Forbes Colin Tweed 17 Przypływ


Colin Forbes

PRZYPŁYW

PRZEŁOŻYŁA MARIA GĘBICKA - FRIC

Tytuł oryginału: This Sinister Tide

Dla mojego wydawcy, Suzanne

Prolog

Ciemna fala, niosąc na grzbiecie nieruchome ciało rybaka, wdzierała się w ujście rzeki na północ od Dartmoor. Noc była chłodna. Sierp księżyca rzucał bladą poświatę na przemoczoną, bezwładną postać.

- Ten człowiek nie żyje - oznajmiła ponuro Paula Grey. - Sam zobacz.

Podała noktowizor stojącemu obok Tweedowi. Oboje stali przy kamiennym falochronie w Appledore, starym mieście leżącym nad szerokim, wspólnym ujściem rzek Torridge i Taw. Na drugim brzegu w świetle księżyca połyskiwały bielone ściany niewielkich zabudowań Instow.

- Tak, nie żyje - potwierdził Tweed. - Przypływ niedługo wyrzuci go na plażę.

- Pewnie wypadł z kutra rybackiego gdzieś na morzu - wysunął przypuszczenie nadinspektor Roy Buchanan ze Scotland Yardu. - Nadal zastanawiam się, po co mnie tu wezwałeś.

- Już ci mówiłem, Roy - warknął Tweed. - Z powodu wiadomości, która dotarła do kwatery głównej SIS w Londynie. Wiadomości od tego geniusza zła, doktora Goslara.

- Zapewne to jakiś kawał...

Buchanan, wysoki, chudy, po czterdziestce, nie skończył mówić, gdy po schodach prowadzących z plaży wbiegł Bob Newman, znany korespondent zagraniczny. Zwrócił się do Tweeda, zastępcy dyrektora SIS i człowieka, z którym pracował od wielu lat.

- Dzieje się coś bardzo dziwnego. Wypływają ławice martwych ryb. Leżą na całej plaży, łososie, śledzie i makrele, o ile się nie mylę. Przypuszczam, że coś je zatruło.

- Na pewno się mylisz. - Buchanan podniósł do oczu swoją lornetkę noktowizyjną i omiótł plażę na dole. - Cholernie dziwne. Masz rację. Zasłały już całą plażę.

- A bliżej morza plącze się jakiś facet o podejrzanym wyglądzie. Ma kamerę wideo i wszystko nagrywa - dodał Newman. - Ciekawe, po co.

- Co w nim dziwnego? - zapytał inspektor Crake.

Crake, krępy mężczyzna w wyświechtanym płaszczu, stał obok Buchanana. Jak Tweed, był spokojny i trzymał ręce w kieszeniach.

- Jego ubiór - odparł Newman. - Wystroił się w myśliwski kapelusz i długą kraciastą marynarkę. Jest dość wysoki i chudy, ma kościstą twarz. I bez przerwy lata z miejsca na miejsce.

- To musi być nasz lokalny reporter, Sam Sneed - poinformował ich Crake. - Ma ambicje podłapać jakiś bombowy temat i przejść do prasy krajowej. Cholernie mu zależy na wypłynięciu na szerokie wody.

- Jesteś tutejszy? - zapytał Tweed i sam sobie udzielił odpowiedzi: - Oczywiście. Orientujesz się może, gdzie mieszka ten Sneed?

- Tak. Przy Pendels Walk, pod numerem czwartym. To w Appledore, w labiryncie brukowanych uliczek.

- Teraz płynie martwa foka - wtrąciła porywczo Paula, przyciskając lornetkę do oczu. - Tak, jestem pewna, to foka. Do licha, skąd się tu wzięła?

- Żyją na Lundy Island - wyjaśnił jej Crake. - Panno Grey, chyba ma pani rację. To coś na grzbiecie fali wygląda jak foka. Nic z tego nie rozumiem.

- To straszne - westchnęła Paula. - Popatrzcie na plażę. Jest dosłownie zasłana rybami.

- Dzieje się coś bardzo groźnego - mruknął ponuro Tweed. - Wyczuwam obecność doktora Goslara. Musimy pobrać próbki morskiej wody.

Buchanan odwrócił się do wysokiego mężczyzny o nieruchomej twarzy, swojego asystenta, sierżanta Wardena. Wydał zwięzłe, jasne instrukcje.

- Warden, mamy w samochodzie hermetyczne pojemniki. Przynieś je i pobierz próbki wody morskiej. Załóż gumowe rękawiczki. Pójdę z tobą do samochodu, spróbuję skontaktować się z pogotowiem. Woda zaraz wyniesie tego rybaka na plażę...

- Przydadzą się okazy martwych ryb - zawołał za nimi Tweed. - Fokę też należało by zabrać.

- To morze śmierci - wyszeptała Paula.

- Odnoszę podobne wrażenie - przyznał Tweed. - Ciekawe, parę minut temu słyszałem silnik wypływającej w morze łodzi motorowej.

- Ja też słyszałam warkot.

Zapadła cisza, ciężka i niepokojąca, przerywana jedynie szumem fal łamiących się na brzegu. Tweed zerknął w stronę otwartego morza. Nie było na tyle wzburzone, żeby rybak mógł wypaść za burtę, a jeśli już, to czemu nie próbował dopłynąć do brzegu?

Ciało rybaka szorowało po piasku. Niedługo później parę metrów dalej fale wyrzuciły fokę. Żadna z ofiar nie dawała znaku życia. Po chwili schodami, z których wcześniej korzystał Newman, wbiegł chudy zwinny mężczyzna. Przyciskając do piersi jakiś duży przedmiot, nie oglądając się w ich stronę, popędził promenadą i zniknął w Appledore.

- To Sam Sneed. Biegnie, jakby diabeł deptał mu po piętach - skomentował Newman. - Skąd ten pośpiech?

- Powinniśmy jak najszybciej złożyć wizytę na Pendels Walk - zadecydował Tweed. - Jak tam trafić? - zapytał Crakea.

- To powinno wam pomóc.

Crake wyjął z kieszeni złożony arkusz papieru. Narysował coś na nim piórem i podał go Tweedowi.

- Ogólny plan Appledore. Można dostać u każdego sprzedawcy gazet. Zaznaczyłem krzyżykiem siedzibę Sneeda. Stary dom. Mieszka tam z siostrą, Agnes.

- Dziękuję.

- Mamy posiłki - powiadomił Crake. - Każę odgrodzić taśmą tę część promenady. Scena przestępstwa i tak dalej.

- Myśli pan, że to przestępstwo? - nacisnęła Paula.

- Nie mam pojęcia. Tajemnicza sprawa. W domach za nami zapalają się światła. Nie chcę, żeby na nabrzeżu zaroili się łowcy sensacji. Pójdę poinstruować ludzi...

Z prawej strony nadjechał wóz policyjny, z którego wysiadło czterech mundurowych. W ciągu paru minut policyjne taśmy odcięły wstęp na tę część promenady. Newman na ochotnika zgłosił się do pomocy przy pobieraniu próbek. Tweed przypomniał mu o założeniu gumowych rękawic, które korespondent zawsze nosił przy sobie. Obaj mężczyźni zeszli na plażę.

Warden napełniał wodą duże pojemniki, a Newman zbierał zdechłe ryby. Wkładał je do przyniesionych przez sierżanta worków z przezroczystej folii.

Buchanan zakończył rozmowę przez telefon i wrócił do falochronu.

- Miałem szczęście - powiedział do Tweeda. - Parę ambulansów wyjechało na wcześniejsze wezwania. Okazało się, że były fałszywe. Pojawią się tutaj lada chwila.

- Fałszywe wezwanie? - powtórzył ostro Tweed. - Masz jakieś bliższe informacje?

- Nie. Dyspozytor wspomniał coś o złym połączeniu, zniekształconym głosie rozmówcy.

- To by pasowało - mruknął Tweed, ale nie próbował wyjaśnić swojej uwagi.

- Jakiś duży samochód nadjeżdża z prawej strony - zameldowała Paula.

Wszyscy spojrzeli we wskazanym kierunku. Nabrzeżem jechał powoli Daimler o przyciemnionych szybach. Nie zatrzymał się, kiedy dotarł do taśmy. Po prostu ją przerwał. Buchanan popędził za nim, gdy zerwał drugą taśmę. Nadinspektor zaczął tłuc pięścią w okno i wreszcie samochód zatrzymał się, z silnikiem na jałowym biegu. Po chwili ruszył dalej i zniknął.

Buchanan wrócił z wyraźnie wzburzoną miną.

- Czemu go puściłeś? - zapytał go Tweed.

- Miał dyplomatyczne tablice. Szofer powiedział, że jego pasażer śpieszy się na pilną konferencję. Nie można zmusić do wyjścia człowieka, który siedzi w dyplomatycznym wozie.

- Widziałeś go?

- Tak i nie. Odniosłem wrażenie, że to facet z Bliskiego Wschodu. Ale przyciemniona szyba oddzielająca pasażera od kierowcy była podniesiona. Widziałem go niewyraźnie. Potem ona powiedziała, że jej pasażer ma pilne spotkanie. Musiałem ich puścić.

W głosie Buchanana pobrzmiewało rozdrażnienie. Wściekał się, że tyle osób znajduje się poza jego zasięgiem - wszyscy chronieni immunitetem dyplomatycznym.

- Ona? - powtórzył Tweed. - Prowadziła kobieta?

- Tak. Całkiem niezła, choć widziałem ją tylko przez chwilę. Miała ciemne, zachodzące na skronie okulary. I włosy czarne jak smoła.

- Kobieta? - zapytał ostro Tweed. - Jesteś pewien?

- Całkowicie. Schowała włosy pod dużą czapką z daszkiem, ale parę kosmyków wysmyknęło się na karku - dostrzegłem je w świetle ulicznej latarni. Czemu tak się dopytujesz?

- W jakim była wieku?

- Trzydzieści parę, może czterdzieści lat.

- Interesujące. W dawnych czasach doktor Goslar miał młodą asystentkę.

- Chyba nie sugerujesz, że to on był pasażerem? Jak on wygląda?

- Nie mamy pojęcia. Najmniejszego. Przyjechały dwa ambulanse. Sanitariusze są już na plaży. Zabiorą ciało rybaka - jeśli nie żyje. Niech do drugiej karetki zapakują fokę.

- Chyba żartujesz. Po co? Poza tym, foki są ciężkie i śliskie.

- Na pewno znajdzie się jakaś płachta, żeby ją owinąć. A ludzi do dźwigania nie brakuje... - urwał, gdy jeden z sanitariuszy wbiegł po schodach i zameldował, że rybak nie żyje.

- Ciało i foka muszą zostać przewiezione prosto do Charlesa Saafelda - podjął Tweed. - Jak wiesz, to najlepszy anatomopatolog w kraju, a zapewne i na świecie. Jest również wybitnym biofizykiem i profesorem bakteriologii. To prawdziwy geniusz.

- Mam rolkę płótna w radiowozie - wtrącił Crake. - Idealnie czystą, jeszcze nieużywaną. To będzie trudne, ale zapakujemy fokę do karetki.

- Zróbcie to, proszę - przynaglił Tweed. - Pojemniki z próbkami wody też muszą jechać do Saafelda.

Paula trąciła go łokciem.

- Zaczyna się odpływ. Fale nie wdzierają się daleko w głąb plaży.

- W takim razie pobierzemy więcej próbek wody - zadecydował Tweed.

- Po co? - zaciekawił się Buchanan.

- Ponieważ w tej sprawie jest coś dziwnego i złowieszczego.

- Da się zrobić - powiedział Warden, który właśnie wrócił z Newmanem po umieszczeniu próbek w najbliższym ambulansie. - Mamy mnóstwo zapasowych pojemników.

- Nie musisz mnie o nic pytać - wtrącił ironicznym tonem Buchanan. Ostatecznie jestem tylko twoim zwierzchnikiem. Dobra, zajmij się tym. - Popatrzył na Tweeda. - Nie mam pojęcia, do czego zmierzasz.

- Ja też nie. Kluczem będzie to, co odkryje Saafeld. O ile odkryje cokolwiek.

Buchanan wzniósł brwi, a potem odszedł z Crakeem, aby przejąć nadzór nad operacją. Tweed został z Paulą i Newmanem, który ostrożnie zdjął gumowe rękawiczki i wsunął je do worka na próbki. Przez parę minut stali w milczeniu.

Był koniec marca. Nocne powietrze przejmowało chłodem. Paula spojrzała na dwie rzeki łączące się przy ujściu. Ostatnio dużo padało. Obejrzała się na stłoczone domy z ciemnoszarego kamienia, niewielki hotel. Pusty deptak ginący w ciemności. Widok na maleńkie Instow po drugiej stronie ujścia był dużo weselszy. Nowoczesne zabudowania z tej odległości wyglądały jak domki z klocków, a bielone ściany połyskiwały w blasku księżyca.

- Co dalej? - zapytała, zasuwając wiatrówkę pod samą szyję.

Zerwała się zimna bryza. Paula spojrzała w lewo, w kierunku morza. Jego powierzchnia brzuszyła się lekko w miejscu, gdzie słona woda spotykała się z rzeczną, wylewającą się z ujścia. Newman zbiegł na plażę, żeby sprawdzić, czy zgodnie z zaleceniem Tweeda pobrano nowe próbki morskiej wody. Po powrocie zameldował, że ludzie spisują się doskonale.

- W takim razie pójdziemy zamienić parę słów z panem Samem Sneedem, ambitnym reporterem, zamieszkałym przy Pendels Waik. O ile uda nam się znaleźć to miejsce.

Zanim wyruszyli, Tweed zapytał inspektora Crakea, czy można tam dojechać samochodem. Poradził im iść piechotą, boczną uliczką odchodzącą od nabrzeża. Tweed wkrótce stwierdził, że Crake miał rację. Uliczka była wąska. Po jej pokonaniu znaleźli się w labiryncie jeszcze węższych, wybrukowanych przed wiekami alejek. W świetle latarni Tweed uważnie obejrzał plan dostarczony przez Crakea.

- Tutaj skręcimy w lewo - powiedział do Pauli i Newmana - potem, na początek, w pierwszą w prawo.

- Niesamowite miejsce - zauważyła Paula.

Labirynt wąziutkich uliczek tworzył zupełnie inny świat. Nic nie wskazywało, że są w nadmorskim miasteczku. Wzdłuż ulic stały stare kamienice wzniesione z dortmorskiego granitu. W żadnej z tych wysokich, wąskich budowli nie paliło się światło. Uliczki były wyludnione i ciche. Słyszeli tylko własne kroki.

Paula co chwilę oglądała się przez ramię. Wsunęła rękę do niesionej na ramieniu torby i zacisnęła dłoń na Browningu. Znajdowała się w tajemniczym świecie, w którym uliczki biegły w dal, a potem niespodziewanie znikały za rogiem. Pomyślała, że labirynt ogrodowy w Hampton Court nie umywa się do tego. Idący na czele Tweed skręcił w ulicę biegnącą pod górę. Lampa wisząca na murze rzucała nikły blask na tabliczkę z nazwą ulicy. PENDELS WALK.

Za ciemnymi zasłonami w bardzo wąskich oknach kamienicy numer 4 płonęły światła. Tweed dał znak, a wówczas Paula i Newman stanęli po obu stronach drzwi. O ścianę opierał się motocykl. Newman pomacał silnik. Był ciepły. Tweed nacisnął przycisk dzwonka. Po paru minutach zamek zaszczękał i uchyliły się drzwi zabezpieczone łańcuchem. Przez szczelinę wyjrzała pulchna kobieta w średnim wieku, w kolorowej sukni.

- Pani Sneed?

- Panna, jeśli łaska. Kim pan jest?

Była wstawiona. Opary alkoholu wionęły im na spotkanie. Tweed podniósł trzymaną w ręku odznakę Wydziału Specjalnego, podrobioną przez speców z Park Crescent. Była tak dobra, jak prawdziwa.

- Przepraszam, że niepokoję o tak późnej porze. Nazywam się Tweed. Pani musi być Agnes. Muszę porozmawiać z panem Sneedem.

- jest zajęty.

- Panno Sneed, jestem uprawniony prosić go o pomoc. To potrwa tylko parę minut.

- Lepiej go wpuść, Agnes. Wydział Specjalny może wejść wszędzie.

Obok ramienia Agnes ukazała się karykaturalna twarz. Sneed nadal miał na sobie myśliwski kapelusz i grubą kraciastą marynarkę. Uśmiechał się głupawo. Wyraz jego twarzy uległ zmianie, gdy zobaczył Paulę i Newmana.

- Hej! Ilu was jest?

- To moi asystenci, panna Grey i pan Newman - przedstawił ich Tweed.

Weszli do pokoju gościnnego, zagraconego ustawionymi przypadkowo sofami i fotelami w podniszczonych perkalowych pokrowcach.

Sneed, nadal zdenerwowany, wskazał im miejsca. Agnes pomaszerowała prosto do kanapy, dyskretnie wepchnęła butelkę dżinu pod poduszkę i przycisnęła ją plecami.

- Muszę skończyć pracę - oznajmił nosowo Sneed. - Zaraz wracam.

Zniknął za drzwiami w głębi pokoju. Tweed ostrożnie usadowił się w fotelu, czując popękane sprężyny pod tapicerką. Uśmiechnął się do Agnes, żeby ją ośmielić, i zagadnął:

- Pani brat jest reporterem, jak rozumiem. Przypuszczam, że pracuje na okrągło.

- Nie. Ma dyżur w dzień. Ktoś inny pracuje po nocach.

- Wyrazy współczucia - w lokalnej gazecie nie zarobi dużych pieniędzy.

- Radzi sobie całkiem nieźle. Czasami szczęście uśmiecha się do człowieka...

Agnes urwała. I zarumieniła się, jakby zdała sobie sprawę, że powiedziała za dużo. Sięgnęła po stojącą na stoliku napełnioną do połowy szklankę, ale się rozmyśliła.

- Długo tutaj mieszkacie? - ciągnął beztroskim tonem Tweed.

- Od urodzenia. Po śmierci matki postanowiliśmy z bratem tu zostać. Uznaliśmy, że to będzie rozsądne.

- Znajome otoczenie - podchwycił Tweed. - Pani brat jest dziś bardzo zajęty...

- Kopiuje taśmę wideo...

Znowu zamilkła. I znów wyraz jej twarzy zasugerował, że się wygadała. Splotła nerwowo pulchne palce. Zerknęła na zegarek. Tweed poprawił się w fotelu, jakby szukając wygodniejszej pozycji. Rzucił okiem na Newmana, który zrozumiał wiadomość.

- Proszę wybaczyć - powiedział.

Podniósł się śpiesznie, podszedł do drzwi pracowni i otworzył je, zanim Agnes zdążyła zaprotestować. Wszedł do zaciemnionego pokoju, w którym stały stoły zarzucone sprzętem fotograficznym. Przyćmiona czerwona żarówka była jedynym źródłem światła. Po Sneedzie nie został nawet ślad. Podszedł do następnych drzwi, otworzył je, wyszedł na ulicę. Usłyszał spóźnione wołanie Agnes.

- Tam nie wolno wchodzić...

Newman przebiegł parę kroków i znalazł się z powrotem na Pendels Walk. Z dołu dobiegł warkot zapuszczanego motocykla. Zobaczył na siodełku niewielką postać w kasku na głowie. Maszyna zniknęła za rogiem. Newman trzy razy nacisnął dzwonek numeru 4. Tweed wpuścił go do mieszkania.

- Motocykl Sneeda zniknął - razem ze Sneedem - zameldował Newman. - W tamtym pokoju jest drugie wyjście na ulicę.

- Tak mi się zdawało, że coś długo tam siedzi.

Tweed wyszedł z domu. Paula stanęła w drzwiach. Nagle poczuła, że pulchna ręka wypycha ją na ulicę. Potknęła się na bruku i byłaby upadła, gdyby Newman nie złapał jej pod rękę.

- Możecie już sobie iść! - krzyknęła za nimi Agnes.

Zatrzasnęła drzwi i usłyszeli szczęk przekręcanego klucza. Paula z uśmiechem wzruszyła ramionami.

- Jak na taką grubaskę ma niczego sobie krzepę.

- Skoczę w zaułek i rzucę okiem na pracownię pana Sneeda - rzucił Newman.

Pobiegł za róg, a jego towarzysze podążyli za nim. Gdy Newman znalazł się na tyłach domu, usłyszeli trzask, a chwilę potem dobiegł ich zgrzyt zasuwek. Przystanęli i wbili oczy w zamknięte drewniane drzwi.

Paula jeszcze raz wzruszyła ramionami.

- Nie jesteśmy tu mile widziani - skomentowała. - A droga Agnes, kiedy tylko chce, potrafi być całkiem szybka. Tylko straciliśmy czas.

- Wracamy do samochodu na promenadzie - oświadczył Tweed. - I wcale, nie była to strata czasu. Dowiedzieliśmy się całkiem sporo...

Kiedy wreszcie znaleźli drogę powrotną, zdążyli zobaczyć dwa odjeżdżające ambulanse. Policjanci podnieśli taśmę, żeby mogli podejść do Buchanana i Crakea.

- Jakieś sukcesy? - zapytał Crake.

- Nie do końca - odparł Tweed. - Ambulanse ruszyły w drogę do Saafelda? - zapytał Buchanana. - Kierowcy znają adres?

- Oczywiście - odparł krótko Buchanan. - Zadzwoniłem do niego, żeby uprzedzić o ich przyjeździe, jak zasugerowałeś. Martwa foka też trafi do niego. Dobrze, że zastałem go o tak późnej porze.

- Saafeld jest jak sowa. Lubi pracować po nocach. Jak zareagował na wiadomość o foce?

- Jak gdyby to była zwyczajna przesyłka. Podziękował, że go uprzedziłem. Powiedział, że musi skontaktować się z kimś innym. To była krótka rozmowa. Facet jest nadzwyczajny. Wykonałem też drugi telefon.

- To dobrze. Potrzymaj mnie w napięciu.

- Oczywiście, zapisałem numery tego Daimlera. Sprawdziłem je, gdy ty byłeś u Sneeda. Uważaj. Daimler należy do ambasady pewnego arabskiego kraju znad Zatoki Perskiej, wrogo nastawionego, w którym pół roku temu odkryto potężne złoża ropy. Mówimy o miliardach dolarów.

- Czy ta dziewczyna za kierownicą nie zdradziła ci przypadkiem, po co zawitali do tej części świata?

- Tak. Z własnej woli wyznała, że jej ważny pasażer chce nabyć duży dom w West Country.

- Uwierzyłeś w to?

- Nie. Nie pytałem jej, co tu robią. Wiesz może, o co tu chodzi?

- Za wcześnie na wysnuwanie wniosków. To może być coś groźnego, niebezpiecznego, nawet katastroficznego.

1.

Wyjeżdżali z Appledore. Newman siedział za kierownicą Mercedesa Sl., obok niego Tweed, a Paula za nimi. Właśnie uznała, że Tweed błąka myślami wiele kilometrów dalej, kiedy nagle usłyszała jego polecenie:

- Zwolnij. Włącz długie światła.

- Dobrze. Możesz powiedzieć mi, dlaczego?

- Żebym mógł lepiej widzieć nawierzchnię. Zauważyłem, że na promenadzie, gdzie Buchanan zatrzymał Daimlera, została niewielka plama. Coś cieknie z silnika, gdy samochód staje.

- Niesłychanie dokładnie wyjaśniłeś, o co ci chodzi - rzuciła z przekąsem Paula.

Tweed nie odpowiedział. Pochylił się, naprężając pasy bezpieczeństwa, i spoglądał przez przednią szybę. Wyjechali na otwartą przestrzeń pociętą żywopłotami. Tweed siedział nieruchomo jak Budda, wlepiając oczy w nawierzchnię.

- Stój! - zawołał w pewnej chwili.

Newman zerknął w lusterko wsteczne, zjechał na trawiaste pobocze i zapalił światła cofania. Tweed wysiadł, nim ktokolwiek zdążył wyrzec słowo. Paula podążyła za nim. Tweed oglądał coś na drodze. Pochylał się, kiedy do niego podeszła.

- Co to jest?

- Następna plama oleju. Daimler przystanął tutaj na krótko.

- Po co?

- Żeby odebrać przesyłkę.

- Przesyłkę? Jakiego rodzaju? Od kogo?

- Jak myślisz, ile czasu minęło między wbiegnięciem Sama Sneeda na promenadę a naszym przybyciem na Pendels Walk?

- Co najmniej godzina, może dłużej. Przypadkiem spojrzałam na zegarek, kiedy Sneed ukazał się na szczycie schodów prowadzących z plaży. Było wpół do jedenastej. Teraz mamy wpół do pierwszej.

- W takim razie czas się zgadza.

- Jaki czas? Nie rób przede mną sekretów - skarciła go z rozdrażnieniem.

- Sneed miał czas wrócić do domu, sporządzić kopie wideo, potem dostarczyć oryginał tajemniczemu pasażerowi z tego Daimlera. Przyjechał tu na motocyklu, przekazał kasetę, potem wrócił do domu przed naszym przybyciem. I nie zapominaj, że jego siostrze, Agnes, wymknęło się, że kopiował taśmy wideo.

- Więc co się dzieje? - zapytała Paula, gdy wracali do samochodu.

- Byliśmy świadkami demonstracji. Wiem, bo dawno temu na własnej skórze przekonałem się, że doktor Goslar jest wybitnym strategiem. Wracamy do "Gidleigh Park Hotel" w Dartmoor - poinstruował Newmana, gdy wsiedli do samochodu. - Teraz możesz jechać jak chcesz, nie przekraczając granic rozsądku. Myślę, że mimo późnej pory dostaniemy po drinku. Jesteśmy w końcu gośćmi.

Newman jechał powoli przez Chagford, starą dartmoorską wioskę złożoną z szarych kamiennych domostw i zamkniętych sklepów. Dwukilometrowa droga dojazdowa do majestatycznego hotelu była tak wąska, że mieściła tylko jeden samochód. Newman zatrzymał wóz blisko drzwi rzęsiście oświetlonego budynku. Gdy tylko weszli do komfortowego, luksusowo urządzonego holu, powitał ich kelner.

- Dostaniemy coś do picia? - zapytał Tweed. - Wiem, jest późno, a może powinienem rzec - wcześnie?

- Oczywiście, proszę pana - zapewnił kelner z uśmiechem. - Jestem tu tylko na zastępstwie - kierownik poszedł spać. Nie muszę więc pytać go o zgodę. Co podać?

- Dla mnie podwójną szkocką - zgłosił się natychmiast Newman. - Bez wody.

Tweed i Paula zamówili po kieliszku Chardonnay, a potem w trójkę przeszli do przestronnej, pustej o tej porze części wypoczynkowej holu. Tweed i Paula zdjęli płaszcze, ułożyli je na wolnym krześle i opadli na wygodną kanapę. Newman przysunął fotel.

- Podoba mi się to miejsce - powiedziała Paula. - Cieplutko, prawda?

- Wszystko jest pierwszorzędne - przyznał Tweed. - Wyborne jedzenie, nienaganna obsługa. Może zrobię sobie wolne i przyjadę tu na dzień lub dwa.

- Zawsze tak mówisz - wytknęła mu Paula. - Ale nigdy nie robisz.

Pokojówka, w drodze do łóżka, zatrzymała się przy wejściu, żeby rzucić okiem na gości. Trzydziestoparoletnia Paula, mająca metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, była smukła, zgrabna i bardzo atrakcyjna. Jej lśniące, ciemne, opadające do ramion włosy okalały pociągającą twarz o kształtnym nosku, wyraźnie zarysowanym podbródku i zdecydowanych ustach, które zdradzały skrywaną zmysłowość.

Tweed, paręnaście centymetrów wyższy i w nieokreślonym wieku, był dobrze zbudowany i starannie ogolony. Miał przenikliwe oczy za okularami w rogowych oprawkach. Zaliczał się do ludzi, których na ulicy mija się bez cienia zainteresowania, co w pewnych sytuacjach i w jego przypadku - jako zastępcy dyrektora brytyjskiego wywiadu - było nieocenioną zaletą.

Pokojówka osądziła, że wyglądają na miłych ludzi. Jej spojrzenie zatrzymało się dłużej na korespondencie zagranicznym, Bobie Newmanie. Metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, jasnowłosy, atletycznie zbudowany, bez odrobiny tłuszczu, po czterdziestce - był mężczyzną, za którym oglądają się kobiety. Podobał im się zwłaszcza jego pogodny uśmiech.

- Jesteśmy obserwowani - szepnął Tweed. - Wszystko w porządku, już poszła. A oto nasze drinki.

Tweed przyjrzał się uważnie młodszemu kelnerowi. Uznał, że jest inteligentny i najwyraźniej kompetentny.

- Nie jest pan przypadkiem tutejszy? - zagadnął.

- Owszem, proszę pana. Urodziłem się w Chagford i uwielbiam ten zakątek świata. Mówiąc między nami, odrzuciłem propozycję pracy w Londynie. Uwielbiam spokój Dartmoor.

- Obiło mi się o uszy, że niedawno do jakiegoś dużego domu w okolicy wprowadził się nowy właściciel. To prawda?

- Zapewne chodzi o pana Charterhouse. Wynajął Dom Gargulców jakieś trzy miesiące temu. Plotkują o nim w Chagford.

- Brzmi interesująco. Skąd to zainteresowanie?

- Nazywają go Tajemniczym Człowiekiem. Nikt jeszcze go nie widział. Przyjeżdża późno w nocy limuzyną z szoferem. W oknach wiszą ciemne zasłony i nie można go zobaczyć nawet w przelocie. Pewien kłusownik miał najlepszą okazję, ale...

- Może więc pan go opisać?

- Niestety. Kłusownik zobaczył podjeżdżającą pod dom limuzynę. Pasażer wysiadł z drugiej strony. Główne drzwi były otwarte, ale w holu nie paliły się światła. Jim, ten kłusownik, uznał to za dziwne. Teraz omija ten dom szerokim łukiem. Jeśli ktoś podchodzi tam w nocy, zapalają się oślepiająco jasne reflektory. Ale chyba nie powinienem o tym mówić.

- Pan Charterhouse - mruknął z zadumą Tweed. - Podobnie nazywa się mój dawny znajomy. Czy Dom Gargulców leży daleko stąd?

- Nie, proszę pana. O rzut kamieniem, jak mówimy w Dartmoor.

- Jak się tam dostać?

- Samochodem to długa i kręta droga. Ale w dzień można iść piechotą. Trzeba przejść przez ogrody wodne, które leżą z lewej strony tuż przed hotelem.

- Nie chce nam się spać. Wypijemy drinki i może złożymy mu wizytę. Mój znajomy nie kładzie się do późna. Co mamy zrobić po przejściu ogrodów?

- Mogę pokazać trasę na mapie. Nasi goście lubią spacery. Ale radziłbym założyć kalosze. Stoją przy frontowych drzwiach, są dla gości.

- Mnie wystarczą moje buty - powiedziała Paula.

- Doskonałe obuwie do wspinaczki, proszę pani - pochwalił kelner. - Będę do dyspozycji, gdyby państwo życzyli sobie czegoś więcej. Czy mapa jest czytelna, proszę pana? - zapytał Tweeda.

- Jestem pewien, że będzie niezastąpionym przewodnikiem. Dziękuję.

Newman przysunął fotel jeszcze bliżej. Paula zwróciła się do Tweeda dopiero wtedy, gdy zostali sami.

- Mów, o co tu chodzi? - zwróciła się do Tweeda. - Jestem zdezorientowana. Najpierw ten martwy rybak wyniesiony przez fale na brzeg. Potem plaża zasłana zdechłymi rybami. Na domiar złego morze wyrzuca nieżywą fokę. W tym czasie Sam Sneed, miejscowy reporter...

- Ambitny reporter - wszedł jej w słowo Tweed.

- W porządku, ambitny miejscowy reporter nagrywa kamerą wideo całą tę scenę. Potem pędzi do swojego domu. Tymczasem pojawia się tajemnicza limuzyna o przyciemnionych szybach, rwie policyjne taśmy, staje na polecenie Buchanana, który nie może nic zrobić, gdyż limuzyna na dyplomatyczne tablice. Kieruje nią czarnowłosa dziewczyna. My idziemy do mieszkania Sneeda, Bob stwierdza, że Sneed właśnie skądś wrócił - silnik jego motocykla jest jeszcze ciepły. Agnes, jego siostra, niechcący zdradza, że brat kopiuje nagranie wideo. Sneed wymyka się drzwiami na tyłach domu, jedzie dokądś na motorze. Zamilkła na chwilę. - Dziwne, że nie słyszeliśmy zapuszczanego silnika.

- To proste - pośpieszył z wyjaśnieniem Newman. - Sprowadził maszynę na dół i dopiero tam zapuścił silnik, dlatego nic nie usłyszeliśmy.

- Później Tweed zauważa plamy oleju na drodze za Appledore. Potem, po powrocie, słyszymy opowiastkę o niewidzialnym człowieku, panu Charterhouse. Jestem zdezorientowana - powtórzyła.

- Twoje zdrowie! - Tweed podniósł kieliszek z winem. - Paula, wspaniale streściłaś przebieg dotychczasowych wypadków. To fragmenty układanki, których nie daje się połączyć. Potrzebujemy ich więcej, żeby zacząć dostrzegać zarys całości. I nie zapominajcie, że Buchanan dowiedział się, iż pasażer limuzyny pochodzi z wrogiego arabskiego państwa siedzącego na nowo odkrytych złożach ropy naftowej. Miliardy dolarów, powiedział Roy.

- Jestem bardziej zagubiona niż kiedykolwiek - poskarżyła się Paula. - Tweed, nie zorientujesz nas w sytuacji?

- Jestem zaniepokojony, niemal przerażony. Boję się, że mamy do czynienia z zagrożeniem, jakiego świat jeszcze nigdy nie doświadczył. O zasięgu naprawdę globalnym. Pamiętajcie, że wszystko zaczęło się od tej dziwnej wiadomości od doktora Goslara - wiadomości w kopercie wrzuconej dzisiejszego ranka do skrzynki na listy w naszej siedzibie przy Park Crescent. To wam odświeży pamięć.

Z kieszeni na piersiach wyjął kopertę, a z niej złożoną kartkę. Podał ją Pauli.

Drogi Tweedzie, czyż nie nadszedł czas na ponowne skrzyżowanie mieczy? Przed laty byłeś straszliwym przeciwnikiem - ale wymknąłem ci się. Dziś wieczór, powiedzmy około dziesiątej, bądź na nabrzeżu w Appledore, w północnej części Dartmoor. Tam rozpocznie się nieuniknione przeznaczenie tej planety. Nie spodziewaj się, że wygrasz.

H. Goslar.

- Osobliwy charakter pisma - skomentowała Paula. - Prawie staroświecka kaligrafia. Ale linijki skaczą jak wykres z sejsmografu. Domyślam się, że to nie jest żart?

- To, co widzieliśmy w Appledore, nie było żartem - zauważył Newman.

- Nie - odparł Tweed - to nie żart. To Goslar. Mam próbkę jego pisma. Zdobyłem ją przed laty. Moim zdaniem ta wiadomość wyszła spod jego ręki. Na wszelki wypadek pokazałem jedno i drugie Peteowi Nieldowi. Ma wiele talentów, między innymi jest doświadczonym grafologiem. Potwierdził moje domysły. Nie ulega wątpliwości, że to pismo Goslara.

- Kiedy ostatni raz spotkałeś się z tym Goslarem? - zapytała Paula.

- Ponad dziesięć lat temu - zanim zaczęliśmy razem pracować. Był bardzo aktywny w czasie zimnej wojny, przed obaleniem muru berlińskiego. Współpracował z Sowietami, sprzedawał im dane dotyczące amerykańskiej tajnej broni. Wzory chemiczne potrzebne do produkcji pewnych trujących gazów. Ale współpracował również z Waszyngtonem - w zamian za ogromne sumy dostarczał informacje o sowieckich tajnych broniach.

- Możesz go opisać?

- Nie mam pojęcia, jak wygląda. Nawet nie wiemy, czy jest mężczyzną, czy kobietą. Mam jedno zdjęcie, z którego nic nie wynika.

Wyjął portfel i podał jej małą fotografię. Była wymięta, pozaginana na rogach, jakby oglądano ją wiele razy, zanim trafiła do portfela. Została zrobiona w nocy i przedstawiała maleńką, odwróconą plecami postać w nakryciu głowy. Paula zwróciła uwagę na ręce, które, odsunięte daleko od tułowia, wyglądały dziwnie niezdarnie. Podała zdjęcie Newmanowi.

- Chyba poznałabym tę osobę, gdybym ją kiedyś zobaczyła od tyłu.

- W takim razie jesteś lepsza ode mnie - powiedział Newman.

- Kiedy zostało zrobione to zdjęcie?

- Bob je pstryknął - wyjaśnił Tweed. - W noc, w którą niemal go złapaliśmy. Tuż przy Żelaznej Kurtynie. Na wschód od Lubeki na wybrzeżu Bałtyku. Ale nim tam dotarliśmy, Goslar przeszedł na drugą stronę. Najwyraźniej znał bezpieczną ścieżkę przez pole minowe.

- Może gdyby je powiększyć... - zasugerowała.

- Paula, zrobiliśmy to, obejrzeliśmy nawet pod mikroskopem. Obraz stał się gorszy, bardziej rozmazany.

- Co on ma na głowie?

- Wełnianą czapkę. Owej nocy było bardzo zimno.

- Przecież - zaczęła Paula - skoro robił interesy z Amerykanami, ktoś w Stanach mógłby go opisać?

- Nie bardzo - powiedział Newman. - Poleciałem tam na spotkanie z Cordem Dillonem, który właśnie wtedy został mianowany zastępcą dyrektora CIA. Po zburzeniu muru berlińskiego Goslar przeniósł się do Ameryki. Powitali go z otwartymi ramionami, kiedy powiedział, że potrafi wyprodukować gaz umożliwiający zniszczenie każdego wroga - zanim ten się spostrzeże, że dzieje się coś złego. Kupił zakłady chemiczne, dotrzymał słowa. Zapłacili mu trzysta milionów dolarów, lecz on spodziewał się pięciuset. Pewnego ranka, kiedy obecni byli wszyscy pracownicy, potężna eksplozja zniszczyła całą fabrykę. Zginęło ponad sto osób. Później Goslar zniknął. Może pojechał do Meksyku, może do Kanady? Nikt nie wie, co zrobił.

- Nie rozumiem, czemu nie mają rysopisu.

- Zawsze kontaktował się przez telefon, z ulicznej kabiny. Amerykanie nagrali głos, oczywiście, ale słychać tylko zgrzyt, choć każde słowo brzmi wyraźnie. Według mnie Goslar uważa, że został oszukany, i teraz nienawidzi Ameryki.

- A Rosjanie? Musieli go znać i mogliby go opisać - upierała się Paula.

- Nie mieli okazji go zobaczyć. W stosunku do nich Goslar stosował tę samą technikę. Zawsze dzwonił do swojego kontaktu zajmującego wysokie stanowisko na Kremlu. Raz zażądał, żeby na konto w szwajcarskim banku przelali ogromną sumę pieniędzy. Kiedy sprawdził, że pieniądze wpłynęły, powiedział im, gdzie znaleźć formułę - w jakimś miejscu daleko od Leningradu, jak wówczas nazywało się to miasto, albo Kijowa - nie wiem, gdzie.

- Dziwię się, że i Amerykanie, i Rosjanie współpracowali z niewidzialnym Goslarem.

- Robili to, ponieważ oferował im odpowiednik czystego złota. Moskwa uważała, że Goslar to kobieta, Waszyngton myślał, że jest mężczyzną. Macie wybór.

- Goslar jest bezwzględny. Ta bomba, która zabiła wszystkich pracowników w fabryce w Stanach...

- Goslar, mężczyzna czy kobieta, jest wcieleniem zła, najgorszym człowiekiem, z jakim miałem do czynienia. Ale udało mi się stopniowo zgromadzić dane na temat jego nawyków i metod. Techniki te były tak udane, że z pewnością znów je wykorzysta. Dzięki temu zdołam go dorwać. Wreszcie.

Paula poprosiła o zdjęcie zrobione przed laty na granicy z NRD pod Lubeką. Obejrzała je, westchnęła i wzruszyła ramionami.

- Jakie to metody?

- Zawsze ma tajną bazę blisko teatru swoich działań. Uwielbia zostawiać fałszywe tropy. Bob i ja podążaliśmy wieloma z nich - wszystkie prowadziły w ślepy zaułek. Z wyjątkiem ostatniego, tego, który zawiódł nas do Lubeki.

- Co was naprowadziło na właściwy ślad?

- Bob zwrócił uwagę na rudowłosą kobietę wchodzącą do pewnego budynku w Lubece. Wcześniej odkryliśmy, że Goslar współpracuje z jakimś rudzielcem. Czekaliśmy na jej wyjście. Obserwowaliśmy drzwi i drogę pożarową. Nie mieliśmy pojęcia, że istnieje dodatkowe wyjście awaryjne. Usłyszeliśmy ruszający motocykl. Ruszyliśmy w pościg naszym samochodem. Postać na motocyklu dotarła do granicy tuż przed nami. I uciekła, jak już mówiłem.

- Jak wyglądała ta ruda, Bob?

- Widziałem ją tylko w przelocie. Dwadzieścia parę lat, pod trzydziestkę.

- Ponad dziesięć lat temu - mruknęła Paula. - Teraz więc miałaby prawie czterdzieści - o ile żyje.

- Wróciliśmy do tego budynku i włamaliśmy się. Mieszkanie było puste. W pokoju na tyłach, z którego prowadziła na dół droga ewakuacyjna, znaleźliśmy perukę - rudą, kobiecą.

- Czyżby to znaczyło, że Goslar jest mężczyzną? - spekulowała Paula.

- O ile nie była to następna fałszywa poszlaka - zaznaczył Tweed. - Wcześniej mówiłem, że Goslar zawsze ma bazę niedaleko terenu operacji. Teraz wiecie, czemu pytałem kelnera, czy w okolicy nie pojawił się ktoś nowy.

- A on opowiedział nam o tajemniczym panu Charterhouse. Którego nikt z Chagford nigdy nie widział. I że przyjeżdża limuzyną o przyciemnionych szybach do Domu Gargulców.

- Dokładnie. Pasuje do zachowania Goslara. Wynajął ten dom trzy miesiące temu. Potrzebował czasu, żeby zorganizować to, co widzieliśmy w Appledore.

- W takim razie jutro musimy odwiedzić Dom Gargulców.

- Może być za późno. Goslar nie zasypia gruszek w popiele. Szkoda, że nie zabraliśmy Harryego Butlera i Petea Nielda - nie wspominając o Marlerze. Ale myślę, że musimy zbadać to miejsce natychmiast, choć jest nas tylko troje. Dobrze, że chociaż wy nosicie broń. I wszyscy mamy latarki. Jestem pewien, że będą potrzebne. - Popatrzył na Paulę. - Chyba że jesteś zmęczona. W takim wypadku zaczekamy do rana.

- Świeża jak przysłowiowy poranek - zapewniła go. - Załatwmy to teraz.

Tweed pierwszy ruszył do drzwi. Jak Newman, zaopatrzył się w kalosze. Ruszyli podjazdem zalanym blaskiem księżyca. Tweed znalazł furtkę do ogrodów wodnych tuż przed mostkiem nad bystrym strumieniem. Zapalił latarkę i pierwszy ruszył ścieżką wijącą się między kępami drzew i krzewów. Paula szła za Newmanem, idącym z latarką w lewej ręce, a ze Smith&Wessonem w prawej. Nocna wędrówka sprawiała niesamowite wrażenie: w marszu po krętej wyboistej ścieżce, odizolowanej przez zarośla od reszty świata, towarzyszył im tylko szmer wody w strumieniu i blada poświata księżyca.

Minęli dom po drugiej stronie strumienia. W kilku oknach paliły się światła. Potem Tweed wspiął się na ciąg kamiennych stopni. Kawałek dalej, gdy ucichł już szum strumienia, natknął się na furtkę, która otworzyła się z piskiem zawiasów. Przystanął na ścieżce i zawołał cicho przez ramię:

- Chyba opuściliśmy tereny należące do "Gidleigh Park". Zaczyna się las, o którym wspominał kelner.

Sprawdził na mapie w świetle latarki. Ruszyli żwawo przez gęsty iglasty las, w cieniu strzelistych świerków. Dotarli do wąskiej ścieżki biegnącej stromo pod górę. Tweed osądził, że gdzieś dalej powinno być wygodniejsze podejście i nawet się nie zatrzymał.

- Ja pójdę tędy - zdecydowała Paula. - Założę się, że będę pierwsza na szczycie.

- Zostań z nami - zawołał Newman.

Kiedy się obejrzał, jej już nie było. Wzruszył ramionami i ruszył za Tweedem. Po paru minutach marszu Tweed znalazł szeroki podjazd prowadzący w górę. Zgasił latarkę i skręcił na drogę. W pewnym momencie przystanął, a kiedy Newman zrównał się z nim, wyciągnął rękę.

- Dom Gargulców. Rodem z horroru.

Na końcu podjazdu wznosił się stary, rozległy dwór. Zbudowany z dartmoorskiego granitu, trzypiętrowy, z licznymi wieżyczkami wyraźnie widocznymi w świetle księżyca. Z każdej wieżyczki wychylały się gargulce, jak gdyby wypatrujące intruzów. W oknach nie było świateł.

- Miejsce w stylu Goslara, nadaje się na jego bazę - skomentował Tweed. - Niemal wyczuwam jego obecność. Pośpieszmy się... a gdzie jest Paula?

- Uparła się, że pójdzie ścieżką przez las. Powiedziała, że nas wyprzedzi.

- Pewnie trochę pobłądzi, zanim wydostanie się z lasu.

Tweed podjął marsz i wkrótce stanął przed wejściem z boku posępnej budowli. Ciężkie, nabijane ćwiekami dębowe drzwi były uchylone. Newman wysunął się przed Tweeda, pchnął je. Drzwi zaskrzypiały złowieszczo. Newman pomacał wewnętrzną ścianę i znalazł rząd przełączników. Wszędzie zapaliły się światła. Stanął nieruchomo, z pistoletem trzymanym oburącz, omiatając wzrokiem wnętrze. Tweed przysunął się do jego boku i zamrugał w oślepiającym blasku.

Przestronny hol był pusty. Drzwi do sąsiednich pomieszczeń były szeroko otwarte, wewnątrz paliły się światła. Pierwsze wrażenie potwierdziło się, kiedy zaczęli badać budynek. Nigdzie ani jednego mebla. Żadnych dywanów na drewnianych podłogach. Gdy przechodzili z jednego wielkiego pokoju do drugiego, Tweeda uderzyła kliniczna czystość. Nawet pyłka kurzu.

Jak gdyby rezydencja nigdy nie była zamieszkana. Na parapecie okna znalazł parę skórzanych rękawic. Zabrał je i schował do kieszeni płaszcza. Na pierwszym i drugim piętrze zastali tę samą sterylną pustkę. Wracali po cichu masywnymi schodami, gdy Tweed odwrócił się do Newmana.

- Gdzie jest Paula? Powinna już tu być.

- Mówiłem ci. Poszła...

- Pamiętam, co mówiłeś. - W głosie Tweeda pobrzmiewało nieznane Newmanowi rozdrażnienie. - Pokaż mi tę cholerną ścieżkę. I nie ociągaj się. Wracamy tą samą drogą...

Newman ruszył pierwszy podjazdem, z powrotem do lasu. W świetle latarki wreszcie znalazł ścieżkę. Tweed wysunął się do przodu, skręcił między drzewa. Szedł powoli, z opuszczoną głową, przyświecając sobie latarką.

Gdzieniegdzie dostrzegał zdeptane przez Paulę paprocie. Garbił się, kontynuując poszukiwania. Nagle pochylił się i podniósł jakiś przedmiot. Odwrócił się do Newmana.

- Słyszałem cichy warkot startującego śmigłowca.

- Ja też...

- Popatrz na to.

Otworzył rękę. Trzymał srebrny pierścionek. Na jego twarzy wściekłość mieszała się z niepokojem. Podał pierścionek Newmanowi.

- To własność Pauli. Zawsze go nosiła. Dostała go od ojca na dwudzieste pierwsze urodziny. Zsunęła go z palca, żebyśmy wiedzieli, w którym miejscu została zaatakowana. Porwali ją. Goslar.

- Co robimy?

- Wracamy do "Gidleigh Park". Muszę skorzystać z telefonu. Mój Boże, Paula jest w rękach Goslara.

2.

Ścieżka między świerkami była stroma, kręta i wąska. Zeszłoroczne paprocie, uschnięte i brązowe, muskały stopy Pauli. Panowała niesamowita cisza. W ciemności nocy głucha cisza wydawała się jeszcze bardziej niepokojąca, Przez chwilę pomyślała, że słyszy za plecami ciche, ciężkie kroki.

Zatrzymała się i odwróciła, żeby posłuchać. Nic. Wyobraźnia. Pobrnęła dalej w górę zbocza. Chciałaby zapalić latarkę, ale rozkaz Tweeda był wyraźny: żadnych świateł. Tu i ówdzie ścieżkę przegradzały omszałe głazy, ale na szczęście jej oczy przywykły już do głębokiej ciemności. Omijała je bez potknięć.

Była zadowolona, że nie zmieniła obuwia. Podłoże było wilgotne i śliskie. Świerkowa gałązka przesunęła się po jej twarzy niczym upiorne ręce. Aż podskoczyła i dopiero po chwili zrozumiała, co to takiego. Ścieżka pięła się pod coraz większym kątem. Paula stawiała ostrożnie dłuższe kroki. Marzyła, żeby wydostać się spomiędzy tych napierających na nią drzew. Nie widząc ani nie słysząc swoich towarzyszy, przypuszczała, że znaleźli inną drogę na szczyt. Potem zobaczyła przerwę między drzewami. Za nią na grzbiecie wzniesienia wznosił się dziwny dom.

Przystanęła, żeby mu się przyjrzeć. Zbudowany z granitu, miał wieżyczki na każdym narożniku, rysujące się na tle usianego gwiazdami nieba. W oknach nie paliły się światła i rezydencja wyglądała na opuszczoną. Zobaczyła majaczący w ciemności szeroki taras, biegnący wzdłuż całej długości budynku, i prowadzące na niego szerokie schody. Za jej plecami trzasnęła gałązka. Zaczęła się odwracać.

Wielka ręka zacisnęła się na jej ustach. Udało jej się częściowo odwrócić i rzucić okiem na napastnika. Wielki mężczyzna, ponad metr dziewięćdziesiąt, potężnie zbudowany. Z postury podobny do małpy, a wrażenie podkreślały krótko przystrzyżone włosy na masywnej czaszce. Drugą ręką, silną niczym imadło, przycisnął jej ramiona do boków. Obok pojawiła się mniejsza postać, złapała ją za prawą rękę i podciągnęła rękaw wiatrówki. W blasku księżyca wpadającego przez lukę w drzewach Paula zobaczyła strzykawkę.

Podniosła nogę, namacała stopę małpoluda i kopnęła go w goleń. Żadnej reakcji. Jakby trafiła w pień drzewa. Igła wbiła się w odsłonięte ramię. Paula palcami prawej ręki ściągnęła pierścionek. Ogarnęły ją zawroty głowy. Zagryzła zęby, spróbowała walczyć z narkotykiem, który jej wstrzyknęli. Świat zasnuła mgła. Straciła przytomność. Budziła się chwilami. Leżała na noszach, rozciągnięta płasko na plecach. Okrywał ją pled albo koc. W uszach wibrował warkot silnika. Wrażenie szybkiego wznoszenia. Była na pokładzie samolotu. O Boże - dokąd ją wieźli?

Naprężyła ręce pod osłoną koca, uświadomiła sobie, że są przywiązane do noszy. Podobnie jak nogi. Powoli otworzyła oczy, gotowa zamknąć je szybko. W pobliżu zobaczyła plecy stojącego mężczyzny. Wielka włochata ręka zaciskała się na oparciu fotela. Goryl. Miała kłopoty ze skoncentrowaniem wzroku. Niewysoki mężczyzna odziany w biel, niczym szpitalny pielęgniarz, szedł przejściem w stronę Goryla. Zamknęła oczy. Znowu zagryzła zęby, walcząc z omdleniem. Samolot nadal się wznosił, gdy usłyszała głosy.

- Następny zastrzyk? Nie chcę, żeby przebudziła się podczas lotu - dopóki jej nie wysadzimy i nie dostarczymy na miejsce.

Warkliwy głos. Musiał należeć do Goryla. Odpowiedział mu inny, cichszy, należący bez wątpienia do wykształconej osoby.

- Moglibyśmy trochę zaczekać.

- Czy z powtórzeniem zastrzyku wiąże się jakieś ryzyko? - Warkliwy głos.

- Nie przy ilości, jaką bym jej zaaplikował, ale...

- W takim razie rób zastrzyk.

Jak we śnie Paula poczuła, że koc się podnosi. Delikatna dłoń podwinęła rękaw wiatrówki. Zwarła się w sobie, poczuła następne ukłucie w ramię. Znów zakręciło jej się w głowie. Zdała sobie sprawę, że samolot wyrównał lot.

Tym razem dawka narkotyku była bardziej umiarkowana. Nie poruszając się, zaklęła w myślach, a potem zaczęła liczyć. Cokolwiek, byle zachować przytomność. Nienawidziła uczucia bezradności. Przetoczyła się ponad nią fala - przypomniała jej falę niosącą martwego rybaka w... Jak nazywała się ta miejscowość? Zanurzyła się w falę, głębiej, głębiej, głębiej. Wszystko zniknęło.

Znów była nieprzytomna. Świat znieruchomiał. Ucichł hałas silników odrzutowych. Brakowało delikatnego kołysania towarzyszącego lotowi samolotem. Odzyskała świadomość nagle i szybko. Doskwierał jej okropny ból głowy. Była lekko oszołomiona. Niezależnie od tych niedomagań, mogła dokonać oceny swojego położenia.

A może to było dużo gorsze? Nadal leżała na plecach, nadal była przywiązana do noszy. Koc, pled albo czym mogło być to cholerstwo, nadal ją okrywał. Pilnowała się, żeby nie wykonywać widocznych ruchów, zanim nie zorientuje się w sytuacji.

Miała wilgotne dłonie. Powoli wsunęła je pod okrycie, osuszyła. Rozpaczliwie pragnęła zrobić siusiu. Uświadomiła sobie, że jej rajstopy są opuszczone do kolan, a pośladki spoczywają na czymś gumowym. Zaopatrzyli ją w basen, żeby nie zabrudziła łóżka. Usłyszała dobiegające z pewnej odległości ciężkie kroki. Zachowywała się bardzo ostrożnie, więc nie mogli jej usłyszeć. Po chwili poczuła się dużo lepiej, lecz oddałaby fortunę za prysznic. Potem usłyszała lżejsze, wolniejsze kroki. Ktoś wszedł do pokoju.

Jakiś mężczyzna stanął bokiem do niej. Był drobny i chudy, miał pociągłą, bladą, starannie ogoloną twarz i wysokie czoło. Wsparte na długim nosie okulary bez oprawek nadawały mu dziwnie złowieszczy wygląd. Nosił drogi dwuczęściowy granatowy garnitur i białą koszulę z czarną muchą w pepitkę.

Stanął bokiem do swojego jeńca. Paula obejrzała go sobie spod lekko uchylonych powiek. Elegant rozmawiał z drugim mężczyzną, Gorylem. Goryl, odziany w gruby szary pulower, który ciasno opinał jego byczy kark, miał krótko przystrzyżone, przypominające szczecinę brązowe włosy.

- Narkotyk powinien przestać działać - powiedział chudy po angielsku. Miał cichy, nieprzyjemnie brzmiący głos. - Wiesz, co masz z nią zrobić, o co pytać. Czas ucieka.

- Po co ten pośpiech? - zapytał gardłowo Goryl. - Tutaj nic nam nie grozi.

- Tak myślisz? Mam wrażenie, że ten budynek już nie jest bezpieczny.

- Nie denerwuj się...

- Przestań tak do mnie mówić. Dostajesz kupę forsy za swoje usługi - syknął chudy.

Paula zauważyła, że mężczyzna lekko sepleni. Podczas gdy się sprzeczali, skupiła się na wzmocnieniu ciała. Powoli, w miarę możliwości poluzowała więzy na kostkach. Delikatnie poruszyła stopami. Naprężyła i rozluźniła ręce. Krążenie było w porządku. Zacisnęła dłonie, otworzyła je, powtórzyła ćwiczenie.

- Do roboty - rozkazał chudy. - Dobrze, że chociaż otworzyłeś okno.

Paula zamarła, słysząc tę uwagę. Do licha, co ci dranie chcą jej zrobić? Miała zamknięte oczy, kiedy Goryl odwrócił się i podszedł do łóżka. Wymierzył jej kilka policzków. Pozwoliła, żeby jej głowa przekręcała się bezwładnie z boku na bok, ale nie otworzyła oczu. Gdy Goryl zdwoił wysiłki, jęknęła cicho. Otworzyła oczy i zamrugała, oślepiona padającym z góry światłem.

Przymknęła powieki.

- Obudź się, dziwko - warknął Goryl. - Nie mamy całej nocy. Czas na ćwiczenia. Następną rzeczą, jaka cię czeka, będzie kubeł lodowatej wody. A na dworze wcale nie jest ciepło.

Ty cholerny bydlaku. Zabiję cię przy pierwszej okazji, pomyślała.

Podniosła powieki i spojrzała na niego nienawistnie. Małe oczka pod krzaczastymi brwiami przypominały szklane kulki - pozbawione były nawet śladu ludzkich uczuć. Goryl ściągnął z niej okrycie, podniósł ją jedną włochatą ręką i wyjął spod niej basen. Wepchnął naczynie pod łóżko, zdjął sznur krępujący jej nogi, potem założył go z powrotem w taki sposób, że mogła chodzić. Podobnie związał sznury na rękach.

- Pamiętasz kolejność pytań, Abel? Kolejność jest ważna.

Chudy mężczyzna stał plecami do niej. Paula ponownie zwróciła uwagę na seplenienie.

- Wiem, co robię, doktorze Goslar - warknął z irytacją Goryl.

- No to się pośpiesz. Wkrótce musimy wyruszyć. Ten budynek już nie jest bezpieczny - powtórzył.

Goryl poderwał ją na nogi. Paula miała chwilę, żeby rozejrzeć się po otoczeniu. Wielki pusty pokój, w którym jedynym meblem było jej łóżko. Zamknięte drzwi. Duże okno, szeroko otwarte. Przez nie wpadało zimno, jakie teraz odczuła. Nagle znalazła się na szerokim ramieniu, głową w dół, opierając się piersiami o jego plecy. Mężczyzna, trzymając ją za nogi, ruszył ku otwartemu oknu. Tłukła go związanymi rękami po plecach w nadziei, że trafi w nerki. Jakby waliła w worek treningowy. Ogarnęło ją prawdziwe przerażenie. Goryl zatrzymał się przy oknie i ponuro ostrzegł:

- Wystarczy jeden krzyk. Tylko jeden - i puszczę. Kapujesz?

- Zapłacisz mi za to, bydlaku.

- Paniusiu, mam kupę pieniędzy. Hop...

Złapał ją za nogi i wysunął za okno. Z całej siły powstrzymywała się od wrzasku. To był istny koszmar. Zawisła za oknem i po raz pierwszy zobaczyła, jak jest wysoko. Ściana budynku schodziła co najmniej trzydzieści pięter w dół. Była noc. Latarnie uliczne rzucały kręgi światła na pustą ulicę daleko w dole. Wokół ani śladu człowieka. Naprzeciwko wznosił się drugi nowoczesny gmach. Bóg wie, ile miały pięter. Była w Nowym Jorku.

- Pierwsze pytanie - zawołał Goryl. - Kto jest twoim szefem?

- Jackson.

Było to pierwsze nazwisko, które wpadło jej do głowy. Kiedy Goryl wystawił ją za okno, jego szorstkie łapy zsunęły jej rajstopy i zacisnęły się wokół kolan. Teraz poczuła, że ręce rozluźniają się, że nogi zaczynają się wysuwać.

To koniec, pomyślała, patrząc w otwierającą się pod nią otchłań.

- Jeszcze jedna szansa, potem poszybujesz w dół.

- Tweed - zawołała pośpiesznie.

Ręce zatrzymały się tuż nad kostkami i zacieśniły uchwyt. Przekręciła szyję, spojrzała do góry. Goryl stał z odwróconą głową, zapewne przekazując jej odpowiedź chudemu w pokoju. Wisiała obok górnej części okna piętro niżej. Wewnątrz nie paliło się światło. Zacisnęła dłonie w pięści, z całej siły uderzyła w szybę. Szkło pękło. Nie sądziła, że Goryl zobaczył, co zrobiła. Znalazła mały zaokrąglony kawałek pękniętej szyby. Ostrożnie, żeby się nie pokaleczyć, wyjęła go jedną ręką i ukryła w dłoni.

- Po co Tweed pojechał do Dartmoor, do Appledore?

- Dostał wiadomość, że ma tam jechać.

- Od kogo? Szybko...

- Od doktora Goslara.

Znów ogarnęła ją fala mdłości. Efekt działania narkotyku albo zawrotów głowy. Droga w dół wydawała się cholernie daleka. Skończy rozbita na miazgę. Przestań o tym myśleć.

- Co według Tweeda stało się w Appledore? Co zobaczył?

- Martwego rybaka unoszącego się na fali. Zdechłe ryby na plaży.

- Cholera! Co o tym pomyślał?

- Że w wodzie musi być jakaś trucizna. Nie wiedział, co sądzić...

Zwisanie głową w dół miało jedną zaletę. Krew napływała do mózgu. Myślała teraz jaśniej. Złączyła ręce, poprawiła kawałek szkła, zamknęła dłoń.

- Czy według niego doktor Goslar miał coś wspólnego z tym, co zobaczył?

- Raz o tym wspomniał. Tylko raz. Był zdumiony. Nie mogliśmy pojąć, co się dzieje. Było ciemno...

Przestała mówić. Daleko w dole zobaczyła pierwszą oznakę życia. Zza rogu wyjechał samochód, na dachu błysnęły niebieskie światła. Przez chwilę chciała krzyknąć, ale szybko zrezygnowała z pomysłu. Goryl ją puści. Usłyszała, jak woła do chudego w głębi pokoju.

- Przyjechał wóz policyjny...

Nie usłyszała odpowiedzi, ale ręce na kostkach zacisnęły się mocniej. Goryl podnosił ją szybko. Wiatrówka chroniła jej tułów od kontaktu ze ścianą, ale czuła, że tynk drapie jej nogi. Odetchnęła głęboko, gdy wciągnął ją do pokoju i zarzucił na ramię. Ujrzała Goslara - stał tyłem, z pistoletem w ręce. Nie miała żadnych szans na poderżnięcie gardła Gorylowi. Może by się udało, ale Goslar strzeliłby jej w żebra.

- Co z nią zrobimy? - wyzgrzytał Goryl.

- Rzuć ją na łóżko.

- Mógłbym ją zastrzelić...

- Masz tłumik?

- Nie...

- Policja usłyszy strzał. Rób, co mówię - rzuć ją na łóżko. Zmywamy się, szybko.

Goryl wykonał rozkaz i podbiegł do okna. Zerknął na dół, odwrócił się niezwykle szybko jak na tak potężnie zbudowanego człowieka. W milczeniu otworzył i zamknął usta. Chudy, stojąc przy teraz otwartych drzwiach, syknął:

- Co się dzieje?

- Odjechał. Zniknął za rogiem sąsiedniego budynku.

- Idziemy. Może wrócić. Policjanci lubią takie sztuczki. Mogli widzieć, jak ją wciągałeś. Ruszaj się!

W czasie krótkiej chwili, kiedy leżała na ramieniu Goryla, Paula spojrzała w otwarte drzwi. Zobaczyła pustą przestrzeń, słabo oświetloną - i rząd wind na przeciwnej ścianie. Goslar wyszedł w pośpiechu, ale cicho. Nie miał czasu spojrzeć na Paulę. Ona leżała nieruchomo, z prawie zamkniętymi oczami, gdy Goryl podążył za Goslarem. Jego szerokie ramiona wznosiły się i opadały, jak gdyby szedł po pokładzie rozkołysanej łodzi. Każdym ruchem przypominał wielką małpę. Obserwowała go spod opuszczonych rzęs, żeby nie dostrzegł nienawiści w jej oczach.

Leżała bez ruchu przez kilka sekund. Miała doskonały słuch: usłyszała szmer windy, cichy szczęk otwierających się i zamykających drzwi kabiny. Gdy odgłosy ucichły, zabrała się do pracy. Jarzeniówka pod sufitem dostarczała mnóstwo światła.

Kawałkiem zaokrąglonego szkła szybko przepiłowała sznur łączący nadgarstki. Mając wolne ręce, bez problemu pozbyła się kawałków sznura z nadgarstków. Usiadła, opierając się o ścianę. Pochyliła się, przecięła sznury krępujące kostki. Podniosła się ostrożnie, niepewna, czy zdoła utrzymać się na nogach. Stwierdziła, że może chodzić, a gdy bez większej nadziei zajrzała pod łóżko, zobaczyła obok basenu swoje buty.

Założyła je szybko i po cichu podeszła do ściennej szafy. Otworzyła ją, znowu nie licząc na wiele. Na podłodze leżała jej torebka. Zajrzała do środka i stwierdziła, że nawet jej nie przeszukali. Wszystko było na swoim miejscu.

Wyjęła pistolet Browning kalibru 0,32 cala, sprawdziła go, z zaskoczeniem i ulgą stwierdziła, że nikt przy nim nie manipulował. Po cichu wsunęła w gniazdo magazynek. Chwyciła broń oburącz i zbliżyła się na palcach do otwartych drzwi. W budynku panowała głucha cisza, którą zakłócało jedynie zawodzenie opadającej windy.

Wyszła do wielkiego pustego holu, wyłożonego błękitnymi płytkami. Panująca w nim atmosfera jednoznacznie kojarzyła się z opuszczonym, zamkniętym na noc budynkiem. Pobiegła do windy, która w drodze na dół mijała właśnie czwarte piętro. Czekała. Winda stanęła na samym dole. Nadal czekała. Gdyby zbyt szybko skorzystała z jednej z innych wind, Goslar i Abel, w tej chwili przypuszczalnie wysiadający na parterze, zobaczyliby światełko wskazujące opadanie kabiny.

Po dłuższej chwili przez otwarte okno w pokoju dobiegł warkot ruszającego samochodu. Paula podeszła do sąsiedniej windy, wcisnęła guzik. Czekanie na kabinę działało jej na nerwy. Przebywanie w wielkim, wyludnionym gmachu było niesamowite. Miała wrażenie, że winda nigdy nie dotrze na jej piętro. Kiedy wreszcie zatrzymała się i drzwi się rozsunęły, Paula stała w postawie strzeleckiej, z bronią wymierzoną w ewentualnego pasażera. Kabina była pusta. Skoczyła do środka, wcisnęła guzik trzeciego piętra. Za rzędem wind zauważyła schody. Jeśli czekają na nią na dole, musi ich zaskoczyć.

Szybciej! Szybciej! Obserwując numerki zmieniające się nad zamkniętymi drzwiami, zrozumiała, że przebywała na trzydziestym drugim piętrze. Zadrżała na myśl o upadku z takiej wysokości. Gdy drzwi się rozsunęły, wcisnęła guzik trzydziestego ósmego piętra i w ostatniej chwili wyskoczyła na korytarz. Drzwi zasunęły się i winda ruszyła w górę. Jeśli ci dranie czekali na parterze, to ten manewr da im do myślenia.

Dzięki butom na gumowych podeszwach bezszelestnie zbiegła po schodach, zatrzymując się na każdym zakręcie i wyglądając za róg. Znalazła się w słabo oświetlonym holu na parterze. Omiotła wnętrze lufą Browninga trzymanego na wysokości piersi, z palcem na spuście. Nikogo.

Naprzeciwko schodów widniało wyjście. Uginając nogi w kolanach, pobiegła zygzakiem do drzwi. Obok na ścianie wisiała skrzynka z przyciskami. O Boże! Nie znała kombinacji. Potem zobaczyła, że drzwi są lekko uchylone. Goslar i Abel wychodzili w takim pośpiechu, że zapomnieli je zamknąć.

Wyjrzała w księżycową noc. Rozległa przestrzeń, na której pojawił się radiowóz. Po drugiej stronie wysoki gmach, który widziała z okna. Żadnych świateł w oknach. Na lewo mały park z drzewami i ławkami. Ruszyła pod ścianą budynku, w wąskim pasie cienia.

Nie napotykając żywego ducha, dotarła do parku, rozejrzała się i opadła na ławkę zwróconą w stronę wieżowca. W świetle pobliskiej latarni, rzucając czujne spojrzenia na okolicę, jeszcze raz dokładnie sprawdziła zawartość torebki. Dziwne, nikt do niej nie zaglądał. Kobieta potrafi poznać, kiedy mężczyzna przetrząsa jej torebkę. Niezależnie od starań nigdy nie uda mu się ułożyć wszystkiego tak, jak było. Paszport znajdował się w zasuwanej kieszonce.

W drugiej, podobnej, leżały pieniądze w różnych walutach - Tweed upierał się, żeby wszyscy nosili przy sobie zapas gotówki. Pliki niemieckich marek, francuskich i szwajcarskich franków, angielskich funtów. Naraz, jakby znikąd, pojawiła się jakaś kobieta. Paula zamarła.

Starsza, biednie ubrana w czerń, kuśtykała o lasce, nisko pochylając głowę. Paula patrzyła, jak kobieta dochodzi do końca parku i znika. Rozglądając się i nasłuchując, ruszyła za nią. Raz jeszcze popatrzyła na piętrzące się ponad nią kolosy - szereg sięgających w niebo nowoczesnych monolitów. Widok niemalże przyprawił ją o zawrót głowy. Odwróciła się i dotarła do prowadzących w dół szerokich schodów. Przystanęła i z niedowierzaniem wbiła oczy w wielką oświetloną tablicę.

METRO.

To nie Nowy Jork. Była w Paryżu.

3.

Był środek nocy, gdy Newman i Tweed wyruszyli do Londynu. Na Park Crescent dotarli już po wschodzie słońca. Wpuścił ich George, były sierżant pełniący rolę portiera i strażnika. Tweed pobiegł na piętro, do swojego biura wychodzącego na Regents Park. Za biurkiem siedziała Monika, jego oddana asystentka, starsza pani o siwych, uczesanych w kok włosach. Poderwała się na jego widok.

- Cieszę się, że wróciłeś! Dzwoniłam do "Gidleigh Park". Powiedziano mi, że wyjechałeś.

- Dlaczego dzwoniłaś? Coś się stało?

- Otrzymaliśmy dziwny telefon. O czwartej nad ranem. Na szczęście nagrałam wiadomość.

- Wobec tego odtwórz ją, proszę.

Do biura wszedł Newman. Tweed zdjął płaszcz, starannie powiesił go wraz z kapeluszem na wieszaku. Odzyskał normalną stalową samokontrolę. Usiadł na obrotowym fotelu za biurkiem, żeby wysłuchać nagrania.

- Głos jest bardzo dziwny - uprzedziła Monika.

- Posłuchajmy.

Drogi Tweedzie, musisz Lepiej pilnować swojego personelu. Praca dla ciebie staje się prawdziwym ryzykiem. Może powinieneś znaleźć zastępstwo za pewną śliczną młodą damę. Jak zawsze twój, H. Goslar.

Głos brzmiał tak, jakby należał do robota. Poszczególne słowa, wypowiadane przeciągle i zgrzytliwie, rozdzielone były krótkimi przerwami. Newman miał wrażenie, że słyszy głos z piekła.

- To wszystko. - Monika wyłączyła magnetofon. - Okropnie się wystraszyłam, gdy to usłyszałam.

- Posłużył się urządzeniem zniekształcającym dźwięk, żebyśmy nie mogli usłyszeć jego prawdziwego głosu - rzekł cicho Tweed. - Moniko, twoim zdaniem to głos mężczyzny czy kobiety?

- Nie mam pojęcia. Ale przyprawia o ciarki. Co to znaczy?

- Przygotuj się na złe wieści. Paula zniknęła. Porwano ją w Dartmoor.

- O nie! - Mało brakowało, a Monika wybuchnęłaby płaczem. Udało jej się jednak opanować, parę razy pociągnęła nosem. - To straszny człowiek!

- Potrzebne nam posiłki. Skontaktuj się z Marlerem. Potem z Harrym Butlerem i Peteem Nieldem. Mają się tu zjawić jak najszybciej.

Marler pojawił się w drzwiach w chwili, gdy Tweed skończył mówić. Szczupły mężczyzna, nieco ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, elegancko ubrany w garnitur Prince of Wales i krochmaloną białą koszulę z niebieskim krawatem od Chanel, nosił ręcznie szyte buty na gumowych podeszwach. Lekko przeciągał słowa.

- Cześć wszystkim.

- Moniko, odtwórz jeszcze raz to nagranie - poprosił Tweed. - Niech Marler posłucha.

Powtórnie wysłuchana wiadomość brzmiała nie mniej groźnie. Marler przyjął swoją ulubioną pozycję, opierając się o ścianę. Wyjął papierosa, ale nie zapalił. Wysłuchał nagrania z twarzą pozbawioną wyrazu.

- Nie podoba mi się ta wstawka o szukaniu zastępstwa. Czy chodzi o Paulę?

- Owszem - przyznał Tweed. - Moja wina. Została uprowadzona w Dartmooor, kiedy razem z Newmanem oglądaliśmy rezydencję zwaną Domem Gargulców. W nocy. Paula odłączyła się od nas i ruszyła inną trasą przez las. Prawdopodobnie zabrali ją śmigłowcem.

- Można by go wyśledzić.

- Zrobiłem coś więcej. Po powrocie do hotelu zadzwoniłem do kontrolera ruchu na lotnisku w Exeter. Nie znając mnie, odmówił udzielenia informacji. Wtedy zadzwoniłem do Jima Corcorana, szefa ochrony z Heathrow, żeby on skontaktował się z Exeter. Na nieszczęście nie zastałem go. W drodze do Londynu zatrzymaliśmy się przy budce i dopiero wtedy złapałem Jima. Oddzwoni.

- Z pewnością możemy zrobić coś więcej, żeby ją odnaleźć - nie ustępował Marler.

- Przed wyjazdem z "Gidleigh Park" - kontynuował Tweed - zatelefonowałem do inspektora miejscowej policji, niejakiego Crakea. Poprosiłem, żeby zdobył nakaz przeszukania Domu Gargulców. Powiedziałem mu, że dom jest pusty i żeby jego ludzie sprawdzili odciski palców.

