górze, dokąd poszedł ze znajomym.

- Panem Cardonem?

- Tak, panem Cardonem.

- Niech mi pan przypomni numery ich pokojów.

Newman wszedł na pierwsze piętro, zapukał najpierw do pokoju Tweeda, a kiedy nie było reakcji, poszedł do pokoju Philipa. Otworzył Tweed.

- Co z pozostałymi? Wszystko gra? Co masz w torbie?

- Philip dokądś się wybiera?

Pytanie było uzasadnione, ponieważ Philip był ubrany do wyjścia i trzymał w dłoni walizkę. Tweed kazał Newmanowi usiąść.

- Philip jedzie do Genewy, stamtąd złapie pociąg do Sion w kantonie Valais. Uważa, że powinien odwiedzić Antona Marchata, bardzo bowiem naciskał na to Arenie.

- Jedzie sam?

- A dlaczego nie? - ze złością odparował Philip.

- To było pytanie bez podtekstu. Jesteś uzbrojony? O ile wiem, to zapadła dziura.

- Mam waltera.

- Tu masz jeszcze jednego, do tego amunicję - powiedział Newman otwierając torbę. - W razie kłopotów mogą ci się też przydać granaty ogłuszające.

- Dzięki, Bob.

- Jak będziesz się z nami kontaktować?

- Przez Monikę.

- Powodzenia.

- Do zobaczenia.

Tweed zaczekał, aż Philip wyjdzie, i powiedział do Newmana:

- Obyśmy go jeszcze kiedykolwiek zobaczyli.

27.

Keith Kent uznał, że najwyższy czas znów odwiedzić Zurcher Kredit Bank. Był niemal pewien, że Brazil już sobie poszedł. Po wyjeździe z parkingu musiał przejechać skomplikowaną trasę, ale w Zurychu ciężko jest jechać skądkolwiek dokądkolwiek wprost, za dużo tu bowiem jedno­kierunkowych uliczek. Przejeżdżając Talstrasse stwierdził, że limuzyna odjechała sprzed banku. Zaparkował i skrupulatnie włożył odpowiednią ilość monet do parkometru. Trudno liczyć dwa razy na szczęście - zwłaszcza w przypadku kontrolujących parkometry urzędników. Z wolna wszedł do banku i obejrzał sobie siedzących w zakratowanych okienkach kasjerów. Z rozmysłem zostawił w samochodzie płaszcz - miał na sobie drogi garnitur, kojarzący się w szwajcarskich bankach z rzetelnym klien­tem. Wybrał na ofiarę głupkowato wyglądającą dziewczynę na końcu szeregu okienek, która właśnie usiłowała powstrzymać ziewanie. Uśmiech­nął się i wbił w nią pełen zachwytu wzrok.

- Nazywam się Benton i mam wkrótce wpłacić dużą sumę pieniędzy na główne konto pana Leopolda Brazila. Nalegał, by to było główne konto.

- Musi pan w takim razie jechać do Sion.

- To w kantonie Valais, prawda? - Kent znów się szarmancko uśmie­chnął. - Jestem pani bardzo wdzięczny. Pan Brazil też będzie bardzo wdzięczny.

Wyszedł szybko z banku, nim dziewczyna zdążyła się połapać, że złamała wszelkie zasady dyskrecji. Uznał, że gdzie jest Newman, tam musi być też Tweed. Postanowił podjechać na ten sam parking, z którego niedawno zabrał samochód, i podejść piechotą do Schweizerhofu. Właśnie dochodził Bahnhofstrasse do placu Dworcowego, gdy coś zwróciło jego uwagę. Na rogu - tak by móc widzieć wejście do Schweizerhofu - stała dziewczyna, która śledziła przedtem Newmana. Poznał ją po szalu owinietym wokół głowy i świetnie skrojonym płaszczu z wielbłądziej wełny. Zaczekał na tramwaj, pod jego osłoną przeszedł na drugą stronę ulicy i stanął przed dziewczyną.

- Witam, wygląda pani na samotną. Nazywam się Tom Benton.

- Albo Tomcio Paluch - odparła natychmiast, lustrując go od stóp do głów.

- O! Jest pani Angielką! Znam najlepsze miejsce w mieście na kolację. Na Starym Mieście. Jak się pani nazywa?

- Sharon Stone. I czekam na mojego chłopaka.

Ledwie skończyła zdanie, nie wiadomo skąd pojawił się Bill Franklin.

- Oj, czy to nie Ewa Warner? Co za niespodzianka tak daleko od Dorset. - Popatrzył na Kenta i w tym momencie sobie przypominał kto to, kiedy Kent się odezwał:

- Cześć, Bill. Właśnie przedstawiłem się tej damie jako Tom Benton i zaprosiłem ją na kolację, ale udaje strasznie oporną.

- A ja odpowiedziałam panu, że czekam na chłopaka - łagodnie odpowiedziała Ewa i wzięła Franklina pod ramię. - Myślałam, że już nie przyjdziesz. Chodźmy nad jezioro.

- Sekundę - stwierdził Franklin. - Co tu jest grane, Ewo? Przecież nawet nie wiedziałem, że jesteś w Zurychu.

- Ale z ciebie pomoc! - wykrzyknęła i ruszyła szybkim krokiem przed siebie.

- Śmieszna kobieta - stwierdził Franklin. - Co robisz w mieście złota, Keith?

- Załatwiam interesy. Poufne.

- Rozumiem, jesteśmy jak zwykle tajemniczy. Cóż, muszę teraz iść do Schweizerhofu na spotkanie z przyjacielem.

- Czy ten przyjaciel jakoś się nazywa? Ja bowiem też tam idę.

Franklin chwilę na niego patrzył, potem odrzucił głowę do tyłu i zaczął się śmiać. Wyjął chusteczkę i obtarł oczy z łez.

- Więc chodźmy razem. To może być wesołe. Cóż za przypadek - spotkać ciebie i Ewę Warner.

- Mam szczęście do przypadków. Przyniosły mi sporo pieniędzy.

Ewa wracała Bahnhofstrasse do hotelu i z wściekłością paliła papiero­sa. Gotowało się w niej. Była pewna, że Franklin prędzej czy później zadzwoni do Londynu do Tweeda i powie mu, że ją spotkał. A tak starała się zachować dyskrecję co do miejsca swojego pobytu. Nagle tknęło ją, że przecież widziała w wejściu do Schweizerhofu Newmana. Czy to możliwe, żeby był tam również Tweed? Zaklęła pod nosem i przyspieszyła kroku. Obejrzała się, ale nie było Franklina ani człowieka, który przedstawił się jako Tom Benton. W pokoju szybko zrzuciła z siebie płaszcz i ściągnęła szal z głowy. Musiała się jak najszybciej napić. Wlała sobie sporą szklaneczkę wódki, opadła na kanapę i jednym haustem wypiła połowę. Zapaliła papierosa i zaczęła się zastanawiać, jak spieniężyć wiedzę o panu­jącej sytuacji.

Franklin dzwonił z recepcji do Tweeda.

- Bill Franklin, jestem na dole. Mogę wejść? Jest tu jeszcze ktoś, kto chciałby się z tobą zobaczyć. Keith Kent. Spotkaliśmy się na ulicy.

- Chodźcie obydwaj - powiedział natychmiast Tweed. - Niech poda­dzą wam w recepcji numer pokoju, zawsze go zapominam. - Odłożył słuchawkę i parsknął śmiechem. - Bob, zostałem załatwiony - powiedział do Newmana. - Idzie na górę Franklin. Z Keithem Kentem. Spotkali się na ulicy.

- Czy to źle?

- Nie sądzę. Może nawet nam pomoże, teraz bowiem wiedzą, że są rywalami. Nie ma lepszego bodźca do pracy niż odrobina rywalizacji.

- Nie wiedziałam, że się znają - wtrąciła Paula.

- Ja też nie - przyznał Tweed. - Ale domyślam się, jak do tego doszło. Keith Kent ma dobrą reputację jako poszukiwacz zaginionych kapitałów, Franklin mógł dostać od kogoś zlecenie odnalezienia czyichś pieniędzy i skorzystał z jego usług. Zobaczymy, co mają do powiedzenia.

Szybko się przywitano i Kent zaczął:

- Leopold Brazil wyznaczył na swój główny bank sioński oddział Zurcher Kredit Bank. To w kantonie Valais.

Tweed kątem oka zauważył, że Paula, która przed chwilą dowiedziała się, że właśnie tam pojechał Philip, zaciska usta.

- Jakiś czas temu Brazil był w tutejszej siedzibie Zurcher Kredit przy Talstrasse - ciągnął Kent. - To jedynie domysł, ale moim zdaniem prze­nosił kapitał z Zurychu do Sion. To dość dziwne, bo Sion to pustynia. To wszystko.

- Bill, twoja kolej - z ponurą miną powiedział Tweed.

- Byłem rano w Bernie. Mieszka tam adwokat o nazwisku Voigt, który pracował dawniej dla Brazila, ale zerwał z nim kontakty, kiedy Brazil zaczął mu się wtrącać w prowadzenie kancelarii. Ten Voigt ma źródła informacji w całej Europie. Powiedział mi na przykład, że Brazil ściąga swoje wojsko z Francji i z Niemiec. Dokąd? Do Sion w kantonie Valais.

- Rozumiem - powiedział Tweed, nie patrząc na Paulę.

- Przydarzyło mi się też coś dziwnego. Dom Voigta znajduje się przy wąskim zaułku odchodzącym od Munstergasse - kiedy wychodziłem, w śniegu leżał człowiek. Kiedy mnie ujrzał, sięgnął po długi nóż, dałem mu więc kopniaka w głowę i trochę się uspokoił. Nie mam pojęcia, dlaczego mnie zaatakował. .

- Musimy powiedzieć Tweedowi jeszcze jedno - przypomniał Kent.

- Tak, oczywiście. - Franklin splótł dłonie na karku. - Kiedy tutaj szedłem, wpadłem na Kenta, który rozmawiał z kimś, kogo nigdy bym się nie spodziewał. Z Ewą Warner.

Na te słowa zapadła grobowa cisza. Tweed popatrzył na Paulę, która skierowała kciuk w dół. Newman wzruszył ramionami.

- Sporo się kręci - stwierdził.

- I wie, że tu jesteś - powiedział Kent. Wyjaśnił, że widział Ewę dwa razy, za pierwszym śledziła Newmana spod hotelu Gotthard.

- To bezcenne informacje - podziękował Tweed obu gościom. - Czy mógłbym prosić, byście drążyli dalej?

- Teraz nie będziemy marnować czasu sprawdzając się nawzajem - odparł Franklin z szerokim uśmiechem.

- Obaj macie różne umiejętności i kontakty. Ta sprawa jest tak poważna, że potrzebuję każdego skrawka informacji. Dziękuję za to, czego się już dowiedzieliście - kończył rozmowę Tweed, odprowadzając gości do drzwi.

Natychmiast kiedy wyszli, Paula wybuchnęla. Tweed siedział i słuchał.

- Zobacz, co narobiłeś! Wysłałeś Philipa w paszczę lwa. Samego! Może po to, by mógł się sprawdzić?!

- Philip jest w stanie... - zaczął Tweed.

- Co? Jeżeli Voigt ma rację, w Sion jest cala armia Brazila!

- Usiądź i uspokój się. Proszę cię.

Coś w wyglądzie Tweeda kazało jej posłuchać. Przez dłuższą chwilę się nie odzywał, jedynie patrzył, jak Paula się uspokaja.

- Rozumiem cię, ale jak powiedziałem, Philip poradzi sobie. Miej do niego nieco więcej zaufania.

- Przynajmniej nie wie, że jest tu ta cała Ewa.

- Paulo, masz rację - wtrącił się Newman. - Niestety, nie możemy jechać natychmiast do Sion. Tweed ma dziś wieczór niezwykle ważne spotkanie z Brazilem, a zauważyliśmy kręcących się tu Craiga i kilku innych zbirów. Musimy - wraz z Marlerem, Butlerem i Nieldem - być tutaj, aż spotkanie się skończy.

- Mamy adres Antona Marchata w Sion? - spytała spokojnie Paula.

Tweed otworzył walizkę, wyjął portfel, podał Pauli kawałek papieru i cztery takie same Newmanowi. Potem wyjął pięć zdjęć, jedno podał Pauli, a pozostałe Newmanowi.

- Przy adresie nie ma nazwiska Marchata - stwierdziła Paula.

- To z powodu ostrożności Archiego.

- Rozumiem, powinnam się była domyślić. Rozumiem, że trzon zespołu musi pozostać tutaj aż do wyjazdu Brazila, ale ja zamierzam złapać pierwszy pociąg do Genewy. Tam przesiądę się na ekspres do Valais.

- Powinnaś nieco zaczekać - zaproponował Tweed. - Może uda mi się wyperswadować Brazilowi to, co zamierza, i niebezpieczeństwo minie.

- Mimo to idę na pociąg.

- Kazałem ci zaczekać.

- W takim razie składam rezygnację. - Położyła dłoń na klamce, kiedy Tweed równie spokojnym tonem odpowiedział:

- Nie zostaje przyjęta.

Newman skoczył na równe nogi i poszedł za Paulą.

- Muszę się pakować - rzuciła ostro, kiedy wszedł do jej pokoju.

- Wiem, ale dałem Philipowi trochę sprzętu i chciałbym, byś dostała to samo. Zaraz wrócę, nie ucieknij. Zapukam zwykłym kodem.

- Już się trochę zestarzał, może wymyśl nowy - odparła Paula z uśmiechem.

Newman wrócił, nim skończyła się pakować. Wyjął z przyniesionej torby przewiązane błękitną wstążką tekturowe pudło z napisem DUMBO i podał je Pauli.

- Co to za dziwactwo?

- To prezent dla twojego siostrzeńca. W środku jest pistolet gazowy z nabojami, świece dymne i granaty ogłuszające. Obchodź się z tym ostrożnie.

- Nie będziesz musiał posyłać za mną Marlera i spółki - zażartowała.

- Odnieść pani walizkę, madame?

- Będę wdzięczna, chłopcze. Zarobisz parę groszy.

Na dworcu okazało się, że pociąg do Genewy odchodzi za pięć minut. Newman kazał Pauli zająć przedział pierwszej klasy i pobiegł do kas. Po chwili był przy jej oknie z biletem. Wychyliła się i pocałowała go w policzek.

- To twój napiwek.

Po chwili ekspres ruszył.

28.

Siedzieli w pokoju Marlera w Gotthardzie, Newman wydawał ostatnie instrukcje. Gdy zadzwonił telefon, wydął wargi, niezadowolony z za­kłócenia. Czekając patrzył to na Butlera, to na Nielda. Odebrał Marler.

- Kto mówi?

- Przepraszam, że przeszkadzam, panie Marler - powiedziała telefoni­stka - ale dzwoni kobieta, która chciałaby rozmawiać z panem Robertem Newmanem, jeżeli u jest pana.

- Dlaczego dzwoni pani do mnie?

- Kiedy pan Newman przyszedł do hotelu, zapytałam go, w czym pomóc, bo byłam przez chwilę na zastępstwie w recepcji. Poznałam go ze zdjęć w gazetach. Oczywiście nie powiedziałam tej pani, co dzwoni, że jest u pana, jedynie że spróbuję go znaleźć.

- Co to za kobieta?

- Nazywa się Ewa Warner.

- Proszę nie rozłączać. Zaraz wracam do telefonu. Nie uwierzysz - powiedział do Newmana zasłaniając słuchawkę - ale chce z tobą roz­mawiać Ewa Warner.

- Skąd wie, że tu jestem? No cóż, wie i może lepiej będzie, jeżeli spróbuję się tego dowiedzieć. Skąd dzwomsz? - zapytał po przejęciu słuchawki.

- Z automatu na Bahnhofstrasse.

- Dlaczego uznałaś, że mogę tu być? Odpowiedz albo odkładam słuchawkę.

- Bob, nie bądź taki. Widziałam cię dziś wychodzącego z Gottharda. Mam pilną informację, która na pewno ci się przyda.

- Ile?

- Jesteś niemiły. Naprawdę. Nie proszę o pieniądze. Tym razem.

- Po co więc dzwonisz? Co to za informacja?

- Tweedowi grozi niebezpieczeństwo. Usłyszałam, jak Craig mówił, że zamierza w trakcie spotkania Tweeda i Brazila w Schweizerhofie zapełnić Bahnhofstrasse i cały plac swoimi oddziałami.

- Powiedział, że celem jest Tweed?

- Cóż. Nie wprost. Możliwe, że zamierza zabić ciebie.

- Dziękuję za informację.

- Może jeszcze zadzwonię, jeżeli dowiem się czegoś więcej. Widzisz, jak źle mnie oceniłeś. Nie wszyscy na świecie interesują się tylko pie­niędzmi.

Newman odłożył słuchawkę i streścił rozmowę. Marler zapalił papie­rosa i wypuścił kłąb dymu.

- Nie rozumiem, o co jej chodzi. Z tego, co o niej mówiłeś, jedyne, na czym jej naprawdę zależy, to szmal.

- Myślę, że teraz jest tak samo i mógł to być jedynie pierwszy ruch. - Klasnął w dłonie. - Ruszajmy się, nie ma co marnować czasu. Wszyscy pamiętają pozycje?

- Ja jestem gotowy, moje świece dymne też - powiedział Butler.

- To samo u mnie - dodał Nield. - Dlaczego mielibyśmy używać świec dymnych?

- Bo jeżeli dojdzie do strzelaniny, naczelnik policji Arthur Beck będzie miał poważne kłopoty. My też. - Spojrzał na zegarek.

- Już niedługo - stwierdził Marler.

Ewa wyszła z budki telefonicznej trzęsąc się z wściekłości. Jak New­man mógł pomyśleć, że jedyne, o co jej chodzi, to pieniądze?! Było to obelżywe. Najważniejsze jednak, że nawiązała z nim kontakt. Była tak oburzona, że nie zauważyła obserwującego ją z głębi bramy mężczyzny. Prawdopodobnie nie zauważyłaby go, nawet gdyby była spokojna. Śle­dzący ją od hotelu Gustav był znakomitym specjalistą. Przechodząca ulicą kobieta przypadkowo zajrzała w bramę, gdzie stał, i natychmiast od­wróciła wzrok. Wiedział dlaczego - jego twarz nie stanowiła przyjemnego widoku. Długi, połamany w bójce nos zwisał jak hak, wąskie usta świadczyły o okrucieństwie. Nie lubił kobiet - były mu potrzebne tylko do jednego celu. Zastanawiał się, co zamierza Ewa. Gdyby było to coś mającego związek z pracą dla Brazila, nie musiałaby wychodzić do budki. Przy odpowiedniej okazji powie o sprawie Brazilowi. Nie Craigowi, ten bowiem zapisze zasługę na swoje konto, na przykład powie, że kazał Gustavowi śledzić Ewę.

Ewa dochodziła już do hotelu, kiedy do krawężnika podjechała limuzyna z przyciemnianymi szybami. Odwróciła się udając, że ogląda wystawy, kątem oka zauważyła jednak, że z samochodu wysiadł Brazil. Wbiegł do hotelu. Poczekała, aż Jose odjedzie, i popędziła do swojego pokoju. Na szczęście znajdowanie na tym samym piętrze co apartament Brazila. Zamknęła za sobą drzwi na klucz i z szafki, gdzie stały jej buty, wyciągnęła stetoskop. Wsadziła go do torebki i wyszła na korytarz. Poszła do apartamentu Brazila i ostrożnie otworzyła drzwi. Miała przygotowaną wymówkę na wypadek, gdyby ją przyłapano, ale w środku nie było nikogo. Z butelki w barku nalała sobie sporą szklaneczkę wódki, potem podeszła do przesuwanych drzwi, prowadzących do pokoju konferencyjnego. Przy­cisnęła do nich ucho - były tak cienkie, że słyszała głosy. Wyjęła stetoskop i zaczęła słuchać przy jego pomocy. Gdyby ktoś wszedł, szybko go schowa i powie, że przyszła się napić. Dzięki stetoskopowi słyszała każde słowo.

- A więc szczęśliwie jesteś cały i zdrowy, Luigi. Co słychać w Sion? - zapytał Brazil.

- Stacja jest gotowa, przetestowaliśmy laser i satelita znakomicie reaguje. - Głos był niemiły, musiał należeć do kogoś bardzo pedantycz­nego. Miał włoski akcent.

- Proszę dokładniej. Co dokładnie nastąpiło w trakcie próby?

- Wypróbowaliśmy urządzenie w jednym z pomieszczeń starego domu na zboczu. Laser został skierowany na znajdujący się w satelicie numer telefonu, należący do aparatu w tym pokoju. To było niesamowite!

- Co dokładnie się stało po wysłaniu sygnału?

- Cały sprzęt w pokoju został pogruchotany. Koza nie żyła - zabiło ją wycie.

- A więc to działa. Niech się zastanowię.

Ewa szybko schowała stetoskop, wypiła pól szklaneczki wódki i wy­szła na korytarz trzymając ją w ręku, jakby spodziewała się, że czyha tam na nią Craig. Po powrocie do pokoju opadła bezsilnie na kanapę.

- Co to ma znaczyć? - zadała sobie pytanie.

Nie wiedziała nawet, gdzie jest ten Sion, ale nagle wpadł jej do głowy pomysł. Wstała, schowała stetoskop i właśnie cicho uchyliła drzwi, kiedy w głębi korytarza dobiegły ją głosy. Zamarła w bezruchu.

- Jak zachowują się naukowcy, Luigi? Jest bardzo ważne, by żaden nie opuścił laboratorium. Gdyby któremuś udało się uciec...

- Nikt nie ucieknie, panie Brazil.

Usłyszała trzaśniecie zamykanych drzwi. Poruszała kluczem w zamku, jakby go właśnie otwierała, wyszła z pokoju i zamknęła drzwi na klucz. Korytarzem szedł w jej kierunku niski grubas w drogim szarym gar­niturze. Miał nalaną twarz, grube wargi, ciemne gęste wąsy i włosy w takim samym kolorze. Kiedy się mijali, przyglądał się bezczelnie, potem stanął i ruszył za nią.

- Nazywam się Luigi, piękna pani.

- A ja się nazywam czego-pan-do-cholery-chcesz? - Zostawiła go zamarłego z głupkowatym wyrazem twarzy i zeszła do holu. Okrążyła go, by sprawdzić, czy nie ma gdzieś któregoś z zabijaków Craiga. Potem podeszła do recepcji. - Czy mógłby mi pan pomóc? Przyjaciel radził pojechać do Sion, a nawet nie wiem, gdzie to jest.

- W kantonie Valais, proszę pani. Nie polecam tej okolicy o tej porze roku.

- Dlaczego?

- Kanton Valais jest bardzo popularny wśród miłośników sportów zimowych, ale sezon praktycznie się skończył. Pogoda bardzo się pogor­szyła, wiadomości donoszą ciągle o lawinach. Jeżeli chciałaby pani wędrować po górach, bardzo bym odradzał.

- Dziękuję. - Wróciła do pokoju, zamknęła drzwi na klucz, zapaliła papierosa i zaczęła się przechadzać w zamyśleniu. Dziwne, że Brazil, zawsze tak zwracający uwagę na dyskrecję, rozmawiał o laboratorium i naukowcach praktycznie w publicznym miejscu. Może przedtem spraw­dził, że na korytarzu nie ma nikogo poza nim i Luigim. Pamiętała każde słowo podsłuchanej rozmowy, ale nie pojmowała jej sensu. Newman i Tweed z pewnością wiedzieliby, o co chodzi. Informacja sprawiała wrażenie takiej, którą powinni uzyskać.

Kiedy Brazil przyjechał do Schweizerhofu, Tweed czekał w holu. Uścisnęli sobie dłonie. Brazil miał na sobie elegancki garnitur, białą koszulę i - co było dlań nietypowe - krawat w papuzich kolorach. Widać było, że tryska energią.

- Mam pokój, gdzie będziemy mogli w spokoju porozmawiać - po­ wiedział Tweed ruszając do wind.

Na górze Tweed zaproponował drinka, ale Brazil odmówił, twierdząc, że nie pije, kiedy prowadzi interesy. Usiedli po dwóch stronach szklanego stolika. Obserwowali się, jakby mieli zaraz rozpocząć pojedynek. Tweed nic nie mówił, zdjął okulary i zaczął je czyścić.

- Przyszedłem, by zaproponować panu współnictwo w wielkim histo­rycznym przedsięwzięciu - zaczął w końcu Brazil. - W realizacji planu mającego zmienić równowagę sił na świecie.

- Brzmi to dość ambitnie.

- Zachód się stacza, niemal codziennie coraz bardziej ogranicza budżety wojskowe, bardzo szybko traci zdolności obronne. W Wielkiej Brytanii, podobnie jak w innych krajach, ludzie są zdemoralizowani i nie mają poczucia celu. Dryfują jak bezwolne kłody, panie Tweed. Wszędzie przestają obowiązywać prawo i porządek, ulicami rządzą przestępcy. Potrzebujemy przywrócenia dawnej dyscypliny, stabilności i poczucia sensu życia. Popadamy w moralną dekadencję, powodującą coraz większą zgniliznę społeczną. Czy uważa pan inaczej?

- Jak na razie pański wywód jest logiczny - odparł Tweed i założył okulary. - Jakie proponuje pan rozwiązanie?

- Potrzebujemy silnego, bezlitosnego przywództwa. Jedyne, co może obudzić ludzi, to powrót strachu. Kiedy Rosja Sowiecka była silna, ludzie się bali, Zachód był pełen energii, stworzył NATO. Ludzie byli czujni i pilnowali swego. Jedynie powrót Rosji jako znaczącej światowej siły wszczepi strach konieczny do tego, by Zachód odzyskał poczucie sensu. By zechciał walczyć o przetrwanie. Zgadza się pan ze mną?

- Proszę kontynuować.

- Ameryka to pobojowisko, a prezydent to leniwy oszołom. Wiem, bo znam go osobiście. Panuje ogólna wiara, że Rosja przestała się liczyć. Przestała się liczyć!! Do dziś mają nieprzebrany arsenał jądrowy, który bez problemu może dotrzeć do Londynu, Chicago, każdego zakątka świata! Co miesiąc w tajnym porcie w Murmańsku jest wodowana nowa łódź podwodna z napędem jądrowym - bezgłośna i niemożliwa do zlokalizo­wania. Za Uralem mają podziemne fabryki pracujące nad rozwojem broni jądrowej. Pewien amerykański dyplomata, który niedawno dotarł w tamte rejony, został natychmiast deportowany z powodu szpiegostwa. Dlacze­go? Podobno nie ma tam niczego, co można by szpiegować! Rosja to śpiący gigant, który wkrótce się obudzi!

- Uważa się, że ich gospodarka jest w rozsypce.

- Jeżeli to prawda, to jakim sposobem produkują wymienione przeze mnie rodzaje broni?

- Nie wiem.

- To wszystko jest gigantyczna zasłona dymna na użytek Zachodu. Za ich zataczającym się i bełkoczącym prezydentem stoi Iwan Marow, który manipuluje nim jak marionetką. Robi to po to, by Zachód odniósł wrażenie, że Rosja jest skończona, naprawdę zaś pracuje z generałami i MOVAK-iem nad odbudową potęgi. Słyszał pan o Marowie?

- Nazwisko brzmi znajomo.

- Nie jest pan człowiekiem, z którym zamierzam grać w pokera, panie Tweed. Jestem pewien, że wie pan sporo o Marowie. Znam go osobiście. Zmienił nazwisko, ale jest Gruzinem, tak jak Stalin. Nawet jest nieco podobny do Stalina, zwłaszcza kiedy usiłuje być szarmancki. Obecnie bardzo się stara pozostawać cieniu, Amerykanie nawet nie wiedzą, że istnieje.

- O ile wiem, spędził pan sporo czasu w Ameryce.

- Urodziłem się w Anglii, wyjechałem do Ameryki w młodości. Byłem tam prezesem zarządu ogromnej spółki, która moim zdaniem powinna była zostać podzielona na sześć niezależnych jednostek, bowiem przy tak gigantycznej organizacji ludzie na szczycie nie mają pojęcia, co tak naprawdę dzieje się w firmie. Pracowałem dniami i nocami, by stworzyć plan koniecznych reorganizacji i wie pan, co się stało?

- Proszę mi powiedzieć.

- Zostałem zmuszony do rezygnacji ze stanowiska przez pozostałych członków zarządu, ponieważ jedynie stanie na czele podobnej do dinozau­ra organizacji zapewniało im milionowe dochody. Ignoranci. Wtedy wróciłem do Anglii.

- Wymienił pan nazwę MOVAK.

- To pomysł Marowa - tajna organizacja mająca zastąpić beznadziej­nie skorumpowaną KGB. Jestem pewien, że kiedy przejmie władzę, Marow każe zastrzelić wszystkich oficerów KGB.

- Słucham dalej.

- Zachód dla odzyskania potęgi potrzebuje straszliwego wstrząsu. Będzie nim nagłe powstanie Rosji jako światowego mocarstwa. Funda­menty już zostały położone. Zostały zniesione wszelkie kontrole graniczne i celne pomiędzy Rosją a Białorusią, co oznacza w praktyce, że Rosja wchłonęła Białoruś. Następnym celem jest Ukraina.

- Zamierza pan pomagać takim jak Marow w utworzeniu wszech­władnej Rosji?

- Zdradzę swe zamiary, dopiero kiedy zgodzi się pan zostać moim wspólnikiem. Stworzymy we dwóch niepokonaną parę. Musi pan podjąć decyzję natychmiast, zaczyna brakować czasu.

- Dlaczego ja?

- Znam pańskie akta. Jest pan uczciwy, zdecydowany, dotrzymuje słowa. - Po raz pierwszy Brazil się uśmiechnął. - Jest pan przedstawicie­lem wymierającego gatunku.

- Dziękuję za komplement. - Tweed wstał i zaczął powoli chodzić po pokoju. Brazil obserwował go w milczeniu. Tweedowi kotłowało się w głowie, przemyśliwał to, co powiedział Brazil. Z częścią się zgadzał -Zachód rzeczywiście dryfował bezwolnie niczym pozbawiony sterów sta­tek podczas sztormu.

- Wiem, że o wielu sprawach myślimy podobnie - powiedział Bra­zil. - Zachód naprawdę potrzebuje wstrząsu.

Tweed wyprostował ramiona, odwrócił się do Brazila i spojrzał prosto w jego bladobłękitne oczy. Brazil był człowiekiem formatu generała de Gaulle'a, Winstona Churchilla, Konrada Adenauera. Uśmiechnął się.

- Panie Brazil, muszę odrzucić ofertę.

- Ale niechętnie?

- Muszę ją odrzucić.

- Obawiałem się, że taką podejmie pan decyzję. A więc pójdę sobie. - Brazil wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi.

Tweed miał wrażenie, że pokój nagle opustosza! - jakby jakaś potężna siła zniknęła, pozostawiając za sobą próżnię.

Newman szedł przez plac Dworcowy. Był w płaszczu w wojskowym stylu z szerokimi wyłogami i kapeluszu z szerokim rondem, pół twarzy miał osłonięte szalem. U szczytu prowadzących do głównej hali schodów stał mężczyzna w trenczu i kapeluszu. Sprawiał wrażenie pasażera, który dopiero co wysiadł z pociągu i czeka, aż przestanie padać śnieg. Newman zatrzymał się obok niego, wyglądało na to, że przypadkiem - aby zapalić papierosa.

- Marler, masz ubrania dla Butlera i Nielda?

- Są schowane tuż za rogiem. Idealne kopie.

- Świetnie. Ciekawe, czy okażą się potrzebne. Widziałeś volvo?

- Jeszcze nie. Kiedy się pojawi, dam znać Butlerowi i Nieldowi. Jestem pewien, że przebieranka okaże się skuteczna.

- Miejmy nadzieję. Wracam pod Schweizerhof. Teraz pozostało tylko czekać.

29.

Po wyjściu od Tweeda Brazil zbiegł na dół schodami, przeszedł przez hol i skierował kroki do zacisznego baru. Był tu jedynie barman i jeden gość. Brazil zamówił cointreau i położył na kontuarze banknot o sporym nominale.

- Nie chcę reszty, ale mam z przyjacielem do omówienia pewną sprawę. Czy nie miałby pan nic przeciwko temu, by zaczekać chwilę na zewnątrz? Będzie pan stamtąd widział, jeżeli ktoś przyjdzie.

Barman tak bardzo skupił się na banknocie, że miał trudności z utrzy­maniem kieliszka dla Brazila.

- Bardzo panu dziękuję. Będę na zewnątrz.

- Znakomicie - odezwał się Craig, kiedy zostali sami. - Zgodził się?

- Niestety, odmówił.

- No to jest na odstrzał. - Craig z trudem ukrywał satysfakcję.

- Craig, jeżeli cokolwiek przydarzy się Tweedowi, nie przeżyjesz godziny. Przy sposobie, w jaki traktujesz swoich ludzi, z pewnością każdy bez wahania wykona mój rozkaz.

- Jak pan każe. - Craig był wstrząśnięty, jednym haustem wypił whisky. - Zrozumiałem, ale co z jego ekipą? Założę się, że zamierzają wejść nam w paradę.

- Obawiam się, że masz rację.

- Czy to znaczy, że mam upoważnienie do eliminacji jego ekipy?

- Tak. Obawiam się, że to jedyne rozsądne rozwiązanie.

- Bez wątpienia. - Craig wyjął z kieszeni telefon i wystukał numer. - Craig. Przyjeżdżajcie po mnie, jest robota do zrobienia. Potrzebny cały oddział.

Newman strzepnął śnieg z płaszcza. Stał na rogu placu, tuż przy Bahnhofstrasse, tak by widzieć Marlera, który pilnował schodów do hali dworca. Marler przeciągnął się, jakby zdrętwiały mu ramiona. Zaraz po tym zjawiło się volvo i zaczęło okrążać plac. W środku było dwóch ludzi z przodu i jeden z tyłu. Wóz podjechał do stojącego tuż przy wejściu do Schweizerhofu Craiga, który otworzył sobie drzwi i szybko wsiadł. New­man zdjął kapelusz i szal i podszedł do krawężnika. Craig natychmiast go zobaczył, powiedział coś do kierowcy i volvo zaczęło podjeżdżać do Newmana. W tym samym momencie pojawiło się nie wiadomo skąd dwóch ubranych w czarne skóry i motocyklowe hełmy mężczyzn. Podeszli do volvo, jeden z nich zaczął stukać pięścią w tylną szybę. Zaskoczony Craig kazał kierowcy stanąć, był przekonany, że to dwóch z jego Skórza­nych Bombowców, którzy pojawili się bez rozkazu. Opuścił boczną szybę, Newman podszedł do niego.

- Niezbyt miły wieczór, Craig - powiedział.

- Dla ciebie na pewno nie. Jesteś pierwszy - wycharczał Craig sięgając po leżącą pod jego nogami broń.

Pierwszy z ubranych w skóry mężczyzn - Butler - błyskawicznie wyciągnął pistolet gazowy i strzelił na tył volvo, drugi - Nield - strzelił Newmanowi zza ramienia na przód. Kierowca zaczął kasłać i odruchowo nacisnął pedał gazu. Samochód wyprysnął prosto na jadący Bahnhofstrasse tramwaj, a trzeba dodać, że zuryskie tramwaje są zbudowane jak czołgi. Craig mimo łzawienia zobaczył zbliżający się kontur, pchnął drzwi i wy­skoczył z samochodu lądując na asfalcie komandoskim przewrotem. Volvo zakończyło swą drogę po kilku sekundach, zwinęło się w harmonię i trzech pozostałych w środku pasażerów zniknęło w kłębowisku poszar­panego metalu. Tramwaj zatrząsł się, ale żadnemu z pasażerów nic się nie stało. Craig stanął na nogi i mrużąc łzawiące oczy, zaczął się rozglądać. Błyskawicznie się pozbierał, ruszył biegiem i po chwili zniknął. Na asfalcie została jego broń. Newman skinął Butlerowi i Nieldowi, pobiegli przez plac w kierunku zaułka, którym kilka godzin wcześniej spacerował Tweed. Kiedy tam dotarli, ściągnęli kurtki i spodnie i wepchnęli je razem z hełmami do pojemnika na śmieci. Ubrani teraz w eleganckie garnitury, weszli do hotelu Gotthard - drzwiami prowadzącymi do Baru Homaro­wego. Newman dotarł w tym czasie do holu Schweizerhofu i szedł ku windom.

- Na zewnątrz miał miejsce wypadek. Pijany kierowca wjechał w tra­mwaj, przynajmniej tak mi powiedziano - poinformował recepcjonistę i ruszył do pokoju Tweeda. Siedzący jeszcze w barze Brazil słysząc to, wydął wargi. Jeżeli to sprawka Craiga, oznaczało to, że zaczyna się stawać zagrożeniem. Jeżeli jeszcze żyje.

- Widziałem - powiedział Tweed, wpuściwszy Newmana. - A więc wojna się zaczęła.

- Craig miał strzelbę.

- Leży na jezdni. Zaledwie dwadzieścia minut temu odrzuciłem ofertę Brazila, by zostać jego wspólnikiem, i już próbują cię zabić. Musiał wydać rozkaz osobiście. Jest nie tylko bezlitosny, jest brutalny. - Tweed od dawna nie byl tak posępny.

- Wspólnikiem w czym?

Tweed streścił rozmowę.

- Dziwne, ale zgadzam się po części z tym, co powiedział. Oczywiście nie ze wszystkim - dodał na koniec Newman.

- Ja też. Nie poruszył przy tym jeszcze jednego aspektu sytuacji światowej, choć jestem pewien, że zdaje sobie z niego sprawę. Jeżeli Rosja odzyska potęgę, stanie się dla Europy barierą przed coraz agresywniej­szymi Chińczykami. Niedawno przeprowadzili w Lop Nor udane próby z pociskami międzykontynentalnymi o zasięgu ponad ośmiu tysięcy kilo­metrów, co oznacza, że mogliby ostrzeliwać Londyn albo zachodnie wybrzeże USA. Brazil w odróżnieniu od większości polityków jest logicz­ny i umie myśleć globalnie, ale jego metody są odrażające. Jego zdaniem konieczność zmiany układu sił sankcjonuje wszystko.

- Co teraz?

- Zabieramy się za eliminację Brazila i jego przedsięwzięć.

Craig okrążył okolicę zaułkami i wyszedł na Bahnhofstrasse prawie naprzeciw wejścia do Bauret-Ville. Gdy wszedł do holu - ujrzał przed sobą Ewę Warner.

- Craig, chciałam...

- Spadaj. - Craig ruszył przed siebie, uważnie lustrując siedzących przy herbacie i drinkach gości. Podszedł do bladego mężczyzny z opatrun­kiem na potylicy. - Marco, chodź ze mną na górę. Musimy odbyć konferencję z Luigim. Ruszaj się!

Ewa miała doskonały słuch, a Craig nieco podniósł głos, usłyszała więc każde słowo. Kiedy zniknęli w windzie, wsiadła do następnej. Wjechała na górę i właśnie szła do swego pokoju, kiedy ujrzała wchodzącego do apartamentu Brazila Jose. Poszła do siebie, ale drzwi zostawiła uchylone. Kończyła wódkę, którą przyniosła z baru, i słuchała, co dzieje się na korytarzu. Po kilku minutach usłyszała trzask drzwi - kiedy wyjrzała, zobaczyła znikającego w głębi korytarza Jose. Postanowiła zaryzykować. Wyjęła stetoskop, schowała go do torby i poszła ostrożnie do salonu Brazila. Był pusty. Tak jak poprzednio, zaczęła słuchać przez drzwi do pokoju konferencyjnego. Mówił Craig.

- Powtarzam: tylko Tweed ma nie być atakowany. Bóg wie dlaczego, ale to wyraźne polecenie pana Brazila.

- Już to raz mówiłeś - powiedział Marco.

- Zamknij się i słuchaj! Powtarzam, by zapadło to w wasze tępe łby. Słuchasz, Luigi?

- Bardzo uważnie.

- Nie żartuj sobie ze mnie. Słuchajcie! Wszyscy członkowie ekipy Tweeda mają zostać zlikwidowani! Dotyczy to Pauli Grey, Roberta Newmana, Philipa Cardona i, być może, Billa Franklina. Na razie zostawiamy go w spokoju.

- Przepraszam, czy wiedzą o Sion? - zapytał Luigi.

- Jestem pewien, że nie. Kazałem słuchać! Nawet jeżeli wiedzą, nigdy tam nie dotrą. Teraz mój plan: nie mogą opuścić żywi Zurychu. Umieś­cimy jedną grupę na lotnisku Kloten, drugą na dworcu głównym. Mają zostać zastrzeleni i sprawdzajcie dokładnie, czy nie żyją.

- A jeżeli uda im się wyjechać z Zurychu?

- Na drogach wyjazdowych będą czekać motocykliści. Zurych zo­stanie zaryglowany. Luigi, czy masz na wszelki wypadek rezerwę w Sion?

- Elitarną jednostkę.

Ewa schowała stetoskop i wymknęła się do siebie. Zamknęła drzwi na klucz i zaczęła dyszeć z napięcia.

- Ale numer - mruknęła pod nosem. - Craig, Marco od rzucania nożem i Luigi, który najwyraźniej dowodzi tym, co się dzieje w Sion.