- Dom Gargulców? Dziwna nazwa.

- Powiem wam teraz pokrótce, co wydarzyło się w Appledore.

Zaczął od wiadomości od Goslara, a następnie poprosił Monikę o jej odtworzenie. Potem zwięźle przedstawił wydarzenia, jakie rozegrały się w Appledore i Domu Gargulców. Zwykle w takiej sytuacji siedziałby za biurkiem, ale teraz w trakcie mówienia niespokojnie krążył po biurze.

Monika domyślała się, że targa nim niepokój o Paulę. Gdy zakończył opowieść i usiadł, zadzwonił telefon. Monika odebrała i popatrzyła na niego.

- Jim Corcoran...

- Jakieś wieści, Jim? - zapytał Tweed.

- Całkiem sporo. Nie wiem, co o tym sądzić. Skontaktowałem się ze swoim odpowiednikiem w Exeter. Powiedział mi, że na tamtejszym lotnisku parkował prywatny odrzutowiec, Gulfstream o dużym zasięgu. W środku nocy na lotnisku pojawił się ambulans. Gdy podjechał do odrzutowca, sanitariusze wyciągnęli nosze, zapakowali kogoś na pokład...

- Czy ktoś widział, kto leżał na noszach?

- Nie. Pacjent był otulony kocami przed chłodem. Lekarz powiedział, że facet złamał nogę, że to złamanie otwarte i że zabiera go do prywatnej kliniki w Londynie.

- Podał nazwę?

- Nie. Daj mi dokończyć. Jest coś więcej. Pilot miał wypełniony plan lotu do Heathrow. Wszystko rozgrywało się bardzo szybko, jak sądzę. Gulfstream wystartował...

- Przejęliście go?

- Tweed, postaraj się nie przerywać, zaraz kończę. Zasypujesz mnie pytaniami z szybkością karabinu maszynowego. Nie, nie przechwyciliśmy tego Gulfstreama. Pilot zmienił plan lotu zaraz po starcie z Exeter. Wolno mu; musiał tylko powiadomić o zmianie.

- Dokąd poleciał?

- Właśnie miałem ci powiedzieć. Zmienił cel podróży. Zamiast do Heathrow, skierował się do Rzymu.

- Do Rzymu?

- Przecież mówię.

- Mogę w jakiś sposób go sprawdzić?

- Mógłbyś spróbować - dzwoniąc do paryskiej kontroli lotów. Z drugiej strony, nie wiadomo, ile czasu zajęłoby ci nawiązanie kontaktu. Kwestia bezpieczeństwa lotów i kontroli przestrzeni powietrznej staje się coraz ważniejsza.

- Dzięki, Jim. Wielkie dzięki.

- Tweed, co się stało? Nigdy nie słyszałem, żebyś był taki spięty.

- Nic ważnego, nie ma się czym przejmować.

Tweed delikatnie odłożył słuchawkę. Rozejrzał się po biurze, przekazał obecnym informacje uzyskane od Jima. Wbili w niego oczy. Marler odezwał się pierwszy.

- Do licha, czemu mieliby zabierać ją do Rzymu?

- Nie mam najmniejszego pojęcia. Moniko, połącz mnie z Rene Lasalleem w Paryżu. Natychmiast.

- Po co do niego dzwonisz? - zaciekawił się Marler. - Do szefa DST, francuskiego kontrwywiadu?

- Ponieważ, jak wiesz, jest naszym przyjacielem. I człowiekiem chętnym do współpracy. Niech on skontaktuje się z francuskimi kontrolerami lotów.

Monika uzyskała połączenie i właśnie dawała znaki Tweedowi, że Lasalle jest na linii, kiedy do drzwi zapukał George. Wyjął spod pachy plik gazet i położył je na biurku Tweeda.

- Przepraszam za spóźnienie. To ostatnie wydanie. Pewnie wstrzymali druk, żeby zmienić pierwszą stronę.

- Dziękuję, George... Rene, pilnie potrzebuję twojej pomocy, bardzo pilnie. Dziś wczesnym rankiem z Exeter wystartował prywatny odrzutowiec Gulfstream. Pilot podał, że leci do Heathrow. Potem, już w powietrzu, zmienił plan lotu. Powiedział, że kieruje się do Rzymu. Słyszałeś wszystko? Może powtórzyć?

- Nie trzeba.

- Chciałbym, żebyś skontaktował się z waszą kontrolą lotów i dowiedział się, gdzie teraz jest ten samolot. Muszę mieć odpowiedź za pięć minut.

- To może być trudne. - Lasalle mówił doskonale po angielsku. Jego ton był chłodny, niemal oziębły. - Mamy sytuację kryzysową. Spełnię twoją prośbę, gdy tylko znajdę trochę czasu.

- Ale to okropnie pilne!

- Słyszałem na samym początku. Muszę już kończyć.

Lasalle przerwał połączenie. Tweed oderwał zdumione oczy od aparatu, odłożył słuchawkę i popatrzył na zebranych.

- Co się dzieje? Zwykle idzie nam na rękę.

Powiedział im, co usłyszał od Lasallea, a potem rozłożył egzemplarz "Daily Nation", czołowego dziennika londyńskiego. I wbił oczy w nagłówek.

ZATRUTE MORZE NA PÓŁNOC OD DARTMOOR.

Doniesienie specjalne Sama Sneeda.

Artykuł był długi i szczegółowy. Tweed przejrzał go szybko i podał gazetę innym. Monika, która go obserwowała, zwróciła uwagę, że szef przyjął swobodną pozę, ale jego twarz wyrażała maksymalne skupienie. Był opanowany jak zawsze. Newman pierwszy przeczytał artykuł.

- Do licha, co jest grane? Ten Sneed dokładnie opisuje, co się stało w Appledore. Nawet sugeruje, że Whitehall jest zaniepokojone wynalezieniem nowej tajnej broni. "Dużo bardziej śmiercionośnej niż bomba wodorowa", powołuje się na anonimowe źródło rządowe.

- Wymyślił to - powiedział Tweed - żeby uwiarygodnić resztę i wzbudzić większe zainteresowanie. Przypuszczam, że kopie jego artykułu zostaną przesłane do Waszyngtonu, Paryża, Berlina i Bóg wie gdzie jeszcze. Wywołał kryzys międzynarodowy. W oparciu o instrukcje Goslara, oczywiście.

- Goslara? - powtórzył pytająco Newman.

- Przecież możesz zobaczyć w gazecie zdjęcia tego, co widzieliśmy na plaży. Martwy rybak, zdechłe ryby, nieżywa foka. Myślę, że w czasie pierwszego wyjazdu motocyklem - po zrobieniu kopii - Sneed dostarczył oryginał nagrania wideo w umówione miejsce pod Appledore komuś, kto jechał tym Daimlerem o zaciemnionych szybach. Pamiętasz plamę oleju na szosie? Potem, jak sądzę, zabrał kopie i poleciał śmigłowcem na lotnisko Exeter, gdzie czekał następny śmigłowiec. Dotarł nim na lądowisko w Battersea, a stamtąd pojechał do redakcji "Daily Nation", gdzie napisał artykuł. Taki przebieg wydarzeń pasowałby do tego, co wiemy z naszych wcześniejszych doświadczeń z Goslarem. Mówiłem ci, że jest przebiegłym strategiem. Nie stracił pazurów.

- Ale kto w to uwierzy?

- Ludzie, przed którymi należałoby utrzymać to w tajemnicy. Z Waszyngtonu, Paryża i tak dalej. Zapewne już skontaktowali się z policją w Appledore. Crake powiedział im: "bez komentarza". Taka odpowiedź przekona każdego, że artykuł mówi prawdę.

- Do czego zmierza Goslar?

- Wznieca panikę, reklamując broń "dużo bardziej śmiercionośną niż bomba wodorowa” - cytując za Sneedem, który niewątpliwie sporo zarobił na wypełnianiu poleceń Goslara.

- A gdzie tu pasuje porwanie Pauli?

- Goslar próbuje wytrącić mnie z równowagi. Ale moim największym zmartwieniem jest bezpieczeństwo Pauli.

- Artykuł Sneeda wstrząśnie światem - powiedział Marler.

- Zapomniałem o jednej rzeczy, Marler, kiedy mówiłem o wydarzeniach w Appledore. To wszystko zaczęło się od listu od Goslara. Newman i Monika już go widzieli.

Podał Marlerowi list, który nocą trafił do ich skrzynki. Gdy Marler czytał, on spojrzał na telefon.

- Chciałbym, żeby Lasalle oddzwonił. Nie mam pojęcia, jak mógłbym zlokalizować ten samolot. Paula żyje, bo inaczej by jej nie zabierali.

- Nie sądzisz, że mogli.. - zaczął ponuro Newman.

- Zamknij się - warknął Tweed.

Ledwie skończył, drzwi stanęły otworem. Do biura sprężystym krokiem wmaszerowała Paula, w pomiętym ubraniu, ale starannie uczesana.

4.

Tweed zerwał się, podbiegł do niej i wziął ją w ramiona. Paula wsparła głowę na jego ramieniu i uściskała go oburącz.

- Boże, jak cudownie być tu z powrotem - wyszeptała mu do ucha.

- Odchodziliśmy od zmysłów ze zmartwienia.

- Z przyjemnością usiądę przy swoim biurku.

Przywitała się serdecznie ze wszystkimi i usadowiła na swoim miejscu.

- Wypijesz filiżankę porządnie osłodzonej herbaty? - zaproponowała Monika.

- Wystarczy herbata, za cukier dziękuję. - Paula uśmiechnęła się szeroko. - Wystarcza mi własna słodycz. I zjadłam śniadanie w samolocie z Paryża.

- Z Paryża? - zawołał Tweed. - Nie z Rzymu?

- Nie. - Zrobiła zdumioną minę. - Z Paryża. Spotkała mnie przygoda. Przykro mi, że przysporzyłam wam zmartwień. Chciałam zadzwonić, ale kiedy złapałam taksówkę z Madeleine i przybyłam na lotnisko Charlesa de Gaullea, właśnie zapowiadano lot do Londynu. Do Madeleine dostałam się metrem z La Defense.

- La Defense? - powtórzył Tweed. - To dzielnica biurowa na zachodzie Paryża. Niewiarygodnie wysokie biurowce.

- Z tego powodu przez pewien czas myślałam, że przebywam w Nowym Jorku. Jesteś aniołem - powiedziała do Moniki, która przyniosła herbatę. Wypiła łyk. - I mogę opisać tajemniczego doktora Goslara. Och, nie tak. Muszę przystopować i zacząć od początku. - Spojrzała na Newmana. - Zachowałam się jak idiotka. Ostrzegałeś, żebym się nie oddalała, a ja i tak ruszyłam sama tą ścieżką przez las. Zacznę od tego...

- Może wolisz najpierw skoczyć do domu i odpocząć? - zapytał Tweed.

- Jeszcze nie. Później wrócę do siebie i wezmę prysznic. Najpierw przekażę wam wszystko, co wiem. Słuchajcie, wracam do chwili, gdy tak głupio zostawiłam Boba i skręciłam w las...

Zwięźle opowiedziała, co ją spotkało, tym razem po kolei. Nikt jej nie przerywał, wszyscy słuchali uważnie. Tweed pochylił się w jej stronę, z rękami splecionymi na biurku, patrząc jej w oczy. Jego usta wykrzywił ponury grymas, gdy opisała, jak wisiała za oknem ponad trzydzieści pięter nad ziemią.

- Cholerne bydlę... - mruknął Newman.

- Jak mówiłam, mogę opisać Goslara i, przy okazji, Abla Goryla - zakończyła. - Richard, rysownik, jest u siebie?

- Tak, ale...

- Zaraz odbędę z nim sesję. Mam świeżo w pamięci wygląd tych ludzi. Pójdę do biura Richarda, wiem, gdzie to jest.

Wyszła, zanim Tweed zdążył zaprotestować i poprosić, żeby najpierw odpoczęła u siebie w domu. Omiótł wzrokiem twarze pozostałych.

- I co o tym myślicie? Typowe dla Pauli, że nazwała to przygodą.

- Powiem ci, co myślę - warknął Newman. - Prędzej czy później dorwę tego Goryla. Połamię mu ręce. A potem nogi. I to tylko na początek.

- Paula dokonała prawdziwego przewrotu - rzucił przeciągle Marler. - Zidentyfikowaliśmy doktora Goslara.

- To nic pewnego - powiedział Tweed. - Nie powtarzajcie tego Pauli. Tak się cieszę, że nic jej się nie stało.

Urwał, gdy zadzwonił telefon.

- To Lasalle - poinformowała Monika.

- Dobrze, że dzwonisz, Rene. Co nowego?

- Tweed, nie jestem w biurze. Dzwonię z ulicy. Twój aparat jest bezpieczny?

- Tak. W czym problem, Rene?

- Po pierwsze, prosiłeś mnie o sprawdzenie tego samolotu. Dowiedziałem się, że odrzutowiec Gulfstream wczesnym rankiem, a w zasadzie jeszcze w nocy, wylądował na lotnisku de Gaullea. Czekał na niego ambulans. Dwaj sanitariusze wynieśli kogoś na noszach i odjechali. Karetka - skradziona - później została znaleziona na bocznej ulicy. I tutaj trop się urywa.

Tweeda nie po raz pierwszy zdumiała jego znajomość angielskiego. Poznał również, że Lasalle jest w stanie napięcia, w stresie. Zwykle zaliczał go do najbardziej opanowanych ludzi.

- Rene, teraz mogę ci powiedzieć, że tym tak zwanym pacjentem była Paula. Została uprowadzona z Dartmoor...

- Z Dartmoor?

- Tak, a co?

- Nieważne. Mów dalej.

- Przewieziono ją do wieżowca w La Defense. W czasie lotu pozostawała pod wpływem narkotyków. Po odzyskaniu przytomności została przesłuchana w dość makabrycznych okolicznościach przez dwóch mężczyzn. Wisiała za oknem, trzymana za stopy, na wysokości ponad trzydziestu pięter.

- O mój Boże! Biedna Paula. To szatański...

- W końcu wciągnęli ją do pokoju. Pod budynkiem pojawił się radiowóz policyjny, a wówczas ją zostawili. Paula uciekła i jest z powrotem ze mną. Wiesz, co się stało z tym Gulfstreamem?

- Tak, odleciał do Genewy. To wszystko, co wiem.

- A słyszałeś może nazwisko Goslar?

- Goslar, mówisz? - Lasalle zamilkł na chwilę. - W tej sprawie nie mogę ci pomóc.

- Co znaczy, że to nazwisko coś ci mówi. Znamy się od dawna. Po raz pierwszy uznałeś, że powinieneś zadzwonić do mnie z publicznego telefonu. Co się dzieje, Rene?

- Czy wiadomość o naszej rozmowie nie wyjdzie poza wasz zamknięty krąg?

- Pod warunkiem, że zdradzisz mi powody - odparł ponuro Tweed.

- Tweed, mam na karku Lysee. Muszę kończyć...

Tweed odłożył słuchawkę i zdał sprawozdanie z konferencji z Lasalleem. Przez dłuższą chwilę panowała cisza. Przerwał ją Marler.

- To nie jest Rene, do jakiego się przyzwyczailiśmy. Dlaczego?

- Z powodu ostatniej rzeczy, jaką mi powiedział. W sprawę wmieszał się prezydent Francji. Goslar zarzuca ogromną sieć. Jak zaznaczyłem wcześniej, ta sprawa ma zasięg globalny.

Znów zadzwonił telefon. Monika nie potrafiła ukryć zdenerwowania.

- Kłopoty. Dwaj ludzie z Wydziału Specjalnego chcą dostać się na górę. Na razie George powstrzymuje ich groźbą użycia rewolweru.

- Powiedz, żeby przyprowadził tych panów. - Tweed spojrzał na Newmana. - Zaczyna się. Czemu moje myśli biegną do Księcia, skądinąd znanego jako Aubrey Courtney Harrington, nowo mianowanego Ministra Bezpieczeństwa, członka Gabinetu?

Weszła dość niezwykła para. Starszy mężczyzna, prosty jak świerk, miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, przyprószone siwizną włosy, różową, pociętą głębokimi bruzdami twarz o agresywnym wyrazie i niebieskie jak lód oczy, które myszkowały po całym pokoju. Jego zachowanie zdradzało nadmierną pewność siebie. Nosił drogi płaszcz z wielbłądziej wełny. Zdjął równie drogie rękawiczki z koziej skóry, ukazując wielkie dłonie o grubych palcach.

- Jestem Jarvis Bate, pełnię obowiązki szefa Wydziału Specjalnego. Tutaj jest za dużo osób. Musimy porozmawiać tylko z panem, Tweed.

- Najpierw chciałbym zobaczyć dokumenty.

- Dokumenty? - warknął przybysz. - Cholera, pokazałem je temu kowbojowi, który pilnuje waszych drzwi. Przypuszczam, że ma pozwolenie na broń. Mam wielką ochotę zameldować o tym incydencie.

- Czekam.

Bate wyjął legitymację z portfela. Rzucił ją na biurko Tweeda. Potem machnął ręką w stronę towarzyszącego mu niskiego mężczyzny.

- To Mervyn Leek, mój asystent. Pokaż temu człowiekowi legitymację, Merv. Ten facet to biurokrata.

Newman wbił oczy w małego faceta. Mierząc nie więcej niż metr sześćdziesiąt pięć, w obecności potężnego zwierzchnika wyglądał jak karzeł. Jego wygląd przypadł Newmanowi do gustu jeszcze mniej niż powierzchowność Batea. Miał ruchliwe szare oczy, często chowające się pod powiekami, i przylepiony do warg wieczny uśmiech. Jego uniżone zachowanie graniczyło z lizusostwem. Głos - cichy, w przeciwieństwie do dudnienia Batea - świadczył, że w przeszłości uczęszczał do szkoły publicznej.

- Jestem pewien, że chciałby pan obejrzeć również moje dokumenty - powiedział, kładąc je ostrożnie na biurku. - Spotkanie z panem jest prawdziwą przyjemnością, panie Tweed. Słyszałem o pańskich wspaniałych osiągnięciach w terenie. To prawdziwy zaszczyt.

- Siadaj i zamknij się, Merv - rozkazał Bate.

Sam już siedział, wyprostowany jak świeca. Pochylił się w stronę biurka, złapał obejrzane przez Tweeda dokumenty i wybuchnął:

- Mówiłem, że tutaj jest zbyt wiele osób.

- Słyszałem - odparł uprzejmie Tweed. - Nikt stąd nie wyjdzie. Ci ludzie stanowią trzon mojej organizacji.

- W takim razie to pańska sprawa. Przejmujemy tę sprawę. Dartmoor. Wie pan, o co mi chodzi? Potrzebne nam biuro, tu, na miejscu, w którym mógłby pracować Mervyn. Wszystko dotyczące Dartmoor będzie przechodzić przez jego ręce. To już nie wasze podwórko. Rozumiemy się?

- Po pierwsze, nie mamy wolnego pomieszczenia.

- Chyba nie rozumie pan powagi sytuacji. Mam tutaj pełnomocnictwo ministra bezpieczeństwa narodowego. Proszę przeczytać. - Podał Tweedowi wielki, złożony na pół arkusz.

- Książę - mruknął półgłosem Newman.

- Słucham? - Bate obrócił się i przeszył Newmana wzrokiem. - Dla pańskiej informacji, minister nie przepada za tym obraźliwym przydomkiem wymyślonym przez prasę.

- Biedny stary... - dodał Newman, patrząc Bateowi prosto w oczy.

- Ten dokument nie ma dla mnie żadnego znaczenia - oznajmił Tweed, oddając kartkę.

- Uprawnia Wydział Specjalny do przejęcia wszystkich spraw tyczących bezpieczeństwa narodowego - wycedził z wściekłością Bate.

- Ale nie ma w nim żadnej wzmianki o SIS...

- Można temu zaradzić - Bate podniósł głos niemal do krzyku. - jest pan pewien?

Po raz pierwszy Bate stracił rezon. Wykonał wielkie przedstawienie ze składaniem dokumentu i chowaniem go do kieszeni. Potem odetchnął głęboko.

- Może pan być pewien, że wrócę.

- Może - zaczął Leek z miną bardziej przymilną niż dotychczas - mógłbym tu zaczekać, podczas gdy pan Bate wyklaruje sytuację. Nie wątpię, że mógłby pan wskazać mi jakiś kącik.

- Bate wychodzi, pan wychodzi. Skończył mi się czas, jaki mogłem wam poświęcić. Byłbym wdzięczny, panowie, gdybyście opuścili to biuro. - Tweed wstał. - Jesteśmy raczej zajęci.

Paula zatrzymała się w otwartych drzwiach. Dwie głowy odwróciły się w jej Stronę.

- Kto to jest? - zapytał Bate.

- Herbaciarka - powiedziała Monika.

Paula cofnęła się, po cichu zamykając drzwi. Bate, nie mając innego wyjścia, podniósł się z fotela. Leek powtórzył jego ruchy jak marionetka. Wszyscy widzieli, że ich gość ledwo się hamuje. Mina mu zrzedła, gdy Tweed zadał następne pytanie.

- Przy różnych dziwnych okazjach, kiedy kontaktowałem się z Wydziałem Specjalnym, zawsze miałem do czynienia z szefem waszego zespołu, Caspam Pardoe. Gdzie on jest?

- Tymczasowo go zastępuję. Pardoe wyjechał z kraju na urlop.

- Dokąd?

- Naprawdę nie mam pojęcia. Nie interesują mnie jego wojaże. Teraz ja jestem szefem.

- Tylko niech się pan nie przepracuje - rzekł Tweed z cieniem uśmiechu.

- A już w ogóle nie wyobrażam sobie, czemu korespondent prasowy bierze udział w takiej konferencji - zawołał Bate, patrząc ze złością na Newmana. - Moim zdaniem, to rażące naruszenie zasad bezpieczeństwa.

- Zatem radzę zmienić zdanie - zasugerował uprzejmie Tweed. - Newman został prześwietlony przed laty i, jak pan zapewne wie, współpracuje ze mną w trudnych sprawach.

- Powiedziałbym, że im szybciej Merv się tu zainstaluje, tym lepiej.

- Odniosłem wrażenie, że zbieracie się do wyjścia, Bate.

- Och, już idę. Złożę ministrowi szczegółowe sprawozdanie z zastanego tutaj stanu rzeczy. Nie będzie zadowolony.

- Biedny stary - powtórzył Newman.

- Jeśli kiedykolwiek zechce pan mnie widzieć - dodał Tweed - proszę zadzwonić i umówić się na spotkanie.

Bate przeniósł wściekłe spojrzenie z Newmana na Tweeda. Otworzył usta, zamknął je po krótkim namyśle i wyszedł. Leek odwrócił się do drzwi, rozdając głupawe uśmiechy, pokręcił głową i podążył za swoim panem i mistrzem. Paula prawie natychmiast po ich wyjściu wbiegła do pokoju. Sapnęła z irytacją.

- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko, Tweed, ale podsłuchiwałam pod drzwiami. Co za koszmarna para. Wysoki i niski. Niemal bardziej niż Batea nie cierpię Leeka, to prawdziwy płaz. - Podeszła do biurka, usiadła. -No, ale już nie musimy się nimi przejmować.

- Możesz się mylić - przestrzegł Tweed.

- Dlaczego tak sądzisz?

- Przybycie faworyta ministra z Wydziału Specjalnego świadczy o powadze, z jaką rząd podchodzi do incydentu w Appledore. Jestem pewien, że Harrington przedyskutował to z gabinetem, zanim wysłał do nas swoje pokojowe pieski. Na domiar złego Francuzi też wykazują zainteresowanie.

Powiedział jej o dziwnej rozmowie z Lasalleem, o diametralnej zmianie postawy starego przyjaciela. Paula przyniosła niebieską teczkę z rodzaju tych używanych przez Richarda, rysownika, eksperta od portretów pamięciowych.

- Połącz mnie z premierem, Moniko - poprosił Tweed. - Chcę się z nim umówić.

* * *

Sam Sneed, w kapeluszu myśliwskim zawadiacko założonym na bakier, maszerował raźno Fleet Street. Pół godziny wcześniej wyszedł z redakcji "Daily Nation". Po drodze wstąpił do swojego banku i wpłacił na konto dwa tysiące funtów gotówką. Były to pieniądze, które otrzymał w kopercie od kierowcy Daimlera w zamian za oryginał nagrania zrobionego w Appledore. Wysuwając do przodu nieforemną głowę, sunął niemal tanecznym krokiem. Zmierzał do swojego ulubionego pubu w Londynie, żeby uczcić zwycięstwo. Pora była wczesna, więc liczył, że w lokalu będzie jeszcze cisza i spokój. Przysiądzie samotnie nad piwem i będzie rozmyślać o triumfie.

Wreszcie znalazł się na ruchomych schodach i piął się w górę. Pod pachą niósł gazetę. Mógł czytać swój długi artykuł dosłownie na okrągło. Wydrukowano go na pierwszej stronie i opatrzono jego nazwiskiem. Redaktor naczelny był zadowolony, nawet wspomniał, że zatrudni go na stałe.

- Pan Sneed? Sam Sneed?

Ktoś go zaczepiał i to go rozdrażniło. Chciał świętować samotnie. Głos brzmiał kulturalnie. Podniósł głowę, przyjrzał się człowiekowi, który zastąpił mu drogę. Trzydzieści parę, może czterdzieści lat. Przystojny facet. Jasne włosy, uśmiech na ogolonej twarzy. Ubrany w elegancki płaszcz w stylu wojskowym, z szerokimi klapami, z teczką w ręce. Na teczce widniał napis AQUASCUTUM.

- Czego pan chce? - burknął opryskliwie. - Śpieszę się.

- Jego lordowska mość - szef - jest zadowolony z tego, w jaki sposób wykonał pan pierwsze zadanie. Otrzymał pan dwa tysiączki. Nie chciałby pan podwoić tej sumy? Dwa razy po dwa tysiące funtów. Następne cztery? Ni stąd, ni zowąd?

- Co miałbym zrobić? - zapytał Sneed. Jego zachowanie stało się bardziej przyjazne.

- Musimy porozmawiać w ustronnym miejscu, nie na środku ulicy. Stał się pan postacią powszechnie znaną. W tej gazecie jest pańskie zdjęcie. Ludzie będą dopominać się o autografy.

- Tak pan myśli?

- Proszę pamiętać - mężczyzna w trenczu wyszczerzył zęby - żeby domagać się piątaka. Znajdźmy spokojne miejsce, gdzie będę mógł podać szczegóły. W pobliżu mieści się mój klub. Chodźmy.

- Szedłem do swojego ulubionego pubu.

- Do klubu jest bliżej. Zapoznam pana z planem. Tędy.

Mężczyzna w trenczu zatrzymał się u wylotu wąskiej uliczki, która odchodziła od Fleet Street i skręcała po paru metrach. Wskazał w tamtą stronę.

- Proszę, pan pierwszy. Klub jest po lewej stronie, zaraz za rogiem.

Sneed był w siódmym niebie i lekkim krokiem maszerował wyludnioną alejką. Po raz pierwszy od wielu lat, przeżytych pod jednym dachem z zołzowatą siostrą - która płaciła czynsz za ich oboje - był przy forsie.

Sprzeda motocykl, kupi sobie porządny samochód i parę dobrych ubrań. Skręcił, wypatrując drzwi po lewej stronie. Za jego plecami Trencz rzucił okiem przez ramię. Nikogo. Skręcił za róg, wyjął długi czarny drut z drewnianymi kołkami na końcach. Przerzucił go nad kapeluszem Sneeda i zacisnął na jego szyi. Złapał kołki w ręce, skrzyżował końce druta i pociągnął z całej siły. Drut wpił się głęboko w gardło Sneeda.

Reporter zacharczał i poderwał ręce. Trencz nie rozluźnił uchwytu, nawet gdy Sneed, już martwy, osunął się na kolana.

5.

Trzy godziny później Tweed wrócił z Downing Street. W biurze zastał wszystkich, którzy byli tam przed jego wyjściem. Zdjął płaszcz i popatrzył na Paulę.

- Miałaś być u siebie, w Fulham, i wypoczywać.

- Byłam - odparła z uśmiechem. - Bob uparł się, że zawiezie mnie jako ochroniarz. Czekał w pokoju gościnnym, gdy ja aplikowałam sobie najwspanialszy pod słońcem prysznic, najpierw gorący, potem zimny. Czuję się dużo lepiej. Ten Goryl mnie dotykał - czułam się taka brudna. Wskoczyłam w czyste ubranie i Bob przywiózł mnie tu z powrotem. Po drodze wstąpiliśmy coś zjeść. Teraz jestem gotowa na wszystko. Jak poszło spotkanie z premierem?

- Doskonale. Zdenerwował się, kiedy zacytowałem mu fragment z dokumentu Batea. Powiedział, że kompetencje Courtneya Harringtona nie obejmują SIS. Sytuacja nie ulega zmianie - podlegam wyłącznie premierowi. I, oczywiście, premier wie, że Harrington ma chrapkę na jego urząd.

- Jak zareagował na wieści o Appledore? - zapytał Newman.

- Ogromnie martwi go ta sprawa. Mówiąc między nami, myślę, że wszyscy wysnuwają przedwczesne wnioski.

- To znaczy? - chciał wiedzieć Marler.

- Jeszcze nie wiemy, czy morze zostało zatrute. Po drodze zadzwoniłem z budki do profesora Saafelda. Przeprowadził sekcję zwłok rybaka, ale nie chciał zdradzić, czego się dowiedział. Mam zajrzeć do niego na Holland Park wieczorem, o dziewiątej. Profesor wezwał znajomego ichtiologa, żeby przeprowadził sekcję foki i ryb. Znasz go, Paula, więc możesz iść ze mną, jeśli chcesz.

- Pewnie. Słuchaj, może obejrzysz portrety pamięciowe doktora Goslara i Abla Goryla? Szybko nam poszło, Richard jest niezastąpiony.

- Teraz jest odpowiednia chwila. Chodźcie do mojego biurka, wszyscy.

- Oto doktor Goslar - powiedziała Paula.

Wszyscy spojrzeli na wykonany węglem szkic. Przedstawiał drobnego mężczyznę, bez zarostu, z wysokim czołem. Twarz miał pociętą zmarszczkami i nosił okulary bez oprawek. Zza szkieł spoglądały nieprzyjemne, przeszywające oczy.

- Portret jest wierny - dodała Paula - głównie dzięki talentowi Richarda.

- I twojemu darowi obserwacji - uzupełnił Newman. - Ciekaw jestem, czy zawsze nosi muchę?

- Możliwe - odparł Tweed.

- Jaki ma głos? - zapytał Marler.

- Precyzyjny - odrzekła. - Mówi bezbłędnie po angielsku, ale lekko sepleni.

- Pali? - wtrąciła Monika.

- Dobre pytanie. Nie, przynajmniej nie wtedy, gdy go widziałam. W pokoju nie było ani popielniczek, ani zapachu dymu.

- Wszyscy go obejrzeli? - zapytał Tweed.

Odpowiedziało mu potakiwanie. Wiedział, że wszyscy zapamiętali człowieka z rysunku. Wyobrazili sobie, jak wygląda bez okularów i w zupełnie innym ubraniu. Paula pokazała drugi szkic.

- Abel Goryl.

- Paskudny i groźny - zawołała Monika. - Wielki, wygląda jak małpa.

- Gdybym spotkał go w ciemnej uliczce - mruknął Marler - wymierzyłbym mu kopa w krocze, wpakował lufę pistoletu w gębę - a potem zadawał pytania.

- Głos? - dociekał Tweed.

- Warkliwy - odpowiedziała Paula. - Warkliwy, agresywny, nieprzyjazny. To pewne, że mógłby zmierzyć się na ręce prawie z każdym na świecie. Przynajmniej takie odniosłam wrażenie.

- Nazwałaś go Abel. A nazwisko?

- Nie znam. Tylko Abel.

- I słyszałaś, że nazwał tego drugiego doktorem Goslarem. Ile razy?

- Co najmniej dwukrotnie. Wyraźnie. Głośno.

- Doskonale się spisałaś. Doskonale, Paula.

- Teraz - zaczęła, zbierając szkice - zrobię kopie dla wszystkich.

- Łącznie z Harrym Butlerem i Peteem Nieldem. Tak, zrób to.

Tweed po jej wyjściu popatrzył na pozostałych i ściszył głos.

- I co myślicie?

- To wielki krok naprzód - skomentował Newman - po raz pierwszy dokładnie wiemy, jak wygląda Goslar.

- Doprawdy? Nie powtarzajcie tego Pauli. Starała się i wiele wycierpiała. A ciebie, Bob, wyraźnie zawodzi pamięć.

- Co przez to rozumiesz?

- Jedna z licznych sztuczek Goslara, sprzed lat, kiedy razem tropiliśmy go w czasie zimnej wojny, polegała na wystawianiu kogoś, kto się pod niego podszywał i używał jego nazwiska. Kiedy gość spełnił swoją rolę, zwykle jego życie też dobiegało końca. Raz była to kobieta. Goslar hołduje zasadzie, że należy zabijać posłańców.

Tweed urwał, ponieważ zadzwonił telefon. Monika poinformowała, że dzwoni nadinspektor Buchanan.

- Roy, tu Tweed. Stało się coś?

- Można tak powiedzieć. Sam Sneed został zamordowany. Brutalna robota. Ciało znaleziono w zaułku przy Fleet Street. Uduszony drutem. Zgarrotowany. Odcięto mu głowę. Głowa zniknęła. Znaleziono ją później w walizce Aquascutum razem z drutem. I trenczem zaplamionym krwią. Przeprowadzimy badanie DNA, ale założę się, że to krew Sneeda.

- Jakieś wskazówki co do mordercy?

- Żadnych. Brak świadków. Profesjonalna robota. Wyobraź sobie, co jutro zrobi z tym prasa - może wcześniej, jeśli "Evening Standard" zwęszy temat. Muszę iść.

- Dzięki za informacje...

- Jeszcze jedno. Dzwonił do mnie inspektor Crake z Appledore. Ekipa wysłana do Domu Gargulców nie znalazła żadnych odcisków palców. Miejsce zostało dokładnie wyczyszczone.

- Spodziewałem się tego. Metoda Goslara. Cześć...

Odkładał słuchawkę, gdy wróciła Paula. Usiadła przy biurku, zobaczyła jego minę, zapytała, czy coś się stało. Powiedział jej o telefonie od Buchanana.

- To straszne. - Wzruszyła ramionami. - Przeżyłam chyba cudem.

- Jak mówiłaś, ci ludzie ogromnie się śpieszyli. Miałaś prawdziwe szczęście.

Tweed nie chciał wyjaśniać, że puścili ją, bo miała wrócić do Londynu z rysopisem rzekomego doktora Goslara. Nie było powodu, żeby Abel używał jego nazwiska - chyba że wszystko zostało z góry zaaranżowane.

- W takim razie dlaczego zamordowali Sneeda? - zapytała.

- Przypomniałem Bobowi, że Goslar zawsze zabija posłańca, kiedy on - czy też ona - wykona swoją robotę. W ten sposób nie ma kogo przesłuchać, nie można się dowiedzieć, jakie instrukcje zostały wydane - nawet jeśli odbierano je od niewidzialnego Goslara przez telefon. Aha, posłałem nagraną wiadomość specom w podziemiu, może uda im się wydobyć jego prawdziwy głos.

- Myślisz, że dadzą radę?

- Nie. Goslar użył najlepszych urządzeń maskujących głos. Ale musimy spróbować.

- Co dalej?

- Jak najszybciej wyjeżdżamy do Paryża. Spakujcie się, zabieram wszystkich. Oprócz Moniki, oczywiście, która będzie pilnować fortecy. Skontaktujcie się z Butlerem i Nieldem, oni też jadą. Moniko, zarezerwuj miejsca na jutrzejszy wieczór. Oddzielnie, żeby nie było wiadomo, że stanowimy grupę, i nie podawaj naszych prawdziwych nazwisk. Paula, my będziemy razem.

- Chcę zająć miejsce za wami - oznajmił stanowczo Newman. - I pojedziemy z tobą do profesora Saafelda.

- Lekka przesada. To tylko Holland Park.

- A Sneed stracił głowę tylko na Fleet Street.

Marler opuścił Park Crescent i udał się do East Endu. Zamierzał skontaktować się z paroma osobami o wątpliwej reputacji i wypytać, czy ktoś słyszał o mordercy Sama Sneeda.

- Prawdopodobnie większe szczęście dopisze mi w Paryżu - powiedział na odchodnym. - Mam tam prawdziwą podziemną siatkę...

Wcześniej Tweed zauważył, że przydałyby się posiłki. Poprosił Marlera o zlokalizowanie Alfa, starego wygę, londyńskiego taksówkarza mającego licznych kumpli w tym samym fachu. Chciał, żeby przejeżdżali przez Park Crescent i sprawdzali, czy nikt nie obserwuje budynku. Paulę zaniepokoiła jego prośba. Wstała i wyjrzała przez gęste firany. Wróciła za biurko i wyraziła swoje obawy.

- O ile mi wiadomo, pierwszy raz podejmujesz takie środki ostrożności. Czy niepokoi cię doktor Goslar? Myślisz, że możemy być inwigilowani?

- Wcale się nie martwię, Paulo. Tego przeciwnika nie można lekceważyć. Zawsze działa w oparciu o potężną organizację. Posiada środki finansowe; pieniądze otrzymane od Amerykanów i Rosjan w czasie zimnej wojny oraz trzysta milionów, które dostał za fabrykę w New Jersey. Zanim wysadził ją w powietrze, wraz ze wszystkimi pracownikami.

- Jest niewiarygodnie brutalny i bezwzględny.

- O czym musimy pamiętać.

Zadzwonił telefon. Monika podniosła słuchawkę i zrobiła zdumioną minę. Poprosiła rozmówcę o powtórzenie nazwiska, potem przysłoniła mikrofon dłonią.

- Jakaś kobieta. Powiedziała, że nazywa się Serena Cavendish. Nie, nie chce rozmawiać, mówi, że się śpieszy. Chce się z tobą spotkać w herbaciarni hotelu "Browns". Masz podejść do jej stolika. Ma czarne włosy. Wspomniała też o Appledore...

Tweed pojechał taksówką. Paula uparła się, że będzie mu towarzyszyć. Zgodził się, pod warunkiem, że nie będzie się wychylać. Newman oznajmił, że pojedzie za nimi swoim wozem. Tweed zadecydował, że tym razem nie będzie z nim polemizować. Na schodach Newman spotkał Harryego Butlera i Petea Nielda. Kazał im jechać z sobą.

Przy "Browns" Tweed zapłacił taksówkarzowi i powoli wszedł do hotelu. Herbaciarnię odgradzało od holu wysokie do pasa ażurowe przepierzenie. Powyżej były okna z grubego szkła, przez które zobaczył ludzi pijących herbatę. Wiele kobiet w wytwornych kreacjach plotkowało nad wymyślnymi daniami.

Paula podniosła ze stolika jakieś czasopismo i, odsunąwszy się od Tweeda, stanęła blisko drzwi restauracji, jak gdyby na kogoś czekając. Tweed szybko zauważył kobietę o bardzo ciemnych włosach. Siedziała sama przy dwuosobowym stoliku, z wdziękiem krzyżując długie zgrabne nogi. Potem jego uwagę przykuło coś dziwnego. Samotnie, odwrócony do niego plecami, siedział mężczyzna o żółtawych włosach. Tweed ocenił go na trzydzieści parę lat, bliżej czterdziestu. Elegancko ubrany w granatowy garnitur, czytał gazetę, która zasłaniała mu prawie całą twarz. Do herbaciarni wszedł inny mężczyzna, rozejrzał się i podszedł do wytwornej czarnowłosej kobiety. Pochylił się, żeby o coś zapytać. Uśmiechnęła się do niego i pokręciła głową. Nieznajomy przeszedł do sąsiedniej sali, gdzie podawano herbatę.

W tym czasie Żółtowłosy powoli opuścił gazetę i znad jej skraju przyjrzał się oszałamiającej brunetce. Gdy mężczyzna zniknął, powoli podniósł gazetę na poprzednią wysokość. Z herbaciarni wyszedł szef sali. Jego twarz rozjaśnił uprzejmy uśmiech.

- Pan Tweed. Miło pana widzieć. Właśnie pana zauważyliśmy.

- Chciałbym, żeby wyświadczył mi pan przysługę. Dyskretnie. Widzi pan tę czarnowłosą panią? Tę siedzącą samotnie.

- Tak, proszę pana. Nie sądzę, żebyśmy gościli ją wcześniej.

- I o to chodzi - kontynuował Tweed, podając rozmówcy banknot. - Jak mówiłem, zależy mi na dyskrecji. Proszę do niej podejść i szepnąć, że czekam tutaj i żeby do mnie przyszła. Po cichu. Niech pan mi da jej rachunek.

- Już zapłaciła, proszę pana.

- Dobrze. Nie chcę, żeby usłyszał pana ktoś inny.

- Zaraz to załatwię, proszę pana.

Tweed szybko przystąpił do działania. Najpierw skinął na portiera, który właśnie się pojawił.

- John, pilnie potrzebna mi taksówka. Natychmiast. Jeśli ktoś zapyta, gdzie poszedłem, to ty nic nie wiesz.

- I tak bym nic nie powiedział, proszę pana. Już idę...

Tweed spojrzał na Paulę, która słyszała każde słowo. Pokręcił głową, dając do zrozumienia, że nie chce, aby z nim jechała. Ciemnowłosa kobieta otuliła się futrem i szybko wyszła do holu. On delikatnie ujął ją pod rękę.

- Serena? - zapytał cicho.

- Tak. Serena Cavendish. Pan Tweed...

- Proszę wybaczyć ten pośpiech. Wychodzimy. Wypijemy herbatę gdzie indziej. Proszę wsiąść do taksówki.

Zobaczył Newmana za kierownicą Mercedesa zaparkowanego niedaleko od drzwi hotelu. Obejrzał się, nie dostrzegł nikogo prócz Johna, portiera. Przyskoczył do Newmana, który szybko opuścił szybę.

- Żółtawe włosy, elegancko ubrany...

Podbiegł do taksówki i zajął miejsce obok brunetki. Podał kierowcy adres.

- "Fortnums". Śpieszymy się.

- A kto się dziś nie śpieszy? - odparł taksówkarz z szerokim uśmiechem.

Ruszył natychmiast. Tweed wyjrzał przez tylną szybę i zobaczył, jak Nield wyskakuje z Mercedesa. Paula wsunęła się na jego miejsce, obok Butlera. Co się dzieje? Żółtowłosy wyszedł żwawym krokiem z hotelu i podniósł rękę, żeby zatrzymać taksówkę. Przy wejściu do hotelu Pete Nield, szczupły, modnie ubrany, ze starannie przystrzyżonym wąsikiem, również poderwał rękę. Podał Johnowi dwie funtowe monety, gdy taksówka podjechała do krawężnika.

- Ja byłem pierwszy. To moja taksówka - warknął Żółtowłosy tonem człowieka z wyższych sfer.

- Przykro mi, stary - odparł Nield, kładąc rękę na klamce - ale byłem tu przed tobą.

- Guzik prawda!

- Jadą następne - poinformował uprzejmie Nield, zatrzaskując za sobą drzwi.

- Dokąd, proszę pana? - zapytał kierowca.

- Za tym Mercem, jeśli można. Masz za to piątaka.

Newman jechał tuż za taksówką Tweeda. Butler pokazał Pauli mały aparat fotograficzny. Podniosła brew.

- Zrobiłem fotkę Żółtowłosemu - powiedział. - Przynajmniej taką mam nadzieję. Pstryknąłem, gdy patrzył w moją stronę, ale aparat mógł się poruszyć. Miejmy nadzieję, że zdjęcie będzie dobre.

Paula nie po raz pierwszy pomyślała o różnicach dzielących ludzi, z którymi tak często pracowała w zespole. Czterdziestoparoletni Harry Butler miał metr siedemdziesiąt wzrostu i był dobrze zbudowany. Jego gęsta czarna czupryna zwykle dopominała się o grzebień. W szerokiej twarzy wyróżniał się zadarty nos i masywna szczęka. Nie przywiązywał najmniejszej wagi do strojów - nosił wyświechtany skafander oraz równie podniszczone sztruksy i buty, które nie były czyszczone od wieków.

Pete Nield, jego partner, miał przystojną, raczej pociągłą twarz i pod względem dbałości o wygląd dorównywał niemal Marlerowi. Z Butlerem łączyła go jedna zewnętrzna cecha: bystre, ruchliwe oczy, którym niewiele umykało. Tworzyli doskonale współgrający duet, działający bezbłędnie i bezwzględnie, gdy wymagały tego okoliczności.

- Zastanawiam się, po co to wszystko - mruknął Newman. - Słuchaj, Żółtowłosy złapał taksówkę, ale dzielą go od nas trzy samochody osobowe i ciężarówka. Czy ktoś słyszał, dokąd Tweed zabiera swoją femme fatale?

- Do "Fortnums" - odparła Paula.

- Wyrzucę nas tam oboje, a sam objadę kwartał. Jak zwykle, nie będzie gdzie zaparkować...

Restauracja "Fortnums" na najwyższym piętrze budynku była zatłoczona, ale Tweedowi udało się zdobyć stolik daleko od drzwi. Usiadł plecami do ściany, dzięki czemu miał doskonały widok na wejście.

- Dlaczego zależało pani na tak pilnym spotkaniu? - zapytał, kiedy już zamówili herbatę.

- Pozwoli pan, że najpierw odrobinę ochłonę? Domyślam się, że nie wyjawi mi pan, co takiego stało się w "Browns"?

- Ma pani ochroniarza? - Tweed poprawił serwetkę.

- Nie.

Tweed oderwał oczy od drzwi i uważnie przyjrzał się swojej towarzyszce. Zauważył, że po wejściu do restauracji kilku mężczyzn zerknęło na nią z podziwem. Nic dziwnego, pomyślał. Miała prawie metr siedemdziesiąt wzrostu, była zgrabna i uderzająco urodziwa. W zielonej sukience z cienkim złotym paskiem i z apaszką od Hermesa na szyi prezentowała się wyjątkowo powabnie. Jej największym atutem były oczy, zielonkawe, promieniujące inteligencją. Ukoronowaniem wszystkiego były włosy, sięgające kołnierzyka sukienki. Ułożenie ich w sposób na pozór niedbały musiało wymagać nie lada zachodu. Lewą ręką poprawiła futro z soboli, leżące na oparciu krzesła.

- Jest jeszcze dla pana nadzieja - powiedziała z uśmiechem.

- Słucham?

- Patrzy pan na serdeczny palec mojej lewej ręki. Nie mam obrączki.

- Myślę, że powinna pani powiedzieć mi, panno Cavendish...

- Sereno, proszę.

- Myślę, że powinnaś mi powiedzieć, Sereno - powtórzył stanowczo - czemu chciałaś się ze mną spotkać.

- Lepiej spójrz na to.

Z torebki od Gucciego wyjęła starannie złożony egzemplarz "Evening Standard". Czekał cierpliwie, gdy rozkładała gazetę. Zobaczył wielki nagłówek.

ZABÓJSTWO AUTORA REPORTAŻU O ZATRUTYM MORZU

Szybko przejrzał tekst, mówiący o znalezieniu bezgłowego ciała Sama Sneeda w uliczce przy Fleet Street. W doniesieniu nie było wzmianki, że głowa została odnaleziona. Tweed domyślił się, z jakiego powodu. Buchanan zatrzymał tę informację w nadziei, że ustali tożsamość zabójcy, a potem podpuści go, nakłaniając do podania szczegółów, które nie zostały opublikowane. Tym samym zyskałby jednoznaczne dowody winy. Oddał jej gazetę.

- Dziwne - skomentował.

Podano herbatę. Serena zaczęła jeść kanapkę. Tweed napił się i popatrzył na nią. Wskazał gazetę, którą położyła na kolanach.

- Mogłabyś mi coś powiedzieć? - zapytał z uśmiechem. - Skąd wzięłaś numer mojego telefonu?

Pokręciła głową. Delikatnie wytarła usta serwetką. Napiła się herbaty. Miał nadzieję, że ją zaskoczy, ale nic z tego.

- To tajemnica - odparła z czarującym uśmiechem.

- W ten sposób do niczego nie dojdziemy - zaznaczył ostro.

- Cierpliwości, Tweed. - Położyła rękę na jego ramieniu. - Nie przypuszczam, żebyś zdawał sobie z tego sprawę, ale jestem śmiertelnie przerażona.

- Dlaczego?

- Ponieważ byłam zamieszana w sprawę Appledore.

- W jaki sposób?

- Dwa tygodnie temu niejaki pan Charterhouse poprosił mnie o przyjazd do Appledore. Miałam sfotografować całe wybrzeże i morze przy ujściu. Zadzwonił do mnie do Londynu, do mojego mieszkania i udzielił mi instrukcji, mówiąc, że zapłaci trzy tysiące funtów. I dodał, że jeśli podejdę do drzwi, to znajdę kopertę z połową tej sumy, Resztę miałam otrzymać po przekazaniu mu zdjęć. Po zakończeniu rozmowy podeszłam do drzwi i znalazłam kopertę z trzydziestoma banknotami o nominale pięćdziesięciu funtów.

- Skąd ją nadano?

- Nie było znaczka ani stempla. Najwyraźniej ktoś ją podrzucił, gdy rozmawiałam przez telefon. Brakowało mi pieniędzy, więc pojechałam do Appledore i wykonałam polecenie. Gdy wróciłam, na wycieraczce leżała następna czysta koperta - z sumą tysiąca pięciuset funtów.

- Pan Charterhouse, mówisz? Widziałaś go?

- Ani razu. Był tylko ten dziwny telefon.

- Dziwny pod jakim względem?

- Mówił nie jak człowiek, tylko jak robot, wiesz, pokazują je w telewizji.

- Ciekawe, dlaczego wybrał ciebie do tego zadania.

- Przesłuchujesz mnie. Nie winię cię za to. Pojawiłam się znikąd. Być może wybrał mnie, bo jestem zawodowym fotografem. To tylko przypuszczenie. Nie wszyscy o tym wiedzą. Ale otrzymuję lukratywne zamówienia na zdjęcia ślubne ludzi z towarzystwa, na fotosy dla czasopism. Cieszę się reputacją odpowiedzialnej osoby.

- A jak dostarczyłaś zdjęcia z Appledore nieuchwytnemu panu Charterhouse?

- To było dziwne. Postąpiłam zgodnie z podanymi mi przez telefon wskazówkami. Dwa dni później, gdy wywołałam zdjęcia i zrobiłam odbitki, włożyłam je do dużej zwyczajnej koperty. Dokładnie o dziesiątej wieczorem zostawiłam ją w budce telefonicznej na Curzon Street, wsiadłam do samochodu i odjechałam.

- Widziałaś kogoś na Curzon Street?

- Tylko mężczyznę w budce, gdy jechałam w jej stronę. Później doszłam do wniosku, że zajmował kabinę do czasu mojego przyjazdu. Wyszedł, nim się zbliżyłam, wsiadł do samochodu i odjechał.

- Potrafisz go opisać? I samochód? Zanotowałaś numery rejestracyjne?

- Do licha, Tweed, które pytanie pierwsze? - Uśmiechnęła się uwodzicielsko. - Mężczyzna z budki był średniego wzrostu, nosił ciemny płaszcz i kapelusz borsalino. Nie widziałam jego twarzy. W pobliżu nie było nikogo innego. Zrobiłam, co mi kazano, wrzuciłam kopertę do kabiny i odjechałam. Jestem grzeczną dziewczynką. - Rozejrzała się po gwarnej restauracji. - Wybacz, muszę iść do toalety.

- Jeszcze jedno pytanie, póki pamiętam. Dlaczego jesteś śmiertelnie przerażona? Tak właśnie powiedziałaś.

- A ty byś nie był? Najpierw ja pstrykam zdjęcia w Appledore. Potem ten Sam Sneed robi coś podobnego w tym samym miejscu - i traci głowę.

Złapała futro i ruszyła między stolikami do łazienki. Drzwi były naprzeciwko ich stolika. Tweed uregulował rachunek, potem zaczął rozmyślać o Serenie. W drodze do stolika, gdy szła przed nim, zwrócił uwagę nie tylko na elegancję, ale i pewność jej sprężystego kroku. Nie była kobietą, którą łatwo przestraszyć.

Po dziesięciu minutach zaczął się martwić, że w ubikacji zrobiło jej się niedobrze. Obserwował drzwi, ale panował tam duży ruch. Podeszła do niego kelnerka.

- Przepraszam pana, pewna pani prosiła, żebym to przekazała.

Wziął zaklejoną kopertę, powąchał. Wychwycił ślad zapachu jej perfum. Otworzył kopertę, rozwinął arkusz papieru wysokiej jakości. Bez adresu. Tylko wiadomość, wypisana wprawną ręką, zdecydowanym charakterem.

Tweed, dziękuję za herbatę. Przykro mi, że cię zostawiam, ale zobaczyłam kogoś w restauracji. Trzymaj się, Serena.

Teraz zrozumiał, czemu zabrała z sobą futro. Podniósł się i rozejrzał, potem ruszył czujnym krokiem, rozglądając się po sali. Ani śladu Żółtowłosego. W otwartym saloniku przy windach zobaczył Paulę, która udawała, że ogląda antyki. Podszedł do niej.

- Gdzie twoja oszałamiająca towarzyszka? - zapytała.

- Wymknęła mi się. Pójdziemy na dół, znajdziemy Newmana.

- A co dalej?

- Spotkanie z profesorem Saafeledem w Holland Park. Do wieczora powinniśmy wiedzieć, czy to, co widzieliśmy w Appledore, jest tylko burzą w szklance wody, następstwem wycieku ropy czy też czymś skrajnie niebezpiecznym.

6.

Duży trzypiętrowy dom w Holland Park - prawdę powiedziawszy, niemal pałac - stał dość daleko od drogi. Tweed i Paula otworzyli kutą w żelazie wysoką bramę i pokonali krótki podjazd. Po obu stronach rosły rododendrony, które jeszcze bardziej zwiększały prywatność siedziby. Wspięli się po schodach do masywnych frontowych drzwi oświetlonych przez staroświeckie latarnie.

- Tu jest bardzo cicho - mruknęła Paula. - To samo pomyślałam w czasie ostatniej wizyty.

Tweed wystukał kod na skrzynce przymocowanej do muru. Czekali. Paula zwróciła uwagę na zabezpieczenia. Zapaliły się reflektory, sterowane przez czujniki, zalewając ich światłem. Normalnie stałaby przodem do małego ogrodu, sprawdzając, czy nic im nie grozi. Ale wiedziała, że Pete Nield, który za nimi przyjechał, ukrywa się gdzieś w zaroślach. Newman czekał na drodze za Mercedesem. Nie miała pojęcia, gdzie podział się Butler.

Judasz w drzwiach uchylił się i od razu zamknął. Następnie usłyszeli, że ktoś przekręca klucze w zamku typu Chubb i w dwóch Banhamach. Drzwi otworzyły się i wysoki mężczyzna poprosił ich do środka. Gdy tylko znaleźli się w niewielkim, wyłożonym drewnem holu, drzwi i zamki zostały zamknięte.

Charles Saafeld był postacią imponującą. Wyższy od Tweeda, nosił biały kitel zapięty pod samą szyję. Jego wygląd sugerował bon vivanta, człowieka rozmiłowanego w dobrym jedzeniu i winie, co, jak Tweed wiedział, odpowiadało prawdzie. Miał ponad sześćdziesiąt lat, okrągłą, pulchną, rumianą twarz i roztaczał wokół siebie aurę autorytetu. Popatrzył na Paulę znad okularów.

- Jak się miewasz? Wyglądasz wspaniale. Pamiętam, że nie jesteś bojaźliwa. Zapraszam do Komnaty Grozy. - Przeniósł spojrzenie na Tweeda. - Mam coś bardzo dziwnego.

Wyrzucał z siebie krótkie, urywane zdania. Zachowywał się uprzejmie, ale nie lubił tracić czasu. Energicznie poprowadził ich na tył holu do drzwi, które wyglądały tak, jakby odlano je ze stali. Wystukał cyfry na skrzynce podobnej do tej, która wisiała na zewnątrz.

- Od mojej ostatniej wizyty przybyło zabezpieczeń - zauważyła Paula. - I skąd ta "Komnata Grozy"?

- Jakiś brukowiec ukuł takie określenie. Te dupki wyobrażają sobie, że przeprowadzam eksperymenty na nieboszczykach. Zbyt wielu próżniaków z obłędnymi pomysłami. Idziemy na dół. Uważajcie na stopnie. Trzymać się poręczy.

Drzwi otworzyły się. Saafeld ruszył pierwszy do wielkiej piwnicy, w której panowała stała, automatycznie regulowana temperatura. Na pierwszy rzut oka wielkie pomieszczenie przypominało laboratorium. Pod sufitem, między rzędami jarzeniówek, biegły pleksiglasowe rury. Od nich odchodziły przewody do chemicznych retort i innego sprzętu rozstawionego na stołach z białego tworzywa. Jedną ścianę zajmowały duże metalowe prostokąty. Wbudowane w ścianę szuflady na ciała. Mały mężczyzna o paciorkowatych oczach, zwinny, z potężną szczęką, również w białym fartuchu, popatrzył na przybyłych jak na potencjalne obiekty badań.

- To doktor Fisher - przedstawił go Saafeld - ekspert od wszelkich form życia zamieszkujących morza i rzeki. Darujcie sobie kalambury z jego nazwiskiem.

- Wiele razy idioci stroją sobie żarty - wycedził Fisher.

- Zaczniemy od martwego rybaka. Roy Buchanan powiedział, że facet nazywał się Gravely. Tylko bez dalszych skojarzeń. Przeprowadziłem badanie pośmiertne. Przypuszczam, że wypadł za burtę ze statku rybackiego. Był martwy, zanim wpadł do wody - albo umarł w chwili kontaktu z wodą.

- Atak serca? - zapytał Tweed.

- Zdecydowanie nie. Przestał oddychać.

- Myślałam, że utonął - powiedziała Paula.

- Zdecydowanie nie. Brak wody w płucach. Doszedłem do wniosku, że przyczyną śmierci była asfiksja - uduszenie, jeśli wolicie. Niedobór tlenu.

- Został uduszony? - zasugerował Tweed.

- Zdecydowanie nie. Brak śladów na szyi.

- Nie rozumiem.

- Witamy w klubie. My też nie rozumiemy. Nie pokażę wam zwłok. Mogłyby wywrzeć niekorzystny wpływ na kolację. Usunąłem kilka narządów. Przebadam je. Nie spodziewam się znaleźć niczego więcej. Posłuchaj Fishera. Nadal nie będziesz rozumiał.

Przeszli w drugi koniec piwnicy. Fisher stał przy stole zastawionym pojemnikami z rybami i kanistrami z przejrzystą cieczą. Paula domyśliła się, że zawierają wodę morską pobraną w Appledore.

- Jeśli przestaniecie za mną nadążać, dajcie znać - zaczął Fisher, kierując uwagę głównie do Pauli. - Sformułuję to stwierdzenie nieco inaczej. To skomplikowane, ale postaram się przekazać to w sposób jak najprostszy. Wiecie, za pomocą czego oddycha ryba?

- Skrzelami.

- Zgadza się. Ryby nie mają płuc. Oddychają tym, co nazywamy skrzelami, skomplikowanym systemem umożliwiającym filtrowanie tlenu z wody. W morzu jest niewiele tlenu - dużo mniej niż na lądzie. Ale wystarcza im do życia. Co się stanie, gdy położy się rybę na plaży? Zdechnie - choć otaczają ją ogromne ilości tlenu. Skrzela nie mogą podołać, przestają pracować. I ryba zdycha.

- Buchanan - przerwał mu Saafeld - powiedział mi, że pod Appledore znaleźli tony martwych ryb. Tyle, że trzeba było sprowadzić potężne spychacze, aby oczyścić plażę.

- Rozumiecie jak na razie? - zapytał Fisher, najwyraźniej zdenerwowany, że mu przerwano.

- Tak - zapewnili unisono Tweed i Paula.

- Innymi słowy - podjął tonem wykładowcy - ryby udusiły się. W morzu zabrakło tlenu.

- Jak rybak - stwierdził Tweed.

- Tak i nie. Jak wyjaśniłem, układy oddechowe ludzi i ryb ogromnie się różnią. Przejdźmy teraz do foki, za sprawą której wszystko staje się jeszcze bardziej tajemnicze. Zrobiłem sekcję... - Fisher spojrzał na Paulę, potem na Tweeda. Jak gdyby sprawdzał, czy poświęcają mu należytą uwagę i czy rozumieją. - Wykonałem kawał porządnej roboty.

- Wie pan, w jaki sposób zginęła foka? - zapytał Tweed.

- Wiem, dlaczego zginęła, a to odrębna kwestia. Po pierwsze, musicie wiedzieć, jak oddychają foki. W przeciwieństwie do ryb foki mają płuca. Poza tym, znów odmiennie niż ryby, są ciepłokrwiste i porośnięte futrem. Płuca umożliwiają im magazynowanie tlenu, który może być wykorzystywany podczas pobytu pod wodą. Swego rodzaju rezerwa, jeśli chcecie. Dzięki płucom mogą też żyć na lądzie, Saafeld, mógłby pan powiedzieć naszym gościom o incydencie wspomnianym przez nadinspektora Buchanana?

- Był świadek. Mieszkaniec Instow, wioski leżącej naprzeciwko Appledore. Widział, jak foka wynurzyła się, zaczęła wspinać na skałę, a po chwili spadła do rzeki. To musiało zdarzyć się zanim zobaczyliście ją dryfującą w stronę brzegu - zakończył Saafeld, zwracając się do Tweeda.

- Czy to ważne? - zapytała Paula.

- "Ważne" to trafne słowo - przyznał Fisher. - Tlenu brakowało nie tylko w wodzie - stąd tysiące martwych ryb - ale i w powietrzu nad wodą. Dlatego foka zginęła natychmiast po wyjściu na brzeg - chciała uzupełnić zapas tlenu w płucach, ale go nie znalazła.

- Niepokojące - podsumował Saafeld. - Myślę, że pora na pokazanie im twojego eksperymentu, Fisher.

- Na szczęście ktoś pomyślał o pobraniu próbek wody, gdy na brzegu pojawiły się martwe ryby - niedługo później zaczął się odpływ. Widzicie, co jest na tym stole.

- Zbiorniki z rybami - śledzie i inne, których nie znam. I dwa pojemniki, które wyglądają jak te użyte w Appledore do pobrania wody - powiedziała Paula.

- Zgadza się. - Fisher wziął przezroczysty czerpak z długą rączką i siatkowym przykryciem. Nacisnął dźwigienkę i uchylił siatkę. - To wasze dwa pojemniki - mówił, przesuwając się wzdłuż stołu.

- Opisane - zauważyła Paula.

- Nie bez powodu. Ten zawiera wodę pobraną w chwili, gdy zaczął się odpływ. Patrzcie uważnie. Zanurzył czerpak w dużym zbiorniku i złapał śledzia. Szybko przeniósł go do wskazanego pojemnika. Ryba pływała szybko, muskając przezroczyste ścianki.

- Wygląda na zadowoloną - stwierdziła Paula.

- To jej naturalne środowisko. Woda morska. Patrzcie, co się stanie, gdy wpuszczę rybę do drugiego zbiornika - który zawiera wodę pobraną w czasie, gdy martwe ryby nadal wypływały na brzeg.

Paula zacisnęła rękę na pasku trzymanej na ramieniu torebki. W laboratorium nagle zapanowała napięta atmosfera. Fisher wziął drugi czerpak i ostrożnie wyłowił śledzia z dużego zbiornika. Otworzył drugi pojemnik, szybko wrzucił rybę do środka i szczelnie zamknął pokrywę. Ryba wpadła do wody, szamotała się przez chwilę, a potem odwróciła się brzuchem do góry i powoli opadła na dno.

- Martwa jak kamień - skomentował Fisher. - Skrzela próbowały pobrać powietrze - tlen rozpuszczony w wodzie morskiej - i go nie znalazły. Nastąpiła natychmiastowa śmierć.

- To straszne - zawołała Paula.

- Myślę - zaczął stanowczo Saafeld - że macie dość obcej wam atmosfery laboratorium. Wróćmy do holu. Niedługo przyjdę, Fisher...

- Nie podoba mi się to, co nam pokazałeś - oznajmił Tweed, gdy Saafeld zamknął drzwi i stanęli w holu.

- I spodoba ci się jeszcze mniej. Jest coś więcej.

Sięgnął do kieszeni, wyjął przezroczystą torebkę używaną przez policję do przechowywania dowodów. Paula zobaczyła w niej maleńki przejrzysty cylinder z pleksiglasu. Oceniła, że ma nieco ponad pół centymetra średnicy, niewiele więcej niż centymetr długości. Był to bardzo mały pojemnik.

- Znalazł go, na brzegu wśród zwałów martwych ryb, policjant z Appledore. Crake, o ile się nie mylę. Buchanan kazał dostarczyć tę fiolkę do Londynu, potem pożyczył mi, bo wiedział, że przyjdziecie.

- Myślisz, że zawierała truciznę? - zapytała Paula.

- Nie używaj tego słowa - zwrócił jej uwagę Saafeld. - Lepiej brzmi "środek".

- Słyszeliśmy motorówkę wypływającą w morze - przypomniał Tweed. - Ktoś mógł wyrzucić fiolkę z pokładu. To możliwe?

- Jestem naukowcem. Wystrzegam się spekulacji.

- Gdyby napełnić tym środkiem pojemnik wielkości tych z laboratorium, a potem wlać zawartość do instalacji wodociągowych w kraju, jakie byłyby następstwa?

- Miliony ludzi straciłyby życie, jak sądzę. A jednak udało ci się sprowokować mnie do spekulowania.

- Istnieje jakaś szansa na zidentyfikowanie środka, który spowodował to spustoszenie?

Saafeld rzucił Tweedowi ponure spojrzenie.

- Analizujemy go od wielu godzin. Używając wszelkich dostępnych metod. Wynik? Zero.

- Goslar wynalazł doskonałą broń masowej zagłady - mruknął Tweed. Popatrzył na Saafelda. - Jestem pewien, że zadzwonisz, jeśli zidentyfikujesz ten środek. Gdyby przypadkiem mnie nie było, zostaw wiadomość Monice. Wystarczy jedno słowo. Przełom.

- Tylko nie wstrzymuj oddechu, czekając na telefon.

7.

Następny element świadczący o narastającym kryzysie dał o sobie znać, gdy Tweed w towarzystwie Pauli, Newmana, Butlera i Nielda wszedł do swojego biura.

- Będziesz zadowolony - powitała go Monika, gdy tylko zdjął płaszcz.

- Słucham.

- Dzwonił Cord Dillon. Powiedział, że jutro wylatuje ze Stanów. Spodziewa się, że będzie u nas przed lunchem. Podkreślił, że to prywatna wizyta i będzie wdzięczny, jeśli właśnie tak ją potraktujesz.

- Rozumiem. - Tweed usadowił się w fotelu. Jego twarz wyrażała wszystko prócz zadowolenia.

- Nie wyglądasz na uszczęśliwionego - stwierdziła Paula. - Zastępca dyrektora CIA jest twoim starym kumplem. Po raz kolejny jestem zdezorientowana. Co się dzieje?

- To - zaczął ponuro - że Goslar krok po kroku realizuje swój mistrzowski plan. Jak już mówiłem, jest błyskotliwym strategiem.

- Mógłbyś przejść do konkretów? - nacisnęła Paula.

- Najpierw, o ile Serena Cavendish powiedziała mi prawdę, wynajął ją do sfotografowania z brzegu sceny swojej przyszłej akcji. Ponieważ wiedział, że gdy przybędzie łodzią, ujrzy ją tylko od strony morza. Zaznaczam, to tylko domysł.

- A po co ciebie tam zwabił?

- Z dwóch powodów. Po pierwsze, wiedział, że natychmiast skontaktuję się z jakąś grubą rybą z policji. Że Buchanan szybko poinformuje ministra spraw wewnętrznych, który powiadomi Gabinet. To przypomina włożenie kija w mrowisko. Po drugie, jest pewien, że znów mnie pokona, jak przed laty. Moja reputacja ległaby w gruzach, kariera dobiegła końca. Uważa tę rozgrywkę za sprawę osobistą. To tylko początek.

- Zamieniam się w słuch, dlatego wyglądam tak zabawnie. - Paula spróbowała rozładować narastające w biurze napięcie. - Mów dalej.

- Jego następny ruch - decydujący - polegał na wynajęciu Sama Sneeda do sfilmowania tego, co się stało. Oryginał nagrania został przekazany emisariuszowi z potężnego i wrogiego nam kraju, obecnie kontrolowanego przez muzułmańskich fundamentalistów. Niewątpliwie zadbał też o błyskawiczne dostarczenie głowie państwa ostatniego wydania "Daily Nation".

- Dlaczego? - zapytał Newman.

- Dojdę do tego później. Następnie, jak ma w zwyczaju, kazał zabić posłańca. W tym przypadku Sama Sneeda, który stracił głowę, dosłownie. Wiedział, że to trafi do prasy. "Evening Standard", jak wszyscy widzieli, rozdmuchał tę sprawę. Naturalnie, to sensacyjna wiadomość. Plan Goslara nabiera tempa.

- Ale, jak pytał Bob, dlaczego? - wtrąciła Paula.

- Wszystko w swoim czasie. Rene Lasalle zadzwonił do mnie z ulicznej budki i uprzedził o zainteresowaniu Lysee. Ni mniej, ni więcej, tylko samego prezydenta Francji. Założę się, że trafiła do niego jedna z kopii nagrania Sneeda. On też przeczyta sobie "Daily Nation".

- Już nie zapytam, "dlaczego" - obiecała Paula.

- Nie pytaj. Teraz słyszymy, że Cord Dillon jest w drodze do Londynu. Z prośbą, żeby tego nie rozgłaszać. Jak echo Lasallea, który nalegał, żeby nikomu nie wspominać o jego telefonie. Jestem więc pewien, że kolejna kopia wideo została wysłana do Gabinetu Owalnego. Do prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jak mogę się domyślać, inne trafiły do Berlina i Tokio. Nie, do Tokio nie - Japończycy nie mają pieniędzy.

- Pieniędzy? - powtórzył Newman.

- Tak, pieniędzy. Goslar zamierza zrobić bombę pieniędzy - to żaden dwuznacznik, jak powiedziałby Saafeld. Pieniędzy na zakup broni, w porównaniu z którą bomba wodorowa to zabawka.

W pokoju zapadła głęboka cisza, gdy zebrani przemyśliwali usłyszane słowa. Tweed poprosił Monikę o przyniesienie czegoś do zjedzenia i picia z pobliskich całodobowych delikatesów. Zdjął okulary, wyjął z kieszeni chusteczkę, wyczyścił szkła, z powrotem umieścił je na nosie. Pochylił się i splótł ręce na biurku.

- Kraj, który kupi tę straszliwą broń, stanie się automatycznie czołową potęgą planety. Może zagrozić większym państwom, nagiąć ich do swojej woli, zawładnąć światem. Mamy na głowach raczej poważny problem.

- Jaki będzie następny ruch? - zapytał Newman.

- Nie mam pojęcia. Jednakże...

Przerwało mu wejście Marlera. Paula zamrugała. W pierwszej chwili go nie poznała. Dziwaczne okulary, duże kwadratowe szkła w cienkich oprawkach, nadawały mu agresywny, złowieszczy wygląd. Był ubrany w skafander zapięty pod szyję oraz spodnie i buty, które wyglądały na zagraniczne.

- Do licha, co się tak wystroiłeś?

- Byłem w Paryżu. Zdążyłem na samolot w ostatniej chwili. Podobnie było z powrotem. Na lotnisku de Gaullea wynająłem samochód. Doprowadzałem francuskich kierowców do szału, gdy zajeżdżałem im drogę i mijałem o centymetry. Ich krzyki - Merde! Merde! - musiały być słyszane w Marsylii.

- A cel tego ćwiczenia? - zapytał Tweed.

- Spotkanie z moim kontaktem w Paryżu. To prawdziwa perła w światku przestępczym. Poznasz go już niedługo. We Francji cieszysz się estymą podobną mojej. Te cholerne binokle. - Zdjął okulary, westchnął z ulgą i popatrzył na Paulę. - Najnowsza moda - z fleksonu, bardzo giętkie metalowe oprawki od Calvina Kleina. Kazałem założyć zwyczajne szkła. Mnóstwo ludzi tak robi. Francuzi odkryli, że gdy w nich paradują, dziewczyny same rzucają im się w ramiona.

- Ten kontakt - przerwał mu zniecierpliwiony Tweed - udzielił ci informacji?

- Tak i nie. Uparł się przy spotkaniu z szefem. Dlatego musisz jechać.

- Pojedziemy do Paryża po spotkaniu z Cordem Dillonem, który w tej chwili leci do Londynu. Nieoficjalnie. Więc oficjalnie go tu nie będzie. Wracając do tego kontaktu. Jak się nazywa? Co robi? Gdzie się z nim spotkam?

- Jesteś niegodziwy - oświadczył Marler z żartobliwą powagą. - Wiesz, że nie zdradzam tożsamości swoich kontaktów.

- Ale jeśli się z nim spotkam, i tak się wszystkiego dowiem.

- Prawda. - Marler oparł się o ścianę. - Pamiętasz, oczywiście, Lle de la Cite?

- Oczywiście. Zjedliśmy posiłek w tej cudownej "Restaurant Paul" na Place Dauphine. Wyborne jedzenie. Dalej.

- Musisz również pamiętać mostek łączący Cite z inną wyspą na Sekwanie - Isle St. Louis.

- Tak. Dalej.

- Mój kontakt ma księgarnię w bocznej ulicy od Rue St. Louis en Ile.

- Nazwisko?

- Przesłuchujesz mnie.

- Jest w takim nastroju - skomentowała Paula.

- Vallade. Tienne Vallade. Sprzedaje bardzo rzadkie książki. Dzięki temu ma dostęp do paru wysoko postawionych osób ze służb bezpieczeństwa i rządu. Ale, powtarzam, będzie rozmawiać tylko z tobą.

- Wspomniałeś mu o Goslarze?

- Tak. I wtedy stracił ochotę do rozmowy. Był przestraszony. Potem powiedział, cytuję, "Pomówię o tym wyłącznie z twoim szefem, Tweedem.

- Interesujące. Zna moje nazwisko.

- Mówiłem ci, że to perła.

- Słuchaj, Marler - zaczął z powagą Tweed - wprowadzę cię w to, co się stało. Inni muszą ścierpieć tę powtórkę - ale może tym lepiej wbiją sobie wszystko do głowy. Ważna jest kolejność. Najpierw jednak opowiem ci o naszym spotkaniu z profesorem Saafeledem...

Marler zapalił papierosa, nie odrywając się od ściany. Jego nonszalancka poza sugerowała, że słucha jednym uchem, ale Tweed wiedział, że zapamiętuje każde słowo.

- Tak więc - skonkludował Tweed - znasz już wnioski Saafelda i Fishera oraz wysłuchałeś mojej analizy dotyczącej sposobu, w jaki Goslar kieruje swoim wyrafinowanym przedsięwzięciem. Jeszcze jedno - dodał z naciskiem, przenosząc spojrzenie z jednego członka zespołu na drugiego - nasze zadanie będzie wyjątkowo niebezpieczne. Występujemy przeciwko Goslarowi i jego rozległej organizacji, a na dodatek jestem pewien, że prędzej czy później na scenę wkroczy Bate i jego Wydział Specjalny, a to twarda banda. I, jakby tego było mało, mamy nieprzyjaźnie nastawione francuskie służby bezpieczeństwa, ich policję i Bóg wie kogo jeszcze.

- I wszyscy szukają Graala - zauważył Marler.

- "Graal" - to mało stosowne określenie na najbardziej szatańską broń, jaką dotychczas wynaleziono.

- Potrzebujemy więcej ludzi - powiedziała cicho Paula. - Myślę, że już była o tym mowa.

Jak gdyby w odpowiedzi otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł dyrektor, Howard. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a jego pyzata twarz sugerowała, że lubi jedzenie i wino - i że nie wzbrania się przed folgowaniem swoim upodobaniom. Zachowywał się wielkopańsko i mówił jak człowiek należący do śmietanki towarzyskiej.

- Mam dla ciebie wspaniałe nowiny, Tweed. - Howard usadowił się w fotelu, przerzucając nogę przez poręcz. - Zdobyłem posiłki. Dwóch facetów - obaj z wyższych sfer. Jestem pewien, że słyszeliście o pierwszym. Kapitan Alan Burgoyne, były as wywiadu wojskowego. Wojna w Zatoce i tak dalej.

- Słyszeliśmy - przyznał Newman. - Informacje zdobyte przez niego w Iraku spowodowały zmianę strategii sił sprzymierzonych.

- Ach! - Howard odwrócił się do Newmana. - Obrzydliwie bogaty korespondent zagraniczny o światowej sławie. Spodziewałem się, że taki zawodowy gryzipiórek będzie w temacie.

- Taki zawodowy gryzipiórek pisał reportaże z wojny w Zatoce - odpalił Newman, z niesmakiem patrząc na dyrektora.

Howard, po sześćdziesiątce, miał siwiejące włosy, był gładko ogolony i jak zawsze nieskazitelnie - drogo - ubrany. Nosił prążkowany garnitur Chestera Barrie od Harrodsa, kremową koszulę, błękitny krawat od Chanel i błyszczące czarne buty.

- Burgoyneowi przejadła się armia, niedawno na własną prośbę przeszedł w stan spoczynku.

- Zapewne - rzucił przeciągle Marler - miał powyżej uszu durnych rozkazów wydawanych przez zwierzchników o arystokratycznych akcentach. Typków, które zawsze paradują w starych szkolnych krawatach.

Howard sposępniał, popatrzył twardo na Marlera, jak gdyby nie spodobała mu się jego uwaga. Marler przełożył papierosa do lewej ręki, a prawą zasalutował szyderczo i wyszczerzył zęby.

- Mimo jego osiągnięć - wtrącił szybko Tweed - nie przyjmę go, dopóki nie zostanie dokładnie prześwietlony.

- Nie musisz się tym martwić, drogi kolego - zapewnił go Howard. - Zrobiłem to osobiście. I naprawdę przepuściłem go przez gęste sitko. Potem sprawdziłem u niezależnego źródła. Czyż nie tak postępujesz?

- Mniej więcej.

- Słuchajcie, chłopcy i dziewczęta. Okażcie odrobinę entuzjazmu. Ściągnąłem parę...

- Nie jestem już dziewczynką - oznajmiła lodowato Paula. - Skończyłam trzydzieści lat, na wypadek, gdybyś zapomniał.

- Och, moja droga, nie mówiłem o tobie. To tylko takie powiedzenie. Wiem, że przeżyłaś piekło w Paryżu. Współczuję ci serdecznie.

- Stare dzieje.

- A kto jest drugim kandydatem? - zapytał Tweed.

- Kandydatem? - oburzył się Howard. - Już go przyjąłem.

- Ja nie. Jeszcze nie. Kim on jest?

- Evan Tarnwalk. Z Wydziału Specjalnego. Złożył rezygnację.

- Brzmi podejrzanie. Dlaczego?

- Bo już nie mógł znieść Batea. Nikt nie może znieść Batea. Panoszy się niczym sierżant w koszarach, przepycha się na szczyt i zadaje podwładnym ciosy w plecy, jeśli wyglądają na rywali.

- Zaraz powiesz, że został prześwietlony przed wstąpieniem do Wydziału Specjalnego. To nie dla mnie. Będę musiał zrobić to sam.

- Nie musisz. Już to zrobiłem. Chyba nie sądziłeś, że przyjmę faceta na piękne oczy?

- Będę musiał z nim pogadać.

- Jest mistrzem charakteryzacji - dodał obrażony Howard.

- W takim razie mogę nie poznać go w krytycznym momencie - oznajmił Newman z absolutnie poważnym wyrazem twarzy.

- Dobry Boże! - ryknął Howard. - Czy to miało być zabawne?

Popatrzył na Paulę.

- Wybacz mi ten wybuch, moja droga.

I przestań nazywać mnie "moja droga", pomyślała Paula.

- Jakie inne talenty posiada ten Tarnwalk? - zapytał Tweed.

- Jest doskonałym tropicielem. Potrafi śledzić cel godzinami i nie zwrócić niczyjej uwagi. Dzięki swojemu drygowi do przebrań.

Howard odwrócił się w stronę Newmana, gotów na koleiny komentarz. Newman, zajęty przeglądaniem akt, nawet nie podniósł głowy. Tweed ściągnął usta, potem rozpostarł ręce. Miał dość Howarda.

- Gdzie oni są?

- Alan Burgoyne przyjdzie do mnie za godzinę. Skierować go do ciebie?

- Najpierw zadzwoń. Mogę tkwić w czymś po uszy.

- Pewni ludzie nigdy nie otrzymują podziękowań za swoje starania - rzucił z urazą Howard i opuścił biuro.

- Masz ci los - powiedziała Monika. - Zepsułeś mu niespodziankę. Teraz będzie zrzędzić.

- Podziękuję mu, kiedy ich obejrzę. Spotkałeś kiedyś tego Burgoynea, Bob?

- Zawsze był nieuchwytny. Prawdopodobnie częściowo na tym opierały się jego sukcesy. Bo sukcesy na pewno odnosił. Nigdy się nie spotkaliśmy.

Tweed popatrzył na Butlera i Nielda. Od kiedy usiedli, żaden nie odezwał się słowem. Butler z obojętną miną wysłuchał wywodów Howarda. Nield parę razy wzniósł oczy w niebo, jak gdyby pytając, jak długo jeszcze będą musieli znosić jego gadaninę.

- Co myślicie o niespodziance Howarda? - zapytał Tweed.

- Wstrzymam się z osądem, póki ich nie zobaczę. Włączenie nowych ludzi do zespołu wymaga czasu.

- Też tak myślę - mruknął powściągliwy Butler.

Tweed pomyślał, że trafili w sedno. Wszyscy obecni w tym pokoju wiedzieli, jak druga osoba zachowa się w krytycznej sytuacji. Wiele razy ich szybkie reakcje uratowały życie innym członkom zespołu. Znajomość i zaufanie były podstawą współpracy.

- Tweed - zaczęła Paula - dotychczas nie miałam okazji, ale teraz mogę powiedzieć ci coś. O tajemniczej Serenie.

- Naprawdę? - Tweed starannie ukrył zdziwienie. - Jestem zainteresowany każdym światłem, jakie możesz rzucić na jej przeszłość.

- Wrócę do czasów, kiedy byłam nastolatką, trzpiotowatą i szaloną dziewczyną. Do pewnego stopnia - zaznaczyła. - Odbywały się wówczas niezliczone przyjęcia, w Londynie i na wsi, - w posiadłościach arystokratów i dorobkiewiczów o wątpliwej reputacji. Dziewczęta łączyły się w grupy i wszędzie chadzały razem.

- Czy te grupy mieszały się?

- Ależ skąd! To były hermetyczne kręgi. Siostry Cavendish wiodły prym w swojej klice, z którą nie miałam kontaktu.

- Siostry? Gdzie jest ta druga? - Tweed rozsiadł się wygodnie na swoim fotelu.

- Niestety, nie ma jej wśród żywych. Serena i Davina były do siebie bardzo podobne. Nie bliźniaczki, ale jedna mogła uchodzić za drugą. Istne diablice. Zamieniały się ubraniami, robiły podobny makijaż, potem jedna umawiała się z chłopakiem drugiej. Chłopcy rzadko się orientowali, że są z tą niewłaściwą. Były ostrożne - żadnych intymnych kontaktów. Tylko dla śmiechu.

- Opowiedz mi o Davini.

- Była bardziej bystra. Błyskotliwa. Skończyła uniwersytet z pierwszą lokatą. Z dwóch fakultetów, nauk przyrodniczych i biologii. Jej śmierć była prawdziwą tragedią.

- Jak to się stało?.

- Jechała na wsi sportowym wozem. W środku nocy. Lubiła wciskać gaz do deski. Na zakręcie zderzyła się z ciężarówką. Miała paskudnie zmiażdżoną twarz. Poniosła śmierć na miejscu. Serena, która wyszła jej na spotkanie, widziała, co się stało. - Paula zadrżała. - To musiało być dla niej straszne. Nikogo innego nie było w pobliżu. Nigdy nie znaleziono kierowcy ciężarówki. Davina została pochowana w Steeple Hampton w Hampshire. Serena była taka wstrząśnięta, że wyjechała z kraju, zniknęła na całe lata.

- Kiedy to było? - zapytał cicho Tweed.

- Och, parę lat temu. Nie jestem pewna, ile.

- A rodzice?

- Oboje zmarli, kiedy dziewczynki miały paręnaście lat. Ironia losu. Również zginęli w wypadku samochodowym.

- Coś więcej o Serenie?

- Gdzieś za granicą zajęła się fotografią, stała się dobra w swoim fachu. Nie chcę, żebyś odniósł wrażenie, że Serena była tępa. Nie, nie. Po prostu Davina była taka wybitna, że w porównaniu z nią siostra wypadała mniej korzystnie. Jej nauczyciel kiedyś powiedział, że ma szanse zostać jednym z największych naukowców świata.

- Znałaś je obie?

- Nigdy się nie poznałyśmy. Należały do innego kręgu. Na wyższym szczeblu drabiny socjalnej.

- Rodzice zostawili im pieniądze?

- Ani grosza. Ojciec był nałogowym hazardzistą. Pozostawił tylko ogromne długi. Jego przyjaciel prawnik wycenił posiadłość i znalazł sposób na spłacenie długów. Ale siostry wylądowały bez grosza. Zamożny chłopak Daviny dał im pieniądze na kupno małego domu w Steeple Hampton. To wszystko, co mi wiadomo.

- Kiedy Serena wróciła do kraju?

- Chyba dwa lata temu. Szybko wyrobiła sobie reputację fotografa wyższych sfer. Ma nieprzeciętną osobowość, co też jej pomaga. Nie jest drugim Davidem Baileyem, ale blisko.

- Musiałaś ją widzieć, gdy byliśmy na herbacie w "Fortnums". Jakie odniosłaś wrażenie?

- Byliście dość daleko, ale wyglądała na ożywioną i pewną siebie. Bardzo atrakcyjna. Mam rację?

- Tak. - Tweed popadł w zadumę. - Ma niezwykłe oczy. Parę razy miałem wrażenie, że patrzy przeze mnie na wskroś. Trochę niepokojące.

- Myślę, że wpadła ci w oko - powiedziała Paula z lekkim uśmiechem.

- A ja myślę, że pora do domu - oświadczył stanowczo. - Ale nie pojedziesz sama. Newman cię odwiezie.

- Nie sądzę, żeby to było konieczne.

- Już zapomniałaś o Samie Sneedzie? - zapytał ponuro.

- Musiałabym zostawić tu swój samochód.

- Pojadę nim za Newmanem - zaproponował Butler. - Daj mi chwilę na zabranie mojej skrzynki z narzędziami. Staram się z nią nie rozstawać.

- Ze skrzynką? - zapytała Paula, gdy Butler wyszedł.

- Jest specem od materiałów wybuchowych - przypomniał jej Newman.

* * *

Butler zaparkował za Mercedesem Newmana. Paula zajmowała piętro małego domu w zaułku przy Fulham Road. Gdy wyskoczyła z samochodu, Newman i Butler deptali jej po piętach.

- Nie wsuwaj klucza - rozkazał szorstko Butler. - Oboje cofnijcie się do samochodu. Sam sprawdzę mieszkanie.

- Nigdzie nie idę - powiedziała Paula. - Umieram z chęci wejścia do środka.

Butler przepchnął się przed nią. Obejrzał drzwi zaopatrzone w zamek Bonham. Potem przeciągnął delikatnie palcami wokół góry i boków drzwi. Sposępniał.

- Do samochodu, oboje. Bez dyskusji. Zostańcie tam, póki was nie zawołam. To potrwa chwilę.

Posłuchali go i z wozu obserwowali poczynania Butlera, który w pewnym momencie zniknął za rogiem. Gawędzili ponad pół godziny. Newman zapalił papierosa. Butler nie wracał. Później minął ich ciężki furgon i dwóch ludzi w ochronnych strojach pobiegło do domu.

- Oddział saperów z Park Crescent - powiedziała Paula. - Nie mam pojęcia, co się dzieje. Ci dwaj niosą dużą metalową skrzynkę...

- Po prostu zdaj się na Harryego - poradził Newman. - On wie, co robi.

Parę minut później drzwi otworzyły się i dwaj mężczyźni wybiegli z metalową skrzynką. Otworzyli tylne drzwi furgonu, wsunęli skrzynkę do środka i odjechali. Butler podszedł do samochodu i Newman opuścił szybę.

- Do licha, co się dzieje? - zapytała Paula.

- Już ci mówię. - Butler pochylił się w jej stronę. - Powiedziałaś, że umierasz z chęci wejścia do środka. Tak by się stało - straciłabyś życie. W chwili, gdy przekręciłabyś klucz, wybuchłaby wielka bomba podłożona za drzwiami. Dom wyleciałby w powietrze, a fragmenty twojego ciała wylądowałyby po drugiej stronie ulicy. Zostaję, żeby sprawdzić wszystko jeszcze raz. Potem pojadę na Park Crescent.

- Chodźmy już - powiedział Newman. - Tweed musi o tym usłyszeć.

8.

- Co się stanie z moją bombą? - Paula z niewesołym uśmiechem popatrzyła na Tweeda.

- Twoja bomba - zaczął Tweed - zostanie wywieziona z Londynu. O tej porze na autostradzie A3 panuje spokój. Zabiorą ją do bazy szkoleniowej w Surrey.

- Domyślam się, że tam ją rozbroją.

- Harry zadzwonił do mnie, gdy jechałaś tu z Bobem. Dokładnie obfotografują mechanizm, ale nie będą próbować go rozbrajać. Są przekonani, że Goslar zastosował jakieś niezwykłe rozwiązanie techniczne. Po sfotografowaniu bomba zostanie zdetonowana w kamieniołomie. Harry uważa, że spowoduje obsunięcie połowy ściany.

- Zapewne powiesz o niej Buchananowi.

- Dopiero po zdetonowaniu. Roy będzie wściekły, ale podeślę mu kopie zdjęć, żeby ludzie z jego oddziału saperów mieli nad czym pogłówkować.

Podniósł głowę, gdy otworzyły się drzwi. Weszli Marler i Pete Nield. Tweed szybko powiedział im, co się stało w mieszkaniu Pauli. Marler zagwizdał przeciągle i z uczuciem uściskał rękę Pauli.

- Wiedziesz życie pełne uroku.

- To przez moje cnotliwe nawyki - odparła z uśmiechem.

- Nield - zaczął Tweed - czy przed naszym budynkiem byli dziś jacyś obserwatorzy?

- Byli. Marler może ci powiedzieć.

- Właśnie wróciłem z pogawędki z Alfem z East Endu - zameldował Marler. - Alf i jego kumple w swoich taksówkach patrolowali teren. Złapali parę rybek.

- Mów.

- Po południu Alf zauważył obserwatora. Anglik, dobrze ubrany, wałęsał się wokoło i udawał, że czyta gazetę. W czasie drugiej rundki, pół godziny później, obserwator nadal był na posterunku. Alf podjechał do niego, powiedział, że w okolicy było mnóstwo włamań, że miał czas trzy razy przeczytać gazetę, więc zamierza powiadomić policję. Facet sklął go paskudnie i poszedł sobie.

- Potem pojawił się następny - powiedział Nield. - Po zmroku, wczesnym wieczorem. Ta sama technika - stał pod murem i udawał, że czyta gazetę. Anglik, elegancko ubrany. Wypatrzył go Bill, jeden z kumpli Alfa.

- A teraz?

- Nikogo. Przed chwilą zrobiliśmy z Marlerem rundkę. Czysto.

- Interesujące - mruknął Tweed - to korzystanie z usług eleganckich Anglików. Typowe dla Goslara, że nie posługuje się mętami. Ciekaw jestem, skąd ich bierze. Z prywatnych agencji detektywistycznych? Nie sądzę.

- Alf uważa, że ci obserwatorzy to narkomani - wyjaśnił Marler. - Prawdopodobnie kokainiści. Jego facet się trząsł, jakby potrzebował następnej działki.

- Możliwe. Takie typki potrzebują stałego napływu gotówki, a Goslar zawsze hojnie wynagradza za tego typu usługi. A potem każe eliminować pomocników.

- Zastanawiałam się nad czymś - powiedziała Paula. - Goslar zawsze zabija posłańca. Może ja byłam swego rodzaju posłańcem. Przyniosłam rysopis Goslara.

- Paula, przyniosłaś rysopis człowieka, który posługiwał się nazwiskiem Goslar - a raczej robił to Abel. Gdybyś została zabita przez tę bombę, mógłbym pomyśleć, że twój opis był prawdziwy. Albo że twoja śmierć miała uniemożliwić przekazanie rysopisu. Ale Goslar mnie zna - założył, że popędziłaś prosto do mnie, żeby go opisać.

- Chcesz powiedzieć, że ten mężczyzna w okularach bez oprawek nie był Goslarem?

- Jestem tego pewien.

- Co za szatański umysł.

- Cóż, mamy do czynienia z wcielonym diabłem. Aha, Moniko, zmień rezerwację, zarezerwuj nam miejsca na ostatni jutrzejszy lot do Paryża. Wcześniej muszę zobaczyć się z Cordem Dillonem.

- A ja będę miał na ciebie oko - oświadczył Newman.

- Następnie - kontynuował Tweed - zarezerwuj nam pokoje w "Ritzu" w Paryżu, na nasze prawdziwe nazwiska. Ale zadbaj, żeby wyglądało to tak, że nie jesteśmy razem.

- W takim razie zajmiemy się tym wspólnie - zaproponowała Paula. - Monika załatwi rezerwację paru z nas, ja resztę.

- Doskonały pomysł.

- Mógłbyś powiedzieć, po co jedziemy do Paryża? Wiem...

- Trzy rzeczy - przerwał jej Tweed. - Po pierwsze, od razu po wylądowaniu pojedziemy wynajętym wozem do La Defense. Potrafisz rozpoznać budynek, w którym ci dranie cię przetrzymywali?

- Oczywiście!

- Po drugie, złożymy wizytę kontaktowi Marlera, Valladeowi, handlarzowi białymi krukami na Ile St. Louis.

- Weź Paulę z sobą - poradził Marler. - Będę tam. Vallade nie jest już młodzieniaszkiem, ale nadal jest wrażliwy na wdzięki atrakcyjnych kobiet.

- Dzięki za podpowiedź. Po trzecie, chcę zamienić parę słów z Lasalleem.

- Lasalle! - zawołała Paula. - Z tego co mówiłeś, obecnie nie ma dla ciebie czasu.

- Rene i ja znamy się od dawna. Myślę, że zdołam nakłonić go do powiedzenia, o co chodzi. Tak więc będziemy zajęci w tym pięknym mieście.

Zadzwonił telefon. Monika podniosła słuchawkę i spojrzała na Tweeda. Uśmiechała się szeroko.

- Niespodzianka. Howard mówi, że ma u siebie kapitana Burgoynea, który chciałby się z tobą zobaczyć.

- Dawaj go tutaj.

Paula z zainteresowaniem popatrzyła na mężczyznę, który wszedł do pokoju. Burgoyne był średniego wzrostu, muskularny. Oceniła go na czterdzieści parę lat. Wyraziste rysy sugerowały poczucie humoru. W chwili, gdy przekroczył próg, jego bystre niebieskie oczy zlustrowały wszystkich obecnych. Paula doszła do wniosku, że dokładnie zapamiętał ich twarze.

Nosił kurtkę i beżowe spodnie z kantem ostrym jak brzytwa, wypolerowane buty na grubych gumowych podeszwach. Porusza się bezgłośnie jak kot, pomyślała. Burgoyne popatrzył na nią, opaloną dłonią poklepał kurtkę.

- Proszę to wybaczyć. Wyglądam trochę jak opryszek, co chyba nie mija się z prawdą. Ale w dzisiejszych czasach wszędzie ich pełno. - Uśmiechnął się do niej. - Ten kamuflaż pomaga mi wtopić się w tłum. Przynajmniej takie jest założenie.

- Proszę siadać. - Głos Tweeda nie zdradzał żadnych emocji.

- Dziękuję. Przypuszczam, że Tweed to pan.

- Tak. Jak mamy się do pana zwracać? My tutaj mówimy sobie per ty.

- Tylko nie Alan, proszę. Nigdy nie lubiłem swojego imienia. Może Hazardzista - to mój przydomek z wojska.

- Dlaczego Hazardzista? - zaciekawiła się Paula.

- Wszyscy tak mnie nazywali. - Omiótł wzrokiem pokój i z powrotem popatrzył na Paulę. - Ponieważ dużo ryzykowałem. Proszę nie wyciągać pochopnych wniosków. To zawsze było wykalkulowane ryzyko, podejmowane po starannej ocenie szans.

- Z twoich akt wynika, że oceniałeś je bezbłędnie - zauważył Tweed.

- Znam generała, który by się z tym nie zgodził. Taki bufon z Głównej Kwatery. Nigdy nie widział pola walki. Jeśli postanowicie mnie przyjąć, będę musiał podpisać jakiś dokument, jak sądzę.

- Podpisywałeś kiedy akt o dochowaniu tajemnic państwowych?

- Owszem. - Burgoyne popatrzył na Newmana, wyszczerzył zęby. - Potrafię go recytować od końca do początku. W ten sposób ma więcej sensu.

- Być może masz rację - odpowiedział mu z uśmiechem Newman. - My tutaj nie okładamy się papierami.

Paula uważnie obserwowała Burgoynea. Spodobała jej się jego uwaga: "jeśli postanowicie mnie przyjąć". Znalazła w nim pewność siebie, ale ani śladu arogancji. Burgoyne jeszcze raz popatrzył na obecnych, spoglądając im w oczy. Za jego plecami Monika podniosła kawałek papieru.

Napisała: "Paryż?" Tweed skinął, potem z niezwykle poważną miną popatrzył na Burgoynea. Przemówił cicho.

- Hazardzisto, czy w Ministerstwie Obrony jest ktoś, z kim mógłbym o tobie pomówić?

- Pułkownik Bernard Gerrard. Nie spodziewaj się, że będzie wyrażać się o mnie w samych superlatywach.

- Znam go. Zadzwonię do niego. Spakuj walizkę. I bądź tutaj rano, przygotowany do wyjazdu. Teraz proponuję, żebyś wrócił do Howarda...

- Co o nim myślicie? - zapytał po wyjściu Burgoynea. - To wy będziecie z nim pracować.

- Podoba mi się - oznajmiła z miejsca Paula..

- Moim zdaniem wygląda na twardziela - skomentował Newman.

- Moglibyśmy przynajmniej go wypróbować - zasugerował Marler.

- Nie jestem pewien - powiedział Butler. - Może się okazać wolnym strzelcem.

Nield przytaknął mu bez słowa. Tweed poprosił Monikę o zatelefonowanie do pułkownika Gerrarda. Po paru minutach przywołała go do aparatu.

- Bernardzie, tu Tweed.

- Nie widzieliśmy się kawał czasu. Jestem pewien, że chcesz coś ode mnie.

- Myślałem o zwerbowaniu kapitana Alana Burgoynea. Co o nim myślisz?

- Trudno powiedzieć. To nieobliczalny facet. - Przerwa. - Nie widziałem go ani nie słyszałem, od kiedy ponad rok temu odszedł na emeryturę. Chwileczkę. Stale coś zapominam. Siedem miesięcy temu odwiedził Kuwejt na własną rękę. Pojechał sprawdzić, do czego zmierza Saddam. Przysłał mi raport przez kuriera. Napisał, że Saddam przymierza się do kupna ostatecznej broni, cokolwiek to oznaczało. Włożyłem raport do akt i na tym koniec.

- A co potem?

- Słyszałem, że na emeryturze zamieszkał we wsi Rydford w Dartmoor. Pasuje do jego charakteru. Jego renta wysyłana jest do banku w Londynie.

- To wszystko?

- Tweed, wyrażałem się zbyt ogólnikowo. Burgoyne dokonał paru zdumiewających wyczynów. Rzeczy, na które nie poważyłby się nikt inny. Był wyjątkowo odważny - i skuteczny - w czasie wojny w Zatoce. Jego informacje o Gwardii Prezydenckiej Saddama zmieniły naszą strategię. Nie mogę podać ci szczegółów.

- Słyszałeś o nim od tej pory?

- Ani słowa. I tego się spodziewałem. Burgoyne jest samotnikiem. W porządku, nie będę owijać w bawełnę - był błyskotliwym oficerem wywiadu. Jak się zastanowić, jesteś facetem, od którego przyjmowałby rozkazy - masz w sobie coś takiego. Spotkajmy się kiedyś przy drinku.

- Załatwione.

Tweed odłożył słuchawkę i powtórzył słowo po słowie to, co powiedział Gerrard. Newman przeczesał włosy dłonią.

- Jestem pod wrażeniem. Te typki z Ministerstwa Obrony rzadko wyrażają się tak pozytywnie o swoich.

- Potrzebujemy dodatkowych ludzi - przypomniała Paula. - On jest energiczny i, jak sądzę, bardzo inteligentny.

- Zgadzam się - powiedział Tweed. - Zastanawiam się tylko, gdzie, u licha, leży Rydford.

- Zaraz znajdę. - Paula rozłożyła mapę na biurku. - To maleńka osada niedaleko głównej drogi łączącej Moretonhampstead i Princeton. Leży u stóp Katowskiego Wzgórza.

- Brzmi zachęcająco - mruknął Butler.

Zadzwonił telefon. Tweed wbił oczy w sufit. Monika odebrała i popatrzyła na niego.

- Nigdy nie zgadniesz, kto chce z tobą rozmawiać.

- Nawet nie będę próbował.

- Serena Cavendish. Międzymiastowa...

- Porozmawiam z nią... Serena? Zostawiłaś mnie - powiedział z wyrzutem.

- Nie dostałeś mojego listu? Dałam go kelnerce wraz z sutym napiwkiem.

- Dostałem. Mogłaś wrócić do stolika i powiedzieć mi, co zamierzasz.

- Zobaczyłam, że obserwuje mnie mężczyzna siedzący przy innym stole. Wystraszyłam się i uciekłam.

- W takim razie uważasz, że nie zapewniłbym ci odpowiedniej ochrony?

- Mówiłam ci. Wpadłam w panikę...

- Opisz tego mężczyznę.

- Nie teraz. Okropnie się śpieszę. Ale mam informacje dotyczące Appledore. Mógłbyś jutro wyskoczyć do Paryża? Możemy umówić się na spotkanie.

- Jutro nie mogę. Może pojutrze. Albo dzień później. Jak się z tobą skontaktować, jeśli wyjadę?

- Zapisz numer... Masz? Dobrze. Zgłosi się mężczyzna. Z kawiarenki naprzeciwko domu, w którym się zatrzymałam. Przedstaw się jako Maurice i powiedz, że chcesz rozmawiać z Yvonne. To ja. Rozmówca skoczy na drugą stronę ulicy i przywoła mnie. Nie będziesz musiał czekać dłużej niż parę minut. Zadzwoń między dziewiątą a południem czasu miejscowego. Ucieszę się, jeśli to zrobisz.

- Gdzie teraz jesteś?

- W Brukseli. Masz taki nieprzyjazny głos. Będziesz zadowolony, kiedy usłyszysz, co mam do powiedzenia. Muszę kończyć. Na razie...

Tweed odłożył słuchawkę. Odczekał chwilę i poprosił o połączenie z centralą międzynarodową.

- Przed chwilą rozmawiałem z kimś, kto dzwonił z kontynentu. Osoba ta podała mi swój numer w Brukseli. Na nieszczęście rozmowa została przerwana w połowie zdania. Mogłaby mi pani pomóc? Połączenie było okropne, a ja muszę natychmiast do niej oddzwonić.

- Mówi pan, Bruksela?

- Chyba tak. Na linii były straszne trzaski.

- Możliwe. Łączyłam tę rozmowę. Telefonowano z Paryża.

- Faktycznie, mało co było słychać. Dziękuję bardzo...

Tweed popatrzył na obecnych. Powtórzył słowa Sereny i telefonistki. Zapytał ich, co myślą.

- Serena chodzi opłotkami - podsumowała Paula. - Dziwne, że jest w Paryżu, gdzie spotkała mnie moja mała przygoda. Co zrobimy?

- To, co mamy zrobić. O ile dobrze pamiętam, mówiłaś, że siostry Cavendish miały domek w Steeple Hampton. To w Hampshire. Przypominam sobie, że widziałem zjazd do tej wioski z A303 zaraz za Barton Stacey.

- Masz rację. - Paula zerknęła na mapę nadal leżącą na biurku. - Byłeś tam?

- Nie. Zauważyłem znak, kiedy przed rokiem jechałem do West Country.

- Masz zdumiewającą pamięć.

- Jest mi potrzebna. Polegam na swojej pamięci - i na umiejętności zauważania drobiazgów. Zauważyłaś, że Burgoyne lekko utyka? Na prawą nogę?

- Nie.

- Zapewne pamiątka po ranie odniesionej na wojnie. Jutro zadzwonię do Gerrarda i zapytam go, czy Burgoyne kuleje. Kompletnie o tym zapomniałem.

- Pojedzie z nami do Paryża?

- Jeszcze nie podjąłem decyzji. - Popatrzył na Monikę. - Zawsze będzie można odwołać rezerwację na lotnisku i w hotelu. Paula, wczesnym rankiem pojedziesz ze mną do Steeple Hampton. Kobieta zauważa rzeczy, które umykają mężczyźnie.

- Z przyjemnością. Po co tam pojedziemy?

- Chcę zebrać więcej informacji na temat przeszłości Sereny. Może znajdziemy ludzi, którzy znali siostry.

- Musisz wrócić przed przybyciem Corda Dillona - zaznaczyła.

- Wiem. Zdążę, jeśli wyruszymy w miarę wcześnie. Droga nie zajmie dużo czasu.

- Na pewno, jeśli pojedziesz jak rajdowiec.

- Myślę - powiedział Tweed - że powinnaś iść do domu i położyć się o przyzwoitej porze. Zadzwonię po ciebie o siódmej. Nie za wcześnie? To dobrze.

- Odwiozę Paulę do domu - oświadczył Newman. - Przekąsimy coś po drodze. Mógłbym popilnować ją w nocy, zważywszy, co się stało.

- Będę ci za to wdzięczna, Bob - zgodziła się Paula. - Prześpisz się na kanapie w pokoju gościnnym.

Newman ruszył do wyjścia.

- No to ruszamy. Tweed, myślę, że jutro powinienem z wami jechać.

- To nie będzie konieczne. Życzę smacznej kolacji...

Po ich wyjściu poprosił Monikę, żeby zapisała na kartce numer Ministerstwa Obrony.

- Rano, przed wyjazdem, zadzwonię z domu do Bernarda Gerrarda. Jest rannym ptaszkiem. Zawsze stawia się w biurze o szóstej.

Monika uśmiechnęła się złośliwie.

- Powinien pracować u nas.

* * *

- Wspaniała okolica - zachwycała się Paula, gdy następnego dnia rano jechała z Tweedem trasą A303. - Przyjemne miejsce na wypad z miasta.

Niebo zasnuwały szare chmury pędzące na wschód, ale wiatr był ciepły. Tweed, za kierownicą, miał otwarte okno. Po obu stronach drogi po sam horyzont rozciągały się pola. Brązowe skiby pokrywał szron. Gdy słońce przedarło się przez chmury, kryształki lodu zamigotały jak diamenty. Paula zerknęła na Tweeda.

- Mogłabym przysiąc, że masz pistolet na biodrze.

- Mam.

- Nieczęsto nosisz broń. I jesteśmy w Anglii.

- Sam Sneed w Anglii stracił głowę. Poza tym, ktoś nas śledzi - dodał z żartobliwą powagą.

- Wiem. - Zerknęła w boczne lusterko. - Newman w swoim Mercu. Wbrew twoim rozkazom.

- Myślę, że w Steeple Hampton będzie trzymać się od nas z daleka. Zbliżamy się do zjazdu. Tak, to tutaj.

Zwolnił i za znakiem z napisem Steeple Hampton zjechał z autostrady na wąską, krętą szosę. Tweed jechał w żółwim tempie. Paula wyraziła mu swoją aprobatę.

- No cóż, nigdy nie wiadomo, co będzie za następnym zakrętem. Może ogromny traktor, którego kierowca zakłada, że ma pierwszeństwo. I chyba ma - on jest stąd, my nie.

- Nie sądzisz, że przybędziemy za wcześnie? Wyobrażam sobie, że chcesz porozmawiać z miejscowymi.

- Za wcześnie? - Tweed roześmiał się. - W tych odciętych od świata wioskach ludzie żyją jak przed wiekami. Wcześnie chodzą spać, wcześnie wstają. Rolnicy wykorzystują światło dzienne do maksimum. I oto jesteśmy.

Steeple Hampton składało się ze starych domów stojących wzdłuż jedynej ulicy. W pobliżu jej końca w niebo, teraz błękitne i bezchmurne, pięła się wieża kościółka. Przed domami rozpościerały się starannie utrzymane ogródki, ogrodzone murkami. We wsi był pub, "Pod Czarnym Bykiem”. Przed nim białowłosy mężczyzna zamiatał chodnik.

- To facet, jakiego nam trzeba. - Tweed podjechał do baru i wysiadł z wozu.

- Śliczny poranek - zagadnął wesoło.

- Jeśli się utrzyma.

- Miły pub.

- Do dwunastej zamknięty, jeśli macie ochotę na piwo.

W sękatych dłoniach zaciskał trzonek miotły. Skórę miał ogorzałą, ramiona przygarbione, mówił z lekkim miejscowym akcentem. Uśmiechnął się do Pauli, która stanęła u boku Tweeda.

- Pobłądziliście, co? Kupa ludzi trafia tu przypadkiem, zwłaszcza w lecie. Dokąd zmierzacie?

- Przyjechaliśmy we właściwe miejsce - odparła Paula z ciepłym uśmiechem. - Steeple Hampton. Przed laty mieszkały tu moje przyjaciółki. Siostry Cavendish...

- Aha! Davina i Serena. Miłe panie. Zawsze pogawędziły ze mną, kiedy przyjeżdżały do wioski. - Urwał. - Przypuszczam, że pani wie? O tragedii? Davina nie żyje.

- Tak, wiem. Zginęła w wypadku samochodowym.

- Straszna sprawa. Jechała do domu o trzeciej nad ranem i zderzyła się z ciężarówką. Musiała być wielka jak katedra w Exeter. Mieszkam tutaj ledwie od czterdziestu lat. Pochodzę z West Country. Kierowca ciężarówki zbiegł z miejsca wypadku. Policja nigdy go nie znalazła. Domek nadal tu stoi.

- Minęły lata, kiedy się z nimi znałam - podjęła Paula. - Ktoś mi powiedział, że Serena nadal mieszka w tym domku. Chciałabym go zobaczyć.

- Widzi pani kościół? Dom stoi zaraz za nim, kawałek za wsią. Nazywa się Hedgerow. - Wyraźnie się rozgrzewał. - Serena nadal tu zagląda, choć trudno ją zobaczyć. Domem zajmuje się pani Grew. Jej mąż opiekuje się ogrodem. Regularnie dostają czeki. Ale minęły wieki, od kiedy ostatnio ją widzieliśmy. - Machnął wolną ręką w kierunku otwartej przestrzeni za pubem. - Widzicie tę ziemię? Niegdyś należała do ich ojca, sir Osvalda Cavendisha. Przegrał wszystko na wyścigach. Wielki dom, ziemię - wszystko poszło na długi. Przypuszczam, że dlatego siostry kupiły ten dom. Żeby być blisko miejsca, w którym się wychowały.

- Powiedział pan sir Osvald? - Tweed wyraźnie powtórzył imię.

- Tak. Był Niemcem. - Wyjął z kieszeni stary zegarek z dewizką. - Jeśli pójdziecie do domu, pewnie zastaniecie tam panią Grew. Ona powie wam więcej. Siostry były takie podobne. I bystre. Ale bystrzejsza była Davina. Została naukowcem. Kto wie, co by odkryła, gdyby dane było jej pożyć. Jak będziecie wracać, wstąpcie na herbatę i kanapkę.

- Dziękujemy za zaproszenie - odparł Tweed. - Zajrzymy, jeśli zgłodniejemy...

Wsiedli do samochodu i pojechali powoli przez wioskę. Przed drzwiami jednej z chat klęczała starsza kobieta. Szorowała próg.

- Ci to lubią pracować - skomentowała Paula.

- Tak kiedyś było w Anglii. Nastąpiły wielkie zmiany - jedne na lepsze, inne na gorsze.

Podczas gdy rozmawiali z właścicielem pubu, Newman minął ich w swoim Mercedesie. Nie poświęcił im nawet jednego spojrzenia. Wjechał tyłem na dróżkę przy kościele, żeby bez przeszkód móc skręcić w prawo lub w lewo - w zależności, w którą stronę pojedziemy, pomyślał Tweed. Newman podniósł maskę i udawał, że usuwa jakąś usterkę. Tweed minął go powoli.

- To Hedgerow - powiedziała Paula, wskazując dom stojący na uboczu. - A kobieta wyrywająca chwasty w ogrodzie to pewnie pani Grew.

- Możemy sprawdzić to w tylko jeden sposób. - Tweed zatrzymał wóz i wysiadł. - Jako przedstawicielka tej samej płci możesz mieć więcej szczęścia - dodał cicho.

- Dzień dobry - zagadnęła wesoło Paula. - Pani Grew?

- Może i tak.

Starsza, siwowłosa pani w stroju do prac w ogrodzie podniosła się z klęczek. Zdjęła rękawice i wsparła ręce na plecach, jak gdyby bolał ją krzyż.

- Mam na imię Paula. Przed laty znałam Serenę i Davinę Cavendish. Spotykałyśmy się na przyjęciach w Londynie. W młodości. Przejeżdżałam niedaleko stąd i pomyślałam, że wstąpię przy okazji. Pogadać o dawnych czasach.

- Davina nie żyje. Jej grób jest na placu za kościołem.

- Wiem. Liczyłam na spotkanie z Sereną. Och, nie zastałam jej? Ale Hedgerow nadal do niej należy, prawda? Często tu zagląda?

- Ja tam jej nie widuję, ale chyba przyjeżdża. Zawsze w środku nocy. Sprzątam domek, więc wiem, gdzie co leży. Można odłożyć różne rzeczy myśląc, że tak leżały wcześniej. Ale nawet kobieta zawsze coś poprzekłada. - jej szare oczy rozbłysły. - Może przywozi faceta. Przyjeżdżają tu po zmroku i wyjeżdżają bardzo wcześnie. Raz nie mogłam spać. Noc była ciepła, więc ubrałam się i wyszłam na krótki spacer. Za zasłonami w domku paliły się wszystkie światła. A dalej na skraju drogi stał samochód. Przodem w drugą stronę, co uznałam za dziwne. Wyglądało tak, jakby jechali w tamtą stronę, a potem zawrócili. Tą drogą można dotrzeć do A303, ale to okrężna trasa. Dużo szybciej jest szosą, którą przyjechaliście. Przypuszczam, że nie chcieli, żeby ktoś we wsi usłyszał samochód.

- Kiedy miało miejsce to zdarzenie? - zapytał Tweed.

- To mój szef - przedstawiła go Paula. - Pracuję dla niego w Londynie. Uprzejmie zaproponował, że mnie tu podwiezie.

- Pani szef. - Oczy pani Grew ponownie rozbłysły. - Rozumiem.

Paula uśmiechnęła się lekko. Pani Grew już opatrzyła ją etykietką kochanki Tweeda. Mieszkańcy takich wiosek bywają zabawni.

- Pytał pan, kiedy - zaczęła pani Grew, zwracając się do Tweeda. - Powiedziałabym, że jakieś pół roku temu. Byli tu później. Raz znalazłam w kuchni jeszcze wilgotną ściereczkę. Te dwie siostry były podobne jak dwie krople wody - mówiła. - Ale Davina była bystrzejsza. Wyjechała na stypendium do Oksfordu, żeby studiować nauki przyrodnicze i biochemię.

- Myśli pani zapewne o biologii - wtrącił Tweed.

- Kiedy mówię biochemię, to mam na myśli biochemię. - Skarciła go wzrokiem. - Szkoda, że nie miałam okazji pójść na uniwersytet. Dużo czytam. Co miesiąc bywam w antykwariacie w Andover. Przyroda, książki podróżnicze, biografie. Muszę już iść. - Pochyliła się po rękawiczki, ale Tweed był szybszy. - Dziękuję. - Przyklękła na podkładce pod kolana, popatrzyła na nich. - Skoro już tu jesteście, możecie zobaczyć grób Daviny. Dbam o niego i o nagrobek.

- Dziękuję - powiedziała Paula. - Rozmowa z panią sprawiła mi dużą przyjemność.

Wrócili do kościoła. Pięćdziesiąt metrów dalej Newman nadal miał „kłopoty" z samochodem. Potraktował ich jak powietrze. Paula pchnęła rozklekotaną drewnianą furtkę prowadzącą na kościelny dziedziniec. Tweed szedł za nią wzdłuż porośniętych bluszczem murów.

Zachwaszczona ścieżka za kościołem prowadziła na cmentarz. Paula znalazła to, czego szukali, na samym końcu cmentarza. Grób, w przeciwieństwie do wielu innych, był zadbany. Nagrobek wyglądał prawie jak nowy.

Stanęli ramię w ramię, czytając skromny napis.

Davino Nigdy nie zostaniesz zapomniana.

Serena

9.

Wracali do Londynu. Słońce świeciło na błękitnym niebie. Szron na zoranych polach zniknął, odsłaniając skiby brązowej ziemi. Nad nimi krążyło stado ptaków. Paula popatrzyła na Tweeda, który prowadził ze skupionym wyrazem twarzy.

- Co myślisz o grobie Daviny?

- Jest w nim coś niezwykłego. Tylko parę słów. Brak daty narodzin i śmierci. Dziwne.

- Też się nad tym zastanawiałam. Czy wyjazd był wart aż takiego zachodu, biorąc pod uwagę wszystkie informacje uzyskane od właściciela pubu i pani Grew?

- Ich ojciec był Niemcem. W pewnym okresie musiał zmienić nazwisko na Cavendish. Kto odwiedza domek Sereny w środku nocy? Nie wyobrażam sobie, żeby robiła takie ceregiele, by ukryć wizyty swojego chłopaka przed mieszkańcami wioski. To do niej niepodobne. Nie w dzisiejszych czasach. Czemuż miałaby przejmować się tym, co pomyślą sobie miejscowi? Poza tym mówiłaś mi, że Davina studiowała nauki przyrodnicze i biologię. Pani Grew z naciskiem powtórzyła, że była to biochemia.

Paula znów na niego spojrzała. Odniosła wrażenie, że Tweed nie tyle odpowiadał na jej pytanie, ile rozmyślał na głos, sortując fakty i próbując ułożyć je w jakimś porządku. Rozpracowywał układankę.

- Profesor Saafeld - mówił - jest nie tylko najlepszym patologiem, którego Buchanan prosi o autopsje w trudnych przypadkach. Jest również biochemikiem, biofizykiem, mikrobiologiem klinicznym i profesorem bakteriologii. Otrzymał nie mniej niż czternaście stopni honorowych różnych uniwersytetów na kontynencie i w Stanach.

- Jak on to robi?

- Ma nadzwyczajny mózg. I nigdy nie przestaje pracować. Jego żona kiedyś powiedziała mi, że musiała dostosować swój tryb życia do jego rutyny. Zajmuje się haftem i szyciem ozdobnych kap. Także dużo czyta, jak pani Grew. Słucha serwisu B.B.C i na bieżąco informuje męża, co dzieje się na świecie. Interesującą rzeczą dotyczącą Saafelda i Goslara jest to, że mają podobne doświadczenie.

- Do licha, skąd o tym wiesz?

- Ze strzępków informacji, jakie zebrałem tu i ówdzie, zwłaszcza w Ameryce. Pamiętasz, jak Goslar, trzymając się w cieniu, produkował w zakładach w New Jersey zaawansowaną broń chemiczną? Jakiś gaz, jak powiedział Dillon.

- W takim razie Saafeld jest idealnym człowiekiem, by rozgryźć czynnik Goslara.

- Chodzi ci o substancję, która spowodowała spustoszenie na morzu w Appledore? Na nieszczęście wynalezienie takiego śmiercionośnego środka to jedno, a jego wykrycie - zupełnie co innego. Aha, dziś wczesnym rankiem sprawdziłem jeszcze raz tego Burgoynea. Zadzwoniłem do Gerrarda z Ministerstwa Obrony.

- Powiesz mi, jaki był wynik? I czy Burgoyne pojedzie z nami do Paryża?

- Pierwsze pytanie. Chciałem usłyszeć, jak Gerrard zareaguje po przespaniu się z naszą wcześniejszą rozmową. Poprosiłem go o opisanie wyglądu Burgoynea. Spotkał go tylko raz i to na krótko, dość dawno temu. Ale powiedział , że mój opis pasuje, zwłaszcza dotyczący zachowania. Bardzo pewny siebie i pełen optymizmu.

- I?

- Sprawdzam jeszcze raz. Zadzwoniłem do Marlera. Zapewne jest już niedaleko Rydford, wioski, w której Burgoyne osiadł po przejściu na emeryturę. Może znajdzie tam coś ciekawego.

- W takim razie nie zdąży na samolot do Paryża.

- Och, zdąży. Marler wytrzymuje trzydzieści sześć godzin bez snu. Wyruszył w środku nocy. Być może jest już na miejscu. Wróci na czas... Aha, coś mi się przypomniało. Zaintrygowało mnie to, co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy w Steeple Hampton. Spotkam się z Sereną. Jednak nie tak wcześnie, jak proponowała. Niech sobie nie myśli, że się do tego palę. Tworzę obraz tego, co się dzieje. Kłopot w tym, że na razie jest on bardzo zamglony. Potrzebuję więcej danych, żeby go rozjaśnić. Pokładam w Bogu nadzieję, że się mylę. Jeśli jest inaczej, świat stoi w obliczu tragedii.

* * *

Marler jechał wyludnioną drogą przez Dartmoor, z Moretonhampstead w kierunku Princeton. Nad pasmami mgły płożącymi się nisko nad ziemią wznosił się szczyt wzgórza. Na zachód od Moretonhampstead dostrzegł znak drogowy. Rydford.

Skręcił z głównej drogi na wąską szosę, która zaczęła piąć się pod górę. Zwolnił. Za zakrętem zobaczył wioskę. Miał zamiar zawrócić, na wypadek, gdyby musiał szybko opuścić tę okolicę. Zerknął w lusterko wsteczne i zobaczył zatrzymujący się za nim sportowy wóz. Za kierownicą siedziała atrakcyjna dziewczyna o ciemnych, krótko ściętych włosach. Wysiadł i nieśpiesznie ruszył w jej stronę. Przystanął parę metrów od niej, żeby jej nie przestraszyć.

- Przepraszam, miałem zamiar zawrócić. Zna pani przypadkiem Rydford?

- Mniej więcej. Do kogo pan przyjechał?

Otaksowała go wzrokiem. Kiedy się uśmiechnęła, poznał, że zdał egzamin. Miała lekko zadarty nosek, pełne ciepła oczy - bez cienia prowokacji - i spiczasty podbródek, który świadczył o zdecydowanym charakterze. Przypuszczał, że jest po trzydziestce.

- Szukam kapitana Alana Burgoynea. Wiem, że tu mieszka.

- Zgadza się. Jestem jego przyjaciółką. Coral Langley.

Wyciągnęła rękę i Marler poznał, że sprawdzian wypadł pozytywnie. Uścisnął podaną dłoń, uważając, żeby nie trzymać jej zbyt długo.

- Mogę pokazać panu, gdzie mieszka - zaproponowała. - Niech pan zostawi tu samochód, podwiozę pana. To niedaleko. To mała wioska.

- Nazywam się David Miller. Gdybym mógł zostawić swój wóz...

Urwał. Już zawracała. Wjechał tyłem na ścieżkę, wyciągnął torbę do golfa, zamknął samochód, usiadł obok niej i wsunął torbę między kolana.

- Mam nadzieję, że nie ma pani nic przeciwko, że to z sobą taszczę. W dzisiejszych czasach dobre kije kosztują fortunę. Nie chciałbym, żeby ktoś je ukradł.

- Mądrze, nawet tutaj. Kręcą się tu domokrążcy, próbując sprzedawać sprzęt gospodarstwa domowego. Od dawna zna pan Alana? Nie lubię używać jego przydomka, "Hazardzista”. W końcu przestał ze mną o to walczyć.

- Widuję się z nim od czasu do czasu.

- Tak jak ja..

Miała cichy, sympatyczny głos. Marler stwierdził, że jej opis Rydford był zgodny z prawdą. Brukowane ulice były krótkie i strome. Po obu stronach stały małe domy szeregowe, dwupiętrowe, z granitu. Zobaczył ogłoszenie o jarmarku.

- Ale tu cicho - zauważył. - Nie widać żywego ducha. Zawsze tak tu jest?

- Nie. Zapewne wszyscy poszli na jarmark. Jesteśmy prawie na miejscu.

Wyjechali z wioski i Marler zobaczył górujący nad Rydford posępny garb Katowskiego Wzgórza. Szczyt, wolny od mgły, najeżony był skalnymi iglicami. Marler pomyślał, że wyglądają wyjątkowo niestabilnie. Coral Langley jakby czytała mu w myślach.

- Nie lubię tego wzgórza za domem Alana. Pewnego dnia te skały runą na dół. Powiedziałam to Alanowi, ale on tylko wzruszył ramionami. Jesteśmy na miejscu.

Marler zarzucił torbę na ramię. Zamiast kijów golfowych zawierała jego karabin Armalite. Dartmoor było odludziem, a miał jeszcze w pamięci porwanie Pauli w pobliżu Domu Gargulców. Dom Burgoynea przypominał zabudowania widziane w wiosce, lecz był większy i stał samotnie. W ogródku od strony szosy kwitł złoto janowiec. Coral zamarła przy wozie, patrząc na domek.

- Drzwi są uchylone. Dziwne. Alan zawsze je zamyka, nawet kiedy jest w domu. Zawsze dba o bezpieczeństwo.

- Kiedy widziała go pani po raz ostatni?

- Jakieś dwa miesiące temu. Często wyjeżdża. Przypuszczam, że to przyzwyczajenie z czasów służby w wojsku.

- Proponuję, żeby pani tu zaczekała, podczas gdy ja rozejrzę się po domu.

- Zrobi pan to? To bardzo dziwne...

Marler zerknął na wzgórze. Kątem oka uchwycił ruch. Przystanął, żeby się lepiej przyjrzeć. W stronę szczytu wiła się stroma ścieżka. Nie zobaczył nikogo. Wsunął rękę pod połę skafandra, chwycił rękojeść Beretty zatkniętej za pasek spodni. Podszedł do drzwi, pchnął je nogą i nasłuchiwał. Cisza. Deski podłogi nie zaskrzypiały pod niczyim ciężarem. Otworzył drzwi na całą szerokość, aż uderzyły o wewnętrzną ścianę. Nikt nie krył się za nimi.

Wszedł do dużego, nowocześnie umeblowanego pokoju gościnnego. Drewniany stół i krzesła. Dwa kryte kretonem fotele po obu stronach kominka. Zajmujący całą ścianę regał z książkami. Drzwi do kuchni. Wąskie rzeźbione schody na górę. Zajrzał do kuchni. Pusto. Drzwi prowadzące do ogrodu na tyłach domu były niedomknięte. Podszedł do nich, po drodze wyglądając przez okno.

Ogród graniczył z wrzosowiskiem. Wyszedł na zewnątrz i popatrzył na wzgórze. Ani śladu nieproszonych gości. Sprawdził piętro - dwie sypialnie, łazienkę i ubikację - i schodził na dół, kiedy zobaczył Carol stojącą w otwartych drzwiach. Trzymała kij baseballowy, zapewne wożony w samochodzie.

- Wszystko w porządku, Miller?

- Obawiam się, że miało miejsce włamanie. Ktoś wyważył zamek we frontowych drzwiach. Wokół są rysy. Niech pani wejdzie. Czy coś zginęło?

Coral rozejrzała się po pokoju, wysunęła parę szuflad. Marler żałował, że najprawdopodobniej jest związana z Burgoyneem. Z przyjemnością zaprosiłby ją na kolację do Londynu. Gdy weszła do kuchni, łokciem zamknął drzwi prowadzące do ogrodu. Dawno temu nauczył się, żeby w podejrzanych sytuacjach nie zostawiać odcisków palców. Usłyszał jej okrzyk.

- Niech to szlag! Zabrał fotografię Alana.

- Gdzie była?

- Na tej półce. W srebrnej ramce. Alan, jak większość ludzi, łącznie ze mną, nie lubi, gdy robi mu się zdjęcia. Pstryknęłam jedno, kupiłam srebrną ramkę. Postawił je na tej półce. Mawiał, że dzięki temu może popatrzeć na coś ładnego, kiedy przygotowuje jedzenie.

- To przykre.

- Zniknął też stary numer "Daily Nation", w którym było jego zdjęcie. Pewnie złodziej owinął nim ramkę.

- Drobne złodziejaszki zgarniają wszystko, co wpadnie im w ręce.

- Nie myśląc o uczuciach innych ludzi. Spędziłam tu z Alanem niejeden dzień.

I najpewniej niejedną noc - szczęściarz z tego Alana, pomyślał Marler.

- Chce pani sprawdzić górę?

- Tam nic nie ma. - Otworzyła inną szufladę. - Świsnął też starą książeczkę wojskową Alana. Kradną dosłownie wszystko.

- Prawdopodobnie istnieje zbyt na takie rzeczy. Fałszerze przerabiają książeczki i sprzedają. Ma pani pecha, Coral.

- Nieważne. W końcu to tylko zdjęcia. Zrobię mu inne.

- Jak się poznaliście?

- Na tańcach w Londynie. Przypadliśmy sobie od razu do gustu. Alan jest wojskowym, ale łagodnym człowiekiem zarazem. Zadzwonię do niego, do jego mieszkania w Londynie. Już wcześniej chciałam go złapać, ale się nie zgłaszał. Często tak bywa.

Marler chciałby zapytać o numer. Powstrzymał się - wyglądałoby dziwnie, że go nie zna. Carol powiedziała, że musi odetchnąć świeżym powietrzem. Zanim zdążył ją powstrzymać, otworzyła kuchenne drzwi i wyszła do ogrodu. Śpieszył za nią, kiedy usłyszał strzał.

Z drzwi zobaczył, jak upada. Rozpiął kieszeń w worku na kije golfowe, wyjął Armalite, omiótł wzrokiem wzgórze. Ktoś, kto stał na wysokiej iglicy, na jego widok poderwał karabin. Marler wycelował, nacisnął spust, wystrzelił pocisk o potężnej sile rażenia.

Mężczyzna stał blisko krawędzi. Marler strzelił jeszcze raz. Pocisk eksplodujący trafił w podstawę iglicy. Mężczyzna stracił równowagę i z wrzaskiem runął w dół stromego stoku. Iglica przechyliła się i obsunęła w ślad za nim. Tony skały z hukiem zsunęły się ze wzgórza. Po chwili zapadła grobowa cisza.

Marler podbiegł do Coral. Leżała na plecach. Wystarczyło jedno spojrzenie, by poznać, że nie żyje. Pocisk wyrwał jej połowę twarzy. Sprawdzanie pulsu nie miało sensu.

- Drań! - warknął. - Strzelił kulą dum-dum.

Pobiegł do stóp wzgórza. Spodziewał się, że zobaczy Żółtowłosego, człowieka, którego Tweed widział przez okno w "Browns Hotel". O ile w ogóle pozostał jakiś ślad po mordercy. Był. Zatrzymał się przy stercie oberwanych skał. Wystawała z nich tylko głowa zabójcy. Martwe oczy wpatrywały się w niebo.

Resztę ciała przycisnął masywny głaz, który, co z satysfakcją pomyślał Marler, musiał zmiażdżyć je na miazgę. Włosy były gęste, czarne. Tutaj też nie trudził się sprawdzaniem pulsu. Musiał szybko się wynieść...

Pobiegł ku wiosce, zerknął wzdłuż ulicy.

Pustki. Nikogo wokoło. Wsunął Armalite do specjalnej kieszeni, pomaszerował szybko do samochodu. Gdy dotarł do drogi głównej, pomyślał, jakie to szczęście, że wszyscy wybrali się na jarmark. Potem wpadło mu do głowy, że zabójca nie włamywałby się do domu Burgoynea, gdyby w pobliżu kręcili się ludzie.

Czuł się paskudnie, zostawiając Coral Langley w ogrodzie. Ale Tweed zawsze powtarzał, że jego zespołowi nie wolno angażować się w przepychanki z policją - zwłaszcza podczas operacji. W drodze z Dartmoor zatrzymał się przy stojącej na odludziu budce telefonicznej. Poprosił informację o numer policji w Exeter.

- Zgłaszam zabójstwo dziewczyny. Znajdziecie ciało za domem w pobliżu wzgórza w Rydford w Dartmoor. Powiedziałem Rydford, literuję...

Przerwał połączenie, kiedy dyżurny zapytał go o nazwisko. Potem pojechał - szybko, ale nie przekraczając dozwolonej prędkości - z powrotem do Londynu.

10.

W biurze zastał tylko Tweeda i Paulę. Usiadł w fotelu, zapalił papierosa. Paula przyniosła mu popielniczkę i przycupnęła obok niego na poręczy fotela.

- Nic nigdy nie dzieje się zgodnie z przewidywaniami... - zaczął z roztargnieniem.

Zdał szczegółową relację z podróży do Rydford. Tweed nie przerywał mu, chłonąc każde słowo, wyobrażając sobie opisane sceny. Marler doszedł do śmierci Coral Langley i przerwał opowieść.

- Dostanę coś do picia?

- Brandy z wodą sodową? - zaproponował Tweed.

Marler skinął głową. Tweed wysunął najniższą szufladę biurka. Wyjął szklankę, butelkę markowej brandy i syfon z wodą sodową. Marler przyrządził sobie drinka. Mocnego drinka. Wypił połowę i odstawił szklankę. Paula ścisnęła go za ramię. Popatrzył na nią, mrugnął.

- Dużo lepiej. Mignęła mi w pamięci zmasakrowana twarz Coral. Już mówię dalej...

Zakończył wzmianką o zawiadomieniu policji. Spojrzał na Tweeda i podniósł brew.

- Czułem, że nie mogę tak jej zostawić. Być może nikt by nie znalazł jej do jutra.

- Myślę - zaczął Tweed - że postąpiłeś właściwie, naprawdę po ludzku. I miałeś rację. Gdybyś wplątał się w policyjne dochodzenie, mogliby zakazać ci opuszczania kraju, a nawet uznać cię za podejrzanego. Poza tym, dostarczyłeś mi duży kawałek układanki, który postaram się dopasować do reszty. Jestem ci wdzięczny.

- Burgoyne jedzie z nami do Paryża? - zapytała Paula.

- Mówiłem ci rano, w samochodzie, że dzwoniłem drugi raz do Gerrarda z Ministerstwa Obrony. - Wpatrywał się w sufit, co Paula uznała za zastanawiające. - Mówiłem też, że wystawił Burgoyneowi bardzo pozytywną ocenę. - Popatrzył na oboje. - Skoro jest nowy, tylko ja będę wydawać mu rozkazy, kiedy wkroczymy do akcji. Marler, możesz powtórzyć to wszystkim innym przed odjazdem.

- Dobrze.

- A teraz my coś ci opowiemy o naszej wizycie w Steeple Hampton.

Zwięźle, ale szczegółowo opisał ich wyprawę. Marler słuchał go w milczeniu. Na zakończenie Tweed zamachał rękami.

- Paula uważa, że jest coś dziwnego w tym, co usłyszeliśmy i zobaczyliśmy. Jakieś komentarze?

- Napis na nagrobku Daviny faktycznie jest dziwaczny. I sądzę, że Serena nieczęsto bywa w Steeple Hampton - pomijając te ukradkowe nocne wizyty. Więc dokąd jeździ, co naprawdę robi?

- Nas też to intryguje. Zadzwoniła do mnie z zagranicy, chce spotkać się ze mną w Paryżu. Spełnię jej prośbę. Chcę dowiedzieć się o niej dużo więcej. Do czego zmierza. Skąd bierze pieniądze - jej ubrania są bardzo drogie.

- Miała futro z soboli - wtrąciła Paula. - Ale pytania, jakie chcesz jej zadać, są dość osobiste.

- To ona wykazała inicjatywę w nawiązaniu znajomości. Musi spodziewać się dociekliwych pytań.

- Czuję, że czegoś nie powiedziałeś.

- Ma włosy czarne jak smoła. Przyznaje, że była w Appledore. Buchanan powiadomił, że kobieta, która wiozła dyplomatę z Bliskiego Wschodu w noc naszego pobytu w Appledore, miała czarne jak smoła włosy schowane pod czapkę z daszkiem...

Popatrzył na Monikę, która, zarumieniona, wbiegła do biura. Usadowiła się za biurkiem i przeprosiła.

- Mam nadzieję, że nie było dużo telefonów. Wyskoczyłam coś zjeść. Nie mogę już patrzeć na gotowe dania.

- Nie było ani jednego telefonu - uspokoił ją Tweed. - I chciałbym, żebyś częściej robiła sobie takie przerwy. Musisz mieć siły w pracy, do jakiej cię zmuszam.

- Właśnie przypomniałem sobie coś ze swojego wyjazdu - powiedział Marler. - Jechałem pustym odcinkiem A303, kiedy dopędził mnie motocyklista. I zwolnił. Uznałem to za dziwne. Ci faceci zwykle dodają gazu i wyprzedzają. Prowadziłem jedną ręką, w drugiej trzymałem Berettę. Pomyślałem, że facet może mieć dla mnie prezent - na przykład granat wrzucony przez otwarte okno. Potem w oddali pojawił się wóz policyjny, jadący w naszą stronę. Motocyklista wyprzedził mnie z rykiem i zniknął.

- Być może działał w spółce z człowiekiem z Katowskiego Wzgórza - mruknął Tweed. - Wrócił po niego do Rydford. Zobaczył, jak odjeżdżasz.

- Miałem zatem szczęście, że nie pojawił się, kiedy dzwoniłem z budki na policję.

- Szukał swojego kumpla, co zapewne zabrało mu trochę czasu. Mówiłem, że Goslar dysponuje potężną organizacją.

- Zdążę wyskoczyć do domu? - zapytał Marler.

- Masz mnóstwo czasu - zapewniła go Monika.

Po wyjściu Marlera zadzwonił telefon. Monika odebrała i zawołała do Tweeda:

- Przybył nasz zamorski gość. Cord Dillon czeka na dole.

- Powiedz mu, żeby przyszedł. Jestem zaintrygowany jego wizytą. Czemu nie mogę oprzeć się wrażeniu, że przynosi nam złe wieści?

Drzwi otworzyły się i do biura wszedł Cord Dillon. Zastępca dyrektora CIA nosił gruby wełniany płaszcz zapięty pod szyję, niebieskie dżinsy i mokasyny. Jego wielka kanciasta głowa zawsze przypominała Tweedowi portrety prezydentów wykute w skale Mount Rushmore. Miał pięćdziesiąt parę lat i siwiał, ale poruszał się jak człowiek dwadzieścia lat młodszy.

- Cześć, Moniko - przywitał się, gdy zabrała jego płaszcz. - Paula, jeszcze nigdy nie wyglądałaś tak młodo. Czego nie można powiedzieć o tobie, Tweed - dodał, uśmiechając się ze zmęczeniem.

- Witaj, Cord. Co cię sprowadza? Spodziewaliśmy się ciebie wcześniej.

- Na lotnisku Dullesa zauważyłem, że ktoś mnie śledzi. Zgubiłem go i kupiłem bilet do Kanady, a stamtąd przyleciałem tutaj.

Siedział wyprostowany w fotelu. Monika zaproponowała mu drinka. Odmówił. Wcześniej Tweed schował butelkę brandy i syfon, a Paula wyniosła szklankę Marlera.

- Kto cię śledził? - zauważył Tweed. - Mam nadzieję, że nie popadłeś w niełaski w Waszyngtonie.

- Daleko od tego. Od wielu tygodni sam kieruję Langley. Mój szef ma stałe nawroty grypy. Wirusy to kolejna banda, od której staram się trzymać z daleka.

- Domyślam się, że chcesz mi coś powiedzieć w zaufaniu. Czy Paula może zostać?

- Do diabła, pewnie. - Popatrzył na nią. - Ostatnio, kiedy tu byłem, uratowała mi życie. Ta sprawa na Albemarle Street. Co do Moniki... - Uśmiechnął się do niej szeroko. - Pracuje u ciebie więcej niż parę lat. Jeśli pojawi się Bob Newman, też może posłuchać. Ale nikt inny, jeśli nie masz nic przeciwko.

- Co to za tajemnica?

- Nie przypadnie ci do gustu. Nie sądzę, żeby choć trochę ci się spodobała. I w związku ze sprawą Goslara będziesz musiał uważać na tyły.

- Mów, Cord. Spróbuję nie dostać dreszczy.

- Przyjdzie dzień, kiedy dostaniesz. - Amerykanin zamilkł, jak gdyby zbierając myśli. - Mówię o Sekcji Czwartej. Zespole profesjonalnych agentów, którzy są odpowiedzialni wyłącznie wobec prawej ręki prezydenta, Vancea Karnowa. To twardy facet, bez dwóch zdań. Oto jego zdjęcie.

Podał Tweedowi fotografię wyjętą z wewnętrznej kieszeni. Zdjęcie chroniła cienka plastikowa okładka. Tweed oddał je bez komentarza. Dillon wyciągnął rękę nad biurkiem i przekazał je Pauli.

- Chciałbym usłyszeć, co myślisz, Paula. Jesteś dobra w ocenianiu ludzi.

Oglądała zdjęcie dłużej niż Tweed. Ściągnęła usta.

- Zdjęcia mogą wprowadzać w błąd.

- Myślę, że wyrobiłaś sobie jakieś zdanie - nacisnął Dillon.

- Dziwna twarz. Można dostrzec europejskie korzenie. Prawdopodobnie sprzed kilku pokoleń. Wydatne kości policzkowe. Pociągła twarz, długi nos, cienkie wargi, wystająca szczęka. Starannie uczesane ciemne włosy. Oczy jak kule. Twarde, bezlitosne, amoralne. To tylko domysły - zaznaczyła, oddając fotografię.

- Wierny opis - pochwalił Dillon.

- Do czego służy Sekcja Czwarta? - zapytał Tweed.

- Do brudnej roboty, której wolą nie przekazywać CIA - ponieważ nasza organizacja jest zbyt duża. Poza tym Sekcja Czwarta szczyci się potajemnym wykonywaniem zadań. Jego członkowie chodzą w garniturach, jak szanowani biznesmeni. Często na nich pozują - na biznesmenów.

- Wykonują bezpośrednie rozkazy prezydenta?

- Nic podobnego. Oficjalnie prezydent nie wie o ich istnieniu. Rozkazy zawsze pochodzą od Karnowa. Ale przypuszczam, że prezydentowi wymyka się "przypadkowa" uwaga o kimś, kto jest niewygodny, a wówczas Karnow i jego ludzie troszczą się, żeby ten ktoś zniknął z powierzchni ziemi.

- Dlaczego mówisz nam o Sekcji Czwartej? - zapytał Tweed.

- Ponieważ informator - bardzo wiarygodny - powiedział mi, że oni tu jadą.

- W jakim celu?

- Zabrać wam - o ile ją macie - broń wynalezioną przez doktora Goslara. Mój informator powiedział, że prezydent widzi w niej gwarancję zapewniającą Ameryce pozostanie czołowym mocarstwem świata.

- Cord... - Tweed pochylił się nad biurkiem. - Ty i ja wiemy o doktorze Goslarze - ale skąd wie o nim prezydent? O ile wie.

- Wie. Ostatnio - całkiem niedawno - do Gabinetu Owalnego trafiła taśma wideo z nagraniem tego, co stało się w Appledore. Poza tym otrzymał telefon od Goslara. Nagrałem ten dziwacznie zgrzytliwy, mechaniczny głos. Powiedział, że rozważa możliwość sprzedaży Stanom Zjednoczonym formuły i próbek za trzy miliardy dolarów. Prezydent dostałby szału na myśl o zapłaceniu takiej sumy - nawet w zamian za światową supremację. Stąd Sekcja Czwarta. Do Gabinetu Owalnego dotarł też artykuł Sneeda z "Daily Nation". Sekcja Czwarta już może tu być - i przed tym chciałem was ostrzec.

- Byliby szybcy.

- Jest przecież Concord. Przelot nad Atlantykiem to fraszka. Z Waszyngtonu do Londynu leci dwie i pół godziny. Sekcja Czwarta jest jednostką , elitarnych zabójców. Karnow też może być teraz w Londynie.

- Cord, naprawdę jestem ci wdzięczny, że przebyłeś taki szmat drogi, aby nas ostrzec.

- Jedna duża przysługa zasługuje na inną. Ukryłeś mnie na Moczarach Romney, kiedy banda oprychów nastawała na moje życie. Ale musisz zrozumieć, że ci ludzie z Sekcji Czwartej nie są oprychami ze świata przestępczego. Są wykształceni, inteligentni i wyrafinowani. Dużo bardziej niebezpieczni. Jest ich może dwunastu. Może więcej. Nie wiem.

- Masz czas na drinka w pobliskim barze?

- Nie. - Dillon zerknął na zegarek. - Muszę złapać samolot do Waszyngtonu. Znam pilota. Wysiądę na lotnisku Dullesa ubrany jak członek załogi.

- Masz może jakieś informacje na temat Goslara, nieważne, jak mgliste?

- Cóż... - Dillon poprawił się w fotelu. - Zacząłem czytać jego dossier przed wyjazdem. Wiem, że istnieje druga poświęcona mu teczka. Skontaktuję się, kiedy ją zlokalizuję i przeczytam.

- Co wyczytałeś w pierwszej? - nacisnął Tweed.

- Był tam osobliwy raport. Powstał w oparciu o pogłoski, nie mogę więc ręczyć za jego wiarygodność.

- Mimo wszystko chciałbym usłyszeć.

- Mówi o wyspach Galapagos, leżących na Pacyfiku u wybrzeży Ekwadoru. Należą do tego państwa. Tweed, dla mnie brzmi to jak bajka.

- Lubię bajki.

- Jestem pewien, że wiesz, iż w morzu wokół Galapagos żyją ogromne żółwie. Od czasu do czasu zamożni turyści wybierają się tam oglądać te dziwne stworzenia. - Popatrzył na Paulę. - Zapewne zastanawiasz się, do czego zmierzam.

- Właśnie, Cord - zachęciła.

- Są pod ochroną, to unikalne zwierzęta na całym świecie. Pewien rybak z Ekwadoru łowił w pobliżu wysp. Zobaczył wielki hydroplan zacumowany przy brzegu. Później obiło mu się o uszy, że samolot należał do niejakiego doktora Goslara. - Dillon lekceważąco machnął ręką. - Powtarzam, to tylko pogłoska. Nie wierzę w ani jedno słowo.

- Zobaczymy, może ja będę bardziej łatwowierny - wtrącił Tweed. - Podziel się z nami szczegółami.

- Mówiłeś o rybaku z Ekwadoru - przypomniała Paula.

- Ten rybak - o ile w ogóle istniał - miał silną lornetkę. Przez szkła zobaczył, co się dzieje. Na plaży leżały wielkie pontony. Ludzie schwytali dwa żółwie i umieścili je w zbiornikach z wodą. Potem te zbiorniki zostały przeniesione do łodzi, a następnie zapewne na pokład hydroplanu. Rybak miał łódź z charakterystycznym żaglem. To ważne, jak się później okaże. Czerwony żagiel z białym półksiężycem.

- Kiedy to było? - zapytał Tweed.

- Data nie jest pewna. W zeszłym roku. Rybak wrócił do Guayaquil, ekwadorskiego portu. Opowiedział tę historię w tłocznym barze na nabrzeżu. Powtórzył ją naszemu miejscowemu agentowi, który sporządził raport. Kopia powędrowała do głównego agenta w Quito, stolicy Ekwadoru. On postanowił wszystko sprawdzić i pojechał do Guayaquil. Dowiedział się, że rybak i miejscowy agent zostali zamordowani. To wszystko. Możesz w to wierzyć lub nie. Muszę pędzić na lotnisko.

Tweed podszedł do okna. Uchylił szczelnie zasłonięte kotary, wyjrzał w noc. Na dole czekała taksówka. Wrócił, żeby wymienić uścisk dłoni z Dillonem.