Ciekawe, gdzie jest Gustav.

Gustav wszedł do baru w Schweizerhofie i podszedł do Brazila, który sprawiał wrażenie zirytowanego. Kiedy Brazil podniósł głowę i zmarszczył czoło, Gustav pomyślał, że jego widok przeraża wszystkich - nawet najwyższego szefa. Zaczął przepraszać za spóźnienie. Jose skręcił kostkę, trudno mu więc prowadzić samochód. Limuzy­na czeka na zewnątrz.

- Ruszajmy natychmiast. I nie otwieraj mi drzwi. Nienawidzę nad­skakiwania.

Pół godziny później w pokoju Newmana zadzwonił telefon.

- Dzwoni jakiś mężczyzna, ale nie chce podać nazwiska - powiedziała telefonistka. - Powiedział, że zna go pan i ostatnio widzieliście się w miejs­cu zwanym Kimmeridge.

- Proszę łączyć.

- Pan Newman?

Wystarczyły dwa słowa, by Newman rozpoznał głos. Archie.

- Tak, proszę mówić. Miło pana słyszeć.

- Panie Newman, wiem, gdzie pan jest. Dzwonię z budki niedaleko. Mogę przyjść?

- Oczywiście, panie Sullivan. W recepcji podadzą panu numer mojego pokoju.

Kiedy Newman poszedł poinformować Tweeda, ten wyraził spore zdziwienie, że Archie jest w Zurychu, ale oczywiście zechciał wziąć udział w spotkaniu z nim. Zaproponował, by odbyło się u niego i by Newman zawiadomił recepcję, dokąd ma posłać Archiego. Newman wyszedł po gościa do windy - Arenie miał na sobie kożuch, zniszczony kapelusz i nieśmiertelnego zgaszonego papierosa w kąciku ust.

- Skąd wiedziałeś, że Bob tu jest? - spytał Tweed.

- Zadzwoniłem do Moniki. Sprawdziła mnie dokładnie, ale w końcu podała numer telefonu do was. Panowie, jesteście w wielkim niebez­pieczeństwie.

- W jakim?

- Ty masz zostać oszczędzony, Brazil rozkazał, żeby ciebie jednego zostawić w spokoju - stwierdził Archie zwracając się do Tweeda. - Mój informator właśnie mi powiedział, że Craig, przy poparciu Brazila, wydał swoim zbirom polecenie zlikwidowania wszystkich członków ekipy Twe­eda, włącznie z tobą - rzekł do Newmana. - Mają nazwiska: Paula Grey, Robert Newman, Philip Cardon. Wiedzą, że jest jeszcze dwóch, ale nie mają nazwisk.

- Rozumiem. - Tweed wstał i wetknął ręce do kieszeni, aby ukryć, że zaciska je i rozluźnia. Był wściekły jak rzadko. Pomysł, żeby zostawić go w spokoju, a zlikwidować całą jego grupę, wyzwalał w nim chęć zemsty. Obszedł kilka razy pokój i usiadł naprzeciw Archiego.

- Czy słowo „zlikwidować" jest twoim określeniem, czy zostało użyte przez Craiga?

- Craig najprawdopodobniej użył właśnie tego określenia - odparł Archie.

- Rozumiem.

- Niebezpieczeństwo jest ogromne - dodał Archie. - Mój informator twierdzi, że ekipy zabójców są rozstawione na lotnisku i na większych dworcach, a na drogach wyjazdowych czekają motocykliści.

- A więc zarzucili dość gęstą sieć - stwierdził Newman.

- Przepraszam, ale muszę iść - wymówił się Archie.

- Ile jestem ci winien za wydatki i honorarium? spytał Newman.

- Dwa tysiące franków za wydatki, tym razem nie chcę honorarium. Marler jest zawsze wobec mnie hojny, a biorąc pod uwagę sytuację, z przyjemnością zrobię wam raz przysługę.

Newman wyjął z portfela cztery banknoty tysiącfrankowe i położył je na stole. Archie wziął dwa.

- Nie wprawiaj mnie w zakłopotanie. Naprawdę muszę iść.

- Dziękuję za pomoc - powiedział Tweed, odprowadzając Archiego do drzwi. - Uważaj na siebie, dzikie zwierzęta wyszły na łowy.

- Będę ostrożny. Nie zapomnijcie o Marchacie w Sion.

Kiedy Newman wrócił odprowadziwszy Archiego do holu, Tweed znów krążył po pokoju.

- Wygląda na to, że znajdujemy się w pułapce - stwierdził.

- Tak wygląda - odparł Tweed.

30.

Philip siedział w pociągu z Zurychu do Genewy. Z chęcią poszedłby do wagonu restauracyjnego, ale uważał, że nie może zostawić bagażu. Pociągiem jechało niewielu pasażerów i zapowiadało się, że przez całą podróż przez Szwajcarię będzie miał przedział tylko dla siebie. Zaraz za Zurychem zaczął padać gęsty śnieg - przyglądając się niemal nieprzejrzys­tej zasłonie, Philip o mało nie zasnął. Po krótkim przystanku w Bernie zaczęło się przejaśniać, jeszcze dalej na wschód niebo całkiem się przeczyś­ciło i wyszło słońce. W końcu w oddali pojawił się broniący dostępu do kantonu Valais potężny łańcuch Alp Berneńskich.

- Nie wygląda to zbyt zachęcająco. - mruknął pod nosem.

W Genewie pojechał taksówką do Hotel des Bergues, gdzie poprosił o pokój z widokiem na Rodan. Po kolacji stał przy oknie i przypominał sobie bitwę, którą odbył wraz z Paulą na Starym Mieście. Niezwykła z niej kobieta. Żałował, że nie są teraz razem. Zaczęła go irytować cisza, w końcu musiał włączyć radio. Od śmierci żony źle znosił ciszę i samo­tność. Nastawił zegarek, wziął prysznic i położył się do łóżka. Przeczytał kilka stron książki, zgasił światło i natychmiast otrzeźwiał. Zaczął myśleć o Jean. Był z nią w tym hotelu i choć nie wziął tego samego pokoju, wiele rzeczy było tu podobnych. Pomyślał o Ewie. Dotarło do niego, że choć spędzili ze sobą wiele czasu i za każdym spotkaniem Ewa coraz bardziej się do niego zbliża, nie nadają na tej samej fali.

Rano przyszykował się błyskawicznie do drogi i zszedł na śniadanie, już z płaszczem i walizką. W holu siedział grubas z gęstymi wąsami i czytał gazetę - przez chwilę skrzyżowali spojrzenia. Dotarł na stację kilka minut przed odjazdem pociągu i stanął w cieniu kolumny, skąd widział cały skład. Na peronie stało jedynie kilku kolejarzy. Wiedząc, że szwajcarskie pociągi odjeżdżają zawsze o czasie, Philip kątem oka obserwował zegar - kiedy podbiegał do wagonu pierwszej klasy, wszystko wskazywało na to, że jest jedynym wsiadającym pasażerem. Ledwie wskoczył do środka, drzwi z sykiem się zamknęły i ekspres ruszył. Nie zdziwiłby się wcale, gdyby okazał się jedynym pasażerem w pociągu - o tej porze roku, na początku marca, można się było tego spodziewać. Przez ostatnie minuty zmienił mu się nastrój, był teraz dość posępny.

- Boże dopomóż każdemu, kto stanie mi na drodze - mruknął.

Otworzyły się drzwi i do przedziału wsiadł grubas, którego widział rano w hotelu.

- Można? - spytał wchodząc do środka. Miał na ręku płaszcz, był ubrany w czarny garnitur i białą koszulę ozdobioną bladożółtym krawa­tem. Stał w drzwiach czekając na odpowiedź.

- Proszę - odparł Philip uśmiechając się uprzejmie, ale w środku był napięty. Pomyślał, że jeżeli ma to być początek kłopotów, to trudno. W razie czego na pewno poradzi sobie z grubasem.

- To bardzo miłe z pańskiej strony - powiedział grubas siadając. - Jak na razie jesteśmy w pociągu chyba tylko we dwóch. Lubię w czasie podróży towarzystwo. To moja wizytówka.

Philip wziął karteczkę i lekko zdrętwiał. Napis głosił: Leon Vincenau. Inspektor. Policja. Genewa. I numer telefonu.

- Dziękuję - powiedział nerwowo. Uśmiechnął się i chciał oddać wizytówkę grubemu, ten jednak machnął ręką.

- Proszę ją zatrzymać. Może zechce się pan ze mną skontaktować.

- Dlaczego miałbym to zrobić?

- Ponieważ podróżuje pan sam. Ponieważ świat - ze Szwajcarią włącznie - zmienił się w niebezpieczne zoo. Dwa dni temu w Genewie zebraliśmy z ulicy sześć ciał po strzelaninie.

- To dobrze, że stamtąd wyjechałem. Podróżuje pan prywatnie czy służbowo?

- Sam nie zawsze wiem. Detektyw pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę.

- Daleko pan jedzie?

- Do Mediolanu. Okropne miasto. Przechodząc przez ulicę ryzykuje się życie. Zaczyna się przechodzić na zielonym świetle, a kiedy dotarło się do połowy ulicy, światła się zmieniają i fala samochodów rusza. Jeżeli człowiek się nie pospieszy, przejadą go. Cóż, inny kraj, inny obyczaj. Nie będzie panu przeszkadzać, jeżeli zapalę cygaro?

- Nie. Przy okazji też zapalę.

Przez następną godzinę Philip nie odzywał się. Coraz bardziej zacieka­wiały go - żeby nie powiedzieć: wręcz przerażały - widoki za oknem. Vincenau palił cygaro i też się nie odzywał. Philip podejrzewał, że jest to przemyślane użycie starej metody policyjnej, polegającej na dręczeniu podejrzanego ciszą tak długo, aż się odezwie. Za Montreux pociąg wjechał w wielką przełęcz, czyli do kantonu Valais. Z lewej i z prawej ciągnęły się po horyzont potężne, poszarpane, ponure góry, czasem tak wysokie, że z okien nie było widać ich szczytów. Co jakiś czas mijali znikające przełęcze i doliny. Wszędzie było mnóstwo śniegu i lodu, tam gdzie zamarzła spływająca z góry woda, zwisały kilkusetmetrowe lodowe stalak­tyty. Minęli Martigny -przycupnięte pod olbrzymią skalną ścianą niewie­lkie miasteczko, które oświetlone nieoczekiwanym promieniem słońca, zamigotało niczym sterta okruchów lustra. Nie było widać śladu życia, ulice pokrywała gruba warstwa śniegu. Philip jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego i miał wrażenie, że okolica nieoczekiwanie powróciła do epoki lodowcowej. Ciekawe, czy Syberia jest gorsza? - myślał udając obojętność, wiedział bowiem, że inspektor uważnie go obserwuje zza zasłony dymu.

- Widzi pan tę poskręcaną nitkę na zboczu tamtej góry? - spytał Szwajcar wskazując cygarem za okno. - To pociąg.

- Dokąd jedzie? - powiedział przyglądając się z niedowierzaniem wspinającym się dwóm wagonikom.

- Tuż przy lodowcu są wioski, które trzeba zaopatrzyć w żywność. W marcu to ich jedyny środek komunikacji ze światem. Ma z przodu pług śnieżny.

- Jeżeli lubi się spokojne życie, to może tu być przyjemnie.

- Mieszkający tu ludzie są twardzi i wytrzymali, niestety młodzież ucieka do miast. Są tu całkiem opuszczone, niszczejące wsie, złożone ze starych drewnianych domów krytych łupkiem. Ponieważ Valais leży daleko od szlaków turystycznych i nie ma winnic, cały kanton się wyludnia.

Philip spojrzał na zegarek i wstał, aby zdjąć z półki walizkę.

- Wysiada pan w Sion? - spytał policjant.

- Tak.

- Proszę wyjrzeć za okno.

Wjeżdżali powoli na niewielką stacyjkę. Na peronie stała grupa młodych ludzi, którzy wyglądali na czekających na pociąg niedobitków z jakiejś wojny. Kilku trzymało w rękach połamane narty, jedna z dziew­czyn stała o kulach i miała obandażowaną grubo nogę. Wszyscy wyglądali na wycieńczonych. Vincenau westchnął.

- Nie posłuchali.

- Czego?

- Ostrzeżeń o ciężkich warunkach w górach.

Kiedy ekspres jeszcze bardziej zwolnił, Philip ujrzał lądowisko dla samolotów. Na końcu pasa stał pług, który właśnie uprzątał śnieg.

- Muszą czekać na samolot - powiedział Vincenau.

- Cóż, chyba już pójdę do wyjścia. Szwajcarskie pociągi nie czekają.

- Niech pan nie idzie w góry - ostrzegł inspektor na pożegnanie.

- Dziękuję za towarzystwo. Mam nadzieję, że w Mediolanie pogoda jest lepsza.

Philip był jedynym pasażerem, który wysiadł. Rozejrzał się, ale nie było śladu obsługi. Ekspres ruszył i wkrótce zniknął w oddali, a Philip doznał wrażenia, że stracił kontakt z cywilizacją. Vincenau nie jechał do Mediolanu. Wysiadł na następnej stacji - w Brig. Pospieszył natychmiast do telefonu i wykręcił prywatny numer Becka w komendzie głównej policji w Zurychu.

- Beck przy aparacie.

- Tu inspektor Vincenau. Dzwonię z Brig w Valais. Przyjechałem tu ekspresem z Genewy z Płiilipem Cardonem. Nie przedstawił się, ale pasował do rysopisu. Opiszę go.

Kiedy skończył, Beck powiedział:

- Zgadza się, to mógł być Cardon. Dokąd jechał?

- Wysiadł w Sion.

- Z kim był?

- Sam. Tego jestem pewien.

- Sam?! Boże drogi.

Po wydaniu Vincenau instrukcji, że ma wracać następnym pociągiem do Genewy, Beck, który nie spał całą noc, usiadł i zaczął się zastanawiać, co dalej. Choć był przerażony tym, co usłyszał, umiał podejmować szybko decyzje. Zadzwonił do Schweizerhofu, kazał się połączyć z Tweedem i zapowiedział, że do niego jedzie. Tweed, który też nie spał całą noc, odbywał właśnie konferencję z Newmanem, Marlerem, Butlerem i Nieldem, jak można wyjechać żywcem z Zurychu.

- Pojedźmy pociągiem, najlepiej rannym, aby nie było na stacji ludzi dojeżdżających do pracy. Poprowadzę ekipę osłaniającą, poprzebieramy się za kolejarzy - zaproponował Marler.

- Niedobry pomysł - zaoponował Tweed. - Nie daje gwarancji, że nie będzie postronnych osób, a w razie strzelaniny nie możemy sobie pozwolić na narażanie niewinnych przechodniów.

Zaczęto wysuwać kolejne propozycje, ale żadna nie uzyskała aprobaty Tweeda i to z tego samego powodu - zagrożenia postronnych ludzi. Po raz pierwszy w życiu Tweed czuł się zapędzony w kozi róg. Zapukano do drzwi - był to Beck. Jak zawsze, od razu przeszedł do sedna.

- Właśnie się dowiedziałem, że Philip Cardon dotarł do Sion.

- No to przynajmniej wiemy, że dojechał szczęśliwie.

- Zwariowałeś?! - wybuchnął Beck. - Jeden człowiek przeciwko od­działom, które Brazil ściągnął z Francji i Niemiec?!

- Poradzi sobie.

- Tak sądzisz?

Tweed wyjaśnił, w jakiej znajdują się sytuacji i że nie mogą wyruszyć Philipowi z pomocą. Beck usiadł, zmarszczył czoło i po dłuższym namyśle stwierdził:

- Zaczekajcie tu dwie godziny, zjedzcie śniadanie, potem idźcie na dworzec główny i wsiądźcie do pierwszego pociągu.

- Co wymyśliłeś?

- Silny oddział policji i agentów w cywilu będzie sprawdzać tożsamość każdej osoby, która wejdzie do budynku dworca głównego. Będą szukać broni, ponieważ sam powiedziałeś, że ludzie Brazila będą uzbrojeni. Zadzwonię na kilka komisariatów, żeby przygotowali sporo cel. - Uśmie­chnął się. - Pan Brazil już nie ma wpływu na bankierów, którzy kazali wywierać na mnie nacisk.

- Jak to?

- Obiecał im duże zyski, jeżeli pożyczą mu pieniądze, więc uważają, że wywiódł ich w pole. Wyszło na jaw, że przeniósł poważne sumy do filii Zurcher Kredit Bank w Sion - moim zdaniem, aby mieć czym zapłacić najemnikom, których tam zebrał. To drogie przedsię­wzięcie. Zresztą pomógłbym ci też, gdyby panowie bankierzy nie zmienili zdania.

- Jesteś prawdziwym przyjacielem.

- Jestem prawdziwym policjantem. No, ale teraz muszę iść organizo­wać operację. Będę ją nadzorował osobiście.

W salonie apartamentu w hotelu Bauren-Ville Brazil wydawał in­strukcje Gustavowi, jednemu z niewielu ludzi, którym ufał.

- Jestem pewien, że w naszej organizacji jest przeciek. Chcę, aby odnaleziono informatora i go zlikwidowano. Wykorzystaj swoje urządze­nia podsłuchowe.

- Najpierw zainstalowałbym je w gabinecie Jose.

- Sądzisz, że jest zdrajcą?

- Nie zaszkodzi sprawdzić. Mam jeszcze innego podejrzanego. Mogę sprawdzać, kogo chcę?

- To chyba będzie jedyny sposób upewnienia się. Kim jest twój drugi podejrzany?

- Wolałbym tego w tej chwili nie ujawniać.

Brazil przyjrzał mu się uważnie i pogłaskał psa, który podniósł się na przednie łapy, jakby wyczuł irytację swego pana. Igor wyszczerzył kły, pogłaskany zaraz je jednak schował. Zapukano do drzwi i Brazil kazał wejść. Był to Marco, który przyszedł zabrać Igora na spacer. Kiedy wyszli, Gustav stwierdził:

- Potworny pies. Do tego czuje, kiedy jest pan zły.

- To tylko zwierzę. Co zamierzasz, jeżeli odkryjesz informatora?

- Przyniosę kasetę prosto do pana, by mógł pan wysłuchać jej bez świadków.

- Niech tak będzie.

Brazil obserwował Gustava, kiedy ten wychodził z pokoju. Ów brzy­dki mężczyzna z haczykowatym nosem był najprawdopodobniej jego najwartościowszym pracownikiem. Znacznie wartościowszym od Craiga.

W momencie kiedy Gustav zamykał za sobą drzwi, pojawił się Craig i jak zwykle, nie zapukał. Nie proszony zwalił się w fotel.

- Wszystko przygotowane, szefie - zaczął. - Nikt nie wyszedł ze Schweizerhofu. Obserwowałem go bez przerwy.

- No to ich mamy. Wyjeżdżam na krótko, Jose i Gustav zostają, by obserwować rozwój wypadków. Niech ktoś pomaga Jose.

- Kto?

- Nieistotne. Mój samolot przyleciał już z Belp i czeka na Kloten. Polecisz ze mną.

- A co z Ewą?

- Też tu zostanie. Już jej o tym mówiłem.

- Dokąd lecimy?

- Do Sion.

31.

- Policja. - Mężczyzna w cywilu pokazał legitymację mężczyźnie o kan­ciastej twarzy, który udawał, że czyta gazetę. - Dokumenty, proszę. Kanciasta Twarz zesztywniał i wsunął rękę za pazuchę płaszcza. Stojący za nim drugi policjant złapał go za nadgarstek, powoli wyjął mu dłoń zza pazuchy i wsunął tam własną. Powoli wyciągnął Kanciastej Twarzy lugera 7,65 milimetra.

- Bierz go do suki - rozkazał pierwszy detektyw.

Trzasnęły kajdanki i policjant odszedł z więźniem. To samo powtarzało się w całym budynku dworca. Detektywi pracowali parami, sprawdzali nawet kolejarzy w mundurach. Po godzinie prowadzący akcję zadzwonił do Becka.

- Dworzec główny czysty. Zostajemy, na wypadek gdyby miało się pojawić więcej śmieci.

Beck włożył płaszcz i wyszedł do Schweizerhofu. Tweed wysłał Marlera, Butlera i Nielda do Gottharda, aby się spakowali i czekali w gotowo­ści. Wyszli ze Schweizerhofu osobno, by obserwujący hotel ludzie Brazila nie domyślili się niczego, zwłaszcza że wedle informacji Tweeda, ludzie Craiga nie znali ich tożsamości.

- Dalej pada? - spytał Tweed, kiedy Beck wszedł do jego pokoju.

- Według prognozy to potrwa długo. Wpadłem powiedzieć, że teren jest czysty. Aresztowaliśmy jedenastu ludzi, wszyscy byli uzbrojeni. Do­kąd jedziecie?

- Do Genewy.

- To macie ekspres za godzinę. Ile potrzebujecie biletów?

- Pięć. Dlaczego pytasz?

- Kupię je dla was i zostawię w kopercie w recepcji. Bądź ze mną w kontakcie, dobrze? Zostaję w zuryskiej komendzie głównej.

- Przekażę wszystko, co będę mógł, i natychmiast, kiedy będę mógł.

- Jeszcze jeden drobiazg - powiedział Beck wychodząc. - Samolot Brazila właśnie przeleciał z Kloten do Belp. Pilot złożył plan lotu ze startem zaraz po świcie. Zgadnij dokąd.

- Do Sion.

- A niech cię.

Kiedy Beck wyszedł, odezwał się Newman. Podobnie jak po Tweedzie, nie widać było po nim zmęczenia.

- Zaskoczyło mnie, dlaczego ani razu nie zapytał o samochód, który wjechał w tramwaj.

- Prawdopodobnie uważa, że i tak mamy dość na głowie. Szybko wszystko posprzątali - widziałem z okna dźwig, z pewnością zawiózł samochód na badanie.

- To będzie średnia przyjemność - z trzema ciałami w środku.

- Pewnie chodzi im głównie o odcyfrowanie tablic rejestracyjnych, ale wątpię, by im się to udało.

- Ale na ulicy była broń, której chciał użyć Craig. Będą na niej jego odciski palców, przecież nie miał rękawiczek.

- Widziałem, jak podniósł ją jakiś przechodzień i oglądał, zanim zabrał mu ją policjant. Nie będzie ani jednego odciska palca Craiga.

- Szkoda, bo jest znacznie niebezpieczniejszy od pierwszego lepszego wynajętego zbira. Jest zdemoralizowany i musi lubić to, co robi. Z chęcią znów bym się z nim spotkał.

- Może tak się zdarzyć, ale radziłbym ci wtedy być ostrożnym.

- Jeżeli chcemy zdążyć na pociąg, musimy niedługo wychodzić. Miej­my nadzieję, że będzie tam wagon restauracyjny.

Brazil właśnie skończył śniadanie, gdy zapukano do drzwi. Kiedy kazał wejść, pojawił się Gustav - z małym pudełkiem w dłoni.

- Co to?

- Już po wszystkim. Mogę włożyć kasetę do pańskiego magnetofonu?

Brazil zesztywniał. Miał nadzieję, że Gustav się myli i nie ma wśród jego ludzi zdrajcy. Zawsze pieczołowicie dobierał współpracowników, sprawdzał ich osobiście. Skinął głową i zaczął słuchać.

- Wiesz, kto to jest? - powiedział głos Jose.

- Wiem. Masz dla mnie jeszcze jakieś informacje? - Ten głos też mówił po angielsku, ale z gardłowym akcentem, który zdaniem Brazila był udawany.

- Brazil oraz trzech kluczowych członków jego ekipy - Craig, Luigi i Marco - wylatują dziś rano samolotem do Sion. - Znów był to bez wątpienia szept Jose.

- Dziękuję. W dalszym ciągu jestem gotów płacić.

- Nie chcę pieniędzy. Brazil to groźny i agresywny człowiek. Będę cię informował na bieżąco.

Gustav przewinął taśmę i popatrzył na swojego szefa, który spoglądał przez okno na padający śnieg.

- Mam puścić jeszcze raz? Nigdy mi się nie podobał. Był zbyt gładki.

- Nie! Nie chcę słuchać tego znowu! Jak ci się udało to zdobyć?

- Umieściłem minimagnetofon pod jego biurkiem i nastawiłem tak, by nagrywał rozmowy telefoniczne.

- Proste, ale genialne. Każę Jose lecieć z nami. Czy jest potrzeba, byś dalej tu siedział?

- Czy helikopter, którym miałem lecieć do Sion, w dalszym ciągu czeka na Kloten?

- Oczywiście.

- Niech pan wyda instrukcję, by czekał dalej. Chcę sprawdzić jeszcze jednego podejrzanego.

- Kogo?

- W dalszym ciągu wolę nie wymieniać nazwiska. Może się przecież okazać, że podejrzenie było nieuzasadnione.

- Jak chcesz.

Kiedy Gustav wyszedł, Brazil uznał, że jego skrytość idzie w parze ze skutecznością. Błagał w duchu, by nie okazało się, że wśród jego ludzi jest kolejne zgnile jajo. Sięgnął po interkom i wezwał Jose. Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, zacisnął zęby, by nie okazać wzburzenia, w progu pojawił się nie wezwany zdrajca, lecz Marco z Igorem.

- Dostał jeść i zaraz powinien zasnąć.

- Dziękuję, Marco, czekam na kogoś.

Brazil sięgnął po papierośnicę. Palił rzadko, właściwie jedynie kiedy był bardzo napięty. Po chwili wszedł Jose. Skoczył do przodu, wziął ciężką zapalniczkę i podał szefowi ognia. Brazil musiał się bardzo mocno trzymać w garści, by nie wyrwać mu zapalniczki.

- Jose, czy w Sion czeka na mnie limuzyna?

- Tak, proszę pana. Jak pan kazał, wysłałem tam innego kierowcę.

- Myślę, że będę się czuł bezpiecznie tylko z tobą za kierownicą. Polecisz ze mną do Sion.

- Z przyjemnością, proszę pana.

- To wszystko.

W czasie rozmowy Igor wstał i zaczął cicho warczeć. Brazila zdumiało, jak pies wyczuwa jego nastrój. Pogłaskał go.

- Igor, niedługo będziesz musiał trochę zapracować na obiad. Spraw­dzimy, czy nie zapomniałeś tresury.

Tweed znów sprawdził zegarek i popatrzył na Newmana, który siedział w fotelu jakby nigdy nic. Obok niego stalą walizka i płócienna torba.

- Za dziesięć minut powinniśmy iść na dworzec - stwierdził Tweed.

- Nie spieszmy się zbytnio. Beck sprzątnął okolicę, ale wiesz, jak może być. Nie ma gwarancji, że nie przeoczył jakiegoś obserwatora. Poza tym już mamy bilety.

Zadzwonił telefon, Tweed podniósł słuchawkę.

- Kto mówi?

- Człowiek z Kimmeridge - zgłosił się Arenie.

- Masz coś nowego?

- Tak. Nasz bardzo ważny przyjaciel i kilku wiodących członków jego ekipy leci dziś rano z Kloten do Valais.

- Dziękuję. My też niedługo stąd wyjeżdżamy. Doceniam, że infor­mujesz mnie na bieżąco.

- Już to wiemy od Becka - wzruszył ramionami Newman, kiedy Tweed przekazał mu informację.

- Ale to dowodzi, jak bardzo Archie jest na bieżąco. Lepszy z niego cwaniak.

Znów zadzwonił telefon i Tweed przez chwilę się wahał, czy podnosić.

- Tu Monika. Dzięki Bogu cię złapałam!

- Co się stało? - spytał Tweed wyczuwając w niej wielki niepokój. - Proszę szybko.

- Howard spanikował i stracił panowanie nad sobą. Ktoś musi przejąć za niego kierownictwo.

- Co było powodem?

- Międzynarodowe plotki, że w Moskwie szykuje się zamach stanu.

- Skąd te plotki nadchodzą?

- To właśnie w tym wszystkim najdziwniejsze. Ja uważam, że rozsiewa je ktoś z jednego miejsca i to spoza Rosji, gdzieś z Europy. Howard co godzina spotyka się z premierem i podkręca go swoim strachem. Sprawa jest naprawdę poważna.

- Czy uważasz, że na tyle, bym natychmiast wracał do Londynu?

- Wszyscy biegają tu jak kury z poobcinanymi głowami i z każdą chwilą atmosfera robi się coraz gorętsza. Tak, uważam, że powinieneś wracać. Howard nie wie, że do ciebie dzwonię.

- Gdzie on teraz jest? Mogę z nim porozmawiać?

- Obawiam się, że nie. Pojechał na Downing Street, na kolejne spotkanie z premierem.

- Moniko, zakładam, że dzwonisz z mojego telefonu. Czy sprawdziłaś pewien drobiazg - gdzie pojawiły się te plotki?

- Trudno powiedzieć. Moim zdaniem w Zurychu.

- Czy może to być planowa akcja dezinformacyjna? Co mówi twoje doświadczenie jako korespondenta? - spytał Tweed Newmana, kiedy rozłączył się z Moniką.

- Nie widzę, dlaczego coś takiego miałoby być niemożliwe. Aby coś podobnego przeprowadzić, potrzeba jedynie dobrze zorganizowanej gru­py ludzi - no i głowy Brazila, by to wymyślić. Dzwoni się do odpowied nich osób w kluczowych stacjach radiowych i telewizyjnych oraz redakc­jach gazet, zgrywa odpowiednio w czasie, by telefony dotarły równocześ­nie do Londynu, Paryża, Bonn, Madrytu, Sztokholmu i Waszyngtonu, dziennikarze zaczynają sprawdzać i okazuje się, że te same plotki są wszędzie.

- To byłby pierwszy etap planu Brazila. Czasami sądzę, że nienawidzi Ameryki bardziej niż Rosji, ponieważ wyrzucono go tam z eksponowane­go stanowiska. Amerykanów łatwo jest zastraszyć - wyobraź sobie panikę w Waszyngtonie, gdyby Rosjanie nagle stali się agresywni jak dawniej.

- Co zamierzasz w sprawie Howarda?

- Chyba przekażę ci dowództwo nad grupą siońską i polecę do Londynu.

- No to chyba muszę ruszać w drogę. - Newman wstał. - Poszukamy stacji sterującej „Łobuzem Jeden".

- To musi być główna broń Brazila w sianiu zamętu. Gdybym nie dezaprobował jego metod, chybabym się nie powstrzymał przed sympaty­zowaniem z jego celem. Zachód naprawdę wymaga potrząśnięcia, by się obudził.

- Niestety jest łotrem zatrudniającym innych łotrów. Mam jeszcze jedno pytanie: dlaczego w obecności Billa Franklina i Keitha Kenta me wspomniałeś ani razu o „Machinie"?

- Pewnie wypadło mi to z głowy.

- Tweed.

- Cóż, mam dziwne wrażenie, że już nieraz spotkaliśmy i znamy „Machinę".

32.

Philip stał na peronie stacji w Sion i patrzył na znikający w oddali ekspres z inspektorem Vincenau. Zachciało mu się pić. Obszedł stację i znalazł restaurację. Wszedł do środka i zamówił u ładnej kelnerki kawę. Poczuł się nagle potwornie zmęczony i jak rzadko kiedy zechciało mu się z kimś porozmawiać. Uśmiechnął się do kelnerki, która, jak na zamówie­nie, zaczęła mówić.

- Mam nadzieję, że nie zamierza pan iść w góry. Pogoda bardzo się pogorszyła i już mieliśmy wypadek.

- Co się stało?

- Dwóch Anglików i Amerykanka poszli mimo ostrzeżeń na narty. Zginęli w lawinie.

- To straszne.

- To nie wszystko. Podobno Amerykankę znaleziono z kulą w ple­cach. Policja zabrała ciała do Genewy.

- Kula w plecach? Chce pani powiedzieć, że ktoś ją zastrzelił? Gdzie?

- Przyniosę mapę. - Najwyraźniej zachwycona, że ma z kim poroz­mawiać, kelnerka wybiegła na zaplecze, skąd po chwili wróciła z mapą. Rozłożyła ją na stole i wskazała na miejsce w górach na północ od miasteczka. - To się stało niedaleko Col du Lemac na górze Kellerhorn. Żeby tam się dostać, trzeba wjechać tą drogą. Jest bardzo niebezpiecz­na. - Droga na mapie przypominała wąską krętą ścieżkę. - Tu jest ta nowa stacja meteorologiczna.

- Stacja meteorologiczna? Państwowa?

- Skądże! Zbudował ją bardzo bogaty przemysłowiec, któremu zależy na poprawie trafności prognoz pogody. Zbudowano ją bardzo szybko tuż przed zimą, musiało go to kosztować fortunę. Ściągnął robotników spoza regionu, pracowali na trzy zmiany, dwadzieścia cztery godziny na dobę.

- Jak mogli pracować w nocy?

- Ustawiono wielkie lampy łukowe. Większość robotników pochodzi­ła z Bałkanów, teraz powracali do domu z kieszeniami pełnymi pieniędzy.

- I ta stacja jest blisko Kellerhornu?

- Jest zbudowana na zboczu góry, blisko szczytu. Jest bardzo dobrze strzeżona przed chuliganami. Ochrona pilnuje okolicy dzień i noc.

- Czy tragedia, którą pani wspomniała, miała miejsce blisko stacji?

- Bardzo. Szef policji rozmawiał z ochroną stacji, ale nikt nie widział narciarzy.

- Czy mogłaby pani zaznaczyć na mapie rejon, w którym znajduje się ta stacja?

Kelnerka zrobiła krzyżyk tuż pod słowem Kellerhorn. Spojrzała na Philipa.

- Ciekawi to pana? Proszę zatrzymać mapę, mam drugą.

- Dziękuję. - Philip złożył mapę i wsunął ją sobie do kieszeni. - Czy zna pani może nazwisko przemysłowca, który zbudował stację? Musi być znany w okolicy.

- Nikt nie wie, jak się nazywa. Przylatuje zawsze prywatnym od­rzutowcem na lotnisko tuż za miastem, odbiera go limuzyna z przyciem­nianymi szybami i zawozi do jego willi.

- Willi? Ma dom niedaleko stacji meteorologicznej?

- Nie, nie. W górach, po drugiej stronie doliny. Zbudowano go równocześnie ze stacją meteorologiczną. Jest na całkowitym odludziu, a jego okna wychodzą na lodowiec. Mogę panu pokazać na mapie.

Philip wyjął mapę i palec kelnerki przejechał wzdłuż kolejnej wąziut­kiej i krętej dróżki. Zaznaczyła pozycję willi i położonego pod nią lodowca. Okolica nazywała się Col de Roc.

- Chce pan pojechać zobaczyć willę? Będzie pan musiał wynająć samochód z łańcuchami na kołach. Droga jest nie mniej niebezpieczna od tej do stacji meteorologicznej, poza tym nie radziłabym panu jechać tam teraz.

- Dlaczego?

- Ponieważ podobno lada chwila ma przylecieć właściciel. Powiedział mi znajomy, który zna kontrolera lotów. Tego ważnego przemysłowca zawsze eskortują motocykliści.

- Czy mogłaby mi pani powiedzieć, gdzie mógłbym wynająć samo­chód z łańcuchami na kołach? Pojadę pod willę, jak go już nie będzie.

- Sekundę, przyniosę plan Sion. - Kiedy wróciła, pokazała na zrobio­ny wcześniej krzyżyk. - Tutaj jest firma, która wynajmie panu samochód, jakiego będzie pan potrzebował. Turyści wyjechali, nie będzie pan miał problemu. Ci, którzy jeszcze są, słyszeli o tragedii i siedzą po domach.

- Wszyscy wiedzą o tym, że kobietę zastrzelono kulą w plecy?

- Skądże znowu! To tajemnica. Panu też nie powinnam była o tym mówić, ale rozpędziłam się w trakcie rozmowy.

- Nikomu nic nie zdradzę. - Philip zapłacił za kawę i dał wysoki napiwek.

Kelnerka popatrzyła na pieniądze i zmarszczyła czoło.

- To za dużo. Pytał pan o nazwisko przemysłowca. Nie znam go, ale właśnie przypomniałam sobie, jak nazywa się niesympatyczny człowiek, który nadzoruje stację i okolicę.

- Dlaczego uważa pani, że jest niesympatyczny?

- Bo nie ma manier. Anglik. Przepraszam, że to mówię, bo pan też jest chyba Anglikiem, a on w odróżnieniu od większości Anglików jest wyjątkowo ordynarny. Odzywa się do wszystkich, jakby byli jego niewol­nikami.

- I jak się nazywa?

- Craig.

Philip wyszedł z restauracji zamyślony. Zastanawiał się nad czymś, co niedawno powiedział mu Newman: „Philipie, jeżeli chcesz dowiedzieć się czegokolwiek w mieście, do którego dopiero co przyjechałeś, nie zadawaj pytań wprost. Wmieszaj się między miejscowych - w barze, w kawiarni. Pozwól im mówić. Na świecie jest mnóstwo samotnych ludzi, którzy lubią rozmawiać z obcymi. Bądź dobrym słuchaczem. Jeśli będziesz słuchał kobiety, której się spodobałeś, zdziwi cię, ile ci czasami powie". Wybiegła za nim kelnerka.

- Zapomniał pan rękawiczek. Niech je pan szybko założy.

- Dziękuję, bardzo pani miła.

Na dolinę spadła gęsta mgła, otuliła miasto gęstą zasłoną. Kilkaset metrów w prawo widać było szczyt ze starym zamkiem, po chwili opar się podniósł i wydawało się, jakby zamek unosił się na poduszce mgły. Kiedy Philip wyszedł ze stacji kolejowej na ulicę, nadjechało trzech ubranych w czarne skóry motocyklistów.

- Chcesz dziewczyny? - krzyknął jeden z nich po francusku. - To chodź z nami!

- Przepraszam, ale nie rozumiem - odparł Philip po niemiecku.

- Głupi Szwab! - wrzasnął motocyklista i cała trójka odjechała.

Philip poszedł dalej poszukać hotelu. Mgła wciskała się wszędzie, miał wrażenie, że duch obmacuje mu twarz lodowatymi paluchami. Sprawiało to dość nieprzyjemne wrażenie. Tu i ówdzie mgła rzedła ukazując budynki. Było tu nieco inaczej, niż Philip się spodziewał. Zamiast starych historycz­nych budynków wszędzie stały kilkupiętrowe betonowe klocki mieszczące biura oraz nudne sklepy. Philip wkrótce dotarł do betonowego sześcianu Hotel Touring. Nie wahając się wszedł do środka i wziął pokój. Zajrzał do baru i pierwsze, co przeszło mu przez głowę, to myśl, że w Szwajcarii muszą mieć mnóstwo drewna. Bar był z drewna, sufit był z drewna, tak samo stoły i krzesła. W pokoju szybko się rozpakował i wetknął pod drzwi dwa niewielkie gumowe kliny - sztuczki tej nauczył go Marler.

- W każdym hotelu muszą mieć klucz do otwierania wszystkich drzwi - przypominał mu zawsze.

Z chęcią zjadłby drugie śniadanie, ale naszła go fala nagłego zmęcze­nia. Płacił za nie przespaną noc w Genewie i konieczność natężania uwagi od samego rana, zwłaszcza w obecności inspektora Vincenau. Siedząc na łóżku zaczął studiować mapę od kelnerki. Przyjrzał się obu drogom i uznał, że muszą być piekielnie trudne, oblodzone, prawdopodobnie biegły skrajem przepaści. Zdążył jeszcze wyciągnąć pistolet z kabury, wetknąć go pod poduszkę i już spał.

Paula wsiadła do przedziału w ostatnim wagonie. Dzięki temu mogła obserwować, czy razem z nią wsiada ktoś jeszcze. Nikt się nie dosiadł. Wiedząc, że najbliższy przystanek ekspresu jest dopiero za godzinę w Ber­nie, umieściła z boku walizki drucik, który miał ją poinformować, czy podczas jej nieobecności nikt nie próbował otwierać walizki, i ruszyła przez wagony. Szła powoli, zaglądała do każdego przedziału. Było pusto, mniej więcej w połowie pociągu omal nie stanęła jak wryta. W kącie pustego przedziału spał Keith Kent. Obok niego leżała na siedzeniu walizka - dotykał jej, jakby chciał mieć przez sen pewność, że nikt nie spróbuje sprawdzić, co w niej jest. Kolejne przedziały dowodziły, że w pociągu jadą jeszcze inne osoby - tu leżał płaszcz, tam bagaż na półce, ówdzie rozłożona książka. Kiedy doszła do wagonu restauracyjnego, stanęła. W środku było prawie pełno. Postanowiła wrócić do przedziału, uznała, że przechodząc przez wagon restauracyjny niepotrzebnie ściągnie na siebie uwagę. Zdziwiła ją obecność Kenta. Będzie musiała wyglądać przez okno, kiedy wysiada, i jeżeli jechał do Genewy - wysiąść z pociągu tuż za nim.

Kent wysiadł na dworcu Cornavin w Genewie. Wysiadła za nim i udało jej się wyjść niezauważenie na postój taksówek. Kazała się zawieźć do niewielkiego hotelu blisko dworca, gdzie raz już nocowała. Nigdy nie przyszło by jej na myśl, że Philip jest kilka ulic dalej, w Hotel des Bergues. Po kolacji sprawdziła w rozkładzie jazdy zatrzymujące się w Sion eks­presy. Nie mogła mieć pojęcia, że zdecydowała się pojechać następnym pociągiem po tym, który wybrał Philip. Rano, po przebudzeniu, natych­miast przypomniała sobie, co jej się śniło: gonił ją „Machina", a obudziła się, gdy już miał ją schwytać. Jedząc śniadanie przypomniała sobie radę Newmana: „Kiedy pracujesz, jedz na zapas. Jedz, gdzie tylko możesz, bo nie wiadomo, kiedy znów uda ci. się zjeść". Pojechała taksówką na dworzec, weszła do pociągu i właśnie miała zająć miejsce, kiedy ktoś przebiegł po peronie, by wsiąść kilka wagonów dalej. Keith Kent.

W Valais czuła to samo co Philip. Wyglądała przez okno z rosnącą fascynacją i przerażeniem. Oglądając zaśnieżone góry, zamarznięte wodo­spady i dzikie skały, czuła się tak, jakby znajdowała się u wrót białego piekła. Była co prawda ciepło ubrana, ale kiedy otworzyła na chwilę okno, w przedziale natychmiast zrobiło się lodowato. Zaczęła się zastanawiać, jak znaleźć Philipa. Założyła, że przyjechał wcześniej od niej, zawsze bowiem lubił podróżować z rana. W Sion pociąg stał jedną minutę i zastanawiała się, co zrobić na wypadek, gdyby zamierzał tu wysiąść także Kent. Głos z głośnika zapowiedział przystanek w Sion, wyjrzała na zewnątrz, ujrzała lądowisko dla samolotów i nagle wszystko zniknęło we mgle. Jeszcze tylko tego brakowało. Wysiadła i stała na peronie. Keith Kent, który wysiadł kilka wagonów dalej, już zmierzał do wyjścia, dzięki czemu był do niej odwrócony plecami. Paula ujrzała restaurację, weszła do środka i zamówiła kawę u tej samej kelnerki, która niedawno ob­sługiwała Philipa.

- Czy ma pani może spis hoteli? - spytała.

- Dam pani broszurę. - Kelnerka przyniosła broszurę i poszła sobie. Jeśli chodziło o samotnych klientów, wolała mężczyzn, samotne kobiety bywały zbyt często dziwaczne.

W miasteczku były dwadzieścia dwa hotele. Paula zaklęła pod nosem i ruszyła w drogę. Po kilkuset metrach trafiła na pierwszy.

- Przepraszam, szukam przyjaciela - zaczęła. - Nazywa się Philip Cardon. Mieszka w mieście, ale nie wiem, w którym hotelu. Zachorowała jego matka, która mieszka w Londynie, i muszę go zawiadomić. Mieszka u państwa? Philip Cardon. Przeliterować?

- Obawiam się, że nikt taki u nas nie mieszka.

Paula ruszyła dalej, klnąc na mgłę, lepiącą się jej do twarzy mimo nasuniętego głęboko na czoło kaptura. Uznała, że miasto jest ponure, a budynki nudne. Może dlatego, że na ulicach były pustki, a wszystko tonęło we mgle. Weszła do kolejnego hotelu. Mężczyzna za kontuarem miał na sobie wyświechtaną kamizelkę i rozpiętą pod szyją koszulę, która już dawno zasłużyła na wizytę w pralni. Miał tłuste włosy i spoconą twarz. Wyrecytowała swoją historyjkę.

- Niech pani nie oszukuje. Zgubiła pani narzeczonego, prawda? Może ja się nadam? Księgi hotelowe są poufne i tyle.

Paula wyciągnęła z portmonetki dziesięć franków i oczy recepcjonisty zabłyszczały. Wyglądało na to, że zaraz obliże wargi. Capnął banknot i błyskawicznie go schował.

- Nie ma go tu. Pokażę pani księgę.

- Niech pan nie wyda wszystkiego od razu - rzuciła Paula i wyszła.

Idąc dalej ulicą, usłyszała za sobą warkot motocykla. Motocyklista dogonił ją, zwolnił i zaczął jechać obok.

- Dopiero co pani przyjechała? Służbowo czy prywatnie?

- Właśnie wyjeżdżam.

Odparł coś, czego nie zrozumiała, i zniknął we mgle. Zaczęła podupa­dać na duchu, kiędy ujrzała sklep z ubraniami. Weszła do środka i kupiła dwa golfy. Dalej sprawdzała hotel po hotelu. Wreszcie dotarła do Hotel Touring i ledwie weszła, usłyszała za plecami radosne:

- Paula!

Odwróciła się - schodami schodził Philip. Podbiegła do niego, opuś­ciła na podłogę walizkę i torbę ze swetrami. Objął ją serdecznie.

- Jak się cieszę, że cię widzę.

- A jak ja się cieszę! To dziesiąty hotel. - Wtuliła twarz w jego pierś i wybuchnęła płaczem.

33.

Zameldowała się i Philip zaniósł jej torbę na górę. Zamierzał wyjść, ale zatrzymała go.

- Nie wychodź. To zajmie kilka minut.

- Jesteś zmęczona, musisz odpocząć.

- Muszę napić się brandy.

Nie mógł się nadziwić, jak szybko się pozbierała. Zmienił jej się głos, sprawiała zwykłe wrażenie. Kiedy wyjęła ubrania, chwilę się zawahała.

- Tak. Chyba wiem, gdzie to schować.

- Co?

- Dość groźne zabawki sprezentowane przez Marlera.

- Rozumiem. Moje schowałem pod bielizną i zostawiłem szafę otwar­tą. Każdy, kto tam zajrzy, będzie szukał lepszej skrytki.

- Znakomity pomysł. Nie sądziłam, że będziesz miał czas na dobre pomysły.

- Zdziwiłabyś się.

- Naprawdę?

Opowiedział o kelnerce w dworcowej restauracji. Kiedy mówił, Paula wyjmowała po kolei broń i chowała do torby ze sklepu ze swetrami. Włożyła sweter na wierzch i postawiła torbę na stołeczku przy łóżku. Nim skończyła, Philip opowiedział wszystkie nowości.

- A więc czekamy, aż mgła się rozejdzie, i ruszamy badać Col du Lemac, Kellerhorn i tę podejrzaną stację meteorologiczną?

- Tak jest. W firmie, niedaleko stąd, możemy wynająć samochód z napędem na cztery koła i łańcuchami.

- To ruszajmy. Pokaż mi drogę na mapie.

- Może lepiej będzie wynająć samochód później?

- Jeśli weźmiemy go natychmiast, będziemy mogli od razu jechać na Kellerhorn.

- Od razu? A mgła?

- Mgła ukryje nas przed oczami tych, którzy być może obserwują ulice miasta. Kto pomyśli, że pojedziemy w góry w taką pogodę? Jeżeli Brazil - a jestem pewna, że to on jest tym „bogatym przemysłowcem" - przylatuje jeszcze dziś, może to oznaczać, że jego akcja wkrótce się rozpocznie.

- Może masz i rację - stwierdził Philip ubierając się.

- Jest tylko jeden sposób, by się upewnić.

- Co włożyłaś do torebki?

- Jajka wielkanocne - na wypadek gdybyśmy mieli spotkać nieprzyja­zne dusze.

- A co z brandy?

- Nie piję przed jazdą. Poza tym już nie jest mi potrzebne. Prze­praszam, że zrobiłam z siebie taką wariatkę, kiedy przyszłam do hotelu.

- To była naturalna reakcja. Dziwi mnie, jak szybko się pozbierałaś.

- Drugi oddech. Ciekawe jak Tweed i reszta radzą sobie w Zurychu?

Wbrew protestom Newmana Tweed wyszedł ze Schweizerhofu w środ­ku nocy. Po długiej rozmowie z Beckiem postanowił iść do komendy policji. Przestało padać i widać było cały plac. Było zimno, ale powietrze odświeżało. Na rogu stał mężczyzna, który patrzył w jego kierunku. Tweed pomachał mu i mężczyzna odruchowo uniósł dłoń, by odpowie­dzieć.

- Głupki - mruknął Tweed. - Amatorzy.

Beck był w swoim gabinecie. Tweed wszedł, zdjął płaszcz i czekał, aż nadinspektor skończy rozmawiać przez telefon.

- Udało się - powiedział Beck. - Mój przyjaciel inspektor Vincenau porusza się jak burza. Na lotnisku w Genewie czekał na niego oddział ubrany w kombinezony ekipy remontowej. Wsiedli do samolotu Brazila, tego z jego nazwiskiem na kadłubie. Biały samolot stoi w dalszym ciągu na Kloten.

- To szczęście, że wiedziałeś, że stał w Genewie. Jest teraz na Kloten?

- Tak. Moim zdaniem Brazil kazał stać drugiemu w Genewie. Re­zerwa.

- Czy istnieje możliwość, by Brazil dowiedział się, co stało się z jego drugim samolotem?

- Nie ma szans. Vincenau jest znakomity w tajnych operacjach. Aresztował załogę i przewiózł ją w ukryte miejsce, skąd nie mają jak się skomunikować ze światem.

- Zadzwonię więc może do Jima Corcorana, szefa ochrony Heathrow, i wprowadzę go w sprawę.

Beck podsunął mu jeden z telefonów.

- Ten jest stuprocentowo pewny.

Corcoran był w pracy i Tweed szybko przekazał mu, co trzeba, kończąc:

- Schowałeś na potem?

Corcoran zapewnił, że sam się tym zajął. Tweed odłożył słuchawkę i Beck wezwał przez interkom niejakiego Joinvina.

- Jest bardzo inteligentny. Przy takiej obstawie nikt nie zauważy cię na Kloten. - Przedstawił wysokiego, dobrze zbudowanego mężczyznę, który z wyglądu byłby świetny w walce w tłumie. - Wie, co ma robić, choć zachowałem tyle dyskrecji, ile chciałeś.

- To na co czekam? - zapytał Tweed wstając.

- Bon voyage - pożegnał go Beck.

Trzy godziny później na lotnisko Kloten przyjechał „Tweed". Miał grube okulary w rogowej oprawie i zakrywający pół twarzy szal. Radio­wóz, który go przywiózł, eskortowali motocykliści, jechał na sygnale i przy włączonych światłach na dachu. Trudno było o bardziej rzucający się w oczy przyjazd. Eskortowany przez Joinvina w policyjnym mundurze, poszedł - mijając kontrolę celną i paszportową - prosto do sali dla osób po odprawie. Usiedli z Joinvinem, obserwowani przez pozostałych, ocze­kujących na lot do Londynu pasażerów. Po ogłoszeniu lotu, Joinvin odprowadził go do autobusu. Obserwujący spektakl szczupły, blady mężczyzna pospieszył do telefonu.

- Tweed właśnie wsiada do samolotu do Londynu - zdał sprawo­zdanie Brazilowi. - Są nerwowi jak kurczaki, dali mu eskortę policyjną.

- Dziękuję. - Brazil, znajdujący się w salonie apartamentu w hotelu Bauren-Ville, uśmiechnął się do Luigiego i Jose. - Dobre wieści. Tweed wraca do Londynu. - Podniósł głowę, gdyż weszła Ewa. - Nie możesz spać?

- Zbyt tu nerwowo. Co się właściwie dzieje?

- Tweed wyjechał. Pożegnał się z Zurychem i Szwajcarią.

- A gdzie reszta? Newman, Paula Grey, Philip Cardon? Nie mówiąc o obu nie zidentyfikowanych mężczyznach.

- Nie jesteśmy pewni - odparł Jose. - Nasi ludzie na dworcu głów­nym zostali pozdejmowani przez ludzi Becka w ramach akcji przeciwko handlarzom narkotyków. Nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Aresztowali naszych za posiadanie broni.

- To faktycznie nieszczęście - stwierdziła Ewa.

- Ewo - powiedział Brazil - na czas mojej nieobecności zostawiam tutejsze sprawy pod twoim kierownictwem. Niedługo wrócę i wyjedziesz ze mną.

- Dokąd?

- Dowiesz się w swoim czasie.

- Kim mam kierować?

- Jesteś zbyt wymagająca.

- Nie jestem, chcę tylko wiedzieć, kogo będę miała pod sobą. Sądzę, że to oczywiste pytanie.

- Karla, Gunnara i Francois. Chcę, byście mieli na oku Schweizerhof i Gottharda.

- A jeżeli nie ma tam nikogo?

- Lubię mieć pewność.

- Miłej podróży do Xanadu. - Z tymi słowami wypadła z pokoju i pognała do pokoju nalać sobie dużą wódkę.

Philip i Paula przebijali się powoli przez mgłę. Paula pilotowała, uważnie wpatrując się w mapę, każąc w odpowiednich momentach skręcać.

- Dlaczego nie poszedłeś zaraz po przyjeździe do Antona Marchata? - zapytała. - Archie podkreślał, jakie to ważne, i mówił, że masz adres.

- Zrobiłem to specjalnie. Spróbujemy go znaleźć po zmroku. Za dużo kręci się wszędzie motocyklistów. Są jak potop.

- W Genewie mówi się na nich Skórzane Bombowce.

- Niech będzie. Za dużo tu Skórzanych Bombowców. Po zmroku będziemy mogli lepiej uniknąć ich wzroku. Musimy starać się chronić Marchata.

Zostawili za sobą Sion i rozpoczęli kręty wjazd na Kellerhorn. Nagle wychynęli z mgły i zostawili ją w dole niczym mleczną kołdrę, na której unosił się przypominający zamczysko budynek, niczym dziwny statek. Droga zrobiła się bardzo stroma i tak wąska, że nie minęłyby się na niej dwa samochody. Ku niezmiernej uldze Phiłipa koła bez trudu utrzymywa­ły przyczepność na zlodzonych fragmentach. Z jego strony tuż za drogą ziała zdająca się nie mieć dna przepaść, od strony Pauli wznosiła się pionowo skalna ściana. Była tak blisko, że Paula czuła się osaczona, wiedziała jednak, że to i tak lepsze niż patrzenie w przepaść, od której nie oddzielała tej szatańskiej serpentyny żadna barierka. Dodatkowym utrud­nieniem jazdy byłe liczne ostre zakręty. Philip przy każdym spodziewał się spotkać zjeżdżający z góry pojazd, ale na razie było pusto. Droga robiła się coraz bardziej stroma i musiał się maksymalnie koncentrować na prowadzeniu. Paula, nie musząc pilotować, patrzyła w lewo ku odległej, leżącej daleko w dole dolinie. Wyszło słońce, mgła zniknęła i Sion wyglądał jak narysowana mapa. Byli już bardzo wysoko. Leżący na jezdni śnieg zaczął się topić, ukazując lód pod spodem. Dojechali do zagłębienia w skalnej ścianie i wjechali w nie.

- Bogu dzięki - powiedziała Paula. - Najwyższy czas odpocząć. Może ja poprowadzę?

- Jeszcze nie teraz. Wysiądźmy. Mam ochotę zapalić.

- Mnie też daj papierosa.

- Przecież nie palisz.

- Tylko od wielkiego dzwonu. Paliłam w internacie, żeby nie odstawać od innych dziewczyn. - Wzięła papierosa, zapaliła i rozłożyła szeroko ramiona. - Cóż za widok. Dokąd idziesz?

- Rozejrzeć się.

- Ale nie zgasiłeś silnika.

- A co, chcesz tu utknąć?

Philip zaczął obchodzić zagłębienie, w którym się zatrzymali. Miało ono kształt półkola o średnicy kilkunastu metrów. Po chwili odkrył w ścianie wąską szczelinę - kiedy w nią spojrzał, zobaczył wijący się wzdłóż zbocza wąski jar. Płynący tamtędy strumień był zamarznięty, lód migotał w słońcu. Wskazał palcem w górę żlebu.

- Oto szczyt Kellerhornu. No i mamy też tak zwaną stację meteoro­ logiczną.

Paula z fascynacją patrzyła w górę wąwozu. Kilkaset metrów od miejsca, w którym stali, widać było grupę parterowych betonowych budynków. Na płaskim dachu jednego z nich sterczał las anten, otaczających coś przypominającego z wyglądu kiosk łodzi podwodnej. Philip wyjął lornetkę, którą dostał od Marlera, i zaczął obserwować budynki. Nagle zesztywniał. Przycisnął lornetkę mocniej do oczu.

- Widzisz tę wieżyczkę? - spytał. - Wysunął się z niej pręt. Jest elastyczny, obraca się i wygina pod różnymi kątami.

- Widzę. Co to może być?

- Znów stoi pionowo. Teraz znika w wieżyczce. Jeżeli to jest stacja meteorologiczna, to moja ciotka jest królem Murzynów.

- Nie wiedziałam, że masz tak wysoko postawioną rodzinę - stwier­dziła Paula dla rozładowania atmosfery.

- Wiesz... Mając dobre buty można by podejść tym wąwozem bardzo blisko budynków.

- Chyba zauważył nas właśnie strażnik.

- Nic nie widzę. Chyba ci się wydaje. - Mimo to Philip szybko ruszył za Paulą do samochodu. Kiedy wsiedli, Paula powiedziała:

- W dalszym ciągu uważam, że zostaliśmy odkryci.

- To tylko twoja...

- Jeśli powiesz „wyobraźnia", to cię palnę.

- Nie bij mnie, kiedy prowadzę. Wjedziemy.jeszcze kawałek wyżej. Sięgnij do mojej prawej kieszeni - mam tam aparat. Gdy podjedziemy bliżej, zrób kilka zdjęć. Aparat ma silniczek do przewijania, wystarczy raz nacisnąć, by robił zdjęcie za zdjęciem. Zużyj cały film.

- Wedle rozkazu.

Paula miała wrażenie, że jadą znacznie szybciej niż poprzednio. Philip wyraźnie się rozkręcał na widok celu akcji. Zakręcał dość ostro, musiała łapać za uchwyt. Wspinali się coraz wyżej i wyżej. Po Philipie nie było widać śladu kryzysu. Paula pomyślała, że Tweed wie, co robi. Uznała, że za chwilę wjadą na szczyt, kiedy Philip zwolnił, podjechał do niewielkiego wypłaszczenia i zatrzymał się za osłoną zlodowaciałego nawisu skalnego. Stacja meteorologiczna znajdowała sie nie dalej jak czterysta metrów od nich. Paula robiła zdjęcie za zdjęciem. Philip znów wyjął lornetkę i obser­wował stację oraz dominujący nad nią wierzchołek Kellerhornu. Szczyt miał kształt niedźwiedziej głowy, nie to go jednak interesowało. Studiował uważnie stromy stok, schodzący ze szczytu do stacji meteorologicznej. Był naszpikowany skałami, co powodowało, że wyglądał jak pełna ostrych kłów paszcza rekina i sprawiał wrażenie niepewnego. Philip widział też wąwóz, który obserwowali ze skalnego zagłębienia, gdzie niedawno par­kowali.

- Popatrz, jakie stoją tam dziwne stare domy - powiedziała Paula. - Wygląda to jak wieś.

Philip skierował tam lornetkę. Domy były drewniane i wyglądały rzeczywiście na wiekowe. Wszystkie miały pozamykane okiennice, nie­które poodnawiane dachy. Bardzo dziwne.

- Otaczające teren ogrodzenie z siatki musi mieć ze cztery metry - powiedział. - Na wierzchu biegnie przewód z czujnikami. Alarm. Można by pomyśleć, że to Fort Knox.

- Skończył mi się film. Miejmy nadzieję, że nie skończył się nasz czas.

- Nie widać ani jednego strażnika.

- I to właśnie mnie martwi.

Zaczęli zjeżdżać. Słońce zaszło za nadpływającymi szybko z zachodu ciemnymi chmurami. Paula rozpięła torbę - zbliżali się do wnęki w skale, gdzie stali w trakcie wjazdu. Ostatni zakręt przed wnęką był chyba najbezpieczniejszy na całej trasie. Widząc lód, Philip zwolnił i z lekkim poślizgiem zaczął wjeżdżać do wnęki.

- Uważaj! - krzyknęła Paula.

Trzymając obie ręce na kierownicy, Philip mógł jedynie patrzeć. We wnęce stało trzech Skórzanych Bombowców - jeden z nich właśnie unosił do strzału pistolet maszynowy. Paula rzuciła przez otwarte okno wyjęty z torby granat - wylądował pomiędzy motocyklistami. Rozległ się ogłu­szający huk i motocykliści pofrunęli w kierunku skalnej ściany. Opadli i zamarli nieruchomi, powykrzywiani pod nienaturalnymi kątami.

- Jesteś bardzo przewidująca.

- Nie było wartowników, a kiedy powiedziałeś, że mając odpowiednie buty, można by wspiąć się wąwozem do stacji, pomyślałam, że równie dobrze można by nim zejść. Zwłaszcza że ta wnęka jest znakomitym miejscem na zasadzkę.

- Musimy pozbyć się ciał.

- A jeżeli któryś żyje?

- Wątpię. Odłamki granatu na pewno ich pozabijały.

- Upewnij się.

- Oczywiście.

Philip sprawdził hamulce i wysiadł. Kiedy sprawdzał leżącym mężczyz­nom tętnice szyjne, poczuł u trzeciego słaby puls. Złapał pierwszego trupa za nogi, zawlókł na skraj przepaści i wyjrzał. Otchłań musiała mieć przynajmniej trzysta metrów. Zepchnął ciało. Pofrunęło w dół jak worek cementu. Wrócił po drugie ciało i zrobił z nim to samo co z pierwszym. Paula siedziała odwracając wzrok w przeciwną stronę. Zarzucił sobie trzeciego na ramię, zaniósł do przepaści i też zrzucił go w dół.

- Tak jak myślałem - skłamał wsiadając do samochodu. - Wszyscy nie żyli.

- A więc wszystko w porządku.

Przez resztę zjazdu oboje nie odezwali się ani słowem.

34.

Odrzutowiec z napisem BRAZIL na kadłubie leciał nad Francją i wkrótce miał lądować na Heathrow. Tweed większą część podróży spędził plotkując z pilotami w kokpicie. Okazało się, że obaj latali kiedyś dla szwajcarskiego lotnictwa wojskowego. Radiooperator odwrócił się do Tweeda i chcąc okazać gościowi szacunek odezwał po angielsku.

- Mnożą się niezwykłe wiadomości. Coś dziwnego dzieje się w Mosk­wie. Krążą plotki, że prezydent zrezygnował z dalszego piastowania funkcji ze względu na stan zdrowia, że generał Marow wprowadził do miasta wojsko oraz że zamknięto granice.

- Mniej więcej tego się spodziewałem.

- Jest jeszcze wiadomość dla pana od naczelnika policji Arthura Becka. Nie zrozumiałem jej i kazałem sobie powtórzyć. Brzmi, że plotki pochodzą z Zurychu.

- Też się tego spodziewałem. Dziękuję.

Samolot zaczął obniżać lot i pilot poinformował Tweeda, że wkrótce będą lądować.

- Bardzo dziękuję. Został pan poinstruowany, że zarówno samolot, jak i załoga mają czekać na lotnisku na moje dyspozycje?

- Tak jest. Zamierza pan wkrótce lecieć dalej?

- Bardzo szybko.

Tweed wrócił do kabiny i zapiął pas. Z zadowoleniem stwierdził, że będzie w Londynie trzy godziny wcześniej niż rejsowy samolot, którym odleciał z Zurychu jego sobowtór.

Beck był wściekły. Wyjmował z teleksu wiadomość za wiadomością. Moskwa. Moskwa. Moskwa. Popatrzył na Joinvina, który właśnie wszedł do gabinetu machając plikiem wydruków.

- Doskonale wiadomo, że Brazil rozsiewa te plotki z Zurychu. Wiecie już dokładnie skąd?

- Nie, panie komisarzu. Samochody z radiopelengatorami szukają źródła nadawania, ale mamy problem.

- Wiem, że mamy problem. Ze znalezieniem źródła!

- Wygląda na to, że po mieście poruszają się pojazdy zakłócające pracę naszych.

- Jeszcze to! To naprawdę genialny organizator! Jak możemy sobie z tym poradzić?

- Odkryliśmy jedną furgonetkę ze sprzętem zakłócającym przy jezio­rze u wylotu Bahnhofstrasse, niestety nie mamy uprawnień do rewizji prywatnego samochodu. Mam jednak pomysł.

- Jaki?

- Sporządziłem listę ludzi skarżących się na zakłócenia w odbiorze programu radiowego. Wziąłem ich nazwiska z książki telefonicznej.

- Mów dalej. Właśnie się zastanawiam, czy cię awansować.

- Proszę się dobrze nad tym zastanowić.

Zabrzęczał interkom, Beck zamienił kilka słów, rozłączył się i popat­rzył na Joinvina.

- Pomysł miałeś świetny, ale przestali nadawać. Ten człowiek igra sobie ze mną - zawsze wyprzedza mnie o krok! Na dodatek szef ochrony Kloten przekazał, że pilot odrzutowca Brazila złożył nowy plan lotu - zamierza jeszcze dziś lecieć do Sion. Zawsze wyprzedza mnie o krok.

- Nie zawsze. Nie wie, że Tweed jest już w Londynie.

Ewa weszła do gabinetu Jose. Podniósł głowę i widząc, że jest ubrana w płaszcz, zmarszczył czoło.

- Co jest?

- Nie mogłam spać, poszłam więc na spacer. Co się dzieje? Kiedy weszłam w odchodzący od Bahnhofstrasse zaułek, dwaj jankesi spytali mnie o drogę, a potem mnie napadli.

- Coś ci...

- Nic mi nie zrobili. Kopnęłam pierwszego w piszczel i puścił mnie, drugiego kopnęłam w krocze i uciekłam. Przydałoby mi się coś do obrony.

- Ale nie pistolet. - Jose otworzył szufladę, wyjął z niej podłużny cylindryczny pojemnik i podał go Ewie.

- To lakier do włosów. Mogłabym sobie kupić coś takiego sama.

- Nie mogłabyś. I nie naciskaj zaworu. To gaz łzawiący i musi być zakamuflowany, ponieważ jest w tym kraju nielegalny.

- Można tym zabić?

- Nie, jedynie wyłączyć na jakiś czas z walki. Noś go cały czas w torebce.

- Dzięki, Jose. Wszyscy pojechali do Sion, a ja dostałam dowództwo tutaj. Czy twoim zdaniem dotyczy ono także Gustava, który też został w Zurychu?

- Nie próbowałbym rozkazywać Gustavowi. Jest obrzydliwy - nie tylko z wyglądu.

- Dziękuję za radę. Kiedy spacerowałam, widziałam mnóstwo ludzi Brazila, wchodzących w pośpiechu do budynku przy Bahnhof-strasse. Po co?

- Nie powinienem ci tego mówić, ale... Aby przeprowadzić akcję radiową. Porozumieć się z różnymi ludźmi na całym świecie, choć nie wiem po co.

- Dziwne. No to wracam do łóżka. Dzięki za gaz.

Newman i jego ekipa jechali nocnym pociągiem do Genewy. Wsiedli osobno i siedzieli rozmieszczeni po całym pociągu. Newman był sam w przedziale pierwszej klasy i spał, natychmiast jednak się obudził, kiedy do przedziału wszedł Marler.

- Spokój i cisza - powiedział Marler. - Co robimy, kiedy dojedziemy na dworzec Cornavin?

- Zjemy w bufecie przy osobnych stolikach i wsiądziemy w pierwszy pociąg do Mediolanu. Kilka stacji i będziemy w Sion.

- I co dalej?

- Sprawdzimy hotele, aż znajdziemy Philipa i Paulę. Nie chcę, żeby byli pozostawieni sami sobie. Miasto musi być pełne bandziorów Brazila.

- A co po tym, jak ich znajdziemy - jeżeli ich znajdziemy?

- Spróbujemy zlokalizować stację kierującą latającym nad nami sate­litą. Kiedy ją znajdziemy - musimy ją zniszczyć.

- Należy się spodziewać oporu.

- Też trzeba go będzie zniszczyć. Za minutę wjeżdżamy na Cornavin.

Monika uniosła wzrok i ze zdziwieniem spojrzała na Tweeda.

- To chyba czary. Dostałam wiadomość od Becka, że lecisz pierw­szym porannym samolotem z Zurychu. Jesteś trzy godziny za wcześnie.

- Czasami czary nie szkodzą, wręcz pomagają zaskoczyć przeciwnika. Gdzie Howard?

- Właśnie wrócił z Downing Street.

- Ile razy był u Najświętszego?

- W ciągu ostatniej doby - trzy.

- To dużo za dużo. Tylko denerwuje premiera. Powinienem iść do niego sam i trochę go uspokoić.

- Słyszałeś plotki? Nadchodzą zewsząd - nawet z Tokio.

- Słyszałem. - Tweed uniósł wzrok, do gabinetu bowiem wpadł jak bomba Howard. - Marnował pan czas na plotki z premierem? - spytał go ostro.

Howard, zawsze bardzo starannie ubrany, wyglądał teraz okropnie. Miał wygniecioną marynarkę, kanty spodni niemal zniknęły, krawat się przekrzywił. Rozpiął kołnierzyk koszuli.

- Dzięki Bogu pan wrócił. Nie spodziewałem się pana tak wcześnie - niemal wydukał Howard. - Nie ma pan pojęcia, co się dzieje.

- Mam.

- Downing Street szaleje, Waszyngton zwariował, Paryż kręci się wokół własnego ogona.

- Niech się pan uspokoi i usiądzie - spokojnie powiedział Tweed. - Podskakuje pan jak mistrz tanga pod wpływem kokainy.

Howard opadł w największy fotel, opuścił bezwładnie ramiona i wbił zamglony wzrok w Tweeda.

- Sprawa jest międzynarodowa. Dzieje się wszędzie. Cały świat oszalał.

- Niech więc nie szaleje pan razem z nim - znów spokojnie powiedział Tweed. - Jest pan wycieńczony, przestresowany. Jadę do premiera przed­stawić najnowszy rozwój wydarzeń.

- Proszę być ostrożny.

- Nie zamierzam. Będę szczery. Tak jak musi być szczery policjant, kiedy chodzi o morderstwo.

- Doleje pan tylko oliwy do ognia.

- Dokładnie o to chodzi. Nawet wezmę ze sobą bańkę nafty.

- Jak pozostali? - mimochodem zapytał Howard.

- Już myślałem, że pan nie zapyta. To w końcu pańscy ludzie. Newman o mało nie zginął, ale nic mu nie jest. Paula i Philip zostali wciągnięci w Genewie w strzelaninę. Efektem było sześć trupów - na szczęście nie było wśród nich ani Pauli, ani Philipa. W obu przypadkach bandyci byli pracownikami Leopolda Brazila.

- Brazila?

- Tak jest, Brazila. Miłego Brazila, witanego szampanem w Białym Domu, na Downing Street i w Pałacu Elizejskim. Tego właśnie Brazila.

- Jest pan pewien?

- Nie tylko pewien, jestem stuprocentowo przekonany. Wiem to z pewnego źródła, które nazywa się Leopold Brazil. Niech pan rozłoży sobie w gabinecie polowe łóżko, rzuci na nie kilka koców i idzie spać. Monika pójdzie pana przykryć.

- To nie będzie potrzebne - powiedział Howard podnosząc się z tru­dem. - Zrobię, jak pan proponuje. Co słychać na froncie w Europie?

- Załóżmy, że nie musi pan tego wiedzieć. Wszystkim się zajmiemy. Teraz czas na spanie.

Kiedy Howard wyszedł, Monika syknęła:

- Przykryć go, też mi...

- Wiedziałem, że cię to zezłości. Dzwoń do sekretarza premiera i powiedz, że za pół godziny jestem na Downing Street. Jeżeli coś mruknie, powiedz, że inaczej wcale nie przyjadę. Teraz albo nigdy.

- To dość odważne.

- Czuję się gotów podjąć wyzwanie.

Bill Franklin, który właśnie wrócił z Genewy do Zurychu, podniósł słuchawkę telefonu. Dzwonił Lebrun, jego obserwator z dworca Cornavin.

- Tak?

- Pięć minut temu przyjechał ekspres z Zurychu. Wysiadł z niego Robert Newman i poszedł do bufetu. Wysiadło jeszcze trzech dżentel­menów i też poszli na śniadanie. Możliwe, że są razem.

- Jacy to ludzie?

- Nie chciałbym spotkać się z nimi w ciemnej uliczce. Jestem prawie pewien, że czekają na ekspres do Mediolanu, który przyjeżdża za pół godziny.

- Dlaczego tak uważasz? To dość nieuzasadniona konkluzja.

- Nie tak bardzo. Kiedy wszedłem do bufetu, Newman studiował rozkład jazdy, otwarty na stronie z pociągami do Mediolanu.

- I pozwolił ci do niego zajrzeć?

- Stanąłem na chwilę przy jego stoliku.

- I na pewno to zauważył. Specjalnie pozwolił ci zajrzeć do rozkładu. Dobrze, no to muszę ruszać. Pojadę z nimi. Kup mi dwa bilety do Mediolanu - jeden pierwszej, jeden drugiej klasy. Czekaj na peronie z biletami w ręku. Ruszaj do kas. - Franklin chwilę siedział i dumał. Mediolan? Nieprawdopodobne. Wiedział, że Leopold Brazil ma willę w górach za Sion. Wziął walizkę i wyszedł.

Newmana nie interesowało, kto jeszcze będzie z nimi jechał. Kiedy pociąg ruszy, Marler szybko to sprawdzi. Tak więc wsiadając do różnych wagonów, nie zauważył Billa Franklina. Tuż przed odjazdem dosiadł się jeszcze jeden pasażer - do ostatniego wagonu. Miał na głowie beret i okulary z grubymi szkłami. Usiadł w kącie pustego przedziału, obok położył walizkę. Nikt by go nie rozpoznał, zwłaszcza że pozbył się zwisającego z kącika ust zgaszonego papierosa. W nocy, kiedy ludzie Becka zgarniali bandziorów Brazila, Archie był na dworcu - sprawdzają­cy go detektyw nie widział powodu czepiać się spokojnego pana w średnim wieku. Archie od razu zrozumiał, dlaczego ludzie Brazila kont­rolowali dworzec. Szybko wrócił więc do hotelu, zapłacił, zabrał bagaż i wrócił na dworzec. Umiał czekać jak mało kto, nigdy się przy tym nie denerwował ani nie męczył. W końcu jego cierpliwość została nagrodzona - Newman wsiadł do pociąg do Genewy. Wsiadł w ten sam pociąg i wysiadł razem z nim na Cornavin, teraz jechał z nim dalej. Pomyślał o Antonie Marchacie, przekonany, że zapomniano o Szwajcarze. Po­stanowił odwiedzić go zaraz po przybyciu do Sion.

Marler jeszcze nie zaczął obchodu, kiedy Newman siedzący sam w przedziale usłyszał dźwięk dobiegający od drzwi. Wsunął rękę do kieszeni, chwycił kolbę rewolweru i podniósł głowę.

- Nie ma obaw, Bob.

Do przedziału wszedł uśmiechnięty od ucha do ucha Bill Franklin. Rzucił walizkę na siedzenie i usiadł naprzeciwko Newmana. Złożył płaszcz i położył go na walizce.

- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko memu wtargnięciu. Jesteś cholernie szybki z bronią.

Newmana ubodło, że Franklin domyślił się, czemu służył ruch do kieszeni, zaraz jednak przypomniał sobie, że Bob był kiedyś w wojsku.

- Nigdy nic nie wiadomo - odparł.

- Fakt. Mogę zapalić cygaro?

- Bez żenady. Zdawało mi się, że czuć jeszcze dym cygara, które przed chwilą zgasiłem.

- Czuć, ale wolę zapytać - stwierdził Franklin z uśmiechem.

Newman nieraz słyszał plotki, że Franklin jest niezłym podrywaczem, i rozumiał teraz, dlaczego mógł mieć wzięcie u pań - był swobodny, uprzejmy, często się uśmiechał.

- Skąd wiedziałeś, że jestem w pociągu?

- Przecież jestem właścicielem biura detektywistycznego. Jeden z mo­ich ludzi obserwuje lotnisko, drugi Annemasse, senną stacyjkę na połu­dniu Genewy, na granicy z Francją. Tamtędy Brazil ściągnął swoich bandziorów. Trzeci stoi na Cornavin i zauważył cię.

- I zdecydowałeś się przejechać ze mną pociągiem?

- Nie, uznałem, że przyda ci się wsparcie. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego, co cię czeka w Valais.

- A co mnie czeka?

- Przynajmniej czterdziestu zbirów Brazila przejechało przez Genewę i wsiadło do pociągu w kierunku wschodnim. - Zamilkł i zaczął z pełnym rytuałem zapalać cygaro. - A wielu z pewnością nie zauważyliśmy.

- I postanowiłeś dać mi wsparcie?

Franklin przeniósł walizkę na siedzenie obok, otworzył ją, wyjrzał na korytarz i podniósł złożoną w kostkę kurtkę. Na piżamie leżał pistolet maszynowy MP5 firmy Heckler i Koch, najpowszechniej używany przez oddziały specjalne i najprawdopodobniej najlepszy tego typu pistolet maszynowy świata.

- Jak się do czegoś zabierasz, to na całego, co? - rzekł Newman.

Franklin zamknął szybko walizkę.

- Nie lubię roboty na pół gwizdka. Powinieneś wiedzieć, że to maleństwo ma teoretyczną szybkostrzelność sześćset pięćdziesiąt naboi na minutę, a mam sporo zapasowych magazynków.

- Powiedziałbym, że jesteś pesymistą.

- Jestem realistą. Wkraczamy na pole bitwy. Czy wiesz, że Brazil ma w Col de Roc willę, tuż nad lodowcem? To nad Sion.

- Nie wiedziałem.

- Została zbudowana wedle jego projektu i jest wyposażona w potęż­ny nadajnik radiowy. Tak, Bob, wkraczamy na pole bitwy.

35.

Tweed wrócił na Park Crescent po dwóch godzinach. Monika z niecie­rpliwością obserwowała, jak się rozbiera, wiesza płaszcz, kładzie na biurku rękawiczki. Premier musiał dać mu nieźle do wiwatu. Kiedy jednak ujrzała jego minę, zrozumiała, że jedynie nad czymś intensywnie myśli.

- Kawy? - spytała.

- Proszę, ale najpierw powiem, co się działo.

- Premier w dalszym ciągu goni w piętkę?

- Już nie. Powiedziałem mu trochę prawdy i zechciał słuchać. Kiedy skończyłem, był spokojny. Jest nawet w stanie podejmować decyzje.

- Coś postanowił?

- Zgodził się na kilka moich sugestii. Przede wszystkim kazał siłom pierwszego reagowania być w gotowości do odlotu do Europy. Zadzwonił do kanclerza Niemiec i powiedział mu, żeby przygotował lotniska w ba­zach wojskowych na przyjęcie naszych oddziałów.

- Powiedział mu? Powiedział coś kanclerzowi Niemiec?

- Jak najbardziej. Kanclerz był zadowolony, że ktoś podjął za niego decyzję. Zasugerowałem też, by nie odbierał telefonów z Białego Domu i kazał informować, że go nie ma.

- Jaki miałby być tego cel?

- Zablokowanie szerzenia przez Waszyngton paniki. Biały Dom je­szcze nigdy tak nie wariował. W sumie starałem się lać oliwę na wzbu­rzone fale.

- A nie dolewać oliwy do ognia, jak powiedziałeś Howardowi?

- Powiedziałem mu to tylko dlatego, żeby się zamknął. Jak Reginald radzi sobie z komputerkami?

- Siedzi bez przerwy ze swoimi ludźmi na górze. Pracują jak wściekli.

- Świetnie. Pójdę do nich i popsuję im humor. Gdyby mogła na mnie czekać filiżanka kawy, byłbym niezmiernie wdzięczny. - Tweed poszedł na górę. Drzwi do pomieszczenia komputerowego były otwarte, wszędzie migotały światła. Reginald siedział wpatrzony w ekran monitora głów­nego komputera, za nim stało dwóch asystentów, którzy wyglądali na nie mniej zahipnotyzowanych.

- Macie coś?

- Powiedziałbym, że raczej tak - odparł Reginald. - Problem polega na tym, że dane nas zalewają.

- Dane? Tak się nazywa szmelc, którym was karmią? Jak na razie nie wydarzyło się nic ważnego.

- Niech pan popatrzy na ekran. Moskwę otaczają ze wszystkich stron oddziały.

- Czy satelity to potwierdzają? Powinny być w stanie obserwować ruchy wojsk.

- Jeszcze nie.

- Nie wydaje się to panu dziwne?

- Współczesna komunikacja to skomplikowana sprawa - rzekł Regi­nald wyniośle.

- Nie odpowiedział pan na moje pytanie.

- Dostajemy zgodne informacje z całego świata.

- Pytam, dlaczego nie potwierdzają ich satelity.

- Możliwe, że Waszyngton nie ujawnia otrzymywanych przez nie wiadomości.

- Dlaczego miałby to robić?

- Nie mam pojęcia.

- To ja panu powiem. Ponieważ satelity nie zauważyły niepokojących ruchów wojsk, a nie zauważyły ich, ponieważ nie ma żadnych ruchów wojsk. Jak na razie.

- Co to znaczy?

- Pracujcie dalej. Wkrótce dotrą do was naprawdę wstrząsające wieści.

Nim Reginald zdążył zadać jakiekolwiek pytanie, Tweed wyszedł.

Monika nalała mu kawy, Tweed usiadł i wypił filiżankę jednym haustem. Monika napełniła ją ponownie.