- Nie dostrzegłem żadnego obserwatora. Życzę bezpiecznego lotu. Aha, w jaki sposób zginęli tamci dwaj?

- Odcięto im głowy. Brutalne miejsce, ten port. Bądź w kontakcie. Jeśli kiedykolwiek wpadnie ci w ręce ta koszmarna broń Goslara, zniszcz ją. Jego też...

* * *

- Brzmi zachęcająco - skomentowała Paula, kiedy Dillon wyszedł.

- Przybycie Sekcji Czwartej na nasze podwórko? Jak najbardziej - przyznał Tweed.

Przyszedł Newman z torbą w ręce. Rzucił ją pod ścianę i usiadł. Popatrzył na Paulę, przeniósł spojrzenie na Tweeda.

- Wyglądacie, jakby bomba spadła wam na głowy.

- Bo spadła - powiedział Tweed. - Gdzie Butler i Nield?

- Na dole, w poczekalni z bagażami. Grają w pokera.

- Moniko, poproś ich na górę. - Popatrzył na Newmana. - Wiesz może, gdzie jest Burgoyne?

- Ucina sobie pogawędkę z Howardem w jego gabinecie.

- Zostawimy go tam. Howard jest bardzo dobry w zaznajamianiu ludzi z atmosferą naszej pracy.

Zaczekał na przyjście Butlera i Nielda, którzy też stawili się z bagażami. Posłali je w ślad za torbą Newmana i usiedli. Nield przyjrzał się Tweedowi i stwierdził:

- Wyglądasz okropnie poważnie.

- Zauważyłem dokładnie to samo - powiedział Newman.

- Proszę wszystkich o uwagę - zagaił Tweed. - Był u nas Cord Dillon. Teraz leci z powrotem do Waszyngtonu. Przywiózł interesujące nowiny...

Przeszkodził mu Marler, który wsunął się do biura i stanął w swojej ulubionej pozycji, opierając się o ścianę. Tweed zwięźle, z powagą w głosie, streścił to, co powiedział mu Amerykanin. Wysłuchali go w skupieniu. Tweed zakończył relację. Nield zareagował pierwszy.

- Czeka nas niezły ubaw. Najpierw niewidzialny doktor Goslar. Następnie pojawia się Bate i jego dranie z Wydziału Specjalnego, którzy nie przestrzegają sportowych zasad gry. Dalej, nieprzyjaźnie nastawione francuskie służby bezpieczeństwa i być może policja. Teraz, na domiar złego, jankesi z Sekcji Czwartej. Tak, powinno być zabawnie.

- Skoro tak chcesz to ująć - mruknął Tweed.

- Jedna ważna sprawa - powiedział Marler, - Nie możemy zabrać broni do samolotu, dlatego wyskoczyłem do domu - żeby załatwić to na własną rękę. Skontaktowałem się ze znajomkiem z Paryża, który sprzedaje pistolety wszelkiego rodzaju, za określoną cenę, oczywiście. Powiedziałem mu, że wpadnę do niego wieczorem. Będzie na mnie czekać. Skoczę do niego jednym z wynajętych samochodów, które dzięki Monice czekają na nas na lotnisku de Gaullea. Ale wszyscy powinni jak najszybciej otrzymać broń, więc gdzie się spotkamy?

- Na Madeleine - zaproponowała Paula. - Znasz restaurację "Valais"? Cudowne szwajcarskie potrawy. Obok jest bar. Na prawo od "Valais". Niezbyt dobrze oświetlony i czynny całą dobę. Prawdopodobnie dostaniemy stolik gdzieś w głębi sali.

- Może być, Marler? - zapytał Tweed.

- Doskonałe miejsce. Blisko tego, gdzie muszę jechać.

- Potem udamy się do La Defense, popatrzeć na budynek, w którym Paula przeżyła tę straszną przygodę.

- Droga nie zajmie dużo czasu - powiedziała Paula. - Pojedziemy metrem.

- Wszyscy mają dość zagranicznych pieniędzy? - zapytał Tweed. - Dobrze.

Otworzył szufladę, wyjął długą białą kopertę. Podał ją Marlerowi.

- Usługi zbrojmistrzów z podziemia zdrożały.

Marler otworzył kopertę, zajrzał do środka. Zobaczył plik pięćsetfrankówek. Wyszczerzył zęby.

- Starczy na artylerię.

- I tego nam trzeba, zważywszy, z kim będziemy mieć do czynienia - oznajmił Nield z uśmiechem.

- Co masz w tej opasłej płóciennej torbie, którą przyniosłeś razem z walizką? - zapytała Marlera Paula.

- Gazety i czasopisma. Pusta torba mogłaby wzbudzić podejrzenia na odprawie u nas czy u nich. Dam je mojemu znajomkowi w zamian za broń.

- Lepiej już ruszajcie na ten samolot, bo możecie nie zdążyć - przynagliła Monika.

- W takim razie poproś, żeby Burgoyne zszedł tutaj tnute de suite.

11.

Samolot do Paryża był w trzech czwartych pusty. Tweed i Paula usiedli razem, z Newmanem za plecami. Nield uplasował się parę rzędów za nimi, a Burgoyne, jak zasugerował Tweed, jeszcze dalej z tyłu. Marler zajął miejsce z przodu, zaraz przy wyjściu. Chciał pierwszy wysiąść z samolotu, żeby skoczyć do wynajętego wozu i popędzić do swojego zbrojmistrza.

- Nie lubię latać w nocy - poskarżyła się Paula. - Widać tylko ciemność.

- Na szczęście to krótki lot - odparł Tweed. - Pójdę zamienić słówko z "Hazardzistą" Burgoyne...

Usiadł w fotelu obok emerytowanego oficera.

- Ponieważ byłeś u Howarda, brakło nam czasu na odprawę. Z lotniska jedziemy do Madeleine. Marler załatwi arsenał i tam będzie na nas czekać. Jaką broń wybierasz?

- Zabrzmiało jak przygotowanie do pojedynku - powiedział z uśmiechem Burgoyne. - Chciałbym dostać Smith&Wessona.38, kaburę na biodro, jeśli to możliwe, i kilka zapasowych magazynków.

- Przekażę Marlerowi. Z Madeleine - po spotkaniu z Marlerem - ty, Paula, Newman, Butler i ja, pojedziemy metrem do La Defense. Znasz tę dzielnicę?

- Znam Paryż, ale nigdy nie miałem powodu, żeby odwiedzić La Defense. To dzielnica biurowa, prawda? Potężne drapacze chmur w amerykańskim stylu. Widać je z daleka z niektórych części miasta.

- Zgadza się. Chcemy zajrzeć do budynku, w którym przetrzymywano Paulę... - Tweed pokrótce opisał jej przygodę. - Mówiłem ci już o doktorze Goslarze.

- Skończone bydlę - podsumował Burgoyne. - Paula to pierwszorzędna dziewczyna. Z początku jej nie doceniałem. Musi być twarda jak kamień.

Tweed zerknął na rozmówcę. Na wyjazd do Paryża założył płaszcz w wojskowym stylu, przez co dużo bardziej przypominał żołnierza.

- Będzie późna noc, kiedy dotrzemy do La Defense - zauważył Burgoyne, wyglądając przez okno.

- O to chodziło. Pojawimy się tam w czasie, kiedy była tam Paula. Teraz, jeśli wybaczysz, przekażę Marlerowi twoje życzenia odnośnie broni.

* * *

Wcześniej tego dnia, po południu, wielki mężczyzna w szarym płaszczu z futrzanym kołnierzem stał na Ile de la Cite i obserwował budkę telefoniczną. Spod beretu wysuwały się brązowe, krótko przystrzyżone włosy. Ubrał się ciepło nie bez powodu - nad Sekwaną dmuchał przeszywająco zimny wiatr.

Człowiek, który korzystał z telefonu, rozmawiał już ponad piętnaście minut. Obserwator w szarym płaszczu sprawdził godzinę, ściągnął grube wargi. Budka telefoniczna stała niedaleko siedziby Police Judiciaire, co niepomiernie go rozbawiło. Zerknął na zegarek po raz trzeci. Nadchodziła wyznaczona pora.

Ruszył, po drodze wyciągając banknot z portfela. Otworzył drzwi kabiny, położył wielką łapę na ramieniu mężczyzny i wyciągnął go na ulicę. Obiekt napadu odwrócił się i już miał wybuchnąć gniewem, gdy zobaczył rozmiary brutala.

- Muszę skorzystać z tego telefonu - warknął wielkolud, wciskając mu w rękę sto franków.

Mały Francuz odszedł, mamrocząc coś pod nosem. Łakomie spojrzał na banknot, wzruszył ramionami i przyśpieszył kroku. Wielkolud wcisnął się do budki i złapał kołyszącą się słuchawkę. Odwiesił ją z trzaskiem i czekał. Znów spojrzał na zegarek. Nadeszła właściwa chwila. Telefon zaczął dzwonić.

- Słucham. Kto mówi? - zapytał po angielsku.

- Przedstaw się - zażądał zimny głos w tym samym języku.

- Abel. Powtarzam, Abel.

- Zaczekaj chwilę, a potem słuchaj...

Abel rozejrzał się po okolicy. Z komendy Police Judiciaire wyszli dwaj umundurowani policjanci. Poświęcili mu przelotne spojrzenie. Kuląc się w zimnie, minęli go i zniknęli za rogiem. W słuchawce rozbrzmiał dziwny skrzekliwy głos.

- Spodziewam się, że Tweed, jeśli właściwie przejrzałem jego zamysły, odwiedzi pusty biurowiec w La Defense. Jak zasugerowałem, idź tam i zgotuj mu odpowiednie przyjęcie. Natychmiast.

Abel odwiesił słuchawkę. Wiedział, że usłyszał nagranie odtworzone przez człowieka, który odebrał telefon. Wyskoczył z budki i ruszył w drogę. Był potężnie zbudowany, ale poruszał się niezwykle szybko i zwinnie. W budynku miał czekać na niego sprzęt. W marszu powtarzał sobie sekwencję cyfr, które musiał wystukać na zamku elektronicznym na zewnętrznych drzwiach.

* * *

Byli sami w wagonie pędzącego tunelami metra. Tweed siedział między Burgoyneem a Paulą, naprzeciwko Newmana i Butlera ze sprzętem w lotniczej torbie. Butler pokazał zawartość torby ochronie lotniska i wyjaśnił, że jest hydraulikiem. Narzędzia faktycznie przypominały zwyczajny zestaw ślusarski.

Paula wsunęła rękę do torebki, do specjalnej przegródki. Poczuła się dużo pewniej, gdy poczuła rękojeść Browninga. Spotkali się z Marlerem w barze na Madeleine i on rozdał im swoje zakupy. Newman i Burgoyne otrzymali kabury z rewolwerami Smith&Wesson kalibru 0,38 cala. Butler i Nield mieli pistolety Walther 7,65 mm.

Wszyscy, wyjąwszy Tweeda i Paulę, posiadali dodatkowe wyposażenie w postaci granatów ogłuszających i dymnych. Marler został wyekwipowany w karabin Armalite i pistolet Colt. Tylko Tweed nie nosił broni. Po wyjściu z baru na Madeleine pojechali wynajętymi samochodami do "Ritza". Teraz, gdy pociąg metra mknął niekończącym się tunelem - następny przystanek był w La Defense - Paula zdała sobie sprawę, że coraz bardziej się denerwuje. Opanowała się, gdy wysiedli z pociągu. Z Butlerem i Burgoyneem u boku wspięła się na schody, którymi biegła w dół tak niedawno.

Niedaleko małego parku zobaczyła ławkę, na której siedziała po ucieczce z biurowca. Sprawdziła, która godzina. Wpół do jedenastej. Mniej więcej o tej porze przebywała w budynku.

- Który to? - zapytał Burgoyne tonem człowieka przywykłego do wydawania rozkazów.

- Zaprowadzę was, ale najpierw upewnijmy się, czy nikogo nie ma w pobliżu - odparła.

Przystanęli w parku. Paula popatrzyła na niebieskie szklane monstra pnące się w ciemne niebo. Szerokie przestrzenie między biurowcami były niesamowicie ciche i puste. Tweed, z rękami w kieszeniach płaszcza, zerknął na nią, żeby sprawdzić jej reakcję. Był pod wrażeniem jej spokoju i zdecydowania.

- Widać stąd ten budynek - oznajmiła. - Chodźmy.

Pamiętając o zimnie, pod wiatrówkę założyła dres. Miała też getry i buty na gumowych podeszwach, w których mogła poruszać się bezszelestnie. Szła między Burgoyneem a Butlerem. Za nimi maszerował Newman ze Smith&Wessonem ukrytym pod płaszczem nieco podobnym do trencza Burgoynea. Paula wysunęła się do przodu, kiedy dotarli do drzwi prowadzących do przestronnego holu.

- Drzwi nie są zamknięte. Tak samo, jak wówczas, gdy uciekałam.

- Cofnij się! - rozkazał Burgoyne.

Prawie jednocześnie Butler wydał to samo polecenie. Obaj złapali ją za ramiona i kazali wracać do parku.

- Coś nie w porządku? - zapytał cicho Tweed.

- Wszystko - odparł Butler. - Wracajcie do parku. Ty też, Newman. To rozkaz. - Odepchnął Burgoynea i sięgnął do górnej części drzwi. Jego wrażliwe palce wymacały przewód, pomalowany na niebiesko, żeby nie wyróżniał się na tle ściany.

- Ja też go zobaczyłem - warknął Burgoyne. - Widziałem w życiu sporo pułapek, i wszystkie znajdywałem w porę.

- Nie potrzeba dwóch do tej roboty - upierał się Butler. - Prawdę mówiąc, gdybyśmy obaj zaczęli majsterkować przy tym aparacie, mogłoby się to zakończyć wspólnym lotem do nieba.

- Rób, co chcesz - odparł zimno Burgoyne. - Ja postoję i popatrzę. Jeśli będziesz chciał pomocy, wystarczy poprosić.

- Nie omieszkam.

Z daleka, stojąc między Tweedem i Newmanem, Paula miała dziwne wrażenie deja vu. Wspominała, jak czekała w samochodzie Newmana przed swoim domem, podczas gdy Butler robił to, co teraz. Ale nie byli na Fulham Road - to było piekło wieżowców, a ona zwisała z tamtego piętra w połowie drogi do nieba. Nie, niebo nie było właściwym słowem.

- Muszę dostać się do środka inną drogą - oświadczył Butler.

Zabrał swoją skrzynkę z narzędziami i podszedł do pobliskiego okna. Złapał w zęby małą latarkę i zajrzał przez szybę. Zobaczył tylko wielki, ciągnący się w nieskończoność hol. Sprawdził zabezpieczenie okna i wyjął nóż do cięcia szkła. Wyciął duży, wydłużony fragment blisko dolnego skraju. W drugiej ręce trzymał ssawkę z drewnianym uchwytem. Przycisnął ją na środku naciętego fragmentu, powoli wyjął taflę, położył ją na ziemi i zdjął ssawkę.

- Pójdę pierwszy - warknął Burgoyne.

- Nie sądzę. Trzymaj się z dala od tych cholernych drzwi.

Butler przykucnął, wszedł powoli do środka, z Waltherem w prawej ręce. Odczekał chwilę w pozycji kucznej, dopóki jego oczy nie dostosowały się do ciemności. Nasłuchiwał. Równie dobrze mógłby znajdować się w grobowcu. Cisza. Spokój.

Zbliżając się powoli do drzwi, omiatał światłem latarki podłogę. Znalazł to, czego się spodziewał, za lekko uchylonymi drzwiami. Gdyby drzwi zostały otwarte na szerokość umożliwiającą wejście, zdetonowałyby ładunek. Taki sam, jak w mieszkaniu Pauli w Londynie.

W Surrey, kiedy oddział saperów zabrał poprzednią bombę, nie tylko ją sfotografowano. Po obejrzeniu zdjęć specjalista dokładnie przebadał mechanizm. Butler zaryzykował i nacisnął przełącznik. I zneutralizował zapalnik.

- Zielony, nie czerwony, jak można by się spodziewać - poinformował Butler przez radiotelefon.

- Wiesz, co robisz? - zapytał ktoś za jego plecami.

- Sam się tu pchałeś - odparł Butler. - Teraz możesz tylko mieć nadzieję, że wiem, co robię. Gdzie pozostali?

- Daleko. W parku.

- Wstrzymaj oddech, Burgoyne.

Butler pochylił się, oświetlając latarką mechanizm widoczny pod uniesioną pokrywą. Wzruszył ramionami i wcisnął zielony przycisk. Małe żaróweczki wewnątrz metalowej skrzynki zgasły. Postąpił właściwie.

Butler przeciął przewód biegnący wzdłuż górnej krawędzi drzwi i wzdłuż boku z zawiasami. Podniósł metalową skrzynkę z materiałem wybuchowym i postawił ją pod ścianą z dala od wejścia. Nie chciał, żeby Paula ją zobaczyła. Wyszedł na zewnątrz i ruchem ręki dał znać, że teren jest czysty.

- Hazardzisto - powiedziała Paula - uratowałeś nam życie. Dziękuję.

- Harry zauważył przewód sekundę po mnie, ostrzegł was.

- Wobec tego dziękuję wam obu.

Rozmawiali szeptem. Burgoyne powiedział:

- Nie mogę zrozumieć, co się dzieje. Przysiągłbym, że cały budynek jest pusty. Ani śladu strażnika za ladą z telefonem.

Butler podniósł słuchawkę.

- Telefon jest głuchy jak pień.

- Normalna procedura Goslara - wyjaśnił Tweed. - Zawsze wynajmuje bazę na dłużej, niż jest mu potrzebna. Tak samo zrobił z Domem Gargulców, tymczasową bazą w Dartmoor. Ma do dyspozycji ogromne pieniądze.

- Chciałabym pójść do pokoju, w którym mnie przetrzymywali - odezwała się Paula. - Mogli coś przeoczyć. Trzydzieste drugie piętro.

- W takim razie - powiedział Burgoyne - my z Harrym pojedziemy drugą windą na trzydzieste trzecie. Sprawdzimy je szybko, potem zejdziemy do was schodami. Tak na wszelki wypadek. Zgadzasz się, Tweed?

- Dobrze.

Newman zadał pytanie, gdy jechał windą z Tweedem i Paulą. Zwrócił uwagę, że dziewczyna znów robi się spięta.

- Może, Tweed, znajdziemy następną parę rękawic. Co zrobiłeś z tymi, które znaleźliśmy w Domu Gargulców? Spece z Park Crescent mogliby je pomierzyć, wysnuć wnioski dotyczące wzrostu i wagi właściciela.

- Wyrzuciłem je do kosza. Czyżbyś zapomniał, Bob? Goslar lubi zostawiać fałszywe poszlaki w nadziei, że stracimy wiele godzin na ich analizowanie. Pójdę z tobą do tego pokoju, Paula. Bob może strzec naszych tyłów...

Jak Newman, Paula wyszła z windy z pistoletem w dłoni. Powoli ruszyła w stronę pokoju. Drzwi nadal były otwarte, jak je zostawiła. Tweed, z rękami w kieszeniach płaszcza, rozejrzał się po przestronnym holu.

- Musiał wydać kupę szmalu - zauważył. - Ale założę się, że nie przyprawiło go to o ból głowy...

Paula zatrzymała się przy otwartych drzwiach. Światła nadal były zapalone. Chwyciła oburącz Browninga, zajrzała do środka i omiotła wnętrze lufą pistoletu. Potem weszła zdecydowanym krokiem.

- Tak samo, jak zostawiłam. To łóżko, na które mnie rzucili, a okno, z którego zwisałam, jest jeszcze otwarte. Nikogo tu nie było.

- Ktoś był - poprawił Tweed. - Przynajmniej na parterze. Podłożył bombę-pułapkę.

Podszedł do otwartego okna, spojrzał z góry na zalany poświatą księżyca plac ponad trzydzieści pięter niżej. Zacisnął usta. Odwrócił się do Pauli.

- Przeżyłaś coś strasznego.

- Nie chciałabym bisować w takim przedstawieniu - odparła z nikłym uśmiechem.

- Coś znalazłem - zameldował Newman, który zaglądał pod łóżko. - Niedopalony papieros. Goslar pali?

- Tak. Mentolowe. Marki St. Moritz.

- Musiał wturlać się pod łóżko. - Wrzucił papierosa do foliowej torebki. - Możemy w wolnej chwili sprawdzić odciski palców.

- W takim razie opisany przeze mnie człowiek w okularach mógłby być doktorem Goslarem - powiedziała Paula.

- Z przykrością muszę cię rozczarować - powiedział Tweed - a ty, Bob, nie trać czasu. To tylko kolejny fałszywy trop. Jestem pewien, że Okularnik, w lateksowych rękawiczkach, podłożył niedopałek, podczas gdy Goryl wywieszał Paulę z tego piekielnego okna. Z zamysłem, że ona znajdzie go, gdy obaj znikną.

- Dlaczego zatem zadali sobie trud straszenia mnie i zadawania bezużytecznych pytań?

- Jestem przekonany, że od samego początku mieli zamiar cię wypuścić. To następny podstępny plan Goslara, mający na celu zwabienie mnie tutaj i wysadzenie w powietrze.

- Goslar jest niewiarygodnie przebiegły.

- I nie wolno nam o tym zapominać. Ale pewnego dnia przypadkowo zostawi prawdziwy ślad. Wtedy wytropię go i znajdę tę szatańską broń, którą wypróbował w Appledore. Poza tym, powtarza niektóre ze sztuczek stosowanych ponad dziesięć lat temu. Pamiętasz, Bob? To może doprowadzić do jego ostatecznej zguby...

Zamilkł. Newman przykucnął zaraz za drzwiami, celując ze Smith&Wessona w podnóże schodów prowadzących z wyższego piętra. Usłyszał ciche kroki.

- Nie strzelaj do listonosza. Stara się jak może - zawołał Butler ze schodów.

- U góry nic nie ma - zawołał Burgoyne, gdy razem weszli do pokoju. - Ten budynek jest czysty jak łza. Nie ma mebli, niczego. Jak gdyby nie był wykorzystywany od tygodni.

- Znak firmowy doktora Goslara - orzekł Tweed, patrząc na Burgoynea. - Jest najbardziej ostrożnym człowiekiem, jakiego dotychczas spotkałem. A jednak czasami podejmuje ryzyko. Toujours Iaudacife. To jedna z jego ulubionych maksym. Użył jej dwa razy, kiedy zadzwonił, żeby zadrwić ze mnie swoim zniekształconym głosem. Dwa lata temu. Powtórzył to pod koniec drugiej rozmowy. Toujours Iaudacite.

- Interesujące. - Burgoyne spochmurniał, zmarszczka przecięła jego wysokie czoło. - Napoleon, prawda? Napoleon powiedział to pierwszy.

- Zgadza się - przyznał Tweed. - "Zawsze śmiałość." Albo on, albo - co bardziej prawdopodobne - jeden z jego bandziorów był w budynku stojącym naprzeciwko. Kiedy wyglądałem przez okno, w blasku księżyca zobaczyłem cień za szybą w nieoświetlonym pomieszczeniu.

- Chodźmy tam - zaproponował Newman.

- Bez sensu. To wielki gmach. Drzwi z pewnością są zamknięte. Cień już dawno zniknął. Pojedziemy metrem do "Ritza".

- Zawiadomię policję o tej bombie, anonimowo - zadecydował Newman, gdy wyszli z budynku.

Wyszedł pierwszy, za nim Tweed i Paula. Butler i Burngoyne zamykali tyły. Tweed rozejrzał się i zauważył umundurowanego strażnika w czapce z daszkiem. Strażnik wyszedł z sąsiedniego budynku, najwyraźniej, żeby odetchnąć świeżym powietrzem, i teraz przeciągnął się. Tweed, z Paulą u boku, podszedł do niego szybko. Zagadnął po francusku.

- Przepraszam, przyszedłem tu na umówione spotkanie, ale budynek jest pusty. Wie pan, od kiedy?

- Mniej więcej od tygodnia. Dobrze po zmroku pojawił się konwój wielkich ciężarówek. Obserwowałem je przez okno. Liczna ekipa przez pół nocy wynosiła jakieś pojemniki i ładowała je na ciężarówki. Widziałem, że na wielu kontenerach były ostrzegawcze napisy OSTROŻNIE SZKŁO. Zaciekawiło mnie to, więc wyszedłem na zewnątrz. Tylko jeden człowiek mówił po francusku. Powiedział, że zatrudniono go, bo włada również serbo-chorwackim.

- Więc inni byli Chorwatami?

- Tak. Cały personel budynku. Wychodzili tylko na posiłki, zawsze z eskortą. Ten Francuz powiedział mi, że nie bawi go przeprowadzka do Annecy - był Paryżaninem - ale zarobki są niezłe. Potem pojawił się jakiś wielki facet i zrobił mu piekielną awanturę.

- Wielki facet?

- Jak olbrzym. Poruszał się jak zwierzę. Jego ramiona - potężne - podnosiły się i opadały. Miał krótkie brązowe włosy.

- Podobny do małpy - wtrąciła po francusku Paula.

- Właśnie! - Strażnik klasnął w ręce. - Zastanawiałem się, co mi przypominał.

- Powiedział pan, że zrobił awanturę - przypomniał Tweed.

- Olbrzym wściekł się, że Francuz ze mną rozmawiał. Praktycznie powlókł go za ciężarówki. I klął jak szewc. Znam angielski na tyle, żeby poznać przekleństwa. - Wyszczerzył zęby. - Zwłaszcza te największego kalibru. Słyszałem, jak Francuz zapewniał go, że rozmawialiśmy tylko o pogodzie. Potem było coś innego...

- Annecy - powiedział Burgoyne, który podszedł i usłyszał część rozmowy. - Czy to może być ważne?

Tweed ruchem ręki nakazał mu milczenie. Całą uwagę poświęcił strażnikowi.

- Mówi pan, że jeszcze coś się wydarzyło?

- Przyjechała ogromna limuzyna. Wysiadła z niej kobieta w męskim stroju. Podbiegła do tyłu, zatrzasnęła drzwi i limuzyna odjechała.

- Skąd pan wie, że była to kobieta?

- Nosiła spodnie, męskie buty, długi męski płaszcz, kapelusz borsalino z opuszczonym rondem.

- Mógł to być mężczyzna.

- Jestem Francuzem. - Strażnik wybuchnął śmiechem. - Francuz zawsze pozna kobietę.

- Oczywiście. - Tweed zaśmiał się cicho. - Wie pan może, kto jest właścicielem budynku?

- To też jest dziwne. Wynajmuje go jakaś firma z Luksemburga. Ale kiedy odjeżdżali, do wygaśnięcia dzierżawy zostały jeszcze trzy miesiące. No, wracam na swój posterunek. Mam nadzieję, że znajdzie pan przyjaciela, który tu pracował.

- Być może. Wynośmy się z tego niesamowitego miejsca. Pojedziemy metrem, wrócimy do "Ritza".

Znów mieli wagon wyłącznie dla siebie, gdy wracali z La Defense. Paula siedziała obok Tweeda, a Butler twarzą do nich dwa rzędy dalej. Z tyłu wagonu Newman pogrążył się w rozmowie z Burgoyneem. Obaj chcieli się wzajemnie poznać.

- Hazardzista był bardzo szybki - zawołała z podziwem Paula. - Chodzi mi o wykrycie tego przewodu nad drzwiami.

- Zgadza się - przyznał Tweed. - Facet zapowiada się obiecująco.

Paula spojrzała na niego uważnie. Słowa Tweeda były najwyższą pochwałą, jaką mógłby obdarzyć nowego członka zespołu.

- Drugi człowiek Howarda, Evan Tarnwalk, jeszcze się nie pojawił - zauważyła.

- Były pracownik Wydziału Specjalnego. Możemy się bez niego obejść. Zauważyłaś, że byliśmy śledzeni od Heathrow?

- Nie! - Była poruszona. - Jesteś pewien?

- Leciały z nami dwie osoby. Kobieta siedziała spory kawałek za nami. Jeszcze dalej, po drugiej stronie przejścia, siedział samotny mężczyzna. Wbiegli do sali odpraw w Heathrow - osobno - wymachując biletami, kiedy wchodziliśmy na pokład. W Paryżu, kiedy zostawiliśmy Marlera i Nielda, i pojechaliśmy do "Ritza", zobaczyłem, że kobieta zatrzymuje taksówkę i rusza za Marlerem. Potem, kiedy wsiedliśmy do metra do La Defense, ten mężczyzna wskoczył do ostatniego wagonu. Wysiadł na stacji La Defense tuż przed zamknięciem drzwi.

- Poważna sprawa. Alarmujące. Oznacza, że Goslar wie, gdzie jesteśmy.

- Co całkowicie mi odpowiada. Teraz wiem, że jesteśmy we właściwym miejscu - na jego tropie. To podniesie mu ciśnienie. A ludzie działający pod presją prędzej czy później popełniają błąd. Czekam, żeby Goslar to zrobił.

- Manipulujesz wypadkami jak on.

- Mam nadzieję, że jestem lepszy. Interesujące, że ci dwoje, którzy nas śledzili, zachowywali się mało profesjonalnie. Nie próbowali się ukrywać.

- Dlaczego?

W tej chwili Burgoyne odwrócił się w ich stronę. Pomachał ręką do Tweeda i wyszczerzył zęby. Tweed zaprosił go ruchem ręki. Burgoyne usiadł naprzeciwko i popatrzył na Paulę.

- Widzę, że przyda ci się nieco snu, kiedy znajdziemy się w "Ritzu".

- Dobry pomysł - przyznała. - Za to ty wyglądasz jak nowo narodzony. Jak ty to robisz?

- Życie w cnocie. - Uśmiechnął się szeroko. - Przynajmniej taka jest moja wersja i jej się trzymam. Człowiek musi być wytrzymały, kiedy wyprawia się na łowy na pustynię.

- Hazardzisto - Tweed pochylił się w jego stronę - jutro muszę wyjść na spotkanie. Chcę, żebyś został w hotelu z Nieldem jako wsparciem. Przez cały dzień. Mają tam parę restauracji.

- Co mamy robić?

- Wypatrywać dziwnych charakterów - mężczyzn i kobiet. Może ktoś zacznie o mnie wypytywać. Muszę o tym wiedzieć. Paula i ja damy Peteowi klucze do naszych pokoi.

- Po co?

- Żebyście mogli regularnie je kontrolować. Mogłoby się zdarzyć, że wrócę, otworzę szafę i bomba rozsmaruje mnie po całym pokoju. Wolałbym tego uniknąć.

12.

Następnego dnia rano, po śniadaniu, Tweed zadzwonił do Lasallea. Skorzystał z publicznego telefonu na Rue St - Honore. Paula, Newman, Butler i Marler, rozstawieni po obu stronach ulicy, czekali - i obserwowali.

Godziny szczytu minęły i na ulicy panował spokój. Było jeszcze za wcześnie na przechadzki bogatych kobiet, które w czasie spacerów lubią oglądać witryny drogich sklepów. Tu i tam chodniki przed sklepami były mokre, polane wodą z węży. Słońce świeciło na czystym niebie, ale wiał zimny wiatr. Był prawie koniec marca. Paru optymistycznie nastawionych właścicieli sklepów opuściło markizy, lecz w ogródkach restauracji i barów jeszcze nie było stolików.

- Mówi Tweed, Rene. Jestem w Paryżu.

- Wracaj do Londynu.

- Jestem wdzięczny za ciepłe powitanie. Muszę się z tobą zobaczyć - być może pracujemy nad tą samą sprawą. Wymiana informacji mogłaby pomóc nam obu. Jesteś mi coś winien.

- Wiedziałem, że to powiesz. - Pauza, westchnienie. - I masz rację. Gdzie jesteś?

- Na Rue St - Honore.

- Spotkam się z tobą za pół godziny. Naprzeciwko Madeleine jest piwiarnia. Bar "Le Colibri". Tylko my dwaj. Nie przyprowadzaj swoich ludzi, którzy z pewnością ci towarzyszą. Za pół godziny.

Lasalle rozłączył się bez słowa pożegnania. Człowiek pod presją, pomyślał Tweed. W niektórych dzielnicach Paryża dawało wyczuć się napięcie. Kiedy wyszedł z kabiny, Paula i Newman przeszli na jego stronę ulicy.

- Marler i Butler służą wsparciem - powiadomiła Paula.

- Nie będzie konieczne - burknął Tweed.

- Nie jest konieczne - rzekł ponuro Newman. - Ale decydujące. A może zapomniałeś o Samie Sneedzie i o Coral Langley, która straciła połowę twarzy, o bombie czekającej na Paulę w mieszkaniu na Fulham Road, o bombie przeznaczonej dla ciebie w La Defense?

- Masz rację - ustąpił Tweed.

Szedł powoli, spoglądając w witryny sklepów. Raz obejrzał się szybko. Nie zobaczył Marlera ani Butlera. Wiedział, że tam są, ale obaj byli ekspertami - nie tylko w śledzeniu, ale również w ukrywaniu się przed wzrokiem osoby, za którą podążali. Tweed powtórzył Pauli i Newmanowi rozmowę z Lasalleem.

- To do niego niepodobne - skomentowała Paula.

- Goslar jest mistrzem w stwarzaniu atmosfery niepewności i napięcia. Udało mu się.

- Co? - zapytał Newman.

- Niebosiężnie wywindować stawkę.

- Stawkę?

- Tak, za wynalezioną przez siebie niszczycielską broń. Prędzej czy później otrzyma nieprawdopodobnie wysokie propozycje z Ameryki i Francji. Jestem przekonany, że jest zdecydowany sprzedać ją arabskim fundamentalistom. Teraz mają ogromne pieniądze. Goslar wykorzysta propozycje z innych krajów, żeby wycisnąć z Arabów jak najwięcej.

- Czy Wielka Brytania też wystąpi z ofertą?

- Nie, jeśli będę miał coś do powiedzenia. Czemu mielibyśmy brać udział w tej okropnej grze? Jak już mówiłem, musimy go znaleźć, musimy zniszczyć tego maniaka i jego dzieło.

Tweed wszedł do "Le Colibri". Po lewej stronie sali ciągnęła się krzywizna baru, po prawej, w głębi, stały okrągłe stoliki o szklanych blatach i wiklinowe krzesła. Ani śladu Lasallea. Tweed sprawdził godzinę i ruszył do wolnych stolików z tyłu pomieszczenia. Bliżej wejścia grupki robotników gawędziły przy drinkach lub kawie i rogalikach.

Tweed zajął miejsce i zamówił Pernoda. Chwilę później weszła Paula, zajęła stolik z przodu i usiadła plecami do ściany. Tweed ściągnął usta. Dobrze, że przynajmniej inni zniknęli gdzieś w okolicy na zewnątrz.

Kelner przyniósł mu drinka. Sączył go powoli, dla zachowania pozorów. Paula nawet nie spojrzała w jego kierunku. Udawała, że czyta "Le Monde". Zamówiła coś u kelnera, najpewniej kawę. Tweed zdjął okulary w rogowych oprawkach, przeczyścił szkła nową chusteczką i założył je z powrotem.

Do baru wszedł niewysoki mężczyzna z równo przystrzyżonymi wąsami. Tweed poznał go dopiero po chwili. Lasalle miał wyświechtaną, zapiętą pod szyję kurtkę, równie podniszczone dżinsy i buty. Głowę nakrył poplamionym kapeluszem. Zniknął jego normalny żwawy chód. Lasalle szedł ociężale między stolikami, kręcąc głową z boku na bok. Tweed wiedział, że sprawdza wszystkich obecnych. Wysunął krzesło przy jego stoliku, usiadł plecami do ściany. Pojawił się kelner.

- To samo - powiedział po francusku Lasalle, wskazując drinka stojącego przed Tweedem.

- Dzięki za przyjście - rzekł Tweed po cichu.

- Ryzykuję. Pamiętaj o tym - odparł Francuz po angielsku. - I co tu robi Paula?

- Przyszła na własną rękę. Kazałem jej zostać na zewnątrz.

- Pilnuje cię. To dobrze. Ty pierwszy. Dziękuję - powiedział do kelnera. - Ile? Płacę za oba drinki...

- Chciałbym wiedzieć, gdzie jest teraz ten Gulfstream, o którym mówiłem ci z Londynu.

- Zaintrygował mnie ten prywatny odrzutowiec, więc popytałem o niego. Najpierw, jak wiesz, poleciał z Exeter na lotnisko Charlesa de Gaullea - gdzie czekał ambulans, który zabrał pacjenta na noszach.

- Tym tak zwanym pacjentem była Paula; porwana w Dartmoor, uśpiona, przewieziona na lotnisko Exeter i dostarczona tutaj. To wstrząsające doświadczenie. Znalazła się w rękach zbirów doktora Goslara.

- Dzięki Bogu, wygląda na to, że wróciła do formy. Wracając do rzeczy, pilot wypełnił plan lotu do Genewy, potem zmienił go w ostatniej chwili. Prywatny odrzutowiec poleciał prosto na Heathrow.

- To dziwne.

- Tak pomyślałem. Może zabrał pasażera i przerzucił go do Londynu. Kto wie? - Lasalle wypił połowę drinka. - Z Heathrow poleciał prosto do Genewy. Skontaktowałem się z przyjaciółmi w Szwajcarii. Powiedzieli mi, że zaparkował w miejscu zarezerwowanym dla prywatnych samolotów na genewskim lotnisku.

- Powiedziałeś, że to prywatny odrzutowiec. Wiesz może, do kogo należy?

- Do kompanii zwanej Poulenc et Cie, zarejestrowanej w Vaduz w Liechtensteinie. Wiesz, że tego miasta nie można spenetrować. Tak więc trop się urywa.

- A tymczasem odrzutowiec stoi na płycie w Genewie.

- Tak. - Lasalle zdjął kapelusz i położył go na krześle. Jego ciemne włosy były rzadkie i tłuste. Zwrócił uwagę na spojrzenie Tweeda, - Natarłem je oliwką, żeby wtopić się w tło.

- To twój roboczy strój maskujący?

- Tak. Okropny, prawda?

- Zmieniając temat, przypuszczam, że słyszałeś nazwisko Goslar. Mam rację?

Lasalle wzruszył ramionami.

- Myślę, że dochodzimy do tego, co można nazwać sednem sprawy. Już wspomniałeś to nazwisko.

- A ty nie zareagowałeś. Co dało mi do zrozumienia, że już je słyszałeś.

- Wiesz, że nie masz sobie równych w wyciąganiu informacji. Strzeliłem byka, prawda? To, co ci teraz powiem, jest poufne. Straciłbym pracę, gdyby ktoś mnie usłyszał. Obaj nawiązujemy do dziwnego incydentu w Appledore. Dobrze wymówiłem nazwę miejscowości?

- Tak. Kontynuuj, proszę.

- Pałac Elizejski otrzymał nagranie wideo. Pojmujesz?

- Doskonale.

Przez "Pałac Elizejski" Lasalle rozumiał prezydenta Francji, Starał się mówić tak szczerze, na ile mógł sobie pozwolić. Wyjął kolorową chusteczkę i osuszył nią czoło.

- Pałac Elizejski otrzymał też nagranie dokonane przez kogoś, kto wprawnie zmienił swój głos. Wiadomość brzmiała, że nadawca weźmie pod uwagę wysyłkę swojego wynalazku - potem poprawił to na "sprzedaż" - do Francji za osiem miliardów franków.

- To w przybliżeniu siedemset milionów funtów. Umiar godny pochwały, nie sądzisz?

- W Pałacu Elizejskim zawrzało - głównie z powodu tej sumy. Służby bezpieczeństwa otrzymały natychmiastowy rozkaz wyśledzenia rozmówcy i zdobycia tego wynalazku. I tak... - Lasalle popadł w zakłopotanie - obawiam się, że zostaliśmy rywalami.

- Przynajmniej możemy rozegrać to w cywilizowany sposób.

- Musisz uważać. Jesteśmy przekonani, że nasz wróg zatrudnia bardzo niebezpiecznego zabójcę. Żółtego Człowieka. Przezwisko wzięło się stąd, że prawdopodobnie ma żółtawe włosy.

Tweed nie okazał, że poruszyła go ta informacja. Pokiwał głową, żeby zachęcić Lasallea do kontynuowania.

- Jesteśmy przekonani, że parę miesięcy temu podejrzany zamordował bardzo bogatego człowieka, przyjaciela członka rady ministrów. Pozbawioną głowy ofiarę znaleziono w jej apartamencie.

- Chyba czytałem o tym w angielskiej prasie.

- Zabójca podobno jest niezawodny. W światku przestępczym krążą plotki, że za tę robotę otrzymał milion franków.

- Czyli około stu tysięcy funtów. Dzięki za ostrzeżenie. A więc w sprawie Goslara stoimy po przeciwnych stronach barykady.

- Niestety, przyjacielu. Nie spodziewaj się pomocy od Francji. I uważaj na siebie.

Lasalle założył swój stary kapelusz i spuścił rondo na oczy. Odszedł ciężkim krokiem, przygarbiony. Gdy mijał stolik Pauli, nie okazał, że ją zna. Ona nie podniosła głowy, pogrążona w lekturze gazety. Na barze stał telefon. Tweed podszedł, wystukał numer, który podała mu Serena. Ochrypły głos po francusku zapytał, kto, do diabła, mówi.

- Maurice, przyjaciel Yvonne - odparł Tweed w tym samym języku. - Wierzę, że może pan mnie z nią skontaktować. Zaczekam, podczas gdy...

- Nie ma jej!

Rozmówca odłożył słuchawkę. Tweed wyszedł powoli z lokalu. Po przejściu paru metrów rozejrzał się, jakby niezdecydowany, dokąd pójść. Paula przyłączyła się do niego, a po minucie, na pozór znikąd, pojawił się Marler. Tweed odwrócił się w jego stronę.

- Teraz pójdziemy złożyć wizytę twojemu antykwariuszowi. Gdzie są pozostali? - Jeszcze nie skończył pytania, gdy zjawili się Butler i Newman. - Nie ma sensu wracać do samochodów - zadecydował. - Weźmiemy taksówkę.

Zatrzymał taksówkę, która zahamowała z piskiem opon. Kierowca obojętnie patrzył przed siebie; sprawiał wrażenie, że pasażerowie są tylko utrapieniem.

- Proszę na Ile de la Cite. Śpieszymy się.

- Zawsze wam śpieszno - burknął taksówkarz. - Dzisiaj jest okropny ruch. Będziemy, kiedy będziemy...

- Chyba jesteśmy śledzeni - powiedziała Paula po obejrzeniu się za siebie.

- Lepiej się do tego przyzwyczaić - odparł zimno Tweed. - Czy to ktoś w następnej taksówce? - zapytał szeptem.

- Tak.

- Widziałaś pasażera?

- Niestety. Na Madeleine dostrzegłam kątem oka, jak ktoś zatrzymuje taksówkę, gdy my wsiadaliśmy do naszej.

- Spróbuj zobaczyć, kto nią jedzie, jeśli zatrzyma się w pobliżu naszej...

Wbrew słowom kierowcy po wyjeździe z Madeleine warunki ruchu uległy poprawie. Wypełniając instrukcje Tweeda, kierowca przeciął most na Sekwanie na Ile de la Cite, potem zatrzymał się przed Pałacem Sprawiedliwości. Paula wysiadła w pośpiechu i obejrzała się. Taksówka, która siedziała im na ogonie, wyminęła ich i zatrzymała się kawałek dalej. Po chwili zasłoniła ją ciężarówka, która podjechała do krawężnika.

- Proszę. - Tweed podał Francuzowi należność z napiwkiem.

Kierowca wyciągnął otwartą rękę z pieniędzmi. Spojrzał wściekle na Tweeda.

- To wszystko?

- Należność plus normalny napiwek - odparł Tweed.

- Napiwek? Tylko tyle? Kutwa!

- Spadaj, cymbale! - warknęła po francusku Paula.

Kierowca wlepił w nią oczy, jakby nie mógł uwierzyć, że odpowiedziała mu kobieta. Wzruszył ramionami i odjechał.

- Nie widziałam, kto wysiadł z tej drugiej taksówki - powiedziała Paula. - Ciężarówka ją zasłoniła.

- Nieważne. Pójdziemy obok Notre Dame.

Gdy zbliżyli się do Notre Dame, Tweed zadarł głowę. Za każdym razem, gdy ją widział, gotycka katedra wydawała się większa, o wiele bardziej masywna. Wokół kręciło się niewielu turystów - nie ta pora roku i nie ta pogoda. Z krańca Cite zobaczyli Ile St. Louis, mniejszą wysepkę opływaną przez Sekwanę.

Weszli na wąski most łączący Cite z St. Louis. Mógłby zmieścić się na nim samochód, ale barierka uniemożliwiała ruch kołowy. Gdy mijali barierkę, Marler zrównał się z Tweedem.

- Kiedy będziemy po drugiej stronie mostu, skręć w prawo, wzdłuż Quai dOrleans. Vallade ma sklep w jednej z wąskich uliczek po lewej stronie.

- Jestem pewna, że ktoś nas śledzi - przypomniała Paula.

- już o tym mówiłaś - zwrócił jej uwagę Marler. - Newman i Butler - ani ja, jeśli o to chodzi - nikogo nie zauważyliśmy. Jeśli Paula ma rację, to musi być ktoś bardzo doświadczony.

- Paula ma rację - oświadczyła z naciskiem Paula. - Czuję to. Mam nadzieję, że to nie Żółty Człowiek.

Wcześniej, w drodze przez Cite, Tweed powtórzył im, co Lasalle powiedział na temat zabójcy. Czuł, że pod tym względem nie łamie danego słowa. Nawet nie wspomniał o Pałacu Elizejskim.

- Pójdziemy wzdłuż nabrzeża - zasugerował Marler. - Powiem wam, która ulica nas interesuje, ale będzie lepiej, jeśli ją miniemy. To da Newmanowi i Butlerowi okazję sprawdzenia tyłów. Cień, którego obawia się Paula, musi przebyć most, żeby nas nie zgubić.

Paula obejrzała się w stronę Ile de la Cite.

- Jest pewien szkopuł. Pojawiła się wycieczka. Zaraz przejdą przez most. Zabójca może wmieszać się w grupę...

Ruszyli nabrzeżem. Po prawej stronie widzieli szybki, ciemnozielony nurt Sekwany. Wysoki mniej więcej na metr kamienny murek oddzielał ich od rzeki. Po lewej stronie wznosiły się stare pięciopiętrowe kamienice, zamieszkałe, sądząc z wyglądu, przez zamożnych lokatorów.

Tweed wyczuwał narastające napięcie. Wszystkich przekonało przeświadczenie Pauli, że są śledzeni. Wszyscy walczyli z pokusą obejrzenia się. Polowanie należało do podążającego gdzieś za nimi Newmana i Butlera.

Dotarli do pierwszej ulicy odbijającej od nabrzeża. Tweed zajrzał w głąb.

- To nie ta - powiedział Marler.

- Jeśli mamy anioła stróża, a ja będę spoglądać w każdą mijaną ulicę, to nic mu to nie powie.

- Nie pomyślałem.

Wiatr przybierał na sile. Kiedy doszli do którejś z kolei uliczki, Marler cicho powiedział:

- To ta.

Jak wszystkie ulice na St. Louis, ta też była wąska i mroczna. Na parterach mieściły się sklepy, a wyżej zapewne mieszkania. Minęli wylot ulicy. Kawałek dalej bulwar zakręcał ostro. W murze nabrzeża widniała szeroka luka. Kamienna rampa schodziła na skraj wody. Tweed zatrzymał się.

- Co tam jest? - zapytała Paula.

- Na samym dole stoi przycumowana do pachołka nowoczesna łódź motorowa. Nikogo w niej nie ma. Ciekawe.

- Czemu?

- Załatwmy to, Marler. Czas odwiedzić Valladea i dowiedzieć się, co ma do powiedzenia.

- Mam nadzieję, że facet żyje - powiedziała Paula.

13.

W swoim apartamencie w hotelu "Crillori w Paryżu Vance Karnow, doradca prezydenta Stanów Zjednoczonych do spraw bezpieczeństwa narodowego, siedział w rzeźbionym fotelu i twardym wzrokiem popatrywał na swoich gości. Wysoki i szczupły, miał podłużną twarz o wyraźnie zaznaczonej strukturze kostnej, szerokie, wiecznie skrzywione usta i szpiczasty podbródek.

- Wszyscy obecni i punktualni - zagaił szorstko. - Wiecie, że wymagam punktualności przy tych nieczęstych okazjach, kiedy zwołuję zebranie wszystkich członków.

Łącznie z nim w luksusowo urządzonym pokoju przebywało jedenaście osób - dziesięciu mężczyzn i jedna kobieta. Wszyscy należeli do Sekcji Czwartej. Siedzieli w fotelach i na kanapach, kobieta najbliżej Karnowa.

- Wiemy teraz - kontynuował Karnow - że Tweed jest w Paryżu, w "Ritzu". Wiemy dzięki staraniom Jane. - Odwrócił się do kobiety. - Pokaż im jego zdjęcie.

Jane Warnowski, atrakcyjna rudowłosa kobieta w wieku trzydziestu kilku lat, starannie uczesana, z makijażem dokładnie takim, jaki pasował do jej pogodnej twarzy. Była ubrana w modny i drogi czarny kostium. Otworzyła teczkę i podeszła do jednego z mężczyzn podając mu zdjęcia.

- Puść je w obieg, Brad - poprosiła. - Oczywiście, jak już zapamiętasz Tweeda. To ważne.

Kiedy wracała na swój fotel, Karnow pogłaskał wzrokiem jej pośladki.

- Wszyscy powinniście wiedzieć, że zeszłej nocy Jane śledziła Tweeda w drodze do Paryża. Potem wynajętym wozem pojechała za nim z lotniska de Gaullea. W samolocie spostrzegła, że Tweed rozmawia z innym mężczyzną siedzącym samotnie bliżej ogona. Na Madeleine podjęła szybką decyzję. Zobaczyła, że mężczyzna, z którym rozmawiał Tweed, wsiada do innego samochodu. Postanowiła jechać za nim, przekonana, że doprowadzi ją do miejsca ich postoju. Zostawiła wóz przy parkometrze i zatrzymała taksówkę. Zmieniła środek transportu, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Postąpiła sprytnie. Na miejscu zaczekała w recepcji i później pojawił się Tweed.

- Nic dodać - podsumowała Jane miękkim głosem.

Do tej pory fotografia okrążyła pokój. Niski otyły mężczyzna o wielkiej okrągłej twarzy podszedł ociężale do Jane i oddał jej zdjęcie. Wiedziała, że wlepiał oczy w jej nogi.

- Dobra robota - pochwalił ją chrapliwie.

- Przecież o tym mówiłem - rzekł zimno Karnow. - Nie słuchałeś, Bancroft?

Grubas był jedynym członkiem Sekcji Czwartej, do którego Karnow zawsze zwracał się po nazwisku. Wiedział, że Bancroft jako jedyny z obecnych się go nie boi.

- Złożyłem jej gratulacje - odparował Bancroft, patrząc na Karnowa. - Co w tym złego? I gdzie jest Milt? Nie tutaj.

- Milt - wycedził Karnow, napinając usta w cienką linię - w tej chwili śledzi Tweeda i spółkę.

- Czekając na okazję, żeby skorzystać z noża?

- Czy nikt ci nigdy nie powiedział, że za dużo gadasz?

- Mnóstwo ludzi. Robię to na okrągło. I co, Milt ma porzeźbić Tweeda?

Bancroft wiedział, że Milt Friedman zawsze używał noża do nakłaniania ludzi - mężczyzn i kobiet - do mówienia. Raz posłużył się siekierą, żeby wyeliminować cel.

- Milt zda się na własny osąd. Temat zamknięty. Choć gdyby Tweed wpadł w ręce któremuś z was, to pamiętajcie, że on jest bardzo, ale to bardzo kłopotliwy.

W tłumaczeniu oznaczało to: "trzeba go zabić". Karnow używał wielu zawoalowanych zdań, żeby dać do zrozumienia, na czym mu zależy. "Bardzo kłopotliwy" oznaczało zlikwidowanie wymienionej z nazwiska osoby. Stwierdzenie, że ktoś jest "przegrany" było jednoznaczne z rozkazem ciężkiego poturbowania "obiektu", niezależnie, czy był nim mężczyzna czy też kobieta.

Bancroft wyszczerzył zęby do Jane, zasalutował drwiąco i ciężko opadł na kanapę. Jane wiedziała, że mimo znacznej nadwagi Bancroft ma powodzenie u kobiet. Dokonał licznych podbojów, często wśród pań z towarzystwa. Miał coś w sobie. Potem pomyślała o mocnej cienkiej lince, z którą się nie rozstawał. Jeden koniec przymocowany był do jego paska, a reszta wisiała wewnątrz lewej nogawki. Udusił dwie kobiety tym kawałkiem sznurka. Jane wyjęła koronkową chusteczkę i osuszyła zwilgotniałe dłonie.

- Wasze zadanie jest proste - zaczął Karnow. - Wszyscy ludzie Tweeda są bardzo, bardzo kłopotliwi. Będziecie krążyć wokół hotelu "Ritz" i w jego wnętrzach. Najpierw zidentyfikujcie członków zespołu - podejrzewam, że jest dość liczny.

Nadają się do tej roboty, pomyślał. Wszyscy mają porządne, szyte na miarę garnitury. Wszyscy są wykształceni - nawet Bancroft. Nie ma wśród nich gangsterów z podejrzanych zaułków Chicago.

Kilku było prawnikami, którzy na pewnym etapie kariery doszli do wniosku, że nie mają szans na zrobienie dużych pieniędzy. Niektórzy ukończyli Harvard i zaraz po studiach uważali, że świat stoi przed nimi otworem. Przeżyli szok w konfrontacji z codzienną harówką, nadgodzinami i niskimi zarobkami, jakie miały im towarzyszyć przez lata. Karnow szukał właśnie takich rozczarowanych i niezadowolonych ludzi.

Takich, którzy nie mieli przed sobą świetlanej przyszłości i którzy uświadomili to sobie po wejściu w dżunglę realnego świata. Karnow wybierał tych naznaczonych piętnem amoralności, brutalności. Oferował im pieniądze, których zarobienie w obojętnie jakim zawodzie zabrałoby im lata. Duże pieniądze. Wypłacane gotówką - mogli więc zapomnieć o przykrym obowiązku płacenia podatku. Popatrzył na Brada Brauna, przystojnego mężczyznę pod trzydziestkę.

- Brad, zamelduj się w "Ritzu", weź sobie apartament. Miej oko na Tweeda i zobacz, z kim się zadaje. Przekaż rysopisy innym.

- Apartament w "Ritzu" nie będzie tani - zauważył Brad, przeczesując palcami gęste czarne włosy.

- Wszyscy macie kupę szmalu. Brad, kiedy dojdzie do płacenia, powiedz, że zgubiłeś kartę kredytową. To Francuzi - dodał z nutką pogardy - są łasi na dolary. Aha, w samolocie Tweedowi towarzyszyła jakaś kobieta.

- W dechę! - Bancroft wyszczerzył zęby. - Dostanę rysopis?

- Tylko ogólny - poinformowała Jane. - Brunetka, włosy gęste i lśniące. Niczego sobie. Szczupła, moim zdaniem po trzydziestce. Około metr sześćdziesiąt pięć wzrostu. To wszystko.

- Wystarczy - skwitował Bancroft z kolejnym sugestywnym, uśmiechem na twarzy.

- W drogę - rozkazał Karnow. - Wszyscy, z wyjątkiem Jane.

- Rozkoszne sam na sam - mruknął Bancroft, wychodząc za innymi z pokoju.

Karnow zwrócił uwagę na spojrzenie i szeroki uśmiech podwładnego. Jego mina napędziłaby strachu każdemu innemu członkowi zespołu. Bancroft nawet nie przestał się uśmiechać.

- Ma charakter. - Jane zapaliła papierosa.

- Musisz palić? - zapytał Karnow.

- Nie jesteśmy w Ameryce. Dzięki Bogu. Lubię Europę. Pewien znajomy Francuz powiedział mi, że tutaj pobłażliwość w stosunku do kobiet jest niemal politycznym nakazem.

- Myślisz, że chłopcy zrozumieli moje intencje?

- Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej. Wyłuszczyłeś je nad wyraz dyplomatycznie.

- Nikt poza tobą nie śmie odzywać się do mnie w taki sposób - burknął z nutką podziwu. - Ale naprawdę byłem zadowolony mówiąc, że śledzenie Tweeda było dobrą robotą.

- Aha, myślę, że był z nim ktoś jeszcze. Jakiś wojskowy. Nie jestem pewna. Nie mogłam stale oglądać się i gapić.

- Odzyskałaś zaparkowany samochód?

- Złapałam taksówkę i pojechałam po niego po tym, jak Tweed zameldował się w hotelu. Bułka z masłem. - Zamilkła na chwilę i zerknęła na Karnowa. -Myślałam, że celem tego ćwiczenia jest zlokalizowanie Goslara, przechwycenie jego nowej broni.

- Zgadza się.

- W takim razie uważam, że rozkaz wyeliminowania Tweeda był błędem. O ile mi wiadomo, kazałeś komuś wypytać o niego Corda Dillona. Powiedział, że Tweed jest najlepszym oficerem bezpieczeństwa w Europie.

- I?

- Oszczędź go. Każ go śledzić. Myślę, że w końcu doprowadzi nas do Goslara. To jego podwórko.

- Być może masz rację. - Karnow zastanowił się. - Myślę, że masz rację. Wstrzymam ten rozkaz. - Podniósł słuchawkę, wystukał numer.

- Brad, chyba żaden z naszych kolegów nie opuścił jeszcze hotelu. Dobrze. Niech stawią się u mnie za dziesięć minut...

Splótł smukłe, drapieżne dłonie i popatrzył na towarzyszącą mu kobietę z grymasem, który miał uchodzić za uśmiech.

- Co myślisz o wspólnej kolacji?

- Vance, chyba wyraziłam się jasno. Na wstępie zaznaczyłam, że nasze relacje ograniczają się wyłącznie do kontaktów na gruncie zawodowym. Zgodziłeś się. Umowa nadal obowiązuje. Muszę już iść.

- Jak sobie życzysz - odparł, gdy opuszczała pokój.

Popadł w zadumę. Poznał Jane na przyjęciu w Waszyngtonie. Była Angielką, co wraz z jej aparycją miało rzucić na kolana większość Amerykanów. Szukał kobiety odpowiedniej do Sekcji Czwartej i ona była dokładnie taka, jak trzeba. Natknął się na nią zaraz po zakończeniu rozmowy z Bancroftem. Powiedziała mu, że jest wdową. On przedstawił się jako prawa ręka prezydenta. Jak się wydaje, nie wywarło to na niej większego wrażenia. Umówił się z nią parę razy na lunch - i w tym czasie przez pośrednika zlecił agencji detektywistycznej jej sprawdzenie. Vance Karnow był ostrożny.

Detektywi potwierdzili to, co kobieta opowiadała mu w czasie spotkań. Była zatrudniona przez jedną z najlepszych firm ochroniarskich i doskonale wypełniała poruczane jej trudne zadania. Przez dwa lata pracowała w Nowym Jorku. Po przeniesieniu zamieszkała samotnie w apartamencie w Waszyngtonie. Jedynym szczegółem, z jakim nie mogła uporać się agencja, była tożsamość jej męża. Karnow mimochodem zapytał ją o to podczas lunchu.

- Mieszkaliśmy w różnych częściach Stanów - odparła. Patrząc mu prosto w oczy, ciągnęła: - To bolesny temat i nie chcę o tym mówić. Nie pytaj mnie...

Przeszedł nad tym do porządku. Jego następny ruch polegał na zaproponowaniu jej dobrze płatnego stanowiska w tajnej organizacji nie tak bardzo różniącej się od tej, dla której pracowała: Podkreślił, że różnica polega na absolutnej dyskrecji.

- Jeśli uważasz, że nie potrafię trzymać języka za zębami, zapomnijmy o całej sprawie - powiedziała.

Zatrudnił ją, oferując pensję trzykrotnie przewyższającą zarobki w agencji ochroniarskiej. Ona zgodziła się, ale z miejsca odmówiła podpisania jakiegokolwiek kontraktu. Przystał na ten warunek - co prawda niechętnie - będąc pod wrażeniem jej osobowości.

Nieśpiesznie, stopniowo zaznajomił ją z funkcją Sekcji Czwartej: ochroną tajemnic państwowych. Nie powiedział jej, że organizacja jest ściśle związana z Gabinetem Owalnym - co w pewien sposób stawiało ją na równi z prezydentem.

Kiedy Karnow wysunął pomysł utworzenia Sekcji Czwartej, nie wspomniał otwarcie o metodach jej działania. W rozmowie z prezydentem posługiwał się ogólnikami i najpierw nakreślił tło.

- Żaden z nas nie jest uszczęśliwiony przeciekami i infiltracją FBI oraz CIA. Pomyślałem, że przyda nam się mała, elitarna grupa do kierowania drażliwymi sytuacjami...

- Mówisz "nam", a myślisz "mnie" - zwrócił mu uwagę prezydent.

- Owszem - przyznał Karnow. - To tylko przejęzyczenie.

- W twoim przypadku dość niezwykłe, Vance. Mam nawał pracy, więc tego typu decyzje zostawiam w twojej gestii.

Prezydent mrugnął znacząco. Karnow przypomniał sobie to mrugnięcie, kiedy do pokoju wszedł Brad Braun, Bancroft i pozostali. Dziewięciu mężczyzn zajęło te same co wcześniej miejsca.

- Jane - zaczął Bancroft - nie przyjdzie. Powiedziała, że jej obecność nie jest konieczna.

- Ma coś do zrobienia - zaimprowizował. Karnow.

W myślach przyznał jej najwyższą ocenę. Postąpiła taktownie, ustępując mu pola.

- Przemyślałem to, co powiedziałem wam wcześniej na temat Tweeda. Pozwólmy mu pospacerować po powierzchni tej planety. Przyszło mi na myśl...

Dawno temu Karnow nauczył się przypisywać sobie pomysły innych.

Potwierdzało to jego przebiegłość.

14.

Tweedowi i Pauli udawało się iść ramię w ramię, choć chodnik był wyjątkowo wąski. Marler podążał równolegle do nich po drugiej stronie uliczki. Okolica była wyludniona i Paulę ogarnęło klaustrofobiczne wrażenie: stare kamienice po obu stronach zdawały się na nich napierać. Było cicho - ucichł nawet wiatr.

- To ten sklep - powiedział Marler.

- Widzimy - odparł Tweed. - Wygląda dość marnie.

Ledwo mógł odcyfrować napis VALLADE na szyldzie nad brudnymi oknami. Złote litery były częściowo złuszczone i nieodnawiane chyba od wieków. Zbliżył się do wąskiego frontu budynku i przystanął przy pierwszym oknie. Dostrzegł stare tomy w podniszczonych skórzanych oprawach.

- Mówi po angielsku - wyjaśnił Marler. - Wy wejdźcie i zorientujcie się w sytuacji. Ja przyjdę po sprawdzeniu ulicy.

Tweed nacisnął staromodną klamkę spaczonych drzwi, zaopatrzonych w górnej części w kryształowe szybki. Musiał je podnieść i pchnąć mocno, żeby się otworzyły. Weszli do środka i natychmiast poczuli zapach stęchlizny. Sklep był wąski i długi, dłuższy niż się spodziewali. Na kontuarze stał szklany klosz z wielką wypchaną sową. Paula wbiła oczy w przeciwległą ścianę. Od podłogi po sufit sięgały oszklone regały pełne starych książek.

Tweed przeszedł dalej. W głębi antykwariatu stał za ladą mały, pulchny człowieczek. Wszystko w nim było pulchne. Pyzata twarz miała zaskakująco zdrową, różową cerę, a szare włosy były starannie zaczesane do tyłu. Nosił wyświechtaną zamszową marynarkę ze złotymi guzikami i sztruksowe spodnie, które widziały lepsze dni. Na perkatym nosie wspierały, się połówkowe okulary. Popatrzył znad nich na gości.

- Czy ma pan może "Bohaterowie moich czasów" Hogartha? - zapytał Tweed.

- Nie, proszę pana. Nikt nie ma. Taki tytuł nie istnieje.

- Tylko sprawdzałem - rzekł Tweed z uśmiechem.

- Znam się na literaturze, proszę pana - odparł Vallade, uśmiechając się również do Pauli.

- To jak "Magazyn osobliwości” - szepnęła Paula do Tweeda.

- Charles Dickens - zawołał Vallade.

Paula zdała sobie sprawę, że Francuz ma wyjątkowy słuch. Kiedy się uśmiechał, jego różowe policzki stawały się jeszcze bardziej pyzate. W tej chwili wszedł Marler.

- Ach! - wykrzyknął Vallade. - Kiedy pojawia się Marler, Tweed musi być niedaleko.

- Skąd pan zna moje nazwisko?

- Przypuszczam, że przyszedł pan po informację, jakich mogę udzielić. Wiem parę rzeczy o dżungli, w jakiej przyszło nam żyć - między innymi o istnieniu pana Tweeda.

- Co to takiego wisi na ścianie przy drzwiach? - zaciekawiła się Paula.

Patrzyła na długi, zakrzywiony orientalny miecz. Rękojeść i głownię zdobiły dziwne symbole.

- To japoński... - Vallade miał zamiar powiedzieć "miecz katowski", ale ze względu na nią zmienił zdanie i dokończył: - miecz ceremonialny. Japończycy płacą mnóstwo pieniędzy za takie rzeczy. Obecnie nie widujemy ich tutaj zbyt często, teraz, gdy ich gospodarka przeżywa kryzys. - Popatrzył na Tweeda. - Mówiłem, że świat to dżungla. Amerykanie z wysokości czterech i pół kilometra zrzucili na Serbię tonę bomb, zabijając wiele kobiet i dzieci. To masowe morderstwo. Obawiam się, że wasz rząd idzie ręka w rękę z Waszyngtonem. Proszę wybaczyć mi tę dygresję. W czym mogę pomóc?

- Mam nadzieję, że powie mi pan coś o człowieku zwanym doktorem Goslarem.

- Jest moim klientem. Nie osobiście. Zatelefonował i zgrzytliwym głosem zapytał o pewną książkę na temat wysp Galapagos, siedliska olbrzymich żółwi na Pacyfiku. To rzadkie dzieło o charakterze medycznym.

Urwał i wyszedł zza lady. Zauważył, że Paula ogląda książki w oszklonych gablotach. Wyjął pęk kluczy i otworzył jedną z nich. Podał jej niewielkie czarne pudełko.

- Może to panią zainteresuje...

Tweed dopiero teraz uświadomił sobie, że nie przedstawił asystentki antykwariuszowi. Vallade z uśmiechem uścisnął jej dłoń.

- W środku jest pierwsze wydanie, ilustrowane, "Piotrusia Pana" j. M. Barrieego. Myślę, że spodoba się pani.

Podreptał za kontuar. Jego goście zwrócili uwagę, że nosi bambosze. Popatrzył na Tweeda.

- Przepraszam za tę przerwę. Powiedziałem temu Goslarowi, że mam jeden egzemplarz, ale bardzo drogi. Zapytał, ile kosztuje, i kazał mi go dla siebie zatrzymać.

- Sam przyszedł go odebrać? - dociekał Tweed.

- Nie, jak umówiliśmy przez telefon, przysłał kogoś po odbiór. Urodziwą rudowłosą panią.

- Podała nazwisko? - zapytał niedbale Tweed.

- Nie. Powiedziała, że przyszła z polecenia doktora Goslara, zapłaciła i zabrała książkę.

- Mógłby ją pan opisać?

- Mniej więcej wzrostu panny Grey. Kolejna piękna kobieta. Szaroniebieskie oczy. Miała szal na głowie. Zobaczyłem jej wspaniałe rude włosy, bo gdy wychodziła podmuch poderwał szal na karku. Włosy były długie.

- Kiedy zabrała książkę?

- Pamięć ostatnio mi szwankuje. Powiedziałbym, że dziesięć dni temu. Może trochę dawniej.

- Jeszcze jedno, Tienne - wtrącił Marler - wiesz coś o Żółtym Człowieku?

- Och, mój drogi. - Po raz pierwszy Vallade sposępniał. - To bezwzględny zabójca. Jak na razie zabił trzy ważne osoby. Jedną w Niemczech, drugą w Szwajcarii i zamożnego człowieka, który mieszkał w wielkim domu niedaleko bulwaru. Jest wyjątkowo efektywny. Mówią, że dostaje milion franków za robotę, ale nikt nigdy go nie widział. Pewni informatorzy ze świata przestępczego powiedzieli mi w zaufaniu, że chodzą pogłoski, iż ma żółtawe włosy. Dlatego nazywa się go Żółtym Człowiekiem.

- Wiadomo coś o miejscu jego pobytu?

- Nic. Inna plotka mówi, że jest Anglikiem. Proszę nie powtarzać nikomu tego, co wam powiedziałem.

- Może pan polegać na naszej dyskrecji - zapewnił go Tweed. - I naprawdę był pan ogromnie pomocny.

Z wahaniem sięgał po portfel, kiedy Marler trącił go łokciem. Tweed cofnął rękę. Vallade nie oczekiwał zapłaty. Pulchny człowieczek przecisnął się przez przerwę w kontuarze do Pauli, która podziwiała książkę o przygodach Piotrusia Pana.

- Jest piękna - powiedziała po starannym zapakowaniu jej do pudełka.

- Należy do pani, panno Grey.

- Przecież to pierwsze wydanie. Nie mogę...

- To prezent. - Uścisnął jej rękę. - Nie może pani odmówić przyjęcia prezentu od Valladea. - Odwrócił się do Tweeda i podał mu rękę. - Niech pan się strzeże człowieka o żółtych włosach. Proszę uważać.

- Dziękuję za ten wspaniały prezent - powiedziała Paula. - Mówi pan doskonale po angielsku. Gdzie nauczył się pan tego języka?

- Dziękuję za komplement. - Vallade rozpromienił się. - W młodości zgłębiałem tajniki zawodu u antykwariusza niedaleko Picadilly. Wracam do Londynu ilekroć to możliwe, żeby posłuchać, jak dziś mówią Anglicy. Języki zmieniają się. Pani też niech na siebie uważa. Jest pani ogromnie sympatyczna...

Bez najmniejszych kłopotów zamknął za nimi spaczone drzwi, gdy wyszli na ulicę. Marler rozejrzał się.

- Jesteśmy prawie przy końcu ulicy. Możemy wyjść na główną, Rue St. Louis en Lile.

- Nie - zadecydował Tweed - wrócimy tą samą drogą. Jestem głodny i to najprostsza trasa do restauracji "Paul" na Cite. Zjemy tam wyborny posiłek.

Pojawił się Newman. Szedł powoli obok Tweeda, gdy zmierzali w stronę bulwaru. Przysłonił ręką usta i nieśpiesznie zapalił papierosa.

- Wybrzeże wydaje się czyste. Ani Butler, ani ja nie widzieliśmy nikogo podejrzanego. Ale niewykluczone, że byliśmy śledzeni. Parę osób przeszło tędy, gdy byliście w antykwariacie.

- Mijali sklep?

- Niektórzy. Inni znikali w domach. Pójdę przodem. Harry zamyka tyły...

Dotarli do końca ulicy i właśnie mieli skręcić na nabrzeże, gdy Tweed obejrzał się i przystanął jakby niezdecydowanie. Po chwili ruszył dalej, z pochyloną głową, z rękami w kieszeniach szarego płaszcza. Paula nie odzywała się. Przypuszczała, że Tweed analizuje w myślach informacje uzyskane od Valladea.

Kiedy dotarli do mostu, znów się zatrzymał. Popatrzył na Sekwanę, która teraz była mniej spieniona. Paula pragnęła, żeby wreszcie się ruszył. Zgłodniała. Po minucie czy dwóch popatrzył na nią.

- Wracamy do sklepu Valladea. Gdy skręcaliśmy na bulwar, kątem oka zobaczyłem kogoś wchodzącego do budynku blisko końca ulicy. To mógł być sklep Valladea.

Newman zawrócił i podszedł do nich.

- Co się dzieje?

- Tweed myśli, że widział, jak ktoś wchodzi do antykwariatu - wyjaśniła Paula.

- Wracamy - zadecydował Tweed. - Widzenie peryferyczne może być zwodnicze, ale mam wrażenie, że mignęły mi żółte włosy. Idziemy, wszyscy.

Tweed przystanął w połowie ulicy. Obejrzał się, wytężył słuch. Dobiegł ich cichy warkot zapuszczanego silnika.

- To może być tamta motorówka. Mam złe przeczucia...

Butler wsunął rękę pod kurtkę, zacisnął ją na Waltherze i wysforował się do przodu. Pierwszy dotarł do antykwariatu. Złapał za rękę Paulę, która deptała mu po piętach, pociągnął ją do tyłu.

- Zaczekaj tutaj, my sprawdzimy wnętrze.

Powoli otworzył drzwi. Newman został na chodniku, powstrzymując Paulę, która nie chciała podporządkować się poleceniu Butlera. Przytrzymywał ją za ramię, czujnie rozglądając się we wszystkie strony.

- Nasze zadanie polega na wypatrywaniu obserwatorów.

Butler, z Waltherem w dłoni, wszedł do sklepu tuż przed Tweedem. Stanął jak wryty. Obejrzał się i popatrzył na szefa.

- Lepiej się przygotuj - szepnął.

- Na co?

- Zostań tutaj, a ja zajrzę na zaplecze.

Tweed został przy drzwiach. Niewiele widział. Butler pobiegł w głąb sklepu, przykucnął. Znalazł drzwi i spróbował je otworzyć. Były zamknięte na klucz. Wrócił z ponurym wyrazem twarzy. Tweed postąpił parę kroków i zatrzymał się. Przez parę sekund był niezdolny do działania. Wielka wypchana sowa już nie siedziała pod szklaną kopułą. Leżała na podłodze po jego stronie lady. Na jej miejscu spoczywała głowa Tiennea Vallade.

Oczy były otwarte i Tweed odniósł niesamowite wrażenie, że antykwariusz na niego patrzy. Na kontuarze leżał japoński miecz z ostrzem wysmarowanym krwią. Więcej krwi oblepiało od środka brzeg klosza. Okulary o połówkach szkieł nadal spoczywały na nosie antykwariusza. Makabryczny żart mordercy.

- Nikogo nie ma - zameldował Butler. - Ciało leży na podłodze za ladą. Ktokolwiek to zrobił, musiał wejść, zobaczyć miecz, zerwać go ze ściany i jednym ciosem ściąć głowę Valladeowi. Potem podniósł klosz, wyrzucił sowę, zastąpił ją głową antykwariusza. Są jeszcze pomysłowi ludzie na tym świecie...