- Chyba zasnę na siedząco - powiedział po drugiej filiżance. Ledwie zamknął oczy, zadzwonił telefon.

- Przepraszam, dzwoni Arthur Beck - poinformowała Monika.

- Cześć, Arthur. Przyleciałem w rekordowym czasie, twoi piloci są wspaniali. Czekają teraz na mnie na Heathrow.

- To dobrze. Są nowości. Brazil znów odwołał lot. Gra z nami w kotka i myszkę.

- Z tym że nie wie, że to ja jestem kotem, a on myszą. Gdybyś znów dzwonił, a mnie by nie było, powiedz wszystko Monice. Będzie wiedziała, gdzie mnie znaleźć. Jaka jest pogoda w Zurychu?

- Typowo angielskie pytanie. Pada śnieg, ale drobny. To właśnie podał pilot Brazila jako powód odwołania lotu.

- Ale mógłby startować?

- Zdaniem szefa zabezpieczenia lotów na Kloten - bez najmniejszych problemów.

- Co oznacza, że Brazil realizuje jakiś plan czasowy. Dzięki za informację, cieszyłbym się, gdybyś mógł dalej...

- Na co jeszcze czekamy? - spytała Monika, kiedy Tweed odłożył słuchawkę.

- Na zaplanowany przez Brazila wielki wybuch. Problem w tym, że nie wiem, co to będzie. Dowiemy się dopiero, kiedy nastąpi. - Poluzował krawat, rozpiął kołnierzyk i natychmiast zasnął.

Brazil wezwał Craiga do gabinetu. Kiedy Craig wszedł, Igor wstał i obnażył kły.

- Siadaj, Craig. Czy wszyscy pasażerowie są gotowi?

- Od kilku godzin.

- Czas ruszać. Lot nie będzie długi, powinienem więc dojechać do willi na czas. Skontaktuj się z kontrolą lotów w Sion, żeby przygotowali pas.

- Samochody czekają pod domem.

- To dobrze.

- Kto będzie na pokładzie pilnował Igora? Jose?

- Nie. Ty. Kiedy leci, lubi kłaść komuś przednie łapy na kolanach. Twoje powinny być doskonałe.

- Powiedział pan, że zdąży do willi na czas. Czas na co?

- Aby wysłać do laboratorium po drugiej stronie doliny sygnał.

- Sygnał czego?

- Dowiesz się, kiedy zostanie nadany. - Brazil uśmiechnął się szero­ko. - No, ruszaj. Wieź ludzi na lotnisko i przyślij mi Ewę na słówko.

- Chyba śpi.

- To ją obudź.

Kiedy Craig zaczął łomotać do drzwi, Ewa paliła papierosa i popijała wódkę.

- Nie możesz walić delikatniej? - spytała, zobaczywszy, kto stoi przed drzwiami.

- Nie. Szef chce cię natychmiast widzieć. Ruszaj się.

- Craig, nawet sobie nie zdajesz sprawy z tego, jaki masz miły sposób wyrażania się.

Nagana była daremna, bowiem Craig już gnał korytarzem, by zawia­domić wszystkich, że ruszają. Ewa poprawiła fryzurę i powoli kroczyła do gabinetu Brazila. Weszła bez pukania, leniwym krokiem podeszła do fotela przed biurkiem i usiadła krzyżując wyzywająco zgrabne nogi. Demonstrowała, że nikt nie zmusi jej do pośpiechu.

- Gdzie piesunio? - spytała.

- Craig zabiera go zaraz na lotnisko. Czy to prawda, że jesteś w dobrych układach z Robertem Newmanem?

- Prawda - skłamała. - Dlaczego pytasz? Chcesz, żebym owinęła go sobie wokół palca?

- Dlaczego mężczyźni tak na ciebie lecą?

- Bo napędza ich pożądanie posiadania pięknej kobiety. Do tego dochodzi moja nieodparta osobowość.

- Jeśli tak uważasz. Muszę zaraz jechać.

- Dlaczego pytasz o Newmana?

- Jak już mówiłem, wyjeżdżam, ale wkrótce wrócę, muszę bowiem dokończyć tu pewne interesy. Możliwe, że Newman przyjedzie za mną - jeżeli będzie żył - i chciałbym, byś wtedy użyła względem niego nieco swej czarnej magii. Będę chciał się dowiedzieć, gdzie był Tweed. Sądzę, że uda ci się tego dowiedzieć?

- Nie powinno to być niemożliwe. Z bankierami, których wskazałeś, poradziłam sobie. - Pochyliła się do przodu. - Tymi, których potem zabił tajemniczy zabójca. W końcu. Philip Cardon aż się ślinił na mój widok.

- Gustav zostaje tu, byś nie była sama. Będzie ci towarzyszył.

- Bez trudu obyłabym się bez jego towarzystwa.

- Kiedy się go bliżej pozna, okazuje się, że jest całkiem miły - stwierdził Brazil z uśmiechem i schował portfel.

- Nie zamierzam go bliżej poznawać. To płaz. Spokojnego lotu.

- Na pewno nie będzie spokojny.

- To miasto wygląda lepiej we mgle - stwierdziła Paula, kiedy szli z parkingu do hotelu. - Jest jak każde nieciekawe nowoczesne miasteczko. Boże, znowu oni.

Z bocznej uliczki powoli wyjechało na motocyklach dwóch Skórza­nych Bombowców. Philip wsunął rękę do kieszeni i złapał kolbę waltera.

- Nie zatrzymuj się, nie patrz na nich. Jesteśmy zakochaną parą na wakacjach.

Objął Paulę i pocałował ją w policzek. Kiedy ruszyli, jeden z motocyk­listów krzyknął coś obscenicznego po francusku.

- Bagno we łbach - mruknął Philip. - Nie zatrzymuj się.

Motocykliści minęli ich, Paula musiała się powstrzymywać, by nie odwrócić za nimi głowy.

- Chyba jeszcze za wcześnie na lunch, co? - spytała.

- W restauracji, którą właśnie minęliśmy, chyba już można coś zjeść. Jeżeli pozwolisz, zaczniemy od brandy, które obiecałem ci postawić zaraz po twoim przyjeździe.

- Mam wrażenie, że minęło od tego czasu sto lat. Tak, mój kawalerze, chyba mam ochotę na brandy. Zadowolony?

- Jak najbardziej.

Restauracja była mała, lecz sympatyczna i podano im znakomity posiłek. Jedząc, zastanawiali się, co dalej.

- Możemy rzucić okiem na Col de Roc i willę Brazila po tamtej stronie doliny - zaproponowała Paula.

- Moim zdaniem to igranie z ogniem.

- Dlaczego? To niegłupi pomysł, zwłaszcza kiedy już się wprawiliśmy do jazdy tymi górskimi dróżkami.

- To byłoby igranie z ogniem - upierał się Philip. - Według mapy droga do willi jest nie lepsza od tej na Kellerhorn.

- Czy to wszystkie przeciwwskazania?

Philip wiedział, że po dobrym posiłku Paulę zawsze rozpiera energia. Nie chciał przesadzić z przygaszaniem jej.

- Nie chodzi o przeciwwskazania, lecz o niepokój. Przeżyliśmy tylko dzięki twojemu refleksowi, a willa Brazila będzie strzeżona nie gorzej.

- To będziemy musieli lepiej uważać.

- Zgoda, poddaję się. - Uśmiechnął się i uniósł ręce do góry. Paula zmarszczyła czoło i skłoniła się ku niemu.

- Masz w tej sprawie tyle samo do powiedzenia co ja. Nie chcę cię do niczego zmuszać. Co możemy tu jeszcze zrobić?

- Poczekajmy do zmroku i odwiedźmy Marchata. Zauważyłaś starą dzielnicę pod nawisem skalnym, na którym stoi budynek?

- Nie.

- To prawdziwy Sion. Drewniane domy z okiennicami i dachami pokrytymi łupkiem. Takie jak widzieliśmy na Kellerhornie dookoła fał­szywej stacji meteorologicznej.

- Naprawdę uważasz, że jest fałszywa?

- Jestem tego pewien. Stacje meteorologiczne chroni się, ale nie umieszcza się wokół nich zbirów z pistoletami maszynowymi, by strzelali do każdego, kto się zbliży. To musi być stacja sterująca satelitą.

- Moglibyśmy wjechać na Col de Roc i wrócić na wieczór, by iść do Marchata.

- Zgoda, ale najpierw wypiję jeszcze jedną kawę.

Philip nic nie powiedział, ale uważał, że to ryzykowne. Mogło się zdarzyć, że będą musieli zjeżdżać wariacką trasą po zmroku, poza tym nie mógł się pozbyć przeczucia, że wtykanie nosa na teren Col de Roc zakończy się katastrofą.

- Idę siusiu - powiedział Newman do Franklina. Przed chwilą koryta­rzem przeszedł Marler, za pół godziny mieli dojechać do Sion. Znalazł Marlera w następnym wagonie, w przedziale pierwszej klasy.

- To Bill Franklin, prawda? Spotkaliśmy się w gabinecie Tweeda - zapytał mnie o nazwisko, ale mu nie powiedziałem.

- Zgadza się, to Bill Franklin. - Newman szybko opowiedział, dlacze­go Franklin znalazł się w pociągu i że ma pistolet maszynowy.

- MP5? Czymś takim można jedną serią zmieść kilkunastu Skórza­nych Bombowców.

- Gdzie Butler i Nield?

- Wymyśliłem plan na Sion. Posłuchaj. - Kiedy skończył, wjeżdżali na stację.

- To na razie. Powiedz Butlerowi i Nieldowi, co mają robić. Widzisz lądowisko? Idę - jesteśmy w Sion.

36.

Odrzutowiec Brazila - ten bez oznaczeń - był już od kilkunastu minut w powietrzu. Brazil siedział w komfortowym obrotowym fotelu i patrzył na znajdujący się nad wejściem do kokpitu ekran. Wskazywał on dane dotyczące lotu - liczbę przebytych kilometrów, odległość do celu, aktualny czas, oczekiwany czas przylotu. Brazil spoglądał nań raz za razem, często też rzucał okiem na fotel za sobą. Siedział w nim Craig -obok stał Igor, opierając mu przednie łapy na kolanach. Brazila bawiła niewygoda Craiga. Pies zobaczył skierowany ku sobie wzrok pana, drgnął, by ruszyć ku niemu, Brazil uniósł jednak palec i Igor zamarł.

- Jedno tylko mnie martwi - powiedział Brazil do Craiga. - Nie załatwiliśmy sprawy z Antonem Marchatem.

- Zająłem się tym. Nie pozostanie już długo pośród żywych.

- Jesteś naprawdę skuteczny.

- To moja praca. Należy do niej nawet zajmowanie się tym pudlem.

- Nie radziłbym ci traktować go jak pudla.

- Cios lufą w nos i zwiewałby skomląc.

- Jeżeli jeszcze byś żył, by słyszeć skomlenie. Słuchając cię, można by pomyśleć, że nie lubisz Igora.

- Bo nie lubię.

Brazil znów się odwrócił do ekranu. Craig uśmiechnął się pod nosem. Brazil nie wiedział wszystkiego. Tuż przed wyjazdem z Zurychu zadzwonił do „Machiny" - Brazil byłby wściekły, nienawidził bowiem pomocy z zewnątrz.

- Craig przy telefonie - zaczął rozmowę.

- Kolejne zlecenie? - zapytał piskliwy głosik.

- Dwa cele. Pierwszy nazywa się Anton Marchat. Marchat. Podobno mieszka w Sion, ale nie jestem pewien.

- Mieszka w Sion. Traktuj robotę za wykonaną. Drugi cel?

- Niejaki Archie. Nie znam nazwiska, ale podobno jest strasznie wścibski. Nie mam więcej danych.

- Nie potrzebuję. Znam go.

- Naprawdę?

- I to uważaj za wykonane.

- Jesteś bardzo rzetelny.

- Muszę dbać o reputację.

- Oczywiście. Przepraszam, ale bardzo się spieszę.

- Sekundeczkę. Jak zwykle proszę o wpłatę na moje konto numeryczne. Nie zapomni pan, panie Craig? Jeżeli miałoby się tak stać, musiałbym wykonać jedną robotę za darmo.

Craig z satysfakcją myślał o tej rozmowie. Jedynie niechętnie przypo­minał sobie, że przy ostatniej uwadze „Machiny" aż się spocił.

Bardzo elegancko ubrany Keith Kent wszedł do siońskiej filii Zurcher Kredit Bank. Jechał tym samym pociągiem co Newman, wysiadł w ostat­niej chwili. Tak jak w Zurychu, najpierw przebiegł wzrokiem urzędników w okienkach. Z trzech kasjerów wybrał mężczyznę o nadętym wyglądzie, uznał, że bez trudu da się wypuścić z niego powietrze.

- Przepraszam - zaczął - mam wpłacić pewną sumę na główne konto pana Brazila. Czy jestem w odpowiednim banku?

- Nigdy nie ujawniamy informacji o naszych klientach.

- Oczywiście. Nie mam w tej chwili przekazu, ale oczekuję go za godzinę.

- Rozumiem, proszę pana.

- Pan Brazil nalegał, by wpłacić pieniądze na jego główne konto. To pilne.

- Rozumiem, proszę pana.

- Wątpię. Czy mógłby mi pan podać swe nazwisko?! - wrzasnął ze wściekłością Kent.

- W jakim celu, proszę pana?

- Żebym mógł przekazać je panu Brazilowi i powiadomić go o pańs­kiej niechęci do pomocy.

- Zawsze staramy się pomagać klientom - powiedział urzędnik zdra­dzając pierwsze oznaki zdenerwowania.

- Nie widzę tego. Proszę się nie martwić, dam mu pański rysopis.

- Stawia mnie pan w kłopotliwym położeniu.

- Nawet nie zdaje pan sobie sprawy, w jak kłopotliwym położeniu pan mnie stawia. Mówię o transferze miliona franków szwajcarskich.

- Na konto pana Brazila?

- Już mówiłem: na jego główne konto.

- Oczywiście, mówił pan. Milion franków, zgadza się?

- Tak jest.

- Z przyjemnością przyjmiemy pana z przekazem.

- Chodzi mi o główne konto. Nie mogę z panem. - Z tymi słowami Kent odwrócił się i skierował do wyjścia. Kasjer zaczął się wiercić i zawołał za nim:

- Proszę pana! Główne konto pana, którego pan wymienił, jest u nas. Mogę prosić o pańskie nazwisko?

- Kiedy wrócę. Spieszy mi się.

Kent wyszedł na zewnątrz. Miał informację, której potrzebował. Miał zamiar właśnie poszukać jakiegoś lokalu, by coś zjeść, kiedy ujrzał Newmana.

W Park Crescent zadzwonił telefon. Odebrała Monika.

- Beck przy telefonie. Mogę mówić z Tweedem?

- Wyszedł na chwilę z gabinetu. Nie wiem, gdzie jest. Mogę w czymś pomóc?

- To pilne. Śledziliśmy samolot Brazila na radarze, proszę powiedzieć Tweedowi, że za piętnaście minut będzie lądował. To trudne lądowanie, wszędzie są góry.

- Może się rozbije.

- Nie byłoby najgorzej, ale obawiam się, że diabeł dba o swoje dzieci.

- Przekażę mu to natychmiast, jak się pojawi.

W tym momencie Tweed otworzył oko.

- Właśnie się pojawiłem. O co chodziło? - Kiedy Monika przekazała mu treść rozmowy, stwierdził: - Niedługo się zacznie. - Zamknął oczy i znów zasnął.

Newman jeszcze w Zurychu posłał Butlera do biura turystycznego, żeby przyniósł wszystko na temat Sion. Podczas krótkiej konferencji w pociągu wydał precyzyjne instrukcje, które Marler przekazał swoim podwładnym. Kiedy pociąg stanął, Marler, Butler i Nield wysiedli w po­śpiechu, przez co nie zauważyli Keitha Kenta, który zbiegł jak burza schodami i wyszedł na miasto. Newman, który zdążył wrócić do przedziału, poinformował Franklina, że ma do załatwienia kilka pilnych spraw i umówili się na wieczór na drinka w Hotel de la Matze przy Rue de Lausanne, gdzie Franklin miał zarezerwowany pokój. Newman zdecydo­wał się zamieszkać w Hotel Elitę przy Avenue de la Gare, czuł bowiem przez skórę, że powinien być w pobliżu stacji kolejowej. Butler i Nield mieli zamieszkać w hotelikach w pobliżu, Marler - by móc obserwować przylot samolotu - wybrać najwyższy hotel i zamieszkać na ostatnim piętrze. Zarówno Newman, jak i Franklin nie zauważyli wysiadającego za nimi ostatniego pasażera. Nawet gdyby go widzieli, wątpliwe, by go zapamiętali. Kamuflaż Archiego był znakomity.

- Co ty tu robisz?! - wrzasnął zdziwiony Newman.

Był naprawdę zaskoczony widokiem Keitha Kenta.

- Nie jest to miłe przywitanie.

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Newman był dalej agre­sywny.

- Zbieram informacje dla Tweeda.

- Może będziesz łaskaw coś mi zdradzić?

- Ponieważ jesteśmy po tej samej stronie - mam nadzieję, że o tym nie zapomniałeś - mogę ci powiedzieć, że sprawdzam, gdzie jest teraz główne konto Brazila. Na pewno wiesz, że je przenosił. A może i nie wiesz.

- Nie, nie wiedziałem tego - powiedział nieco spokojniej Newman.

Sprawdzał wytrzymałość Kenta na obelgi. Wiedział od Tweeda, że Keith interesuje się bronią i regularnie ćwiczy na strzelnicy, a było wcale możliwe, że będą musieli stanąć ramię w ramię podczas strzelaniny. Uznał, że może ufać jego nerwom.

- No więc wiesz, co chcesz - powiedział Kent dostosowując się do nagłej zmiany nastroju Newmana. - Jeśli jesteś w kontakcie z Tweedem, powiedz mu, że główne konto Brazila jest tutaj. W Zurcher Kredit Bank. Gdzie mieszkasz? Chyba nie przyjechałeś na jeden dzień.

- W Elite.

- Znam ten hotel. Jeżeli dowiem się jeszcze czegoś, dam ci znać. Pomyślnych łowów.

Newmanowi krążyła po głowie uwaga Tweeda, którą zrobił w Schweizerhofie: Cóż, mam dziwne wrażenie, że już nieraz spotkaliśmy i znamy „Machinę". Natknął się zarówno na Billa Franklina, jak i Keitha Kenta. Trudno mu było wyobrazić sobie zarówno jednego, jak i drugiego jako zawodowych morderców. Jakie mogliby mieć motywy? No tak, Franklin wydawał fortunę na uszczęśliwianie drogich kobiet, a Kent miał inne ekstrawaganckie gusta. Jak na człowieka mającego zawodowo kontakt z ochroną, pieniądze dziwnie szybko przeciekały mu między palcami. W tym momencie usłyszał za sobą jadący samochód. Odwrócił się: za kierownicą siedział Philip, obok niego Paula. Podjechali do krawężnika, stanęli, Paula wyskoczyła i rzuciła się ku niemu biegiem.

37.

Lear schodził szybko do lądowania. Było słonecznie i Brazil widział stację pod szczytem Kellerhornu. Uśmiechnął się zadowolony. Tyle badań, tyle miesięcy, nim zdobył kapitał na budowę. Teraz wszystko przyniesie długo oczekiwany skutek. Tuż przed odlotem z Zurychu zadzwonił do Moskwy do Iwana Marowa i potwierdził harmonogram. Na szczęście Marow znał angielski - właściwie amerykański. Kiedyś był mało ważnym attache w radzieckiej ambasadzie w Waszyngtonie.

Brazil odwrócił się z fotelem. Craigowi w końcu udało się założyć Igorowi obrożę, też jednak tylko dzięki ostrym rozkazom Brazila. Potem popatrzył na grubego Luigiego, który tak się roztył od nadmiaru makaro­nu, że nie mógł przy starcie zapiąć pasa. Za nim siedział Marco.

- Schodzimy do lądowania, panie Brazil - rozległ się z głośników głos pilota.

Brazil znów się odwrócił, by móc wyglądać przez iluminator. Widział swoją willę i lodowiec po drugiej stronie doliny. Sprawdził zegarek - ufał mu bardziej niż ekranowi z danymi. Ocenił, że mimo trudnej drogi, do nadania sygnału uda mu się spędzić godzinę w domu. Popatrzył na Jose, który siedział po przeciwnej stronie przejścia i spał. Brazil przypomniał sobie przyniesioną przez Gustava taśmę - już zaplanował, jak rozwiąże problem. Nastąpi to, nim dojadą do willi.

Marler obserwował lądowanie przez lornetkę. Była tak silna, że dokładnie widział schodzącego po schodkach Brazila z psem i jego trzech ludzi. Niedaleko samolotu czekała limuzyna - Jose podbiegł do niej i siadł za kierownicą, po chwili jednak wysiadł i rozłożył ręce. Samochód nie chciał zapalić. Pojawili się mechanicy i zajrzeli pod maskę. Marler zadzwonił.

- Czarny Bóbr wylądował. Trudności z odjazdem, limuzyna nie chce zapalić. Mechanicy sprawdzają silnik.

- Mamy dodatkowe kilka minut. Idź do samochodu i czekaj w umó­wionym miejscu, za Rodanem.

- Już mnie nie ma.

Po spotkaniu Newmana z Philipem i Paulą przez kilkanaście minut trwała gorączkowa aktywność. Pojechali natychmiast do Elite, Newman zadzwonił do Marlera i kazał mu zamówić taki pojazd, jak mieli Philip i Paula. Po dziesięciu minutach samochód był pod hotelem Marlera. W tym czasie Philip i Paula poszli z Newmanem do jego pokoju i zdali mu sprawozdanie z wycieczki na Kellerhorn. Philip kazał Pauli opowiedzieć o tym, jak o mało nie zginęli w skalnej wnęce. Słuchając ich opowieści, Newman od czasu do czasu spoglądał na mapę.

- Jestem do głębi poruszony. Poruszony tym, ile udało się wam osiągnąć. Sądziłem, że podstawowym problemem będzie zlokalizowanie stacji, a wyście to zrobili, nim zdążyłem dojechać.

- Nie mogliśmy siedzieć z założonymi rękami i się nudzić - stwierdziła Paula oglądając paznokcie.

- Wyglądasz znakomicie - odparł Newman.

- To była znakomita wprawka. Trochę nerwowa, ale nie marnowaliś­my czasu na zastanawianie się, co robić.

- Co dalej? - spytał Philip.

- Jestem pewien, że Brazil natychmiast po przylocie pojedzie do swojej willi. Wygląda na to, że znajduje się w niej centrala dowodzenia. To zachwycające, że udało się wam i to wyśledzić.

- Cóż, to wszystko zasługa kelnerki z bufetu na dworcu, u której zamawiałem kawę.

- Możliwe, ale ją zagadałeś i - co ważniejsze - pozwoliłeś jej mówić. Poczekamy na Butlera i Nielda i przedstawię plan na jutro.

- Dlaczego nie zaatakujemy stacji dziś? - spytała Paula.

- Ponieważ dziś będą czujni, a jutro mniej.

- Co robi Marler? - chciał wiedzieć Philip.

- Śledzi limuzynę Brazila.

- Nie powinien mieć wsparcia?

- Nie. Jest znacznie efektywniejszy w pojedynkę. Tak a propos, to jechał ze mną w pociągu Bill Franklin. Wpakował się do mojego prze­działu i spędziliśmy razem całą podróż.

- Jest dobrym towarzyszem podróży - stwierdziła Paula.

- Ponadto w mieście jest Keith Kent - dodał Newman. - Wpadłem na niego na ulicy. Ciekawe, co?

- Jeżeli będziemy tu jeszcze wieczorem, odwiedzę z Paulą nieuchwyt­nego Antona Marchata. Po zmroku.

- Dobry pomysł.

- Co miałeś na myśli mówiąc, że to interesujące, że Keith Kent jest w mieście? - zapytała Paula.

- O ile pamiętacie, kiedy zamordowano biednego Bena, barmana z Black Bear w Wareham, w miasteczku był zarówno Franklin, jak i Kent. Po sposobie, w jaki zginął, wiemy, że zabił go „Machina".

Ewa zaczęła się nudzić i postanowiła odwiedzić Gustava. Kiedy dochodziła do zakrętu korytarza, usłyszała trzask zamykanych drzwi. Wyjrzała ostrożnie zza węgła i ujrzała plecy oddalającego się Gustava, idącego ku prowadzącym na dół schodom. Zdziwiło ją, że jest elegancko ubrany. Wiedziała, że Gustav lubuje się w kontaktach z dziwnymi kobietami, które można spotkać na niektórych ulicach Zurychu. Od­ruchowo chwyciła klamkę drzwi do jego pokoju. Były otwarte. Kiedy wetknęła głowę do pokoju, uderzył ją w nozdrza silny zapach olejku do włosów, co potwierdziło jej podejrzenia, gdzie szedł, i uznała, że nie będzie go przez dłuższy czas. Rozejrzała się po pokoju i właśnie zamierzała wychodzić, kiedy zauważyła leżący na kanapie pęk kluczy.

- Zapomniał kluczy.

Nie można było stracić takiej okazji. Wzięła klucze do ręki i sprawdzi­ła je - w pęku nie było klucza do samochodu! A więc nie wróci natych­miast. Podeszła do stojącej w rogu, zawsze zamkniętej stalowej szafki na akta. Błyskawicznie znalazła odpowiedni klucz i otworzyła górną szufla­dę. Była pełna teczek z rachunkami i wyciągami z kont. W drugiej szufladzie były teczki z naklejkami określającymi zawartość. Przerzuciła je i zatrzymała się na teczce z napisem NAUKOWCY. Coś jej się niejasno przypomniało. Artykuł w Herald Tribune. Gdzieś w środku numeru, pod tytułem TAJEMNICA ZAGINIONYCH NAUKOWCÓW. Zaczęła przeglądać zawartość teczki. Każda kartka była poświęcona jednej osobie, zawierała liczne dane osobowe. Przejrzała dokładnie jedną z kart.

ED REYNOLDS

Wiek: 45

Narodowość: Amerykanin

Stan cywilny: żonaty, żona: Samantha

Zarobki: 400 000 USD rocznie

Dzieci: brak

Adres domowy:

Słabe punkty: żona alkoholiczka Specjalność: sabotaż systemów komunikacyjnych

SABOTAŻ? To słowo zastopowało Ewę. Zarobki tego rzędu oznacza­ły, że człowiek jest jednym z najlepszych w swej branży. Wyjęła notes i przepisała dane Reynoldsa. Sprawdziła kolejne teczki. IRINA KRIWICKA. Specjalność: laserowe sterowanie satelitów. Nieważne, co to oznacza­ło. Spisywała kolejne dane, kolejne nazwiska, których większość nic jej nie mówiła. W końcu wzięła się w garść i postanowiła wyjść. Gustav mógł wrócić lada chwila. Powkładała teczki tak, jak je znalazła, zamknęła szafkę i odłożyła klucze na to samo miejsce, gdzie leżały przedtem. Kiedy otworzyła drzwi, usłyszała kroki na korytarzu. Obok pokoju przeszedł kelner. Szybko przemknęła do siebie. Zamknęła drzwi na klucz i wyjęła z tajnej kieszonki w torebce stronę gazety, którą wyciągnęła z kosza w berneńskim gabinecie Brazila. Przypadkiem podsłuchała, jak klnie na artykuł, potem wślizgnęła się do gabinetu i wyjęła z kosza zmiętą stronę. Tekst był krótki.

Od pewnego czasu krążą tajemnicze plotki o odejściu z dotychczasowych stanowisk wielu znakomitych naukowców i porzucaniu przez nich miejsc zamieszkania. Mówi się, że zostali zatrudnieni za bajeczne sumy za granicą przez tajemniczą międzynarodową firmę. Wymienia się znakomitego Eda Reynoldsa i Irinę Kriwicką z Rosji.

W artykule podano dalsze nazwiska - wszystkie były na kartach przejrzanych przez Ewę akt. Złożyła gazetę i schowała ją z powrotem do tajnej kieszonki.

- Wróć jak najszybciej do Zurychu, panie Newman - powiedziała na głos.

Kiedy naprawiono limuzynę, Brazil zaskoczył Jose stwierdzeniem:

- Ja poprowadzę. Potrzebuję trochę się rozerwać po siedzeniu w sa­molocie.

- Jest pan pewien?

- Daj Igora na tył, sam usiądź z przodu obok mnie.

- Czuję się niezręcznie, proszę pana.

- Rób, co powiedziałem. Mamy zapas czasu, nie będę więc jechał szybko, jeżeli to cię denerwuje.

- Nie denerwuję się, proszę pana. - Jose nie musiał się denerwować, Brazil bowiem był znakomitym kierowcą. Kiedy mieszkał w Ameryce, uczestniczył na Zachodnim Wybrzeżu w wyścigach samochodowych i raz został nawet Mistrzem Roku.

- Igor będzie szczęśliwy mając do dyspozycji całe tylne siedzenie - stwierdził Brazil, kiedy ruszali z lotniska. - Lubi wyglądać przez okno. A poza tym sądzę, że czas zastanowić się nad podwyżką dla ciebie. Porozmawiamy o tym, jak dojedziemy na miejsce. - Droga, którą jechali, niewiele się różniła od tej, którą rano wspinali się Philip i Paula. Z lewej strony wznosiła się kilkusetmetrowa pionowa ściana, z prawej rozpościerała się kilkusetmetrowa przepaść. Jadących samochodów nie chroniła żadna bariera. Droga była pokryta zmrożonym śniegiem i bardzo kręta. Brazil zdawał sobie doskonale sprawę, że pod warstwą śniegu jest lód.

- Leci helikopter - zauważył w którymś momencie Jose. - Nie należy do szwajcarskiej służby meteorologicznej.

- To Marco. Kazałem mu przylecieć przed nami i dopilnować, aby wszystko było przygotowane na moje przybycie.

- Nic pan mi o tym nie mówił.

- Nie muszę ci mówić o wszystkim - stwierdził Brazil i zachichotał.

- Teraz zawisł nad nami. Ciekawe dlaczego?

- Może przygląda się, jak sobie radzimy?

Siedzącego w helikopterze Marco nie interesowała limuzyna Brazila, lecz jadący za nią samochód. Prowadzący napędzany na cztery koła terenowy wóz Marler domyślał się, dlaczego helikopter zawisł nad nim w bezruchu. Uznał, że widać jest to komitet powitalny, ale niezbyt się tym przejął. Kiedy helikopter odleciał, zwolnił i zatrzymał się za osłoną zakrętu. Rozpiął leżącą na siedzeniu obok torbę i poprzekładał do kieszeni kurtki kilka przedmiotów. Potem ruszył dalej pod górę.

- Jose, wydaje mi się, że jesteśmy śledzeni. - Było to kłamstwo, Brazil bowiem nie zauważył Marlera. Jose obejrzał się i pokręcił głową.

- Chyba się pan myli. Patrzyłem często we wsteczne lusterko i niczego nie zauważyłem.

- Powiedzmy, że to instynkt. Pamiętasz, zaraz będzie zakręt, za którym jest prowadzący do płaskowyżu rozjazd.

- Oczywiście. To znakomity punkt obserwacyjny.

- Pojedźmy tam, cofniesz się dyskretnie i sprawdzisz, czy się nie mylę. Mylę się często?

- Nie, zazwyczaj ma pan rację.

- Nie wiem, czy podoba mi się stwierdzenie „zazwyczaj", ale udam, że tego nie zauważyłem.

Jose uważnie przyjrzał się swojemu chlebodawcy. Wyglądało na to, że Brazil jest w znakomitym humorze. Uznał, że może bierze się to stąd, iż wkrótce po przyjeździe do willi ma nastąpić coś ważnego. Dojechali do miejsca, o którym mówili. W skale było pęknięcie, w którym ledwie mieścił się samochód, dobry kierowca mógł tam jednak wjechać. Dno szczeliny wznosiło się stromo w górę i po stu metrach wychodziło na skalisty płaskowyż o średnicy może dwustu metrów. Brazil wjechał na płaskowyż, zawrócił i stanął pięćdziesiąt metrów od przepaści.

- Idź popatrzeć na drogę, ale pamiętaj, że jeżeli chcesz zobaczyć duży fragment, musisz podejść blisko skraju. Stój, aż cię odwołam. Jeżeli zobaczysz jakiś samochód, podnieś prawą rękę, ja ruszę, ty podbiegniesz do wąwozu i tam się dosiądziesz. Wjedziemy w wąwóz i zaczekamy tuż przy jego wyjściu na drogę. Pod prawym siedzeniem jest pistolet maszynowy.

- Może wezmę go ze sobą, to będę mógł ostrzelać tych, co nas śledzą z góry.

- Nie. Mogą się przed tobą zbyt szybko schować, a zdradzisz naszą obecność. Rób, o co proszę, Jose.

Brazil zaczekał, aż Jose odejdzie, i dał Igorowi krótkie polecenie. Pies przeskoczył na przednie siedzenie, Brazil wyjął ze schowka czarną rękawi­czkę i naciągnął ją. Igor wyraźnie się podniecił. Sztuczki z rękawiczką Brazil nauczył Igora podczas tresury w specjalnej szkole dla psów w Nie­mczech. Jose doszedł w tym czasie do skraju mającej może trzysta metrów przepaści i zaczął obserwować drogę poniżej. Brazil palcem wskazał Igorowi postać na krawędzi i otworzył drzwi. Powtarzał sobie w pamięci zdania z przyniesionej przez Gustava taśmy. Informator, zdrajca. Pies ruszył jak burza, jego łapy bezgłośnie sunęły po śniegu. Kiedy dotarł do odwróconego plecami Jose, wykonał wszystko tak, jak go wyszkolono - skoczył w górę, uderzył i równocześnie odskoczył do tyłu. Jose stracił równowagę, wyrzucił w górę ramiona i pofrunął w dół. Wrzask przeraże­nia odbił się niezliczonym echem o skalne ściany. Po chwili powróciła cisza. Złowieszcza cisza.


38.

Przez pozostały odcinek drogi Igor dumnie prężył się na przednim siedzeniu obok swego pana. Czuł, że dobrze wykonał wyuczoną „sztuczkę". Brazil bez trudu pokonał ostatni odcinek i wyjechał na płaskowyż. Willa znajdowała się na jego skraju, dostępu do niej bronił duży betonowy budynek. Tuż za willą zaczynał się lodowiec - ponieważ świeciło słońce, po powierzchni lodowca spływały, strumyki wody.

- Dlaczego nie ma nikogo w wartowni? - zdziwił się Brazil. - Trzeba będzie nimi trochę potrząsnąć.

Helikopter, którym przyleciał Marco, stał na znajdującym się wewnątrz otoczonego trzymetrową siatką lądowisku. Drugi płot otaczał willę; na jej dachu było mnóstwo anten. Przejechawszy przez bramę, którą otworzył Marco, Brazil wysiadł i wypuścił Igora. Poszli schodami na, taras, z którego wchodziło się do willi. Brazil czuł się pełen energii, nastrój poprawiało mu jeszcze czyste górskie powietrze. Marco otworzył stalowe drzwi.

- Marco, gdzie się wszyscy, do cholery, podziali? Nie ma nikogo w wartowni.

- Kiedy przyleciałem, była tylko gospodyni, Elvira. Strażnicy musieli źle zrozumieć wiadomość, którą przysłał im pan z pokładu samolotu.

- Źle zrozumieć! Kazałem wysłać paru do wzmocnienia ochrony laboratorium!

- Wiem, proszę pana, ale wiadomość musiała zostać zniekształcona. Zrozumieli pewnie, że każe pan jechać wszystkim na Kellerhorn.

- Ale przecież zdrowy rozsądek powinien im powiedzieć, że nigdy nie nadałbym takiej wiadomości! Czy to znaczy, że poza Elvirą, jesteśmy tu tylko we dwóch?

- Tak, proszę pana. Obawiam się, że tak jest.

- Powinniśmy byli postawić płot trochę dalej od willi, ale cóż, nie da się już tego zmienić.

- Jest jeszcze jeden drobny problem, o którym powinien pan chyba wiedzieć - powiedział Marco, kiedy weszli do wielkiego, wyłożonego marmurem holu.

- Mów. Za pół godziny muszę nadać pierwszy sygnał. Nie, wcześ­niej - dodał po spojrzeniu na zegarek. - Satelita będzie nad Niemcami.

- Był pan po drodze śledzony.

- Jesteś pewien?

- Tak. Przez samochód terenowy, z jednym człowiekiem w środku.

- Z jednym człowiekiem? Marco, to nie powinien być chyba dla ciebie wielki problem.

- Na pewno nie, ale uznałem, że powinien pan o tym wiedzieć. Na wypadek gdyby usłyszał pan jakieś hałasy.

- Usuń go. Wokół jest dość miejsc, gdzie można się pozbyć zwłok. Na przykład lodowiec.

- Też tak pomyślałem.

- Muszę iść do nadajnika. - Brazil przerwał, do holu bowiem weszła gruba niska kobieta o czerstwej twarzy. Ukłoniła się mu w pas.

- Miło znów pana widzieć. Co podać na obiad?

- Muszę iść do nadajnika! - Brazil ruszył energicznym krokiem ku jednym z drzwi, wyjął klucze, wybrał dwa i zabrał się za otwieranie chronionego solidną stalą wejścia. Podszedł Marco. - Co znowu?

- Czy nie miałby pan nic przeciwko temu, by Elvira dała coś do jedzenia pilotowi helikoptera?

- Niech da mu, na co tylko ma ochotę.

Brazil otworzył drzwi i wszedł do wielkiego pomieszczenia z pa­noramicznym oknem z pancernego szkła. Widać stąd było daleki szczyt Kellerhornu i znajdujące się tuż pod nim budynki, skąd Luigi nada pierwszy sygnał do satelity. Widać stąd było też budynki dawnej wsi, w których skoszarowano naukowców z żonami i narzeczonymi. Brazil liczył na to, że już pierwszy sygnał wywoła na świecie panikę, a miał być niczym w porównaniu z drugim, który zostanie wyemitowany za dzień lub dwa. Brazil jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak pewnie. Usiadł w fotelu, założył słuchawki, zdjął zegarek, by móc go dokładnie widzieć, i zawiesił dłoń nad kluczem do nadawania alfabetem Morse'a. Odjeżdżając z lotniska widział we wstecznym lusterku tłustego Luigiego, wsiadającego do helikoptera, który miał go zawieźć na Kellerhorn. Dzięki niemu wszystko zadziała idealnie - po usłyszeniu sygnału Luigi nastawi elastyczną antenę tak, by nawiązała kontakt z satelitą, i naciśnie guzik.

Kiedy obie wskazówki doszły do wyznaczonego miejsca, Brazil zaczął nadawać. Za chwilę wybuchnie piekło.

- Co powiedział profesor Grogarty? - spytała Monika.

Tweed uśmiechnął się ponuro.

- Znów oglądał zdjęcia, zwłaszcza te z Gujany Francuskiej, które pokazują wnętrze zamienionego satelity.

- Nie dawały mu spokoju?

Zgadza się. Jest przekonany, że znajduje się w nim system mający posłużyć do sabotażu systemu komunikacji światowej. Jeszcze nie wie, jak można to przeprowadzić, ale upiera się, że gdzieś musi być naziemna stacja sterowania satelitą.

- Gdyby Newman zadzwonił...

- Zadzwoni, kiedy będzie trzeba. Co to?

Gabinet wypełniło skrzekliwe wycie i migotanie niezwykle jaskra­wych, oślepiających świateł. Tweed od razu zauważył, że zarówno dźwięk, jak i błyski dochodzą z wyższego piętra. Monika zaciskała dłońmi uszy, jej twarz wykrzywił bolesny grymas. Tweed zerwał się i jednym skokiem znalazł się przy biurku Pauli. Wiedział, że trzyma w szufladzie zatyczki do uszu, które były używane, kiedy ktoś z ekipy miał lecieć helikopterem i czekało go wyjście na lądowisko. Tweed rozerwał torebkę z zatyczkami, wziął z szuflady przeciwsłoneczne okulary. Podbiegł do Moniki, założył jej okulary, a kiedy otworzyła oczy, wskazał na zatyczki. Sam też włożył parę do uszu. Wyjął z szuflady swojego biurka przeciwsłoneczne okulary, założył je i wybiegł na schody. Pół piętra niżej wytoczył się ze swojego gabinetu Howard - najwyraźniej obudzony hałasem.

- Howard! Niech pan wraca do gabinetu i się zamknie! Tempo!

Zaskoczony gwałtownością rozkazu Howard zrobił, co mu kazano.

- George! - wrzasnął Tweed do pilnującego wejściowych drzwi eme­rytowanego żołnierza. - Biegnij do poczekalni i siedź za zamkniętymi drzwiami, póki nie przyjdę!