Urwał, bo Paula wyrwała się Newmanowi i wpadła do środka. Zastygła w bezruchu. Tweed próbował zasłonić klosz, ale było za późno. Stała bardzo spokojnie, blada jak płótno. W stanie głębokiego szoku, przypuszczał Tweed.

- Wyjdź stąd - polecił Butler. - Wszyscy idziemy. Jeśli złapie nas tu francuska policja, czeka nas wiele dni przesłuchań.

Tweed odwrócił się do wyjścia i chciał zabrać Paulę, ale ona nawet nie drgnęła. Butler złapał ją z drugiej strony. Razem pociągnęli ją do drzwi. Tweed był wstrząśnięty jej reakcją. Paula zatrzymała się na progu, wyrwała Browninga z torebki.

- Jeśli spotkam na swojej drodze tego, kto to zrobił - wysyczała - wpakuję w niego wszystkie dziewięć kul. Vallade był taki sympatyczny...

- Schowaj ten cholerny pistolet - warknął Butler. - Jeśli zobaczy cię ktoś z ulicy...

Wsunęła Browninga do wewnętrznej kieszeni torebki i wyszła na ulicę sztywno jak robot. Tweed cicho powiadomił Newmana, że Vallade nie żyje. Newman objął Paulę. Tweed odzyskał zimną krew. Wyjął chusteczkę, starł odciski palców na klamkach po obu stronach drzwi. Zamknął drzwi przez chusteczkę.

- Idziemy w lewo, z powrotem na nabrzeże - powiedział zimnym głosem, zdecydowanie. - Na końcu ulicy skręcimy w lewo. Chcę jeszcze raz rzucić okiem na platformę, przy której cumowała motorówka. Nie śpieszyć się. Iść normalnym krokiem. Bob, zostań z Paulą. I rozproszmy się nieco.

Paula miała kłopoty z oddechem, ale nie zgodziła się, gdy Newman chciał ująć ją pod rękę. Szła sztywno, mechanicznie stawiając nogi. Przy końcu ulicy odetchnęła głęboko powietrzem znad Sekwany. Tweed, rozejrzawszy się w obie strony, skręcił szybko w lewo. Paula i Newman musieli przyśpieszyć, żeby dotrzymać mu kroku. Kilkanaście metrów za nimi szedł Butler.

Tweed dotarł do przerwy w murku nabrzeża i popatrzył w dół. Po motorówce nie został nawet ślad. Jakby nigdy jej tam nie było. Rozejrzał się w poszukiwaniu świadków. Żywego ducha. Z poprzednich wizyt pamiętał, że zwykle z tej platformy wędkarze łowili ryby. Albo poszli na obiad albo - co bardziej prawdopodobne - nie wędkowali tego ranka z powodu silnego wiatru.

- Pójdziemy na lunch do restauracji "Paul" - zadecydował. - Chcę jak najszybciej opuścić St. Louis i znaleźć się na Ile de la Cite.

- To był Żółty Człowiek - rzekła cicho Paula.

- Też tak myślę. Po dokonaniu zabójstwa pobiegł do końca ulicy, potem Rue St. Louis en LIle, skręcił w następną boczną uliczkę i pośpieszył do miejsca, gdzie czekała motorówka. Zawsze perfekcyjnie planuje trasę ucieczki.

- Żółty Człowiek - mruknęła Paula prawie do siebie.

15.

Restauracja "Paul" na Ile de la Cite była ciekawie usytuowana. Niczym szeroki korytarz biegła od trójkątnego placu Dauphine, niewidocznego z Sekwany, do ulicy dochodzącej do nabrzeża. Wewnątrz panował tłok, ale kierownik sali znalazł wolny stolik od strony rzeki. Usiedli przy nim w piątkę - Marler zmaterializował się, gdy przechodzili przez most łączący wyspy. Paula odłożyła kartę dań.

- Nie chcę jeść.

- W takim razie ja coś dla ciebie wybiorę - powiedział Tweed. - Musisz zachować siły.

- I tak nie zjem...

Kiedy podano zamówione dania, zabrali się za nie wszyscy z wyjątkiem Pauli. Nie mówili o niczym ważnym, bo otaczali ich inni konsumenci. Nagle Paula podniosła nóż oraz widelec i zaatakowała rybę. Zjadła ją błyskawicznie. Tweed popatrzył na Newmana, który uśmiechnął się i ukradkowo podniósł kciuk do góry.

Tweed uregulował rachunek.

- Wrócimy do hotelu. Może ktoś będzie miał coś do zameldowania.

Miał na myśli Burgoynea i Nielda, którzy zostali, żeby mieć oko na innych gości. W drodze do hotelu Newman kazał skręcić taksówkarzowi w boczną ulicę. Zauważył stojącą na uboczu budkę telefoniczną. Stanął plecami do taksówki, wyjął jedwabną chusteczkę i podniósł ją do ust, żeby zmienić brzmienie głosu. Zadzwonił na policję i zawiadomił o morderstwie w sklepie Valladea. Odwiesił słuchawkę w momencie, gdy dyżurny zapytał go o nazwisko. Szeptem poinformował Tweeda, co zrobił, gdy zmierzali do "Ritza".

Tweed tylko pokiwał głową, pochwalając jego decyzję. Newman powtórzył to samo Pauli. Na jej twarzy odmalowała się ulga. Musiała ją dręczyć myśl o pozostawionym w antykwariacie Valladzie.

Pierwszymi osobami, które zobaczyli po wejściu do hotelu, byli Nield i Burgoyne, siedzący w holu z dala od siebie. Tweed zabrał klucz z recepcji i nieznacznym ruchem ręki dał znać, że powinni do niego dołączyć. Marler zdjął płaszcz, przewiesił go przez rękę i zaczął spacerować po parterze.

- Przypuszczam, że nic się nie wydarzyło - zaczął Tweed w chwili, gdy znaleźli się w jego pokoju.

- Wydarzyło się - powiedział Nield.

Paula zerknęła na Burgoynea, który z uśmiechem pokiwał głową, potwierdzając relację Nielda. Newman usiadł w fotelu i zapalił papierosa. Butler poszedł prosto do siebie.

- Przyjechali Amerykanie - oznajmił Burgoyne. - W pełnej sile. Są tutaj w hotelu. Pete powiedział mi o Sekcji Czwartej. Mamy wyborne towarzystwo. Pete, opowiedz.

- Pierwsza wskazówka świadcząca o ich wkroczeniu do gry nie była jednoznaczna - zaczął Nield. - Dobrze ubrany Amerykanin zarezerwował apartament. Facet o nazwisku Brad Braun.

- Skąd to wiesz? - zapytał Tweed.

- Zwróciłem uwagę na amerykański akcent, kiedy odezwał się do portiera. Podszedł do recepcji, więc ja też stanąłem w kolejce, tuż obok niego. Zobaczyłem nazwisko, kiedy wypełniał kartę meldunkową. Poszedł do swojego pokoju. Niedługo później wrócił na dół na późne śniadanie. Wszedłem do jadalni, zająłem stolik w pobliżu, zamówiłem kawę i rogaliki na drugie śniadanie. Do Brauna dołączył inny Amerykanin, niski grubas o szerokich barach i wielkich łapskach. Śmiał się i żartował, choć jego oczy wcale się nie uśmiechały. W czasie rozmowy omiatał wzrokiem innych gości. Usłyszałem jego nazwisko, Brad zwracał się do niego per Bancroft. Powiedziałbym, że ten Bancroft to twardziel.

- Hazardzisto - zagadnął Tweed Burgoynea - wspomniałeś o wybornym towarzystwie. Kto to taki?

- Trzymaj się ściany. Nikt inny, jak doradca prezydenta U.S.A Vance Karnow we własnej osobie. Kiedyś widziałem jego zdjęcie w gazecie. Człowiek o uderzającym wyglądzie.

- Zdolny sprzedać własną matkę, gdyby cena była dość wysoka - dodał Nield.

- Zastanawiam się, kto kieruje Gabinetem Owalnym pod jego nieobecność - mruknął Tweed. - Z tego, co słyszałem, Karnow zajmuje się wszystkimi trudnymi sytuacjami. Doradza prezydentowi, jak zareagować, albo jak nie zareagować.

- Gabinet Owalny musi ogromnie poważnie traktować to, co wydarzyło się na północ od Dartmoor - skomentował Burgoyne.

- Tak - przyznał Tweed - skoro przysłał tutaj taką grubą rybę.

Przed opuszczeniem Park Crescent prywatnie wprowadził Burgoynea w aspekty tego, co nazwał "spustem w Appledore". Odchylił się w fotelu i zabębnił palcami po poręczy.

- Wymyśliłem sposób na pozbycie się garbu w postaci Francuzów i Amerykanów. Chyba wiem, gdzie leży główna baza Goslara, Lasalle mi to zasugerował.

- Gdzie? - zapytał Burgoyne.

- Mogę się mylić. Potrzebuję potwierdzenia. Gdzie są teraz nasi przyjaciele zza oceanu?

- Ostatni raz widzieliśmy ich w barze. Chyba powinienem sprawdzić pobliskie ulice.

- Dobry pomysł. Nield, sprawdź jeszcze raz hotel.

Burgoyne siedział odprężony. Paula przyglądała mu się z zainteresowaniem. Uchwyciwszy jej spojrzenie, puścił do niej oko, a ona odpowiedziała uśmiechem. Kiedy Burgoyne i Nield wyszli z pokoju, rozległo się pukanie do drzwi. Newman wpuścił Marlera, który zaraz po wejściu oparł się o ścianę.

- Zapewne słyszałeś, że przybyli jankesi.

- Słyszeliśmy - powiedział Tweed.

Zadzwonił telefon. Paula odebrała, zmarszczyła czoło i przykryła mikrofon dłonią.

- Mamy towarzystwo. To Lasalle, jest na dole. Chce się z tobą zobaczyć. Natychmiast.

- Poproś go, żeby przyszedł na górę.

- Schowam się w łazience - postanowił Marler. - Inaczej Lasalle poczuje się skrępowany.

- Dobry pomysł...

Newman podszedł do drzwi. Oczy Pauli zwęziły się, gdy Lasalle wszedł w towarzystwie drugiego mężczyzny, Lapina, swojego asystenta. Drobny chudzielec miał twarz małpy. Nosił płaszcz przeciwdeszczowy w neutralnym kolorze, dżinsy i buty na grubych podeszwach. Newman ściągnął brwi. Niedawno widział tego człowieka.

Tweed przywitał gości.

- Siadajcie. Czuj się jak u siebie, Rene.

- To oficjalna wizyta - rzucił oschle Lasalle.

- Siedź, stój - co wolisz.

Przycupnęli obaj na skraju kanapy. Lisie oczy Lapina myszkowały po twarzach obecnych. Asystent Lasallea miał ziemistą cerę i zawsze wyglądał tak, jak gdyby wychodził do pracy po kłótni z żoną. Tweed czekał w milczeniu.

- Byliście dziś rano na Ile de la Cite? - zapytał Lasalle.

- Prawdę mówiąc, byliśmy. A co?

- A potem na Ile St. Louis?

- O co ci chodzi? - zapytał grzecznie Tweed. - Przypuszczam, że twój kolega, Lapin, śledził nas z jakiegoś powodu.

- Znasz handlarza białymi krukami, niejakiego Valladea?

- Mógłbyś powtórzyć nazwisko?

- Czy Vallade jest twoim przyjacielem? Znałeś się z nim w przeszłości?

- Nie - odparł Tweed na drugie pytanie.

- Po co poszliście na Ile de la Cite? Tylko mi nie mów, że zaczerpnąć świeżego powietrza.

- Chcieliśmy sprawdzić, czy będziemy śledzeni, a lepiej to zrobić na neutralnym terenie. Oczywiście, byliśmy. Przez Lapina.

Wiedziony poczuciem winy asystent wbił oczy w podłogę i niespokojnie poruszył nogą.

- Więc nie masz nic do powiedzenia. - Lasalle wstał, wyraźnie rozdrażniony. - W takim razie idziemy.

Newman otworzył drzwi. Lapin wyszedł na korytarz, a wówczas Tweed powiedział:

- Rene, mam parę informacji, ale są poufne.

Lasalle zamknął drzwi, zostawiając Lapina na korytarzu. Natychmiast stał się mniej sztywny. Podszedł do Tweeda, jednak nie usiadł.

- Słucham.

- Może chciałbyś wiedzieć, że tutaj, w tym hotelu, roi się od Amerykanów. Jestem pewien, że ich misja jest taka sama jak nasza. Z tego, co słyszałem, to zespół zbirów wyższego sortu - dobrze ubrani, kulturalnie się wysławiają. I, uważaj, niespodzianka: dowodzi nimi niejaki Vance Karnow, który prawdopodobnie w tej chwili przebywa w barze na dole.

- Karnow? - Lasalle był poruszony. - Amerykanin, który trzęsie Białym Domem? Drugi najbardziej wpływowy człowiek na całym świecie? Tutaj, w Paryżu?

- Przecież mówię - ostatnio siedział w barze na dole. Z paroma swoimi twardymi, ulizanymi współpracownikami. Jeden z nich, niejaki Brad Braun, wynajął tu apartament. Amerykanie mają mnóstwo forsy. Chyba żaden z nas nie chce, żeby pierwsi dotarli do Goslara.

- Prawda. Źródło, o którym mówiłem wcześniej podczas naszego spotkania - to, które otrzymało nagranie wideo i wiadomość - wpadnie we wściekłość.

Tweed wiedział, że Lasalle ma na myśli prezydenta Francji. Bez namysłu wysunął pewną sugestię.

- Czy nie leżałoby w interesie Francji, gdybyś popędził kota tym Amerykanom? Wytrącił ich z równowagi? Może mógłbyś nawet wysunąć przeciwko nim jakiś zarzut.

- Znasz mnie. Coś wymyślę. Pójdę już. I dzięki za informacje...

- Jaki mamy plan? - zapytała Paula, gdy Marler wyszedł z łazienki.

- Do chwili przybycia Lasallea - zaczął Tweed - mieliśmy do czynienia ze zbyt wieloma organizacjami. Potężna organizacja Goslara. Francuskie służby specjalne. I, jakby tego było mało, kontyngent Amerykanów. Paroma słowami rzuconymi Rene uprościłem sytuację. Francuskie służby bezpieczeństwa skupią się na Amerykanach. Jestem pewien, że prezydent wysłucha Lasallea i rozkaże właśnie na nich skierować siłę ognia. To usunie nam z drogi Karnowa i jego ludzi. I odsunie od nas uwagę francuskich służb. Zyskamy swobodę skoncentrowania się na tym, co jest najbardziej istotne. Na zlokalizowaniu i zlikwidowaniu Goslara.

- Sprytna zagrywka - pochwalił Newman.

- Wymyśliłem ją na poczekaniu. Manewr taktyczny.

- Plan pierwsza klasa - zgodziła się Paula. - Słuchajcie, to dziwne, że Lasalle nie powiedział nam, jak zginął biedny Vallade. Nie powiedział nawet, że antykwariusz nie żyje.

- Próbuje jak najdłużej utrzymać całą sprawę w tajemnicy przed prasą. Wyobraź sobie panikę, jaka wybuchłaby w Paryżu, gdyby prawda wyszła na jaw. Vallade nie był znanym i potężnym politykiem. W oczach opinii publicznej będzie zwyczajnym człowiekiem - w ten sposób wszyscy poczują się zagrożeni. Ciekaw jestem, czy Żółty Człowiek naprawdę ma żółte włosy. Stałem parę kroków od niego w hotelu "Browns" w Londynie. Zwróciłem uwagę, że miał bardzo gęstą czuprynę. Czyżby założył perukę?

- Mam nadzieję, że nie. Wtedy nigdy byśmy go nie rozpoznali. Czemu myślisz, że Goslar kazał zabić Valladea? - zapytała Paula.

- Bo użył swojego nazwiska, Goslar, kiedy dzwonił do Valladea w sprawie książki o żółwiach z Galapagos. Robił tak niekiedy w dawnych czasach zimnej wojny. Pamiętasz, Bob? Lubi się popisywać. Potem tego żałuje i zabija posłańca.

- Po co mu książka o żółwiach z Galapagos?

- Nie mam pojęcia - przyznał Tweed. - Ale czy pamiętasz tę tak zwaną bajkę, którą Dillon opowiedział nam w Londynie? O łodzi z charakterystycznym czerwonym żaglem? Z tego względu łatwo było odnaleźć rybaka. Został zabity - razem z agentem, z którym rozmawiał. Obu obcięto głowy. Cienie Żółtego Człowieka?

- Dziwne - mruknęła Paula. - Więc co dalej?

- Ty i ja, z Bobem, zejdziemy do baru, żeby zobaczyć, czy nadal są tam Amerykanie. Marler, pójdziesz za nami i zostaniesz przed barem. Tak na wszelki wypadek.

Nadal przebywali w barze. Karnow siedział wyprostowany, plecami do ściany. Miejsce obok niego zajmowała atrakcyjna rudowłosa kobieta, a naprzeciwko przystojny mężczyzna, który, pomyślał Tweed, mógł być Bradem Braunem, Amerykaninem z apartamentem. Trzeci mężczyzna był niski i barczysty, i bez przerwy szczerzył zęby.

Grubas, pomyślała Paula - zapewne Bancroft. Tweed wybrał stolik w pewnej odległości od Amerykanów. Gdy szedł w stronę upatrzonego miejsca, kątem oka zobaczył, że Karnow patrzy prosto na niego. Amerykanin trącił łokciem rudowłosą towarzyszkę, która od razu spojrzała na Tweeda. Zamawiali drinki, kiedy uważnie przyjrzał im się Braun. Niedługo później obserwacją zajął się Bancroft. Sącząc wino, Tweed otwarcie patrzył na Amerykanów. Karnow rzucił mu twarde spojrzenie. Tweed spojrzał mu prosto w oczy i po chwili Amerykanin przegrał ten pojedynek.

- Wiedzą, kim jestem - zauważył Tweed. - I patrzcie, kto siedzi w kącie na lewo od nas.

Paula zerknęła znad krawędzi kieliszka z winem. Samotnie, udając, że czyta "Le Figaro", siedział Lapin. Do jego stolika podszedł dużo wyższy mężczyzna, przywitał się i usiadł. Gdy tylko zamówił drinka, obaj pogrążyli się w cichej rozmowie.

- Lasalle nie traci czasu - zauważyła Paula.

- Racja - przyznał Tweed. - I przypuszczam, że jego ludzie obstawiają wszystkie wyjścia, łącznie z tym na boczną ulicę. Ludzie na motocyklach, na wypadek, gdyby któryś Amerykanin odjechał samochodem albo taksówką. Teraz Lapin wyjął telefon komórkowy i rozmawia. Podaje rysopisy wszystkich mężczyzn - i kobiety - przy tamtym stoliku.

- Ona mi się podoba - stwierdził Newman po wypiciu większej części podwójnej szkockiej. - Jak myślisz, ile ma lat?

- Po trzydziestce - poinformowała go Paula.

- Myślę, że jest zainteresowana kimś innym.

Podczas gdy Karnow rozmawiał z Braunem, kobieta patrzyła prosto na Tweeda. On odpowiedział jej spojrzeniem, a ona nawet nie mrugnęła. Miał wrażenie, że go ocenia. W pewnej chwili spojrzała na Karnowa, zobaczyła, że patrzy w inną stronę, a wówczas odwróciła głowę z powrotem ku niemu i obdarzyła go półuśmiechem.

- Ty to masz szczęście. - Paula miała ochotę podroczyć się z Tweedem. - Czemu taka miła z wyglądu kobieta zadaje się z bandą Amerykanów, którzy wyglądają na zdolnych do wyrwania dolara z garści żebraka?

- Może będę miał okazję się dowiedzieć - odparł Tweed równie żartobliwym tonem.

- Tylko żebyś nie zapomniał, dlaczego tu jesteśmy.

- Właśnie dlatego powiedziałem to, co powiedziałem.

- Czy na pewno dobrze robimy, przesiadując w tym barze? Mają okazję nas poznać.

- To działa w obie strony. Należy poznać swojego wroga. A teraz, jeśli wszyscy są gotowi, pójdziemy...

Podpisał rachunek, podał numer swojego apartamentu i wyszli z baru, żaden z Amerykanów nawet na nich nie spojrzał. Marler, który siedział w holu z czasopismem na kolanach, podniósł się na ich widok.

- Spróbuję skontaktować się z Cordem Dillonem - oznajmił Tweed.

- Zajrzałem do baru - powiadomił Marler. - Rzuciłem na nich okiem. Przyjemni ludzie.

- Grubas wygląda raczej sympatycznie - zauważyła Paula. - Ma miły uśmiech.

- Bancroft - mruknął Newman. - Wszystkie prawdopodobnie myślały, że wygląda raczej sympatycznie z tym swoim miłym uśmiechem. Mówię o jego ofiarach. Myślały, a potem było za późno. Jest ogromnie niebezpieczny. Pójdę na patrol wokół hotelu.

- Ja też - powiedział Marler. - Zobaczę, czy coś nie uszło naszej uwadze. Na razie...

Tweed i Paula zdążyli usiąść w pokoju, kiedy zadzwonił telefon. Tweed, będący bliżej, sięgnął po słuchawkę.

- Słucham.

- Pan Tweed? - zapytał miękki kobiecy głos.

- Przy telefonie.

- Tu Jane Warner. Patrzyliśmy na siebie w barze. Moglibyśmy spotkać się i porozmawiać? Znam numer pańskiego pokoju.

- Zatem czemu pani nie przyszła? Będzie pani sama?

- Obiecuję. A pan? Naprawdę chcę porozmawiać w cztery oczy.

- W pokoju nie ma nikogo innego.

Tweed mówił prawdę. Paula wymknęła się do ubikacji. Drzwi łazienki były zamknięte.

- Czy wobec tego mogłabym przyjść zaraz?

- Tak, proszę bardzo...

Paula wyszła z łazienki. Tweed zdał jej krótką relację z rozmowy telefonicznej i zaznaczył, że Jane Warner zależy na spotkaniu z nim sam na sam. Paula, z zaniepokojonym wyrazem twarzy, powiedziała:

- To mi się wcale nie podoba. Popatrz, co się wydarzyło. Zabójstwo Sama Sneeda w Londynie, moja przygoda w La Defense, śmierć Coral Langley podczas wizyty Marlera w domku Hazardzisty w Rydford - i Vallade. Mogłabym schować się w łazience. Nie, być może zechce z niej skorzystać. - Podeszła do wysokiej szafy, otworzyła drzwi. - Jeśli nie masz nic przeciwko, mogę ukryć się tutaj. Jest mnóstwo miejsca obok twoich ubrań.

- No to wskakuj. Ona będzie tu lada chwila.

Wyjęła klucz i, z torebką na ramieniu, weszła do szafy. Zamknęła drzwi od środka i wyjrzała przez dziurkę od klucza. Wyraźnie widziała Tweeda siedzącego na kanapie. Otworzyła drzwi.

- Niech usiądzie obok ciebie. Wtedy będę widziała was oboje.

Niecałe pół minuty później rozległo się ciche pukanie do drzwi. Tweed zerwał się zwinnie, stanął z boku, od strony zawiasów, i otworzył drzwi z klucza. Nie sądził, że narażanie się na grad kul, które mogły posypać się przez drzwi, byłoby dobrym pomysłem.

- Kto tam?

- Jane.

Przesunął się po cichu i uchylił drzwi na długość łańcucha. Jane stała na korytarzu, sama. Sprawiała wrażenie zdenerwowanej. Podczas gdy on zdejmował łańcuch, rozglądała się po korytarzu. Weszła szybko do pokoju; a on założył łańcuch i zamknął drzwi na klucz.

- Proszę usiąść. - Tweed wskazał jej miejsce. - I powiedzieć, o co chodzi.

Pamiętając o prośbie Pauli, wskazał jej miejsce obok siebie na kanapie.

Z bliska była jeszcze bardziej atrakcyjna. Długie do ramion rude włosy okalały twarz o zdrowej cerze. Miała podkreślone ołówkiem brwi i szaroniebieskie oczy, które przypatrywały mu się otwarcie, jak w barze. Wyczuł, że nie jest pewna, od czego zacząć. Czekał.

- Słyszałam o panu, panie Tweed.

- Naprawdę? Gdzie?

Nadal był czujny. Podczas poprzednich misji spotkał się z kilkoma morderczyniami. Odnosił wrażenie, że coraz więcej kobiet para się tą profesją.

- Słyszałam - z drugiego aparatu - rozmowę Vancea Karnowa z Cordem Dillonem, zastępcą dyrektora CIA. Karnow chciał wiedzieć, kto jest najtwardszym człowiekiem w londyńskich służbach bezpieczeństwa. Odpowiedź Dillona była jednoznaczna. Mogę dokładnie zacytować jego słowa: "Człowiek o nazwisku Tweed. Najbardziej groźny z nich wszystkich. I, Karnow, jest tak uczciwy jak dzień długi - bardzo długi dzień. Nie próbuj więc z nim swoich sztuczek". Dillon przerwał połączenie, a ja odłożyłam słuchawkę w tej samej chwili, żeby Karnow nie usłyszał trzasku.

- Mogę zapytać, po co Karnow tu przyjechał? I dlaczego pani mu towarzyszy?

- Proszę, niech mi pan pozwoli opowiedzieć wszystko po swojemu. Spędziłam cztery lata w Stanach...

- Jest pani Angielką, prawda?

- Tak. Poślubiłam Amerykanina, Walta Julesa Barona. Tam imię Jules wymawia się jak Jewels. Był księgowym, powiedział, że pracuje dla firmy ochroniarskiej w Waszyngtonie. Stanowiliśmy zgraną parę i wiedziałam, że nasze małżeństwo przetrwa próbę czasu. Byliśmy razem osiem miesięcy, kiedy pewnego wieczora Walt upił się, co nie było w jego stylu. Powiedział, że martwi go praca w tej firmie. Podał mi jej nazwę. Zdał sobie sprawę, że wykorzystywano go do prania ogromnych sum brudnych pieniędzy. Myślał o skontaktowaniu się z CIA.

- Zrobił to?

- Proszę zaczekać. - Zacisnęła ręce na torebce tak mocno, że pobielały jej palce. - Następnego dnia... Następnego dnia po zmroku przed domem zatrzymał się samochód. Mieszkaliśmy w pobliżu małego miasteczka w Wirginii. Jedynym budynkiem w pobliżu był sąsiedni dom. Walt wyjrzał zza firanki, potem kazał mi wyjść z pokoju. Poszłam do kuchni. Było tam przysłonięte gęstą firaną owalne okno, które wychodziło na pokój gościnny. Zobaczyłam przez nie grubasa, który kazał Waltowi usiąść. Walt posłuchał go. Grubas niewiele mówił.

- Pamięta pani, co powiedział?

- Co do słowa. - Głos Jane zdradzał napięcie. - "Walt, sprawdzaliśmy poufne wyciągi z rachunków bankowych. Otwórz usta - masz na języku kapsułkę z cyjankiem". Walt wyglądał na zdezorientowanego, powiedział, że nigdy w życiu nie słyszał czegoś równie zabawnego. W tym momencie grubas wepchnął mu w usta lufę pistoletu i pociągnął za spust. Zmartwiałam.

- Napije się pani czegoś? Kawy? Wody?

- Wody, proszę.

Tweed nalał jej wody do szklanki. Ona napiła się, podziękowała mu i podjęła:

- Grubas nosił rękawiczki. Złapał rękę Walta, zamknął ją na rękojeści pistoletu i puścił. Byłam jak w transie, ale wiedziałam, że muszę odejść - żeby później móc zidentyfikować zabójcę. Wymknęłam się kuchennymi drzwiami, zamknęłam je cicho i pobiegłam do sąsiedniego domu. Wcześniej sąsiedzi wyjechali, zostawiając mi klucz. Weszłam, zamknęłam się i siedziałam po ciemku. Po paru minutach usłyszałam, jak grubas przekręca gałkę we frontowych drzwiach. To był koszmar. Potem usłyszałam, jak odjeżdża.

- Może go pani opisać? - zapytał cicho Tweed.

- Chwileczkę. - Zerknęła na zegarek. - Resztę opowiem później. Powiedziałam Karnowowi - on jest szefem zespołu, dla którego pracuję - że idę do hotelu "Crillon " gdzie się zatrzymaliśmy, żeby wziąć prysznic. Muszę być na miejscu przed jego powrotem. Czy mogę przyjść do pana między siódmą a ósmą dziś wieczorem? Pozostali będą na kolacji w "Crillonie".

- Tak, jak najbardziej.

- Muszę iść. - Wstała i Tweed odprowadził ją do drzwi. - Przytrzymała jego rękę, żeby jeszcze nie otwierał. - Przyjechali tu, żeby pana zabić. Karnow zmienił jednak zamiar. Na razie. Nazwisko człowieka, który zamordował mojego męża, brzmi Bancroft. Zabiję go przy pierwszej okazji. Teraz proszę mnie wypuścić...

16.

- Co o niej myślisz? - zapytał Tweed, gdy Paula wyszła z szafy.

- Początkowo byłam pełna podejrzeń. Potem zmieniłam zdanie. A ty?

- Z początku myślałem to samo. O jej ewentualnej szczerości przekonała mnie ostatnia uwaga, rzucona tuż przed wyjściem. Fakt, że wymieniła nazwisko Bancroft.

- Sprawiała wrażenie rozgoryczonej i bardzo zdeterminowanej.

- Jestem tego samego zdania. Nie widziałaś jej oczu, gdy to mówiła. Oczy zwęziły się i były pełne czystej nienawiści.

- Zakładamy więc, że jest uczciwa?

- Jeszcze nie. Wieczorem posłuchamy, co ma więcej do powiedzenia.

- Miałam zamiar iść na kolację z Burgoyneem. Zaprosił mnie, kiedy byliśmy na dole. Zgodziłam się.

- W takim razie nalegam, żebyś nie rezygnowała z zaproszenia. Nadarza się okazja, żeby lepiej go poznać i pomóc mu zaaklimatyzować się w naszym zespole. Jedno zastrzeżenie. Poproszę Nielda, żeby również wybrał się na kolację w tym samym czasie. Będzie czuwał, podczas gdy wy dwoje pogrążycie się w rozmowie. Umówiliście się w hotelu?

- Nie. Hazardzista zaproponował kolację u "Maxima".

- Jeszcze lepiej. Powiem Nieldowi, żeby zarezerwował sobie stolik. Będzie trudno go poznać.

- Nie jesteśmy pewni co do Jane. Może jednak zostanę, schowam się w szafie?

- Newman zajmie twoje miejsce.

* * *

Żółty Człowiek siedział w obrotowym fotelu w mieszkaniu na strychu starego budynku naprzeciwko Bastylii. Lubił takie samotnie. Bastylia nie należała do najmodniejszych okolic w Paryżu. Wcześniej otrzymał telefoniczną wiadomość od Goslara.

- Pan Danton? - zapytał po angielsku głos niewątpliwie należący do człowieka wykształconego.

- Nie - odparł Żółty Człowiek - tu Marat.

- W takim razie proszę uważnie wysłuchać wiadomości.

Musiał zaczekać, podczas gdy nieznany rozmówca włączył magnetofon. Usłyszał znajomy zgrzytliwy głos.

- Następne zadanie polega na wyeliminowaniu asystentki Tweeda, Pauli Grey. Proszę zwabić ją w ustronne miejsce. To zniszczy Tweeda, sprawi, że wpadnie w błędne koło podejrzeń. Wybór czasu należy do ciebie. Połowę zwykłej należności zdeponowałem w twoim szwajcarskim banku. Możesz to sprawdzić. Reszta po wykonaniu zadania.

- Tweed musi być blisko celu - powiedział Żółty Człowiek po odsłuchaniu nagrania. Spędzał samotnie tyle czasu, że często mówił do siebie. - To urządzonko odwali robotę - dodał później. - Wszystkie kobiety lubią biżuterię.

Po otrzymaniu wiadomości kupił sznur pereł u jubilera na Rue St - Honore. Po powrocie do mieszkania na strychu zdjął perły ze sznureczka i nanizał je na długi, ostry jak brzytwa drucik. Końce drutu zwinięte były w spiralę. Podniósł naszyjnik do światła lampki na mrocznym strychu i podziwiał, jak dokładnie perły przylegają jedna do drugiej. Potem złapał dwie części dużej zapinki i mocno pociągnął.

Sprężynka rozwinęła się na znaczną długość. Starczy, by owinąć drut wokół szyi - ciasno, coraz ciaśniej. Dopóki głowa nie poturla się po ulicy. Przejrzał się w lusterku stojącym na biurku i skrzywił usta w paskudnym grymasie. Ciemna peruka dokładnie zakrywała jego włosy. O dziesiątej przed południem nosił czarny krawat i wieczorowy garnitur. Wstał, by rzucić na siebie krytycznym okiem w ruchomym lustrze. Zobaczył eleganta gotowego do wyjścia na wieczorne przyjęcie.

Wsunął perły do kieszeni marynarki. Pozostało mu tylko jedno do zrobienia: obserwować i czekać. Przymierzył wełniany szalik, który zakrył czarny krawat, potem założył czarny płaszcz. Teraz nic nie zdradzało, że ma na sobie strój wieczorowy. Kiedy nadejdzie właściwa pora, wystarczy, że zdejmie szalik. Był pewien, że Tweed i Paula wieczorem spotkają się na kolacji w "Ritzu".

Opuścił mieszkanie, pokonał krótki korytarz, otworzył drzwi na starą drogę ewakuacyjną i ostrożnie zszedł po metalowych stopniach. Zatrzymał taksówkę, o którą niełatwo było w tej dzielnicy, ale Żółty Człowiek zawsze miał szczęście. Kazał zawieść się na Rue de Rivoli, blisko „Ritza".

* * *

Tweed wstał i przeciągnął się. Zerknął na zegarek.

- Myślę, że Burgoyne miał dobry pomysł, chcąc sprawdzić, co się dzieje na zewnątrz - powiedział do Pauli. - Mnie też nie zaszkodzi łyk świeżego powietrza. Chodź, przejdziemy się.

W holu spotkali Newmana, który właśnie powrócił z szybkiego rekonesansu. Odezwał się cicho, kiedy zobaczył, że oboje ubrani są do wyjścia.

- Co zamyślacie?

- Odetchnąć świeżym powietrzem.

- Pójdę z wami. Bez dyskusji. Paula może iść w środku.

- Zaczynam czuć się nadmiernie chroniona - zażartowała.

- Nie bez powodu - rzekł ponuro Newman. - Choć nie wykryłem żadnych obserwatorów, żadnych Amerykanów.

Przez pewien czas szli w milczeniu. Tweed nie śpieszył się. Zatrzymywał się, rozglądał i patrzył na budynki jak turysta. Nie dostrzegł nikogo podejrzanego. Z początku mijali śpieszących się ludzi, najwyraźniej pracowników biur wracających do pracy po przerwie na obiad. Potem ulice opustoszały, tylko od czasu do czasu pojawiał się przypadkowy przechodzień. Zakończyli długą rundkę ulicami wokół "Ritza". Tweed przystanął przy wejściu do hotelu. Wygląda, jakby marzył, pomyślała Paula.

- Musi być gdzieś w pobliżu - powiedział na wpół do siebie. - Teraz przejdziemy się do Opery.

- Co musi być w pobliżu? - spytała Paula.

Ale Tweed, skręcając w ulicę prowadzącą do Opery, znów stał się nieobecny duchem. Paula zirytowała się. Co go ugryzło? Ponownie się zatrzymał.

- Tam jest lis na tropie.

- Co takiego? - zapytał Newman.

- Przed nami. Idzie w naszą stronę. "Hazardzista" Burgoyne.

Oboje go zobaczyli. Burgoyne szedł z rękami w kieszeniach podniszczonego deszczowca. Zbliżając się, zerkał na prawo i lewo. Tweed popatrzył w boczną ulicę. Burgoyne wyjął ręce z kieszeni i rozłożył je w geście rezygnacji.

- Jestem zaintrygowany. Ani śladu wroga. Nikt nie stoi na warcie. Żadnych strzelców. Żadnych snajperów.

Paula uznała, że posługiwanie się określeniami wojskowymi jest dla niego typowe. Burgoyne zauważył nieruchome spojrzenie Tweeda, utkwione w bocznej ulicy. Popatrzył w tę samą stronę.

- Hazardzisto - zaczął nagląco Tweed. - Widzisz tę furgonetkę do przewozu mebli? Przed chwilą dwaj mężczyźni przynieśli nowoczesny obrotowy fotel i wstawili go do środka. Spróbuj się dowiedzieć, dokąd pojedzie furgonetka i kto ją wynajął. Szybko, odjeżdżają...

Burgoyne popędził jak tygrys, który dostrzegł ofiarę. Ruszyli za nim, zobaczyli, że się spóźnił. Ciężarówka - bez nazwy - zdążyła odjechać. Hazardzista zawrócił i znów rozłożył ręce. Kiedy stanęli przy budynku, który wręcz dopominał się o odmalowanie, w drzwiach pojawiła się kobieta. Wywiesiła na poręczy ogłoszenie wypisane na kawałku tektury. LOUER.

- Ładny poranek - zagadnął po francusku Tweed.

- Jest po południu - odparła opryskliwie.

Była pulchna, w spranym dresie. Oczy miała chciwe, cienkie wargi zaciśnięte. Popatrzyła gniewnie na Tweeda ze szczytu schodów.

- Zgadza się, ma pani rację - przyznał z uśmiechem.

- Ludzie to wariaci - warknęła. - Płacą czynsz za pokój na miesiąc, a po dwudziestu czterech godzinach się wyprowadzają. Szuka pan mieszkania?

- Jestem z policji. - Tweed mignął jej przed oczami podrobioną legitymacją Wydziału Specjalnego. Miał nadzieję, że nie będzie chciała obejrzeć jej dokładniej. Nie chciała. - Musimy obejrzeć pokój, który właśnie został zwolniony. Widziała pani najemcę?

- Tylko raz. Choć, prawdę mówiąc, go - albo jej - nie widziałam.

Tweed wszedł po stopniach.

- Czemu pani tak mówi?

- Wczesnym rankiem lokator poszedł do swojego pokoju na trzecim piętrze. Byłam wtedy w holu. Widziałam go tylko od tyłu. Miał czarne spodnie, czarną pelerynę i kapelusz w hiszpańskim stylu. Z szerokim rondem, nasuniętym głęboko na głowę. Zawołałam do niego, a on syknął "dziękuję". Nawet się nie odwrócił. A potem zniknął.

- Muszę zobaczyć pokój - powtórzył Tweed. - Widziałem, że ta furgonetka zabrała tylko obrotowy fotel. Co jeszcze?

- Nic. Krzesło dostarczono zeszłej nocy. Nie mam pojęcia, po co. Pokój jest kompletnie umeblowany. Drzwi nadal są otwarte. Ja nie będę wspinać się po tych wszystkich schodach. Ma pan klucz. Niech pan zamknie drzwi, kiedy skończycie oglądać.

- Był tam ktoś inny?

- Już mówiłam. Najemca zniknął.

- Nie chodzi mi o jego mieszkanie. Mam na myśli innych lokatorów. Pokoje są wolne?

- Wszyscy poszli do pracy. Ludzie muszą zarabiać na chleb. Nie wie pan? Nie dziwota, jak się siedzi na miękkiej posadzce.

Tweed wzruszył ramionami. Burgoyne ruszył pierwszy, a Newman zaraz za nim. Gdy tylko skręcili na półpiętrze, tracąc z oczu rozsierdzoną kobietę, wyjęli pistolety. Tweed szedł za nimi, powstrzymując Paulę.

Schody były wąskie, wyłożone nadgryzionym przez mole chodnikiem. Podesty były równie ciasne. Pas dywanika skończył się bezpowrotnie na drugiej kondygnacji. Pokonali ostatni ciąg stopni i stanęli przed szeroko otwartymi drzwiami. Bardzo powoli Burgoyne podniósł pistolet na wysokość piersi, zajrzał do środka i wszedł.

- Nic ciekawego - powiedział Newman. - Parę gratów dobrych na rozpałkę.

Paula pomyślała, że to trafny opis. Przeciągnęła dłonią w rękawiczce po komodzie. Pokrywał ją kurz. Pokój był niewielki, wydłużony. Pod brudnym oknem stał drewniany stół z wiklinowym krzesłem.

- Dokąd prowadzą tamte drzwi? - zapytała Paula.

- Zobaczmy.

Burgoyne otworzył je ostrożnie i do klitki wpadła nieprzyjemna woń latryny. Zajrzał do środka i postąpił dwa kroki. Wyszedł, krzywiąc nos.

- Ubikacja i zardzewiały prysznic. Trudno zamknąć drzwi, gdy jest się w środku. Ale wychodek - i wcale nie myślę o tym za drzwiami.

- A to jest chyba podnoszone, chowane w ścianie łóżko. - Newman pociągnął za uchwyt, żeby je opuścić.

- Uważaj - ostrzegł Burgoyne. - Może być na nim trup.

Paula spięła się wewnętrznie, ale zachowała obojętny wyraz twarzy. Newman opuścił materac. Łóżko zajęło całą szerokość pokoju. Pościel, o ile była tam jakaś pościel, kryła się pod zaplamioną narzutą.

- Nikt na nim nie spał - stwierdził Tweed.

- Co teraz zrobimy? - zapytała Paula, Tweed wysunął wiklinowe krzesło i usiadł przy stole. I zakołysał się wraz ze sprzętem. Jedna noga była krótsza. Skrzywił się i zaklął cicho.

- Cholera!

- Zaraz temu zaradzę - zgłosiła się Paula. - Wstań na chwilę.

Wyjęła z torby notes i wydarła parę czystych kartek. Złożyła je w kostkę i pochyliła się, żeby wsunąć zaimprowizowany klin pod krótszą nogę krzesła. Tweed usiadł.

- Dziękuję.

Potem zaczął odgrywać dziwną pantomimę. Paula przyglądała mu się z zaciekawieniem. Zacisną prawą dłoń i podniósł ją do ust, jak gdyby grał na trąbce. Drugą rękę zawiesił nad stołem i udawał, że wybiera numery.

- Do licha, co ty wyprawiasz? - zaciekawił się Burgoyne.

- Demonstruję, po co Goslarowi był potrzebny ten pokój, co tutaj robił. W prawej ręce trzymam nowoczesne urządzenie zmieniające głos. Lewą nastawiam magnetofon. W kurzu odznaczył się prostokątny ślad w miejscu, gdzie stał magnetofon. Skorzystał z leżącego na uboczu mieszkania, żeby nagrać - zgrzytliwym głosem - jedną lub kilka wiadomości. Potem zabrał wszystko, łącznie z kasetą albo kasetami. Z pewnością schowa je w uprzednio przygotowanej skrytce, może za jakąś poluzowaną cegłą. Później wspólnik zabierze je i odtworzy do telefonu.

- Więc Goslar nadal może być w Paryżu? - powiedział Burgoyne.

- Nie postawiłbym na to zbyt wiele. Stale przemieszcza się z miejsca na miejsce.

- Popatrz na podłogę przy drzwiach toalety. - Burgoyne raptownie zmienił temat.

- Nie dotykaj! - zawołał Tweed. - Bob, podnieś to szczypczykami i wrzuć do woreczka.

Newman pochylił się, wyjął z walizeczki szczypczyki i ostrożnie chwycił znalezisko Burgoynea. Podniósł je do światła wpadającego przez okno.

- Kosmyk włosów. Żółtych włosów.

- Żółty Człowiek - szepnęła Paula.

- Goslar tym razem się potknął. - Newman popatrzył na Tweeda. - Powiedziałeś, że prędzej czy później tak się stanie.

Tweed wstał. Paula zabrała złożone kartki spod nogi krzesła i schowała je do torebki. Nigdy nie zostawiajcie w podejrzanym miejscu niczego, co mogłoby świadczyć o waszej obecności - tak brzmiała wydana dawno temu jedna z instrukcji Tweeda.

- Wiemy już, po co był potrzebny tamten fotel - zaczął. - Goslar musiał mieć stabilne krzesło, żeby dokonać nagrań. Nic tu po nas. Wracajmy na dół. Ten zapach zaczyna mnie przygnębiać. W Londynie jest mnóstwo podobnych mieszkań. Chciałbym zamienić parę słów z panią Wesołą.

Kobieta stała u stóp schodów. Wziąwszy się pod boki, z drwiącym wyrazem twarzy patrzyła, jak schodzą na parter.

- Skończyliście? - zapytała ostro.

- Jeszcze tylko parę pytań - odrzekł z uśmiechem Tweed. - Jak się pani nazywa?

- Antoinette Markov, jeśli musi pan wiedzieć. Moi dziadkowie uciekli z Rosji po rewolucji.

- Dobrze zrobili. Również dla pani. Miała pani tajemniczego lokatora. W jaki sposób zapłacił czynsz za miesiąc z góry?

- Najpierw zadzwonił. Miał dziwaczny głos. Potem przysłał pieniądze, gotówką w kopercie. I, zanim pan zapyta, pieniądze dostarczył posłaniec na motocyklu. Nie wiem, z jakiej agencji.

- Wracając do lokatora. Skoro widziała pani, jak idzie na górę, z pewnością może go pani lepiej opisać.

- Już panu mówiłam, co widziałam.

- I to było wasze jedyne spotkanie?

Tweed stał blisko niej i wyczuł opary dżinu. Raczej wcześnie na zaczynanie butelki. Prawdopodobnie do wieczora będzie podchmielona. Jej odpowiedź wcale go nie zdziwiła.

- Już mówiłam, jak to było. Ile razy mam powtarzać?

- Dziękuję, pani Markov. Damy teraz pani spokój.

Wyszli na ulicę, kiedy dobiegł ich jej na poły kokieteryjny, na poły drwiący głos.

- Nie chcecie nająć mieszkania? Stąd tylko dwie minuty drogi do "Ritza".

- Jeśli jest się olimpijskim sprinterem - szepnął Newman.

- Nie rozumiem - powiedziała półgłosem Paula do Tweeda, gdy Burgoyne szedł przed nimi, a Newman z tyłu. - Mówiłeś, że z tego mieszkania korzystał Goslar, ale przecież Hazardzista znalazł żółte włosy. Nawiasem mówiąc, jest bardzo spostrzegawczy. Jak to powiązać z Żółtym Człowiekiem?

- Nie mam pojęcia. Zadzwonię do Lasallea, gdy wrócimy do mojego pokoju. Wyślę mu te włosy do ekspertyzy. Butler może zanieść je na Rue des Saussaies.

- Dopasowujesz elementy układanki?

- Potrzebuję więcej kawałków. Być może uzyskam je po wieczornej rozmowie z Jane Warner. Spróbuję też skontaktować się z nieuchwytną Sereną Cavendish. Ona też musi gdzieś tu pasować.

Pierwsi skręcili w ulicę prowadzącą w stronę "Ritza". Newman i Burgoyne szli za nimi. Newman nagle obejrzał się i zatrzymał. Jego prawa ręka zniknęła za pazuchą deszczowca i spoczęła na kolbie Smith&Wessona. Akcja ta nie uszła uwagi Burgoynea, który również przystanął i rzucił okiem za siebie.

Dwieście metrów za nimi człapał olbrzym w ciemnym płaszczu. Jego wielką głowę porastała szczecina brązowych włosów. Doskonale pasował do opisu Goryla, który porwał Paulę w Dartmoor. Goryl zatrzymał taksówkę i odjechał w stronę Opery.

- Kim była ta góra mięsa? - zapytał Burgoyne.

- Powiem ci później. Zrównaj się z Tweedem i Paulą...

Byli blisko "Ritza", kiedy jakiś mężczyzna wyszedł z Rue Castiglione, z której przez Rue St - Honore i plac roztaczał się dobry widok na hotel. Nosił ciemny płaszcz, wełniany szalik i miał ciemne, gęste włosy. Stanął na skraju chodnika i kołysał się do przodu i w tył, jakby czekając na przerwę w ruchu.

Z rękami w kieszeniach obserwował Paulę, która z Tweedem zbliżała się do drzwi hotelu.

- Dobrze, że nie napotkaliśmy nikogo groźnego - zauważyła z ulgą w głosie.

- Może po prostu go nie rozpoznaliśmy.

17.

Wance Karnow siedział u szczytu długiego stołu w swoim apartamencie w hotelu "Crillon. Drugi koniec zajmowała tylko jedna osoba. Bancroft, jak zwykle, szczerzył zęby. Jego tłuste ręce spoczywały na blacie.

- Co jest? Masz dla mnie robotę, szefie?

- Tak. Tweed siedzi w "Ritzu". Czeka, aż coś się wydarzy, jak sądzę. Nie przypuszczam, żeby ten Goslar był w Paryżu. Chcę, żeby Tweed i spółka w końcu się ruszyli. Wtedy za nimi podążę.

- Jak ich do tego zmusić?

- Masz śmiertelnie wystraszyć Paulę Grey. Myślę, że to może zadziałać. Jedyny problem w tym, że może cię rozpoznać - widziała cię w barze w "Ritzu".

- Mogę skorzystać z łazienki?

- Byle szybko.

Karnow miał twarz pozbawioną wyrazu, usta zaciśnięte w cienką linię. W amerykańskiej ambasadzie odebrał telefon z Białego Domu. Doradca, którego tymczasowo zostawił na swoim miejscu, poinformował go, że prezydent chce mieć raport o postępach. Na wczoraj. Karnow zapewnił, że spodziewa się postępów już niedługo - i teraz potrzebował czegoś, co zdjęłoby mu z głowy Gabinet Owalny. Myślał kwaśno o tej rozmowie, kiedy Bancroft, który zniknął z wielką torbą na zakupy, wyłonił się z łazienki. Karnow wytrzeszczył oczy.

Bancroft nosił teraz ciemnoniebieski francuski płaszcz przeciwdeszczowy, beret i wielkie okulary w rogowych oprawkach ze zwykłymi szkłami. Usiadł naprzeciwko Karnowa i wetknął w zęby cygaro. Zacisnął grube wargi tak mocno, że zwykle pucołowate policzki zapadły się głęboko.

- Nieźle. Całkiem nieźle - pochwalił Karnow. Zawsze był oszczędny w wyrażaniu aprobaty. Prawda była taka, że nie poznałby Bancrofta, gdyby spotkał go na ulicy. Wyprostował się na krześle i wbił oczy w swojego zastępcę. - Śledź ją - odezwał się w końcu. - Zaczekaj na okazję, a potem napędź jej strachu. Potrząśnij nią trochę.

- Chcesz powiedzieć... - Bancroft pochylił się z łakomym błyskiem w oku - że mam z nią iść na całość?

- Niech cię diabli, nie - wybuchnął Karnow. - I żeby nie wylądowała w szpitalu. Tylko spróbuj, a nigdy nie pozbędę się Tweeda. Nie podda się, dopóki z nami nie skończy.

- Przejmujesz się nim? - zapytał cicho Bancroft, szczerząc zęby.

- Pewnie, że nie. I zetrzyj ten wredny uśmiech z pyska.

W rzeczywistości Karnow obawiał się Tweeda. Po pierwsze, Dillon powiedział, że Tweed jest najlepszy. Po drugie, on sam był dobry w ocenianiu ludzi. Zachowanie Tweeda, kiedy widział go w barze w "Ritzu", wzbudziło w nim zaniepokojenie i cień podziwu. Pod pozornym spokojem i pogodą wykrył aurę siły, niewyczerpane zasoby wytrzymałości. Nie przyznałby się nikomu, ale nie miał najmniejszego zamiaru doprowadzać do otwartej konfrontacji z tym człowiekiem.

- Lepiej uważaj - poradził. - Tylko ją nastrasz. - Pochylił się ku zastępcy. - Bancroft, rozumiesz?

- Dokładnie. To sucha robota - ale sprawię, że będzie chciała wyjechać z Paryża. Miejmy nadzieję, że Tweed wyrazi zgodę. Wtedy ruszymy za nimi.

* * *

Tweed zatrzymał się po przejściu paru kroków. W holu hotelu zobaczył wysokiego mężczyznę o agresywnym sposobie bycia. Jarvis Bate. Pełniący obowiązki szefa Wydziału Specjalnego w Londynie.

- O nie. Tylko nie on - szepnęła Paula.

- Tweed, stary przyjacielu. Co za przyjemność znowu cię widzieć.

Bate wyciągnął rękę. Tweed zignorował zapędy niespodziewanego przybysza, który błysnął wilczym uśmiechem. Prawdopodobnie tylko tak potrafił się uśmiechać.

- Za mną - rozkazał Tweed. - Tam możemy porozmawiać. Paula, chodź z nami.

Paula zobaczyła, że Bate skrzywił się na te słowa. Odniosła wrażenie, że uważa kobiety za podrzędny gatunek. Nie był nawet na tyle uprzejmy, żeby okazać, iż zauważa jej obecność. Poszła za Tweedem, a Bate za nimi. Tweed pokonał parę stopni i wszedł do przylegającej do holu pustej salki. Usiadł na kanapie, poklepał tapicerkę, dając znak Pauli, żeby zajęła miejsce obok niego.

Bate ustawił przed kanapą wysokie krzesło, więc gdy usiadł, mógł patrzeć na nich z góry.

- Skąd pan wiedział, że tu jesteśmy? - zapytał Tweed.

- Czysty zbieg okoliczności.

- Zbieg okoliczności, akurat. To był mężczyzna czy kobieta na pokładzie naszego samolotu z Heathrow? Myślę, że kobieta. Zatrzymała taksówkę na Madeleine, pojechała za jednym z moich ludzi.

- Musimy rozmawiać w obecności młodszego członka pańskiego zespołu? Dyskrecja, Tweed. Chodzi o kwestie polityczne, które sięgają prosto na samą górę.

- Tak się składa, że ona jest jednym z najstarszych stażem członków mojego zespołu. Zostanie. Inaczej rozmowa zakończy się już teraz.

- Pomyślałem tylko, że skoro jest pan prawie najważniejszą osobą w SIS...

- Wykrzycz pan to z dachu.

Bate przełknął ślinę, poprawił jedwabną chusteczkę wystającą z kieszonki.

- Przepraszam - powiedział nieco ciszej. - Postąpiłem trochę niewłaściwie.

- Po co pan tu przyjechał?

- Cóż... - Bate pochylił się, ściszył głos. - Zakładam, że był pan w Appledore na północ od Devon.

- Sześć czy siedem dni temu. - Tweed zakreślił ręką szerokie koło. - Pokręciłem się tu i ówdzie, gdy miałem wolny dzień. Uznałem to miejsce za raczej nudne, więc wyniosłem się mniej więcej po godzinie.

- Nawiązuje do artykułu, który ukazał się w "Daily Nation". Autorstwa niejakiego Sama Sneeda, o ile dobrze pamiętam. Harrington, minister bezpieczeństwa, jest ogromnie zaniepokojony tym, co tam zaszło - kiedy na brzeg wypłynął martwy rybak i ławice zdechłych ryb.

- Nie pracuję dla Harringtona. Pan tak. Bez dalszych komentarzy, Bate.

- Dokładnie - zaczął Bate z uśmiechem - Jarvis Bate. Jarvis. Z pewnością możemy zwracać się do siebie po imieniu.

- Nie mamy o czym rozmawiać. - Tweed podniósł się.

- Nie możesz zostawić mnie tak po prostu - burknął Bate.

- Mam parę spraw do załatwienia. Gdzie się pan zatrzymał?

- W hoteliku przy Rue St - Honore. - Skrzywił usta w szyderczym grymasie. - My nie mamy takich funduszy...

Urwał. Tweed i Paula schodzili już po schodach do głównego holu. Podeszli do recepcji. W fotelu przy schodach po drugiej stronie siedział drobny mężczyzna o lisiej aparycji. Wbijał oczy w dywan i pilnował się, żeby na nich nie spojrzeć.

- Zauważyłaś tego człowieczka w fotelu? - zapytała szeptem Paula. - Pomagier Batea, ten mały lizus, którego przyprowadził na Park Crescent. Założę się, że strzygł uszami, żeby usłyszeć naszą rozmowę.

- Tak, widziałem go. - Zabrali klucze. - Chodźmy do mojego pokoju. Mamy mnóstwo rzeczy do przemyślenia...

- Konkurencja się powiększyła. - Tweed napił się kawy zamówionej przez Paulę. Odstawił filiżankę, zaczął odliczać na palcach. - Po pierwsze, Amerykanie, którzy mogą - ale nie muszą - zostać zneutralizowani przez Lasallea. Następnie francuskie służby bezpieczeństwa, które mogą - ale nie muszą skierować uwagę na jankesów. Dalej, na domiar złego, mamy Batea i jego specjalną bandę. Jestem pewien, że Bate ma z sobą cały zespół. Nie tylko Mervyna Leeka.

- A my chcemy skoncentrować się na Goslarze.

- Co też uczynimy. Ale gdy tylko będziesz mogła, uprzedź wszystkich, że na scenie pojawił się pan Jarvis Bate. Teraz muszę skontaktować się z Lasalleem i poprosić go o analizę żółtych włosów z mieszkania madame Markov. Newman wsunął mi do kieszeni torebkę, gdy tylko wyszliśmy. Mogłabyś znaleźć Henryego Butlera, żebym mógł ją mu przekazać...

Zadzwonił do Lasallea. Gdy tylko wspomniał o Żółtym Człowieku, Francuz zgodził się na współpracę. Paula przyprowadziła Butlera, zorientowała go w sytuacji i dała mu foliową torebkę ze znalezionymi włosami. Butler od razu popędził do Lasallea. Zaraz po jego wyjściu zadzwonił telefon. Tweed przysiadł na chwilę na skraju szerokiego łóżka. Wiedział, że krótki spacer po pokoju pomoże mu myśleć. Paula przykryła ręką mikrofon i zawołała:

- To on.

Tweed odebrał z drugiego aparatu, podczas gdy Paula słuchała ze swojego. Zdążył usłyszeć ostatnie, wypowiedziane po angielsku słowa:

- ... ważna wiadomość dla pana. Proszę zaczekać.

Na uruchomienie magnetofonu, dodał w myślach Tweed. Usłyszał zgrzytliwy głos Goslara.

- Jak sądzę, Tweed, nie zajedziesz zbyt daleko ze swoją misją. Kręcisz się w kółko. Pomyślałem, że możesz być wdzięczny za cynk. Aniseed. Powtarzam, Aniseed. Powodzenia.

Tweed odłożył słuchawkę, gdy nagranie dobiegło końca. Odwrócił się, żeby spojrzeć na Paulę.

- Aniseed. Brzmi podobnie do Annecy. Nazwę tę podał, za jednym z członków ekipy opróżniającej biurowiec, strażnik z La Defense.

- A może to pułapka?

- Wejdziemy w nią - po przedsięwzięciu środków ostrożności. Musimy przedyskutować to z Marlerem. Dziś wieczór jesz kolację z Burgoyneem. Jutro wyjeżdżamy z Paryża na południe.

Przestał mówić, bo ktoś zapukał do drzwi. Paula uchyliła je ostrożnie, potem otworzyła szerzej. Burgoyne, w płaszczu narzuconym na ramię, powitał ich uśmiechem.

- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam? Kręciłem się na piechotę po terenie i z chęcią trochę odsapnę. Pewnie nie macie nic do picia?

- Mamy - odparła Paula, biorąc jego płaszcz i wskazując mu fotel.

Tweed obserwował ich z rozbawieniem. Ci dwoje błyskawicznie znaleźli wspólny język. Paula wyjęła butelkę wódki, szklankę i lód. Burgoyne usadowił się wygodnie i uśmiechnął się do niej szeroko.

- W dziesiątkę. Masz tajny barek?

- Nie. Kelner przyniósł to z kawą. Myślę, że butelka miała trafić do kogoś innego, ale nie wypuściłam jej z rąk. Wyłącznie na wszelki wypadek.

- Mocniejszą proszę. - Podniósł napełnioną przez nią szklaneczkę. - Na zdrowie! I na pohybel naszym wrogom.

Podczas gdy gawędzili, Tweed zadzwonił do Moniki. Zgłosiła się po pierwszym sygnale.

- Tweed, dobrze, że się odezwałeś...

- Dzwonię z pokoju w "Ritzu" - uprzedził.

- Rozumiem. Saafeld nie dał znaku życia, więc nie ma przełomu. Poza tym, spece rozpracowujący to dziwne nagranie do niczego nie doszli. Przykro mi, to wszystkie wiadomości. I żadna nie jest dobra.

- Nie przejmuj się. Moniko, być może za parę dni wyjedziemy z Paryża. Skontaktuję się z tobą z nowego miejsca pobytu. Miło było usłyszeć twój głos...

- Coś się stało? - zapytała Paula.

- Żadnych wieści od Saafelda. Spece nie zdołali wydobyć prawdziwego głosu Goslara.

Rozległo się pukanie do drzwi. Paula wpuściła Newmana, rześkiego, jakby zaczynał nowy dzień. Człowiek nie do zdarcia, pomyślał Tweed. Newman skinął głową Burgoyneowi i usiadł w fotelu.

- Schodzimy sobie z drogi. Uznałem, że łatwiej będzie dopaść tę hienę na własną rękę - to znaczy, na twoją i Pauli.

- Rozsądnie z twojej strony.

- Cóż, nie sądzę, żeby Goslar kiedykolwiek wrócił do mieszkania madame Markov - mruknął z zadumą Newman. - Obserwowanie budynku nie miałoby sensu. Ostatecznie..

- Madame Markov! - Tweed skoczył na nogi i złapał płaszcz. - Powinienem o niej pomyśleć. Mój Boże! Mam nadzieję, że nie jest za późno. Wracamy tam, natychmiast.

Po wyjściu z hotelu ruszył niemal biegiem. Był blisko zakrętu, kiedy dopędziła go Paula.

- O co chodzi?

- W Bogu nadzieja, że nie zabiłem nikogo innego...

18.

Burgoyne wyprzedził ich, gdy pędzili boczną ulicą, znowu sadząc tygrysie susy. Zatrzymał się u stóp schodów prowadzących do mieszkania madame Markov i zaczekał na pozostałych. Tweed przystanął przy nim, a Paula i Newman, którzy chronili tyły, stanęli za nimi.

- Drzwi są nadal uchylone - zauważył Tweed. - Jestem pewien, iż madame Markov zawsze dba, żeby były zamknięte. Musimy zachować ostrożność. Wewnątrz może być Żółty Człowiek.

Burgoyne skoczył na schody, chowając pistolet pod swetrem polo - Tweed jako jedyny założył płaszcz przed wyjściem. Newman, ze Smith&Wessonem w dłoni, ruszył za Burgoyneem, który delikatnie pchnął drzwi. Newman wiedział, dlaczego otworzył je na całą szerokość, aż stuknęły o ścianę - na wypadek, gdyby ktoś się za nimi ukrywał. Były oficer wywiadu znał się na rzeczy.

Hol był pusty. Podczas gdy Burgoyne i Newman ruszyli po krętych schodach, Tweed powoli nacisnął klamkę jedynych drzwi w holu. Był pewien, że za nimi znajduje się pokój gościnny madame Markov. Paula stała z Browningiem w pogotowiu.

- Zamknięte - powiedział. - Zamknęła je, zanim poszła obejrzeć mieszkanie, w którym byliśmy. Idziemy na górę.

- Ja pierwsza...

- Nie.

- W takim razie weź mojego Brawninga.

Aby ją uspokoić, Tweed wziął pistolet, sprawdził go odruchowo i ruszył po schodach. Drzwi mieszkania na trzecim piętrze stały otworem. Paula minęła go, weszła do pokoju. Zamarła.

- O nie!

Newman odwrócił się, złapał ją za ramiona, wyprowadził na podest. Mimo to miała dość czasu, żeby rozejrzeć się po wnętrzu. Łóżko było opuszczone. Na nim leżało ciało madame Markov, na plecach, z poduszką na głowie i szyi. Newman puścił Paulę, lecz nadal tarasował wejście do pokoju.

- Została uduszona - wykrztusiła. - Ale skąd ta krew? Poduszka jest cała czerwona.

- Zostań z nią - rozkazał Tweed.

Wszedł do mieszkania. Poza łóżkiem wszystko wyglądało tak, jak zostawili. Burgoyne miał ponurą minę. Złapał Tweeda za ramię, podprowadził do stolika, przy którym ten kilka godzin temu odgrywał swoją pantomimę.

- Jest w metalowym koszu na śmieci - powiedział.

Tweed przeszedł na drugą stronę stołu. W metalowym koszu leżała głowa madame Markov, z otwartymi oczami. Włosy były zmierzwione. Zabójca złapał głowę za włosy, żeby umieścić ją w koszu. Wszędzie była krew. Tweed odwrócił się. Teraz zobaczył plamy krwi prowadzące od łóżka do kosza.

- Niczego nie dotykać. Nie jesteśmy ciekawi, co kryje się pod poduszką. Już wiemy. Chodźmy stąd, szybko.

Na podeście Newman zaproponował Pauli, że pomoże jej zejść.

- Nie potrzebuję żadnej cholernej pomocy - wybuchła. - Jeszcze nie jestem staruszką. I nie musisz mi mówić o odciskach palców. Mam rękawiczki.

Newman zachował milczenie, gdy pewnym krokiem, jedną ręką przytrzymując się poręczy, ruszyła na dół. Z holu wyszła prosto na ulicę. Tweed wyskoczył za nią, rozglądając się w prawo i w lewo. Ulica była wyludniona.

- Do hotelu.

Paula bez słowa ruszyła obok niego. Newman szedł za nimi, a Burgoyne z przodu. Po drodze zerkał na mijane okna. Tweed zrozumiał, że sprawdza, czy nie obserwował ich jakiś wścibski sąsiad.

- Już w porządku - powiedziała Paula, gdy wyszli na szeroką arterię.

Burgoyne zwolnił kroku, żeby porozmawiać z Tweedem. Nie uśmiechał się.

- Pokręcę się tu trochę, mając oko na wszystko. W pobliżu Opery jest sklepik, w którym kupię sobie gazetę. To dobra przykrywka. Niedługo wrócę.

- No to na razie - mruknął Tweed dziwnym tonem.

Paula popatrzyła na niego uważnie - wyglądał jak człowiek pogrążony w transie. Twarz miał szarą jak popiół. Wzięła go pod rękę, uścisnęła jego ramię.

- Dobrze się czujesz?

- Oczywiście.

Newman usłyszał tę wymianę zdań. Zrównał się z nimi, zerknął na Tweeda i szybko odwrócił wzrok. Nie odzywał się do samego wejścia hotelu.

- Pójdę do siebie, muszę się odświeżyć. Może wezmę prysznic. Zajrzę do was później.

- Wezmę klucze - zaofiarowała się Paula, gdy weszli do holu.

Gdy wracała z kluczami, po jej twarzy przemknął wyraz wściekłości. Tweeda zatrzymał wysoki mężczyzna o wilczym uśmiechu. Bate. Usłyszała krótką rozmowę.

- Tweed, drogi kolego. Po prostu muszę zadać ci parę pytań. To sprawa urzędowa, jeśli wolno mi przypomnieć. W barze dostaniemy przekąskę i drinka.

- Idź do diabła, Bate - warknął Tweed. - Razem ze swoimi głupimi pytaniami!

- Szybko spławiłeś tę hienę - powiedziała z uśmiechem Paula, gdy weszli do pokoju Tweeda i zamknęli drzwi na klucz.

- Bate nie jest mi potrzebny do szczęścia. A zwłaszcza nie teraz.

- Wstrząsnęła tobą śmierć madame Markov. Nie mogłeś jej zapobiec.

- Mogłem, gdybym zachował przytomność umysłu. Wystarczyło poprosić Lasallea o przysłanie ochrony...

- Najprawdopodobniej nie zgodziłaby się, żeby ktoś plątał się po jej domu.

- Człowiek w cywilnym ubraniu mógłby stać na zewnątrz.

- Tweed, przestań. Kiedy wyszliśmy z hotelu, powiedziałeś, że masz nadzieję, że nie zabiłeś nikogo innego. Nikogo nie zabiłeś.

- A Vallade?

- I tak by zginął, nawet gdybyśmy nie przyszli do jego sklepu. Powiedziałeś, że Goslar znów zabił posłańca - wyłącznie dlatego, że posłużył się swoim nazwiskiem, kiedy zamawiał tę książkę o żółwiach...

- Powinienem był pomyśleć o jeszcze jednej osobie - zawołał Tweed. - Proś Boga, aby nie było za późno.

Przysiadł na skraju łóżka. Złapał telefon i wystukał z pamięci numer Roya Buchanana w Yardzie. Paula przyglądała mu się z niepokojem.

- Roy? Chwała Bogu. Tu Tweed, dzwonię z "Ritza" w Paryżu. Myślę, że pani Sneed, siostrze Sama Sneeda z Appledore, może grozić śmiertelne niebezpieczeństwo. Wierz mi na słowo. Mógłbyś skontaktować się z inspektorem... Crakeem, prawda? - i poprosić o niezwłoczne sprawdzenie, czy jest bezpieczna? Powiedz mu, żeby natychmiast przewiózł ją w miejsce oddalone o wiele kilometrów. Może ma krewnych albo przyjaciół w West Country. Nie może zostać w tym domu ani chwili dłużej niż to konieczne. Oddzwonisz, kiedy zorientujesz się w sytuacji? Podam ci numer pokoju i telefonu...

- Załatwię to od razu. Zadzwonię.

Buchanan rozłączył się, zanim Tweed zdążył odłożyć słuchawkę. Pauli od dłuższego czasu chodziło coś po głowie. Postanowiła powiedzieć to Tweedowi, żeby oderwać go od rozmyślań o śmierci madame Markov.

- Pomyślisz, że zwariowałam, ale zastanawiałam się nad czymś i chyba powinnam o tym powiedzieć. - Zamilkła na chwilę. - Co wiesz o pochodzeniu i przeszłości Batea?

- Niewiele. Wiem tylko to, co powiedział mi Howard. Bate pracuje dla Wydziału Specjalnego zaledwie od dwóch lat. Szybko awansował na obecne stanowisko. Wspinał się po plecach innych. Wcześniej pracował dla jakiejś międzynarodowej organizacji ochroniarskiej. Przypuszczam, że to pomogło mu otrzymać pracę u Pardoe, szefa zespołu, który obecnie przebywa na urlopie. Słyszałem, że wcześniej Bate pracował głównie w Stanach. Trzyma się z daleka od Głównej Kwatery Wydziału Specjalnego, dużo podróżuje. To wszystko.

- Niewiele - stwierdziła Paula. - Bate. Bate - powtórzyła.

Parę minut później zadzwonił ze Stanów Cord Dillon.

- Jestem w hotelu - uprzedził szybko Tweed. - Miło cię słyszeć. Jak mnie znalazłeś?

- Zadzwoniłem do Howarda. Podyskutowaliśmy na temat, który w tej chwili interesuje cię najbardziej. - Tweed wiedział, że chodzi o Goslara. - Postanowiłem przejrzeć stare akta. Może chciałbyś wiedzieć, że obiekt spędził parę lat w Wielkiej Brytanii.

- Rozumiem. Wiesz, co robił?

- Tak. Zawiadywał przynoszącą duże zyski organizacją ochroniarską w Niemczech. Oczywiście, brak opisu. To znaczy, opisu obiektu. Przypuszczam, że to jakiś wybieg podatkowy - posiadanie firmy za granicą i mieszkanie w Wielkiej Brytanii.

- Kiedy to było?

- Brak informacji.

- Zmieniając temat, słyszałeś kiedy o Jarvisie Bate?

- To szczwany lis. Raz go spotkałem. Jego metoda polegała na kadzeniu, co doprowadzało niektórych do białej gorączki. "Wy, Amerykanie, jesteście cudowni. Zasługujecie na to, żeby rządzić światem. Co za dynamizm! Jaka znajomość rzeczy i operatywność!" I tak dalej, i tak dalej. Takie peany uciszały najgorsze burze. Miał w garści ważne, wpływowe osoby.

- Gdzie mieszkał?

- W New Jersey. Tylko że rzadko tam bywał. Latał z miejsca na miejsce jak jakiś cholerny moskit. Znikał z powierzchni ziemi na długie okresy. Uważałem go za kanciarza.

- Dziękuję. Intrygujące informacje.

- Do usług. Coś jeszcze?

- To wszystko.

W typowo amerykański sposób Dillon nagle zakończył rozmowę. Tweed popatrzył na Paulę, która odłożyła słuchawkę drugiego aparatu.

- Miałam nadzieję, że nie będziesz miał nic przeciwko. Słuchałam.

- Cieszę się.

- Wyglądasz na zmęczonego. Ile spałeś zeszłej nocy?

- Niewiele. Kręciłem się po pokoju, przypominając sobie wszystko, co się stało, próbując powiązać fakty, ale nie potrafiłem nic dopasować. Z przyjemnością wypiłbym drinka.

- Może być wódka?

- Brzmi kusząco. Zrób słabego.

Wstał z łóżka i w tej samej chwili zadzwonił telefon. Oboje jednocześnie podnieśli słuchawki.

- Słucham? - zgłosił się Tweed.

- Mówi Roy. Wszystko załatwione. Mieliśmy szczęście. Crake zadzwonił z wiadomością, że wysłał wóz patrolowy pod dom pani Sneed. Nic jej nie jest. Zgodziła się wyjechać do ciotki. Crake powiedział, że już się pakuje. Zabierze ją nie oznakowany wóz z ludźmi po cywilnemu. Jeden jest z nią w jej domu.

- Co za ulga. Nie wiem, jak ci dziękować.

- Nawet nie próbuj.

Tweed przeniósł się z łóżka na fotel. Paula przyrządziła mu drinka.

- Proszę. Nie musisz martwić się o panią Sneed. I, przy okazji, Hazardzista powiedział mi, że nie mógł załatwić przyzwoitego stolika u "Maxima". Prawie wszystkie są zarezerwowane. Zabierze mnie do "Sandoliniego". Nowy lokal, powiedział. Potem zachichotał. Co najmniej od paru lat, jak słyszałam.

Tweed skosztował drinka.

- Gdzie to jest?

- Kawałek w bok od Rue St - Honore. Wyjeżdżamy stąd taksówką piętnaście po ósmej, na miejscu jesteśmy o wpół do dziewiątej.

- Masz okazję oderwać się od tego wszystkiego. Baw się dobrze.

- Taką mam nadzieję. Hazardzista jest zabawny. Kiedy dopijesz drinka, mógłbyś się przespać.

- Niedługo przyjdzie Jane Warner.

- Nie przed siódmą. Nie zapomnij, że Newman ma schować się w szafie. Wierzysz w jej opowieść?

- Powiem ci, kiedy wysłucham rozdziału drugiego. Muszę też jeszcze raz zadzwonić pod numer, który dała mi Serena Cavendish. Może złapię ją przed przybyciem Jane.

- Ale musisz się przespać. Skończyłeś drinka. Skacz do łóżka, a ja wezmę prysznic i spróbuję zadecydować, którą z dwóch sukienek mam założyć. To potrwa parę godzin.

Tweed podszedł powoli do łóżka od strony szafki z telefonem. Zdjął tylko marynarkę i buty, na więcej nie miał siły. Paula zabrała marynarkę i powiesiła ją w szafie. Tweed okrył się kołdrą i usiadł na łóżku. Jeszcze nie chciał spać.

- Możesz zadzwonić do Newmana. Jeśli jest u siebie, pojawi się tu za chwilę.

- Już idzie - poinformowała go po chwili. - Śpij dobrze, masz mnóstwo czasu. Skorzystaj z niego. Nie wyglądasz zbyt dobrze. - Podeszła do łóżka, poprawiła poduszkę. - Zaczekam, żeby wpuścić Newmana.

Newman pojawił się po paru minutach. Paula zmarszczyła brwi, dała mu znak oczami, że Tweed jest wykończony, potem wyszła. Newman, wykąpany i ogolony - jego pierwszym wysiłkiem była poranna bieganina - rozegrał to delikatnie.

- Co mogę dla pana zrobić, sir?

- Sir? Nie wiedziałem, że moje nazwisko pojawiło się na Noworocznej Liście Honorowej.

- Przyjąłbyś, gdyby zaproponowali ci tytuł?

- Nie. To nie w moim stylu. Bob, Paula powiedziała ci, że Jane Warner przyjdzie do mnie o siódmej na drugie spotkanie?

- Tak. Nie podoba mi się to - ani jej łzawa historia. Jest dziewczyną Karnowa.

- Możliwe. Paula schowała się w szafie, gdy Jane była tu poprzednio. Mógłbyś zrobić to samo? Paula nalega.

- I dobrze. - Newman podszedł do szafy, odsunął ubrania na bok i po chwili zamknął drzwi. - Jestem większy od Pauli. Nie da rady. Pozostaje łazienka.

- A jak zechce z niej skorzystać?

- Powiesz, że jest nieczynna, że kierownictwo hotelu ma przysłać kogoś, kto usunie usterkę. Niech idzie na dół.

- W porządku. Zgadzam się. Poznam, czy nas nie nabiera, kiedy usłyszę, co jeszcze ma do powiedzenia. Zanim wyjdziesz, mógłbyś zadzwonić do Nielda i poprosić go, żeby do mnie przyszedł? Harryego Butlera też nie widziałem od wielu godzin.

- Bo patroluje teren na motocyklu. Powiedział mi, że zajrzał do baru, gdy tam byliście. Widział, jak Vance Karnow piorunuje cię wzrokiem. Później powiedziałem mu, kto to taki. Parę minut temu Harry wpadł zameldować, że Karnow zatrzymał się w "Crillonie".

- Harry pokrywa całkiem duży obszar. Aha, widziałeś gdzieś Batea? Przypuszczam, że towarzyszy mu nie tylko Mervyn Leek. Stawiałbym na sześcio - lub siedmioosobowy zespół.

- Widziałem dwóch na dole. Łatwo ich poznać. Amatorzy.

- Jak ich poznałeś?

- Oni zawsze noszą szare garnitury i wypolerowane czarne buty. I nie kręcą się jak normalni goście. Nietrudno ich przejrzeć. Rzucają się w oczy.

- Słyszałem, że potrafią być twardzi.

- My umiemy być twardsi. Zadzwonię do Nielda. Nie będziesz miał za złe, jeśli cię z nim zostawię? Będę miał oko na szczury Batea.

- Wyjdź, kiedy przyjdzie Nield...

Wprowadzając Nielda do pokoju Newman przyłożył palec do ust i poprosił go, żeby nie siedział dłużej niż to konieczne. Nield pokiwał głową. Po wyjściu Newmana podszedł do łóżka Tweeda, ruchem rąk zapytał: co mogę dla ciebie zrobić?

- Pete, nastąpiła zmiana planu. "Hazardzista" Burgoyne nie dostał stolika u "Maxima" i zabiera Paulę na kolację do "Sandoliniego". To gdzieś...

- Wiem, gdzie to jest. Będę tam, by w razie czego wesprzeć Burgoynea i mieć oko na Paulę. Pora ta sama? Wpół do dziewiątej? Bułka z masłem. Zarezerwuję stolik ze swojego pokoju.

- Możesz poczuć się skrępowany, gdy będziesz sam.

- Nie będę sam. Znajdę sobie jakąś sympatyczną panią do towarzystwa. Nie z ulicy, oczywiście. - Kokieteryjnie pogładził wąsik. - To nie będzie trudne. Już wychodzę. Ale co z drzwiami?

- Zamknij je od zewnątrz i zabierz klucz. Mam zapasowy w nocnej szafce. Uważaj na Paulę.

19.

- Ruszamy na wojnę - oznajmił autorytatywnym tonem Bate.

Siedział na wysokim krześle z twardym oparciem w swoim pokoju w hotelu na Rue St - Honore, który był jego tymczasową bazą. Zwracał się do czterech członków swojego zespołu, siedzących na kanapach, które w "Ritzu" nie byłyby tolerowane nawet jako meble dla personelu.

- Co to oznacza? - zapytał szczupły, prawie czterdziestoletni mężczyzna.

Miał głos człowieka należącego do "lepszej" klasy.

- Clive. - Bate urwał z błyskiem w niebieskich jak lód oczach. - Jeśli zechcesz uprzejmie wysłuchać bez przerywania, może czegoś się dowiesz.

Clive Marsh, niemal tak wysoki jak Bate, był najbardziej niezależny i samodzielny w zespole. Teraz poprawił krawat, wbił oczy w szefa i podniósł brwi. Bate mógł sobie być jego zwierzchnikiem, ale on i tak wiedział, że wejdzie mu w słowo, ilekroć uzna to za stosowne.

- Damy odczuć Tweedowi, że tu jesteśmy - podjął Bate. - Wywrzemy na niego nacisk. W tej chwili Leek i Prendergast zajmują strategiczne stanowiska w "Ritzu", obaj uzbrojeni są w telefony komórkowe. Dzięki nim będą mogli natychmiast nas powiadomić, gdy tylko Tweed i jego spółka wykonają jakiś ruch.

- A co potem? - nie wytrzymał Clive.

- Mamy sześć samochodów, więc problem z transportem odpada - zagrzmiał Bate, jak gdyby nie usłyszał pytania. - Wywnioskowałem, że Tweed ruszy albo na wschód do Niemiec albo na południe do Prowansji - i być może gdzieś dalej. Będziecie przejmować go kolejno. W ten sposób nie pozna, że jest śledzony. Kapujecie?

- Pewnie - odparł Wilbur Jansen, niski, grubawy mężczyzna z najeżonymi wąsami. - Pewnie - powtórzył przymilnie.

- Leek z jakiegoś paryskiego źródła, o którym wolę nie wiedzieć, uzyskał broń. Wszyscy jesteście uzbrojeni. Ale nie życzę sobie, żebyście angażowali się w strzelaninę, dopóki nie okaże się to nieuniknione.

- A kiedy się okaże? - Clive stłumił ziewnięcie.

- Mój Boże! Czasami myślę, że jesteś ciut nierozgarnięty. Jeśli - albo kiedy - zaczną strzelać do nas pierwsi.

- Dobrze wiedzieć. A czy taka strzelanina nie wzbudzi obiekcji kogoś z naszego rządu?

- Przerwij mi jeszcze raz - warknął wściekle Bate - a odeślę cię do domu.

Wiedział, że nie mógłby tego zrobić. Na nieszczęście Clive Marsh był jego najlepszym i najbardziej niezawodnym agentem. Spiorunował go wzrokiem. Clive znów poprawił krawat. Wszyscy nosili szare garnitury i błyszczące czarne buty.

- Za parę minut zostawię was samych - poinformował Bate. - Dowodzenie przejmie Mervyn Leek. Macie wykonywać jego rozkazy. On będzie ze mną w bliskim kontakcie. Być może przez jakiś czas nie dam znaku życia, ale, powtarzam, pod moją nieobecność Leek kieruje przedstawieniem. Żaden z was nie opuści tego hotelu bez wyraźnego polecenia Leeka. Jecie tutaj, śpicie tutaj, nie ruszacie się z miejsca. Zrozumiano?

- Pewnie - powiedział grubasek Wilbur Jansen. - Zrozumiano.

- W takim razie wracać do swoich pokojów - rozkazał Bate.

Wstał i założył płaszcz z wielbłądziej wełny. Gdy wyszli, wyjął z szafy spakowaną walizkę. Wrócił do biurka, wypisał czek i podał go księgowemu.

- Wystarczy na pokrycie kosztów. Gdyby wydatki okazały się wyższe, mój współpracownik Mervyn Leek uzupełni niedobór. Gdy tylko portier sprowadzi pod drzwi mój wóz...

* * *

Paula zapukała i weszła do pokoju Tweeda. I zrobiła duże oczy. Tweed był kompletnie ubrany, jego oczy i ruchy świadczyły o doskonałej formie. Już raz widziała taką przemianę. Nie było w nim śladu zmęczenia, emanował niespożytą energią.

- Newman będzie tu lada chwila - powiedział z ożywieniem.

Usłyszeli pukanie do drzwi. Paula wpuściła Newmana. Tweed wstał i splótł ręce za plecami.

- Te dwa szczury, podwładni Batea, nadal są tutaj?

- Tak, siedzą w holu, skąd mają oko na windę i wyjście.

- Mają stąd zniknąć. Jest Pete Nield? To dobrze. Zajmijcie obaj miejsca naprzeciwko nich, jak najbliżej. Siedźcie i patrzcie na nich. Bez chwili przerwy. Niech poczują się nieswojo. To prosta zagrywka, którą już stosowaliśmy.

- Idę.

- Zaczekaj, czy Bate nadal plącze się na dole?

- Nie. Zniknął jakiś czas temu. Nic nie wskazuje, że wróci.

- Interesujące. Zacznijcie pojedynek na spojrzenia. Jest gdzieś Burgoyne? Doskonale. Poproś go, żeby przyszedł tu natychmiast.

Paula uśmiechnęła się, gdy Newman wyszedł. Przysiadła na rzeźbionym krześle, poprawiła spódniczkę, którą założyła zamiast getrów.

- Podjąłeś decyzję. Nagle wszystko się ruszyło.

- Nie mogę tkwić tu do końca świata. Goslar może być setki kilometrów stąd. I zapewne jest.

Paula zerwała się, gdy ktoś zapukał do drzwi. Burgoyne wmaszerował do pokoju, uśmiechnął się do niej i popatrzył na Tweeda.

- Odżyłeś. Od startu z Heathrow nie widziałem cię w lepszej formie.

- Hazardzisto, moim zdaniem powinniśmy ruszyć do Annecy. Rozmawiałem z Marlerem, który szykuje się do szybkiego wyjazdu. W środku nocy.

- Mógłbym coś zaproponować? - zapytał Burgoyne, krzyżując ręce na piersiach.

- Proszę.

- Myślę, że powinienem jechać przed wami...

Urwał, bo zadzwonił telefon. Tweed, który krążył niespokojnie po pokoju, podniósł słuchawkę.

- Słucham?

- Mówi Serena. Pewnie mnie zastrzelisz. Strasznie mi przykro, ale nie mogę spotkać się z tobą dzisiejszego popołudnia. Coś mi wyskoczyło i muszę to załatwić. Mogłabym przyjść jutro o czwartej po południu? Muszę się z tobą zobaczyć. Mam coś ważnego do powiedzenia, ale nie przez telefon. Dasz radę?

- Tak. Ale ty też się postaraj.

Odłożył słuchawkę. Przysunął krzesło blisko kanapy, na której siedział Burgoyne.

- Co mówiłeś?

- Że powinienem wyruszyć przed wami, oczywiście po kolacji, na którą idziemy z Paulą. Chciałbym sprawdzić trasę, jaką wybierzesz.

- Dlaczego?

- Aby wykryć ewentualną zasadzkę. Sprawdzę miejsca, w których mogłyby zaczaić się zbiry Goslara.

Paula, siedząca za plecami Burgoynea, pokiwała głową i bezgłośnie wypowiedziała słowo "tak".

- To mogłoby być rozsądne - przyznał Tweed po chwili zastanowienia.

- Jak będziecie jechać?

- Najpierw do Genewy, następnie za granicę, do Annecy. Znasz ten teren?

- Tak. Nie tak dawno temu wykonywałem dodatkową robotę dla Ministerstwa Obrony. Jechałem do Aix-en-Provence. Szukałem pewnego arabskiego agenta. Znalazłem go.

- Araba? - zdumiała się Paula.

- Robota wykonana, więc mogę ci powiedzieć. W Aix mieszkał pewien skryba, Arab. Zajmował domek, w którym prowadził interesy. W mieście przebywa - albo przebywało - wielu uchodźców z Afryki Północnej. Mówili tylko po arabsku i często chcieli wysłać list do swoich krewnych w Algierze, Tunisie czy Bóg wie gdzie jeszcze. Nie umieli pisać. Mówili skrybie, co chcą przekazać rodzinie, i on pisał za nich listy. Ale to nie jego szukałem.

- Annecy leży bardziej na północ - zauważył Tweed.

- Znam to miejsce. Co mam robić?

- Pojedziesz w nocy. Mniejszy ruch. Zgadzam się. Jak będziemy się kontaktować?

- Mam komórkę.

Burgoyne zapisał numer na kartce i podał ją Tweedowi.

- Możesz dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Jeśli natknę się na coś podejrzanego, skontaktuję się z wami. Marler uważa, że to dobry pomysł. Mam numer jego telefonu komórkowego. A teraz pójdę się spakować, żeby być gotowym do szybkiego wyjazdu. Oczywiście, po bezpiecznym odstawieniu Pauli...

Po wyjściu Burgoynea Tweed podjął spacer po pokoju. Pochylił głowę, pogrążony w głębokiej zadumie.

- To dobry pomysł - oznajmił w końcu. - Paula, skąd taka gorąca aprobata?

- Hazardzista jest przyzwyczajony do działania w pojedynkę. Do skradania się po pustyni. Będzie naszą gwarancją bezpieczeństwa...

Podeszła do drzwi, bo ktoś zapukał. Był to Marler, który natychmiast po wejściu przemierzył pokój i oparł się o ścianę.

- Burgoyne chce wyruszyć przed nami dziś w nocy. Uznałem to za rozsądne posunięcie.

- Tylko że - zaczął Tweed - wyjedziemy dopiero jutro w nocy. - Popatrzył na Paulę. - Dzwoniła Serena. Może przyjść dopiero jutro o czwartej po południu. To nas opóźni, ale chciałbym usłyszeć, co ma do powiedzenia. Była blisko Goslara, kiedy zatrudnił ją do sfotografowania okolic Appledore na dwa tygodnie przed zatruciem morza.

- "Blisko" to niejednoznaczne słowo - zauważyła Paula.

- Ty każdego podejrzewasz.

- Do tego mnie wyszkoliłeś. Może zamiast rzucać uwagi pod moim adresem, powiesz Marlerowi o trasie?

- Właśnie miałem to zrobić. Marler, jedziemy przez Genewę, potem przez granicę do Annecy.

- Czemu przez Genewę? - zapytał Marler.

- Żeby coś sprawdzić. Nie wyglądasz na uszczęśliwionego.

- Tylko się zastanawiam. W drodze z Genewy będziemy przejeżdżać przez szwajcarski punkt graniczny. W porządku, nie mam zastrzeżeń. Potem kontrola francuska. Trzeba będzie uważać na nasz arsenał. Jakoś to załatwię. Wynająłem trzeci samochód.

- Po co?

- Pojedziemy do Annecy kawalkadą. Jeszcze zanim Burgoyne wysunął swoją propozycję, martwiłem się, że możemy wjechać prosto w zasadzkę. Jeśli wróg zamyśla zrobić nam taką niespodziankę, to przyjmie, że ty jesteś w środkowym wozie. Zamiast tego będziesz w ostatnim.

- Skoro nalegasz. - Tweed zerknął na zegarek. - Spodziewam się gościa. Chciałbym porozmawiać z nim w cztery oczy.

- A ja chciałbym dokładnie przejrzeć ten trzeci wóz...

Mniej więcej w czasie, gdy Marler wyszedł z pokoju Tweeda, na dworze zapadła ciemność. W bocznej ulicy prowadzącej od Rue St - Honore do Rue de Rivoli potężnie zbudowany mężczyzna wcisnął guzik domofonu. Obok guzika wisiała wizytówka z nazwiskiem lokatora. Serena Cavendish.

Kiedy nikt nie odpowiedział, rozejrzał się po ulicy. Ludzie mijali go żwawym krokiem. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Francuzi, zakończywszy nudną pracę, śpieszyli do domów. Już miał drugi raz nacisnąć guzik, kiedy zobaczył, że zasłona w oknie na parterze rozsunęła się na chwilę. Czekał.

Drzwi otworzyły się. Spojrzała na niego konsjerżka, wysoka chuda kobieta po sześćdziesiątce z ufarbowanymi na różowo włosami. Nie otworzyłaby drzwi, ale wokół było pełno ludzi.

- Czego pan chce? - zapytała po angielsku.

Poznała, że nieznajomy jest Anglikiem, na podstawie ubrania. Miał długi ciemny płaszcz, rękawice ze świńskiej skóry na potężnych dłoniach.

- Przyszedłem do znajomej, Sereny Cavendish. Nie odbiera domofonu.

- Nie ma jej.

- Spodziewa się mojej wizyty. Który to pokój?

- Mieszkanie numer dwa, na piętrze. Niech pan przyjdzie później...

- Mówiłem, że mnie oczekuje. Pewnie bierze kąpiel.

Wszedł do halu i odepchnął kobietę na bok. Wspinał się po schodach, gdy konsjerżka zawołała za nim po francusku. Odwrócił się, cisnął banknot przez balustradę. Kobieta podniosła sto franków. Popatrzyła w górę, ale on już zniknął za zakrętem schodów. Wzruszyła ramionami i schowała banknot do torebki ukrytej pod fartuchem.

Wielki mężczyzna szedł wąskim korytarzem na pierwszym piętrze. Zobaczył cyfrę "2" na drzwiach. Na następnych drzwiach widniała przyśrubowana trójka. Wyjął metalowy prostokącik z zębatą krawędzią, wsunął go między zamek a drewnianą futrynę. Nacisnął, niszcząc drewno, ale otwierając zamek. Wszedł do mieszkania.

Sprawdził bawialnię, małą kuchnię, łazienkę. W pewnej chwili usłyszał jakiś ruch. Obejrzał się. Za jego plecami stała wściekła konsjerżka. Stukała kościstą dłonią w zniszczoną framugę i wlepiała w niego oczy, zapamiętując jego wygląd. Nie miałaby kłopotów z podaniem jego rysopisu.

- Zapłacisz pan za zniszczenia - warknęła. - To kosztuje dużo pieniędzy. Nowy zamek. Wszystko nowe. Kim pan jest?

Podszedł do okna w bawialni, do której wchodziło się prosto z korytarza. Na dole płynął potok ludzi. Samochody, dotychczas uwięzione w korku, podejmowały dalszą jazdę. Ani śladu radiowozu. Popatrzył na kobietę, nie ruszając się z miejsca.

- Kim pan jest? - powtórzyła. - Wezwę policję.

Wyjął portfel, a z niego pięćset franków. Podniósł je w ubranej w rękawiczkę dłoni. Kobieta niezdecydowanie oblizała usta, postąpiła parę kroków w jego stronę, w stronę pieniędzy. Jedna trzecia tej sumy wystarczyłaby na pokrycie szkód.

- Oczywiście, że zapłacę - powiedział chrapliwie. - Pchnąłem drzwi trochę za mocno. Nie znam własnej siły.

Wyciągnął banknoty, a gdy ona wyciągnęła rękę, upuścił jeden na podłogę. Przeprosił. Kobieta pochyliła się szybko, a gdy się wyprostowała, zacisnął potężną dłoń na jej gardle i drugą położył na karku. Jednym szarpnięciem skręcił jej kark. Dla pewności złapał ją oburącz za szyję i ścisnął z siłą imadła.

Puścił, kiedy ciało zwiotczało. Pochylił się i podniósł dwa banknoty, które wysunęły mu się z dłoni, potem wyjął trzeci z martwych palców kobiety. Wyjrzał przez okno, ruszył do drzwi i rzucił przez ramię:

- Jestem Abel. Nie powinnaś mnie była wpuszczać.

* * *

Newman siedział w łazience, podpierając stopami dolną część niedomkniętych drzwi, kiedy Tweed wprowadził do pokoju Jane Warner. Zajęła wskazane przez niego miejsce na kanapie, on zaś usiadł naprzeciwko w fotelu. Zdjęła futro i położyła je na oparciu kanapy.

- Podać coś do picia? - zapytał cicho Tweed.

- Nie, dziękuję.

Wrażenie, jakie dana osoba wywiera podczas drugiego spotkania, często bywa silniejsze od pierwszego. Jane jest ogromnie interesującą kobietą, myślał Tweed. Wspaniałe rude włosy opadały jej na ramiona, lecz jego uwagę przyciągnął nos. Był zdecydowany, ale niezbyt wydatny, więc nie psuł doskonałej symetrii jej rysów. Jane była piękną kobietą i był pewien, że zawróciła w głowach wielu mężczyznom. Za fasadą urody wyczuwał wewnętrzną siłę.

- Zacznę od miejsca, w którym skończyłam. Od brutalnego morderstwa popełnionego na moim mężu Walcie przez Bancrofta, który wepchnął mu w usta lufę pistoletu i pociągnął za spust. Bancroft odjechał, gdy nie udało mu się wejść do domu, w którym się ukryłam. Wiedziałam, że ja też muszę jak najszybciej zniknąć. Po spakowaniu ulubionych rzeczy pojechałam - mój wóz stał w garażu - do Nowego Jorku. Opuściłam Wirginię na zawsze. Żeby nie przedłużać tej opowieści, powiem tylko, że znalazłam pracę w dużej agencji ochroniarskiej w Nowym Jorku. Pomogło mi to, że jestem Angielką.

- Na czym polegała ta praca?

- Na odnajdywaniu i śledzeniu ludzi, którzy sprzeniewierzyli pieniądze swoich firm i uciekli. Radziłam sobie tak dobrze, że awansowałam na stanowisko szefa Wydziału Inwigilacji. Potem zostałam przeniesiona do Waszyngtonu - dokładnie tam, gdzie chciałam.

- Dlaczego?

- Bo wiedziałam, że Karnow i jego tajny zespół, Sekcja Czwarta, ma tam swoją bazę. Jestem pewna, że wiem, dlaczego zamordowali Walta. Wiedział zbyt wiele o sposobie finansowania Sekcji Czwartej i myślał o powiadomieniu CIA. Po osiedleniu się w Waszyngtonie chodziłam na liczne przyjęcia - miałam nadzieję, że natknę się na Vancea Karnowa. Prawie straciłam nadzieję, gdy pewnego wieczora Karnow pojawił się na przyjęciu. Zobaczyłam nawet, jak rozmawiał z Bancroftem. Byłam oszołomiona. Później Karnow podszedł do mnie, powiedział, że doszły go słuchy o osiągnięciach Jane Warnowski. Zaproponował mi pracę. Powiedziałam mu, że jestem wdową i udawałam niezdecydowanie. Zgodziłam się dopiero wtedy, gdy trzeci raz zaprosił mnie na lunch. I tak znalazłam się w Sekcji Czwartej.

- A co z nazwiskiem? Karnow musiał wiedzieć, że Walt miał żonę.

- To nie jest moje prawdziwe nazwisko. W Nowym Jorku od razu poszłam do człowieka, o którym opowiadał mi Walt, do eksperta od nowych tożsamości. Miałam dość pieniędzy, by kupić prawo jazdy na nowe, wymyślone przez siebie nazwisko, numer ubezpieczenia społecznego, paszport i inne dokumenty. Zrobiłam to przed staraniami o pracę.

- Mogę zapytać, jak brzmi pani prawdziwe nazwisko po mężu?

- Petula Baron. Mój mąż nazywał się Walt Baron. Przyjaciele w Anglii nazywali mnie Pet - brzmi to raczej jak imię piosenkarki.

- Ale z pewnością - ton Tweeda był sceptyczny - ludzie z Sekcji Czwartej musieli widywać panią, skoro pani mąż był ich księgowym.

- Ani razu. Walt wcześnie zaczął podejrzewać, w co się wpakował. Powiedział im, że cierpię na lekki przypadek agorafobii, że w tłumie przechodzę załamanie nerwowe, dlatego nigdy nie zostałam zaproszona do Waszyngtonu. I żaden z nich nigdy mnie nie widział. Walt uznał, że będzie lepiej, jeśli zamieszkamy w niewielkim miasteczku w Wirginii. Miał rację. - Z trudem przełknęła ślinę. - To było straszne. Nie ośmieliłam się pójść na jego pogrzeb, czego nadal okropnie żałuję. Ale to nie byłoby bezpieczne.

- Jak brzmi pani nazwisko panieńskie?

- Petula Pennington. Koleżanki ze szkoły w Surrey nazywały mnie Pippy. Może pan to sprawdzić. Uczyłam się w Ramstead.

- A dlaczego wstąpiła pani do Sekcji Czwartej?

- Mówiłam panu. - Jej głos nie zdradzał emocji, lecz szaroniebieskie oczy rozbłysły. - Zamierzam zabić Bancrofta, kiedy nadarzy się okazja. Bardzo kochałam Walta - dodała spokojnie.

- Bancroft - widziałem go - jest twardzielem.

- Ja jestem twardsza. Stałam się taka za sprawą tego, co mnie spotkało. Chce pan wiedzieć, co planuje Karnow?

- To byłoby interesujące.

- Początkowo miał zamiar pana zabić. Potem zmienił zdanie. Chce, żeby pan żył i doprowadził go do Goslara.

- Do doktora Goslara?

- Wie pan, kim on jest. - Pochyliła się i Tweeda owionął zapach drogich perfum. - To Niewidzialny Człowiek, który wymyślił straszliwą broń. Amerykanie zrobią wszystko, byle dostać ją w swoje brudne łapska. Ale wydaje się, że nikt nie wie, jak wygląda jej twórca.

- A zatem Karnow zamierza mnie śledzić? - zapytał Tweed, nadal zachowując całkowity spokój.

- Jego ludzie w tym hotelu czekają na pański ruch. Jeden, niejaki Milt Weston, ma tutaj apartament. Jest wysoki, bez zarostu, pod czterdziestkę, ma niesamowite oczy. Drugi też zajmuje apartament. To Brad Braun - jego nazwisko wymawia się z niemiecka. Przesadnie dba o wygląd, ma gęste czarne włosy i długi nos, który krzywi, gdy jest zdenerwowany. Tak, Karnow ma zamiar pana śledzić. Jest przekonany, że opuści pan Paryż, że Goslara nie ma w mieście.

- Czemu mówi pani mi to wszystko?

- Z powodu tego, co Cord Dillon powiedział o panu - mówiłam panu, że podsłuchałam rozmowę. Jestem przekonana, że zniszczy pan Sekcję Czwartą. Chcę panu pomóc, żeby dopaść Bancrofta.

- Jeśli wyjadę z Paryża, w jaki sposób będziemy się kontaktować?

- Mógłby mi pan podać numer swojego telefonu komórkowego?

- Najpierw pani da mi swój.

- Proszę. - Podała mu karteczkę z już zapisanym numerem. Miała elegancki charakter pisma. - Jeśli zadzwoni pan w nieodpowiedniej chwili, gdy nie będę sama, powiem, że to pomyłka. Będzie musiał pan spróbować ponownie. Kiedy będę sama, poinformuję pana, gdzie jesteśmy.

- Obawiam się, że naraża się pani na ogromne niebezpieczeństwo.

- Gwiżdżę na to. Dam sobie radę. Przeszłam szkolenie. Czy mogę na pana liczyć? I niech pan sprawdzi moją starą szkołę w Ramstead.

- A czy mogę, dyskretnie, zapytać o panią w tej nowojorskiej agencji ochroniarskiej? - zapytał, przypatrując jej się uważnie.

- To National Intelligence and Security, Inc. W skrócie NISI. Proszę pamiętać, że pracowałam tam jako Jane Warnowski.

- Oczywiście. Przy okazji, kiedy uciekła pani z Wirginii, nie pozostawiła pani jakichś fotografii?

- Nie. Zabrałam wszystkie zdjęcia, które przedstawiały mnie samą albo z Waltem, i zapakowałam je do walizki. Potem zadzwoniłam do sąsiadów, którzy wrócili tego wieczora. Byliśmy w przyjacielskich stosunkach. Powiedziałam sąsiadce, co się stało, że Walt dowiedział się, iż pracował dla mafii i wtedy został zabity. Ja mam być następna, dlatego, powiedziałam, wracam do Anglii.

- Z kim jeszcze w Stanach mogli skontaktować się ludzie z Sekcji Czwartej? Był ktoś taki?

- Tak. - Uśmiechnęła się ponuro. - Zadzwoniłam do mojej owdowiałej siostry mieszkającej w San Francisco, wprowadziłam ją w sytuację i uprzedziłam, że mogą ją nachodzić. Obiecała, że powie im, iż odwiedziłam ją, a potem poleciałam do Seattle. Gdyby pytali o mój rysopis, miała powiedzieć, żeby poszli do diabła, i odłożyć słuchawkę.

- Mogli zapytać o to samo sąsiadów.

- Załatwiłam to. Gdyby tak się stało, sąsiadka miała opisać swoją przyjaciółkę, panią Cadwallader, która mieszka w Richmond. - Milczała przez chwilę. - To było straszne, musiałam zostawić Walta w tym pokoju - ale wiedziałam, że on kazałby mi uciekać.

Tweed był pełen podziwu. W wyjątkowy sposób poradziła sobie z sytuacją, w której większość ludzi byłaby bezradna. Jane spojrzała na zegarek.

- Lepiej wrócę do "Crillona". Karnow ma zwyczaj sprawdzania, czy wszyscy jego ludzie są obecni. Będę czekać na wiadomości od pana. Zrewanżuję się informując o ruchach Sekcji Czwartej. Naprawdę muszę już iść.

- Nie obawia się pani, że zostanie zauważona przez Milta Westona albo Brada Brauna? To duże ryzyko.

- Proszę spojrzeć. - Wstała, wyjęła kapelusz ukryty pod futrem. Przeglądając się w ściennym lustrze, zatknęła włosy pod kapelusz, założyła czarny koronkowy szal, przysłaniając górną połowę twarzy. Założyła futro. - Imitacja - wyjaśniła. - I co pan myśli?

Tweed wstał, żeby ją wypuścić.

- Nie poznałbym pani. Ale proszę uważać. Nie podejmować zbędnego ryzyka. Ma pani do czynienia z zabójcami.

Przesłała mu całusa i odeszła.

20.

- Co myślisz o Jane Warnowski? - zapytał Tweed, gdy Newman wyszedł z łazienki.

- Postawiłbym na nią fortunę. - Newman wyszczerzył zęby. - Bombowa babka - obejrzałem ją sobie przez dziurkę od klucza. - Spoważniał. - Przeszła istne piekło, widziała, jak ten drań Bancroft strzelił w usta jej mężowi. Dobrze, że wspomniałeś mi o tym wcześniej, dzięki temu byłem na bieżąco. Doskonale zatarła za sobą ślady. Moglibyśmy wciągnąć ją do naszego zespołu, naprawdę.

- Może już w nim jest. Ale muszę ją sprawdzić. Chciałbym, żebyś skontaktował się z jej nowojorskim pracodawcę, agencją National Security and Intelligence. Możesz powiedzieć, że polecono ci ją do ochrony i poprosić ich o opinię.

- Wrócę do siebie. Potrzebuję paru minut spokoju, żeby to przemyśleć.

Otworzył drzwi. Na korytarzu stała Paula.

- Czysto? - zapytała szeptem.

- Tak, właśnie wychodzę.

- Jak w zabawie z krzesłami. Jedna osoba wstaje, druga siada.

- Zapomniałem powiedzieć o czymś Tweedowi. - Newman cofnął się za nią do pokoju. - Przepłoszyłem te dwa szczury Batea.

- To dobrze - powiedział Tweed. - Jak to zrobiłeś?

- Usiedliśmy z Peteem po drugiej stronie holu i wlepiliśmy w nich oczy. Nie przypadło im to do gustu. Potem wrócił Butler - dobrze, że zdjął kombinezon do jazdy na motocyklu, pod którym miał garnitur. Klapnął na krzesło obok mnie i wbił oczy w Mervyna Leeka. Myślę, że to on odwalił całą robotę - kiedy Harry się na kogoś gapi, człowiek traci grunt pod nogami.

- Wyszli z hotelu?

- Pewnie. To było komiczne. Usilnie starali się wyglądać tak swobodnie, jakby przysiedli w holu tylko na chwilę. Skończyło się na staraniach. Wydział Specjalny nie dorasta nam do pięt.

- Dobra robota.

- Idę już do swojego pokoju, przygotować się do sprawdzenia Jane.

- Jakiego sprawdzenia? - zapytała Paula po jego wyjściu. - Przyszłam wcześnie, bo udało mi się w miarę szybko wybrać sukienkę na wieczór z Hazardzistą. Założę tę czarną. Ta plisowana jest zbyt ekstrawagancka. Ale co z tym sprawdzaniem Jane?

Tweed opowiedział jej o drugim spotkaniu. Dokładnie powtórzył każde wypowiedziane przez nią słowo. Paula z poważną miną pochyliła się ku niemu, notując w pamięci szczegóły.

- Newman uważa, że Jane zdała egzamin - skonkludował Tweed - ale poprosiłem go o sprawdzenie jej w agencji ochroniarskiej w Nowym Jorku, gdzie pracowała. Właśnie to robi. Słyszałaś o Ramstead, szkole w Surrey, do której uczęszczała?

- To tak, jakbyś mnie pytał, czy słyszałam o Eton.

- Zadzwoń do Ramstead, spróbuj złapać dyrektorkę, wypytaj ją o wszystko. To może okazać się trudne.

- Nie, nie będzie trudne. Mam dziecko, małą dziewczynkę, i chcę żeby uczyła się w Ramstead, kiedy podrośnie. Moja przyjaciółka, Petula Pennington, poleciła mi tę szkołę. Sprawdzę, czy nazwisko trąci jakąś strunę. Nie będę pytać o czesne. Gdybym tak zrobiła, to by znaczyło, że nie stać mnie na Ramstead. Zaraz się tym zajmę.

Podczas gdy Paula dowiadywała się o numer, a potem rozmawiała z dyrektorką, Tweed wyjął z walizki bloczek czystego papieru. Zaczął spisywać nazwiska, próbując połączyć je strzałkami. Bate, Karnow, Mervyn Leek, Milt Weston, Brad Braun, Lasalle, Bancroft, Goslar, Żółty Człowiek...

Połączył Żółtego Człowieka z Goslarem. Miał więcej powiązań oznaczonych znakami zapytania, kiedy Paula zakończyła rozmowę i wróciła na fotel z firmowym notesem "Ritza" w dłoni.

- Miałam szczęście. Rozmawiałam z dyrektorką, która niedługo odchodzi na emeryturę. Pracowała do późna. Dobrze pamięta Petulę Pennington. Poplotkowałyśmy trochę. Powiedziała, że Petula dogadywała się z większością dziewcząt. Ze śmiechem dodała, że te, które jej nie lubiły, mówiły na nią Pippy.

- Wygląda na to, że sprawdzian wypadł pozytywnie.

Paula podeszła do drzwi i wpuściła Newmana, który na wstępie pokiwał głową. Tweed zapytał go, co oznacza ta pantomima.

- Byłem szybki - pochwalił się Newman. - Dotarłem do tej agencji, znalazłem człowieka, który zatrudniał Jane Warnowski. W Nowym Jorku jest wczesne popołudnie. Powiedział, że była bardzo dobra i że postąpię mądrze, jeśli ją zaangażuję.

- Pozytywny wynik na obu frontach - skomentowała Paula. Idę się przebrać.

- Przeszłaś trudne chwile - powiedział Tweed. - Życzę ci dobrej zabawy. Powinnaś się rozerwać i odprężyć. Nacieszyć spokojem przez parę godzin.

* * *

Do restauracji "Sandolini" wszedł dobrze zbudowany mężczyzna o gęstych ciemnych włosach. Podawał czarny płaszcz dziewczynie z szatni, gdy na jego spotkanie wyszedł kierownik sali.

- Pierre Martin. Zarezerwowałem dwuosobowy stolik.

- Niestety, nie mogę znaleźć takiego wpisu - powiedział kierownik po przejrzeniu rejestru.

- W takim razie zajmę ten stolik w kącie na końcu sali.

Kierownik chciał powiedzieć, że to miejsce jest już zarezerwowane, ale gość dyskretnie podał mu banknot. Da się załatwić, pomyślał kierownik i zaprowadził go do stolika. Brunet zajął miejsce i popatrzył na niego.

- Zamówię posiłek. Moja towarzyszka zawsze się spóźnia...

Kiedy złożył zamówienie, poczuł na policzku kosmyk włosów, ale nie poprawił fryzury. Sięgnął do kieszeni marynarki, dotknął sznura pereł na ostrym drucie. Z drugiej kieszeni wyjął książkę Marcela Prousta i zaczął czytać. Od czasu do czasu spoglądał na drugą stronę restauracji, gdzie siedziała Paula pogrążona w rozmowie z Burgoyneem.

Pete Nield usiadł przy barze obok atrakcyjnej, zadbanej kobiety. Sięgając po menu wywrócił jej drinka.

- Po stokroć przepraszam, madame. Pozwoli pani, zamówię drugiego - powiedział z uśmiechem, gdy barman wycierał bar. - Jestem tutaj sam, przyjechałem do Paryża w interesach. Z pewnością nie mogę liczyć na szczęście, iż pani również jest sama.

- Prawdę mówiąc, jestem - odparła po dokładnym przestudiowaniu jego powierzchowności. - Przyłapałam swojego chłopaka w kompromitującej sytuacji. Zerwałam z nim. Przyszłam tu, żeby pobyć wśród ludzi.

- Udało się. Jest pani ze mną. Myślę, że kolacja poprawi pani humor...

Paula uznała, że Burgoyne jest ogromnie zabawny. Opowiadane przez niego dykteryjki doprowadzały ją do niepohamowanych wybuchów śmiechu. Zapytała go o przeżycia na pustyni w Iraku, napiła się szampana.

- Kiedyś musiałem przebrać się za małego wielbłąda - zaczął poważnie. - Bardzo trudno jest poruszać się jak wielbłąd. - Pokazał palcami, w jaki sposób chodzi to zwierzę. - Arabowie gapili się na mnie i odwracali głowy. Chodzenie godzinami na czworakach było ciężkim kawałkiem chleba.

- Jesteś niemożliwy - droczyła się z nim, bawiąc się doskonale.

- A potem piłem kawę z Saddamem.

- Z Saddamem Husejnem? Jakim cudem?

- Z Saddamem Ali, moim kontaktem z bazaru. Wielkim tłuściochem. - Nakreślił rękami wielki krąg, wydął policzki, udając grubasa. - Powiedział mi, gdzie ukryta jest tajna broń.

- I znalazłeś ją?

- Kiedy przybyłem w to miejsce, przebrany za Araba, już ładowali ją na transportery. Baterię średniowiecznych armat. To wszystko, co mieli - powiedział poważnie. - Dzięki temu wygraliśmy wojnę w Zatoce. Strzelali do naszych żołnierzy kulami armatnimi.

- Nie wierzę w ani jedno słowo - zaśmiała się. - Naprawdę jesteś niemożliwy, wiesz.

- Wiem - przyznał uprzejmie. - Kiedy byłem w Kuwejcie...

Siedząc przy stoliku w loży, Nield miał dobry widok na Paulę i Burgoynea. Ona była do tego stopnia zaabsorbowana swoim towarzyszem, że nawet nie zauważyła Nielda z jego przygodną znajomą. Ciemnowłosy mężczyzna uważnie obserwował przebieg kolacji. Kiedy skończyli pić kawę, zapłacił rachunek i nieśpiesznie wyszedł z restauracji.

- Masz ochotę na krótki spacer przed powrotem do "Ritza"? - zapytał Burgoyne.

- Przyda mi się nieco świeżego powietrza. Widziałam parę ciekawych sklepów na ulicy naprzeciwko. Witryny są oświetlone.

- Mam nadzieję, że już pozamykane. Diamenty kosztują fortunę...

Ulica była wąska, oświetlenie marne - światła płonęły tylko za zakratowanymi oknami sklepów. Przeszli kawałek, kiedy jakiś zabłąkany Amerykanin zapytał Burgoynea, jak dostać się na Plac Zgody. Burgoyne musiał trzy razy powtarzać mu wskazówki. Paula samotnie doszła do rogu, skręciła w kierunku, w którym, jak była przekonana, leżał "Ritz". Mroczny skwer przecinały liczne alejki. W altance czekał ciemnowłosy mężczyzna.

Przystanęła przed oświetloną wystawą, żeby zaczekać na Burgoynea. Nagle w jej plecy wbił się okrągły koniec lufy pistoletu. Niski, pucołowaty mężczyzna w berecie przemówił z amerykańskim akcentem.

- Nie ruszaj się, bo cię rozwalę.

Bancroft złapał ją mocno za włosy i pociągnął jej głowę do tyłu. Wyszczerzył zęby. Właśnie taką rozrywkę uwielbiał. Naraz poczuł lufę rewolweru na własnych plecach.

- Zabieraj łapę z jej włosów - rozkazał Nield. - Bo rozwalę ci kręgosłup na kawałki.

- Spróbuj - warknął Bancroft, nie odwracając głowy. - Odruchowo pociągnę za spust i tak będzie po niej.

- Wobec tego pozostaje tylko jedno - powiedział zimno Nield - obaj rzucimy broń na chodnik. Na trzy.

Bancroft cofnął się trochę od Pauli. Nadal z bliska mierzył w jej plecy. Nield też postąpił w tył, nie odrywając Walthera od pleców Bancrofta.

- Uważaj - powiedział tym samym tonem. - Jeden... dwa... trzy.

Pistolet Bancrofta zagrzechotał na bruku na ułamek sekundy przed bronią Nielda. Amerykanin odwrócił się, skulił ramiona i zaszarżował, próbując uderzyć Nielda czołem w twarz. Nield odskoczył w bok. Bancroft nie zatrzymał się, tylko popędził dalej i zniknął za rogiem.

Ciemnowłosy mężczyzna wysmyknął się z altanki. Burgoyne poderwał swojego Smith&Wessona i oddał strzał. Kula odszczepiła kawałek kamienia z narożnika altanki. Burgoyne strzelił jeszcze raz, znów trafiając w kamień, gdy ciemnowłosy rozpływał się w mroku. Burgoyne pobiegł jak ogar, zatrzymał się na początku alejki i zawrócił.

- Przepadł. Alejka skręca, mógłby tam na mnie czekać. Paula, nic ci nie jest?

- Proponuję, żeby odwieźć ją prosto na Rue St - Honore - powiedział zdecydowanie Nield. - Łap pierwszą taksówkę i wracamy do "Ritza".

Tweed wpuścił Paulę do swojego pokoju.

- I co, wieczór był udany?

- Super. Dopóki dwa zbiry nie próbowały mnie załatwić.

Głos miała drżący. Tweed usadził ją na kanapie. Ktoś zapukał do drzwi. Był to Burgoyne.

- Paula powie ci, co się stało - powiedział do Tweeda. - Ja piorunem ruszam trasą, którą wy pojedziecie jutro wieczorem. Najpierw Genewa, potem do Annecy. Nawiążę kontakt, gdy tylko będzie trzeba...

- Jesteś roztrzęsiona - powiedział Tweed po wyjściu Burgoynea. - Poproszę, żeby przyniesiono herbatę i dużo cukru.

- Nie chcę herbaty.

Tweed już złożył telefoniczne zamówienie. Paula siedziała nienaturalnie wyprostowana, więc dał jej czas na ochłonięcie. Kelner przyniósł herbatę. Tweed nalał filiżankę, osłodził. Paula podniosła filiżankę na spodku. Drżała jej ręka. Zaklęła, spróbowała jeszcze raz, przytrzymując filiżankę obiema rękami. Kiedy wypiła herbatę, Tweed miał zamiar nalać jej drugą porcję, lecz ona przecząco pokręciła głową. Zaczęła mówić, już opanowanym głosem opisując szczegółowo to, co ją spotkało. On słuchał z ponurym wyrazem twarzy.

- Nield złapał taksówkę i razem wróciliśmy do hotelu - zakończyła.

- A zatem to Bancroft wziął cię na muszkę, zanim Pete przywołał go do porządku. Podejrzewam, że tym zbirem w altanie był Żółty Człowiek. Szkoda, że Burgoyne chybił.

- Starał się. Wszystko rozegrało się tak szybko.

- Jak się czujesz w tej chwili?

- Jestem bardzo zmęczona. Miałeś dobry pomysł z tą herbatą. Uspokoiła mnie. Teraz ty wyglądasz na poruszonego.

- Wpadło mi do głowy, jak wyeliminować Amerykanów. Idź do swojego pokoju i prześpij się. Nie wyjedziemy wcześniej niż jutro przed północą. Możesz spać cały dzień.

- Doskonały pomysł...

Pochyliła się i pocałowała go w policzek. Zdążyła wyjść, kiedy zadzwonił telefon. Telefonowała Jane.

- Cała Sekcja Czwarta przeniosła się z "Carillona" do drugiego szykownego hotelu w pobliżu. Nie mam pojęcia, dlaczego. Jestem w łazience, mam odkręcony prysznic. Zaraz ci wszystko opiszę, łącznie z apartamentem Karnowa, gdzie wszyscy o dziewiątej jedzą kolację...

Tweed zanotował podane przez nią informacje.

- Ty też jesz z nimi?

- Nie. To męskie spotkanie. Zejdę sama do jadalni.

- W żadnym wypadku nie umawiaj się z nimi na kolację jutro wieczorem.

- Dobrze. Muszę już kończyć. Bancroft nie daje mi spokoju, stale próbuje wejść do mojego pokoju. Nie zdejmuję łańcucha, rozmawiam z nim przez szparę.

- Nie wpuszczaj go. To nieokrzesany i niebezpieczny człowiek - ale przecież sama wiesz o tym najlepiej...

Po zakończeniu rozmowy Tweed wezwał do siebie Newmana i Marlera. Przekazał im informacje uzyskane od Jane, a następnie nakreślił ogólny zarys planu, do którego Newman dodał parę detali. Tweed zapytał go, czy mógłby zdobyć sprzęt potrzebny do przeprowadzenia operacji.

- Z łatwością. Znam faceta, który ukradł cały transport wyposażenia policyjnego. Myślę, że powinniśmy zaznajomić Nielda i Butlera ze szczegółami tej małej awantury.

- Zgoda - odparł Tweed. - A kiedy pojawi się Paula, każę jej napisać dokumenty. To da im do wiwatu. Słyszeliście, co dziś spotkało Paulę?

- Pete powiedział nam parę minut temu - odparł Newman. - Damy im popalić. To będzie czysta przyjemność.

* * *

Następnego dnia po południu, kiedy Paula przyszła do pokoju Tweeda, on powiedział jej, że wszyscy członkowie zespołu są już spakowani i gotowi do drogi.

- Ja też się spakowałam. I wyspałam za wszystkie czasy. Jestem gotowa na wszystko.

- Mogłabyś zatem napisać coś dla mnie?

- "Ritz" może zaopatrzyć nas we wszystko. Każę przysłać na górę komputer biurowy. Co mam napisać?

- Nagłówek na pierwszej stronie: Direction de la Surveillance du Territoire. W nawiasie D. S. T. - Zapytał, czy nie dyktuje za szybko. Paula, która notowała odręcznie, pokręciła głową. - W następnej linijce: Dyrektor, Rene Lasalle. Następnie, Asystent, Lapin. W nawiasie: Imię nieznane. Następna linijka: Funkcja Organizacji - kontrwywiad. I adres - Rue des Saussaies...

Tweed podyktował całość, a potem uśmiechnął się bez cienia humoru.

- Lasalle oszaleje ze złości, kiedy się o tym dowie. Aresztuje Amerykanów, prawdopodobnie po konsultacji z Pałacem Elizejskim postara się o nakaz natychmiastowej deportacji. Prezydent Francji wpadnie w szał. Kiedy skończysz, włóż pismo do pustej teczki. Na wierzchu napisz Vance Karnow. Ściśle tajne. I daj ją Newmanowi.

- Co ty knujesz? Zadzwonię po komputer i uwinę się z tym raz - dwa.

- To nowy rodzaj bomby - powiedział na koniec Tweed.

Za pięć dziewiąta wieczorem Marler zapukał do drzwi apartamentu Karnowa w hotelu, do którego przenieśli się Amerykanie. Miał na sobie białą marynarkę, zdjętą z kelnera, który teraz leżał nieprzytomny w służbowej windzie. Drzwi otworzył Wilbur Jansen, mały, pyzaty Amerykanin.

- Obsługa - oznajmił Marler.

- Już nam podano... - zaczął Jansen.

Nie dokończył zdania. Marler uderzył go kolanem w krocze, a gdy Jansen z jękiem zgiął się w pół, odsunął się na bok. Do pokoju wpadło trzech mężczyzn w maskach przeciwgazowych, uzbrojonych w pistolety z gazem łzawiącym. Ośmiu członków Sekcji Czwartej siedziało przy kolacji przy długim stole. Trzej intruzi wypalili z krótkich, pękatych pistoletów.

Apartament wypełniła mgła gazu łzawiącego. Do akcji wkroczył Marler, również w masce na twarzy. Amerykanie krztusili się, na wpół ślepi, paru osunęło się na stół, trafiając głowami w talerze. Czterech intruzów szybko przystąpiło do działania. Rozproszyli się po pokoju, ogłuszając Amerykanów lufami pistoletów.

Marler zamknął drzwi, żeby gaz łzawiący nie rozchodził się po korytarzu. Newman wyjął teczkę z pismem sprokurowanym przez Paulę, rozejrzał się i wetknął ją pod skórzany bibularz na biurku. Cała czwórka opuściła pokój, zamykając za sobą drzwi. Butler i Nield pobiegli do windy służbowej, którą przyjechali. Gdy tylko Newman znalazł się w kabinie, Marler wcisnął guzik i winda opadła na parter. Newman pochylił się i wsunął pięćsetfrankowy banknot w palce leżącego w kącie nieprzytomnego windziarza.

W drodze na dół zdjęli maski przeciwgazowe i schowali je wraz z pistoletami do toreb pochodzących z dobrze znanego sklepu w Londynie. Pokonali krótki dystans dzielący windy od drzwi wyjściowych i wskoczyli do podstawionego wcześniej samochodu. W drodze do "Ritza" zatrzymali się w bocznej uliczce. Newman pobiegł do budki telefonicznej, zadzwonił pod prywatny numer Lasallea. Nie próbował zmieniać głosu.

- Lasalle, jedź szybko do tego hotelu. Weź silny zespół. Mnóstwo poszkodowanych. Amerykanie są w apartamencie...

- Sprawiał wrażenie poruszonego i wystartował, zanim się rozłączyłem - powiedział do siedzącego za kierownicą Nielda.

21.

Za pięć dwunasta w nocy trzy samochody wyruszyły spod hotelu "Ritz". W pierwszym jechał Butler z Marlerem za kierownicą. Drugim podróżował samotnie Pete Nield. Trzeci wóz, wiozący Tweeda i Paulę, prowadził Newman.

Po wyjeździe z Paryża ruch był niewielki, więc samochody jechały rozproszone, ale na tyle, żeby nie tracić się z oczu. Była zimna, rozgwieżdżona noc, księżyc oświetlał pola leżące po obu stronach drogi.

- Przepraszam, że wyjechaliśmy w ostatniej chwili - powiedział Newman - ale musieliśmy dokładnie sprawdzić samochody.

- Przezorność godna pochwały - odparł Tweed.

- Zastanawiam się, czy znajdziemy Goslara - odezwała się Paula.

- Kiedyś na pewno - zapewnił ją Tweed. - Zaczął popełniać błędy. Pozostawia swoją sygnaturę.

- Sygnaturę?

- Tak. Powtarza się. W Dartmoor wynajął Dom Gargulców na trzy miesiące, a wyprowadził się po dwóch czy trzech tygodniach. Potem w La Defense wydzierżawił cały budynek na długi czas i wyniósł się mniej więcej po miesiącu. Wiemy, że wynajął mieszkanie u madame Markow na miesiąc. Zniknął po dwudziestu czterech godzinach.

- Dlaczego kazał Żółtemu Człowiekowi zabić biedną madame Markow?

- Ponieważ widziała, jak wchodził po schodach do mieszkania. Postać w płaszczu. Nasz doktor Goslar nie podejmuje zbędnego ryzyka. Lasalle zadzwonił do mnie, gdy spałaś, w sprawie włosów znalezionych przez Burgoynea na podłodze w tym mieszkaniu. Jego laborant stwierdził, że są to zdecydowanie włosy kobiety.

- Dziwne - mruknęła Paula.

- Kolejna fałszywa poszlaka. Jak rękawiczki pozostawione w Domu Gargulców, i następna para w La Defense. Zawsze tak robił, nawet w czasach zimnej wojny. Żeby pomieszać nam szyki.

- Chyba że widziana przez madame Markow osoba na schodach była kobietą.

Paula otworzyła torbę podzieloną na liczne przegródki. Zawierały one różnego rodzaju granaty. Tuż przed wyjazdem z "Ritza" Marler przyszedł do jej pokoju i z wielkiej płóciennej torby wyjął więcej granatów.

- Weź. To zapalające.

- Już mam odłamkowe i ogłuszające - zaoponowała.

- A teraz masz jeszcze zapalające.

- A co z pistoletem maszynowym? - zażartowała. - Mam ochraniać Tweeda.

- Do usług - odparł, podając jej przepastną torbę.

Wewnątrz znalazła pistolet maszynowy z zapasowymi magazynkami. Teraz broń leżała na podłodze obok jej stóp. Gdy Marler wychodził, rzuciła żartem:

- Widocznie spodziewasz się bitwy nad bitwami.

- A żebyś wiedziała - powiedział bez uśmiechu.

Teraz, gdy kawalkada złożona z trzech samochodów pędziła autostradą przez noc, jej mózg pracował na najwyższych obrotach. Trąciła Tweeda łokciem.

- Serena Cavendish nie pokazała się, a miała się z tobą spotkać.

- Była, kiedy spałaś. Chciała mi powiedzieć, że widziała posłańca, który dostarczył pieniądze do jej mieszkania. Pamiętasz? Za sfotografowanie Appledore i okolic na dwa tygodnie przed tym, jak Goslar zatruł morze. Połowę należności otrzymała przed wykonaniem zadania, resztę po zostawieniu zdjęć w budce telefonicznej na Curzon Street.

- I jak wyglądał ten posłaniec?

- Przypadkiem wyjrzała przez firankę, kiedy przybył. Było po zmroku, ale przyjrzała mu się dobrze w blasku latarni. Wielki mężczyzna z włosami jak rżysko. Odleciała przed nami, więc możemy złapać ją w Genewie. Umówiliśmy się na głównym dworcu kolejowym.

- Zadzwonisz do niej, żeby uprzedzić, gdzie jesteśmy? Może teraz?

- Tak. Mam numer jej komórki. Ale jeszcze nie teraz. Z tego, co mi powiedziałeś - zwrócił się do Newmana - wynika, że przegnałeś Amerykanów z ich nowego hotelu.

- Jestem wniebowzięta - zawołała Paula. - Wreszcie mamy ich z głowy.

- Nie całkiem. - Newman milczał przez chwilę, wiedząc, że ma niepomyślne wieści. - Jane tam nie było, dzięki Bogu. Ale nie było też Vancea Karnowa ani Bancrofta.

- A zatem Bancroft nadal gdzieś się pałęta - powiedziała po cichu Paula.

- Tak. Gdzieś.

Paulę ogarnął lekki niepokój. Aby oderwać się od nieprzyjemnych myśli, zaczęła wyglądać przez okno. Ta część Francji w blasku księżyca wyglądała baśniowo. Po drugiej stronie śpiącego pola zobaczyła winnice na zboczu wzgórza. Rodziło się wino następnego lata. Na autostradzie panował niewielki ruch, napotykali głównie wielkie samochody ciężarowe - jedne pędziły na południe, a inne w stronę dalekiego Paryża.

- Dwa razy próbowałeś dzwonić - powiedziała do Tweeda.

- Tak, do Burgoynea. Nie zgłosił się. Wiesz, że nie ufam tym przeklętym komórkowcom. Nie zawsze działają.

- Prawdopodobnie nie wykrył żadnej zasadzki. Brak wiadomości byłby więc dobrą wiadomością. Zresztą, to on miał do nas dzwonić, a więc na pewno nic nie znalazł. Domyślam się, że już przejechał przez Genewę i jest w drodze do Annecy. Wiesz co, dostawca pieniędzy opisany przez Serenę bardzo przypomina mi Goryla.

- Powinniście wiedzieć - zawołał Newman - że ktoś nas śledzi. Od chwili opuszczenia "Ritza". Spodziewałem się tego. Ciekawe, kim są nasi przyjaciele. Jakiś czas temu pokonywaliśmy długi łuk i jestem pewien, że widziałem nie jeden, lecz dwa samochody siedzące nam na ogonie. Teraz odpadły, ale z pewnością nadal za nami jadą. Zastanawiam się, czyja to reprezentacja.

* * *

Pilot śmigłowca lecący nad autostradą widział jadące daleko w dole samochody. Z przodu ciągnęła rozproszona kawalkada Tweeda, trzy pojazdy na pozór pełznące w żółwim tempie, choć w rzeczywistości ich prędkość balansowała tuż poniżej dozwolonej. W pewnej odległości za nimi zobaczył jeszcze jeden wóz.

Za kierownicą siedział Abel, Goryl, z oczami przyklejonymi do odległych czerwonych świateł wozu Tweeda. Był sam. W Paryżu siedział w całodobowej kawiarni, popijając kawę, gotów w każdej chwili skoczyć do czekającego na ulicy samochodu. Z miejsca przy oknie miał widok na "Ritza".

Zobaczył, jak Tweed wychodzi z Paulą i Newmanem. Nie przywiązał wagi do Marlera i Butlera, którzy piersi poszli do samochodu zaparkowanego na ulicy prowadzącej do Opery. Nie zauważył też Nielda, który pośpieszył do swojego wozu. Wcześniej, w kolejnej wiadomości nagranej przez Goslara zgrzytliwym głosem, otrzymał numer telefonu komórkowego niejakiego Gustava Charlesa.

Co pewien czas miał go informować o postępach Tweeda. Goslar nie zdradził mu miejsca pobytu tajemniczego Charlesa. Kiedy do niego dzwonił, Charles potwierdzał swoje nazwisko, słuchał i niezmiennie odpowiadał:

- Merci.

Goryl, często działający w pojedynkę, miał nawyk mówienia do siebie.

- Nadchodzi twój koniec, Tweed. Gdzieś tam z przodu czeka na ciebie oddział szturmowy, który rozniesie cię na strzępy.

Abel czekał na to z utęsknieniem. Beztroski nastrój mącił mu tylko jeden fakt. On też był śledzony. W samochodzie, który wzbudził zaniepokojenie Abla, jechały dwie osoby. Prowadził Mervyn Leek. Obok niego, z mapą rozłożoną na kolanach, siedział Bate.

Wiadomość o wyjeździe Tweeda pochodziła od jednego z ludzi, których Bate umieścił w "Ritzu". Leek i Bate stawili się na placu przed hotelem w chwili, gdy samochód Tweeda ruszał w drogę.

- Powinno być nas więcej - rzucił nerwowo Leek.

- Miej oko na drogę, to wszystko - warknął Bate. Otworzył schowek i wyjął pistolet. - Kiedy w końcu doprowadzi nas do Goslara, użyjemy jego przyjaciółkę, tę Grey, jako zakładniczkę, a sami zajmiemy się doktorem. Więcej ludzi tylko wzbudziłoby podejrzenia.

- Skoro tak mówisz.

- Niech cię diabli, Leek, dokładnie tak mówię.

W ostatnim aucie pilot dostrzegł Vancea Karnowa. U jego boku, za kierownicą, siedział Bancroft. Karnow również trzymał na kolanach otwartą mapę.

Bancroft, w berecie i skafandrze, czekał w tej samej całodobowej kawiarni, w której pełnił wartę Goryl. Bancroft nie zwrócił uwagi na potężnie zbudowanego mężczyznę. W kawiarni było pełno ludzi raczących się drinkami i palących Gauloisey. Bancroft był bystrzejszy od Goryla. Poznał Marlera, którego wcześniej widział w "Ritzu. Było to wtedy, gdy Marler zajrzał do baru, w którym Tweed z Paulą i Newmanem obserwowali Karnowa i jego ludzi. Bancroft natychmiast wyszedł z kawiarni i zobaczył odjazd pierwszego samochodu. Gdy wracał chwiejnym krokiem, z butelką w dłoni, zauważył Nielda, który wsiadał do drugiego wozu. Zadzwonił z telefonu komórkowego do Karnowa, gdy Tweed z Paulą i Newmanem zajęli miejsca w trzecim aucie.

Karnow siedział w pobliskim klubie nocnym. Musiał zapłacić za wstęp bajońską sumę, a przedstawienie skąpo odzianych francuskich dziewcząt uznał za śmiertelnie nudne. Pomyślał, że dużo lepsze występy odbywają się w Las Vegas. Zresztą jego zdaniem w Stanach wszystko było lepsze. Przyłączył się do Bancrofta zaraz po odebraniu telefonu, zadowolony, że może wreszcie wyrwać się z nudnego klubu. Wcześniej, o dziesiątej, wyszedł na chwilę, żeby zadzwonić do swojego apartamentu. Chciał powiadomić swoich ludzi, że spóźni się na kolację.

Odebrał kelner.

- Miał miejsce napad na ten apartament. Wszyscy zostali aresztowani...

Inny głos wtrącił się do rozmowy.

- Kto mówi? - warknął Lasalle, wściekły, że kelner odebrał telefon. - Proszę się przedstawić!

Karnow przerwał połączenie, powiedział Bancroftowi, że zjedzą kolację w małej restauracji niedaleko "Ritza.". Później Bancroft udał się do całodobowej kawiarni, podczas gdy on poszedł do klubu nocnego.

W czasie jazdy autostradą jeszcze raz popatrzył na mapę. Bancroft garbił się nad kierownicą, śledząc czerwone światła jadącego z przodu samochodu.

- Za pierwszymi trzema jadą jeszcze dwa - zameldował.

- Wsparcie - powiedział zimno Karnow. - Nie powinni sprawić nam większego kłopotu, kiedy nadejdzie czas. Kiedy Tweed nawiąże kontakt z Goslarem.

- Wyślemy ich wszystkich na orbitę - warknął Bancroft.

- Chcesz powiedzieć, że ty to zrobisz.

- Dysponujemy... mam dostateczną siłę ognia - powiedział Bancroft z nutą oczekiwania w głosie.

Miał rację. W dyplomatce miał niewiarygodny wybór broni krótkiej, a w bagażniku trzy pistolety maszynowe.

* * *

Doktor Goslar miał na sobie biały kitel, podobny do tego, w jakim w czasie odwiedzin Tweeda wystąpił profesor Saafeld w Holland Park w Londynie. Kitel otarł się o stół, gdy Goslar podszedł do romańskiego okna i wyjrzał w noc. Głęboki śnieg zalegał na stromym stoku opadającym od stóp starego zamku do jeziora. Blask księżyca odbijał się w lodzie skuwającym brzegi zbiornika.

Wioska leżąca na drugim brzegu pogrążona była w mroku, w oknach nie paliły się światła. Goslar wrócił do pracy w pokoju na szczycie zamkowej wieży. Laboratorium w niczym nie przypominało sceny z filmów science fiction. Różniło się również całkowicie od wnętrz znanych z filmu o Frankensteinie.

Mimo siarczystego mrozu w otaczających zamek górach, w pokoju było ciepło. Na środku pomieszczenia stała starodawna kamienna konstrukcja przypominająca ścięty komin. Sięgała prawie do pasa i miała prawie dwa metry średnicy. Dziesięć metrów niżej płonął ogień, który ogrzewał pokój.

Konstrukcja pełniła dwojakie zadanie. Nie tylko ogrzewała pomieszczenie o kamiennych ścianach, ale była również praktycznym piecem do spalania niepotrzebnych rzeczy. Ogień buzował z taką siłą, że w jednej chwili pochłaniał wszystko, co w niego wrzucono. Do pewnej wysokości nad podłogą komin był gorący od żaru. Goslar przytrzymał połę kitla, żeby nie dotknąć rozgrzanych kamieni.

Wyżej wisiał rząd przezroczystych szklanych rurek prowadzących od jednego kulistego pojemnika do następnego. Jakaś ciecz przepływała rurkami z jednej kolby do drugiej i przechodziła przez filtr. Płyn skapywał do dużej butli umieszczonej na jednym ze stołów laboratoryjnych. Naczynie było napełnione w jednej czwartej. Napełnienie go do końca miało potrwać pewien czas.

Na innym stole stały dwa już pełne pojemniki. Zostały zrobione z niezwykle wytrzymałego perspeksu, używanego do osłony kabin w helikopterach wojskowych. Prawie nie do rozbicia. Oba, szczelnie zamknięte, zawierały dość płynu, żeby zabić co najmniej pięćdziesiąt milionów ludzi. Wystarczyłoby wlać zawartość do systemu wodociągowego gęsto zaludnionego kraju - albo rozpylić w powietrzu.

Laboratorium było wielką destylarnią, nadającą płynowi jego ostateczną zabójczą postać. Osoba w bieli zerknęła na zegarek. Czas ruszać.

Sprawdziła drzwi prowadzące na zewnętrzne schody pożarowe. Były zamknięte.

Jeszcze raz rozejrzała się po laboratorium. Na innym stole leżał martwy żółw o długości co najmniej stu dwudziestu centymetrów. Na wczesnym etapie "obróbki" zrobiono mu zastrzyk powodujący natychmiastową śmierć. Skorupa została ostrożnie rozcięta, odsłaniając wnętrzności. Goslar wydobył z nich rzadki składnik, kluczowy element w produkcji swojej broni.

Po sprawdzeniu, że napełnienie trzeciej butli potrwa jeszcze dość długo, opuścił laboratorium. Ostrożnie zszedł po kręconych schodach na niższy poziom, do komfortowo urządzonego pokoju. Spędził trochę czasu w łazience, potem wyszedł w ciepłym ubraniu. Pokonał następne schody, otworzył drzwi do garażu, w którym stał samochód zaopatrzony w zimowe opony. Podróż do miasta była ryzykowna.

Zostawił zapalone światła, żeby mieszkańcy wioski myśleli, że zamek nie został bez dozoru. Śnieg migotał w blasku księżyca na górze wznoszącej się ponad zamkiem. Kilkaset metrów poniżej szczytu wisiała ogromna półka skalna, przypominająca platformę. W jaskini pod nią było niewiele śniegu.

22.

Motocyklista w kasku zasłaniającym twarz pędził po autostradzie. Wyprzedził samochód Batea i Leeka, przemknął obok wozu Goryla i zmniejszył prędkość, gdy zbliżył się do następnego pojazdu. Tweed, siedzący z prawej strony, opuścił szybę. Paula podniosła Browninga i wymierzyła w okno.

- Nie reaguj - przykazał Tweed. - Dopóki nie wykona wrogiego ruchu.

Przyjrzał się motocykliście, który jechał równolegle do auta. Nie miał rękawicy na lewej dłoni. Tweed zobaczył pomalowany paznokieć, gdy motocyklista wskazał kciukiem do tyłu, potem podniósł trzy palce, a następnie przyśpieszył. Paula zmarszczyła brwi, gdy Tweed podciągnął szybę, odcinając dopływ zimnego nocnego powietrza.

- Zrobił jakiś obraźliwy gest? - zapytała Paula. - A może to była ona?

- Miałeś rację - zawołał Tweed do Newmana - za nami nadal jadą trzy samochody..

- Skąd wiesz?

- Po prostu zaufaj mi.

Motocyklista wyprzedził Nielda i zmniejszył odległość dzielącą go od samochodu jadącego na czele. Butler zobaczył go w bocznym lusterku. Zwinnie przeniósł się na tylne siedzenie, podniósł z podłogi pistolet maszynowy, opuścił szybę po lewej stronie i wsparł lufę na jej krawędzi.

Motocyklista dostrzegł lufę w blasku księżyca. Zwolnił, gdy zobaczył niedaleko stację benzynową. Zmniejszył prędkość i skręcił na stację, zatrzymał się i zaprowadził motor na tyły. Kiedy znów się pojawił, wszedł do damskiej ubikacji.

Jane wrzuciła kask do rowu, w ślad za motocyklem. Błyskawicznie przyczesała włosy, pomalowała usta i wyszła na zewnątrz. Miała za sobą długą i męczącą podróż z Paryża. Stojąc w cieniu, zobaczyła mijający stację wóz Nielda, potem Tweeda. Potem przejechał Goryl, a minutę później - Bate. Wtedy przeniosła się w jasno oświetlone miejsce, ubrana w kombinezon motocyklisty. Teraz miała założone obydwie rękawice.

Bancroft zredukował prędkość i zatrzymał się na polecenie Karnowa. Jane otworzyła tylne drzwi i wsiadła. Samochód ruszył. Odetchnęła z ulgą, zadowolona z ciepła panującego we wnętrzu wozu.

- Co masz do powiedzenia? - zapytał Karnow.

- Tweed jedzie w samochodzie numer pięć przed nami - skłamała.

- A więc kiedy nadejdzie czas, zdmuchniemy go z powierzchni ziemi! - zawołał z entuzjazmem Bancroft.

- Dobrze się spisałaś - Karnow pozwolił sobie na jedną z nieczęstych pochwał.

Jak najbardziej, pomyślała Jane. Samochód numer pięć wyglądał na najbardziej niebezpieczny. Dwóch ludzi, jeden uzbrojony w pistolet maszynowy. Spróbuj, Bancroft. Tylko spróbuj.

- Jane doskonale radziła sobie w Stanach - przypomniał Karnow. - Skompromitowała trzy osoby, na które polowaliśmy.

- Poszła na całość - wyrechotał Bancroft i obleśnie oblizał usta.

Jane udało się pohamować złość i zachować neutralny wyraz twarzy. Zajęła się zamianą butów motocyklisty na ocieplane futrem botki.

- Prawdę mówiąc, nie musiała - poprawił go Karnow. - Fakt, że była sama z każdym z tych mężczyzn w hotelowym pokoju wystarczał, żebyśmy mogli wywrzeć na nich odpowiedni nacisk. Wszyscy byli żonaci.

- Tylko ona tak mówi - nie odpuszczał Bancroft.

- Bancroft - głos Karnowa ociekał jadem. - Kwestionujesz moje słowa? Mieliśmy kamery wideo w każdym z tych pokoi. Absolutnie nie musiała iść na całość. Nie doceniasz jej przebiegłości, zakuty łbie.

- Przepraszam, szefie.

* * *

Jakiś czas później w ślad za Marlerem i Nieldem zjechali z autostrady, minęli Belfort i ruszyli wiejską drogą obsadzoną drzewami. Przejechali przez parę francuskich wiosek i zwolnili. Znajdowali się w jednym z bardzo atrakcyjnych zakątków Francji, z polami uprawnymi po obu stronach drogi. Wioski składały się ze starych domów, otynkowanych i pomalowanych farbą w pastelowych kolorach. Miały intrygujące nazwy, jak na przykład Ranspach Bas i Chavannes sur Ltang. Miejscami droga zakręcała ostro, kiedy indziej jechali długimi prostymi odcinkami, jak gdyby wyrysowanymi przy linijce. Newman pogwizdywał pod nosem, zadowolony z tej odmiany po monotonii autostrady.

- Jesteśmy teraz na drodze D419, prowadzącej prosto do Genewy.

Zadzwonił telefon komórkowy.

- Słucham - zgłosił się Tweed.

- Tu Serena. Miło usłyszeć twój głos. Jestem w motelu na rogatkach Genewy. Wynajęłam samochód, żeby podjechać na dworzec główny. Gdzie jesteś?

- Zbliżam się do przedmieść Genewy. Będziemy w centrum za dwadzieścia minut, najwyżej pół godziny. Ruch jest znikomy.

- Wobec tego jadę na dworzec. Będę czekać w bufecie. Aha, słuchaj, tutaj były wyjątkowo obfite opady śniegu. Góry za Genewą są białe. Szwajcarzy mówią, że o tej porze roku to niezwykłe.

- Miałaś dobry lot?

- Gładki jak jedwab. Przeżyłam szok, kiedy samolot schodził do lądowania. Leciał nad górami i wtedy zobaczyłam śnieg. Połyskiwał jak diamenty w poświacie księżyca. Kończę już. Na razie...

- To Serena - powiedział Tweed. - Będzie na nas czekać na dworcu w bufecie.

- A ja myślałam, że to Burgoyne - mruknęła rozczarowana Paula.

- Nie ma wiadomości, nie ma zasadzki - oznajmił wesoło Newman. - Na razie.

- O czym rozmawialiście, gdy Serena odwiedziła cię w "Ritzu"? - zaciekawiła się Paula. - Poza zidentyfikowaniem Goryla?

- Ucięliśmy sobie całkiem długą pogawędkę. Przez pewien czas mówiła o biochemii, bo wspomnieliśmy incydent w Appledore. Jest naprawdę bystra, moja wiedza na ten temat jest ograniczona, ale takie odniosłem wrażenie - odparł Tweed.

- Myślałam, że to jej siostra Davina była naukowcem.

- Siostry uczą się od siebie różnych rzeczy. Serena była rozluźniona, wypiła parę kieliszków wina. Zastanawiała się, co może być podstawowym składnikiem substancji, która zatruła morze. Nie doszła do żadnych wniosków. Część jej rozważań była dla mnie zbyt skomplikowana.

- Bardziej pasuje to do Daviny, która była wybitną specjalistką w swojej dziedzinie.