George, wyraźnie oszołomiony, zataczając się ruszył ku poczekalni. Tweed wziął głęboki wdech i wcisnął głębiej zatyczki do uszu. Wściekły pisk o ogromnym natężeniu szalał w jego mózgu. Zmusił się do wejścia na schody. Drzwi centrum komunikacyjnego były otwarte - znów pracowali w nocy. Tweed z przerażeniem wszedł do wielkiego pomieszczenia. Ek­rany monitorów zwariowały. Nie były zielone, lecz migotały niezwykle szybko wszelkimi możliwymi, oślepiającymi, jaskrawymi kolorami. Skrzekliwy dźwięk zmieniał się, ale cały czas był niezwykle intensywny i ogłu­szający. Najbardziej niepokojący był jednak stan ludzi, którzy jeszcze niedawno pracowali przy komputerach. Reginald siedział w fotelu z odchyloną daleko do tyłu głową. Tweed sprawdził puls - serce nie biło. Zaczynał tracić orientację, podszedł jednak do pozostałych dwóch opera­torów, którzy pospadali z krzeseł na podłogę. U nich też nie wyczuł pulsu. Rozejrzał się po pokoju i zlokalizował główny kabel zasilający. Nie licząc się z ryzykiem, wyrwał go z gniazda w ścianie. Ekrany natychmiast pociemniały, diabołiczny dźwięk ucichł. Tweed wyjął z uszu zatyczki, zdjął okulary i pobiegł do swojego gabinetu.

Monika wyglądała na wyczerpaną - właśnie wyjmowała z uszu zaty­czki. Kiedy zobaczyła, że Tweed nie ma okularów, zdjęła również swoje.

- Co to było? - wycharczała.

- Telefony działają? - Podniósł słuchawkę i z zaskoczeniem stwierdził, że jest sygnał. Podał słuchawkę Monice. - Dzwoń po karetkę. Mamy trzech nieprzytomnych, być może nie żyją.

Wypadł z gabinetu i zbiegł na parter. Po chwili otwierał drzwi poczekalni.

- Co to było, sir? - spytał George. - Trzecia wojna światowa?

- Na szczęście jeszcze nie. Możesz wracać do pracy. - Pobiegł do gabinetu Howarda. Jego szef stał nieruchomo przy oknie i wyglądał na zewnątrz. Na dźwięk otwieranych drzwi odwrócił się. Tępy wzrok wskazy­wał na szok urazowy.

- Co to... było... - wyszeptał.

- Braził zaatakował. Musimy go powstrzymać, zanim przejdzie do kolejnej fazy planu. Wygląda pan źle. Proszę iść do domu, ja się wszystkim zajmę.

Wyszedł, nim Howard zdążył cokolwiek powiedzieć, domyślał się jednak, że nie będzie protestował. Wbiegł z powrotem na górę i wszedł do pomieszczenia dla nocnej zmiany. Na szczęście nie było tu komputerów ani nic z nimi związanego. Czwórka obecnych spojrzała na niego, jakby był postacią ze snu. Uratował ich fakt, że mieli zamknięte drzwi.

- Co to było, sir? - zapytał najstarszy rangą. - Otworzyłem na sekun­dę drzwi, ale natychmiast je zamknąłem.

- Dobra robota. Nic wam nie jest?

- Nie.

- To wracajcie do pracy. Nie ma ryzyka, by zjawisko się powtórzyło, bo komputery są unieruchomione. Nie wchodźcie do centrali komunika­cyjnej! - Wracając do siebie, zawołał do strażnika na dole: - George, lada chwila powinna być karetka! Pokaż im drogę do komputerów i wracaj na stanowisko! Powiedz im, gdzie mogą mnie znaleźć!

Kiedy wchodził do swojego gabinetu, Monika rozmawiała przez telefon. Zakryła słuchawkę dłonią.

- Jedzie karetka, mam na linii jakiegoś bubka z Ministerstwa Obrony. Manders. Robi w gacie ze strachu.

- Witam, Manders. Tweed przy telefonie.

- Katastrofa! Komputery oszalały! Operatorzy nie żyją. Zaczęły mi­gotać ekrany i...

- Wiem. Mieliśmy to samo. Wiem, co to jest.

- Wie pan co to...

- Tak jest. Proszę pozostawić mi sprawę.

- GCHQ przestało funkcjonować. Mają tam sporo zabitych. Jeden z pracowników obsługi dzwonił do mnie z budki na zewnątrz. [GCHQ - Państwowe Biuro Kontroli Komunikacji, główna stacja komunikacyjna w Cheltenham, zajmująca się nasłuchem radiowym na całym świecie. Nawet Amerykanie szanowali to, co tam robiono.]

- Powiedziałem, że wiem, co to jest, i powtarzam, byście pozostawili sprawę mnie. Muszę teraz wracać do pracy. Do widzenia.

Na korytarzu rozległ się jakiś hałas, Tweed otworzył drzwi i zobaczył wchodzących po schodach sanitariuszy. Odwrócił się do Moniki i poprosił:

- Spróbuj złapać Corda Dillona z Langley. - Wiedział, że zastępca dyrektora CIA rzadko opuszcza swoje biurko. Monika sięgała po słucha­wkę, kiedy zadzwonił telefon.

- Właśnie dzwoni. Cord Dillon do ciebie.

- Cześć, Cord, właśnie miałem do ciebie dzwonić - zdążył powiedzieć Tweed.

- Tweed, w Waszyngtonie wybuchła panika. Biały Dom kompletnie oszalał. Wszystkie moje komputery zostały sabotowane, mamy w budyn­ku sporo zabitych.

- Też byliśmy obiektem ataku. To sprawka Brazila. Leopolda Brazila. Ostrzegałem cię przed nim. To była pierwsza faza obejmującego cały świat planu, w którym uczestniczy „Łobuz Jeden".

- Pierwsza faza. Czy to oznacza, że przewidujesz fazę drugą?

- Nie przewiduję, oczekuję. Nie martw się, wiem, co się dzieje. Moja grupa szuka właśnie w Europie stacji sterującej.

- Powiedz im, żeby zatłukli drania na miejscu.

- Sądzę, że już sami wpadli na ten sam pomysł. Wszystko jest pod kontrolą.

- Pentagon jest unieruchomiony. Mamy masę zabitych. Muszę spot­kać się jak najszybciej z prezydentem. Poprzedni bardzo cię cenił, ale ten nie widział cię na oczy. Co mam mu powiedzieć? Jeśli powiem: „Tweed uważa, że panuje nad sytuacją. Niech się pan nie martwi", zapyta: „Co to za dupek?"

- Spróbuj się za mną wstawić.

- Spróbuję, w końcu mam wobec ciebie spory dług wdzięczności. Informuj mnie na bieżąco o wszystkim.

Tweed poprosił Monikę o kawę i właśnie kończył drugą filiżankę, gdy znów zadzwonił telefon. Monika podniosła i na jej twarz wypłynął uśmiech, jakby dzwonił dawno niewidziany amant. Z wielkim trudem wydukała:

- Bob Newman.

- Cieszę się, że cię słyszę, Bob. Skąd dzwonisz?

- Z automatu na ulicy. Ze Sion w szwajcarskim kantonie Valais. Zlokalizowaliśmy - to znaczy Philip i Paula zlokalizowali naziemną stację kontrolną. Byli nawet w pobliżu.

- Nic im się nie stało?

- Rzadko widywałem ich w lepszej formie. Paulę roznosi energia. - Przekazał szybko szczegóły. Newman był specjalistą w streszczaniu ważnych wiadomości w kilku zdaniach, pomagało mu przy tym doświadczenie korespondenta prasowego. - Możemy zaatakować stację najwcześniej jutro. Jeżeli zechcesz się ze mną kontaktować, jestem w hotelu Elite pod numerem...

- Czy możesz zostawić kogoś pod tym numerem na stały dyżur?

- Nie! Potrzebuję wszystkich ludzi.

- Rozumiem. Bob, zniszczenie stacji ma absolutny priorytet, nawet za cenę poważnych ofiar.

- Komunikat przyjęty.

Monika z przerażeniem patrzyła na Tweeda. Zagryzła wargę, w końcu odważyła się powiedzieć:

- Jeszcze nigdy nie wydałeś podobnego rozkazu.

- Uważasz, że gramy w szachy?

- Przepraszam.

- Łącz mnie z premierem. Nie, sam zadzwonię. - Odebrał prywatny sekretarz premiera, który chciał wiedzieć, jaki temat Tweed zamierza poruszyć. - Powiedziałem już, że chcę rozmawiać z premierem, chłopcze. Łącz natychmiast albo pożegnasz się z pracą.

- Proszę wybaczyć, sir, ale...

- Powiedziałem, że pożegnasz się z pracą.

- Sekundę, sir.

Nie trwało długo, słuchawkę przejął premier.

- Tweed przy aparacie, panie premierze. Tak, wiem, co się stało. Będę u pana za piętnaście minut. Nie chciałbym czekać. - Odłożył słuchawkę, zanim padła odpowiedź. Wstał zza biurka i włożył płaszcz.

- Wezwać kierowcę? - spytała Monika.

- Powinienem poradzić sobie sam. Poza tym sam dojadę szybciej.

Tweed wrócił po dwóch godzinach. Wszedł energicznym krokiem do gabinetu, powiesił płaszcz i usiadł za biurkiem.

- Chcesz jeszcze filiżankę kawy?

- Z wielką przyjemnością. Sytuacja jest na tyle poważna, że chyba wypiję dwie.

- Jak poszło z premierem?

- To, co się stało, wstrząsnęło nim do głębi. Tak jak sądziłem, słuchał nie przerywając i nie oponując. Znakomita kawa. Dziękuję.

- Podjął jakieś decyzje?

- Podjąłem je za niego. Siły szybkiego reagowania lecą do Niemiec, pierwsza partia dziś po południu.

- A więc kanclerz Niemiec się poddał?

- Nie od razu. Po ostatnim telefonie z Downing Street konsultował się ze swoim rządem, ministrowie okazali niepokój i zażądali konsultacji z NATO. Kazałem premierowi zadzwonić ponownie do kanclerza.

- I co?

- On dzwonił, ja słuchałem przez drugi telefon. Praktycznie stałem nad nim i dyktowałem, co ma mówić, podtykając mu pod nos notatnik. Podstawowe systemy komunikacyjne w Niemczech są zniszczone, mają też sporo zabitych. Sądzę, że to przekonało kanclerza i zgodził się na przybycie naszych oddziałów. Nawet podziękował premierowi za pomoc. Kiedy wychodziłem, premier wyglądał na zmęczonego.

- Nic dziwnego, mając cię dłuższy czas za plecami.

- Dziękuję bardzo, teraz jednak spróbuj dodzwonić się do Newmana.

Pił kolejną kawę, kiedy Monika dała znak.

- Bob? Centrala! Połączenie jest bardzo złe! - Nie odezwał się głos telefonistki, wiedział więc, że ich nie podsłuchuje. - Bob, jesteśmy sami. Chcę, byś wiedział, że za chwilę wylatuję do Sion. Dzięki uprzejmości pana Brazila nie potrwa to długo, choć on chyba nie wie, że pożyczyłem sobie jeden z jego samolotów. Ten z napisem BRAZIL na kadłubie.

- Nie radzę. Jest tu dość niebezpiecznie.

- Pytałem cię o radę? Dowodzisz operacją, ale mogę ci przypomnieć, kto jest twoim zwierzchnikiem. Mówię to tylko dlatego, byś mnie nie zestrzelił.

- Spróbuję zapewnić, by to nie nastąpiło - odparł Newman, który w jednej chwili odzyskał dobry humor.

Tweed odłożył słuchawkę i polecił Monice zadzwonić do Jima Corcorana na Heathrow, by kazał załodze przygotować się do lotu do Sion oraz że ostateczny sygnał do odlotu otrzymają z godzinnym wyprzedzeniem.

- Nie spodoba mu się to. To bardzo mało czasu.

- Nie dyskutuj z nim, jedynie przekaż informację. Na pewno słyszał już o ataku Brazila na światowe systemy komunikacyjne i zrobi wszystko, by usunąć bariery organizacyjne.

- Coś jeszcze?

- Tak. Zadzwoń do Arthura Becka w Zurychu i powiedz mu, co robię, ale dopiero jak będę w powietrzu.

- Też mu się to nie spodoba.

- Nie interesuje mnie, czy komukolwiek spodoba się, to co robię. Interesuje mnie jedynie zniszczenie Leopolda Brazila.

39.

Marler zatrzymał się na płaskowyżu, popatrzył na ogrodzenie, willę, anteny na dachu, pustą limuzynę. Nie miał się gdzie schować i nie wiedział, ilu jest wokół domu ochroniarzy. Ujrzał prowadzącą od krawędzi płaskowyżu wąską drogę, zwolnił hamulec i zaczął nią zjeżdżać, aby zniknąć z pola widzenia ewentualnego obserwatora w willi. Po chwili musiał się gwałtownie zatrzymać - droga nagle się urywała, dalej był już tylko lodowiec. Żałował, że nie ma ze sobą ulubionej strzelby armalite. Wysiadł, ostrożnie podszedł do krawędzi. Widok na lodowiec był jedną z najniezwyklejszych panoram, jakie widział w życiu. Nieskończone morze lodu migotało w słońcu wszelkimi kolorami. Zmarszczył czoło, zmrużył oczy i przyjrzał się jeszcze raz - tak, lodowiec ruszył. Sunął powolutku niczym gi­gantyczne zwierzę udające się na łowy. Miejscami lód pękał, tworząc szczeliny bez dna. Marler miał wrażenie, że obserwuje grobowiec dinozaurów.

Ledwie zauważalny ruch miał w sobie coś ponurego, zapowiadającego nieszczęście. Hipnotyzował. Marler z trudem oderwał wzrok od tego cudu natury. Ścisnął zawieszoną na ramieniu torbę i ruszył skrajem płasko­wyżu. Z prawej strony miał opadający w dół, zaśnieżony stok. Szedł powoli, zastanawiając się, jak podejść niezauważenie bliżej willi. Zdawał sobie sprawę, że musi zniszczyć anteny na dachu - bez nich Brazil straci kontakt ze światem. Zza domu wyłoniła się jakaś postać.

Marler stał właśnie obok jedynego w okolicy skamieniałego drzewa o powykrzywianym pniu i gałęziach przypominających błagalnie wyciąg­nięte do nieba ramiona. Stanął pod drzewem i spojrzał w górę. Marco, choć świeciło mu w twarz słońce, dzięki okularom przeciwsłonecznym dokładnie go widział. Marlerowi coś się przypomniało - Reeperbahn, sławna dzielnica w Hamburgu. Kiedyś szedł tamtędy nocą i kiedy przed jednym z klubów zobaczył reklamę numeru z nożami, wszedł do środka. Artysta zabawiał publiczność rzucaniem nożami w narysowane na des­kach kontury ludzkich postaci, które pojawiały się nieoczekiwanie ze wszystkich możliwych stron. Nożownik stał teraz przed nim i patrzył pobłażliwie z góry. Blady Marco wyszczerzył zęby w złośliwym grymasie, co powodowało, że wyglądał jak uosobienie śmierci. Odchylił płaszcz ukazując pas, w którym tkwiło dwanaście noży o długich ostrzach. Osłonił usta dłońmi i zawołał po francusku:

- Błąd, że przyszedłeś, przyjacielu. Zaczynaj się modlić!

W ułamku sekundy trzymał w ręku nóż i rzucił nim. Marler kucnął i ostrze zagłębiło się w pień za jego plecami, dokładnie na wysokości klatki piersiowej. Marco miał przewagę, stał bowiem wyżej i Marler uznał, że należy coś z tym zrobić. Niestety, znajdował się za daleko, by mieć pewność, że trafi z waltera. Schował się za pień. Tak jak się spodziewał, Marco schodził w dół i odchodził w bok, by móc zajrzeć za drzewo. Ciągle jednak był za daleko na strzał. Trzeba było zmusić go do pozbycia się noży. Marler wyjrzał zza drzewa i natychmiast się schował. Świsnął nóż i wbił się tam, gdzie przed chwilą była głowa Marlera. Marler uznał, że Marco będzie się spodziewał, że następnym razem wyjrzy z drugiej strony, wyjrzał więc z tej samej. Świsnął kolejny nóż i zapadła cisza. Marler był pewien, że Marco próbuje nowej strategii. Sięgnął do torby i wybiegł zza drzewa na otwarty teren tuż przy skraju płaskowyżu. Okazało się, że miał rację - Marco był blisko krawędzi i gdyby Marler został w miejscu, byłby na widoku, teraz jednak przedzieliło ich drzewo. Zaskoczony ruchem przeciwnika, Marco chwilę się zawahał, po chwili podniósł rękę z kolejnym nożem nad głowę. Marler rzucił granat ogłuszający - metalowa kula spadła tuż pod stopami Marco.

Nie zdążył rzucić noża. Wypuścił go z ręki, uniósł drugie ramię i stracił równowagę. Przez chwilę mogło się zdawać, że zamarł, zaraz jednak jego ciało runęło do przodu. Marler stał obserwując opadającą w dół, ku lodowcowi, postać. Lot nie był długi, po upadku na lód Marco wyglądał na przytomnego, w każdym razie próbował wdrapać się w górę. Ponownie stracił równowagę i tym razem wpadł w głęboką szczelinę. Lód natychmiast zaczął się nad nim zaciskać. Marler ruszył ku willi. Walkę było widać z okien, co oznaczało, że nie ma wiele czasu. Całą akcję obserwował Brazil, który wybiegł teraz z pomieszczenia nadawczego i zawołał:

- Elviro, na terenie jest intruz! Marco nie żyje! Intruz zbliża się, zajmij się nim!

- Nie zamierzam nigdzie wychodzić. Jedzenie gotowe.

- Ale przecież umiesz się posługiwać pistoletem maszynowym!

- Powiedział pan, że Marco nie żyje, czyli ten, kto go zabił, jest dobry. Nigdzie nie wychodzę! Jedzenie gotowe.

- To postaw je na piecu, żeby nie wystygło! - Musiał zawiadomić Luigiego, żeby przysłał mu kilku ludzi. Poza nim i Elvirą był tu jeszcze pilot helikoptera, ale wynajęty tylko do latania. Brazil wrócił do pomiesz­czenia nadawczego, zaryglował za sobą drzwi i zaczął szybko układać w myślach informację dla Luigiego.

- Marco nie żyje - mruczała pod nosem Elvira wracając do kuchni.

Marler podbiegł w górę zbocza. Nikt się nie pojawił. Dziwne. Pod­biegł jeszcze dalej i zatrzymał się półtora metra od ogrodzenia. Wyjął z torby kolejną rzecz - wymagającą wielkiej ostrożności. Z powodu tego przedmiotu przez całą drogę uważał, by nie wjechać na większą nierów­ność. Wiedział, że bardzo mu ulży, kiedy pozbędzie się tego, co właśnie trzymał w ręku. Ocenił odległość - z obronnego punktu widzenia płot był zbyt blisko domu. Zamachnął się i paczka dynamitu poleciała w powietrze. Wiązka wylądowała dokładnie tam, gdzie Marler sobie życzył, i eksplodowała w samym środku gąszczu anten. Na wszystkie strony rozprysnęły się fragmenty metalu, po chwili na dachu pozostały jedynie poskręcane szczątki. Marler odwrócił się i pognał do samocho­du. Siedzący w willi Brazil całym ciałem wyraźnie poczuł impet wybuchu. Posypały się kawałki tynku z sufitu, ale dach wytrzymał - ze względu na konieczność utrzymania dużych mas śniegu zbudowano go ze specjalnie wzmacnianego betonu. Nadajnik zamarł, nie było możliwości porozumienia się z Luigjm. Klnąc, Brazil ruszył do kuchni, która równocześnie służyła za jadalnię. Elvira właśnie nakrywała do stołu. Brazil usiadł i zapytał siedzącego w kącie pilota helikoptera, ile ma paliwa.

- Prawie pełny bak. Lot z miasta nie był długi.

- Czy mógłby mnie pan po obiedzie dostarczyć na Kellerhorn?

- Jak najbardziej. Ale powinniśmy niedługo lecieć, bo wkrótce zapad­nie zmrok.

- Niech pan je! - zakomenderowała Elvira. - Trzeba się najeść. Sły­szałam wybuch!

- Nie przejmuj się tym.

- Marco nie żyje.

- Przestań to ciągle powtarzać! - wrzasnął Brazil waląc trzonkiem noża w blat.

Marler zjeżdżał na dół w doskonałym nastroju. Teraz cieszył się, że zabrał ze sobą dynamit - Brazil nie będzie mógł wezwać swoich ban­dziorów, by zablokowali drogę. Trochę dziwiło go, dlaczego przy willi nie było więcej ludzi Brazila, ale nigdy nie tracił energii na rozwiązywanie niemożliwych do rozwiązania zagadek. Teraz koncentrował się, by dojechać do Sion przed nocą, zwłaszcza że w dolinie już gęstniał mrok. Gdy dotarł do podnóża góry, doznał uczucia ulgi. Po chwili był w miasteczku, zaparkował i poszedł do Hotel Elite, by zdać Newmanowi sprawę ze swych dokonań.

- Znakomite wieści - powiedział Newman. Philip i Paula potaknęli głowami.

- Nie ciesz się, jestem pewien, że Brazil jest w tym momencie na Kellerhornie. Kiedy zjeżdżałem, przeleciał mi nad głową helikopter, taki sam jak stał przed willą.

- Musimy więc zakładać, że Brazil przejął dowództwo w stacji sterują­cej satelitą. Pewnie szykuje coś jeszcze groźniejszego niż przedtem. Módl­my się, by był tam jeszcze, kiedy jutro zaatakujemy stację.

- Dzieją się niemiłe rzeczy - wtrąciła Paula. - BBC zawiesiło nadawa­nie normalnych audycji, za to bez przerwy donoszą o kolejnych znisz­czeniach systemów komunikacyjnych na świecie. Nie wspominając o zabi­tych. Zginęło wielu biznesmenów, pracujących w domach i podłączonych do internetu.

- Do tego dochodzą alarmujące wieści z Moskwy - dodał Philip. - Mówiące o tym, że miasto otacza wojsko, a generał Iwan Marow zamierza ogłosić zamknięcie granic od Władywostoku po Białoruś. Prezydent podobno zaniemógł i został przewieziony do szpitala.

- Terrorystyczna taktyka mająca na celu zdenerwowanie Zachodu - skomentował Newman. - Tak naprawdę walka odbywa się między dwo­ma ludźmi - Brazilem i Tweedem.

- Macie plan zniszczenia stacji sterującej? - spytał Marler. - Jeżeli tak, chciałbym poznać szczegóły.

- Mamy plan i opiera się na obserwacji Pauli i Phiłipa. Wymyślili go we dwoje, ale go zaaprobowałem. Przekażę ci szczegóły, jak wyjdą.

- Bob, kiedy ostatnio spałeś? - spytała Paula.

- Nie pamiętam.

- Tak też wyglądasz. Gdy wyjdziemy, musisz się przespać. Możesz opowiedzieć Marlerowi szczegóły za kilka godzin. Niech cię pilnuje, bo założę się, że natychmiast po dotknięciu głową poduszki padniesz jak martwy.

- Gdzie Butler i Nield? - spytał Marler.

- Patrolują ulice. Obaj są w skórzanych kurtkach i hełmach, takich samych jak Skórzane Bombowce, i jeżdżą na fireblade'ach. Butler pilnuje głównie lotniska.

- Możemy ich niechcący postrzelić.

- Nie, obaj mają na hełmach z przodu i z tyłu czerwone krzyże.

- Dokąd idą Philip i Paula?

- Zamierzają znaleźć Antona Marchata.

- Ostatnio widzianego w Devastoke Cottage w hrabstwie Dorset, prawda? — przypomniał sobie Marler.

- Kiedy go znajdziecie - powiedział Newman do sprawdzających broń Philipa i Pauli - zapytajcie, czy wie coś o stacji na Kellerhornie.

- Zrobimy, co się da.

Ulice były ciemne i puste. Philip sprawdził drogę na planie miasta i szedł przed siebie, jakby był w znanej okolicy. Paula stwierdziła, że kierują się ku ogromnej skale z kilkusetletnim budynkiem na szczycie.

- Jak ci idzie w Ewą? - zapytała Paula. - Czy wolisz o tym nie mówić?

- Nie jest dla mnie. Notorycznie kłamie. Wiem teraz, że byłem niebezpiecznie zaślepiony.

- Zamierzasz ją puścić kantem?

- Można tak na to patrzeć - roześmiał się Philip. - Myślę, że kobiety są większymi realistkami, niż sądzą mężczyźni. Oceniają świat bezlitośniej. Oczywiście, jeżeli mają taki mózg, jak na przykład ty.

- To niezbyt miłe stwierdzenie. Philipie, jesteśmy śledzeni.

- Wiem. - W tym momencie skręcili za róg. - Szybko! Wejdź w tę wnękę i nic nie mów!

Schowali się we wnęce i Philip wyjął broń. Paula zrobiła to chwilę wcześniej. Czekali. Było ciemno i upiornie jak w grobie. Cisza dusiła jak mokra derka. Najbliższa uliczna latarnia stała kilkaset metrów od nich. Czekali dalej w bezruchu. Po pięciu minutach Philip szepnął, by nie ruszała się z miejsca, i wyszedł na ulicę. Nie było na niej nikogo, tak samo za rogiem. Wrócił do Pauli.

- Nie sądzę, by był to jedynie wytwór naszej wyobraźni, ale nikogo teraz nie ma. Ruszajmy. Może ma to związek z nieuchwytnym panem Marchatem.

40.

- Chyba go poznamy - powiedział Philip, kiedy zbliżali się do skały. - Wygląda na niezwykłego człowieka. Oboje patrzyli na fotografię Marchata tuż przed przyjściem Marlera do pokoju Newmana. Twarz miał owalną, pozbawioną zarostu, cerę gładką. Najciekawsze były oczy - spoglądały spod ciężkich powiek, ukry­wających liczne sekrety. Twarz można by określić mianem „uprzejma", ale trudno było sobie wyobrazić, że jej właściciel często się uśmiecha. Kształt podbródka świadczył o stanowczości. Włosy były tak zaczesane, że sprawiały wrażenie przyklejonych do czaszki.

- Co to? - szepnęła Paula chwytając Philipa za ramię.

Philip nagle spojrzał do tyłu i wsunął rękę do torby na ramieniu.

- Nie przestrasz się - syknął i rzucił wyjętym z torby przedmiotem w kierunku zgarbionego cienia. Granat ogłuszający uderzył o jezdnię, cień zniknął. Granat eksplodował. Groźną ciszę rozerwał ogłuszający huk. Philip stał bez ruchu, ściskał w dłoni waltera.

- Oszalałeś? - szepnęła Paula. - Mogłeś zranić niewinnego przechodnia.

- Wyraźnie widziałem cień tego, kto nas śledził. Odechce mu się. Nie zapominaj, że zdaniem Newmana „Machina" jest w Sion. Nie zamierzam prowadzić go do Marchata.

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.

- Wiem. Jesteśmy już niedaleko ulicy, przy której mieszka Marchat.

Paula wpatrywała się przed siebie, jej oczy były już dobrze zaadap­towane do ciemności. Przed nimi ciągnął się szereg stuletnich domów i zrozumiała, jaki był kiedyś Sion. Były jednopiętrowe, zbudowane z drew­na, miały spadziste, kryte łupkiem dachy. We wszystkich domach były pozamykane okiennice. Kiedy przechodzili, gdzieniegdzie mignęło świat­ło, ale kilka domów sprawiało wrażenie opuszczonych. Byli o świat - o wiek - oddaleni od współczesnego Sion.

- Który? - szepnęła Paula.

- Czternaście. - Philip wyjął cienką latarkę i skierował światło na mijany dom, aż znalazł wycięty w drewnie numer. - To musi być ten stojący w głębi - powiedział wskazując na budynek stojący kilkadziesiąt metrów dalej.

Podeszli do niego i zapalił na chwilę latarkę.

- To tu. Weź dwa głębokie oddechy i zmów krótką modlitwę. Zrobili­śmy daleką drogę od Devastoke Cottage.

Nie widząc w szparach między okiennicami światła, Paula straciła resztkę optymizmu. Philip chwycił kołatkę w kształcie łba jakiegoś zwie­rzęcia i zastukał kilka razy. Zaczęli czekać - zdawało się wieczność i kiedy Paula uniosła głowę, byłaby gotowa przysiąc, że ponury nawis skalny nad ich głowami powoli się obniża. W końcu rozległ się szczęk klucza w zamku i masywne drzwi uchyliły się. Były zabezpieczone grubym łańcuchem. Odezwał się kobiecy głos.

- Kto tam?

- Przyjechaliśmy z Dorset w Anglii, by porozmawiać z panem Marchatem - zaczęła Paula w nadziei, że kobieta szybciej przekona kobietę.

- Musicie mieć państwo zły adres. Nie mieszka tu nikt o tym nazwisku.

- Nazywam się Paula Grey. Jest ze mną znajomy, Philip Cardon. Jesteśmy oboje Anglikami, pan Cardon obserwował pożar Sterndale Manor, w Którym zginął generał Sterndale z synem. Pani mąż uniknął
śmierci tylko dlatego, że był w tym czasie w pubie w Wareham.

Zapadła na chwilę cisza. Nie widzieli kobiety, ponieważ w domu nie paliło się światło. Paula czuła przez skórę, że za kobietą ktoś stoi.

- Nic mi to nie mówi - rzekła w końcu.

Paula postanowiła spróbować jeszcze raz.

- Odpowiedzialny za podłożenie ognia jest Leopold Brazil. Ma nieda­ leko Sterndale Manor dom, nazywa się Greenville Grange. - Dalej cisza. - Przyjechaliśmy ostrzec pana Marchata, że człowiek, który zabił Partridge'a sądząc, że zabił jego, jest w Sion. Nazywa się „Machina".

- Wpuść ich, Karin - odezwał się męski głos zza pleców kobiety.

Paula odetchnęła z ulgą. Kobieta zdjęła łańcuch i pozwoliła im wejść. Weszli do środka i Karin zaryglowała za nimi drzwi. Philipa oślepiło nagle zapalone światło. W bujanym fotelu siedział mężczyzna ze zdjęcia. Uważ­nie ich obserwował.

- Proszę siadać - powiedział łagodnym tonem. - Te krzesła są wygodne. Karin, przynieś gościom wina. Nasze wina są znakomite - wyjaśnił Pauli.

- Z pewnością chciałby pan zobaczyć nasze dokumenty - powiedział Philip wyjmując legitymację SIS.

Marchat machnął ręką.

- Słyszałem, co pani mówiła, i te informacje są bardziej przekonujące od wszelkich dokumentów, które niezwykle łatwo podrobić. Przed laty nieźle na tym zarabiałem.

Wszystko w pokoju było zrobione z drewna - ciężki stół, masywne krzesła. Przykryta ładnymi dywanikami podłoga była zrobiona z dobrze dobranych płyt drewna. Philip miał wrażenie, że cofnął się do początku stulecia. Było tu miło - wrażenie podkreślał antyczny kominek, promie­niujący przyjemnym ciepłem.

- Nie wiem, czy pan słyszał, ale doszło na świecie do katastrofy - powiedziała Paula.

- Słyszałem. - Marchat wskazał na radio w drewnianej obudowie, podobne do tych, jakich używano w latach trzydziestych. - Załamanie systemów komunikacyjnych. To robota Brazila?

- Tak - potwierdziła Paula. - Szykuje się jednak coś znacznie gor­szego, chyba że uda nam się zniszczyć jego stację kontrolną na Kellerhornie. Wie pan coś o niej?

- Słyszałem co nieco, ale najpierw wypijmy za wasze zdrowie. - Uniósł kieliszek z winem, najwyraźniej też antyk. Philip i Paula unieśli swoje. - Karin jest od dawna moją żoną - powiedział Marchat skłania­jąc głowę ku siedzącej obok niego kobiecie. - Poznałem generała przypa­dkiem i zaproponował mi pracę. Płacił bardzo dobrze, odkładałem pie­niądze na stare lata. Tak zwana stacja meteorologiczna to tajemnicza sprawa, Brazil sprowadził do niej najlepszych naukowców i płaci im fortunę.

- Są tam dobrowolnie? - spytał Philip.

- Jak najbardziej. Zarabiają u niego na miesiąc więcej niż dotychczas zarabiali przez rok. Sprytnie ich podszedł, powiedział, że dla ich żon i narzeczonych przygotuje luksusowe apartamenty i wykorzystał opusz­czoną wioskę.

- Opuszczoną wioskę? - zdziwiła się Paula.

- Zgadza się. W górach jest ich sporo, bo młodzi nie chcą znosić tak trudnych warunków życia, jakie tam panują. Wyjeżdżają z Valais do Montreux albo Genewy. Valais umiera.

- Przepraszam, przerwałam.

- Zatrudnił włoskich architektów, którzy przerobili wnętrza starych chat na pałace. Czasami pozwala naukowcom zabierać żony do restaura­cji jednego z najelegantszych hoteli nad Jeziorem Genewskim.

- Zastanawiamy się, jak zniszczyć stację, a domyślamy się, że Brazil właśnie stamtąd kieruje akcją niszczenia światowej komunikacji - wtrącił Philip. - Kiedy byliśmy tam rano z Paulą, wydało nam się, że zbocze nad stacją nie jest najpewniejsze.

- To prawda, grozi zawałem. Pewnego dnia, kiedy coś nim wstrząśnie, zwali się w dół. Wtedy plan Brazila zostanie pogrzebany pod skałami. Włoscy architekci wmówili mu, że miejsce jest stuprocentowo bezpieczne, ponieważ korciła ich możliwość architektonicznego przeplanowania całej górskiej wioski. W końcu ich jednak dostał.

- Nie rozumiem - zdziwiła się Paula.

- Kiedy skończono modernizację, Brazil rozdał im luksusowe wino i wsadził do klimatyzowanego autobusu, by odwiózł ich na dworzec. W połowie drogi zepsuły się hamulce i autobus wpadł w przepaść. W ten sposób architekci nie mogli nikomu powiedzieć, co stworzyli.

- Czy mógłby nam pan zdradzić, skąd ma pan te wiadomości? - poprosił Philip.

- Bo byłem wtedy w górach. Zaraz po tym niby-wypadku pojechałem do Anglii do pracy u generała Sterndałe'a, przedtem jednak często chadzałem w góry i spędzałem tam wiele dni.

- Chadzał pan w te góry?! - Paula, widząc krótkie, krępe nogi Marchata, nie była w stanie w to uwierzyć.

- Wejście zajmowało mi trochę czasu. Poznałem raz jednego z tam­tejszych robotników, znającego francuski Słoweńca, i powiedział mi, co tam się wyprawia. Ponieważ byłem ubrany jak pozostali robotnicy, strażnicy nie zwrócili na mnie uwagi. Było tam naprawdę dużo robot­ników.

- Nie będziemy już chyba dłużej nadużywać pańskiej gościnności - powiedziała Paula. - Pańskie informacje są bezcenne.

- Wykorzystajcie je do zniszczenia Brazila.

- Dziękujemy za wino. Było naprawdę znakomite - zwróciła się Paula do Karin.

- Sama robiłam.

- Jeszcze jedno - powiedział Philip. - Niech pan pod żadnym pozo­rem nie wpuszcza do domu nikogo nieznajomego. Bez względu na to, co panu opowie. Niech pan zarygluje dobrze drzwi. „Machina" naprawdę jest w mieście.

- Wyglądają na miłą parę - powiedział Newman po wysłuchaniu sprawozdania w hotelu. - Najważniejsze, że Marchat uważa, że nasz plan może się powieść. Oby jak najszybciej minęła noc.

- Bob, sądzę, że powinniśmy dać mu ochronę - stwierdził Philip. - Butlera albo Nielda.

- Nie mogę. Chętnie bym to zrobił, ale potrzebujemy każdej pary rąk do ataku. Przykro mi, ale jest nas za mało. Zniszczenie stacji ma absolutny priorytet.

- Obawiam się o jego bezpieczeństwo.

- Ja też - dodała Paula.

- W takim razie oboje musimy zapanować nad nerwami. Bywają czasy, kiedy trzeba podejmować trudne, nieprzyjemne decyzje i właśnie takie nadeszły.

Zapukano do drzwi i choć zrobiono to umówionym kodem, Newman natychmiast stanął przy drzwiach z rewolwerem w ręku. Otworzył je na centymetr, potem szeroko. Weszli Butler i Nield - w czarnych skórach i z hełmami motocyklowymi w rękach. Paula natychmiast zauważyła namalowane na hełmach czerwone krzyżyki.

- Kawy? - spytał Newman. - Mamy świeżą.

- Dla mnie czarną i mocną - powiedział Butler. - Na ulicach spokój. Ani śladu Skórzanych Bombowców.

- Ani kobiet nocy - dodał Nield.

- To szkoda - zadrwiła Paula.

- Kiedy wypijecie kawę, a nie musicie się spieszyć - powiedział Newman - możecie zrobić następny obchód po mieście. Tym razem na piechotę, po barach i hotelowych restauracjach.

- Nareszcie coś ciekawego - uznał Nield. - Spacerek w minusowych temperaturach.

- Czego mamy szukać? - spytał Butler.

- Billa Franklina i Keitha Kenta. Chciałbym wiedzieć, co robią. Nie nawiązujcie z nimi kontaktu, jedynie po zlokalizowaniu zadzwońcie. Nazwisko, miejsce - i po rozmowie.

- No to może ruszajmy - uznał Butler.

- To, co mnie zawsze chwyta za serce, to ten twój zapał, Harry - mruknął Nield. - No cóż, jak mamy zamarznąć, to chodźmy zamarzać.

- Wróćcie za godzinę. Musicie się przespać - pożegnał ich Newman.

- Nie rozumiem, co chcesz przez to osiągnąć - powiedziała Paula, kiedy Butler i Nield wyszli.

- Jeżeli uda im się znaleźć choć jednego, zadzwonię do Becka w Zury­chu i poproszę o przysłanie detektywów w cywilu, którzy by ich śledzili. Więcej nie mogę zrobić.

Newman włączył radio, potem zadzwonił do obsługi pokojów i kazał sobie przynieść kawę i kanapki. W radiu mówiono jedynie o kolejnych zniszczeniach sieci komunikacyjnych. Philip i Paula siedzieli na kanapie i plotkowali. Dokładnie po godzinie wrócili Butler i Nield.

- I co?

- I nic. Nie ma chyba w Sion baru czy hotelu, których byśmy nie odwiedzili.

- Cóż, próbowaliśmy. Zamówię wam coś do jedzenia i kawę.

- A ja chyba się prześpię - stwierdziła Paula. - Do jutra.

Wróciła do pokoju, zmusiła się do wzięcia prysznica i położyła się. Pomyślała o Marchacie i zalała ją fala niepokoju. Gdyby tylko był tu Tweed.

41.

Tweed spojrzał na zegarek. Sanitariusze właśnie wyszli z noszami, do gabinetu Tweeda zajrzał lekarz.

- Złe wieści, proszę pana. Wszyscy trzej nie żyją.

- Tak sądziłem.

- Nie mam pojęcia, co im się stało. Będziemy musieli zrobić sekcję.

- Mogę panu to już teraz powiedzieć. Doznali wstrząsu pod wpływem niezwykle silnych bodźców akustycznych i optycznych. Organizmy nie wytrzymały. Nie słyszał pan, co się dzieje na świecie?

- Przepraszam, ale nie miałem czasu na słuchanie wiadomości.

- To niech pan posłucha. Nie chcę pana zatrzymywać, dziękuje za tak szybkie przybycie. - Natychmiast po wyjściu lekarza Tweed zwrócił się do Moniki: - Spróbuj złapać Newmana. Módl się, by jeszcze był w hotelu.

- Bob na linii! - triumfalnie oznajmiła kilka minut później Monika.

- Tweed przy aparacie. Wyrażę się ostrożnie - powiedział wiedząc, że rozmowa przechodzi przez hotelową centralę. - Pamiętasz, co sprawdzali­ście z Phihpem, kiedy ostatni raz byliście w Send?

- Pamiętam.

- Kiedy zaczyna się przyjęcie?

- Jutro o świcie. Wtedy wyruszamy.

- Przywiozę jedną sztukę samolotem. Z mnóstwem tego, co można w to włożyć.

- Prezent byłby idealny, ale spóźnisz się na przyjęcie.

- Nie spóźnię się. Czeka na mnie na lotnisku samolot.

- Spóźnisz się.

- Polecę nocą.

- Nie możesz. To maleńkie lądowisko i możesz tu jedynie lądować w dzień.

- To zawiadomię Becka. Niech coś wymyśli.

- Jako dowodzący akcją muszę ci odradzić to szaleńcze posunięcie.

- A ja znów muszę ci przypominać, kto jest wyższy rangą. Bądź więc tak miły i przygotuj transport dla prezentu. Zakładam, że to możliwe?

- Mógłbym.

- To zrób to! Beck przekaże ci informację co do dokładnego przewi­dywanego czasu przybycia. Dobranoc. - Rozłączył się, nim Newman zdążył zaprotestować.

- Nie podobał mu się pomysł z nocnym lądowaniem w Sion? - spytała Monika.

- Newman jest czasami zbyt ostrożny.

- To dobrze. O której planujesz być w Sion?

- Chciałbym wylecieć z Heathrow o trzeciej, powinienem dolecieć wpół do piątej, czyli wpół do szóstej miejscowego czasu.

- Będzie ciemno jak w zaułkach Kalkuty!

- O czymś zapomniałaś. Przyleciałem tutaj ze szwajcarskimi pilotami i znają własny teren jak nikt na świecie. Pomoże im światło księżyca.

- A jeżeli zasłonią go chmury?

- Nie zasłonią. Mam zawsze szczęście. Teraz jednak zabierajmy się do pracy. - Zaczął odliczać na palcach. - Najpierw zadzwoń do Jima Corco­rana i powiedz mu, że chcę lecieć do Sion. Niech zawiadomi załogę. Prezent dla Newmana jest na dole, przywieziono go niedawno na mój rozkaz z Send. Jest w dżipie, zapakowany i pilnuje go George razem z ludźmi, którzy przywieźli go z Send. Niech zawiozą go na Heathrow i załadują do samolotu. Dostęp mają mieć jedynie ci, którzy przywieźli to z Send.

- Mam nadzieję, że to nie bomba atomowa.

- Nie, ale może dać podobny efekt. Potwierdź, czy załoga samolotu może lecieć o trzeciej. Ostrzeż Corcorana, że będziemy mieli na pokładzie delikatny ładunek i niech uspokoi załogę, że to nieuzbrojona broń.

- To wszystko?

- Nie. Ustal z Corcoranem, żeby zadzwonił do ciebie w momencie startu, wtedy zadzwonisz do Becka, powiesz mu, że jestem w powietrzu, i podasz mu przewidywany czas lądowania. Niech zawiadomi wieżę, żeby podprowadzili samolot na ślepe lądowanie. Najważniejsze, żebyś nie zadzwoniła do Becka, zanim odlecę.

- Zapluje się ze złości.

- Może, ale zrobi co w jego mocy.

- Brzmi to tajemniczo.

- Nic na świecie nie jest pewne, każdy z nas czasami staje na skraju przepaści.

W drodze na Heathrow Tweed pojechał do profesora Grogarty'ego, z którym umówił się przedtem przez telefon. Grogarty otworzył natych­miast - znów miał przekrzywione binokle.

- Brandy? - zapytał jowialnie, wskazując gościowi fotel. - Wiem, że rzadko pijasz alkohol, ale kieliszeczek nie zaszkodzi. Nienawidzę pić sam.

- Jeśli się upierasz.

- Tak jest, sir! - Grogarty zauważył, że Tweed obserwuje stojący na antycznym kredensie niezwykły mikroskop. - Tak, pod tym przeglądałem zdjęcia, które mi przysłałeś. Sam go skonstruowałem, zresztą jak więk­szość moich przyrządów. Nie produkuje się tego, co potrzebuję, wszyscy twierdzą, że to, czego chcę, jest teoretycznie niemożliwe do wykonania.

- Co jeszcze bardziej cię podnieca.

- Dokładnie. Twoje zdrowie. Co mogę zrobić dla ciebie tym razem?

Tweed opisał to, co się stało z komputerami w Park Crescent. Zakończył opisem trzech zabitych operatorów.

- Jakie jest twoje zdanie na ten temat? Czy to, co się stało, jest logiczne?

- Oczywiście - odparł Grogarty. - W dzisiejszych czasach jesteśmy nieustająco atakowani przekazywanym przez satelity obrazem i dźwię­kiem. Naukowcy stali się uczniami diabła - nie interesuje ich, co się dzieje, dopóki mogą zdobywać sławę tworząc szatańskie wynalazki. Telefony komórkowe, przez które straciliśmy sferę prywatną, komputery, które możną obsługiwać z domu i tak dalej. Jaki jest jednak efekt tego tak zwanego postępu? Świat robi się tak mały, że wszyscy są sąsiadami. Rośnie nacisk wywierany na ludzkie umysły, a ich wytrzymałość nie jest nieograniczona. Jestem sam naukowcem, ale uważam, że świat byłby bezpieczniejszy, gdyby zastrzelić paru najwybitniejszych naukowców.

- W twoich ustach to dość oryginalny pomysł.

- Sądzę, że nieraz przeszedł i tobie przez myśl. Sedno niebezpieczeńst­wa polega na tym, że naukowcy są tak chciwi sławy, iż nie zastanawiają się nad konsekwencjami tego, co tworzą. Są niemoralni.

- To ma sens.

- Wielu z nich uważa, że są panami Ziemi i chcą modelować przy­szłość. Ja kieruję się staroświeckim poglądem, że obowiązkiem rządów jest chronić nas przed niebezpieczeństwami.

- Jesteś za kontrolą nauki?

- Oczywiście, sir! Nieraz realizowałem to w praktyce. Prowadziłem tajne seminaria dotyczące tej problematyki. Powiedziałem, że wszyscy na świecie stają się sąsiadami, a jakie są w normalnym życiu najczęstsze spory? Z sąsiadami zza płotu. Idioci nie ustają jednak w wysiłkach, by doprowadzić do sytuacji, że wszystkie kraje bez trudu będą mogły wziąć za gardło wszystkie inne. Podejrzewam, że człowiek, który doprowadził do tego, co stało się w twojej firmie i na całej kuli ziemskiej, chce zniszczyć współczesną naukę. Zwłaszcza w dziedzinie komunikacji, która tak bar­dzo wszystkich zbliża. Piję jego zdrowie! - Grogarty wypił i uśmiechnął się. - Nie wyglądasz na zaszokowanego.

- Bo nie jestem.

- Jak przedstawiłem - to, co się stało, jest przy morderczym postępie nauki jak najbardziej możliwe. Używam tego słowa świadomie, uważam bowiem, że nauka redukując nas do istot obsługujących maszyny morduje cywilizację. Uważam też, że zamierzasz temu zapobiec.

- Zrobię co w mojej mocy.

- A więc zostanie to dokonane.

Brazil odetchnął, kiedy helikopter dotknął ziemi wewnątrz ogrodzone­go terenu pod szczytem Kellerhornu. Natychmiast poszedł porozmawiać z Luigim w jego urządzonym bez gustu gabinecie. Wszedł Craig, usiadł na niewygodnym krześle, w końcu pochylił się do przodu i oparł łokcie na szklanym blacie wielkiego, okrągłego stołu.

- Na początek gratulacje, Luigi. Doskonała robota. - Brazil popat­rzył na Craiga. - Słyszałeś wiadomości?

- Nie odchodziłem od radia. Wszędzie panuje chaos. Co dalej?

- Jutro wyślę drugi sygnał, który zniszczy do końca morale Zachodu. Nastąpią po nim kolejne wydarzenia, potem niszczymy sprzęt i ewaku­ujemy się stąd.

- A co z naukowcami i ich żonkami?

- To twoja robota. Jutro wyłączysz im klimatyzację.

- Wyłączyć klimatyzację? Domy są tak szczelne, że nie minie pół godziny, a poduszą się.

- Dokładnie o to chodzi. Martwi nie rozpowiadają plotek.

- Fakt. Proszę mi tylko powiedzieć, kiedy mam to zrobić.

- Naukowcy to przekleństwo ludzkości. Wpychają nas w przyszłość, do której nie zamierzam dopuścić. Dzięki Edowi Reynoldsowi zniszczymy stworzony przez naukę system komunikacyjny. Mamy w domkach elitę nauki światowej, która, co dziwniejsze, z chciwości i dla przekonania się, czy to możliwe, stworzyła sposoby zniszczenia tego, nad czym przez lata pracowali. Wyeliminowanie ich cofnie naukę o dziesięciolecia. Można powiedzieć, że jestem dobroczyńcą ludzkości, choć chodzi tu o coś znacznie większego.

- Gdzie Jose? - spytał Luigi.

- Został w willi. Ktoś musi być tam poza Elvirą.

- Czy mamy pakować osobiste rzeczy?

- Tak. Luigi, zabierzesz ludzi do Mediolanu, we Włoszech niech wszyscy rozjadą się po domach. Pojedynczo. Starajcie się nie zwracać na siebie uwagi.

- A co ze mną? - spytał Craig.

- Pojedziesz pociągiem do Genewy i pomieszkasz parę dni w hotelu. Musisz się odprężyć, ostatnio miałeś trudny okres. Po tygodniu przyje­dziesz do Greenville Grange, gdzie będę na ciebie czekać. Dorset będzie przyjemną odmianą po tych górach.

- O tak.

- Ja polecę do Zurychu sprzątnąć biuro i zniszczyć, co już nie jest potrzebne.

- A Gustav? - spytał Luigi. - A Ewa?

- Zostali w Zurychu. Dostaną instrukcje, jak tam zajadę.

- Rano zdarzyło się coś dziwnego - powiedział Craig. - Zniknęło trzech naszych ludzi. Ostatni raz widziano ich, jak schodzili wąwozem.

- Może wpadli do przepaści.


42.

Tweed leciał nad Francją. Siedział wygodnie i przepowiadał sobie w myśli rozmowę, jaką przeprowadził tuż przed wyjściem z Park Crescent z Cordem Dillonem z CIA.

- Podejrzana łódź podwodna, która twoim zdaniem wymieniała się sygnałami z posiadłością w Dorset i którą kazałeś nam śledzić, właśnie wpłynęła do Murmańska.

- A więc należy do Rosjan?

- Z pewnością. Najnowocześniejszy, najcichszy model o napędzie ato­mowym. Porusza się jak torpeda. Bardzo nas martwi.

- Skąd ją śledziliście?

- Z naszej bazy w Keflavik na Islandii. Nie spodziewając się obser­wacji, łódź płynęła długie odcinki na powierzchni, dzięki temu mamy zdjęcia.

- Mówiąc „wymieniała się sygnałami" masz zapewne na myśli, że także coś odbierała. Jeden z moich najlepszych ludzi, Philip Cardon, był przypadkiem w tym czasie na szczycie klifu w okolicy i zauważył skiero­wane na morze światło w Greemille Grange, to znaczy w posiadłości Brazila.

- Znowu Brazil.

- Tak jest. Teraz mamy informację o związku Brazila z Marowem. Podobno generał Marow przejął kontrolę nad armią.

- Generał?

- Tak, nie chwalił się tym. Dzięki za telefon, muszę już iść.

Tweed rozmyślał nad rolą przypadku w ludzkim życiu. Było czystym przypadkiem, że Philip znalazł się na szczycie klifu akurat w momencie wymiany sygnałów. Opowiedział o tym tylko dlatego, że zdawało mu się, iż ma zwidy. Tweed powrócił do teraźniejszości, do sytuacji w Sion. Próbował wczuć się w rolę Brazila.

- Zaraz lądujemy, sir. - Tweed otrząsnął się z zadumy. Nad nim stał drugi pilot. - Żeby bezpiecznie wylądować, będziemy musieli podlecieć dość blisko gór. Niech się pan nie denerwuje widokiem z iluminatora.

- Szkoda, że nie zabrałem aparatu.

Pilot wyszedł i po chwili wrócił z aparatem fotograficznym w ręku. Podał go Tweedowi i wrócił do kokpitu. Samolot zaczął schodzić. Groźne góry na zewnątrz zdawały się dotykać kadłuba. Na widok szczególnie spiczastego wierzchołka zrobił kilka zdjęć. Po chwili ujrzał w dole ziemię. Nie tylko pomagało im światło księżyca, pas do lądowania był oznakowa­ny flarami. Tweedowi przypomniały się wojenne filmy. Teraz nastąpił najgorszy moment - tuż przed lądowaniem. Wyjrzał przez okno, ale nie było widać pasa.

Szwajcar wylądował tak delikatnie, iż mogło się zdawać, że koła jedynie musnęły beton. Stanęli, otworzono drzwi i zaczęto przysuwać schodki. Na płycie stał Newman z wyzywająco opartymi o biodra dłońmi.

- Można tu gdzieś schować ten odrzutowiec przed wzrokiem Brazila? - spytał Tweed, kiedy szli do kantyny.

- Przestań się wszystkim zajmować - odparł Newman klepiąc go w ramię. - To już załatwione. Nield i Butler już wyładowują broń i zanim zapytasz, powiem, że mamy czym ją przewieźć.

- Znakomicie. - Tweed chodził po kantynie, by rozprostować nogi.

- Samolot pojedzie zaraz do niewielkiego hangaru, który zostanie dobrze zamknięty. Wszystko załatwił Beck, który jest w stałym kontakcie z wieżą. Teraz siadaj i pij kawę.

- Nie musisz nigdzie jechać?

- Znowu. Do świtu jest jeszcze kilka godzin. Dobra kawa?

- Prawie tak dobra jak Moniki. Jak Paula?

- Kiedy się rozstawaliśmy, miotała się jak wściekła. Koniecznie chcia­ła tu ze mną przyjechać i niemal musiałem przywiązać ją do łóżka. Potrzebuje snu, ale poza tym wszystko gra.

- A Philip i reszta?

- Wszyscy są w formie. Nawet Marler, choć nie widziałem, by kiedykolwiek tyle spał. No, ale miał męczący dzień - nie pytaj dlaczego.

- Bob, mam pomysł, ale nie wiem, czy ci się spodoba. Zanim powiem, chcę podkreślić, że w pełni akceptuję twoje dowództwo akcją. Jeżeli ci się nie spodoba, odrzuć go.

- Dawaj.

- Spróbowałem wczuć się w Brazila i sądzę, że on teraz jest w siód­mym niebie. Zachwycony tym, co osiągnął. Jestem pewien, że planuje coś znacznie gorszego, może nawet na dziś, i wątpię, by oczekiwał ataku na stację kontrolną.

- Intrygująca uwaga.

- Co oznacza, że jego bandziory nie będą w stanie gotowości. Powin­niśmy więc dokonać krótkiego, nagłego, huraganowego ataku i zwiewać.

- Chyba trafiłeś w sedno.

- To jedynie sugestia.

- Ale taka jak lubię. - Newman wstał i uścisnął Tweedowi dłoń. - Choćby dlatego warto było, byś przylatywał. Idę dograć plan. Zaczekasz tutaj? Świetnie. Za tymi drzwiami jest mała sypialnia z ubikacją i prysz­nicem. Sprzątnęli specjalnie na twoje przybycie. Dla mnie było tam czyściutko i przedtem, ale wiesz - Szwajcarzy. To na razie.

Paulę obudził zły sen. „Machina", pozbawiony twarzy kontur, dusił Karin Marchat. Paula wściekle waliła go w potylicę kolbą browninga, ale nic to nie dawało. Karin charczała, Paula waliła raz za razem. Obudziła się.

- Dlaczego go nie zastrzeliłam?

- Co? - Newman delikatnie nią potrząsał. Zapalił lampkę przy łóżku. Oprzytomniała i odetchnęła.

- Przepraszam, miałam zły sen.

- To dobrze, że cię obudziłem.

- Sama się obudziłam. Już czas?

- Nie, ale zmieniamy nieco plan. Muszę was wcześniej pobudzić, potem nie będzie okazji na rozmowę.

- Spotykamy się u ciebie?

- Może być za pięć minut?

- Tylko jeżeli natychmiast wyjdziesz.

Paula umiała się szybko ubierać, ale kiedy przyszła do pokoju New­mana, pozostali już tam byli.

- Byłem u ciebie na końcu, żebyś chwilę dłużej pospała - wyjaśnił Newman.

Butler i Nield siedzieli w fotelach ubrani do wyjścia, Marler swoim zwyczajem stał pod ścianą i palił papierosa.

Nie widziałam cię od wieków - powiedziała do Marlera.

- Dużo spałem.

- Też by mi się to czasem przydało. Gdzie Philip?

- Poszedł sprawdzić, co u Marchatów. Musi ich o coś ważnego spytać.

- Idę z nim!

- Siadaj! Wyszedł już jakiś czas temu. Niedługo wróci.

- Nie podoba mi się to. Może zaprowadzić do nich „Machinę".

- Tak mało ufasz Philipowi?

- Przepraszam, jeszcze się nie do końca obudziłam. Za chwilę będę zdrowa na umyśle. - Ujrzawszy minę Newmana, dodała szybko: - Za­czynaj. Mów o nowym planie.

Newman wyjaśnił zasady nowego planu. Kiedy skończył, Paula zapytała:

- Co to za nowa broń?

- Harry, pokaż Pauli, co przywiózł Tweed.

- Tweed tu jest?! - niemal zawyła Paula. - Bob, gdzie on jest?

- Czeka na lotnisku. Ma przyjmować telefony od Becka.

- Z chęcią zobaczyłabym tę broń, która ma być tak ważna dla realizacji nowego planu. Sam plan, który wymyśliłeś, podoba mi się.

- To nie ja go wymyśliłem, lecz Tweed, lecąc samolotem. Harry, pokaż Pauli naszą zabawkę.

Butler wyjął zza kanapy przenośną wyrzutnię rakietową. Paula wpat­rywała się w skierowaną w siebie długą lufę. Miała wrażenie, że ma przed sobą małą armatę.

- Nie bój się, nie jest uzbrojona - powiedział Butler.

- Dzięki Bogu za tę drobną łaskę - mruknęła Paula z uśmiechem.

- A tym się uzbraja. - Butler schylił się, położył wyrzutnię na pod­łodze i podniósł groźnie wyglądający pocisk. - Robi sporo hałasu. New­man będzie strzelał, my jesteśmy do jego ochrony. Tweed przywiózł sporo zapasowych ładunków.

- Jeden powinien wystarczyć. Jeśli nie, będziemy mieli problemy - dodał Newman.

- Sądzę, że wystarczy - uznała Paula.

Zapukano do drzwi i Newman wpuścił Philipa.

- Pada i jest cholernie zimno, ale księżyc dobrze oświetla drogę - poinformował Philip.

- Jak ci poszło?

- Poznali mnie po głosie i chcieli wpuścić do środka, ale kazałem im nie zdejmować łańcucha. Nie spali całą noc. Myślę, że to, co powiedzieliś­my z Paulą, dało im sporo do myślenia.

- Przejdź do sedna.

- Oczywiście. Anton stwierdził, że na Kellerhornie nie ma ani jednego mieszkańca. Kilka lat temu obsunęła się tam skała i nawet bardzo starzy wieśniacy uciekli. Nigdy nie wrócili do swych domów. Młodzi tak czy siak uciekają do większych miast.

- Jeszcze nie do końca rozumiem - powiedziała Paula.

- Bob obawiał się, że jeżeli górskie wsie są zamieszkane, mogą być ofiary wśród ludności. Wśród całkiem niewinnych Szwajcarów - wyjaśnił Philip.

- Dobra, wyjaśnię teraz Philipowi nowy plan. Dobrze, że mamy dżipa - rzekł Newman. - Zostało jeszcze nieco czasu.

- Ale nie wracam do łóżka - zaoponowała Paula. - Wątpię, bym do świtu zasnęła.

- Posiedzę z tobą - powiedział Philip. - Kiedy Bob skończy mnie wprowadzać. Mamy jeszcze co jeść i na pewno uda mi się namówić nocnego portiera, by zrobił nam kawy. W razie czego pokażę mu waltera.

- Żartujesz, prawda? - spytała Paula. - Żartujesz.

- Też posiedzę z wami - dodał Marler. - Ktoś ma ochotę na pokerka?

43.

Pięciominutowy szturm. Te dwa słowa dudniły Pauli w głowie. Ruszyli o świcie i musieli przebijać się przez mgłę chyba nawet gęstszą niż ta, przez którą jechała z Philipem na Kellerhorn. Lepka wata kleiła się do twarzy, wygłuszała wszelkie dźwięki. Mieli wrażenie, że jadą przez miasto duchów. Philip i Paula początkowo jechali jako pierwsi, Newman zgodził się na to, ponieważ znali drogę. Za nimi podążali Butler i Nield na motocyklach - kiedy konwój dotrze na miejsce, gdzie droga zacznie się wznosić, mieli wysunąć się naprzód.

- Jeżeli nas zobaczą, musimy mieć coś, co odwróci ich uwagę - postanowił Newman. - Jeżeli zostaniemy odkryci zbyt szybko, zmyli ich para wyglądająca na Skórzane Bombowce.

Newman jechał za motocyklami i to on wiózł wyrzutnię. Zdecydował się na dżipa, ponieważ najłatwiej było z niego strzelać. Konwój zamykał Marler w drugim landroverze. Tak samo jak Philip, Butler i Nield, miał przewieszoną przez ramię płócienną torbę. Aż do wyjazdu z miasta nie spotkali na ulicach ani żadnego samochodu, ani żywej duszy. Kiedy dojechali do prowadzącej na górę drogi, zatrzymali się. Butler i Nield wysunęli się naprzód, Newman ruszył za nimi.

- Cholerna mgła - mruknął Philip.

- Przecież to znakomicie - odparła Paula.

- Nie musisz prowadzić.

- Możemy się w każdej chwili przesiąść.

- Jeszcze nie trzeba.

Nagle znaleźli się nad warstwą mgły i Paula była zaskoczona, że są już tak wysoko. Niebo nad ich głowami było lazurowe, nie było najmniejszej chmurki. Paula spojrzała do tyłu, wydało jej się, że nawis skalny nad domem Marchata unosi się w powietrzu, wygląda jak na tradycyjnym japońskim malowidle.

- Dobrze nam idzie - powiedział Philip, gdy wyjechali zza kolejnego zakrętu. - Śnieg jest twardszy niż poprzednio, dlatego możemy jechać szybciej.

- Newman gna jak burza, ale to sprawka Butlera i Nielda. Wystarczy posadzić ich na motocykle, od razu próbują pokonać barierę dźwięku.

Kiedy mijali wnękę w skale, gdzie poprzedniego dnia zastawiono na nich pułapkę, Paula poczuła się dziwnie. Zmusiła się, by o tym nie myśleć, i starała się koncentrować na tym, co ich czeka. Jadący z tyłu Marler podśpiewywał pod nosem. Był pod wrażeniem, jak Newman radzi sobie z podjazdem, zwłaszcza że jechał tędy pierwszy raz. Butler i Nield stwierdzili, że nawierzchnia jest przyczepna i twarda, gnali więc na złamanie karku. Wiedzieli, że grupa powinna zaatakować stację, nim strażnicy się pobudzą.

- Ale jadą! - wykrzyknął Philip.

- My też - powiedziała Paula. Przestała od pewnego czasu patrzeć w przepaść, by nie szarpać sobie nerwów przed walką. Wyjęła browninga i sprawdziła go.

- Już raz to robiłaś - rzekł Philip.

- Nie mogę się doczekać.

- Nic dziwnego. Im szybciej dojedziemy i załatwimy sprawę, tym lepiej.

- Martwię się Bobem.

- Dlaczego? Umie przecież dbać o siebie.

- Tak, ale kiedy zobaczą, co zamierza, stanie się ich głównym celem.

- Dlatego musimy go dobrze osłaniać. Pamiętasz, jak pokazał wszyst­ko na stole?

- Kiedy przesuwa się solniczki, wszystko jest proste. To teoria.

- Wszystko pójdzie zgodnie z planem.

- Oby nie napisali ci tego jako memento na nagrobku.

- Bądź optymistką jak ja.

- Dobrze, że sam siebie nie widzisz. Jesteś nie mniej ponury od tych gór.

- Bo koncentruję się na jeździe. W obecnych warunkach to chyba rozsądne?

Droga była w tym miejscu bardzo stroma. Specjalnie prowokował spór, by odwrócić uwagę Pauli od tego, że zaraz będą przy stacji. Pokonali kolejny trudny zakręt.

- Świetnie prowadzisz - powiedziała Paula.

- Oby nie napisali tego tobie jako memento na nagrobku.

- Już niedaleko, prawda?

- Bardzo blisko. Lepiej sprawdź jeszcze raz browninga.

- Dobrze wiem, dlaczego mnie prowokujesz.

Po chwili ukazał się przed nimi przypominający niedźwiedzi łeb szczyt Kellerhornu.

Z siedzących w głównym budynku stacji ludzi, pierwszy zdał sobie sprawę z sytuacji Brazil. Zawsze niewiele sypiał, lubił prezentować światu, ile ma energii.

- Zawsze wstaję pierwszy, zanim świat zdąży się obudzić - mawiał często. - Dzięki temu pozostawiam świat w tyle. Kiedy inni śpią, ja pracuję.

Zostało jeszcze kilka godzin do zaplanowanego momentu wysłania drugiego sygnału. Zjadł sam śniadanie i wyglądał przez panoramiczne okno, przez które widać było drogę dojazdową do stacji. Pomieszczenie, w którym przebywał, było równocześnie jego kwaterą główną, salonem i sypialnią, prosto stąd wchodziło się do pomieszczenia, skąd sterowano satelitą. Pracował, było więc sporo po świcie, kiedy odsunął zasłony. Zdezorientowany patrzył na zbliżający się konwój, dwie bardzo ważne minuty stracił myśląc, skąd nagle wzięło się tu dwóch Skórzanych Bom­bowców, dopiero potem wszczął alarm. Dlaczego terenu nie strzegli uzbrojeni strażnicy?! Sklął się sam za niedbałość. Nacisnął przycisk interkomu i wrzasnął:

- Craig, jesteśmy atakowani!

Po wyjeździe zza ostatniego zakrętu Butler i Nield ruszyli prosto w kierunku stacji. Jechali oddaleni od siebie o kilka metrów, by stanowić trudniejszy cel, i rozglądali się za strażnikami. Newman jechał niemal miedzy nimi.

- Za blisko do nich podjeżdża - syknęła Paula.

- Bardzo zależy mu na tym, by pierwsza rakieta załatwiła, co trzeba - odparł Philip.

Zgodnie z planem, Philip zrobił nawrót i stanął przodem do kierunku, skąd przyjechali, by w razie czego mogli jak najszybciej uciekać. Tuż obok niego stanął swoim samochodem Marler. Obaj nie wyłączyli silników. Po chwili cała trójka była na zewnątrz. Paula biegła z gotowym do strzału browningiem. Przed nimi pojawili się pierwsi strażnicy, otworzyli bramę w otaczającym teren stacji płocie i zaczęli wybiegać na zewnątrz. Nad stacją wznosił się szczyt Kellerhornu - stroma, naszpikowana wystający­mi głazami ściana. Marler tym razem miał swoją ulubioną strzelbę - stał kilka metrów od dżipa Newmana, tuż obok Nielda. Był przygotowany do strzału. W ich stronę biegł Skórzany Bombowiec z pistoletem maszyno­wym, brakowało mu jeszcze kilkudziesięciu metrów, by móc skutecznie otworzyć ogień. Marler nacisnął spust i Bombowiec przekoziołkował, po czym padł nieruchomo na ziemię. Strzał sprowokował kanonadę ze strony wybiegających przez bramę strażników. Butler i Nield zaczęli zanurzać dłonie w przewieszonych przez ramię torbach i rzucać granatami. Straż­nicy padali jak kręgle, ale jeszcze byli za daleko od napastników, by skutecznie ich ostrzelać. Z bramy wybiegł Craig - też z pistoletem maszynowym w rękach. Klucząc skierował się w stronę Newmana, który celował rakietą w punkt mniej więcej w połowie między stacją a szczytem Kellerhornu. Po chwili znalazł się w odległości nadającej się do strzału. Uniósł pistolet.

- Newman, teraz nie zdążysz się nawet pomodlić. Koniec z tobą.

Mimo kanonady Newman wyraźnie usłyszał pełen nienawiści głos. Twarz Craiga wykrzywił okropny grymas, jego palec zaczął naciskać spust. Niemal w tej samej chwili rozległo się kilka strzałów i Craig potknął się, a na jego twarzy odmalował się wyraz niezmiernego zdumienia. Zatoczył się do przodu, jego ciałem wstrząsnęły uderzenia kolejnych pocisków. Pistolet wypadł mu z rąk. Craig zwalił się na ziemię. Marler obserwował Newmana i ujrzał Paulę, która właśnie wystrzeliła w Craiga ostatni nabój. Stała nad nim trzymając broń oburącz, miała dość obojętny wyraz twarzy. Wsunęła w kolbę następny magazynek i rozejrzała się za kolejnym celem. Newman w tym momencie przycisnął guzik rakietnicy. Pocisk z sykiem wzniósł się wysokim łukiem w powietrze, po kilku sekundach było wiadomo, że wylądował w zaplanowanym miejscu. Zde­tonował dokładnie w niestabilnym miejscu stoku, o którym mówił Marchat. W powietrze wzleciała tona śniegu, lodu i pokruszonej skały. Zmieszana masa jeszcze nie zdążyła spaść na ziemię, kiedy rozległ się dźwięk, który zagłuszył strzały, wszechogarniające dudnienie przypomina­jące łoskot olbrzymiego wodospadu. Zbocze zadrżało.

- Ewakuacja! - wrzasnął Newman ile sił w płucach.

Paula nagle zauważyła ruch łopatek wirnika stojącego na terenie stacji helikoptera. Kręciły się coraz szybciej. Z budynku stacji wybiegł Brazil - po sekundzie już siedział w helikopterze. Ruch łopatek zmienił się w jedną smugę i maszyna uniosła się w górę.

- Brazil ucieka! - krzyknęła do Newmana.

- Ewakuacja!

Pognali do landroverów. Philip w biegu rzucił pod dżipa granat. Nie można było zostawić strażnikom pojazdu, którym mogliby ich gonić. Butler i Nield już na samym początku walki przewrócili motocykle i uderzeniami luf pistoletów zniszczyli odpowiednie elementy. Newman wskoczył za kierownicę pierwszego samochodu, Paula właśnie wsiadała, ale musiała pomóc Butlerowi, który się potknął. Po kilku sekundach byli już w środku i Newman ruszył z kopyta. Prowadzenie drugiego samo­chodu przejął Marler. Philip skoczył na siedzenie obok niego, Nield z tyłu. Ruszyli za Newmanem, który zjeżdżał jak wariat.

Potężny łomot kazał się Pauli odwrócić. Została niemal zahipnotyzo­wana tym, co ujrzała. Góra łamała się, zboczem staczała się lawina śniegu i głazów. Dotarła do ogrodzenia wokół stacji, pokonała je, jakby nic w tym miejscu nie było, potem uderzyła w drewniane domy naukowców. Oczywiście Paula nie mogła wiedzieć, że Craig jakiś czas temu wyłączył tam klimatyzację i naukowcy prawdopodobnie już i tak nie żyli.

Stacja zniknęła w mgnieniu oka, fala śniegu i kamieni sunęła w dół z coraz większą prędkością. Newman ujrzał fragment tego, co się działo, we wstecznym lusterku i zacisnął zęby.

- Udało się! - wrzasnęła Paula.

- Jeszcze musimy przeżyć!

Nie prześcigniesz lawiny". Newman przypomniał sobie słowa instru­ktora narciarskiego z St Moritz. Choć dotarli właśnie do drogi i rozpo­częli ostry zjazd, nastrój mu się nie poprawił. Wiedział, że zjazd będzie musiał być wolniejszy od wjazdu. Zauważył, że lawina podzieliła się na dwa strumienie - większy odchodził w bok i omijał drogę, ale mniejszy sunął prosto ku skrajowi przepaści, tak że śnieżno-skalna masa w kilku miejscach prawdopodobnie spadnie na drogę. Newman kątem oka zauwa­żył, że Paula szepcze coś do ucha Butlerowi i rozpina mu kurtkę. Domyślił się, że Butler jest ranny. Z całej siły powstrzymywał się przed szybszą jazdą. Huk lawiny był ogłuszający i nie mógł krzyknąć do tyłu, by zapytać, czy Butler jest poważnie ranny. Kiedy zwolnił na zakręcie, spojrzał za siebie - Paula robiła Butlerowi opatrunek.

- Jedź - poganiał sam siebie. - Zacznij się modlić.

Koszula Butlera była zakrwawiona i przy tak rzucającym samochodzie Pauli nie było łatwo przeciąć materiał, by odsłonić ranę. Na szczęście szybko się to udało. Pod koszulą Butler miał jedynie wełnianą kamizelkę. Kiedy wycięła w niej otwór, ukazał się tył wbitego, ale nie zagłębionego w ciało pocisku.

- Zaboli - szepnęła Butlerowi do ucha. - Muszę polać płynem dezyn­fekującym. Teraz. - Butler nawet nie drgnął. - Boli?

- Tylko kiedy się śmieję.

Boże, pomyślała, ale z tego Harry'ego Butlera twardziel. Prowizorycz­nie zabandażowała ranę. Kiedy spojrzała za okno, aż się wzdrygnęła. W tym samym momencie dłonie Newmana odruchowo zacisnęły się na kierownicy. Przed nimi nad drogą sterczał ogromny nawis, jego wierz­chem sunęła rzeka kamieni i śniegu. Pęd lawiny wyrzucał wszystko łukiem w przepaść, nic nie spadało na drogę. Newman nie mógł uwierzyć własnym oczom, ale zdawało mu się, że nawis obniża się pod naciskiem pędzącej po nim masy. Całe zjawisko widział z odległości mniej więcej pięćdziesięciu metrów. Newman stanął i przyjrzał się dokładnie drodze. Odcinek przed nimi był prosty, ale pokryty plackami gołego lodu i New­man jeszcze raz musiał się powstrzymać, by nie wcisnąć gazu do deski i pędem przemknąć pod lawiną. Zaczął zjeżdżać.

Ogłuszający huk przekroczył wszelkie granice słyszalności. Paula cie­szyła się, że zdążyła opatrzyć Butlera, teraz bowiem nie miałaby możliwo­ści porozumieć się z nim. Butler trącił ją łokciem. Spojrzała na niego - uśmiechał się, podnosił do góry kciuk. Zmusiło ją to też do uśmiechu, zaraz jednak znów zaczęła się wpatrywać w drogę przed nimi. Zdając sobie sprawę, że jedzie jeszcze za nimi Marler, Newman w końcu zdecydował się przycisnąć nieco gaz. Poczuł, że auto ześlizguje się ku przepaści, i lekko skręcił kierownicę. Kilkanaście centymetrów od krawędzi koła zareagowały i samochód wrócił na jezdnię. Przejeżdżali pod kaskadą, od łomotu lawiny niemal pękały im bębenki, w końcu byli po drugiej stronie. Paula szybko obejrzała się za siebie. Jeszcze nigdy nie widziała u Marlera tak posępnego wyrazu twarzy. Kiwnął jej głową, wjechał pod lawinę i uśmiechnął się. Ledwie przejechał, nawis skalny ustąpił pod naporem i drogę zasypała sterta skał i śniegu. Butler oparł się o nią.

- Blisko, co? - powiedział.

Helikopter z Brazilem na pokładzie leciał w kierunku lotniska za miastem. Newman zastanawiał się, co robi Tweed, jak zareaguje.

44.

Tweed przeżywał jedną z najgorszych chwil w swej karierze zawodo­wej. Stał przed kantyną na lodowatym wietrze i obserwował przez lornetkę wydarzenia na Kellerhornie. Myślał tylko o tym, że nie jest ze swoimi ludźmi. Z tej odległości nie widział poszczególnych postaci, ale pęknięcie szczytu góry i powstanie lawiny zaobserwował doskonale. Uznał, że musiała to spowodować wyrzutnia Newmana. Cieszył się, że ją przywiózł, ale nie zmniejszało to niepokoju o grupę. Obserwację przery­wały mu raz za razem telefony od Becka.

- Jak leci, Tweed?

- Stacja naziemna została zniszczona. Pod wielką lawiną.

- Oczywiście naturalnego pochodzenia. O tej porze roku zdarzają się jedna po drugiej. W Valais mieliśmy już w tym roku kilka.

- Ale ta jest potężna.

- Rozumiem. Tweed, pilot Brazila złożył przez radio plan lotu. Zamierza wkrótce lecieć do Zurychu.

- Chyba go puszczę.

- Prosiłbym o to. Będziemy śledzić każdy jego ruch.

To była trzecia rozmowa i natychmiast po jej zakończeniu Tweed wyszedł na zewnątrz. Nawet bez lornetki widać było nad Kellerhornem olbrzymią chmurę śnieżnego pyłu. W tym momencie zobaczył helikopter. Postanowił nie pokazywać się, kiedy wyląduje. Brazil uciekał, zostawiał swoich ludzi na pastwę losu.

Kiedy Tweed ujrzał ruch zjeżdżających górską drogą samochodów, z niepokojem skierował na nie lornetkę. Zdawało mu się, że rozpoznaje kierowców - Newmana w pierwszym i Marlera w drugim landroverze. Potem z przerażeniem zobaczył, że samochody zbliżają się do miejsca, gdzie drogę przecina lawina. Przyciskając szkła do oczu policzył, ile osób jest w samochodach. Kiedy zauważył sześć głów, odetchnął. Zdawało mu się, że Paula siedzi z tyłu pierwszego auta. Ulga natychmiast jednak znów zmieniła się w przerażenie - zbliżali się do kaskady skał i lodu. Miał nieprzepartą chęć oderwania szkieł od oczu, ale patrzył dalej. Zobaczył, jak przejeżdżają pod nawisem skalnym i jak się tuż za nimi zawala, zrozumiał, że gdyby nastąpiło to kilka sekund później, oba samochody zostałyby zepchnięte w przepaść.

- Boże drogi - mruknął. Niewielu ludzi słyszało, jak Tweed klnie, a nikt chyba nie słyszał, by kiedykolwiek zwracał się do Boga.

Opuścił lornetkę - helikopter nadlatywał. Było jasne, że grupa New­mana jest bezpieczna i bez większego trudu dotrze na dół góry, był najwyższy czas schować się przed Brazilem. Wrócił do kantyny.

- Poproszę kawę. Bardzo mocną - powiedział do obsługującej ładnej Szwajcarki.

- Wygląda pan na mocno zmęczonego. Dolać kropelkę koniaku?

- Poproszę. Wypiję ją w przygotowanym dla mnie pokoju. Właśnie ląduje helikopter. Nie widziała mnie pani.

- Przecież pana wcale nie ma - odparła obdarowując go uroczym uśmiechem.

Zamknął za sobą drzwi, opadł na kanapę i zaczął popijać kawę. Rzadko pijał alkohol, ale kawa z koniakiem rozlewała mu się po żołądku miłym ciepłem. Wstał, zasunął zasłony i wrócił na kanapę. Kilka minut później wylądował helikopter. Tweed pomyślał, że to dobrze, iż nie ma broni, bo po prostu wyszedłby na zewnątrz i zastrzelił Brazila. Na zewnątrz rozległ się jęk uruchamianych silników odrzutowca. Zadzwonił telefon.

- Tweed? - Znów Beck.

- Przy telefonie. Właśnie wylądował helikopter z Brazilem na po­kładzie. Słyszę uruchamianie silników jego odrzutowca.

- Zaraz będziemy go mieć na radarze. Moi ludzie na Kloten czekają i pójdą za nim wszędzie, dokąd się skieruje w Zurychu.

- Chcesz go aresztować?

- Za co? Nie mam przeciwko niemu żadnych dowodów.

- Oczywiście. Chciałem tylko sprawdzić.

- Dzwonię, by powiedzieć, że lada chwila będzie u was pociągiem z Genewy inspektor Leon Vincenau. Jest średniego wzrostu i gruby. Pokaże ci legitymację. Ma polecenie w stu procentach z tobą współpracować. Uważa, że ostatnio jechał porannym pociągiem z Genewy z jednym z twoich ludzi.

- Pewnie z Philipem Cardonem.

- Na razie. Dzięki za wszystko.

Tweed odłożył słuchawkę zaskoczony, że Beck mu podziękował. Potem dotarło do niego, że Beck musiał traktować Brazila jako wroga, ale z powodu zajmowanego stanowiska nie osiągnąłby tego, co grupa Ang­lików. Słysząc narastający dźwięk pracy silników, Tweed zaryzykował i wyjrzał ostrożnie za okno. Biały odrzutowiec stał na końcu pasa startowego, gotów do odlotu. Po schodkach wbiegał Igor, za nim Brazil, po chwili odsunięto schodki. Wycie silników przekształciło się w jednolity pisk, samolot zaczął się rozpędzać i wkrótce uniósł dziób wzbijając się w bezchmurne błękitne niebo. Tweed patrzył za nim z cichą nadzieją, że może pilot popełni jakiś błąd i odrzutowiec uderzy w któryś z pobliskich szczytów, ale nic takiego nie nastąpiło i maszyna wkrótce zniknęła w oddali.

Po kilkunastu minutach Tweed usłyszał nadjeżdżające dwa landrovery. Kiedy wyszedł na zewnątrz na ich spotkanie, podbiegł do niego niewysoki grubasek w ciemnym garniturze.

- Pan Tweed? Jestem inspektor Leon Vincenau z Genewy. Mam instrukcje od mojego szefa Arthura Becka, by udzielać panu wszelkiej pomocy.

- Dziękuję, ale przepraszam na sekundę. Przyjechała moja grupa.

Z tylnych drzwi pierwszego samochodu wyskoczyła Paula, podbiegła do Tweeda i objęła go. Zrobił to samo.

- Jak się cieszę że cię widzę, Tweed! - zawołała cofając się. - Harry Butler dostał kulę. Opatrzyłam go, jak mogłam, ale...

- Przepraszam - wtrącił się Vincenau. - Macie rannego? Musimy go natychmiast zawieźć do szpitala w mieście. Wszystko załatwię, muszę tylko zadzwonić.

- Zaprowadź mnie do Harry'ego. Patrz - próbuje sam wysiadać!

Paula, Newman i Tweed ruszyli do samochodu, ale Paula była pierwsza.

- Ty wariacie! - ofuknęła Butlera.

- Byłem, jestem i będę - z uśmiechem powiedział Butler.

Wzięli go pod ramiona i ruszyli do kantyny. Butler twierdził, że sam sobie poradzi, ale zignorowali go. Kiedy posadzili go w kantynie na kanapie, mruknął:

- Niepotrzebne cackanie się. Można by pomyśleć, że zostałem po strzelony.