- Jak mówiłem przed chwilą, siostry - zwłaszcza gdy są podobne - dużo z sobą rozmawiają. Serena jest o wiele bardziej inteligentna, niż myślałem. - Tweed wyjrzał przez okno, gdy przejeżdżali przez kolejną wioskę, a potem spojrzał na mapę. - Chciałem cię zapytać, czy naprawdę dobrze się bawiłaś w towarzystwie Burgoynea? Oczywiście, przed tym atakiem na ulicy.

- Cudownie. Opowiadał mi zabawne historyjki. Podam ci przykład... - Kiedy skończyła, z niezadowoleniem ściągnęła usta. - Może uznasz, że to wcale nie jest zabawne, ale on ma smykałkę do ilustrowania gestami i minami tego, co opowiada. Człowiek dosłownie pęka ze śmiechu. Jest urodzonym aktorem.

- Zapewne niedługo go usłyszymy.

- Przy okazji - wtrącił Newman - nadal jesteśmy śledzeni - na tej drodze ogon podjechał bliżej. Ciekawe, co zrobią, kiedy dotrzemy na dworzec. W środku Genewy nie będzie gdzie się ukryć. Zadzwonię do Nielda i Marlera, powiem im, dokąd mają jechać.

Wcześniej, jeszcze na autostradzie, Paula niejeden raz słyszała warkot śmigłowca. Wspomniała o tym Tweedowi, zastanawiając się, czy to nie patrol drogowy kontrolujący prędkość jazdy.

- Bardziej prawdopodobne, że wypatrują ciężarówek podejrzanych o przerzucanie narkotyków przez hiszpańską granicę. Niewielkie łodzie zawijają do odludnych zatoczek, dostarczają narkotyki, zabierają pieniądze i płyną na macierzysty statek kotwiczący z dala od brzegu - który następnie wraca do Kolumbii.

W rzeczywistości w kabinie obok pilota siedział dobrze zbudowany mężczyzna o gęstych ciemnych włosach. Przez gogle noktowizyjne patrzył na samochód Tweeda. Nakazał pilotowi zachować bezpieczną odległość. Obserwował wóz Tweeda w drodze przez Genewę na dworzec kolejowy. Tylko raz zdjął gogle.

- Zawieź mnie szybko na lotnisko - rozkazał. - Dostaniesz premię poza uzgodnioną zapłatą, jeśli usiądziesz w ciągu trzech minut.

Blisko dworca jechali kawałek promenadą nad Renem. Paula popatrzyła na wściekły nurt białej jak wapień wody.

- Ma dziwny kolor.

- Jak wiesz - powiedział Tweed - Ren wypływa na wschód stąd z lodowca w pobliżu Andermatt. Być może temperatura na tym terenie podniosła się i śnieg topnieje. Zapewne z tego powodu stan rzeki jest taki wysoki. A ten kolor nadaje stopiony śnieg...

Przybyli na główny dworzec kolejowy, Cornavin, w chwili, gdy Serena, szczelnie otulona futrem, wbiegała do środka. Przed stacją rozpościerał się duży plac otoczony budynkami. Minęli wjazd do wielkiego podziemnego garażu.

- Widzę, że Marler, Butler i Nield już zaparkowali - powiedział Tweed. - Pójdziemy do bufetu i zabierzemy Serenę.

- Ja zostanę na zewnątrz - zadecydował Newman. - Chcę zobaczyć, co się stanie, gdy przybędzie nasza ariergarda. Nie będą wiedzieli, co począć.

- Zostanę z tobą - oznajmił Tweed. - Paula, znajdź bufet. Łatwo poznasz Serenę po kruczoczarnych włosach. Widziałaś ją w "Browns Hotel", a potem w "Fortnums", gdzie byłem z nią na herbacie. Powiedz jej, kim jesteś, dotrzymaj towarzystwa. Dołączę do was za parę minut.

Tweed, który w swoim apartamencie w "Ritzu" wysłuchał prognozy pogody, przykazał wszystkim, żeby założyli ciepłe ubrania. Newman, w ocieplanych futrem butach i w dwóch swetrach pod płaszczem, cieszył się, że go posłuchał. Czekając, uderzał się rękami po bokach dla rozgrzewki.

Pojawił się samochód. W mroku trudno było dostrzec, kto jest w środku. Kierowca zareagował szybko - prawdopodobnie gdy zobaczył, kto stoi przed dworcem. Pojechał prosto do wjazdu na podziemny parking. Newman dojrzał markę i kolor, gdy pojazd znikał na pochyłej rampie.

- To jeden z nich. Charakterystyczny zielony Citroen. Widziałem go za nami na łuku autostrady. Nie pytaj mnie, do kogo należy.

- Ten podziemny garaż jest bardzo rozległy - powiedział Tweed. - Raz z niego korzystałem. Zajmuje prawie cały teren pod placem.

- Jest numer dwa. Renault, też w niecodziennym kolorze. Ten samochód zatrzymał się w cieniach.

- Nie ma mowy, żeby zobaczyć, kto - albo ilu - jest w środku...

Samochód nagle wystrzelił do przodu, skręcił na rampę, zwolnił i zniknął jak poprzedni. Tweed zwrócił oczy w inną stronę.

- Obserwuję wyjście dla pieszych. Jeszcze nikt się nie pojawił.

Odczekali parę minut w przejmującym zimnie. Nikt się nie ukazał. Dworzec za ich plecami sprawiał wrażenie wymarłego. Szwajcarzy, pomyślał Tweed, słusznie siedzą w domach. Sprawdził, która godzina. Prawie jedenasta. Genewa zasypiała.

Na plac wjechał trzeci wóz, Audi. Jego kierowca był zdecydowany. Zobaczył dwóch ludzi stojących przed dworcem, przyśpieszył i zniknął na pochylni prowadzącej do garażu. Tym razem Newmanowi też nie udało się zobaczyć, ilu ma pasażerów.

- Numer trzy. Pamiętam, że widziałem Audi wśród trzech jadących za nami samochodów, kiedy byliśmy na tej wąskiej wiejskiej drodze biegnącej przez francuskie wioski. Ale nie pytaj mnie o kolejność. Byłem skupiony na prowadzeniu.

Newman koncentrował się tak usilnie na obserwowaniu wjazdu na plac, że nie zauważył czegoś innego. Wynajęty Renault, który czekał na lotnisku, wjechał na plac z innej strony. Za kierownicą siedział ciemnowłosy mężczyzna. Skręcił w boczną ulicę, zaparkował, wysiadł i wrzucił monety do parkometru.

Żółty Człowiek wrócił na plac, wszedł do hotelu i poprosił o pokój od strony dworca. Zapłacił z góry, gotówką. Nie lubił kart kredytowych - zostawiały trop, którym można było podążyć.

- Spadło mnóstwo śniegu - zagadnął uprzejmie nocnego recepcjonistę.

- To okropne. O tej porze roku to nie powinno się zdarzyć. Tony śniegu leżą w górach. Jeśli temperatura nagle się podniesie, zejdą lawiny...

- Dziwne - mruknął Newman, gdy stali przed dworcem. - Przynajmniej parę osób, które przyjechały tymi samochodami, powinno wyjść albo z powrotem wyjechać.

- Mam pomysł - powiedział Tweed. - Pójdę do tamtej budki i zadzwonię do Arthura Becka.

- Przecież on jest w Bernie!

Newman wzruszył ramionami. Tweed już stał w kabinie. Marler i Nield wysiedli z zaparkowanych wozów i podeszli.

- Co się dzieje? - zapytał Marler.

- Nie mam pojęcia. Poznaliście kogoś w tych trzech samochodach?

- Nie - odpowiedzieli jednocześnie. - Są w tym podziemnym garażu. Tweed mówi, że jest olbrzymi. Nie wyobrażam sobie, co się tam dzieje.

- Moim zdaniem to idealne miejsce na zgarnięcie całej bandy - zasugerował Marler.

- Nie robimy nic do powrotu Tweeda. Dzwoni do Becka w Bernie. Nie mam pojęcia, po co...

Parę minut później Tweed wrócił żwawym krokiem. Trzymał ręce w kieszeniach płaszcza.

- Mamy szczęście. Beck co prawda wyjechał do Chicago na jakąś konferencję do spraw bezpieczeństwa, ale spodziewają się go lada chwila. Złapałem jego asystentkę. Zna mnie, podała mi numer kapitana Charpentiera z tutejszej komendy, która mieści się w dziwnym budynku o ścianach przypominających plastik. Zaraz po drugiej stronie Renu. Znam dobrze Charpentiera, przedstawiłem mu nasze położenie. Słyszał o doktorze Goslarze. Wszyscy już słyszeli. To robota Goslara - rozgłasza, co ma na sprzedaż, żeby podbić cenę.

- I co robi ten Charpentier? - zapytał zniecierpliwiony Newman.

- Przyśle zza rzeki całą flotyllę wozów patrolowych. Przykazałem mu, żeby mieli włączone syreny i światła. Ludzie po cywilnemu też przybędą - zejdą do garażu i sprawdzą, co się tam dzieje.

- A co potem?

- Niedługo się okaże.

Atmosfera wydawała się złowieszcza. Cisza na placu była niepokojąca. Raptem ze wszystkich stron zaczęły nadjeżdżać wozy patrolowe. Kilka zajęło pozycje przed wjazdem na pochylnię. Inne okrążyły rampę wyjazdową.

Z jednego wysiadł mężczyzna w garniturze i zszedł na parking. Później Charpentier opowiedział im, co się stało. Człowiek w garniturze, sierżant Davril, stanął u stóp rampy i popatrzył na zaparkowane samochody. Charpentier wyjaśnił, że o tej porze roku i przy takiej pogodzie nie było turystów. Samochody należały do szwajcarskich biznesmenów - jedni spali w pobliskich mieszkaniach, inni zaś, często bankierzy, składali wizyty swoim kochankom.

Davril ruszył w głąb garażu. Nagle bez ostrzeżenia zaczął jazgotać karabin maszynowy. Jeden pocisk trafił go w rękę, drugi przeszedł przez lewe ramię. Sierżant upadł między dwa samochody, wyciągnął pistolet, oddał kilka strzałów w miejsce, w którym majaczyła jakaś postać. Potem rozpętało się piekło.

Pistolety zaczęły strzelać w całym garażu, w tym co najmniej dwa maszynowe. Jeden z pocisków trafił w bak samochodu, który eksplodował z rykiem.

W wyniku eksplozji zapalił się sąsiedni wóz, który po chwili też detonował. Potem zaczęły wybuchać inne pojazdy. Płomienie strzeliły pod strop, chmury dymu przysłaniały widok. Uzbrojeni policjanci zbiegli po obu pochylniach.

Huk eksplozji rozlegał się w całym garażu. Przybył oddział straży pożarnej. Strażacy rozwinęli węże, zalali wnętrze pianą. Wszędzie panował chaos i zamęt. Liczne samochody przemieniły się w wypalone wraki. To było prawdziwe piekło.

23.

Tweed zrozumiał, że nie może nic zrobić. Kazał Marlerowi i Nieldowi wracać do ogrzanych samochodów, czekać i zameldować się później. Sam z Newmanem poszedł na dworzec i znalazł bufet. Jedynymi klientkami były Paula i Serena.

Paula z ożywieniem rozmawiała z Sereną, w gruncie rzeczy nic jej nie mówiąc, kiedy Tweed i Newman stanęli przy ich stoliku. Kelnerka zapytała panie, czy życzą sobie jeszcze kawy.

- Dziękuję, wypiłyśmy już całe morze. - Paula uśmiechnęła się do kelnerki.

- I dziękujemy, że pozwoliła nam pani zostać tak długo. - Popatrzyła na Tweeda i Newmana. - Ta miła pani została wyłącznie ze względu na nas. Chyba dlatego, że jesteśmy Angielkami.

- Jesteście tu państwo mile widziani - zapewniła kelnerka z ciepłym uśmiechem.

- Cześć, Sereno - powiedział Tweed. - Przepraszam, że zabieram was tak nagle, ale zatrzymujemy się na noc w hotelu "Richemond". Porozmawiamy później. Aha, to Bob Newman, mój wierny obrońca. Bob, poznaj Serenę Cavendish. Chodźmy już.

Paula wręczyła kelnerce szczodry napiwek, jeszcze raz jej podziękowała. Gdy wyszli na zewnątrz, stanęła jak wryta. Wszędzie stały policyjne wozy. Z dołu dobiegał huk strzałów. Spojrzała na Tweeda.

- Co się dzieje? Brzmi jak koniec świata.

Bo dla niektórych osób to jest koniec świata, pomyślał Newman.

Podszedł do nich Charpentier, wysoki, przystojny mężczyzna po czterdziestce. Przedstawił się, uścisnął im dłonie i zwrócił się do Tweeda.

- Dobrze, że idziecie do "Richemonda". Wpadnę tam później, żeby zamienić z panem słówko.

Paula i Serena usiadły w samochodzie za Tweedem i Newmanem, który szybko pokonał niedużą odległość dzielącą dworzec od "Richemonda". Kierownik nocnej zmiany czekał na nich, gdy weszli do luksusowego wnętrza. Podał im dobre nowiny, kiedy wpisali się do książki gości.

- Zadzwonił kapitan Charpentier, żeby uprzedzić o swoim przyjściu. Szef kuchni zgodził się zostać, żeby przyrządzić państwu posiłek. Proszę zejść na dół o wygodnej dla państwa porze i wybrać z menu, cokolwiek sobie życzycie...

Tweed już miał ruszyć za innymi do pokoi na górze, kiedy usłyszał jakiś hałas. Odwrócił się i zobaczył wyglądającą zza rogu Jane.

- Zaraz do was dołączę - powiedział do innych.

Kiedy, zniknęli, odwrócił się do Jane. Włosy miała potargane, a przecież zwykle dbała o fryzurę. Pomięte ubranie też nie wyglądało najlepiej. Na ramieniu niosła torbę.

- Co ty tu robisz? Wyglądasz, jakbyś wracała z wojny.

- Bo wracam. Chodź do baru. Powiem ci...

Tweed zamówił drinki.

- Miło z pana strony, że bar jeszcze otwarty - powiedział do barmana.

- Wiedzieliśmy, że przyjedziecie, proszę pana - odparł barman z uśmiechem i zostawił ich samych.

- Byłam w tym podziemnym garażu - zaczęła Jane. - Stąd mój wygląd.

- Dla mnie wyglądasz ekstra. Masz doskonały makijaż.

- Wpadłam do łazienki, gdy tylko tu przyszłam, potem zbiegłam na dół, żeby cię złapać. Szczęście, że żyję.

- Jeszcze raz i powoli. Zacznij od początku.

- Zrozumiałeś mój sygnał, który pokazałam ci ręką na autostradzie? To ja jechałam na tym motorze. Od samego Paryża.

- Musisz być wyczerpana. Jesteś pewna, że chcesz teraz porozmawiać?

- Nie zasnę, póki tego nie zrobię. Vance Karnow zaproponował, żebym pojechała na motocyklu. Chciał wiedzieć, ilu was jest we wszystkich samochodach. Zgodziłam się. Przystałabym na wszystko, byle nie jechać z Bancroftem. Zostało nas tylko troje. Coś się przytrafiło wszystkim pozostałym Amerykanom w hotelu w Paryżu. Kiedy dałam ci znać, porzuciłam motor za stacją benzynową i przesiadłam się do samochodu. A potem rozpętało się piekło w tym podziemnym garażu.

- Powiesz mi, co się stało?

- Karnow nie mógł się zdecydować. Dlatego siedzieliśmy w garażu. Potem po pochylni zszedł jakiś człowiek w garniturze. Bancroft pomyślał, że to Newman - mężczyzna był do niego trochę podobny. Wściekł się jak wszyscy diabli, złapał pistolet maszynowy, wysiadł z samochodu i otworzył ogień, strzelając po całym garażu. I wtedy zaczął się koniec świata, jeśli można tak powiedzieć. Zewsząd padały strzały, kule latały po całym garażu. Samochody wybuchały. Wyskoczyłam z wozu, przebiegłam kawałek, kucnęłam...

- Co się stało z Karnowem? I z Bancroftem?

- Karnow siedział w środku, kiedy samochód zaczął się palić. Wokół było pełno dymu. Zobaczyłam postać wspinającą się po drabinie przy ścianie. Pobiegłam w tamtą stronę. Gdy rozgardiasz ucichł na krótką chwilę, usłyszałam brzęk czegoś metalowego. Była to zwyczajna aluminiowa drabinka. Myślę, że zniżało się ją przez pociągnięcie dźwigni na ścianie. Wdrapałam się na górę - ten, kto szedł przede mną, już zniknął. Na czubku drabiny zrozumiałam, że jestem w szybie wentylacyjnym. Stożek, który wystawał nad ziemię, był zrzucony. Wydostałam się na zewnątrz, zobaczyłam, jak rozmawiasz z wysokim, przystojnym mężczyzną. Mówił głośno, bo inaczej nie słyszałbyś go w hałasie dobiegającym z dołu. Usłyszałam, jak wspomniał coś o hotelu "Richemond". Znam Genewę, więc poszłam tam, omijając dworzec. Nie mogę uwierzyć, że udało mi się wyjść z tego piekła bez szwanku.

- Na szczęście. - Tweed objął ją, a ona wybuchnęła płaczem. Opanowała się po chwili. - Wypij jeszcze jednego - powiedział i wezwał kelnera.

- Upiję się.

- Nie szkodzi.

Normalnie zaproponowałby słodzoną herbatę, ale widział, że Jane jest w szoku. Opowieść o tym, co się wydarzyło, trochę jej pomogła. Zadał pytanie, kiedy podano im drinki.

- Czy Bancroft był w samochodzie, kiedy uciekałaś?

- Nie. Nie wiem, gdzie był. On zaczął to wszystko, otwierając ogień z pistoletu maszynowego do człowieka, którego mylnie wziął za Newmana. Kiedy wysiadłam z samochodu, rozpłynął się w kłębach dymu.

- Mogłabyś rano lecieć samolotem do Londynu.

- Nie mogę zostać z tobą? Nadal polujesz na Goslara, prawda? Chciałabym zobaczyć, jak to się skończy - pamiętaj, to ja próbowałam ostrzec cię z motocykla. Zrozumiałeś mój sygnał? Pytałam cię wcześniej, lecz nie odpowiedziałeś.

- Przepraszam. Tak, zrozumiałem. Pokazałaś, że za nami jadą trzy samochody. Dziękuję ci za,..

- Okłamałam też Karnowa - powiedziałam mu, że jedziesz w pierwszym z trzech wozów. Zobaczyłam w nim dwóch ludzi i wystawioną za okno lufę pistoletu. Bancroft zamierzał przypuścić atak na ten pierwszy wóz, kiedy nadejdzie czas, jak się wyraził. Pomyślałam, że kiedy spełni swoją pogróżkę, to z dwoma przygotowanymi ludźmi nie pójdzie mu łatwo - nawet jemu. Jestem zdecydowana zobaczyć, co będzie dalej, Tweed.

Zastanowił się nad jej prośbą, popatrzył na nią i odwrócił oczy. Mówiła z pasją i mimo tych wstrząsających przejść już odzyskała panowanie. Napił się i dopiero wtedy przemówił.

- Pomyślimy o tym po dobrej kolacji. Nosisz broń?

Rozejrzała się dokoła. Barman stał plecami do nich, polerując kieliszki. Wsunęła rękę pod kurtkę, wyjęła z kabury na biodrze pistolet kalibru 6,35 mm.

- Potrafię się nim posługiwać. Kiedy mieszkałam w Nowym Jorku, w wolnym czasie chodziłam na strzelnicę. Nie powinnam się chwalić, ale byłam w tym niezła. Zachowałam broń na wypadek, gdybym kiedyś spotkała Bancrofta. Kiedy tak się stało, nie miałam okazji jej użyć.

- Schowaj ją teraz. Moi ludzie zaraz zejdą na kolację. Wszyscy będą głodni - łącznie z tobą, jestem pewien. Przedstawię cię jako Jane Warner, jeśli to ci odpowiada.

- Chciałabym, żebyś tak mnie nazywał. - Uśmiechnęła się. - W czasie naszej krótkiej znajomości znałeś mnie pod tym imieniem. I chcę z tobą pojechać, dokądkolwiek się udasz.

- Rano powiem ci, co postanowiłem. Teraz przejdziemy do jadalni. Ma do mnie przyjść kapitan Charpentier ze szwajcarskiej policji. Chciałbym coś zjeść przed jego przybyciem.

Po obfitej kolacji wszyscy stwierdzili, że są rozbudzeni i nie mają najmniejszej ochoty iść spać. Tweed zaprosił ich do swojego apartamentu na kawę. Zdążył wypić łyk, gdy zadzwonił telefon. Był to kapitan Charpentier.

Tweed poprosił go o przyjście na górę. Charpentier zmarszczył brwi, gdy zobaczył całe zgromadzenie - jego spojrzenie zatrzymało się na Pauli i Jane. Obie siedziały na kanapie. Podczas kolacji szybko znalazły wspólny język. Tweed wskazał Szwajcarowi miejsce i zaproponował kawę.

- Czy stało się coś złego? - zagadnął Tweed.

- Zaraz opowiem, co zastaliśmy w garażu - odparł gość w doskonałej angielszczyźnie. - Szczegóły są dość drastyczne.

Charpentier zdjął płaszcz, usiadł i przyjął filiżankę kawy.

- Znaleźliśmy kilka trupów, spalonych prawie na popiół. Za kierownicą Citroena siedział potężnie zbudowany mężczyzna. Ogromny. Stało się coś dziwnego. Jego ciało było zwęglone, ale górna część głowy pozostała nietknięta. Pomyśleliśmy, że gdy płonął, strażacy zalali go pianą, a później wodą z węży. Miał bardzo krótkie brązowe włosy. Jak szczecina. Ogień ich nie skrócił, więc zapewne strzygł się na zapałkę.

- Goryl - mruknęła Paula pod nosem, ale Charpentier ją usłyszał.

- Znała go pani?

- Tak. Była to przelotna i wielce nieprzyjemna znajomość. Był pozbawionym skrupułów, sadystycznym bandziorem.

- Mogłaby pani podać mi jego nazwisko?

- Jestem pewna, że miał na imię Abel. Nie mam pojęcia, jak się nazywał.

Paula bez cienia współczucia wysłuchała sprawozdania policjanta. Doznała ulgi na wieść, że Goryl, który wywiesił ją za okno wieżowca, przestał chodzić po powierzchni planety. Tweed uważnie przypatrywał się Jane. Nie okazała śladu strapienia, gdy dowiedziała się o śmierci Abla. Pochyliła się w stronę Szwajcara i przyglądała mu się bacznie.

- Już mówię dalej - podjął Charpentier. - W Renaulcie, z dala od Citroena, znaleźliśmy szczątki wysokiego mężczyzny siedzącego z przodu na fotelu pasażera. Został z niego poczerniały szkielet. Drzwi były otwarte, dlatego sądzimy, że próbował uciec. Na betonowej podłodze garażu w pobliżu otwartych drzwi znaleźliśmy jego paszport. - Zajrzał do notesu. - Jarvis Bate. Oficer Wydziału Specjalnego.

- Był jeszcze ktoś w tym samochodzie? - zapytała Paula.

- Tak. Dużo mniejszy mężczyzna za kierownicą. Też spalony na węgiel.

- Mervyn Leek - powiedział Tweed. - Również oficer Wydziału Specjalnego. Ta informacja przyda się panu do sporządzenia raportu.

- Dziękuję. - Charpentier skreślił notkę w notesie. - Były jeszcze zwłoki w trzecim wozie, również oddalonym od tamtych dwóch. Audi...

Mój samochód, pomyślała Jane. Co usłyszymy?

- Cieszę się - mówił Charpentier - że mój szef, Arthur Beck, przyleciał godzinę temu do Genewy opóźnionym samolotem z Ameryki. Z trzecim samochodem wiążą się delikatne międzynarodowe implikacje. Ciało na tylnym siedzeniu było zwęglone do pasa. Oddział straży pożarnej zalał je pianą, przez co zachowała się górna część tułowia. Twarz została poparzona, ale poza tym była nieuszkodzona. Jeden ze strażaków opróżnił kieszenie, podał mi zawartość. Między innymi paszport. Właścicielem dokumentów był Vance Karnow, gruba ryba z Waszyngtonu.

- Były jeszcze jakieś inne zwłoki w tym samochodzie? - zapytała Jane.

- Nie. - Charpentier od razu nabrał podejrzeń. - A dlaczego pani pyta?

- Po prostu spodziewałam się, że człowiek takiej rangi nie podróżował samotnie. Powiedział pan, że zwłoki znaleziono z tyłu wozu. Co z kierowcą?

- Ani śladu. Ale dwóm osobom udało się uciec.

Jane skupiła się na wygładzaniu zakładki na nogawce spodni swojego kostiumu. Kiedy popatrzyła na Tweeda, jej oczy przypominały kamienie. Oboje pomyśleli o tym samym. Bancroft.

- Uciec? - powtórzył Tweed. - W jaki sposób?

- Po drabinie przez szyb wentylacyjny.

Tweed i Jane wymienili spojrzenia. Wiedział, o czym ona myśli. Był tak blisko. Bancroft, tuż przed nią wspiął się po drabinie. Wiedziała, że bez wahania strzeliłaby mu w plecy ze swojej Beretty.

- Znaleźliście jakieś dowody świadczące, kto strzelał? - zapytał Tweed, żeby odwrócić uwagę Szwajcara od kwestii szybu wentylacyjnego. - To znaczy, jakąś broń?

- Tak. W drugim Citroenie Bate miał pistolet zaciśnięty w tym, co pozostało z jego prawej ręki. W pierwszym Citroenie - tym, w którym siedział człowiek zwany przez was Gorylem - na podłodze leżał pistolet maszynowy. Strzelano z obu broni.

- A więc wywiązała się strzelanina. Sprawę pogorszył fakt, że kule trafiły w zbiorniki z paliwem.

- W ten sposób można to streścić. - Charpentier wstał. - Myślę, że na dziś wystarczy. Będziemy wiedzieli więcej po przeprowadzeniu autopsji - nie zazdroszczę patologom ich roboty. Beck przyjdzie na spotkanie z panem O ósmej rano, panie Tweed. Muszę już wracać. Proponuję, żebyście wszyscy spróbowali się przespać...

Tweed znowu spojrzał na Jane. Kiedy zobaczył stal błyszczącą w jej oczach, nie miał wątpliwości, że pojedzie z nimi do Annecy.

24.

Żółty Człowiek z zainteresowaniem wyglądał przez okno swojego pokoju w hotelu. Pamiętając, żeby nie zapalać świateł w sypialni, ustawił fotel przed oknem przysłoniętym gęstymi firanami i usiadł z lornetką noktowizyjną w dłoniach. Widział Tweeda i Newmana stojących przed dworcem oraz przyjazd policyjnych wozów patrolowych, które utworzyły kordon wokół wejść i wyjść garażu. Wkrótce usłyszał stłumione odgłosy strzelaniny dobiegające z podziemnego parkingu. Nic mu to nie mówiło.

Skierował szkła z powrotem na Tweeda i Newmana, gdy przyłączyła się do nich Paula z drugą kobietą. Wolną ręką namacał sznur pereł na ostrym jak brzytwa drucie i wyobraził sobie, jak od tyłu zakłada je Pauli na szyję. Po wszystkim poszedł do łóżka, pamiętając o nastawieniu budzika.

O szóstej zamówił śniadanie do pokoju i opuścił hotel. Ruszył pustymi ulicami do swojego samochodu. Wozy policyjne nadal zagradzały wjazd do podziemnego garażu. Wsiadł do auta zaparkowanego w bocznej ulicy, zdjął garnitur i założył granatowy uniform. Zdjął też czarną perukę, której miał już serdecznie dosyć.

Wcisnął na głowę czapkę z daszkiem. Potem pojechał na plac i stanął w miejscu, z którego widać było wejście do "Richemonda". Przed opuszczeniem swojego pokoju zadzwonił do kilku hoteli i pytał o Tweeda; w końcu recepcjonista z "Richemond" poinformował go, że osoba o tym nazwisku zatrzymała się w jego hotelu. Zakończył rozmowę, zanim recepcjonista zdążył dodać coś więcej. Niezadowolony z wybranego miejsca, podjechał bliżej do hotelu.

Przygarbiony za kierownicą, udając, że czyta starą gazetę, wyglądał jak szofer czekający na przybycie pracodawcy.

* * *

Jak uzgodniono w nocy, Paula pojawiła się w apartamencie Tweeda przed śniadaniem. Pomyślała, że Tweed wygląda zdumiewająco świeżo. On pomyślał, że Paula wygląda na zmęczoną. Kończyli posiłek, kiedy przyszedł Beck. Szef policji federalnej zaraz po wejściu do pokoju serdecznie przytulił Paulę. Zawsze się lubili. Beck, mężczyzna pod pięćdziesiątkę, był średniego wzrostu, szczupły, miał szpakowate włosy i starannie przystrzyżone wąsy. Wyjął gazetę i podał ją Tweedowi.

- "Le Monde." Dziś rano przywieziona ekspresem z Paryża. Interesujący nagłówek. AMERYKANIE DEPORTOWANI. OSKARŻENIE O SZPIEGOSTWO.

Tweed przejrzał artykuł. W apartamencie ekskluzywnego hotelu, w którym zatrzymała się amerykańska delegacja, znaleziono obciążające dokumenty. Zamieszanego w aferę Vancea Karnowa nie odnaleziono.

- Interesujące, jak mówisz - przyznał Tweed, podając gazetę Pauli.

- A gdzie wy przebywaliście ostatnio? - zapytał Beck, sadowiąc się w fotelu. - To znaczy, przed przyjazdem tutaj.

- W Paryżu.

- W takim razie nic ci nie wiadomo o tym, jak Rene Lasalle i jego ekipa znaleźli Amerykanów potraktowanych gazem łzawiącym?

- Nie było mnie tam.

- Jak zawsze, okrężna odpowiedź - skomentował Beck z żartobliwym wyrazem twarzy.

- Słyszałeś o doktorze Goslarze? - zmienił temat Tweed.

- Czy o nim słyszałem! Wszystkie służby bezpieczeństwa w Europie i w Stanach nie mówią o niczym innym.

- Goslar zarzuca sieć - rozpowszechnia wieści w ramach preludium do podbicia pod niebo stawki za swoją diabelską broń. Czy w prasie są jakieś wzmianki o tym, co naprawdę się dzieje?

- Na razie ani słowa. Znani ci ludzie od spraw bezpieczeństwa są tak przerażeni, że trzymają języki za zębami. Dzięki temu udał im się chwilowy cud - utrzymanie problemu w tajemnicy przed prasą. Oczywiście, wiemy już, jakie będą nagłówki jutrzejszych gazet.

- Chodzi ci o strzelaninę w podziemnym garażu?

- Tak. - Beck milczał przez chwilę. - Domyślam się, że nie byłeś w to zamieszany?

- Pośrednio byliśmy. Od Paryża śledziły nas trzy samochody. Newman, stojąc przed dworcem, obserwował, jak w pewnych odstępach czasu te auta wjeżdżają do garażu.

- Powiedz mi, Tweed, dlaczego za każdym razem wszędzie, gdzie się pojawiasz, całe miasto wylatuje w powietrze?

- Najwyraźniej zadaję się z niewłaściwymi ludźmi.

- Robisz to na okrągło. Ale taka jest twoja profesja, która zresztą przypomina moją pracę, Waszyngton już podnosi krzyk w związku z tym, co spotkało Vancea Karnowa.

- Niech wrzeszczą. Arthurze... - Teraz Tweed zamilkł na chwilę. - Mogę prosić cię o przysługę?

- Wiedziałem, że do tego dojdzie. Właśnie teraz, gdy tkwię po uszy we własnych problemach. Wal. O co chodzi?

- Goslar ma zwyczaj zostawiania tego, co nazywa swoją sygnaturą, kiedy przenosi się w inne miejsce. To wielki błąd. Potrzebna mu baza, gdziekolwiek się pojawia. Wtedy wynajmuje jakąś dużą posiadłość na długi termin. Potem, kiedy jest gotów, wyjeżdża, podczas gdy do końca umowy brakuje jeszcze całych tygodni lub nawet miesięcy. Ma tyle pieniędzy, że stać go na załatwianie spraw w taki sposób. Dzięki temu może w dowolnej chwili przenosić się gdzieś indziej. Wyrażam się jasno?

- Tak. Ale co miałbym dla ciebie zrobić?

- Masz duże uprawnienia, więc czy mógłbyś nawiązać kontakt z dwoma największymi biurami pośrednictwa handlu nieruchomościami w Genewie? Chcę wiedzieć, czy ostatnio - powiedzmy w okresie trzech zeszłych miesięcy - ktoś wynajął jakąś drogą posiadłość.

- Ach, to proste - zadrwił Beck. - Jesteśmy w Szwajcarii.

- Jeszcze nie skończyłem. Posiadłość będzie naprawdę duża - ale nie pałac Blenheim. Przede wszystkim, w jakimś odludnym miejscu, w odległości najwyżej godziny drogi od Genewy. Podkreślam, na, odludziu. I odizolowana. Nie może być żadnych sąsiadów. Mogła zostać wynajęta na nazwisko Charterhouse, lecz raczej wątpię. I w rozsądnej odległości od genewskiego lotniska.

- To może być wszędzie. Myślisz, że Goslar jest tutaj?

- Nie mam pojęcia. Aha, skoro przy tym jesteśmy, czy Charpentier mógłby skontaktować się z lotniskiem, zapytać, czy czeka tam prywatny odrzutowiec Gulfstream zarejestrowany w Liechtensteinie?

- To będzie łatwe. Zadzwonię do ciebie. Mogę wiedzieć, kiedy wyjeżdżasz i dokąd? Jeśli to nie tajemnica państwowa - a pewnie jest.

- Jak najszybciej ruszamy do Annecy. Na pewno dziś rano. - Tweed sięgnął po hotelowy notes. Wydarł kartkę, położył ją na tekturowej okładce, napisał szybko parę cyfr i podał ją Beckowi. - To numer mojej komórki. Zależy mi, żebyśmy byli w kontakcie.

- Myślałem, że nie lubisz komórek.

- To prawda. Nie ufam im. Można podsłuchać rozmowę. Ale tym razem to jedyny sposób gwarantujący utrzymanie łączności. Wszyscy członkowie mojego zespołu mają takie telefony.

- Co spodziewasz się znaleźć w Annecy?

- Może Goslara.

- Czyż to nie cudowne? - Beck odwrócił się do Pauli. - Prosi mnie o wypytanie miejscowych pośredników w handlu nieruchomościami, a potem mówi, że Goslar może ukrywać się w Annecy.

- Na dodatek - wtrącił Tweed - nawet nie wiemy, czy Goslar jest mężczyzną, czy kobietą.

- Polowanie na ducha - skomentował Beck, podnosząc się z fotela. - Sam zajmę się tymi pośrednikami. Po południu lecę do Belp, a stamtąd do Berna. Potem będę siedział murem w swojej kwaterze głównej. Masz numer?

- W głowie. Zawsze.

- Życzę miłej i spokojnej podróży do Annecy. Tam pogoda powinna być lepsza. Muszę już iść.

- Obawiam się, że podróż raczej nie będzie spokojna. Uważaj na siebie, Arthurze.

- To wy dwoje powinniście uważać. Goslar jest jednym z najniebezpieczniejszych ludzi świata...

Marler przyszedł z płócienną torbą wkrótce po odejściu Becka. Podszedł do Pauli.

- Jeden Browning do mojej kolekcji, poproszę. Będziemy przejeżdżać przez francuską kontrolę. Dziękuję - powiedział, gdy Paula niechętnie oddała mu pistolet, kaburę i zapasową amunicję. - Miałem kłopot z wyciągnięciem od Jane Warner jej pistoletu. Musiałem obiecać, że oddam go po drugiej stronie granicy. Na razie.

- Cześć, Bob - powiedział, gdy otworzył drzwi i natknął się na Newmana.

- Czujesz się nagi bez swojego Smith&Wessona? Tak myślałem. Idę...

Paula wstała i podniosła z krzesła wełnianą kurtkę. Założyła ją i powiedziała:

- Biedna Jane. Wszystkie jej ubrania były w walizce w bagażniku Audi, które przemieniło się w kupę złomu. Idziemy na zakupy, żeby miała coś do ubrania. Pożyczyłam jej koszulę nocną i parę innych drobiazgów. Serena też idzie z nami.

- Tylko nie marudźcie zbyt długo - zaznaczył Tweed.

- Czemu mężczyźni mówią to zawsze, gdy kobiety wychodzą na zakupy?

- Co myślisz o Serenie? - zapytał znienacka Tweed.

- Tajemnicza kobieta.

Newman rzucił płaszcz na krzesło, a obok postawił swoją torbę. Usadowił się w fotelu i zapalił papierosa.

- Jak wygląda sytuacja? Po zeszłej nocy.

- Została uproszczona - odparł Tweed. - Do pewnego stopnia. Nie sądź, że jestem bezduszny, ale nadrzędnym celem pozostaje Goslar. Bate już nie będzie wchodzić nam w drogę, a więc jednego wroga mniej. To samo tyczy się Goryla. Pozostał nam na głowie Goslar i jego potężna organizacja. I jeszcze ktoś jest śmiertelnie niebezpieczny. Bancroft. Kiedy widziałem go w barze w "Ritzu" w Paryżu, uznałem go za opryszka, ale jest gorzej - Bancroft to niebezpieczny oprych z mózgiem.

- Może odleciał do Stanów.

- Nie. Jest gdzieś tutaj, to pewne - powiedział ponuro Tweed.

- Nadal ani słowa od Burgoynea? - zapytał Newman. - To mnie martwi.

- Nie powinno. Burgoyne przywykł do działania na własną rękę. I nie jest człowiekiem, który traci czas na niepotrzebną gadaninę przez telefon. Usłyszymy go, kiedy czegoś się dowie.

- Miejmy nadzieję, że w porę. Kiedy wyjeżdżamy?

- Gdy tylko dziewczyny wrócą z zakupów. Mam nadzieję, że Marler dokładnie ukrył naszą broń.

- Jasne. Pomogłem mu przyklejać ją taśmą do podwozia jego samochodu. Znów chce jechać na czele - mówi, że kiedy ludzie w punkcie granicznym zobaczą trzy wozy, prawdopodobnie przepuszczą pierwszy bez dokładnej kontroli.

- Miejmy nadzieję, że ma rację.

Newman wyjaśniał Marlerowi plan działania w wypadku wpadnięcia w zasadzkę, gdy przerwało mu wejście Pauli, Sereny i Jane. Wszystkie uginały się pod ciężarem pakunków.

- Widzę, że wykupiłyście połowę Genewy - zażartował Tweed.

- Czemu mężczyźni zawsze mówią to kobietom, które wróciły z zakupów? - Paula powtórzyła swoją wcześniejszą uwagę.

- I, sądząc z nadruków na torbach, wydałyście fortunę.

- Odpowiedź taka sama jak poprzednio. Jane jest teraz wyposażona. Jak widzicie, udało nam się znaleźć dla niej kurtkę. I śliczną futrzaną czapkę. Nie zdejmuj jej jeszcze, Jane. Obróć się, niech cię podziwiają…

- Powiedziałbym - zaczął z entuzjazmem Newman, gdy Jane wykonała pełen obrót - że wyglądasz wystrzałowo.

- Dziękuję, miły panie - odparła, składając dworny ukłon.

- Serena też kupiła sobie parę nowych rzeczy, w tym naprawdę ciepły płaszcz - powiedziała Paula.

- I modne nowe botki - zauważył Newman. - Patrząc na nią chciałbym, żebyśmy zostali w Genewie. Wtedy mógłbym zabrać wszystkie trzy na imprezę.

- Możesz o tym zapomnieć - wtrącił poważnie Tweed. - Robota czeka.

Przerwał mu dzwonek telefonu. Podniósł słuchawkę i odchylił się na krześle.

- Słucham?

- Znam odpowiedzi - oznajmił Beck. - Po pierwsze, prywatny odrzutowiec stoi na lotnisku Cointrin. Charpentier oddelegował tam dwóch ludzi, którzy sprawdzają, kto przybywa do miasta. Ten Gulfstream jest zaopatrzony w paliwo, poddawany regularnym kontrolom technicznym, gotów do natychmiastowego startu. Co więcej, przez całą dobę, co osiem godzin zmienia się dyżurna załoga. Ten odrzutowiec w każdej chwili może odlecieć do dowolnego miejsca na Ziemi. Niezwykłe. I nie tanie.

- W takim razie mogłem mieć rację co do okolic Genewy.

- Mogłeś. Skontaktowałem się z dwoma największymi pośrednikami. Sprawdzają akty najmu posiadłości, jakie opłacono, na trzy miesiące wstecz. Charpentier powiadomi cię, do czego doszli. Podałem mu twój numer. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko.

- Dobrze zrobiłeś. I dziękuję, że tak się uwinąłeś. Jestem pewien, że tym razem czeka nas prawdziwy wyścig z czasem.

- Znasz to z przeszłości. Zwyciężałeś. Muszę kończyć, bo nie zdążę na samolot do Belp. Powtarzam, uważaj na siebie...

Wszyscy obecni w pokoju milczeli w czasie rozmowy, za co Tweed zawsze był wdzięczny.

- Wyścig z czasem? - powtórzyła pytająco Paula.

- Tak. Zapłacę rachunek. Mogę dać wam pięć minut na przygotowanie się do wyjazdu. Potem ruszamy.

- Wyglądasz ogromnie ponuro - zauważył Newman, gdy zostali sami.

- I tak się czuję.

- Twój stary adwersarz sprzed tak wielu lat? Wtedy udało mu się uciec. Nie chcemy powtórki przedstawienia.

- Mój stary adwersarz - powtórzył Tweed.

* * *

Dużo wcześniej Żółty Człowiek garbił się za kierownicą wynajętego Mercedesa, kiedy otworzyły się drzwi hotelu, przed którym parkował. Po schodach zbiegł drobny mężczyzna w płaszczu z karakułów. Zabójca wyprostował się i poprawił czapkę. Biznesmen odezwał się, gdy "szofer" opuścił szybę.

- To pan ma zabrać mnie do Stuttgartu? Wiem, przyszedłem za wcześnie.

- Tak, proszę pana! - Żółty Człowiek wyskoczył z samochodu, zamaszystym ruchem otworzył tylne drzwi. Skłonił głowę, gdy biznesmen podał mu wielką walizkę, a potem wsunął się na tylne siedzenie. Żółty Człowiek zatrzasnął drzwi, podniósł klapę bagażnika i schował walizkę.

Wróciwszy za kierownicę, we wstecznym lusterku zobaczył fragment twarzy pasażera. Biznesmen nosił okulary bez oprawek. Mówił po angielsku z wyraźnym obcym akcentem.

- Wiem, że jestem trzy godziny przed czasem. Dzwoniłem do twojej agencji, ale nikt się nie zgłosił.

- Personel zaczyna pracę nieco później, proszę pana.

- Zebranie w Stuttgarcie odbędzie się wcześniej niż planowano. Chciałbym gdzieś po drodze zatrzymać się na śniadanie. Szybkie śniadanie.

- To da się załatwić, proszę pana.

Omiatał wzrokiem ulicę. O tej porze nie było na niej żywego ducha. Zapuścił silnik, przejechał kawałek i zatrzymał wóz. Obejrzał ulicę we wstecznym lusterku i w bocznym, po czym popatrzył przed siebie. Wsunął rękę pod gazetę rozpostartą na wolnym fotelu. Odwrócił się.

- Chyba kufer się nie zamknął. Pójdę sprawdzić...

Mówiąc, poderwał pistolet z tłumikiem. Oddał jeden strzał. Na piersiach pasażera wykwitła czerwona plama. Żółty Człowiek wyskoczył z samochodu, otworzył bagażnik, wyjął ciężką walizkę, którą ustawił obok martwego mężczyzny. Owinął mu szyję białym jedwabnym szalikiem w taki sposób, że końce zakryły dziurę po kuli.

Potem szybko wyprostował ciało, zaklinował je walizką, żeby nie chwiało się na boki. Biznesmen wyglądał tak, jakby spał z odchyloną do tyłu głową. Zadowolony ze swojego dzieła, Żółty Człowiek usiadł za kierownicą. Zawrócił wóz i zatrzymał się w pobliżu, ale nie naprzeciwko "Richemonda". Czekał.

Kiedy w końcu Newman podjechał pod drzwi hotelu, Żółty Człowiek zapuścił silnik. I dalej czekał. Przyglądał się, jak Tweed z trzema kobietami wsiada do samochodu. Dwie ścisnęły się z tyłu z Tweedem, trzecia - poznał w niej Paulę Grey - usiadła obok Newmana. Gdy Newman ruszył, zabójca podążył za nim. We wstecznym lusterku zobaczył, że pod hotel podjeżdża limuzyna zamówiona przez martwego biznesmena. Żółty Człowiek uśmiechnął się zimno. Odjechał w samą porę.

25.

Po wyjeździe z Genewy, w drodze ku francuskiej granicy, Tweed siedział z tyłu wozu między Jane a Sereną. Pierwotny plan mówił, że Serena pojedzie z Nieldem, ale jej ten pomysł nie trafił do przekonania.

- Chcę jechać z tobą - powiedziała stanowczo do Tweeda. - W ten sposób będę czuła się dużo bardziej bezpieczna.

- Czemu nie miałabyś być równie bezpieczna z Nieldem?

- Po tym, co zeszłej nocy stało się w tym podziemnym garażu, z tobą będę bezpieczniejsza.

- W takim razie ja usiądę z przodu obok Newmana - zadecydowała Paula.

Obserwując Serenę, zwróciła uwagę na wyraz determinacji malujący się na jej twarzy. Zastanawiała się, skąd się bierze jej upór. Poprzedniego wieczora, gdy wszyscy razem siedzieli w apartamencie Tweeda, też miała na nią oko. Zauważyła, że Serena nie okazała strachu - ani smutku - kiedy Charpentier w dosadnych słowach opisał stan zwłok znalezionych w garażu. Zachowywała się tak, jakby podobne wydarzenia były dla niej czymś powszednim.

Paula wyciągnęła rękę nad oparciem fotela i zawołała do Tweeda:

- Mógłbyś dać mi mapę? Z mojego miejsca mogę być pilotem.

- Masz rację. - Tweed podał jej mapę. - A poza tym, mam już trasę w pamięci. - Popatrzył w lewo. - Wygodnie ci, Sereno? Myślę, że mamy dość miejsca.

- Bardzo wygodnie - zapewniła go z ciepłym uśmiechem. - Mam nadzieję, że Nield nie pomyśli, iż go unikam.

- Nie. Prawdę mówiąc, powiem ci, że woli być sam. Gdyby zaszły jakieś kłopoty, nie będzie musiał się o ciebie martwić.

- A spodziewamy się kłopotów? - zapytała lekkim tonem.

- Trudno powiedzieć. Zależy, czy Goslar wie, gdzie jesteśmy.

- Skąd mógłby wiedzieć?

- Nie mam pojęcia - skłamał Tweed.

Myślał o dziwnym telefonie od Goslara, w którym otrzymał "wskazówkę" dotyczącą Aniseed. Co Paula zinterpretowała jako Annecy. Był przekonany, że zmierzają prosto w pułapkę. Ale Marler przygotował i uzgodnił z Newmanem plan na taką ewentualność. Oto dlaczego było ważne, żeby na prostym odcinku drogi Tweed mógł widzieć Nielda i jadący na czele wóz Marlera. Na razie zasadzka stanowiła jedyną możliwość nawiązania kontaktu z ludźmi Goslara - i porwania jednego z nich. Jeśli się powiedzie, Harry Butler nakłoni jeńca do mówienia - i zrobi to bez uciekania się do brutalnych metod.

- Jedziemy do Annecy, prawda? - zapytała Serena. - Paula powiedziała mi, że jej zdaniem tak, ale być może trafimy gdzie indziej.

Brawa dla Pauli, pomyślał Tweed. Wymijająca odpowiedź. Paula nie ufała nikomu z wyjątkiem członków zespołu.

- Jaka jest twoja metoda pracy, gdy mierzysz się z ludźmi pokroju Goslara? - dopytywała Serena.

- Cóż, książę Wellington podczas kampanii na Półwyspie Iberyjskim powiedział, że jego metoda przypomina wiązanie supłów na długiej linie. Chodziło mu o to, że reaguje w zależności od rozwoju sytuacji. Moja metoda jest podobna. Oczywiście, jestem daleki od zostania księciem Wellingtonem naszych czasów.

- Odnoszę wrażenie, że nie masz żadnego planu - powiedziała z cieniem humoru.

Tweedowi zostało zaoszczędzone udzielanie odpowiedzi, bo Newman zerknął we wsteczne lusterko i zawołał:

- Zastanawiałem się, czy jesteśmy śledzeni przez limuzynę z szoferem za kierownicą. Mało prawdopodobne, ma pasażera. I zawsze dzielił nas od niej jeden samochód. Teraz limuzyna zniknęła. Niedługo będziemy na granicy.

* * *

Ruchliwy jak żywe srebro umysł Żółtego Człowieka pracował na zwiększonych obrotach, kiedy zabójca postanowił zastrzelić biznesmena na tylnym siedzeniu swojego samochodu. Obawiał się, że po spektakularnych i krwawych wydarzeniach w centrum Genewy pojawi się więcej wozów patrolowych. Samotny szofer jadący Mercedesem mógłby zostać zatrzymany w celu przesłuchania. Dużo naturalniej wyglądałby z pasażerem. Miał rację.

Jadąc przez miasto za samochodem Tweeda, mijał liczne policyjne auta. Policjanci rzucali mu przelotne spojrzenia i tracili zainteresowanie, kiedy tylko zobaczyli "śpiącego" z tyłu pasażera. Ale teraz Żółty Człowiek miał poważny problem. Wiedział, że zbliża się do francuskiego punktu kontrolnego. Nie mógł ryzykować wjeżdżania na punkt odpraw z trupem w samochodzie. Stale zerkał we wsteczne lusterko i w pewnej chwili stwierdził, że nikt za nim nie jedzie. Skręcił z drogi na wąską szosę zasłaną drobnymi kamieniami. Powoli minął wielki znak z wypisanym czerwonymi literami napisem UWAGA! NIEBEZPIECZEŃSTWO!

Zatrzymał samochód na skraju nieczynnego kamieniołomu, skąd nie było widać drogi głównej. Szybko wyskoczył z samochodu, pozostawiając włączony silnik. Otworzył tylne drzwi; był dość silny, by bez kłopotu wywlec ciało z wozu i zanieść je na skraj kamieniołomu. I zrzucić brzemię w przepaść. Ciało zsunęło się do połowy skalnej ściany i spoczęło na występie. Zabójca założył rękawiczki, wyjął walizkę ofiary i rzucił ją na dół. Ostatnie zadanie polegało na pozbyciu się pistoletu z tłumikiem, z którego zabił biznesmena. Nie przejmował się utratą broni. Miał dwa inne pistolety przyklejone taśmą pod tablicą rozdzielczą. Wsiadł za kierownicę, zawrócił i pojechał z powrotem na drogę prowadzącą ku granicy. Był pewien, że niedługo dopędzi samochód Tweeda.

* * *

Paula martwiła się o Marlera, gdy zobaczyła, że zatrzymuje wóz na punkcie granicznym. Wiedziała, że mówi płynnie po francusku - ale nie miała pojęcia, że tuż przed opuszczeniem hotelu wyskoczył na zakupy i wrócił z francuskim garniturem i butami. Zbliżył się francuski żandarm i Marler wyłączył silnik. Żandarm zajrzał przez otwarte okno i zlustrował wnętrze wozu.

- Dokąd pan jedzie?

- Do Annecy. Mam nadzieję, że tam pogoda jest lepsza niż w Genewie - odparł Marler w bezbłędnej francuzczyźnie.

- W interesach czy dla przyjemności?

- Oficjalnie w interesach. - Marler spojrzał mu prosto w oczy. - Oczywiście, jeśli jakaś atrakcyjna dama zaproponuje mi odrobinę przyjemności, to czy mógłbym odmówić?

Żandarm uśmiechnął się w odpowiedzi i machnął ręką, nakazując odjazd. Przygotował się do kontroli następnego samochodu, którym jechał Nield. Z oddali Paula przyglądała się, jak najpierw Marler, potem Nield przekraczają granicę. Odetchnęła z ulgą. Marler przewoził pod podwoziem dość broni, żeby rozpętać wojnę. Tweed opuścił szybę, gdy tylko się zatrzymali. Jak się spodziewał, żandarm zajrzał na tył wozu.

- Krótki urlop - powiedział po angielsku Tweed. - Szwajcaria jest taka nudna. W waszym kraju jest więcej rozrywek. Jeśli również pogoda jest lepsza, spędzimy tam miłe chwile.

- Pogoda jest dużo lepsza - zapewnił Francuz. - Ani śladu śniegu, który Szwajcarzy kochają tak bardzo, choć uparcie temu przeczą. A zatem - uśmiechnął się znacząco do Jane i Sereny - życzę miłego urlopu.

Odprawił ich wykwintnym ruchem ręki. Nadal się uśmiechał.

- Obleśny typek - warknęła Serena.

- Ma nudną pracę - powiedział łagodnym tonem Tweed - dlatego wyrobił sobie niewybredne pojęcie o żartach.

- Przejazd przez szwajcarski punkt kontrolny był zupełnie inny - zauważyła Paula - a to tylko sto metrów z tyłu. Barierka była podniesiona, nie pojawił się żaden celnik.

- Jest różnica. Przecież opuszczamy Szwajcarię, więc czemu mieliby zawracać sobie nami głowę. Wjazd do kraju to zupełnie inna kwestia.

- Dzięki Bogu, że Marler przejechał bez problemów. I ten żandarm miał rację. Pogoda jest dużo lepsza, choć niedawno musiało padać.

Słońce świeciło na czystym błękitnym niebie, a jezdnia była wilgotna po niedawnym deszczu. Jechali przez pofałdowany teren i wzgórza marszczyły się w dali jak bezkresne zielone morze. Gdzieniegdzie na drzewach widniały pączki i rozwijające się liście. Nadchodziła wiosna. Pokonywali jeden z nieczęstych prostych odcinków drogi ze zboczami wzgórz po obu stronach, kiedy Tweed zobaczył, że Marler staje.

Nield podjechał do niego i też się zatrzymał. Newman zerknął w lusterko wsteczne.

- Nic nie jedzie. Ten szofer z limuzyny musiał gdzieś skręcić. Wiem, czemu Marler się zatrzymał. Zamierza rozdać nam broń. Pomogę mu.

- Ja też rozprostuję nogi. - Paula odwróciła się i rzuciła Tweedowi znaczące spojrzenie. - Zechcesz mi towarzyszyć?

- Dobry pomysł. Wejdziemy na to zbocze. Jest niezbyt długie.

W trakcie wspinaczki słyszeli cichnącą pogawędkę Jane i Sereny. Trawa pod ich stopami była niska i gęsta. Ze szczytu wzgórza roztaczał się panoramiczny widok. W głębokich dolinach kuliły się dalekie wioski. Sceneria emanowała niezmąconym spokojem.

- Wiesz - zaczęła Paula, gdy podziwiali krajobraz - zastanawiałam się nad czymś. W przeszłości ganiłeś członków zespołu za to, że nie zauważali braku czegoś. Otóż zauważyłam coś, co uznałam za dziwne.

- Co takiego?

- Jak to ująłeś, Goslar zawsze zabija posłańca. Eliminuje każdego, kto miał z nim jakiś związek, nieważne, jak daleki. Kazał zamordować tego reportera z Appledore, Sama Sneeda, w zaułku przy Fleet Street. Wydaje się, że całe wieki minęły od tego zdarzenia. Potem zdekapitowany został biedny Vallade, handlarz białymi krukami z lie St. Louis. Wreszcie głowa madame Markov trafiła do kosza na śmieci w mieszkaniu niedaleko Opery. Całkiem długa lista zabójstw.

- Do czego zmierzasz?

- Że nie było zamachu na życie Sereny Cavendish. A przecież to ona zrobiła dla Goslara zdjęcia Appledore. I widziała Goryla, który wrzucił do jej skrzynki na listy resztę należności.

- Sam zwróciłem uwagę na ten fakt...

- To znów ten helikopter - przerwała mu. Obróciła się dokoła. - Tam jest. Leci na wysokości około stu pięćdziesięciu metrów.

Tweed też się odwrócił. Maszyna sunęła równolegle do pasma wzgórz po drugiej stronie drogi. Leciała zbyt daleko, żeby można było zobaczyć oznakowania na kadłubie.

- Nie podoba mi się - mówiła Paula. - Kiedy opuszczaliśmy "Richemond", słyszałam krążący śmigłowiec - jak gdyby nad placem, pod którym mieści się garaż.

- Ja również go słyszałem. Prawdopodobnie z telewizji, filmowali scenę wydarzeń na potrzeby wiadomości. Ten tutaj to zupełnie inna para kaloszy. Ale w dzisiejszych czasach liczni ludzie interesu korzystają ze śmigłowców, żeby szybko przenosić się z miejsca na miejsce.

- Słyszeliśmy też helikopter w drodze z Paryża do Genewy - przypomniała.

- Nie przejmuj się. - Popatrzył w dół stoku. - Chyba Newman nas woła. Czas wracać do samochodu.

Newman wyszedł im naprzeciw i spotkali się w połowie zbocza. Gdy wracali do zaparkowanego na dole auta, podał Pauli Browninga i zapasowe magazynki. Ona szybko ukryła broń w niesionej na ramieniu torebce.

- Dziwne, nadal ani słowa od Burgoynea - zauważył Newman, gdy zbliżali się do drogi.

- Odezwie się, gdy będzie miał coś do powiedzenia - odparł Tweed.

Był dziesięć metrów od samochodu, gdy odezwał się jego telefon komórkowy. Popatrzył na Newmana z miną, która jasno dawała do zrozumienia: A nie mówiłem?

- Słucham?

- Tu Monika. Dzięki Bogu, że cię złapałam. Odebrałam kolejną dziwną i zgrzytliwą wiadomość od Goslara. Cytuję: "Jeśli chcesz się z nami spotkać, Tweed, spróbuj w Chateau de Lair." To wszystko. Wiesz, gdzie to jest?

- Nie mam pojęcia. Ale prawdopodobnie przekazałaś mi wiadomość w odpowiednim momencie. Wszystko w porządku. Gdyby zaszło coś ważnego, dzwoń do mnie bez wahania. I uważaj.

- To ty uważaj.

Stojąc na zboczu, Tweed wezwał ruchem ręki Marlera i Nielda. Gdy stanęli przy nim, przekazał im informacje uzyskane od Moniki. Przykazał Marlerowi, żeby powtórzył jej słowa Butlerowi, który został w samochodzie.

- Rozdałem wszystkim broń - oznajmił Marler. - Tutaj jest pistolet i amunicja Jane. Zrobi piekło, jeśli ich nie odzyska.

- Myślę, że powinniśmy ruszać - oznajmił Tweed.

- Zapewne widziałeś tamten helikopter.

- Tak, Paula mi go pokazała. Wydaje się, że teraz leci na południe. Ruszamy. Miejcie oczy otwarte.

Marler podał Pauli płócienną torbę. Otworzył ją, żeby mogła zajrzeć do środka. Wskazał kolejno trzy przegródki, na które była podzielona.

- Tutaj masz granaty ogłuszające, tu zapalające, a w tej są granaty odłamkowe. - Popatrzył na Tweeda. - "Oczy otwarte" to właściwe słowa. Jak na mój gust, od czasu wyjazdu z Genewy było za spokojnie.

* * *

W helikopterze lecącym na południe w kierunku Annecy Bancroft siedział obok pilota. Zeszłej nocy, gdy przez szyb wentylacyjny uciekał z piekła w podziemnym garażu, nie miał pojęcia, że ktoś ruszył jego śladem. Po podważeniu ażurowego stożka na szczycie szybu wyszedł na powierzchnię. Pochylony, trzymając się cienia, chyłkiem opuszczał plac, kiedy zauważył Tweeda i Newmana stojących przed dworcem kolejowym. Skoczył w boczną uliczkę i czekał przy rogu, skąd mógł widzieć obu mężczyzn. Bancroftowi mignęła niewyraźna postać wychodząca z szybu, z którego sam skorzystał. Ponieważ Jane miała na sobie spodnie, nie potrafił rozpoznać, czy jest to mężczyzna czy kobieta. Potem niewyraźna postać, również trzymająca się cienia, zniknęła z pola widzenia.

Nadal stał przy rogu, kiedy zobaczył, że Tweed, Newman, Paula i jakaś inna kobieta wsiadają do samochodu. Pomyślał, że ich zgubi, jeśli nie popędzi za samochodem. Niewiele myśląc, puścił się biegiem. Zdążył zobaczyć, jak wchodzą do "Richemonda". Poszedł do pobliskiego hotelu i zarezerwował pokój na noc. Nie miał problemów z zapłaceniem. W ukrytym pod kurtką pasie z pieniędzmi nosił setki dolarów. Jedyne podobieństwo między Vanceem Karnowem a Tweedem polegało na tym, że obaj wyposażali swoich ludzi w mnóstwo gotówki.

W pokoju typowo szwajcarskiego hotelu znalazł przyrządy do golenia, szczoteczkę do zębów i piżamy. Wstał wczesnym rankiem i udał się do dopiero co otwartego domu towarowego. Kupił tam skórzany płaszcz, grube automobilowe rękawice i futrzaną czapkę w rosyjskim stylu. Przed domem towarowym zatrzymał taksówkę i kazał się zawieźć na lotnisko. Tam znalazł firmę wynajmującą śmigłowce. Bancroft mignął przed oczami pilota legitymacją, która już wcześniej okazywała się przydatna. Wielkie litery głosiły: Ochrona Państwa.

- Współpracuję ze szwajcarską policją federalną - powiedział. - Jesteśmy na tropie terrorystów, którzy zeszłej nocy wysadzili garaż.

Ostatecznym argumentem okazał się - plik dolarów, które zgodził się zapłacić. Pilot, posłuszny jego poleceniom, przez kilka minut krążył nad podziemnym garażem. Bancroftowi oczy nieomal wyskoczyły z orbit, kiedy przez lornetkę zobaczył Jane Warner wychodzącą z "Richemonda" w towarzystwie Tweeda i Pauli.

A zatem mam teraz trzy cele, zadecydował. Tę zdrajczynię Jane, Paulę Grey i Tweeda.

Poza tym Bancroft był ambitny - pamiętał martwego Karnowa, leżącego na tylnym siedzeniu wozu, trafionego dwiema kulami w strzelaninie, i pamiętał o celu misji. Dostrzegł okazję, żeby się wybić. Jeśli pozwoli Tweedowi doprowadzić się do Goslara, przechwyci tajną broń i przekaże ją Waszyngtonowi. A wtedy zostanie nowym szefem Sekcji Czwartej. Teraz patrzył przez lornetkę na Tweeda i Paulę, stojących na szczycie wzgórza. Nie widział tego, co działo się na drodze.

* * *

Gdy Newman ruszył za dwoma jadącymi w sporej odległości samochodami, Tweed rozpamiętywał wiadomość od Moniki. Gdzie leżało Chateau de Lair? Wietrzył podstęp, ale prędzej czy później Goslar musiał popełnić karygodny błąd. Kiedy tak się stanie, on, Tweed, zaatakuje - bez cienia litości. Wszystkie chwyty dozwolone. Siedząc obok Newmana, Paula czytała mapę. Podniosła głowę, gdy droga raptownie zaczęła zakręcać i schodzić ze stromego zbocza. Otworzyła szeroko oczy. U stóp wzgórza, gdzie, jak wiedziała, droga tworzyła ostry zakręt, podnosiła się zasłona białej mgły. Domyśliła się, że to wynik parowania wilgoci z nawierzchni w jasnych promieniach słońca. Mgła była bardzo gęsta.

Zabrzęczał telefon komórkowy. Tweed przycisnął go do ucha.

- Słucham?

- Tu Marler. Przygotuj się do zaplanowanego manewru. Nield został ostrzeżony.

Marlera najwyraźniej zaniepokoiła podejrzana gęstość oparów. Tweed przekazał wiadomość Newmanowi. Telefon znów się odezwał, gdy dojeżdżali do mgły.

- Słucham.

- Tweed?

- Przy telefonie.

- Mówi Burgoyne. Potencjalna zasadzka w kotlince w pobliżu Choisy. Ostrzeżenie o zasadzce...

- Zasadzka! - zawołał Tweed do telefonu, ostrzegając najpierw Marlera, następnie Nielda. Newman słyszał go bezpośrednio.

Wszystko rozegrało się tak szybko, jak na przyśpieszonym filmie. Marler zjechał na pobocze i zawrócił. Nield cofnął się w ich stronę, potem ustawił wóz w poprzek jezdni i opuścił szybę. Newman, rozbijając bramę, wjechał tyłem na drogę prowadzącą do jakiegoś gospodarstwa. Zza połamanych desek wystawał przód samochodu. Opuścił szybę w tej samej chwili co Paula i złapał płócienną torbę. Paula wciągnęła powietrze, gdy zobaczyła, co wyłania się zza zasłony mgły. Tweed objął Jane i Serenę, pociągnął je na podłogę.

- Pochylić się, cholera, jak najniżej!

Z oparów wyłaniał się dziwny oddział. Ludzie mieli twarze i ręce opalone na ciemny brąz, a na głowach nosili zielone opaski. Każdy trzymał pistolet maszynowy wymierzony w dwa samochody - Nielda i Tweeda. Nie zauważyli wozu Marlera schowanego częściowo za zniszczoną bramą. Głos Tweeda zabrzmiał niezwykle ponuro.

- Arabscy fundamentaliści....

Jedna grupa przeszła szybko na prawą stronę drogi. Zignorowali na pozór pusty samochód Nielda. Kule zagrzechotały na asfalcie przed wozem Newmana, pojedyncze strzały przemieniły się w kanonadę. Czterej napastnicy znaleźli się bardzo blisko. Paula rzuciła granat zapalający, który wybuchł pod ich stopami. Spowiła ich płachta płomieni. Z wrzaskiem rozbiegli się we wszystkie strony, z ubraniami w ogniu - płonące pochodnie toczyły się po ziemi, wbiegały na stok i przewracały się po paru metrach.

Z mgły wyłoniła się dużo liczniejsza grupa. Marler otworzył ogień z pistoletu maszynowego, zaskakując ich od tyłu. Padali jak kręgle. Paula rzuciła drugi granat zapalający, tym razem dalej. Płomienie strawiły mgłę, odsłaniając stojącą tyłem półciężarówkę. Na otwartej skrzyni stał człowiek z granatnikiem wycelowanym w samochód Newmana. Nield usiadł i oddał trzy strzały.

Arab zachwiał się, poderwał granatnik w górę, odruchowo nacisnął spust. Pocisk poszybował w powietrze i eksplodował, nie wyrządzając nikomu krzywdy. Marler strzelał z pistoletu maszynowego w resztki mgły, tnąc je szerokimi seriami. Rozległy się krzyki, potem zapadła cisza. Chwilę później ukazał się potężnie zbudowany Arab z pistoletem maszynowym. Ruszył w stronę samochodu Newmana. Newman strzelił raz, trafił. Arab nawet się nie zachwiał. Newman otworzył drzwi i opróżnił magazynek Smith&Wessona, strzelając z bliskiej odległości. Na twarzy Araba odmalowało się zdumienie. Mężczyzna potknął się, a potem upadł na broń, z której ani razu nie wystrzelił.

Zapadła grobowa cisza. Newman szybko zmienił magazynek. Mgła wyparowała, kropelki wody skrzyły się w słońcu niczym diamenty. Zobaczyli zakręt, za którym stało kilka ciężarówek. Marler wyskoczył z samochodu i, z pistoletem maszynowym gotowym do strzału, ostrożnie ruszył w ich stronę. Sprawdził wszystkie pojazdy. Były puste. Leżała w nich porozrzucana broń. Zawrócił i bez śladu emocji zawołał:

- Czysto!

- To dopiero było coś - powiedziała cicho Paula. - Burgoyne ostrzegł nas w samą porę.

- Tylko że Marler pierwszy wyniuchał niebezpieczeństwo - przypomniał jej Tweed. - Dobrze się czujecie? - zapytał kobiety siedzące po jego obu stronach.

- Ja, tak - odparła Serena, prostując się i wygładzając bardzo pomięte spodnie.

- Nic mi nie jest - powiedziała Jane, wsuwając pistolet pod kurtkę.

Przy otwartym tylnym oknie pojawił się Marler. Szybko omiótł wzrokiem twarze obecnych. Oni popatrzyli na niego, gdy zasalutował elegancko.

- Pora ruszać. Nie przejedźcie niczego na drodze.

- Czy to się często zdarza? - zapytała spokojnie Serena.

- Nield przed chwilą powiedział, że pierwsze koty za płoty.

- Brawa dla Petea! - rzuciła ironicznie Paula. - Naprawdę kocham optymistów.

26.

Bez kłopotu wyminęli półciężarówkę, na której leżał zabity Arab z granatnikiem. Zostawiwszy daleko za sobą jego martwych pobratymców, jechali kolejnym prostym odcinkiem drogi przez tereny rolnicze. Paula wyczuła, że dotychczasowa atmosfera napięcia zniknęła. Słońce przygrzewało mocno, a krajobraz za żywopłotami po obu stronach drogi był sielankowy.

- Ciekawe, gdzie jest teraz Burgoyne - zastanowiła się na głos.

Zapewne lokalizuje następną zasadzkę, odpowiedział jej w duchu Newman, ale zachował tę myśl dla siebie. Będą się martwić, gdy faktycznie coś się wydarzy.

- Prawdopodobnie gdzieś przed nami, trudno powiedzieć, jak daleko - odparł Tweed. - Usłyszymy go, gdy będzie gotów.

- Musimy wypatrywać tego Chateau de Lair - przypomniał im Newman.

- Wypatruję, od kiedy otrzymaliśmy wiadomość od Moniki - oznajmiła z naciskiem Paula.

- Wobec tego przepraszam cię bardzo.

- Spodziewasz się, że znajdziemy Goslara w tym Chateau de Lair?

- Być może - odparł Tweed.

Jechali w tej samej kolejności - Marler na czele, a za nim Nield - kiedy Newman zerknął w lusterko wsteczne i zobaczył dopędzający ich samochód. Pomyślał, że to widziany wcześniej Mercedes z szoferem za kierownicą.

- Wciska gaz do deski.

Samochód przemknął obok nich jak rakieta i jeszcze bardziej przyśpieszył; Newman dostrzegł tylko niewyraźną smugę, ale zdążył zobaczyć, że kierowca miał na głowie beret, nie czapkę z daszkiem. Samochód w szaleńczym tempie wyprzedził Nielda i Marlera.

* * *

Wcześniej, Żółty Człowiek znalazł się na grzbiecie wzgórza i już miał zacząć zjeżdżać, kiedy zobaczył, co się dzieje na dole. Droga za nim była pusta, więc cofnął się szybko. Zdążył zobaczyć gęstą mgłę podnoszącą się u stóp wzgórza, rozproszony konwój Tweeda i postacie zbliżające się w oparach. Usłyszał pierwsze strzały.

Zatrzymał samochód na trawiastym poboczu i czekał długi czas. Wreszcie poszedł ostrożnie na szczyt wzgórza i spojrzał w dół. Wszystko zniknęło. Samochody Tweeda. Mgła. Zostały tylko ciała rozrzucone po obu stronach drogi. Wrócił do samochodu i ruszył dalej, mając nadzieję, że nie zgubi Tweeda. Poświęcił mijanym ciałom tylko przelotne spojrzenie, jednak uważał, żeby na żadne nie najechać. Nie kierowało nim współczucie - takie emocje obce były Żółtemu Człowiekowi - po prostu nie chciał, żeby do opon przywarło coś, co mogłoby zwrócić uwagę policji.

Przed wyruszeniem w pościg zdjął czapkę szofera i wyrzucił ją w krzaki. Zastąpił ją beretem, który nosił na ciemnym skwerze w Paryżu, kiedy był tak blisko zabicia Pauli. Pozbywszy się czapki, chciał pozbyć się auta.

Z ulgą zobaczył przed sobą samochody Tweeda jadące prostym odcinkiem drogi. Wcisnął gaz i zgarbił się nad kierownicą. Kolumna wozów została daleko w tyle, kiedy dotarł do rozwidlenia prowadzącego do Choisy. W tym miejscu brzegi głębokiego wąwozu spinał majestatyczny stary most. Nadal zdatny był do użytku, lecz nie stanowił już części autostrady, która biegła nowym mostem. Droga dochodziła do niego i tworzyła ostry zakręt.

Gdy zbliżał się do tego miejsca, zobaczył stojący na poboczu samochód, a obok niego mężczyznę z rękami na biodrach. Miał wrażenie, że mężczyzna stara się zobaczyć, kto siedzi za kierownicą. Przyśpieszył. I mało brakowało, a jego kariera dobiegłaby końca. Wciskając gaz do deski, żeby uniknąć spojrzenia mężczyzny, wszedł w ostry zakręt. Czuł, jak koła zaczynają tracić przyczepność. Zachował zimną krew, wyprowadził wóz z poślizgu, wyrównał i pomknął w stronę dalekiego Annecy.

Jechał z tą prędkością przez około pięćdziesiąt minut. Droga była pusta, kiedy zatrzymał się na skraju stromego zbocza. Wysiadł, podniósł maskę i udawał, że próbuje coś naprawić. Minęła go wielka ciężarówka i kilka samochodów osobowych. Liczył na wóz, w którym będzie sam kierowca. Zobaczył Peugeota nadjeżdżającego z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Za kierownicą siedział białowłosy, elegancko ubrany mężczyzna. Żółty Człowiek wyprostował się i rozpaczliwie pomachał rękami. Kierowca przystanął, opuścił szybę.

- Mówi pan po angielsku?

- Jestem Anglikiem - odparł z szerokim uśmiechem Żółty Człowiek, zadowolony, że zostawił beret pod gazetą w samochodzie. - I nie jestem mechanikiem.

- Pozwoli pan, że rzucę okiem. - Mężczyzna wysiadł z samochodu. - Kierowałem salonem sprzedającym Rowery, zanim po przejściu na emeryturę nie przenieśliśmy się do Annecy.

Zabójca cofnął się, gdy Anglik zaglądał pod maskę. Rozejrzał się po pustej w tej chwili drodze, wyjął nóż z pochwy ukrytej pod kurtką. Cios był tak silny i gwałtowny, że nie musiał go poprawiać. Podniósł za włosy odciętą głowę i schował ją za kępą krzaków.