W ciągu dwóch minut zaaranżowano przyjęcie Butlera do szpitala i zadzwoniono do Becka, który obiecał przewieźć rannego samolotem do kliniki w Zurychu. Czekając na ambulans, Tweed patrzył na twarze swoich ludzi. Wszyscy zdradzali ślady zmęczenia tym, co przeszli -z wyjątkiem Marlera, który stał pod ścianą i palił papierosa. Był nieznisz­czalny. Butler na szczęście zasnął.

- Co dalej? - spytał Newman.

- Zostaniemy tu, aż odpoczniecie.

- Brazil uciekł.

- Wiem. Nie zajmujcie z nim. Na razie. Beck ma go na oku. Teraz Brazil leci do Zurychu.

- Można go aresztować?

- Nie. Zadałem Beckowi to samo pytanie, ale powiedział, że nie ma dowodów.

- Nie ma dowodów! - zawołał Newman. Przypomniał sobie pokryty trupami teren wokół stacji. Fakt faktem, że większość zabitych była płatnymi bandziorami, ale zginęli przez Brazila, który prawdopodobnie popijał teraz kawę w luksusowym odrzutowcu. Newman poczuł ucisk w żołądku, ale nawet się nie skrzywił. Cóż, takie właśnie było to, czym się zajmował.

Ambulans zabrał protestującego Butlera do szpitala, pojechała z nim Paula. Newman zdążył wypić kilka filiżanek mocnej kawy i powoli odzyskiwał formę. Zdał Tweedowi szczegółowe sprawozdanie.

- A więc stacja naziemna jest całkowicie zniszczona?

- Nie istnieje - powiedział Marler włączając się po raz pierwszy do rozmowy. - Zgnieciona przez tyle ton skały, że wątpię, by Szwajcarzy próbowali ją odkopywać.

- A kwatery naukowców?

- Też nie istnieją. Z tego samego powodu.

- Nie wzrusza cię to? Myśl o tylu wspaniałych naukowcach, zasypa­nych wraz z żonami?

- Właściwie to nie - stwierdził Marler. - W końcu stworzyli system mający wywołać chaos na świecie i dobrze wiedzieli, co robią. Poza tym jestem pewien, że Brazil płacił im fortunę. Świat będzie spokojniejszy bez nich.

- Ciekawy punkt widzenia - stwierdził Tweed.

- Świetnie, że jeszcze tu zostajemy - stwierdził Newman wstając.

- Dokąd się wybierasz?

- Do hotelu. Przespać się. Muszę być wypoczęty na wieczór. Uwa­żam, że wszyscy powinniście przeprowadzić się do Elite, na pewno będą mieli dla ciebie wygodny pokój, Tweed. Wyglądasz na nieco wypom­powanego, jeżeli wolno mi tak powiedzieć.

- Nie wolno! Wyście biegali po Kellerhornie, a ja siedziałem na czterech literach!

- Wariując z nerwów i przyglądając się wszystkiemu z daleka przez lornetkę. Jeżeli zaś chodzi o sen, to kiedy byłeś ostatni raz w łóżku?

Tweed zrobił głupią minę, nie wiedział bowiem, co odpowiedzieć.

- Tak sądziłem - stwierdził Newman. - Na razie nie ma co - jedzie­my, a ty maszeruj do łóżka tutaj, panie Tweed.

- A ja myślałem, że mam coś do powiedzenia.

- Wszyscy mamy złudzenia - mruknął Marler.

- Czy jeszcze ktoś zamierza coś powiedzieć na temat stanu mojego zdrowia? - spytał Tweed patrząc na ich twarze.

- Tak - stwierdził Philip, który dotychczas się nie odzywał. - Wy­glądasz okropnie.

- Robi się z ciebie druga Paula - odparł Tweed.

- Koniec debat. Zabieram Philipa i Nielda, Marler przywiezie cię do nas, jak się trochę prześpisz. Naprawdę wyglądasz okropnie - powiedział Newman.

- Bob! - krzyknął Tweed za Newmanem. - Dlaczego powiedziałeś, że musisz być wypoczęty na wieczór?

- Ponieważ „Machina" jest w Sion. Zamierzam go zabić, nim jeszcze komuś zrobi krzywdę.

Tweedowi już zamykały się oczy. Nim dotarło do niego, co Newman powiedział, ten był już z Philipem na zewnątrz.

- Bob, wiem, kim jest „Machina"! - zawołał za nim, ale niestety Newman go nie usłyszał. Wsiadał właśnie do landrovera, Philip uruchomił silnik.

45.

Kiedy zadzwonił budzik przy łóżku Philipa, było już ciemno. Wstał z wysiłkiem, zatoczył do łazienki, obmył twarz i ramiona zimną wodą. Zaczął się ubierać. W pokoju było cicho - kiedy był sam, nie lubił ciszy, gdyż w dalszym ciągu przynosiła wspomnienia Jean. Uznał, że nie warto włączać radia, które w ostatnim czasie stało się jego wielkim przyjacielem. Zszedł na dół i wyszedł w syberyjski mróz. Uznał, że pójście do Marchatów i poinformowanie ich, co się stało, było minimum tego, co mógł dla nich zrobić - w końcu informacje od Antona w dużym stopniu przyczyniły się do przeprowadzenia operacji na Kellerhornie. Noc zdawała się jeszcze zimniejsza od poprzedniej. Philip raz za razem stawał i gwałtownie oglądał się za siebie, przestraszony, że może zaprowadzić „Machinę" do kolejnych dwóch ofiar. Na szczęście niczego nie słyszał ani nie widział. Czuł na sobie ciężar odpowiedzialności i ciszę bezwietrznej nocy. Księżyc zasłaniały chmury.

Szedł bezgłośnie po twardym jak kamień śniegu. Kiedy w końcu minął ostatni zakręt, trzymał w dłoni przygotowanego do strzału waltera. W domu Marchatów, tak jak poprzednio, nie przesączał się przez zamknięte okiennice najmniejszy promień światła. Philip jeszcze raz obejrzał się za siebie i sunąc wzdłuż ściany, zbliżył się do drzwi wejściowych. Były uchylone, od środka nie chronił ich łańcuch. Choć przez kilka minut drogi zimno wciskało mu się pod płaszcz, dopiero teraz go zmroziło. Pchnął delikatnie drzwi, ale zawiasy musiały być dobrze naoliwione, gdyż nie rozległo się najmniejsze skrzypnięcie. Philip wsunął się do środka i zaczął nasłuchiwać, ale poza jego własnym oddechem nie było żadnych innych dźwięków. Skulił się, by stanowić mniejszy cel, i zapalił latareczkę. Promień padł na Antona Marchata, który leżał przed swoim ulubionym fotelem z wykręconą pod groteskowym kątem głową, wpatrzony mart­wymi oczami w wieczność. Philip, choć rzadko to robił, zaklął i ruszył w głąb domu. Drzwi do pomieszczenia, które prawdopodobnie było kuchnią, stały otworem. I tu panowała ciemność. Posuwając się jak naj ostrożniej, stwierdził, że na jego drodze nic nie stoi, i zgasił latarkę, która powodowała, że stanowił idealny cel. Kiedy doszedł do drzwi, znów zaczął nasłuchiwać, ale nikogo nie było. Stojąc obok drzwi, zapalił latarkę i o mało nie wypuścił jej z ręki - w pełnym wody zlewie ujrzał głowę Karin. Jej ciało też było skręcone pod nienaturalnym kątem. Philip bez trudu wyobraził sobie, co się wydarzyło: Karin przybiegła z krzykiem do kuchni, za nią „Machina", który właśnie skończył swoje porachunki z Antonem. Jej krzyk tak zezłościł mordercę, że odkręcił oba kurki i wepchnął jej głowę pod wodę, by się uciszyła. Prawdopodobnie właśnie się dusiła, kiedy jego dłonie dokonały aktu łamania karku. Wszędzie była porozlewana woda.

Philip z pośpiechem opuścił dom śmierci i pospieszył do Elite, by poinformować Newmana o tym, co się stało.

Newman spał bardzo mocno. Właśnie umył się i ubrał, kiedy za­dzwonił telefon.

- Kto mówi?

- Z pewnością poznajesz mnie po głosie.

Arenie. Cichy jak zawsze głos. Niemal szept.

- Jak najbardziej.

- Zaraz ruszam ścieżką w górę skały za domem Marchata. Jest tu tylko jedna ścieżka, zaczyna się zaraz za domem. „Machina" wyszedł na łowy. Zaprowadzę go ścieżką na szczyt. Tym razem możesz go dostać, jedyną drogą na dół jest ścieżka.

- Archie! - Newman z rozpaczy zdradził imię swego rozmówcy, ale telefon już był głuchy. Sięgał właśnie po płaszcz, kiedy zapukano do jego drzwi. Mimo pośpiechu Newman nie omieszkał wziąć do ręki smith-wessona, na szczęście na zewnątrz stał Philip.

- Właśnie wracam z domu Marchata - powiedział. - Chciałem po­dziękować im za pomoc.

- Muszę natychmiast iść.

- Oboje nie żyją. Poskręcano im karki. Karin była przed śmiercią topiona w zlewozmywaku.

- Dzwonił Archie - powiedział Newman ubierając się. - Zamierza wejść na skałę za ich domem i zwabić za sobą „Machinę". Muszę iść.

- Idę z tobą.

Przebiegli całą drogę, sprawiali wrażenie zbliżających się do mety współzawodniczących ze sobą maratończyków. Ulice były w dalszym ciągu puste, ale o tej porze nie było to nic dziwnego. Po kilku minutach ujrzeli przed sobą potężną skałę. Philip przejął prowadzenie, znał bowiem drogę. Obeszli dom, bez trudu znaleźli początek prowadzącej wzdłuż kamiennego murku ścieżki. Stanęli na chwilę, by złapać oddech, i New­man podniósł dłoń.

- Philipie, zostań tutaj. Jeżeli „Machina" mnie dostanie, zabij go. Musi tędy wracać.

- Wolę iść z tobą.

- Kto tu dowodzi? To rozkaz!

Philip wyszczerzył zęby i zaczął się przyglądać, jak Newman wspina się w górę. Kiedy Bob zniknął za zakrętem, Philip skrył się w cieniu domu i wyjął pistolet. Ponieważ nic nie widział ani nie słyszał, trudno mu było stać spokojnie. Nie spuszczając ścieżki z oczu, dreptał nerwowo to w prawo, to w lewo. Mało brakowało, a ruszyłby za Newmanem, ale powodowany wieloletnim treningiem wykonał rozkaz dowódcy oddziału.

Newman szedł powoli w górę. Choć księżyc oświetlał mu drogę, musiał uważać na zlodowacenia i wystające kamienie. Z prawej rozpo­ścierała się panorama miasta, które wyglądało o tej porze jak wymarłe. Nie było to jednak miejsce i czas na zachwycanie się widokami, musiał się koncentrować, by pomóc Archiemu, wystawionemu na wabia i zdanego na pastwę maszyny do zabijania.

Niewiele wyżej od miejsca, które osiągnął już Newman, na szczycie, Archie właśnie postawił kołnierz płaszcza. Stał w cieniu kaplicy, która w świetle księżyca wyglądała jak ruina. Lewą ręką poprawił zwisającego z kącika ust zgaszonego papierosa, który dodawał mu nieco pewności siebie. Nieco przed nim był wyłom w kamiennym murku. Tuż zza jego pleców wychynął z cienia ruchomy cień, który czekał tam od pewnego czasu. Archie zauważył jego obecność, dopiero kiedy poczuł zaciśnięte wokół szyi ramię. Opadł do tyłu na napastnika.

- Za dużo gadasz - powiedział piskliwy głos. - Teraz przestaniesz.

Archie wyjął z kieszeni automatyczny pistolecik, przyłożył lufę do przedramienia napastnika otaczającego jego szyję i nacisnął spust. Rozległ się jęk, ucisk wokół szyi się rozluźnił, Archie zrobił dwa kroki w przód i odwrócił się. Trzymał pistolet oburącz, celując prosto w korpus stojącej przed nim postaci. Przez chwilę przyglądali się sobie w napięciu.

- Nie strzelisz do mnie drugi raz - powiedział swoim normalnym głosem Bill Franklin.

- Bez wahania opróżnię magazynek. Odwróć się albo zacznę strzelać.

Na twarzy Franklina strach mieszał się z niewiarą. Odwrócił się i stanął plecami do Archiego.

- Teraz zrób kilka kroków do tyłu - rozkazał Archie odsuwając się w bok.

Franklin zrobił, co mu kazano. Równocześnie zaciskał i rozluźniał dłoń postrzelonej ręki, czekając na okazję rzucenia się na Archiego i wytrącenia mu broni. W tym momencie na szczyt wyszedł Newman. Skamieniał ze zdumienia i tak został, by nie zdekoncentrować Archiego. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak zaskoczony.

- Kazałem ci zrobić kilka kroków - powiedział Arenie. - Nie żartuję, będę strzelał.

Było coś w spokojnym głosie Archiego, co przestraszyło Franklina. Widział, że skierowany w jego korpus pistolet nawet nie zadrży. Newman z fascynacją obserwował wykonującego rozkaz Franklina. Drugim kro­kiem Franklin przeszedł przez wyrwę w murze i znalazł się na skraju przepaści. Obsunęła mu się noga, zawył i runął w dół. Złapał się obydwiema rękami krawędzi, kurczowo ściskał wystające znad śniegu dwa kamienie.

- Pomóż mi! Na Boga, miej litość!

- To zależy od tego, czy powiesz prawdę - stwierdził chłodno Ar­chie. - Po pierwsze: czy to ty jesteś „Machina"?

- Tak! Craig płacił mi mnóstwo pieniędzy!

- Aby zabić, między innymi, barmana Bena z Bowling Green w Wareham?

- Tak! Tak!

- I Rico Savę w Genewie?

- Tak! Już dłużej nie wytrzymam.

- A także Antona i Karin Marchatów?

- Tak! Tak! Tak.

Prawa ręka Franklina puściła kamień. Trzymał się już tylko na lewej. Spływające po jego twarzy strugi potu niemal natychmiast zamarzały w sopelki. Prawa ręka pojawiła się znowu i złapała skałę.

- Czas iść - stwierdził Arenie.

- Nie możesz mnie tu zostawić! Dłużej nie wytrzymam!

- Ci ludzie, których zabiłeś w tak straszny sposób, byli moimi przyjaciółmi. - Archie ruszył ścieżką w dół i Newman poszedł za nim. Przez jakiś czas nie odzywali się. Newman nie wiedział, co powiedzieć - był niezwykle zaskoczony tym, co zobaczył, chyba jednak jeszcze bardziej zachowaniem Archiego.

- Pewnie już spadł - powiedział, kiedy doszli do podnóża skały.

Na dole stał Philip i wpatrywał się w niebo. Podeszli do niego i spojrzeli w górę. Pod szczytem drobna postać dalej trzymała się skały, zawieszona nad bezbrzeżną przepaścią. Newman powiedział do Philipa:

- To „Machina". Zgadnij kto. Bill Franklin.

Ledwie skończył, figurka oderwała się od skały. Spadając, Franklin uderzył w wystającą z pionowej ściany skałę z takim impetem, aż Newman jęknął, odbił się, obrócił w powietrzu i po chwili uderzył w ziemię może sto metrów od miejsca, gdzie stali.

- Dlaczego nie zabiłeś go na górze? - spytał Newman.

- Nie jestem sadystą, ale wielu ludzi cierpiało przez niego okrutne męki. Rodziny i przyjaciele tych co zamordował. Wierzę zarówno w zbro­dnię, jak i karę.

46.

- Skąd wiedziałeś, że Bill Franklin to „Machina"? - spytał Tweeda Newman. - Zdawało mi się, że coś takiego krzyknąłeś, kiedy odjeż­dżaliśmy do hotelu.

Od śmierci „Machiny" minął dzień. Było popołudnie i Newman wiózł Tweeda na lotnisko. Z tyłu siedzieli Paula i Butler, który zmusił lekarza, aby wypisał go ze szpitala.

- Przez przypadek. Dzięki profesorowi Grogarty'emu. Jest wysoki, ale zwykle chodzi zgarbiony. Kiedy się wyprostował, dotarło do mnie, że Keith Kent jest średniego wzrostu - jak zgarbiony Grogarty - a Bill Franklin wzrostu wyprostowanego Grogarty'ego. Wszelkie opisy „Machi­ny" mówiły o tym, że był zgarbiony, a więc musiał być wysoki. Proste.

- Pozornie - stwierdziła Paula. - W odróżnieniu od wszystkich, ty to jednak zauważyłeś i wyciągnąłeś prawidłowe wnioski. Ciągle jeszcze nie mogę uwierzyć, że to był Bill. Wyglądał na fajnego faceta.

- O wielu mordercach tak się mówi.

Resztę dnia zapełniła gorączkowa aktywność. Butlerowi usunięto kulę - lekarz zapewnił go, że ma szczęście, odniósł bowiem jedynie obrażenie mięśnia. Butler opowiedział bajeczkę, że się postrzelił, kiedy sprawdzał pistolet i nie zwrócił uwagi, że jest załadowany. Paula wtrąciła, że naczelnik policji federalnej, Arthur Beck, jest ich znajomym, i to doktora uspokoiło. Tweed dowiedział się od Becka, że Brazil jest w hotelu Bauren-Ville i bardzo zależy mu na dotarciu do Zurychu, nim stamtąd zniknie. Cały Sion trąbił o lawinie na Kellerhornie. Tuż przed odlotem Tweed zauważył, że ze szczytu Kellerłiornu schodzi druga lawina. Kolejna fala śniegu i kamieni przykryła zwłoki ludzi Brazila. Wątpił, by kiedykol­wiek je odnaleziono.

- Odwołajcie ambulans, który ma mnie zabrać z lotniska! - wołał Butler. - Czuję się zdrów jak ryba!

- Pojedziesz karetką - zdecydowała Paula. - Pojadę z tobą. Nie mam ochoty, byś dostał jakiegoś zakażenia, więc spuść trochę pary.

- Ale z ciebie kapral.

- Wiem.

Marler wiózł w drugim samochodzie Philipa i Nielda. Wyrzutnia rakietowa jeszcze poprzedniego dnia wylądowała w przepaści, teraz mieli przy sobie jedynie smętne resztki wyposażenia. Kiedy dojechali na lotnis­ko, było jeszcze widno. Wieża przygotowała na ich przyjazd załogę odrzutowca. Po kilku minutach byli na pokładzie, po kilku następnych w powietrzu. Paula wyjrzała przez iluminator na Kellerhorn i przeszło jej przez głowę, że nie chciałaby już nigdy oglądać tej góry.

- Beck wie, że przylatujemy. Przygotował dwa samochody, które zawiozą nas do Schweizerhofu. Sądzę, że zdążymy akurat na kolację.

Po wylądowaniu w Zurychu kierowca zawiózł Brazila do banku przy Bahnhofstrasse. Ze wściekłością stwierdził, że jest już zamknięty. Trzymał w nim gotówkę, którą uzyskał z tajnej sprzedaży części obligacji, i spora suma była teraz jego podręcznym kapitałem. Klnąc kazał się wieźć do Bauren-Ville. Wyglądało na to, że będzie musiał spędzić w mieście noc. Niezbyt mu się to uśmiechało, miał zamiar jak najszybciej zniknąć ze Szwajcarii i wrócić do Dorset. Kiedy wszedł do hotelowego holu, od razu natknął się na siedzącą z kolorowym magazynem w ręku Ewę. Miała na sobie dopiero co kupioną drogą garsonkę.

- Jak podróż? - zawołała radośnie. Brazil minął ją, jakby była powiet­rzem. Kiedy wszedł do windy, Ewa opuściła pismo i mruknęła:

- Cham. Wypchaj się.

Dla uspokojenia zapaliła papierosa i poszła do baru, gdzie zamówiła podwójną wódkę. Wypiła ją jednym haustem i zamówiła następną. Flirtowała wzrokiem z kolejnymi mężczyznami, tylko jednak tak długo, by ich zainteresować i zaraz po tym odrzucić głowę do tyłu i zająć się następnym. Spędziła w barze kilka godzin, wypiła kilka kolejnych wódek, ale pozostawała trzeźwa, w końcu postanowiła iść na długi spacer. Była niemal pewna, że za Brazdlem pojawią się Newman i Tweed. Przymierzała się do Newmana - od wyjazdu Brazila do Sion ani razu nawet nie pomyślała o Philipie. Żałowała, że musi wkładać płaszcz, wolałaby przechadzać się Bahnhofstrasse w nowym kostiumie, ściągając na siebie męskie spojrzenia. Poszła do Schweizerhofu i podeszła prosto do recepcji.

- Jestem umówiona z panem Robertem Newmanem - zaczęła bez­czelnie.

- Spodziewamy się go lada chwila. - Recepcjonista zamilkł, pode­jrzewając, że popełnił niedyskrecję. Był na zastępstwie i jeszcze nie wiedział, kto jest kto. Po chwili jednak się uspokoił się uznając, że tak pewnie zachowująca się dama musi być gościem ich hotelu. Ewa, zadowołona, że tak świetnie umie ogłupiać mężczyzn, ruszyła do baru, co jeszcze upewniło recepcjonistę, że u nich mieszka. Nie byłby z siebie tak zadowo­lony, gdyby wiedział, że Ewa wyszła z baru drugim wyjściem - na ulicę. Zjechała ruchomymi schodami do Shopville - pasażu handlowego pod placem. Nie interesowały ją tutejsze sklepy - wolała te znacznie droższe przy Bahnhofstrasse - przeszła przez pasaż i kolejnymi schodami wjechała do budynku dworca. Stanęła na szczycie schodów, skąd widać było przyjazdy wszystkich pociągów.

Tak była skoncentrowana na sobie, że ani razu nie pomyślała, by spojrzeć do tyłu. Po drugiej stronie placu stał w ciemnej wnęce Gustav i nie spuszczał z niej oka.

Tweed, Newman i Philip wysiedli z nie oznakowanego policyjnego samochodu, który przywiózł ich z lotniska Kloten, i weszli do Schweizerhofu. Ostrożny, jak zwykle, Tweed zmówił dla Marlera i Nielda pokoje w pobliskim Gotthardzie.

Kiedy przyjechali na lotnisko, czekał na nich ambulans, który natych­miast zawiózł Butlera i Paulę do kliniki. Po zbadaniu pacjenta, doktor wziął na bok Paulę i poinformował ją, że rana nie grozi zakażeniem. Ponieważ Butler robił niezły raban, umówili się, że Paula zabierze go do hotelu i tam położy do łóżka. Było to najrozsądniejsze rozwiązanie, tak więc przypadek chciał, że Ewa - która właśnie szła przez plac - zobaczyła ich wysiadających przed Schweizerhofem. Spojrzenia obu kobiet skrzyżo­wały się - wzrok Pauli był obojętny, Ewy pełen jadu. Ewa, która z całego serca nie lubiła Pauli, aż syknęła na widok faceta, do którego Paula przyssała się jak meduza. Pomyślała, że to pewnie jakiś amant.

Paula wyjaśniła recepcjoniście, że musi zaprowadzić znajomego na­tychmiast do pokoju, bo zasłabł na ulicy, i zaraz przyjdzie dopełnić formalności. Kiedy dotarli do pokoju Butlera, Paula zaczekała w łazience, by się rozebrał i położył. Niepokoiło ją, że kręci się tu Ewa. Nie wiedziała, czy powiedzieć o jej obecności Philipowi - wiedziała, że istnieją kobiety, za którymi mężczyźni lecą jak w dym na skinięcie palcem. Butler położył się do łóżka i natychmiast zasnął, Paula zaś zadzwoniła do recepcji, kazała podać sobie numer swojego pokoju i poprosiła, by boy czekał z kluczem pod drzwiami. U siebie szybko się rozpakowała, zeszła na dół zameldować siebie i Butlera i pospieszyła do Tweeda. Panowie milcząc siedzieli w fotelach. Zwróciła się do Philipa.

- Philipie, widziałam na placu Ewę.

- No to co? Nie mam ochoty się z nią widzieć.

- Dziwne, że kręci się obok naszego hotelu - stwierdził Tweed.

- Sądzę, że to z powodu Brazila.

- Wszystkiego najlepszego. Piękna z nich para - stwierdził Philip.

Ewa przeszła przez plac jeszcze nie zdecydowana, czy wejść do hotelu i zapytać o Newmana. Uznała jednak, że lepiej będzie, jak zadzwoni - zwłaszcza zważywszy, czego chce zażądać. Podeszła szybkim krokiem do automatu przy Bahnhofstrasse, z którego dzwoniła już przedtem. Telefo­nistka bez trudu połączyła ją z pokojem pana Newmana. Ewa musiała chwilę zaczekać, bowiem Newman właśnie szedł do siebie. Kiedy usłyszał, że dzwoni telefon, szybko otworzył drzwi i podbiegł do aparatu.

- Tak, słucham?

- Bob, tu Ewa. Tęskniłam za tobą.

- Aha. Czego chcesz?

- Nie bądź taki. Bylibyśmy niezłą orkiestrą.

- Ale tylko do muzyki dysharmonicznej.

- Dlaczego jesteś taki niemiły?

- Przechodź do sedna.

- Jak chcesz. Jak by ci się spodobało dostać najbardziej sensacyjną wiadomość w twojej karierze? Coś takiego, co trafiłoby na pierwsze strony gazet na całym świecie?

- Kontynuuj, jeżeli musisz.

- Dam ci prawdziwą historię o Leopoldzie Brazilu. O tym, jak nakłonił dwudziestu najlepszych na świecie naukowców, by dla niego pracowali. Mam na to dowody.

- No i co z tego? - powiedział Newman znudzonym tonem.

- Słuchaj! Mam notatki zrobione z jego tajnych akt, zawierających dane tych naukowców. Mam nawet zdjęcia. Ed Reynolds, Irina Kriwicka i tak dalej. Słuchasz?

- Jednym uchem.

- Chcę za tę informację sto tysięcy funtów.

- Nie za dużo?

- Zarobisz na tym fortunę. Sto tysięcy to niewiele za coś takiego. Inni zapłaciliby za to znacznie więcej.

- To idź do kogo innego.

- Ale ty zrobisz z tego najlepszy materiał. Znam twoje artykuły. Chcę tylko jeszcze pięć procent z zysków.

- Ślinka mi leci.

- Zastanów się. Jestem w Bauren-Ville. Kiedy będziesz dzwonił, podaj nazwisko Cross.

Newman odłożył słuchawkę. Czuł niesmak.

47.

Ewa pognała do hotelu. Spieszyło jej się do baru, musiała się napić. Gustav uważnie ją obserwował. Kiedy zasłonił ją tramwaj, podbiegł do automatu. Odsunął wchodzącą właśnie do budki kobietę i wepchnął się do środka. Gdy kobieta odeszła złorzecząc, oderwał przyklejony na przyssawki, schowany magnetofon. Miał nadzieję, że przy kolejnych rozmowach Ewa skorzysta z telefonu, z którego już raz dzwoniła, i zgadł. Odsłuchał taśmę na miejscu. Z każdą sekundą poprawiał mu się nastrój - nigdy nie lubił tej bezczelnej baby.

Szedł właśnie do Brazila, w tym momencie jego szef pojawił się na korytarzu. Gustav cofnął się, bowiem Ewa wyszła ze swojego pokoju. Podeszła do Brazila i zapytała o Jose.

- Postanowił trzymać się nieco z dala - odparł Brazil. - Myślę, że wrócił do domu.

- Jeżeli będziesz mnie szukał, będę w barze.

- A gdzie mogłabyś być?

Otwierał drzwi, kiedy pojawił się Gustav i poprosił o chwilę rozmowy.

- To ważne?

- Uważam, że sam pan oceni.

- To wchodź. Ale na krótko.

Brazil usiadł za biurkiem w nadziei, że Gustav zaraz sobie pójdzie. Chciał posłuchać najnowszych wiadomości, zwłaszcza dotyczących Moskwy.

- Chciałbym odegrać panu taśmę.

Brazil zmarszczył czoło, skinął głową i patrzył, jak Gustav wkłada taśmę do magnetofonu i uruchamia go. Aż do końca nagrania nie drgnął mu jeden mięsień na twarzy.

- Widziałem kilka dni temu, jak dzwoni z tego automatu, i pomyś­lałem, że może znów z niego skorzysta. To ten sam sprzęt, którym nagrałem rozmowę Jose.

- Zostaw mi taśmę.

- Nie chce pan, bym...

- Chcę, żebyś wrócił do swoich zajęć.

Kiedy Gustav wyszedł, Brazil przewinął taśmę i ponownie nacisnął przycisk odgrywania.

- Najbardziej sensacyjną wiadomość w twojej karierze... prawdziwą histo­rię o Leopoldzie Brazilu... Mam nawet zdjęcia... sto tysięcy funtów...

Kiedy taśma się skończyła, Brazil ponownie przewinął ją i schował kasetę do kieszeni. Siedział i patrzył ponuro w przestrzeń. Ufał jej. Płacił ogromną pensję. Kolejna zdrada we własnych szeregach bolała go jak policzek. A więc kierowała nią chciwość. Nie wiedziała co to lojalność. Brazil siedział długo, rozmyślając nad tym, co usłyszał. W końcu włączył radio.

Teraz nigdy nie będzie w stanie wysłać drugiego sygnału, tego, który miał zniszczyć wszelką komunikację na świecie, zrobił jednak dość, by zapewnić Marowowi dojście do władzy. Rosja była teraz znów potęgą - zagrożeniem, dzięki któremu Zachód będzie musiał się obudzić.

Newman zrobił szybko notatkę z rozmowy z Ewą Warner, potem się umył i poszedł do pokoju Tweeda. Tweed słuchał wiadomości. Paula i Philip siedzieli obok i też słuchali. Kiedy Newman wszedł, Tweed wyłączył radio.

- Brazil bardzo dużo osiągnął - poinformował Newmana. - Dziwne, ale w dalszym ciągu zgadzam się z jego poglądami. Jestem pewien, że zamierzał nadać drugi sygnał, powstrzymaliście go jednak niszcząc mu stację nadawczą. Dzięki Bogu.

- Dlaczego?

- Jeden z naszych agentów opuścił Rosję tuż przed zamknięciem przez Marowa granic. Zadzwonił do Moniki z Frankfurtu, twierdząc, że krążą pogłoski o koncentracji rosyjskich wojsk na granicy z Ukrainą. Jeżeli Marow zamierza okupować Ukrainę, będziemy mieli potężny światowy kryzys.

- Ponieważ Ukraina ma długą granicę z Polską? - spytał Newman.

- Dokładnie. Armia rosyjska zagrozi wtedy Europie Zachodniej. Zapomina się o fakcie, że nie pozbyli się jeszcze większości broni na­gromadzonej w trakcie zimnej wojny. Jest pewne, że Marow wydał oświadczenie upaństwawiające własność prywatną i wprowadził racjonowanie żywności. Rosjanie nie lubią kolejek, ale każdy wie, że codziennie może kupić chleb po niskich państwowych cenach.

- Toż to komunizm.

- Nie. Marow rozegrał to bardzo sprytnie. Wprowadził gwarantujące dostawy żywności elementy komunizmu, lecz odezwę wydał w „imieniu wszystkich Rosjan".

- Ale przecież ich gospodarka jest ciągle w ruinie.

- Nie do końca. Tak było, kiedy Gorbaczow wprowadził kapitalis­tyczne reguły gry i gospodarkę przejęła mafia. Marow upaństwowił fabryki, a przy zamkniętych granicach gospodarka szybko się ustabilizuje. Długo się kąpałeś.

Newman opowiedział o rozmowie z Ewą.

- A więc to ona taka! - wybuchnął Philip. - Zrobi wszystko dla pieniędzy!

- Myślę, że jeszcze do mnie zadzwoni - powiedział Newman. - Jeżeli to zrobi, znów tylko będę słuchał i nic nie powiem.

- Kiedy się zabawiałeś - wtrącił Tweed - rozmawiałem z Moniką. Howard znów kręci się wokół własnego ogona. Byłem u Becka, musiałem bowiem porozmawiać z bezpiecznego telefonu.

- I co? - spytała Paula.

- Howard namieszał w głowie premierowi. Uspokoiłem go, zapropo­nowałem, by natychmiast utworzył kolejny oddział sił szybkiego reagowa­nia i wysłał go do Niemiec, a następnie ogłosił przywrócenie poboru do wojska. I żeby ogłosił to w parlamencie przed porozumieniem się z Wa­szyngtonem. Powiedziałem mu, że Wielka Brytania będzie potrzebowała silnego przywódcy, i tu go miałem.

- A co z Brazilem? - spytał Philip.

- Tak czy inaczej wykończymy go.

48.

Kiedy Gustav wyszedł z pokoju, niemal wpadł na Ewę, która wracała właśnie po dłuższym posiedzeniu w barze. Wykrzywił twarz chcąc ułożyć ją w uśmiech, ale zamiast tego wyszedł mu jedynie wyniosły grymas.

- Szef nie jest zbytnio z ciebie zadowolony - burknął.

- Naprawdę? To ciekawe. Zdawało mi się, że wręcz odwrotnie - że nie jest zbytnio zadowolony z ciebie. Skąd to wiesz? - Miała nadzieję, że dzięki tej prowokacji Gustav puści nieco farby. Ta taktyka zazwyczaj dawała rezultaty, ale Gustav jedynie się uśmiechnął.

- Zaśpiewał mi to wróbelek na dachu.

- Jak miał na imię?

- Chciałabyś wiedzieć, prawda? Niestety się spieszę.

Powietrze między nimi aż eksplodowało nienawiścią. Ewa zrobiłaby wszystko, by wyciągnąć z Gustava prawdę.

- Sądząc po ubraniu, wyjeżdżasz z miasta. Jedziesz szukać kobiety na tyle nisko się ceniącej, by chciała mieć z tobą do czynienia?

- Idę rzucić okiem na Schweizerhof - warknął, wściekły jak rzadko. - Szef uważa, że może zjawił się tam Tweed ze swoimi dupolizami.

- A ty jeszcze nie wiesz, czego naprawdę od ciebie chce? - Jej myśli pędziły jak szalone. - Chce, żebyś zabił Tweeda. Pomyśl o nagrodzie, jaką za to dostaniesz.

- Sądzisz, że o to mu chodzi?

- Oczywiście, głupku. - Ewa ciągle jeszcze gotowała się ze złości, ale była na tyle cwana, by tego nie okazywać. - Często wydaje polecenia nie wprost, mając nadzieję, że jego podwładni są na tyle myślący, iż sami mogą się domyślić, o co chodzi.

- Rozumiem.

Gustav wszedł do swojego pokoju, Ewa zajrzała za nim ciekawa, co robi. Wyjął z szuflady lugera, wsunął go do kieszeni i wrócił na korytarz. Zamknął drzwi na klucz i popatrzył na Ewę.

- Sądzisz, że nie stać mnie na to? - spytał.

- Na pewno cię stać.

Kiedy znikał za węgłem, pomyślała, że może posunęła się zbyt daleko. Wróciła szybko do pokoju, włożyła płaszcz i ruszyła za Gustavem. Zaczęła rozmowę z Gustavem z nadzieją, że Tweed ma ochronę i Gustav zostanie zabity podczas próby zamachu, teraz jednak nie była tego aż tak pewna. Pamiętała, z jakim szacunkiem Brazil odnosił się do Tweeda - choć był wrogiem. Kiedy wybiegła na ulicę, Gustav znikał w głębi Bahnhofstrasse. Popędziła za nim.

- Obiecałem premierowi, że oddzwonię do niego mniej więcej o tej porze - powiedział Tweed spoglądając na zegarek. - To znaczy, że muszę znów iść do Becka.

- Weź, tak jak poprzednio, taksówkę - zasugerował Newman. - Jest ciemno i Brazil na pewno na ciebie czyha.

- Nie sądzę. Jak na ironię, dobrze się rozumiemy, poza tym przyda mi się trochę świeżego powietrza.

- W takim razie idziemy z tobą - powiedziała Paula wkładając płaszcz i zarzucając na ramię torbę.

- Mnie też przyda się trochę świeżego powietrza - dodał Newman.

Zjechali windą i wyszli z hotelu. Tweed szedł w środku.

Gustav szedł jakby prosto do celu. W jego ograniczonym umyśle nie pojawiła się wątpliwość wobec tego, co mu powiedziała Ewa, ani nie zastanowił się, dlaczego ktoś, kogo źle traktował, miałby mu zrobić przysługę. Koncentrował się jedynie na „zadaniu". Kiedy zastrzeli Twee­da, zbiegnie w dół do Shopville, przebiegnie przez pasaż i wybiegnie w budynku dworca. Tam wskoczy do windy, zetrze z broni odciski palców, potem pójdzie do rzeki Limmat, gdzie dyskretnie wrzuci broń do wody.

Gustav należał do tych zabójców, jakich najbardziej nie lubi policja: był w stanie zjawić się znikąd, strzelał i uciekał zaplanowaną trasą. Takich ludzi rzadko się łapie. Gustav zabił pierwszy raz mając osiemnaście lat, w londyńskim Soho i zniknął bez śladu. Miał dobrego nauczyciela - nauczył go, jak spiłowywać numer z broni, uważał, że jedną z najważniej­szych rzeczy przy zabójstwie jest dobra znajomość okolicy, w której się pracuje.

- Jeżeli policja złapie cię, jak już pozbędziesz się broni, nie mów ani słowa - wkładał mu do głowy nauczyciel. - Jeżeli po kilku godzinach przesłuchania zechce ci się pić, rzuć zdanie, że coś powiesz, jeżeli dadzą ci pić. Wypij wodę i podziękuj. Jeżeli zaczną twierdzić, że obiecałeś mówić, powiedz: „Przecież powiedziałem dziękuję".

Kawałek za Gustavem biegła Ewa, ale nie miała pojęcia, co mu powiedzieć, kiedy go dogoni. Bała się że jeżeli go zdenerwuje, może skierować broń przeciw niej. Poruszyła mechanizm, którego nie umiała zatrzymać. Gustav doszedł do rogu placu tuż przy Schweizerhofie, stanął tak, by widzieć wejście do hotelu, i zaczął obserwować ruch uliczny. O tej porze nie był duży. Prawą rękę trzymał w kieszeni na lugerze. Jeżeli Tweed wyjdzie z hotelu, na tę odległość na pewno nie spudłuje. Gustav był cierpliwy, umiał długo czekać na pojawienie się celu, nie wiedział tylko, że po drugiej stronie ulicy czeka ktoś jeszcze cierpliwszy od niego.

Kiedy wyszli na zewnątrz, stanęli na chwilę, by przyzwyczaić się do arktycznego zimna. Paula stanęła tak, że zasłaniała Gustavowi Tweeda. Czekał. Przez plac jechała prowadzona przez zmęczonego kierowcę cięża­rówka. Newman, Tweed i Paula ruszyli w kierunku komendy policji. Gustav uniósł lugera i rozległy się trzy strzały - niemal zlały się w jeden dźwięk. Gustav potknął się i wszedł na jezdnię - tuż przed ciężarówką. Kierowca zbyt późno wcisnął hamulec i potężny pojazd przetoczył się po Gustavie miażdżąc mu czaszkę i kości.

- Nie zatrzymywać się! - szybko rzucił Newman. - Przechodźcie przez ulicę!

Marler, który już zdążył schować do kieszeni pistolet, dołączył do idącej ku komendzie trójki. Tweed nie odzywał się, nim skręcili za róg. Od strony placu rozległ się jęk syreny radiowozu.

- Dzięki, Marler - powiedział w końcu Tweed. - Skąd wiedziałeś?

- Pomyślałem, że lepiej będzie popilnować cię pod hotelem. Kiedy go zobaczyłem udającego, że tupie dla rozgrzewki, a stoi w miejscu, po­stanowiłem mu się bliżej przyjrzeć.

- A twierdzisz, że Brazil cię lubi - stwierdził Newman.

- Widziałam niedaleko Ewę - stwierdziła Paula. - Kiedy zobaczyła, co się stało, szybko zniknęła. Nie zdziwiłabym się, gdyby to była jej sprawka.

Ewa wracała szybko do hotelu, w głowie kłębiła jej się burza myśli. Powinna jako pierwsza zawiadomić Brazila o tym, co się stało, i układała sobie w głowie odpowiedni tekst. Wbiegła do hotelu i pognała do pokoju. Nalała sobie uczciwą szklaneczkę wódki i przez chwilę dumała. Potem zgasiła papierosa i poszła do pokoju Brazila. Zapukała.

- Proszę!

Siedział za biurkiem i na jej widok szeroko się uśmiechnął.

- Muszę ci powiedzieć coś przykrego.

- Ależ rozgość się. Na pewno z chęcią się napijesz.

- O tak, to byłoby miłe.

Nalał dwie wódki, dla niej podwójną.

- Na zdrowie! Teraz powiedz mi, co się stało.

- Gustav nie żyje. Próbował zastrzelić Tweeda, ale ktoś go ubiegł. To było okropne, wpadł potem pod nadjeżdżającą ciężarówkę.

- W takim razie policja będzie miała problem z identyfikacją. Jak zapewne wiesz, kiedy moi ludzie pracują, nie noszą żadnych dowodów. Ciekawe, dlaczego chciał strzelać do Tweeda.

- Kiedy wychodził z hotelu, musiał być nietrzeźwy. Minęłam go na korytarzu i poczułam po oddechu. Zastanowiło mnie, dokąd idzie, wy­szłam więc za nim.

- Powiedziałaś, że Gustav był nietrzeźwy?

- Podpity. Nie zataczał się. Kiedy Tweed wyszedł z Newmanem i Paulą Grey, chciał do niego strzelać.

- Wygląda na to, że na szczęście Tweed miał na zewnątrz uzbrojonego obserwatora. Zwolniłem Francois i drugiego ochroniarza, który tu był, dobrze im zapłaciłem. Tak więc jutro wyjedziemy tylko we dwoje.

- Dokąd?

- Do Dorset. Do Greenville Grange. Jest tam jeszcze jeden bankier, którego chciałbym, byś dla mnie obłaskawiła.

- Ale przecież na tym zadupiu nie ma żadnych banków ani ban­kierów.

- Jest jeden, przyjeżdża tam na weekendy. Jest w separacji z żoną, chętnie więc zgodzi się na damskie towarzystwo.

- Nie pójdę z nim do łóżka.

- Oczywiście, że nie. Czy kiedykolwiek prosiłem cię, byś posuwała się tak daleko? Mężczyźni są najpodatniejsi na wpływy, kiedy mają nadzieję. Polecimy samolotem, wylądujemy na międzynarodowym lotnisku Bournemouth i przesiądziemy się tam w samochód.

- Znów o wszystkim pomyślałeś.

- Jak zawsze. Teraz chodźmy na dół i zjedzmy kolację. Mnie też przyda się miłe towarzystwo. Zdążysz spakować się jutro, muszę jeszcze przed wyjazdem iść do banku.

49.

Nim weszli do budynku komendy policji, Tweed ostrzegł Paulę i Newmana, by nie wspominali słowem o zamachu na niego.

- Mogłoby to bardzo utrudnić życie Beckowi, bo musiałby wszcząć śledztwo. Wtedy byłbyś przesłuchiwany, Marler, a nie chcę, by cokolwiek nas zatrzymywało, jestem bowiem pewien, że Brazil lada chwila będzie stąd znikał.

Marler zaproponował, że zostanie na zewnątrz na straży.

- Nie wiadomo, do jakiego stopnia zdeterminowany jest Brazil. Może zmienił zdanie na twój temat. Wiem, że to komenda policji, ale czterech ludzi z pistoletami maszynowymi bez trudu tu wejdzie.

- Tylko nie zamarznij - odparł Tweed. - Wrócimy jak najszybciej.

Kiedy weszli, Beck z radością skoczył na równe nogi. Kazał dyżur­nemu oficerowi przynieść kawę i herbatniki.

- Ciastka będą od Spriingli - obiecał.

- Zjem wam wszystkie - powiedziała na to Paula.

- Dlatego je zamówiłem - z uśmiechem odpowiedział Beck. - Mam nowe wiadomości. Brazil znów z nami igra.

- Jak tym razem?

- Pilot jego samolotu wypełnił trzy prowizoryczne plany lotu. Jeden na jedenastą przed południem, drugi na pierwszą, trzeci na trzecią.

- Cele przeznaczenia?

- Jeden cel. Międzynarodowe lotnisko Bournemouth.

- A więc wraca do punktu startu. Do Greenville Grange w hrabstwie Dorset. Ciekawe. Polecimy za nim.

- Tak sądziłem. Nigdy się nie poddajesz - stwierdził Beck z filuternym uśmieszkiem. - Kiedy wylądowałeś, poprosiłem wieżę, by kazali schować twój samolot, zatankować go i przejrzeć. Załoga czeka, prawdopodobnie będziesz leciał z tą samą, która przywiozła was ze Sion. W nocy zdążyli się trochę przespać.

Weszła ładna policjantka z kawą i ciastkami. Paula natychmiast sięgnęła po apetycznie wyglądającą konstrukcję z mnóstwem czekolady i bitej śmietany.

- Chciałbym, byśmy znaleźli się na pokładzie o dziesiątej. Wtedy niezależnie od tego, kiedy Brazil wystartuje, będziemy mogli bez trudu polecieć za nim.

- To się da zrobić - stwierdził Beck. - Każę dwóm samochodom podjechać po was do hotelu za piętnaście dziewiąta.

- Twoja organizacja jest godna podziwu. Dziękujemy za pomoc.

- W zamian za to poinformuj mnie, co się ostatecznie stało z panem Brazilem. O mało mu się nie udało przewrócić świata do góry nogami. Słyszałem o decyzji Londynu, w Szwajcarii dokonano częściowej mobili­zacji armii.

Kiedy Tweed dzwonił, Beck zapakował pozostałe ciastka w serwetki i z eleganckim ukłonem podał je Pauli.

- Przyślę pani całe wielkie pudło. Pyszne ciastka dla odważnej ko­biety.

- Dziękuję, to bardzo uprzejmie z pana strony.

Kiedy wyszli, okazało się, że Marler rozmawia z policjantką, która przyniosła im kawę i ciastka. Tweed stuknął go w ramię i Marler natychmiast ruszył. Poszedł przodem, rozglądał się uważnie na boki i dawał znaki, że droga czysta.

- Na jutro zapowiada się kilka ciekawych wydarzeń - stwierdził w którymś momencie Tweed.

- Dość już mieliśmy ciekawych wydarzeń - mruknął Newman.

Przez całą kolację Ewa rozmawiała z Brazilem niezbyt obecna du­chem. Zastanawiała się intensywnie, w jaki sposób przed wyjazdem z Zurychu skontaktować się z Newmanem. Była przekonana, że zachowa­nie Newmana jest jedynie częścią targowania się o sumę. Niemal zapom­niała, że Gustav został rozgnieciony na papkę pod kołami ciężarówki. Ani razu nie przeszło jej przez myśl, że to była jej wina. Ku jej ogromnemu niezadowoleniu, Brazil przeciągał kolację w nieskończoność i skończyli grubo po północy. Kiedy weszli na górę, otworzył drzwi do swojego apartamentu i wskazał na śpiącego na kanapie Igora.

- Nakarmiłem go przed kolacją.

Ewy nie interesowało, czy Igor jest nakarmiony czy nie. Pożegnała się i poszła do siebie. Zamknęła i zaryglowała drzwi, zapaliła papierosa i nalała sobie kieliszek wódki. Było zbyt późno, by dzwonić do Newmana, postanowiła zrobić to, kiedy Brazil pójdzie jutro rano do banku. Kiedy zadzwonił telefon, była przekonana, że to Newman, ale odezwał się Brazil.

- Nie zapomnij, że o ósmej jemy razem śniadanie.

- Oczywiście.

Huknęła słuchawką o widełki. A więc nic nie będzie z porządnego snu. Ze złości postanowiła się nie rozbierać. Padła na łóżko i natychmiast zasnęła. Sumienie jeszcze nigdy nie przeszkadzało Ewie Warner spać.

Przy śniadaniu Brazil jadł, jakby miał mnóstwo czasu, Ewa z trudem ukrywała niecierpliwość. Brazil był w znakomitym nastroju, bez przerwy gadał, kazał sobie kilka razy dolać kawy. Ewa paliła papierosa za papierosem, nie mogła się doczekać, by Brazil wreszcie poszedł do banku. Była niemal dziewiąta, kiedy wstał i kazał być gotową, jak wróci.

- Ile czasu cię nie będzie? - upewniła się.

- Dowiesz się, że wróciłem, zapukam do twoich drzwi.

Ewa wróciła do pokoju, zostawiła drzwi uchylone i zaczęła słuchać, co się dzieje na korytarzu. Gdy usłyszała, że Brazil zamyka drzwi, szybko wyszła. Stwierdziła, że musi zaryzykować telefon z pokoju, gdyby Brazil spotkał ją na Bahnhofstrasse, mogłaby mieć kłopoty.

- Proszę połączyć mnie z panem Robertem Newmanem. Oczekuje mojego telefonu.

- Obawiam się, że pan Newman się wymeldował.

- Poproszę w takim razie z recepcją.

- Recepcja.

- Podobno pan Newman się wyprowadził.

- Zgadza się, madame.

- To bardzo dziwne. Dokąd się udał?

- Nie wiem, madame.

- Odleciał samolotem, wsiadł do pociągu, pojechał samochodem?

- Nie wiem, madame.

- Wiedział, że mam dzwonić. Musiał zostawić nowy adres. Proszę sprawdzić.

- Przykro mi, ale nie zostawił nowego adresu. Nie mogę pani pomóc.

- Jest pan do niczego! - wrzasnęła Ewa i rzuciła słuchawkę. Zaczęła z wściekłością pakować walizkę, wcale nie zwracając uwagi, że bardzo gniecie drogie ubrania. - Niech cię cholera, Newman. Cóż, cena wzrosła do stu pięćdziesięciu tysięcy.

Uważnie schowała tylko jedno: fotokopie akt Tweeda, i to do torebki. Kiedy skończyła, usiadła i zaczęła przeglądać magazyn mody - szukała czegoś, co sobie teraz kupi.

Tweed siedział w samolocie i spokojnie czytał książkę. Newman zajmował miejsce po drugiej stronie przejścia i przeglądał najnowsze wiadomości.

- Marow zamknął Rosję jak puszkę. Zakazano odpływania statkom z Władywostoku i Murmańska, nowa tajna policja - MOVAK - pa­trolowała ulice Moskwy i większych miast, rozprawiając się z mafią. Rozwiązano Dumę i zapowiedziano nowe wybory, ale nie podano ich daty.

Butler siedział w fotelu Brazila - najwygodniejszym na pokładzie - i zasypiał. Nield pilnował go i równocześnie czytał gazetę. Paula siedziała przed Tweedem, też z książką. Pod drugiej stronie przejścia, na jej wysokości, siedział Philip. Kiedy zobaczyła, że wpatruje się w przestrzeń za oknem, przysiadła się do niego.

- Myślisz o Ewie? Czy lepiej nie pytać?

- Boże, skąd! To znaczy, jeżeli chcesz, to pytaj. Myślałem o Jean. Kiedy poprzednio przejeżdżałem przez Valais, było to z Jean i wracaliśmy z wakacji w Weronie. Było tam wspaniale, Jean kochała Weronę. Byliśmy też dzień w Wenecji. Wracaliśmy pociągiem z Mediolanu i przejechaliśmy przez Valais po zmroku, nic więc właściwie nie widzieliśmy. Jechaliśmy do Genewy, na kir royal w Les Armures.

- Miłe wspomnienia.

- Tak. - Philip odwrócił głowę i przeprosił, że musi iść do toalety.

Z kabiny pilotów wyszedł Marler. Jak zwykle aktywny, nie mógł usiedzieć na miejscu. Przeszedł na tył samolotu i wrócił do kokpitu. Po chwili wrócił i stanął przy Tweedzie.

- Pilot mówi, że Brazil właśnie przyjechał. Z kobietą. Wsiadają do samolotu, mają odlecieć o jedenastej. Cel: Bournemouth.

- Jak ten czas mija. - Tweed spojrzał na zegarek i zaskoczony stwierdził, że zbliża się jedenasta.

- Zaczynamy - powiedział Newman. - Podejrzewam, że zaczyna się ostatni rozdział długiej historii.

50.

Ponieważ nie było Jose, Brazil sam wprowadził Igora na pokład. Pies uwielbiał latać samolotem. Usiadł w swoim ulubionym fotelu i zaczął wyglądać na zewnątrz. Brazil przywiązał smycz do poręczy fotela. Wyszedł po walizkę, poczekał, aż Ewa zaniesie swoją do środka, i wrócił do samolotu. Odsunięto schodki, wycie silników zaczęło narastać.

- Wziąłeś pieniądze z banku? - spytała Ewa.

- Kto powiedział, że miałem brać pieniądze? - powiedział Brazil klepiąc leżącą na jego kolanach aktówkę. - To dokumenty - skłamał. W środku był milion franków szwajcarskich w banknotach o dużym nominale.

Ewa nie uwierzyła w jego słowa, zapaliła papierosa i wydmuchała kółko dymu. Pojawił się steward.

- Dla mnie podwójna wódkę! - zawołała Ewa.

- Czy nie jest trochę za wcześnie? - spytał Brazil.

- Nigdy nie jest za wcześnie.

Odrzutowiec uniósł się nad ziemię i pognał w chmury. Po chwili przebił ich pokrywę i kadłub oświetliło jaskrawe słońce.

- Będziesz miał kłopoty z Igorem - stwierdziła Ewa. - Nie pozwolą ci go wwieźć do Anglii bez półrocznej kwarantanny.

- Wsadzę go przed lądowaniem do specjalnie spreparowanej skrzyni. Górna ładownia jest pełna skrzynek szwajcarskiej czekolady na wypadek kontroli celnej, ale jeszcze nigdy nie kazano mi jej otwierać. Na Bournemouth wiedzą, kim jestem, i że premier jest moim przyjacielem.

- Gdzie jest, do cholery, moja wódka?! Powinieneś zatrudniać ludzi, którzy znają się na swojej robocie! - W tym momencie pojawił się steward ze szklaneczką z potrójną wódką. Ewa rozpromieniła się. - Przynajmniej pamiętałeś, że ma być porządna!

- Następna będzie gotowa natychmiast, jak madame sobie zażyczy.

- Kiedy wylądujemy, będzie już na nas czekać samochód - powiedział Brazil. - Pojedziemy prosto do Greemdlle Grange.

- Mam nadzieję, że zadzwoniłeś i kazałeś służącym posprzątać.

- Zadzwoniłem. Mam nadzieję, że dobrze zrozumieli datę.

- Jeśli nie, nie licz na mnie. Nie zostałam najęta na fizyczną.

- Oczywiście, byłoby to marnotrawstwo twoich innych talentów.

- Czy to ma być komplement? - Ewa zdążyła już wypić trzy czwarte szklaneczki i uznała, że najwyższy czas, by znów pojawił się steward.

- Oczywiście. Wielki komplement dla wyjątkowej kobiety.

- Steward! - wrzasnęła. - Poproszę o powtórkę, ale w rekordowym tempie.

Steward uśmiechnął się i odszedł. Zastanawiał się, czy jeżeli Brazil będzie częściej podróżował z tą kobietą, nie powinien zmienić pracy.

- Patrz, to jeden z najpiękniejszych widoków na świecie. Nie ma nic takiego w Ameryce, gdzie ludzie sądzą, że mają wszystko największe i najlepsze.

Ewy nie interesowały widoki. Brazil patrzył na Jungfrau, która była piękna, ale nie tak imponująca jak Kellerhorn. Samolot przyspieszył i ruszył ku Francji, a Brazil pozbył się myśli o Valais.

Kiedy wieża porozumiała się z pilotem, Szwajcar wyszedł do kabiny i zbliżył się do Tweeda.

- Przykro mi, ale możemy lecieć najwcześniej za pół godziny. Przed­tem wszystkie korytarze są zajęte. Samolot przed nami odleciał dokładnie o jedenastej.

- Trudno, rozumiem, że wieża ma swoje zasady.

- To znaczy, że będziemy musieli starać się jak cholera, by złapać Brazila - stwierdził Newman, gdy pilot wyszedł.

- Niekoniecznie - odparł Philip. - Mam pomysł.

- Jaki? - spytała Paula.

- Poczekajcie. Zobaczymy, jak sprawy się rozwiną, kiedy dolecimy. - Wyjął z nesesera mapę Dorset i zaczął ją studiować.

- Myślałam, że znasz już Dorset jak własną kieszeń - zdziwiła się Paula.

- Chciałem tylko coś sprawdzić.

- W związku z twoim tajemniczym planem?

- Może.

- Anglio, piękna Anglio - powiedział Brazil wyglądając przez okno. Odrzutowiec schodził do lądowania na lotnisku Bournemouth.

- Mam nadzieję, że samochód już czeka - stwierdziła Ewa.

- Joseph ma wolne.

- To będzie inny kierowca.

- Właśnie na niego patrzysz - powiedział Brazil odwracając się z fo­telem.

- Chcesz powiedzieć, że ty będziesz kierować?

- Może powinienem ci przypomnieć, że mam zdany kurs jazdy dla zaawansowanych.

- Ja pojadę. Też dobrze prowadzę.

- Może potem. Choć przy jeździe przez Corfe to i tak króciutka wycieczka.

- Drogi są zalane wodą. Widziałam przez iluminator. Musiało mocno padać, cała okolica przypomina jezioro.

- Lądujemy.

Pilot wylądował bardzo łagodnie, objechał pas i zatrzymał się. Po minucie nad kabiną pilotów zapaliło się zielone światełko. Ewa wysiadła pierwsza, Brazil kazał wezwać tragarza do swoich dwóch walizek. Sam wziął spreparowaną skrzynię z czekoladkami, w której tuż przed lądo­waniem schował Igora.

- Słodyczki dla przyjaciółek? - zażartowali celnicy, kiedy mijał ich w hali przylotów.

- Cóż, tak bywa, jeśli tyle się ich ma.

Piętnaście minut później Brazil zatrzymał się na poboczu i wypuścił zaspanego psa ze skrzyni. Zdenerwował się, kiedy dojechali do promu - wielki napis głosił: PROM NIECZYNNY DO CZWARTKU. Brazil klnąc wysiadł i zapytał robotnika w żółtej kurtce:

- Co się stało?

- Wpływający frachtowiec zawadził o prom. Zaciągnięto go do na­prawy do zatoki Shell. Dokąd pan jedzie?

- Do Corfe.

- Jedyna droga przejezdna przez Wareham. Ale i tam wpakuje się pan w kłopoty. Roboty drogowe. Zajmie panu wieczność - powiedział robot­nik z zadowoleniem

- Dziękuję za ostrzeżenie. Ciekawe, dlaczego ludzie uwielbiają przeka­zywać złe wieści? - mruknął wsiadając do samochodu.

- Ponieważ ludzie niskiego pochodzenia lubią dać prztyczka w nos bogaczom w drogich limuzynach - odparła Ewa. - Chciałabym się napić. Moglibyśmy zatrzymać się przy tamtym hotelu? - zapytała wskazując palcem.

- Nie, nie moglibyśmy. Musimy jechać.

- Ale nie musisz być przy tym tak chamski.

- Nigdy więcej się tak do mnie nie odzywaj!

Wieża na Kloten dotrzymała słowa, dostali pozwolenie na start dokładnie po półgodzinie. Tweed poszedł porozmawiać z Butlerem, steward zaczął podawać kawę i kanapki. Kiedy podał im filiżanki z chińskiej porcelany, Tweed z niechęcią pomyślał, że Brazil nie żałuje sobie luksusu.

- Harry, rozmawiałem z wieżą na Bournemouth i przygotowali dla ciebie samochód.

- Tylko nie znowu karetkę!

- Powiedziałem „samochód". Zawiezie cię do domu, żebyś odpoczął. Pojedziesz z Nieldem. Za dwa dni przywiezie cię do Londynu. Masz w sobie kulę.

- Już nie. Doktor w Zurychu powiedział, że powinienem jak najwcześ­niej zacząć łagodne ćwiczenia.

- Świetnie. Przejdź się na spacer brzegiem morza.

- Sam mogę zawieźć Pete'a do Londynu, i to od razu!

- To rozkaz. Za dwa dni, i to Pete będzie kierował!

Kiedy Tweed wrócił na miejsce, by coś zjeść, podszedł do niego Newman.

- Bez Butlera i Nielda będzie nas za mało - szepnął. - Należy się spodziewać, że Brazil ma w Greenville Grange następną bandę.

- Poradzimy sobie. Wracaj na miejsce i jedz. Nie wiadomo, kiedy będziemy jeść następny raz.

Kiedy Newman odszedł, zbliżył się Marler. Miał przewieszoną przez ramię torbę. Nachylił się nad Tweedem i cicho powiedział:

- Myślę, że bez względu na to, co nas czeka, nie powinniśmy się zbytnio martwić. Zostało nam dość broni, musimy tylko przejść czysto przez kontrole.

- Nie afiszuj się z nią zbytnio przy lądowaniu. - Marler odszedł, Tweed poklepał Paulę po ramieniu i kazał coś zjeść.

51.

Po wylądowaniu Tweed osobiście dopilnował, by Butler wsiadł do przygotowanego samochodu i odjechał. Samochód był z kierowcą, więc także Nield usiadł z tyłu. Kiedy odjechali, Marler wskazał na czekające dwa terenowe landrovery.

- Zamówiłem je, jak zaproponowałeś - powiedział. - Załatwię papie­rki i możemy ruszać.

Tweed poszedł porozmawiać z kontrolerem na wieży. Mimochodem wspomniał, że Jim Corcoran, szef ochrony Heathrow, jest jego przyjacie­lem, bez trudu więc uzyskał potrzebne informacje. Wrócił do swoich ludzi i przekazał, że Brazil trzy kwadranse temu odjechał z lotniska z kobietą. Ruszyli - w pierwszym samochodzie Philip, Tweed i Paula, w drugim Marler i Newman. Gdy dojechali do nieczynnego promu, Tweed wydął wargi i po chwili powiedział:

- Trudno, jedźmy przez Wareham. Nie mamy wyboru.

- Zajmie to wam kilka godzin - powiedział ten sam robotnik, który przed chwilą wyjaśnił Brazilowi, co się stało z promem.

Philip kazał wsiadać i kiwnął na Marlera, by jechał za nim. Ruszył wąską drogą wzdłuż brzegu. Po chwili siedzący z tyłu Tweed nie wy­trzymał.

- Może powiesz nam, co zamierzasz?

- Kiedy byłem z Ewą na Lyman's Tout w noc pożaru, zauważyłem, że jest tam stare betonowe nabrzeże. Jeżeli udałoby nam się wynająć łódź, wodą dostaniemy się do Greemdlle Grange znacznie szybciej niż samo­chodem.

- Wodą? - Tweed był przerażony. Nienawidził wody.

- Weź to - mruknęła Paula coś mu podając. - To na chorobę morską, już kiedyś brałeś. Łykaj i nie dyskutuj.

- Jesteś pewien, że łodzią dostaniemy się szybciej na miejsce?

- Na sto procent. Sprawdziłem to na mapie w samolocie. Mam pozwolenie na pływanie łodzią, z Jean sporo żeglowaliśmy.

Za drogowskazem PRZYSTAŃ zjechał w boczną drogę. Kiedy doje­chali, Tweed mruknął:

- Morze wygląda na wzburzone.

- To tylko drobne falki - zapewnił Philip.

- Chyba już kiedyś coś takiego słyszałem i wcale mi się nie spodobało.

- Tabletki zaczną działać, nim wejdziemy na pokład - szepnęła Paula.

Philip spierał się z Newmanem i Marlerem, przekonywał ich, że wie, co robi. Ponieważ Marler też znał się na żeglarstwie, ustalili, że w razie czego pomoże Philipowi. Potem zaczęli wybierać jednostkę. Tweed i Paula poszli na nabrzeże - nawet w osłoniętym basenie widać było „drobne falki". By odwrócić uwagę od czekającej go katorgi, Tweed zaczął mówić.

- Brazil to dziwny człowiek. Zmienił bieg historii świata, a jego nazwisko nigdy nie pojawi się w książkach do historii. Jestem pewien, że zdaje sobie z tego sprawę.

- W takim razie dlaczego to zrobił?

- Na pewno nie dla sławy.

- Wygląda na to, że sprawia mu przyjemność obcowanie z wielkimi tego świata. Prezydentami, premierami.

- Sądzę, że po prostu sprawdzał, kto rządzi światem, i był oburzony brakiem kompetencji na najwyższych szczeblach.

- Ale przecież jest tak bezlitosny.

- Jeżeli chce się zmienić równowagę sił światowych, trzeba być bez­litosnym. Jest przedziwną mieszanką męża stanu i łotra. Moim zdaniem nie ma w nim zupełnie pychy i - w odróżnieniu od większości ludzi u steru władzy - myśli globalnie.

- Odniosłam wrażenie, że nie lubi nowoczesnej komunikacji.

- Na pewno masz rację. Ja też jej nie lubię. Najprostszą drogą do wywołania ogólnoświatowej katastrofy jest nadmierne zbliżenie ludzi. Każdy siedzi przed telewizorem i myśli, że ogląda wiadomości, ale tak naprawdę to jedynie ogląda sensacje i horrory, które nie zawsze mają wiele wspólnego z tym, co się dzieje na świecie. Ważne wiadomości są odrzucane, jeżeli nie towarzyszy im wstrząsający materiał filmowy. Tak zwany telewizyjny dział informacyjny to rozrywka - jeżeli tak można nazwać horrory, którymi stale nas karmi.

- Nie lubimy też telefonów komórkowych. Przynajmniej ja ich nie lubię.

- Nosząc ze sobą coś takiego nie ma się czasu na zastanawianie. Mnie denerwuje sama myśl, że można do mnie dzwonić, kiedy spaceruję. Brazil miał rację co do naukowców - nigdy nie zastanawiają się nad ewentual­nymi konsekwencjami tego, co robią.

Odwrócili się - biegł ku nim Marler.

- Znaleźliśmy coś pięknego. Kosztuje fortunę, ale zawiezie nas raz-dwa na miejsce.

- Już się nie mogę doczekać - z ironią powiedział Tweed.

Kiedy podeszli do łodzi, Paula z niepokojem popatrzyła na Tweeda. Philip i Marler wybrali duży, wysoki jacht motorowy z zamkniętym mostkiem. Philip uruchamiał silniki, Newman odwiązywał cumy.

- Tabletki już działają? - spytała Paula.

- Chyba tak.

- Wygląda na to, że są tu luksusowe kabiny. Myślę, że będziesz się tu dobrze czuć.

- Na pewno nie zejdę pod pokład. Po pierwsze, to bliżej wody, po drugie, chcę obserwować, co się dzieje. Idę na mostek.

- Jeśli czujesz się na siłach...

- Oczywiście!

Tweed pewnym krokiem ruszył przez trap i choć jachtem nieźle kiwało, nie złapał za reling. Newman wręczył jemu i Pauli po lornetce. Philip uruchomił silniki, Marler i Newman zrzucili cumy i wciągnęli trap. Tweed dotarł na mostek, kiedy Philip zaczął wypływać. Zaskoczony rozejrzał się wokół.

- Wygląda tu jak w boeingu 747 - powiedział cicho do Pauli.

- Nie martw się, nie wzniesiemy się w powietrze.

Minęli wyspę Brownsea - porośnięty drzewami masyw, wyglądający nie tyle na teren wypoczynkowy, co na Diabelską Wyspę - i wypłynęli z kanaru. Tweed trzymał się solidnego uchwytu, czekał, co nastąpi, kiedy znajdą się na otwartym morzu. Minęli zepsuty prom, na którym kręciło się kilku robotników. Wypłynęli na otwartą przestrzeń i Philip gwałtownie przyspieszył. Fale były potężne, ale skakali po nich jak piłka.

- To zatoka Studland - powiedział Philip, wyciągając do przodu rękę.

- Wiem - odparł Tweed. - W lecie gołe ciała leżą tu bark przy barku, a popatrz teraz.

Przed nimi rozpościerał się piaszczysty brzeg, wydmy zarastała rzadka karłowata roślinność. Widok określało najlepiej słowo: ruina.

- Nieźle nam idzie - odezwał się Philip. - Przed nami Old Harry Rocko.

Stojące pojedynczo wielkie kredowe skały wyglądały bardzo majes­tatycznie. Za nimi wznosiły się wzgórza Purbeck. Były niemal nagie i wyglądały naprawdę ponuro.

- Jeździłem po tych górach z Ewą - powiedział Philip. - Co za marnowanie czasu.

Paula zauważyła, że w jego tonie nie było śladu nostalgii. Obojętnie stwierdził fakt. Kiedy minęli kredowe skaty, zobaczyli Swanage. Z niektórych kominów unosił się dym, natychmiast porywany przez wicher. Po chwili Philip powiedział:

- To Durlston Head. Tam płyniemy. Musimy jeszcze tylko minąć St Alban's Head i będziemy na miejscu. Brazil musi zapłacić za tych, co zginęu: za Bena, barmana w Black Bear Inn, niewinnego Partridge'a, którego pomylił z Marchatem, Rico Savę, generała Stendale'a i jego syna. Nie mówiąc o zamordowanych bankierach. Tak, jeszcze za Karin i An­tona Marchatów. Musi spłacić długi.

Epilog

Brazil nie mógł się przebić przez roboty drogowe. Jeszcze nigdy nie widział tylu świateł, barier i utrudnień. Przed każdym jedno­kierunkowym odcinkiem zatrzymywało go czerwone światło. Ewa, której Brazil kazał się przesiąść do tyłu, stale narzekała, co jeszcze bardziej go drażniło. Ewa nie mogła znieść, że z przodu - obok swego pana - siedzi pies.

- Igor lubi oglądać widoki - wyjaśnił sprawę Brazil.

- Niech go cholera weźmie.

- Ty nigdy nie zwracasz uwagi na widoki. A może męczy cię brak alkoholu?

- Kieliszek by nie zaszkodził. Powinieneś wozić butelkę w samo­chodzie.

- Po to, żeby zatrzymał nas jakiś młody ambitny policjant i kazał mi dmuchać w balonik?

- Przecież nie pijasz, kiedy prowadzisz.

- Ale on może tego nie wiedzieć.

- Jeszcze nigdy nie widziałam w tej okolicy policjanta. A przejechałam tę okolicę wzdłuż i wszerz z Philipem Cardonem.

- Miło spędzaliście czas?

- Tak sobie. Uważaj - światło się zmieniło!

Jechali dalej kłócąc się. Kiedy skończyły się roboty drogowe, Brazil zjechał na bok, odwrócił się i powiedział ostrzegawczo:

- Jeśli się nie zamkniesz, zastanowię się, czy nie zerwać umowy z tobą.

- Jak chcesz. Wcale się tym nie przejmę.

Ruszyli dalej, wkrótce dotarli do drogi na Kingston. Ewa w dalszym ciągu nie przestawała narzekać i krytykować. Minęli Kingston i wjechali na drogę do Greenville Grange. Choć świeciło słońce, posiadłość wy­glądała ponuro.

- Nie widzę śladu życia. Okiennice pozamykane. Zdawało mi się, że służba miała przygotować dom na nasz przyjazd - powiedziała Ewa.

- Może pomyliły im się daty.

- W takim razie jedźmy na kolację do Priory w Wareham. Świetnie tam karmią.

- Bar też nie jest najgorszy, co?

- Przecież wiesz, jaki jest tam bar. Podobno nieraz tam jadłeś. Wracajmy.

- Najpierw się rozejrzę w sytuacji.

- Założę się, że nikogo tu nie ma.

- Zobaczmy.

Jacht minął St Alban's Head i pojawiło się przed nimi Lyman's Tout. Tweed obserwował przez lornetkę Greenville Grange, stojący na szczycie stoku jak dominująca nad okolicą strażnica. Paula też patrzyła w tym kierunku. Po chwili opuściła lornetkę i powiedziała ze zdziwieniem:

- Dziwne, ale nie ma świateł. Posiadłość wygląda na zamkniętą.

- Może jeszcze za wcześnie na zapalanie świateł - mruknął Tweed.

- Na moje oko dom stoi tak, że jakieś światło powinno się palić zawsze. Wygląda mi nawet na to, że pozamykane są wszystkie okiennice.

- Zaczekajmy, aż podpłyniemy bliżej.

Philip musiał użyć wszystkich umiejętności, by zapanować nad jach­tem. Blisko brzegu płynął silny prąd, który znosił ich z kursu. Zjawił się Newman i szybko ustalili kurs, jakim najlepiej będzie podpłynąć do nabrzeża.

- Dobrze widzę, że podjechał samochód? - spytała Paula, znów obserwując Greenville Grange przez lornetkę. - Objeżdża dom bardzo powoli. Nie widzę, kto jest w środku. Możemy trochę przyspieszyć? Czy nie powinnam prosić?

- Dla dam mamy zawsze szczególne względy - zażartował Philip. - Proszę bardzo.

Nawet nie otworzyli bramy! - zawołała Ewa. Brazil bez słowa wyjął kartę magnetyczną i wsunął ją w zamek na słupku. Brama powoli zaczęła się otwierać. - Na pewno nie ma tu ani jednego służącego!

- Niekoniecznie. Mogli zamknąć bramę i schować się do środka ze względów bezpieczeństwa.

- Wygląda tu jak w kostnicy.

- Objedźmy dom. Może robią kolację.

- To dlaczego nie ma straży?

- Przecież wszyscy pojechali do Europy. Trzeba będzie zatrudnić nowych strażników.

Brazil powoli objeżdżał dom. Wyjechali zza węgła i wiatr smagnął samochód. Podjechali bliżej skraju klifu i Brazil stanął.

- Co my tu robimy? - spytała Ewa.

- Widzisz jacht na morzu? Płynie w tym kierunku. Po drugiej stronie Lyman's Tout jest stare nabrzeże, skąd na górę prowadzi ścieżka. Musimy się dowiedzieć, kto jest na pokładzie. - Sięgnął do schowka po lornetkę. - Weź ją i podejdź do skraju klifu. Może uda ci się rozpoznać kogoś na pokładzie.

- Ale ta lornetka jest do niczego.

- Wystarczy. Tę silniejszą zgubiłem.

- Jak chcesz. Nawet na kolację w Priory muszę zapracować. Dom pusty.

Kiedy Ewa szła ku krawędzi, Brazilowi przemknęły przez głowę zdania z kasety, którą nagrał Gustav. Zamierzała sprzedać go za sto tysięcy funtów. Poza tym Brazil ani na sekundę nie uwierzył, że Gustav sam wpadł na pomysł, by zastrzelić Tweeda. Ktoś musiał mu to zasugero­wać, może nawet przekazać pochodzący niby od niego rozkaz. Nietrudno się było domyślić, kogo byłoby na coś takiego stać. Ewa doszła do skraju klifu, spojrzała w dół i szybko cofnęła się kilka kroków. Przyłożyła lornetkę do oczu.

- Niech go cholera - mruknęła pod nosem. - Od razu wiedziałam, że te szkła są do kitu. Teraz będę musiała czekać, aż podpłyną bliżej.

Brazil wyjął czarną rękawiczkę i założył ją. Igor natychmiast zastrzygł uszami. Brazil wskazał palcem na stojącą plecami do nich Ewę i otworzył drzwi. Pies wyprysnął z samochodu. W odróżnieniu od Szwajcarii, gdzie zepchnął w przepaść Jose, tu nie biegł jednak po śniegu, lecz po twardej ziemi i Ewa - przy jej doskonałym słuchu - zorientowała się, co się dzieje. W ostatniej chwili padła płasko na ziemię i Igor, który właśnie skoczył w górę, pofrunął jak wystrzelony z katapulty za krawędź. Po kilku sekundach daleko w dole spadł na zalewane morzem skały. Ewa wstała, skoncentrowała się i ruszyła w kierunku samochodu. Otworzyła torebkę i sięgnęła do środka. Kiedy doszła do samochodu, Brazil otworzył jej drzwi.

- Wsiadaj. To ostatni owczarek alzacki, jakiego kupiłem.

- Ty łobuzie!

Z tym okrzykiem Ewa skierowała prosto w twarz Brazila pojemnik z gazem łzawiącym i nacisnęła z całej siły przycisk. Kiedy zawył i zasłonił dłońmi oczy, trzasnęła drzwiami, obeszła samochód, otworzyła drzwi od strony Brazila i przesunęła dźwignię automatycznej skrzyni biegów na pozycję JAZDA. Zatrzasnęła drzwi i zaparła się z całych sił w samochód. Auto drgnęło i ruszyło w dół. Brazil gorączkowo szukał klamki, ale nie mógł jej znaleźć. Ewa sadystycznie się uśmiechnęła.

W tym samym momencie spojrzała w dół i stwierdziła, że zatrzasnęła drzwi razem z połą własnego płaszcza. Samochód nabierał rozpędu i porwał ją za sobą. Upadła na ziemię. Wyciągnęła rękę, by rozerwać płaszcz, ale materiał był mocny. Samochód wlókł ją ze sobą, nagle z przerażeniem zobaczyła skraj klifu. Kiedy przednie koła wyjechały za krawędź skały, samochód uderzył w wystający podłużny głaz i zawisł na nim. Ewa od pasa w górę wisiała nad przepaścią, patrzyła prosto w stumetrową głębię. Samochód kiwał się na głazie, klif trafiła potężna fala i pył wodny doleciał na samą górę klifu, spryskał Ewie twarz.

- Co tam się dzieje? - spytał Philip. - Widzę niewyraźnie, że nad krawędzią wisi samochód.

- To może być samochód Brazila - rzekł Tweed.

- Czy też widzisz, że..: - zaczęła Paula, kuksaniec od Tweeda sprawił, że przerwała w pół słowa. Wskazał na plecy Philipa i pokręcił głową.

Oboje widzieli każdy szczegół, z przerażeniem na twarzy Ewy włącz­nie. Tweed uważał, że należało tego oszczędzić Philipowi. Jacht był jeszcze dość daleko od brzegu i Philip walczył o utrzymanie optymalnego kursu, pozostała czwórka uważnie obserwowała rozgrywający się na szczycie klifu dramat.

Samochód powoli bujał się na głazie. Ewa szarpała się jak wściekła i przód wozu uniósł się. Spojrzała w dół i zrozumiała, że jeśli nawet uda jej się uwolnić, spadnie w przepaść. Przód samochodu zaczął opadać. Brazil, który zaczął trochę widzieć na jedno oko, w mig zrozumiał, co się dzieje. Znalazł klamkę, ale przytrzaśnięty płaszcz blokował drzwi. Przód samo­chodu opadał dalej w dół.

Ewa poczuła gwałtowne szarpnięcie i domyśliła się, że stało się coś ostatecznego. Samochód ześlizgiwał się z podpierającej go skały. Szarpnął gwałtownie do przodu, na chwilę zwolnił, gdyż w wystający głaz uderzyła tylna oś, ale to nie wystarczyło, by go zatrzymać. Przed oczami Ewy znów mignęła przepaść i morze w dole. Straciła przytomność.

Nabierając coraz większej prędkości, samochód runął w dół. Uderzył w wystającą spod powierzchni morza skałę i w tym samym ułamku sekundy w klif trafiła potężna fala, rozpryskując wodę do połowy wyso­kości urwiska. Kiedy chmura wody opadła, samochodu nie było. Morze pochłonęło kolejną ofiarę.

- Philipie, wracajmy do Poole Harbour - powiedział Tweed, kiedy opuścił lornetkę.

- Samochód zatonął?

- Zatonął.

- Kto był w środku? Co się stało?

- W środku był Brazil. Moim zdaniem zawiodły go hamulce. Paulo, chodź ze mną, musimy zamienić słówko z Newmanem i Marlerem.

Philip zaczął zmieniać kurs, jachtem mocno rzucało. Wiatr wył jak potępieniec. Tweed zapędził wszystkich do kabiny.

- Widzieliście, co się stało. Philip widział tylko samochód. Powiem mu, kiedy będzie trzeba, że z Brazilem w samochodzie była Ewa. Wiem, że nic już do niej nie czuje, ale nie ma sensu go denerwować. Rozumiemy się? - Wszyscy oczywiście się zgodzili. Tweed zaproponował, by zostali w kabinie, póki nie dotrą do portu. Paula stwierdziła, że to świetny pomysł, i udała się na mostek dotrzymać Philipowi towarzystwa. Kiedy wyszła, Tweed włączył radio.

Agencje informują, że generał Marow zaproponował spotkanie na szczy­cie w Wiedniu. Prezydent Stanów Zjednoczonych wyraził zgodę, podobnie premier Wielkiej Brytanii, kanclerz Niemiec i prezydent Francji. General Marow został upoważniony przez prezydenta Rosji do prowadzenia negoc­jacji w jego imieniu.

Tweed wyłączył radio i gorzko się uśmiechnął.

- A więc po pierwsze - Marow znów zrobił z Rosji mocarstwo, po drugie - do niego należy władza. Możemy mieć w przyszłości bardzo dużo pracy. Co się stało z Archiem? - spytał Tweed Marlera.

- Kiedy zobaczył koniec „Machiny", zniknął. Jak zwykle. Zgłosi się prędzej czy później.

- A Keith Kent przyśle mi słony rachunek.

- Zadzwonił do mnie do Elite i powiedziałem mu, że nie ma już nic dla niego do roboty - stwierdził Newman. - Obiecał przysłać numer swojego konta. Przybijamy.

Wysiedli i zaczekali, aż Philip odda jacht i załatwi formalności. Kiedy wsiadali do samochodów, Paula wzięła go na bok.

- Philipie, chyba nie zamierzasz wracać sam do tego wielkiego, pustego domu?

- Dlaczego nie? Przecież to mój dom.

156



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Colin Forbes Tweed 20 Komórka
Colin Forbes Syndykat zbrodni
Colin Forbes Rok zlotej malpy
Colin Forbes Śmierć w banku Main Chance
Colin Forbes Burza krwi
Colin Forbes Podwójne Ryzyko
Colin Forbes Podwójne ryzyko
Colin Forbes Siostry
Colin Forbes Rok złotej małpy
Colin Forbes Podwójne ryzyko
Colin Forbes Podwojne ryzyko
Colin Forbes Na szczytach Zervos
COLIN FORBES Syndykat zbrodni
Colin Forbes Kamuflaz
COLIN FORBES Siostry
COLIN FORBES Kociol
!Colin Forbes Śmierć w banku Main Chance
Forbes Colin Tweed 17 Przypływ

więcej podobnych podstron