Bez większych problemów posadził ciało za kierownicą Mercedesa, w którym przezornie zostawił otwarte drzwi. Kurtkę miał poplamioną krwią, ale tym się nie przejmował. Szybko przeszukał kieszenie ofiary, wyjął portfel z jednej, jakieś listy z drugiej. Wepchnął listy do portfela. Rozejrzał się po okolicy, podszedł na skraj stromego zbocza i wyrzucił portfel. Przyglądał się, jak szybuje w powietrzu i ląduje w krzakach.

Następnie sprawdził, czy starszy kierowca na pewno zostawił kluczyki w stacyjce Peugeota. Wrócił do Mercedesa, i wyrzucił biegi na luz. Potem zatrzasnął drzwi i pchnął. Samochód zaczął toczyć się do tyłu. Zdjął zbrukane krwią rękawiczki, użył tej czyściejszej do wytarcia noża, który schował do pochwy.

Zdjął skórzaną kurtkę - i tak była za ciepła na tę pogodę - i włożył ją wraz z rękawiczkami do dużej walizki, uważając, żeby nie pobrudzić rąk we krwi. Dołożył parę niewielkich kamieni, żeby zwiększyć ciężar. Podniósł głowę i zaklął.

Mercedes dotarł do krawędzi i znieruchomiał, bo tylne koło oparło się o kamień. Morderca kolejny raz omiótł wzrokiem drogę. Wsunął do ust palce lewej ręki i zmarszczył czoło. Był to jeden z nielicznych przypadków, kiedy stracił zimną krew.

Wyjął palce z ust i popędził w stronę Mercedesa. Wykopnął kamień, który zepsuł mu cały scenariusz. Mercedes ruszył tyłem po łupkowym zboczu, wjechał w las i zniknął w gęstych zaroślach.

- Postaraj się lepiej następnym razem - powiedział do siebie zabójca, sadowiąc się za kierownicą Peugeota.

Pamiętał, żeby wyrzucić głowę do lasu.

27.

Jechali w kierunku Annecy, kiedy Paula zobaczyła stojące blisko siebie samochody Marlera i Nielda. Obaj wysiedli i rozmawiali z człowiekiem, który stał z rękami opartymi na biodrach. Mężczyzna miał na sobie beżowe spodnie, bluzę i koszulę w tym samym kolorze. Koszulę miał rozpiętą pod szyją.

- To Burgoyne! - Była tak zadowolona na jego widok, że niemal wykrzyczała te słowa.

Butler, który przyjechał z Marlerem, siedział na poboczu. U jego boku, na wpół ukryty w trawie, leżał pistolet maszynowy. Butler zawsze pilnował, żeby nie dać się zaskoczyć.

- Jak widzę, wyszliście cało z zasadzki - powiedział Burgoyne, uśmiechając się do Pauli.

- Ostrzegłeś nas w samą porę.

- Zaczynałem tracić nadzieję - zwrócił się do Tweeda. - Dzwoniłem parę razy. Bez odzewu.

- Telefony komórkowe - mruknął pogardliwie Tweed. - Nigdy im nie ufałem. Jak widzisz, zabraliśmy na wycieczkę dwie atrakcyjne panie. - Przedstawił Jane i Serenę. Burgoyne uścisnął im dłonie i z podziwem zmierzył je wzrokiem. - Witamy w naszej ferajnie - dodał Tweed.

- "Na wycieczkę" - parsknęła Serena. - "Witamy w naszej ferajnie”. Dla niektórych wycieczka, dla niektórych ferajna. Powitała nas rozkoszna delegacja Arabów.

- Arabów? - powtórzył zdumiony Burgoyne.

Tweed szybko opowiedział o ich spotkaniu w mglistej kotlince. Przemilczał parę drastycznych szczegółów, gdyż nie sądził, by Jane albo Serena były zadowolone ze zbyt barwnego opisu.

- Przejechałem całą drogę do Annecy i z powrotem - oznajmił Burgoyne. - Nie widziałem tej bandy podrzynaczy gardeł. Przypuszczam, że musieli zgromadzić się w Choisy, parę kilometrów stąd tą boczną drogą. - Wskazał na drogę odbijającą od głównej szosy. - Musieli wyjechać zaraz po tym, jak przejechałem. Domyślam się, skąd się wzięli.

- Mianowicie? - zapytała Paula.

- Liczni fundamentaliści arabscy są regularnie przerzucani z Algierii przez Morze Śródziemne do Francji. Przypływają nocami, na pokładzie niewielkich łodzi rybackich, i lądują w odizolowanych zatoczkach w pobliżu Marsylii. Transport czeka, by zabrać ich w głąb lądu. Goslar ma powiązania na całym świecie, jak słyszałem. Zapłacił im dobrze, a oni są przyzwyczajeni do zabijania. Bóg tylko wie, ilu ludzi załatwili u siebie, w Algierii.

- Uważam, że to interesujące - powiedział Tweed.

- A ja uważam, że to jest interesujące - weszła mu w słowo Jane, pokazując stary most spinający brzegi wąwozu. Paula również spojrzała na konstrukcję.

Do wygiętego łuku prowadziło brukowane podejście. Po obu stronach wąwozu na znaczną wysokość pięły się kamienne filary o prawie metrowej średnicy. Zakotwiczone w ziemi stalowe liny wędrowały w górę i niknęły w głębokich niszach na szczytach wież. Pylony zwieńczone blankami wyglądały tak, jakby od początku czasu strzegły wjazdu do nie istniejącego już warownego zamku.

- To Pont de la Caille - wyjaśnił Burgoyne. - Wiszący most, którym niegdyś biegła droga przez dolinę - stąd te potężne liny.

Jane ruszyła szybko brukowaną dróżką i stanęła na moście. Poczuła lekkie drżenie. Przesunęła się dalej, spojrzała w głąb niewiarygodnie głębokiego wąwozu, na dnie którego wiła się rzeczka. Miała wrażenie, że patrzy na nią z wysokości wielu kilometrów.

- A mnie interesuje to - powiedział z naciskiem Tweed.

- Co? - zapytała Paula.

- Ta stara tablica przy bocznej drodze, która prowadzi do szeroko otwartej, zardzewiałej bramy.

- Chateau de Lair - przeczytała. - Czy to możliwe, że Goslar nadal tam jest? Popatrz wyżej, gdzie wzgórze wznosi się nad drzewami.

Stali niecałe sto metrów od miejsca, gdzie zaczynała się polna droga. Wiodła w górę, przez otwartą starą bramę, a potem niknęła za zakrętem. Tweed ruszył w tamtą stronę i stanął na środku szosy. Wyglądało na to, że patrzy na przybitą do słupka ledwie czytelną tablicę z napisem CHATEAU. W rzeczywistości skupiał spojrzenie na leżącej w trawie tablicy pośrednika w handlu nieruchomościami. NA SPRZEDAŻ. Poniżej widniało nazwisko agenta. C. PERIOT, ANNECY. I numer telefonu. Słońce przypiekało mu kark. Paula minęła Tweeda i ruszyła polną drogą. Naraz ktoś złapał ją za rękę i pociągnął w tył. Obejrzała się i zobaczyła Burgoynea.

- Wracaj do wszystkich na most. Bez dyskusji. Tweed, idź z nią. Ale już!

- Co go ugryzło? - mruknęła Paula.

- Lepiej rób, co ci każe - poradził Tweed.

Przyłączyli się do Marlera, Newmana i Nielda, którzy gawędzili z Sereną. Jane stała dalej, w połowie mostu. Opierała się o balustradę, patrząc w bezdenną zdawałoby się przepaść. Na trawiastym poboczu siedział Butler, na pozór pogrążony w drzemce, ale jego oczy śmigały we wszystkich kierunkach. Od strony Annecy nadjechał jakiś samochód. Zatrzymał się niedaleko wiszącego mostu na drugim brzegu wąwozu.

- Jak w bajce - zachwycała się Paula, znów opanowana. Patrzyła na piękny stary most, który teraz stał się niepotrzebny. - Szkoda, że nie mogli wykorzystać go pod autostradę. Zakochałam się w nim.

- Co robi Burgoyne? - zapytał Newman.

Paula spojrzała w tę samą stronę, co inni. Burgoyne zbliżał się do szlaku prowadzącego do zamku. Poruszał się powoli, z rozwagą. Pokonał parę metrów po trawie rosnącej wzdłuż drogi. Pochylił się, podniósł kawałek wapienia, potem wrócił po własnych śladach. Odwrócił głowę.

- Zostać na miejscach! Nie zbliżać się nawet o centymetr!

Stali nieruchomo, przyglądając się, jak Burgoyne przecina jezdnię, a potem kuca z kamieniem w prawej ręce. Zamachnął się i wyrzucił kamień w powietrze. I padł płasko na ziemię. Kamień wylądował na szlaku. Huk eksplozji odbił się echem po wzgórzach. Ziemia i trawa wzbiły się w powietrze z miejsca, gdzie wylądował kamień. Na drogę spadł grad kamieni i ziemi. Burgoyne podniósł się i z uśmiechem wrócił na most.

- Mina przeciwpiechotna. Zobaczyłem, jak słońce na niej zalśniło. Deszcz musiał odsłonić fragment skorupy. Miejsce raczej nieodpowiednie na poranny spacerek, prawda?

- A ja chciałam iść tą drogą. - Paula z trudem przełknęła ślinę. - Hazardzisto, mogę powiedzieć tylko jedno: dziękuję ci za uratowanie mi życia.

- Widywałem podobne na pustyni - dodał lekkim tonem Burgoyne. - Wiatr zdmuchiwał z nich piasek i tak samo błyszczały w promieniach słońca...

Umilkł. Butler minął ich jak chart, przebiegł przez most. Paula odwróciła się i aż sapnęła z przerażenia. Niewysoki, krępy mężczyzna, który musiał wysiąść z tamtego samochodu, trzymał Jane w pół i próbował podnieść ją na balustradę dzielącą ich od przepaści. Ona popatrzyła na jego smagłą, zdeterminowaną twarz, otwarte usta i odsłonięte zęby. Prawą ręką wyjęła pistolet i pociągnęła za spust. Napastnik, trafiony w udo, skrzywił się z bólu, ale podniósł ją jeszcze wyżej. Butler zacisnął mu ręce na szyi i szarpnął go do tyłu. Jane ponownie stanęła na własnych nogach. Butler trzasnął głową Araba o balustradę, podniósł go i przerzucił na drugą stronę. Paula, która z Browningiem w ręce biegła na pomoc, zatrzymała się i patrzyła, jak Arab koziołkuje, młócąc powietrze rękami i nogami. Wydawało się, że minęła wieczność, nim spoczął na dnie wąwozu. Nie usłyszała żadnego dźwięku, gdy ciało, maleńkie z tej wysokości, znieruchomiało pod wielkim wapiennym występem od strony Annecy.

- Nawet nie krzyknął - powiedziała Jane. - Nie rozumiem.

- Jako Arab - zaczął wyjaśniać Burgoyne, który teraz stanął obok niej - nie miał wątpliwości, że udaje się prosto do muzułmańskiej wersji raju. Dlatego nawet nie pisnął.

- Jak daleko jest do dna? - zapytała Paula.

- Dwieście metrów.

- Załatwiłeś go na amen - stwierdziła Serena. - Nawet go nie widać.

- Jest gdzieś tam na dole - wtrącił szybko Tweed. Dostrzegał maleńką postać, ale nie miał zamiaru jej pokazywać. - Słuchajcie, mam ochotę na krótki spacer przed odjazdem do Annecy. Bob, Paula, chodźcie ze mną.

Ruszyli po moście, który zachwiał się niemal niewyczuwalnie. Tweed obejrzał się i zobaczył, że Burgoyne ujął Jane pod rękę. Dobrze, że będzie miała z kim porozmawiać po tym szokującym przeżyciu.

- Tam jest zamek - powiedziała Paula, gdy zeszli z mostu. - Myślisz, że powinniśmy go sprawdzić?

- Nie. - Tweed podniósł lornetkę pożyczoną wcześniej od Marlera. - Wszystkie okiennice są zamknięte. Jestem pewien, że nie ma tam nikogo. Ale gdybyśmy wyważyli drzwi czy okno, Bóg wie co mogłoby wybuchnąć nam w twarze. Pamiętajcie, co czekało na nas przy drzwiach do budynku Goslara w La Defense. Jak podsumowujecie sytuację? - zapytał, gdy szli drogą.

- Nadal szukamy doktora Goslara. - Mało. Musimy sprawdzić Annecy, aby się upewnić, czy doktor Goslar nie zastosował podwójnego blefu. Ale najważniejsze, że moim zdaniem jeszcze nie wyprodukował dostatecznej ilości swojej śmiercionośnej trucizny - dostatecznej, by unicestwić pięćdziesiąt, sto, dwieście milionów ludzi. Kto wie, ilu?

- Skąd wiesz, że jeszcze tego nie zrobił? - zapytała.

- Bo w przeciwnym razie nie zawracałby sobie głowy organizowaniem tak zaciekłego ataku na moją osobę. Nadal stanowię zagrożenie dla jego planu.

- A zatem mamy czas - powiedział Newman.

- Nie, nie mamy. Może zakończyć prace w każdej chwili. To coś więcej niż wyścig z czasem. Ruszamy do Annecy.

Na sugestię Tweeda zmienili szyk. Nield, dotychczas sam, teraz miał Serenę do towarzystwa. Marler z Butlerem jechali przed Nieldem. Burgoyne wskazywał drogę. Obok niego na fotelu pasażera leżał pistolet maszynowy, który otrzymał od Marlera. Newman pozostał na końcu kawalkady. Paula siedziała obok niego, a Jane i Tweed zajmowali miejsca z tyłu.

- Już nie uważam tego mostu za bajkowy - powiedziała Paula. - Domyślam się, że ty, Jane, też nie.

- Cóż, przynajmniej wpakowałam łajdakowi kulkę - mruknęła ponuro Jane. - Albo on, albo ja. Cieszę się, że padło na niego.

- I pomyśleć, że wszystko to zaczęło się w Anglii, w Dartmoor - przypomniał Tweed.

- Wiem. Wiedziałam, zanim wyjechałam ze Stanów. Czytałam o tym w waszyngtońskiej gazecie. Artykuł ukazał się na pierwszej stronie, gdy nastąpił przeciek z Białego Domu - w którym zresztą zawrzało. Przepraszam, przerwałam ci.

- Nie szkodzi. Chciałem powiedzieć, że kiedy dotrzemy do Annecy, najpierw muszę skontaktować się z tym pośrednikiem, Periotem. To on wystawił na sprzedaż zamek. Trzeba sprawdzić, czy Goslar zastosował tę samą metodę co wcześniej - dzierżawiąc chateau na długi okres, a potem szybko przenosząc się gdzie indziej.

- To nie powinno być trudne - skomentował Newman. - Wystarczy nam książka telefoniczna z pierwszej lepszej budki.

- Nie wolno nam zapominać o dwóch elementach - kontynuował Tweed. - Żółty Człowiek nadal cieszy się zdrowiem i swobodą...

Odwrócił się w stronę Jane, żeby wyjaśnić, kim jest Żółty Człowiek. Nie skąpiąc szczegółów, przedstawił jego metody działania. Ona słuchała go z poważną miną, bez strachu czy odrazy. Jest naprawdę twarda, pomyślał.

- A drugi element? - przypomniała Paula.

- Chwilowo nieuchwytny pan Bancroft. Przyjrzałem mu się dobrze w barze w "Ritzu". Jest nie tylko niebezpieczny i bezlitosny, ale również przebiegły i, jak jestem przekonany, niezwykle wytrzymały.

- On był najgorszy z całej bandy - powiedziała Jane. - Nigdy nie zapomnę, jak włożył Waltowi, mojemu mężowi, lufę pistoletu w usta i pociągnął za spust. Przeznaczyłam dla niego pełen magazynek - dodała zapamiętale. - Gdybym tylko po dokonaniu zemsty mogła zapomnieć tę straszną scenę w moim domu. Czułam się taka bezradna...

- Myślę, że spodoba ci się Annecy, przynajmniej stare miasto - powiedziała Paula, żeby zająć jej myśli czymś innym. - Byłam tam krótko, ale to miejsce jest jedyne w swoim rodzaju. Skupisko starych budowli nad kanałami, które dochodzą do jeziora.

- Brzmi interesująco - przyznała Jane. - Labirynt, jak nora królika?

- Tak, tylko wątpię, czy króliki potrafiłyby znaleźć tam drogę.

Jane uśmiechnęła się do Tweeda. On odpowiedział jej uśmiechem, gdy zabrzęczał telefon komórkowy. Założył, że to Monika albo Beck.

- Słucham.

- Chwileczkę, proszę pana - oznajmił kulturalny głos po angielsku. - Ktoś pragnie z panem mówić. - Tweed zacisnął telefon w ręce. - Proszę słuchać uważnie. Wiadomość nie zostanie powtórzona...

Usłyszał zgrzytliwy głos. Przycisnął telefon do ucha, próbując rozpoznać czy mówi mężczyzna, czy kobieta.

- Tweed, witam w Annecy. Proponuję, żebyś przejechał przez most Perriere do starego miasta. Na balustradzie z prawej strony na początku mostu zobaczysz reklamę trzygwiazdkowego hotelu. "Hotel de Palais de Lisle: Po drugiej stronie mostu stoi restauracja - "Les Corbicres". Idź tam, a znajdziesz czekającą wiadomość. Proszę bardziej na siebie uważać. H. Goslar.

Tweed czekał, lecz połączenie zostało przerwane. Powtórzył słowo po słowie to, co usłyszał. Zapadła krótka cisza przerwana przez Newmana, który warknął z rozdrażnieniem:

- Do diabła, gdzie jest ten doktor Goslar?

- Wrócił helikopter - zameldowała Paula.

28.

Tweed, który określił Bancrofta mianem przebiegłego, niewiele się pomylił w swojej ocenie. Amerykanin, siedzący obok pilota, był pogrążony w głębokiej zadumie. Stanowił niezwykłą mieszankę talentów. Zanim Karnow zwerbował go na członka Sekcji Czwartej, był odnoszącym umiarkowane sukcesy prawnikiem. Brał udział jako obrońca w licznych rozprawach sądowych. Często udawało mu się uzyskać uniewinniający werdykt dla swoich klientów, niezależnie od tego, czy faktycznie zasługiwali na uniewinnienie. Przestudiował dogłębnie historię prawa, koncentrując się na precedensach. Nierzadko z powodzeniem zabijał ćwieka sędziemu, cytując stary precedens, z którego istnienia nikt nie zdawał sobie sprawy. Dzięki takim poczynaniom stopniowo wyrobił sobie u wszystkich sędziów reputację przemądrzałego. Rewanżowali się, dając mu nauczkę przy każdej sposobności. Często odrzucali jego sprzeciwy. Lista uzyskiwanych przez niego werdyktów uniewinniających zaczęła się kurczyć.

Tak więc kiedy Karnow zaproponował mu wstąpienie do Sekcji Czwartej, Bancroft, rozczarowany karierą prawniczą, wyraził zgodę. Ważnym atutem było też zaoferowane wynagrodzenie. Lecąc śmigłowcem, dokonywał oceny dotychczasowych wydarzeń i obmyślał następne posunięcie. Był nie tylko inteligentny. Jeszcze jako dziecko, kiedy wychowywał się na ulicach Brooklynu, opromienionej nie najlepszą sławą dzielnicy Nowego Jorku, ciężko poturbował trzech łobuzów, którzy atakowali go przy różnych okazjach. Trening w Sekcji Czwartej wyostrzył jego wrodzony talent do stosowania brutalnej siły.

Tweed i jego drużyna są teraz w drodze do Annecy, powiedział sobie w myślach. A więc jeszcze nie znaleźli doktora Goslara - inaczej nie jechaliby do Annecy, miejsca, o którym nigdy nie słyszał. Po pierwsze, muszę tam być przed nimi. Po drugie, muszę siąść im na ogonie...

Skończył swój wewnętrzny monolog i spojrzał na mapę rozłożoną na kolanach. Kupił ją w sklepie w Genewie po zaopatrzeniu się w nowe ubrania. Pomysł wynajęcia helikoptera narodził się w chwili, gdy przypomniał sobie śmigłowiec, który zdawał się śledzić ich w drodze z Paryża.

- Kiedy dotrzemy do Annecy? - zapytał pilota.

- Za pięć minut. Może mniej. Mogę nieco zwolnić.

- Chwileczkę. - Bancroft podniósł lornetkę, przyjrzał się czterem samochodom, które z tej wysokości wyglądały jak zabawki. - Czy w pobliżu Annecy jest jakieś miejsce, w którym mógłbyś mnie wysadzić?

- W starym mieście czy gdzieś w nowych dzielnicach?

- W starym mieście - odparł Bancroft, polegając na swoim instynkcie.

- To będzie łatwe. Na brzegu jeziora jest wielki park. Bardzo blisko starego miasta. Mogę tam wylądować.

- Muszę też wynająć samochód... żeby śledzić tych terrorystów - dodał szybko, żeby uwiarygodnić swoją historyjkę.

- Niedaleko miejsca, gdzie usiądziemy, jest wypożyczalnia. Pokażę panu. Mam później lecieć z panem do Genewy?

- Całkiem możliwe - odparł Bancroft, choć nie miał pojęcia, czy przyjdzie mu korzystać z usług pilota.

- To będzie oznaczało czekanie, a za nie należy się coś ekstra.

Już hojnie zapłacił pilotowi, ale bez wahania wyjął z kieszeni plik studolarówek. Uważał tylko, żeby nie odsłonić pasa z pieniędzmi. Podał pilotowi pięć złożonych na pół banknotów. Następne pięćset dolarów. Zawsze był zdania, że za pieniądze można kupić lojalność.

- Będę czekać - powiedział pilot. - Maszyna ma jeszcze zapas paliwa. Mam zwolnić?

- Nie. Szybciej.

* * *

Paula nastawiła lornetkę pożyczoną przed chwilą od Newmana. Przycisnęła łokieć do krawędzi otwartego okna, żeby zapewnić większą stabilność. Próbowała rozpoznać pasażera lecącego śmigłowcem. Jak Bancroft, który spoglądał z góry na cztery samochody, stwierdziła, że odległość jest zbyt duża. Widziała tylko niewyraźną plamę. Oddała lornetkę Newmanowi, który założył ją na szyję.

- I co? - zapytał.

- Nie mogę zobaczyć, kto jest w środku. To mnie niepokoi - maszyna stale leci kursem równoległym do naszej trasy.

- Daj sobie z tym spokój - zawołał Tweed. - W Annecy będzie mi potrzebny plan, żeby zlokalizować tego pośrednika, Periota.

- Może Hazardzista ma - zasugerował Marler. - Myślę, że jesteśmy już bardzo blisko. Mógłbym wyprzedzić Burgoynea i zapytać o plan.

- Zgoda.

- Ten śmigłowiec leci teraz przed nami - zauważyła Paula. - Przypuszczam, że wyląduje gdzieś w pobliżu Annecy. Zmniejsza wysokość.

* * *

Bancroft wysiadł z helikoptera, który wylądował na rozległym terenie parkowym w północnej części starego miasta. Ruszył szybkim krokiem przez polanę, oglądając się w stronę maszyny. Pilot odwrócił się plecami i zabrał za jedzenie. Bancroft zmierzał do wskazanej przez niego wypożyczalni samochodów. Czuł, jak słońce grzeje go w gruby kark i uświadomił sobie, że jest głodny.

W parku stały różne konstrukcje służące dzieciom do zabawy. Karuzela. Zjeżdżalnia z krótką drabinką. Dzieci piszczały z radości, zsuwając się z góry na wielką gumową poduszkę. Bancroft spochmurniał. Krzyczące i biegające dzieci przywiodły mu na myśl dzieciństwo spędzone w Brooklynie. Ale tam dzieciaki były inne, szybko dorastały i niemal jeszcze w pieluchach nosiły noże. Te tutaj były dużo bardziej cywilizowane, ale ich krzyki przypomniały mu, ile razy musiał opierać się plecami o ścianę, gdy nacierało na niego dwóch czy trzech łobuzów. Jak trzymał ich na dystans długim kijem, a potem tłukł, ile wlezie. Przeżywał najszybszy i najsilniejszy.

Niekiedy zastanawiał się, czy nie byłoby lepiej osiąść gdzieś w Europie. Zawsze szybko rezygnował z tego pomysłu. Naprawdę duże pieniądze były tylko w Stanach. Stanął w odludnym miejscu i sięgnął po dwa paszporty. Wybrał ten, w którym nie figurowało jego nazwisko. Z dokumentem w ręku przeszedł na drugą stronę ulicy do wypożyczalni samochodów.

Z ciepłym uśmiechem na twarzy zbliżył się do siedzącej za ladą atrakcyjnej brunetki. Podał jej paszport. Kiedy obejrzała dokument, popatrzyła z zainteresowaniem na właściciela.

- Niewielu Amerykanów bywa w tej części świata. Może paru w sezonie, ale tylko paru. Czym mogę służyć, proszę pana?.

- Muszę wynająć samochód na parę dni. Właśnie tu przyleciałem.

- Widziałam, jak lądował pański helikopter. Z daleka pan przyleciał?

- Z Paryża.

Bancroft myślał szybko. Doszedł do wniosku, że byłoby niemądrze wspominać o Genewie. Nie po tym, co się wydarzyło w podziemnym garażu.

- To kawał drogi. - Dziewczyna otworzyła paszport i wypełniła formularz, nie przestając mówić. - Pan Conroy. Widzę, że ma pan na imię August - tak samo jak miesiąc, w którym się pan urodził.

- Dlatego tak zostałem ochrzczony - skłamał. - Chciałbym wynająć Peugeota, jeśli to możliwe. Wolałbym w szarym kolorze.

- Mamy dwa Peugeoty. Jeden szary, drugi czerwony.

- Proszę ten szary, koniecznie.

Bancroft uważał, że szary kolor najmniej rzuca się w oczy. Zapłacił kaucję w dolarach. Wyśledzenie osoby, która płaciła gotówką, było niemożliwe. Postanowił, że w Europie nie będzie używać karty kredytowej. Kiedy formalności zostały dopełnione, dziewczyna zaprowadziła go do niewielkiego garażu i pokazała wóz. Podziękował jej i wziął kluczyki.

- Mówi pani dobrze po angielsku.

- Przez dwa lata pracowałam w dużej wypożyczalni w Londynie. Dziękuję za komplement.

- W Paryżu popełniłem pewien błąd - ciągnął. - W barze spotkałem Amerykanina, który wcale mi się nie spodobał. Chciał naciągnąć mnie na pożyczkę. Wymknęło mi się, że jadę do Annecy. Powiedział, że może tu wpadnie. Przypuszczam, że będzie musiał wynająć samochód. Gdyby ktoś pytał, czy w Annecy jest jakiś Amerykanin, proszę mu powiedzieć, że nic pani o tym nie wie.

- Chciał pożyczyć pieniądze? To bezczelność. - Dziewczyna uśmiechnęła się ciepło. - Będę trzymać język za zębami. Może pan na mnie polegać.

Bancroft nie sądził, że ktoś wpadnie na jego trop. Ale, jak w Stanach, starannie zacierał ślady. Dziewczyna czekała w garażu, kiedy usiadł za kierownicą. Udał, że coś mu się przypomniało.

- Liczę na spotkanie z przyjacielem, który przyjeżdża dzisiaj z Genewy. Czy jest tu jakieś miejsce, w którym mógłbym go spotkać? - Sprawdził, która godzina. - Niedługo powinien tu być.

Wyjęła plan miasta ze skórzanej torebki wiszącej przy pasku. Rozłożyła arkusz na masce i wyrysowała trasę, poczynając od wypożyczalni. Potem podała mu plan.

- Najlepiej jechać tędy. To niedaleko. Dotrze pan na przedmieścia Annecy, gdzie biegnie droga z Genewy. Pański przyjaciel musi mijać ten punkt.

- Bardzo pani dziękuję. Powinna pani mieć reklamę w oknie na froncie: OBSŁUGA Z UŚMIECHEM.

- Dziękuję, proszę pana.

Zauważył, że się zarumieniła. Po wyjeździe z garażu popatrzył w stronę parku i zobaczył leżące za nim jezioro, które połyskiwało w promieniach słońca. W oddali dostrzegł góry pokryte śniegiem. Ponad nimi gromadziły się groźne ciemne chmury. Wyglądało na to, że na południe od Annecy pogoda nie jest tak ładna.

Trasa nakreślona przez dziewczynę była prosta. Zaraz za Annecy zobaczył autostradę do Genewy - znak drogowy potwierdził ten fakt. Zobaczył też prowadzący w lewo szeroki dojazd do pobliskiego gospodarstwa. Nie wahał się - zjechał na polną drogę, zawrócił i wysiadł. Podniósł maskę i pochylił się, jakby usuwał jakąś usterkę. I czekał. Był dobrze zaprawiony w czekaniu. Wiedział, że kawalkada Tweeda musi minąć to miejsce.

* * *

Żółty Człowiek, który wcześniej dotarł do Annecy, minął znak z napisem Vieux Ville - Stare Miasto - i nie zatrzymał się, póki nie zobaczył budki telefonicznej. Odetchnął z ulgą na jej widok, bo zbliżała się umówiona pora łączności. Zaparkował samochód, otworzył notes i zgodnie z instrukcjami zadzwonił pod podany numer. Nie miał pojęcia, dokąd dzwoni, ale rozpoznał kierunkowy kod Szwajcarii.

- Dzień dobry. Kto mówi? - zapytał uprzejmie ktoś po angielsku.

- Hobart. Oscar Hobart.

- A skąd pan dzwoni, panie Hobart?

- Do diabła! - wybuchnął Żółty Człowiek. - Do diabła, czy to ma jakieś znaczenie?

- Ma, panie Hobart - wyjaśnił grzecznie głos. - Odtworzę nagranie, jeśli jest pan we właściwym miejscu.

- Bzdury! No dobra, jestem w Annecy. To we Francji, na wypadek, gdybyś nie wiedział.

- Wiem, panie Hobart. Proszę chwileczkę zaczekać. Mam dla pana wiadomość...

Żółty Człowiek głośno wciągnął powietrze. Czekał na zgrzytliwy głos. Nie musiał długo czekać. Przycisnął słuchawkę do ucha, nie chcąc uronić ani słowa.

- Jesteś w Annecy. Jedź natychmiast do starego miasta przez most Perriere. Po drugiej stronie mostu jest restauracja - "Les Corbicres". Przeliteruję ci nazwę... Tweed odwiedzi ten lokal. Bądź tam pierwszy. Zapytaj o właściciela. Powiedz mu, że masz na imię Francis. On da ci długie zapieczętowane pudełko z etykietką "Narzędzia. Znajdziesz w nim karabin snajperski z amunicją. Zabij Paulę Grey. H. Goslar.

29.

Newman wyprzedził Burgoynea i dał mu ręką znak, że ma się zatrzymać. Sam też przystanął na skraju drogi. Wysiadł z Tweedem i Paulą, gdy Burgoyne zwolnił i zjechał na pobocze. W pobliżu na polnej drodze jakiś człowiek w kapeluszu panama i dużych ciemnych okularach garbił się nad silnikiem Peugeota.

- Francuskie wozy stale nawalają - skomentował Newman. - To nie ma nic wspólnego z ich jakością, po prostu Francuzi są marnymi kierowcami.

- Potrzebny mi plan Annecy - powiedział Tweed. - Muszę znaleźć pośrednika w handlu nieruchomościami, Periota.

- Żaden problem - odparł z uśmiechem Burgoyne. - Widziałem jego nazwisko, gdy byłem w Annecy. Niedaleko starego miasta. Jedź za mną. Zaczekam, aż wsiądziecie do swojego samochodu...

Z powodu gorąca szli wolnym krokiem. Tweed maszerował z pochyloną głową i skupionym wyrazem twarzy. Paula trąciła go łokciem.

- O czym myślisz?

- Mam przeczucie, że zmierzamy w niewłaściwym kierunku. W tej chwili możemy tylko podążać tropem, a raczej torem przeszkód, jaki przygotował nam Goslar. Mam nadzieję, że prędzej czy później otrzymam telefon, który określi, gdzie powinniśmy być.

- Znów jesteś tajemniczy - upomniała go Paula.

W samochodzie Jane piła wodę z butelki, którą otrzymała w kuchni "Richemonda" przed wyjazdem z Genewy. Podniosła głowę, gdy Paula przystanęła przy otwartym oknie, i starannie wytarła chusteczką szyjkę butelki.

- Niezbyt elegancko - powiedziała z uśmiechem. Podała butelkę Pauli. - Ale w tym upale można się odwodnić.

- Miło mieć samarytankę za towarzyszkę podróży. - Paula wzięła butelkę i wypiła parę łyków. - Od razu mi lepiej.

- Może Tweed i Newman też skorzystają - zaproponowała Jane. - Mam jeszcze w torbie dwie butelki. Biorę tylko sto franków za łyk - mówiła, gdy Tweed napił się i przekazał butelkę Newmanowi.

- Taniocha - odparł Newman. - Dam ci pokwitowanie.

Kiedy zajęli miejsca w samochodzie, Burgoyne wyminął ich powoli. Newman wysunął rękę za okno i kazał Marlerowi i Nieldowi jechać za nim. Marler zasalutował i wysunął się do przodu. Butler wyglądał przez okno, gdy Nield ruszył za Marlerem.

- Nie spodobał mi się ten Kapelusz Panama - warknął, gdy mijali Peugeota zaparkowanego na bocznej drodze.

- Ty wszędzie widzisz zabójców - zażartował Nield.

- Na wszelki wypadek zapamiętałem jego numery. - Butler był nieustępliwy.

Z dala od drogi pojawiły się domy, a niedługo później znaleźli się w mieście. Burgoyne zwolnił jeszcze bardziej, gdy mijali znak wskazujący dojazd do Vieux Ville. Zatrzymał się, nie zważając na przepisy. Newman został z Jane, podczas gdy Tweed i Paula wysiedli i przeszli na drugą stronę jezdni.

Agencja Periot et Cie miała nowoczesne okno z jednej dużej tafli szkła. Pokrywały je kolorowe zdjęcia różnych nieruchomości. Tweed obejrzał je, nie znalazł nic, co przypominałoby widziane z mostu stare domostwo na szczycie wzgórza. Weszli do środka.

- Szukam pana Periota - rzekł Tweed po francusku do wysokiego, przystojnego mężczyzny po trzydziestce, który wyszedł im na spotkanie.

- Znalazł go pan. To ja.

- Jestem zainteresowany starym dworkiem w pobliżu Choisy. Widać go z Pont de la Caille. Stoi na szczycie wzgórza. Przy wjeździe wisiała tablica "Na sprzedaż".

- Rozumiem. - Periot zmarszczył czoło, potem szybko się rozpromienił. - Jest pewien problem, proszę pana. Dom został wynajęty na rok. Ale najemca musiał szybko wyjechać. Nie mogę się z nim skontaktować. Prawdę mówiąc, nie bardzo orientuję się w sytuacji. Nie mam pojęcia, czy ten Anglik, pan Masterson, kiedykolwiek powróci. Niedawno byłem tam na inspekcji. Posiadłość została wynajęta bez mebli. Wewnątrz było pusto, nawet parapety okienne zostały dokładnie umyte. W dworku nie znalazłem żadnych rzeczy osobistych. Wydaje się, że Anglik wyjechał na dobre, choć umowa wygasa dopiero za kilka miesięcy. Zapłacił za wszystko z góry.

- Najpierw pan Charterhouse w Domu Gargulców, teraz pan Masterson w Chateau de LAir - mruknął pod nosem Tweed, ale Paula uchwyciła sens słów.

- Słucham? - zapytał Periot.

- Przepraszam za te szepty. Mogę wiedzieć, kiedy ten Masterson wynajął to miejsce?

- Pięć miesięcy temu. Żaden z nas go nie widział. Nie powinienem tego mówić, ale należność została zapłacona w banknotach pięćsetfrankowych. Dostarczonych w aktówce, której odbiór musiałem pokwitować.

- A jednak wywiesił pan tablicę z napisem "Na sprzedaż".

- Tak. - Periot zrobił zakłopotaną minę. - Forma zabezpieczenia. Na wypadek, gdyby najemca nie dał znaku życia.

- Rozumiem. - Tweed uśmiechnął się. - Ale pozwoli pan, że ze względu na okoliczności odezwę się do pana później. Tymczasem może rozwiąże pan tę zagadkę.

- Bardzo mi przykro, proszę pana...

Periot odprowadził ich do drzwi, powtarzając przeprosiny. Kiedy zostali sami, Tweed powiedział ponuro:

- To był Goslar. Ta sama metoda co w Domu Gargulców, w biurowcu w La Defense, w mieszkaniu madAme Markov. Stać go na rozrzucanie pieniędzy garściami, jak konfetti. Wynajmuje dane miejsce na dłużej niż potrzebuje, więc może wyjechać w każdej chwili, i nikt nic nie wie. To tylko domysły, ale przypuszczam, że udoskonalił swoją diabelską broń w Chateau de LAir, a potem przeniósł się do Domu Gargulców w Dartmoor. Tam była jego baza, skąd mógł zademonstrować otwarcie potęgę swojego wynalazku. Ruszajmy do starego miasta, tylko ostrożnie.

- Ostrożnie? Co cię martwi? - zapytała Paula.

- Jestem przekonany, że ten dziwny telefon od Goslara, zapraszający mnie do odebrania wiadomości z restauracji, to tylko pułapka.

* * *

Kapelusz Panama, jak nazwał go Butler, a w rzeczywistości Bancroft, uznał, że przechytrzy nieprzyjaciela, a jednak popełnił karygodny błąd. Kupił kapelusz na straganie niedaleko biura handlu nieruchomościami niejakiego Periota. Inni nosili podobne nakrycia głowy w obronie przed słońcem, więc doszedł do wniosku, że dzięki temu wtopi się w tło. Błąd polegał na zatrzymaniu się w miejscu, które sobie upatrzył.

Spodziewał się, że samochody Tweeda po prostu go miną i śledzenie ich będzie wyjątkowo łatwe. Na nieszczęście wszystkie cztery wozy zatrzymały się kilkaset metrów od niego. Co gorsze, samochód Newmana wjechał tyłem na podjazd jakiegoś domu, jakby przygotowując się do zawrócenia. Wcześniej widział, jak Paula wskazała na tablicę informującą o dojeździe do starego miasta. Musiał działać szybko.

Zatrzasnął maskę, siadł za kierownicą, zapuścił silnik, wyjechał na drogę główną i skręcił w kierunku starego miasta. Kiedy tam dotarł, zobaczył, że przejazd przez Pont Perriere jest zabroniony. Zatrzymał wóz i rozejrzał się. Zobaczył ocieniony parking pod starym kamiennym murem. Ustawił wóz przy dwóch stojących tam samochodach. Na pieszo pokonał most i dotarł do drzwi niewielkiej restauracji, "Les Corbicres". Chwilę wcześniej wyłonił się z niej wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w berecie. Niósł długie tekturowe pudełko z napisem NARZĘDZIA. Bancroft wszedł do restauracji, zamówił drinka i szklankę wody. Był przekonany, że zajmuje dogodną pozycję umożliwiającą obserwację Tweeda i jego ludzi, jeśli tylko skierują się do starego miasta.

Nieco wcześniej do "Les Corbicres" wszedł Żółty Człowiek, w berecie naciągniętym głęboko na czoło, i zapytał o kierownika. Pojawił się młody Francuz z serwetką przerzuconą przez rękę.

- Życzy pan sobie stolik? Dla jednej osoby?

- Nazywam się Francis. Goniec zostawił dla mnie pudełko.

Żółty Człowiek pomachał stufrankowym banknotem. Kierownik zerknął na pieniądze i stał się niezwykle wymowny.

- Jakże miło spotkać Anglika. Spędziłem pewien czas w Bournemouth, tam się uczyłem zawodu. Cudowne miasto. Niezwykle dystyngowani mieszkańcy. Oczywiście, turyści to zupełnie inny gatunek, przynajmniej niektórzy. Raz kiedyś przyszła do restauracji pewna para. Zapytali, czy mogą dostać filiżankę herbaty. Uwierzy pan? Restauracja była pełna konsumentów, większość zamówiła lunch. Spojrzałem na nich...

- Ma pan dla mnie pudełko - przerwał mu zabójca, starając się zachować pozory uprzejmości.

- Oczywiście, proszę pana. Trzymam je za ladą. Jest na nim napisane "Narzędzia." Takie ciężkie, że kwiatów raczej nie zawiera...

- Dziękuję. - Żółty Człowiek skwapliwie pochwycił pudełko. - Proszę, to za fatygę.

Wyszedł na chwilę przed pojawieniem się Kapelusza Panamy. Natychmiast skręcił w lewo na Rue Perriere. Liczył, że znalezienie odpowiedniego miejsca z widokiem na most nie będzie trudne. Nadzieje rozwiały się po kilku krokach. Musiał iść dalej.

Burgoyne, wskazując drogę pozostałym samochodom, wjechał do starego miasta. W czasie wcześniejszej wizyty w Annecy stwierdził, że przejazd przez most został zamknięty, dlatego zaparkował wóz obok trzech innych w cieniu kamiennej ściany.

Newman zatrzymał się na parkingu i wysiadł wraz z Tweedem, Paulą i Jane. Wszyscy zobaczyli, że Burgoyne, z rękami na biodrach, stoi przy wejściu na most i rozgląda się czujnie. Butler podszedł do Tweeda i Pauli.

- Być może szykują się kłopoty - powiedział półgłosem. - Obok naszych wozów stoi Peugeot Kapelusza Panama.

- Kapelusza Panamy? - zapytał Tweed.

- Zanim pojechaliśmy do tego Periota, widzieliśmy stojący w bocznej drodze samochód. Człowiek w kapeluszu panama grzebał pod maską. Powiedziałem Nieldowi, że facet mi się nie podoba. Teraz jego wóz stoi z naszymi pod murem. Wcześniej zapisałem numery.

- Może to miejscowy - mruknął Tweed, słuchając tylko półuchem.

- Czemu więc tak nagle przestał grzebać w silniku, a potem przyjechał tu przed nami?

- Kto to mógłby być? - zastanowiła się Paula.

- Kto? - powtórzył pytająco Butler.

- Tak. Żółty Człowiek czy Bancroft? Obaj są nadal żywi i zdrowi. - Wzruszyła ramionami. - Jeden mógł lecieć helikopterem, drugi jechać samochodem, który wyprzedził nas, pędząc na złamanie karku, na autostradzie.

Tweed omiatał wzrokiem drugi brzeg rzeki. Nie dostrzegł niczego podejrzanego. Burgoyne szybkim krokiem przemierzał most. Gdy Tweed ruszył za nim, Newman pojawił się z jednej strony, Nield z drugiej.

- Ten most jest odsłonięty - ostrzegł Nield.

- Przecież nie pobiegnę zygzakiem - burknął Tweed.

Newman i Nield nie odstąpili go na krok. Paula szła za nimi. W zdumieniu podziwiała niesamowite piękno Annecy. Z prawej strony mostu, gdzie rzeka dzieliła się na dwie odnogi, wznosiła się dziwna trójkątna budowla. Przypominała zamek i wyglądała tak, jakby stała w tym miejscu od początku czasu - podobnie jak inne trzy - i czteropiętrowe kamienice.

- Takie rzeczy widuje się na średniowiecznych malowidłach.

Tweed koncentrował uwagę na wejściu do "Les Corbicres". W restauracji stał bar z wypolerowanego drewna i kilka stolików, w większości wolnych. Zapytał o właściciela.

Przyszedł młody Francuz z serwetką na przedramieniu. Popatrzył na tłoczących się za plecami Tweeda członków jego zespołu. Wzniósł brwi i zapytał, czego sobie życzą.

Bancroft, siedzący samotnie w głębi sali, zmartwiał, gdy zobaczył Tweeda po drugiej stronie mostu. Kiedy wszyscy ruszyli prosto do restauracji, zdjął kapelusz, schował go pod krzesłem. Niektórzy z nich musieli widzieć panamę, gdy udawał, że naprawia silnik samochodu. Był zadowolony, że na straganie dokonał też innego zakupu. Nabył duże, zachodzące na skronie okulary, które przysłaniały górną połowę twarzy. Przed wejściem do restauracji przejrzał się w wypolerowanej szybie. Poprawił krawat pod wystającą szczęką. Sam z trudem rozpoznał własne odbicie. Teraz podniósł gazetę, którą ktoś zostawił na krześle. Rozłożył ją i umieścił obok talerza. Jeśli zatrzymają się tutaj, żeby coś zjeść, będzie miał problem z dyskretnym opuszczeniem restauracji.

- Nazywam się Tweed. Jestem pewien, że ktoś zostawił dla mnie kopertę.

- O rany - jęknął kierownik restauracji. - Czyżby tu była poczta?

- Przepraszam. Czemu pan tak mówi?

- Niecałe dziesięć minut temu ktoś pytał o pudełko, jakie mu tutaj dostarczono.

- Pudełko? - Newman nadrobił niedopatrzenie Tweeda. Wyjął pięćdziesiąt franków, zaczął bawić się banknotem. - Może pan opisać tę osobę? To był mężczyzna?

- Załóżmy, że po waszym wyjściu ktoś poprosi mnie o wasze rysopisy. Chciałby pan, żebym pana opisał? - Podał Tweedowi kopertę. - Dla pana.

- Nie sądzę - odparł Newman.

Wyciągnął rękę z banknotem. Kierownik był zręczny jak magik. Jego ręka zatoczyła szybki łuk i banknot zniknął. Ćwiczenie czyni mistrza, pomyślał Newman.

- Mówi pan, że jakie długie było to pudełko? - odezwał się Marler. - Przekrzywiła się panu chusteczka. - Poprawił chusteczkę w kieszonce marynarki kierownika, wsuwając za nią pięćdziesiąt franków.

- Mniej więcej takie. - Kierownik rozsunął dłonie.

- Karabin snajperski? - szepnął Marler Tweedowi na ucho. - Być może nawet Armalite, jak mój.

- Witamy w naszej restauracji. - Kierownik uśmiechnął się szeroko. - Jestem tutaj tylko na miesięcznym zastępstwie. Odejdę, kiedy prawdziwy kierownik wróci z urlopu. Czy zjedzą państwo obiad?

- Tak, z przyjemnością - odparł Tweed.

Usiadł przy czteroosobowym stoliku w towarzystwie Burgoynea, Jane i Pauli. Newman zajął większy stół dla Sereny, Nielda, Butlera i Marlera. Wszyscy zamówili lekki lunch z wodą zamiast wina.

Bancrofta ogarnęła ulga, kiedy Jane usiadła plecami do niego. Nie mógł sobie przypomnieć, przy ilu okazjach siedzieli twarzą w twarz. W kaburze na biodrze miał Walthera. Przez chwilę rozważał myśl o zastrzeleniu całej ósemki - tyle miał naboi w magazynku - ale nie starczyłoby kuli dla Sereny. Szybko zrezygnował z pomysłu. Nie udałoby mu się dotrzeć do śmigłowca - ludzie z restauracji mogliby pobiec za nim i uprzedzić krzykiem pilota. Z próbą odjechania Peugeotem wiązało się to samo ryzyko. Pragnął, żeby coś odwróciło ich uwagę, żeby mógł niepostrzeżenie wymknąć się z restauracji.

- Zastanawiałam się nad czymś, Hazardzisto - zaczęła Paula, gdy zamówili jedzenie. - Myślałam o tych Arabach, którzy nas zaatakowali - ściszyła głos. - Mieli garnitury, ale na głowach zielone opaski. Dlaczego?

- Ponieważ byli muzułmanami, a w ich religii męczennicy, którzy polegną w imię wiary, idą prosto do nieba.

- Dlatego są niewiarygodnie niebezpieczni - dodał Tweed.

Bancroft zza ciemnych szkieł zobaczył, że Serena na niego patrzy. Szybko odwróciła się i zaczęła rozmawiać z Newmanem. Skończyli posiłek i zapłacili, kiedy Butler wstał i oznajmił, że zaraz wraca. Musiał coś przynieść z samochodu. Wychodzili z restauracji, kiedy Tweed podał Pauli kopertę. Sam wcześniej sprawdził jej zawartość. Paula wyjęła złożoną kartkę i przeczytała list. Wypisany był starannym, nieco staroświeckim pismem przechylającym się odrobinę w prawo.

Mój drogi Tweedzie, przepraszam, że nie spotkaliśmy się w Annecy. Spóźnienie wynikło z mojej winy. Mogę zaproponować spotkanie w Talloires, nad tym samym jeziorem. H. Goslar.

Kierownik, który otrzymał suty napiwek, odprowadził ich do drzwi. Zaprezentował kolejny ze swoich uśmiechów.

- Mam nadzieję, że jest pan zadowolony.

- Posiłek był wyśmienity - odparł Tweed. - Wie pan coś o miasteczku leżącym nad jeziorem, zwanym Talloires?

- Dotrzecie tam jadąc drugą, wschodnią stroną jeziora. Nie polecam tego kurortu o tej porze roku. Wszystko będzie zamknięte na głucho. Miejscowi jeżdżą tam na narty, ale wszyscy inni wybierają Grenoble albo Chamonix. Poza sezonem to wymarłe miasto.

- Dziękuję. - Tweed wyszedł na zewnątrz. Wrócił Butler z futerałem na wielką rakietę tenisową. - Co tam masz?

- Pistolet maszynowy. Harry najwyraźniej spodziewa się kłopotów.

- Myślę, że przed wyjazdem rozejrzymy się nieco po Annecy. Chodźmy w lewo, wzdłuż rzeki.

Bancroft zaczekał, aż znikną z pola widzenia. Wtedy wstał i w pośpiechu opuścił restaurację.

Żółty Człowiek znalazł punkt dogodny do oddania strzału. Miał nadzieję, że Tweed i jego ludzie ruszą na przechadzkę w tę stronę. Uplasowany wysoko nad ulicą, którą uznał za przedłużenie Rue Perriere, trzymał karabin Armalite.

Drewniane schody, z trzech stron otoczone drewnianymi ściankami, ale otwarte od góry, biegły wzdłuż bocznej ściany starej kamiennej wieży zwieńczonej skośnym dachem. Na ich szczycie czuł się jak na ambonie myśliwskiej. Miał niczym nie przysłonięty widok na wąską ulicę.

Czekał.

30.

- Ta ulica to Rue Perriere - oznajmiła Paula. Czuła się rześko po posiłku. - To naprawdę piękne miejsce. Jak w raju.

- Labirynt kanałów i ulic, z przerzuconymi nad wodą mostkami - zawołał idący z tyłu Burgoyne. - Za każdym zakrętem roztacza się nowy, niepowtarzalny widok.

- Podobają mi się te starodawne latarnie wiszące na murach - zachwycała się Paula. - Nocą muszą wyglądać tajemniczo i cudownie. Szkoda, że nie zabrałam aparatu fotograficznego.

- To nie przejażdżka dla przyjemności - przypomniał Tweed, idący wolnym krokiem.

- Nie marudź - skarciła go Paula.

Burgoyne został z tyłu. Teraz towarzyszył Serenie, która również była zauroczona starym miastem. Wskazywała różne rzeczy, które przyciągały jej uwagę, i szła z zadartą głową. Burgoyne wziął ją za rękę, a ona najwyraźniej nie miała nic przeciwko temu.

Butler, z pokrowcem na rakietę tenisową, dołączył do Pauli i Tweeda. Paula zwróciła uwagę na rozpięty suwak pokrowca. Butler był praworęczny i dźwigał swój bagaż w lewej ręce. Ramiona miał przygarbione, oczy skierowane w górę.

- Harry, nie bądź taki poważny - droczyła się z nim Paula. Obejrzała się na Newmana, który szedł z Jane. - To cudowne miasto. Chciałabym zwiedzić je nocą.

- Bez planu szybko byś się zgubiła - zawołał Burgoyne. - A niektóre alejki są bardzo ciemne.

- Kiedy byłeś tu ostatni raz? - zapytała przez ramię.

- Sto lat temu, w drodze do Aix-en-Provence. Już mówiłem ci o tej podróży.

- Tak, i o tym dziwnym arabskim skrybie.

- Tym nikczemnym arabskim skrybie.

Wokół było pusto, słychać było jedynie szum wody. Panowała senna, niemal hipnotyczna atmosfera. Po rzece, pławiąc się w słońcu, leniwie pływały kaczki.

- W zasięgu wzroku nie ma nic nowoczesnego - zauważyła Paula. - Wszystko jest stare jak góry. Nie pozostało wiele miejsc podobnych do tego.

Widziała kaczki, kiedy pierwszy raz szli po moście do restauracji. Teraz przystanęła przy balustradzie i wrzuciła do wody kawałki chleba, które zabrała z "Les Corbicres". Pół tuzina ptaków podpłynęło do okruchów i zderzało się, walcząc o pierwszeństwo.

- Chyba jeszcze nigdy w życiu nie odczuwałam takiego spokoju - mówiła Paula. - Zabawne stwierdzenie, zważywszy, że jest z nami Serena.

- Wewnętrznie może nie być tak spokojna, jak myślisz - powiedział Tweed.

- Nie lubisz jej?

- W czasie tego wyjazdu sympatie i antypatie nie są najważniejsze.

- Kolejna zagadka. Nie zapytam, o co ci chodzi, bo wiem, że i tak mi nie powiesz.

Podjęli spacer po Rue Perriere. Byli jedynymi spacerowiczami. Paula domyślała się, że upał zatrzymał ludzi w domach. We wszystkich tych kamiennych budowlach musiał panować przyjemny chłód.

- Jak myślisz, dlaczego Goslar zostawia te wiadomości? - zapytała.

- Aby utrzymać nas z dala od pewnego miejsca.

- A gdzie ono może być?

- Dowiem się, jeśli otrzymam telefon, na który czekam. Mam nadzieję, że stanie się to niedługo. Tracimy cenny czas i nie możemy nic na to poradzić. Ważne są te zielone opaski, których znaczenie wyjaśnił Burgoyne.

Doszli do rogu, za którym ulica ostro skręcała w lewo. Minęli róg i Paula poczuła, że maleńki kamyk wpadł jej do buta. Podniosła głowę i zobaczyła z przodu wysoką kamienną wieżę, pokrytą skośnym dachem. Żółty Człowiek widział jej głowę w krzyżu celownika. Wsparł karabin na krawędzi "ambony", żeby uzyskać maksymalną stabilność. Jego palec spoczywał na spuście. Paula zatrzymała się i jej głowa znieruchomiała dokładnie na środku celownika. Pociągnął za spust.

W tym momencie Paula pochyliła się, żeby wyjąć z buta uwierający ją kamyk. Kula przemknęła nad jej głową i z cichym pluskiem zniknęła w wodzie za barierką. Butler odsłonił lufę pistoletu maszynowego, wystrzelił serię, która strzaskała szczyt ambony. Kawałki drewna posypały się na ulicę.

Przestał strzelać i krętą ścieżką popędził w górę, do stóp wieży. Minął łuk w kamiennym murze, dotarł do schodów prowadzących na nieistniejącą już ambonę. Popatrzył w górę i wycelował. Ani śladu ciała. Zaklął. Przeszukał szybko teren wokół podstawy wieży. Alejki wiodły we wszystkie strony. Przez chwilę nasłuchiwał tupotu stóp. Cisza. Westchnął i wrócił do swoich towarzyszy. Tweed pociągnął Paulę za róg, poza pole ostrzału ze szczytu wieży. Spojrzał pytająco na Butlera.

- Snajper uciekł. Musi być szybki w nogach. Boże, niewiele brakowało.

- Absolutnie nic mi nie jest - zapewniła cicho Paula. - Dziękuję. Kupię ci prezent.

- Nie chcę prezentów. Co robimy?

- Jedziemy do Talloires - zadecydował Tweed. - Przekonajmy się, czy to miejsce ma coś do zaoferowania. Wracamy do samochodów. Czeka nas dłuższa jazda. Wiem, bo już sprawdziłem na mapie.

31.

Wkrótce po wyjeździe z Annecy ustawili się w uzgodnionym porządku. Burgoyne znów jechał na czele, a za nim Marler z Butlerem. Tuż przed wyjazdem Serena zapytała Tweeda, czy może z nim jechać. Jane natychmiast oświadczyła, że zajmie jej miejsce i pojedzie z Nieldem. I tak Newman miał obok siebie Paulę, a Serena siedziała z tyłu obok Tweeda.

Było po południu, gdy wyruszyli do Talloires. Przebyli park, w którym stały przyrządy do zabaw i śmigłowiec. Park leżał przy końcu jeziora. Tweed rozłożył mapę i ocenił, że zbiornik ma ponad piętnaście kilometrów długości. Zakręcając tu i ówdzie, przypominał wyciągniętego na południe węża.

Kilka jachtów bez entuzjazmu żeglowało w północnej części jeziora. Żagle zwisały; nie było wiatru. Bardziej na południe na wodzie panowały pustki. Okolica również była bezludna. Strome wzgórza pięły się po lewej stronie drogi i tylko gdzieniegdzie stały odizolowane domy. Paula miała wrażenie, że wkraczają na ziemię niczyją.

- Mówiłem Burgoyneowi - zaczął Tweed - że lepiej się pośpieszyć. Wkrótce zacznie się ściemniać, a być może będziemy musieli popędzić do Genewy, żeby zdążyć przed zmrokiem. Przyznał mi rację, mówiąc, że to zdradliwa trasa.

- Moim zdaniem tracimy czas - wybuchła niespodziewanie Serena. - Wizyta w Annecy nie wniosła nic nowego.

- Pomijając fakt, że stałam się celem - powiedziała spokojnie Paula.

- Nie przesadzaj, kula minęła cię o kilometr.

- No, trochę bliżej - poprawiła tym samym tonem Paula.

- Myślałam, że szukamy Goslara - warknęła Serena. - Kim on jest? Gdzie on jest? Tutaj nie jesteśmy bliżej znalezienia odpowiedzi na te pytania niż w Genewie. Czuję, że tylko marnuję czas.

- W takim razie - wtrącił Tweed - czemu z nami jedziesz?

- Myślałam, że wiesz. Dla bezpieczeństwa. Zginęli wszyscy, którzy mieli do czynienia z tym szatanem.

- Czy to jedyny powód?

- Czemu miałby być, cholera, jakiś inny? - podniosła głos Serena.

Tweed spojrzał na nią. Patrzyła prosto przed siebie, więc widział ją tylko z profilu. Wykrył w niej tendencję do dominowania, którą do tej pory starannie ukrywała. Wyglądała ślicznie, lecz jej rzymski nos był skrzywiony ze złości, a usta mocno zaciśnięte. Na chwilę odwróciła głowę w jego stronę i spiorunowała go wzrokiem.

- Ponieważ czuję, że jest jakaś inna przyczyna - wyjaśnił.

- Słynny szósty zmysł Tweeda - zadrwiła i roześmiała się nieprzyjemnie.

- Serena... - Paula przekręciła się w fotelu, żeby na nią popatrzeć - chyba powinnaś ochłonąć. Twoje kwękanie może zdenerwować kierowcę.

- W porządku. Jest inny powód. Goslar - jeśli kiedykolwiek go złapiecie - stanie się sławny na cały świat. Jestem fotografem. Gdybym zrobiła mu zdjęcia, mogłabym sprzedać je gazetom na całym świecie. Zarobiłabym fortunę. A okropnie potrzebuję pieniędzy.

- Gdzie jest twój aparat? - zapytał Tweed.

- Zarzucasz mi kłamstwo? Aparat mam w walizce, którą wyjęłam z bagażnika wozu Nielda i przełożyłam do naszego. - Jej głos ociekał sarkazmem. - Jeśli chcesz, możemy stanąć. Wyjmę go i pokażę. To Nikon. Newman, zatrzymaj wóz.

- Przyjmuję rozkazy wyłącznie od Tweeda - odrzekł uprzejmie Newman.

Paula nadal spoglądała na Serenę. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że kobieta odgrywa przed nimi przedstawienie. W jakim celu?

- Wobec tego nie ma sprawy - oznajmiła zimno Serena. - Kiedy wrócimy do Annecy, wynajmę samochód i sama pojadę do Genewy.

Tweed znów na nią popatrzył. Serena odwróciła głowę i spojrzała mu prosto w twarz. Jej spojrzenie już nie było wściekłe. Blade oczy przybrały osobliwy wyraz, jak gdyby zamknęła się w sobie, w innym świecie.

- Temperatura nagle spadła - oznajmiła Paula. - I pogoda się zmienia. Och, Boże, patrzcie, co jest przed nami.

Tweed zauważył to parę minut wcześniej. Słońce zniknęło. Przysłoniły je niskie, ciężkie chmury o złowieszczo szarej barwie. Przed nimi, po ich stronie jeziora, wznosiły się stromo góry pokryte głębokim śniegiem. Wjeżdżali w nową strefę klimatyczną.

- Tweed - zawołała Paula - mógłbyś podać mi kurtkę? Leży złożona obok ciebie.

- Proszę.

Paula naciągnęła kurtkę, uważając, żeby nie trącić ręki kierowcy. Wyjęła z kieszeni futrzane rękawice. Otworzyła schowek i sięgnęła po lornetkę Newmana. Przez pewien czas droga biegła łukiem wzdłuż brzegu jeziora, które leżało około sześciu metrów niżej. Podniosła lornetkę, nastawiła ostrość i patrzyła przez dłuższą chwilę.

- Myślę, że zbliżamy się do Talloires. Ponure miasteczko. Bez śladu życia.

- Jak daleko? - zapytała Serena już normalnym tonem.

- Może półtora kilometra, może nieco dalej. Burgoyne znacznie zwolnił. - Paula odwróciła się. - Tweed, w Annecy powiedziałeś, że dowiemy się, co Talloires chowa w zanadrzu. Coś w tym stylu. Wkrótce poznamy odpowiedź.

- Witamy w tętniącym życiem kurorcie Talloires - wyrecytował śpiewnie Newman. - Perle Francji. Transparent powiewa nad Avenue de Joie, ludzie tańczą na ulicach, dziewczęta rzucają z okien kwiaty na przechodniów. Och, jakim radosnym i ożywionym miastem jest Talloires.

- Burgoyne zjeżdża na pobocze - powiedziała Paula. - Nield też. Proponuję, żebyś zrobił to samo. I zamknij się!

- Pani nie docenia moich talentów muzycznych - poskarżył się Newman.

- Rzućmy okiem na to miasteczko.

Niechętnie wysiedli z samochodu i dołączyli do pozostałych. Burgoyne, najwyraźniej odporny na zmiany pogody, stał w swojej lekkiej bluzie z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Tweed rozejrzał się po okolicy.

- Rozproszcie się. Stanowimy zbyt zbity cel.

- Niesamowicie ponure miejsce, prawda? - Zapytała Paula, która przystanęła obok Tweeda i Burgoynea.

Na drodze leżał śnieg. Gruba pokrywa białego puchu okrywała stoki gór, które wznosiły się zaraz za drogą. Miasteczko składało się z domów o stromych dachach. Niektóre miały tynkowany parter, a piętro z ciemnego drewna. Wszystkie okiennice były pozamykane, na dole i u góry. Na szyldach dwóch małych hoteli widniały napisy FERME. ZAMKNIĘTE.

- Powiedziałabym, że to całe miasto jest ferme - parsknęła Paula i odeszła do Sereny. Miała nadzieję, że jest już w lepszym nastroju.

Tweed stanął z Burgoyneem pod potężnym świerkiem. Panowała kompletna cisza. Niesamowite wrażenie, że nikt tu nie mieszka, że wszyscy mieszkańcy gdzieś uciekli. Tweed pomyślał, że nigdy nie był w miejscu, w którym głównym elementem przytłaczającej atmosfery byłby taki spokój. Czuł, że zmierzch nadchodzi wielkimi krokami.

- Co zrobisz, gdy to wszystko się skończy? - zapytał Burgoynea.

- Dobre pytanie. - Burgoyne skrzywił ogorzałą twarz w niewesołym uśmiechu. - Chyba wrócę do Rydford, zobaczę, czy moja przyjaciółka, Coral Langley, nadal jest mną zainteresowana. Zapewne jest już teraz z kimś innym.

Tweed uznał, że chwila nie jest odpowiednia na zdradzanie, iż Coral nie ma już wśród żywych.

- Rydford to mała wioska?

- Mała? - Burgoyne złożył dłoń w muszelkę. - Mógłbym złapać ją w garść. Tam nigdy nic się nie dzieje.

- Wyobrażam sobie, jak wspinasz się na wzgórza.

- Tak, na High Tor, to tylko pół godziny jazdy od wsi. Myślę, że za bardzo przyzwyczaiłem się do włóczęgi po świecie. Do oglądania wszystkich tych dziwnych widoków.

Podniósł ręce, zaczął kołysać brzuchem i biodrami. Obracał się powoli, z gracją, wlepiając w Tweeda ciemne oczy, kusząco wydymając usta. Było to profesjonalne przedstawienie i Tweed usłyszał śmiech Pauli, która przypatrywała się z daleka. Burgoyne znieruchomiał z rękami założonymi na piersiach.

- Taniec brzucha w Stambule - wyjaśnił, choć Tweed i tak wiedział, o co chodzi. - Trochę wulgarny, jak sądzę - dodał, spoglądając na Paulę. - Ale w dzisiejszych czasach świat pełen jest wulgarnych rzeczy. Cała struktura wali się na naszych oczach. Nie ma honoru, ludzie ściskają ci ręce, a nie dotrzymują słowa. Przeminęło z wiatrem, jak napisała autorka powieści o amerykańskiej wojnie secesyjnej.

- Byłeś w Ameryce?

- Ja? - Burgoyne wyrzucił ramiona w górę, zatańczył w kręgu. - Byłem wszędzie. Zawsze sam. Dlatego postanowiłem wstąpić do wojskowego wywiadu. A potem zostać szpiegiem. Nie zniósłbym przyjmowania głupich rozkazów od głupich bufonów, którzy nie zawsze wiedzą, która godzina.

- Będzie ci tego brakować.

- Myślisz? A kto mówi, że się ustatkuję i zestarzeję z wdziękiem? Wolę zestarzeć się w bezwstydzie. - Uśmiechnął się do Pauli, która obserwowała go z fascynacją w oczach. - Niech pani nie próbuje się ze mną zadawać. Swoim tańcem każdą zawiódłbym do piekła.

Wiecznie niespokojny Burgoyne wykonał krótki taniec, powstrzymany przez masywny pień świerka, który rozpościerał nad nimi gałęzie. Tweed usłyszał jakiś hałas, uchwycił ruch kącikiem oka. Po prawej stronie droga zakręcała. Zza zakrętu wyłonił się starszy człowiek. Utykał. Wspierał się na lasce trzymanej w lewej dłoni. Prawą rękę chował za plecami. Zwój białego bandaża zakrywał mu czubek głowy i część czoła. Twarz miał wysmarowaną czymś białym, zapewne leczniczą maścią.

- Wygląda, jakby wracał z wojny - zauważył Burgoyne. - Może to wypadek samochodowy. Zapytam, gdy podejdzie, czy widział jeszcze kogoś w tym miejscu odciętym od cywilizacji.

Staruszek stukał laską, żeby zachować równowagę. Później zobaczyli tylko smugę ruchu. Laska upadła. Zza pleców wyłoniła się ręka uzbrojona w pistolet maszynowy. Druga ręka poderwała broń. Wymierzyła ją w Paulę i Serenę.

Huk strzału odbił się echem po górach. Drugi padł tak szybko, że tylko wyczulone ucho mogłoby je rozróżnić. Mężczyzna z zabandażowaną głową stał przez chwilę nieruchomo jak skała, po czym runął na brzuch z głuchym odgłosem. Bandaż zsunął się z jego głowy.

Tweed skoczył ku niemu, pochylił się, sprawdził mu puls. Podniósł się i potrząsnął głową. Paula opuściła Browninga, z którego oddała dwa strzały, i zbliżyła się do ciała. Tweed popatrzył na nią, gdy inni biegli w ich stronę.

- Jeszcze nigdy nie widziałem tak szybkiej reakcji. Co wzbudziło twoje podejrzenia?

- Na miłość boską, tylko popatrz, co on ma na głowie.

Biały bandaż zsunął się na drogę, odsłaniając zieloną chustę. Paula spojrzała na Burgoynea.

- Pamiętam, co mówiłeś o fanatycznych muzułmanach zakładających zielone opaski, kiedy ruszają do bitwy - jak wtedy, gdy wyszli z mgły na drodze z Genewy. Że chętnie oddają życie dla sprawy. Cóż, zobaczyłam wąski pasek zieleni wystający spod bandaża, więc byłam czujna, miałam w dłoni Browninga, gdy wyjął zza pleców pistolet maszynowy.

- Masz lepszy wzrok ode mnie - powiedział Marler.

- Przydałabyś mi się w czasie wojny w Zatoce - dodał cicho Burgoyne.

- Usuńcie ciało z drogi - rozkazał Tweed.

Burgoyne powiedział, że zrobi to z przyjemnością. Jak gdyby było to jego powszednie zajęcie, podniósł bandaż i wepchnął go do kieszeni niedoszłego zabójcy. Ściągnął mu z głowy zieloną opaskę i schował ją w ślad za bandażem. Bez bandaża, kiedy Marler przewrócił go na plecy, martwy mężczyzna nie wyglądał już tak staro. Ujrzeli twarz trzydziestoletniego człowieka.

Burgoyne zręcznie dźwignął ciało i broń. Gdy się wyprostował, Paulę uderzyła myśl, że Hazardzista, tak niedawno przezabawny komik, teraz jest w każdym calu żołnierzem. Zaniósł zwłoki na skraj drogi, spojrzał w dół, na stromy stok schodzący do samego jeziora. Rzucił ciało i broń. Usłyszeli krótki plusk, a potem znów zapadła ponura cisza.

- O mój Boże - wydukała Serena, podnosząc rękę do szyi - nic dziwnego, że pracujesz z Tweedem. Zrozumiałam, co się stało, dopiero wtedy, gdy było po wszystkim.

Paula wyjęła magazynek z Browninga. Rzuciła go do jeziora, zastąpiła nowym, a potem schowała broń do torebki.

- Powinienem szybciej zareagować - zganił się Butler.

- Może teraz zaśpiewasz "Witamy w Talloires? - docięła Paula Newmanowi.

- Niekiedy... - Newman potarł policzek palcami - żałuję, że nie trzymałem buzi na kłódkę.

- Znowu ktoś idzie - ostrzegła Paula, wsuwając rękę do torebki i zaciskając ją na Browningu.

W ich stronę zmierzała osoba z rodzaju należącego do ostatnich, jakie Tweed spodziewałby się zobaczyć na tym pustkowiu. Wysoki i szczupły mężczyzna nosił garnitur od krawca z Savile Row, krawat Chanel na krochmalonej białej koszuli i szyte na miarę buty. To ucieleśnienie ideału Anglika, który nie zdziwiłby jedynie w City, niosło w prawej ręce złożony parasol. Druga ręka, pusta, kołysała się swobodnie.

- O rany! Nie do wiary - zawołał Butler.

- Spokój - przykazał Tweed.

Przybysz zatrzymał się parę metrów przed nimi. Był mniej więcej wzrostu Newmana. Stanął na drodze, wspierając szpic parasola na bucie i odsuwając rączkę daleko od siebie. Był gładko ogolony, a ciemne włosy miał ułożone tak starannie, że odnosiło się wrażenie, iż przed chwilą wyszedł od fryzjera.

- Dzień dobry państwu - zawołał dystyngowanym głosem. - Trzeba przyznać, że przyjemnie jest spotkać rodaków, prawda? Tutejsza okolica przypomina nieco interior Australii.

- Dęty głosik, nie ma co - szepnęła Paula do Tweeda.

- Przypomina mi głos, który zapowiada nagrania Goslara - odparł cicho Tweed. - Bardzo.

- Zostałem poproszony o przekazanie wiadomości panu Tweedowi. Przepraszam, powinienem się przedstawić. Nazywam się Peregrine Arbuthnot.

- Mogę zapytać, skąd się pan tu wziął, panie Arbuthnot? - zapytał Tweed. - I to ja jestem Tweed.

- Miło pana poznać. Skąd się tu wziąłem? Przyjechałem szosą po drugiej stronie jeziora, naturalnie. Zaparkowałem Jaguara kawałek dalej i postanowiłem pieszo przebyć resztę drogi. I oto jestem.

- Wiadomość - powiedział chrapliwie Newman, wysuwając się do przodu razem z Butlerem. - Przestań mącić i przekaż mi wiadomość.

- Byłbym wdzięczny za odrobinę uprzejmości, proszę pana. Prawdę mówiąc, wiadomość przeznaczona jest dla pana Tweeda, który, jak mniemam, stoi tu we własnej osobie.

- I nie jesteś uzbrojony? - warknął Newman, stając bardzo blisko osobliwego przybysza.

- Uzbrojony? Och, wysuwa pan raczej niedorzeczną sugestię. I nalegam na...

Nie dokończył zdania. Butler stanął za nim, wbił mu w plecy lufę Walthera. Gdy Arbuthnot zaczął protestować, Newman wsunął rękę pod jego marynarkę, gdzie widniało wybrzuszenie psujące skądinąd nieskazitelny fason ubrania. Z podramiennej kabury wyciągnął Berettę kalibru 6,35 mm. Zważył ją na dłoni. Stwierdził, że Arbuthnot jest o wiele potężniej zbudowany, niż mogło się wydawać z daleka.

- To nazywasz niedorzeczną sugestią? - zapytał uprzejmym tonem Newman.

- Jesteśmy na odludziu. Każdemu przyda się odrobina ochrony.

- I każdy łże w żywe oczy, gdy pytam, czy jest uzbrojony.

- No to Tweed chce tę cholerną wiadomość czy nie? - warknął Arbuthnot, zapominając o arystokratycznych manierach. - Nie przekażę jej, dopóki ten drań za moimi plecami nie zabierze swojego gnata.

- Przekaż mi wiadomość - powiedział Tweed.

- Ja tam bym zrobił, co on każe - poradził Marler, który pojawił się tak cicho, że nikt nie zauważył jego przybycia. - Pan Tweed ma nieokiełznany temperament, kiedy ludzie próbują robić go w konia.

- Próbowałem załatwić to w cywilizowany sposób. Dlatego byłbym wdzięczny za odrobinę szacunku.

- Wiadomość - powtórzył ponuro Tweed.

- Jeśli zechce pan uprzejmie poprosić tych palantów, żeby trzymali się z daleka - wiadomość jest przeznaczona wyłącznie dla pana.

- Pozwól mi zabrać go za tamto drzewo - nacisnął Newman. - A za chwilę wrócę z jego przeklętą wiadomością.

- Proszę bardzo - zezwolił Tweed, rozkładając ręce w geście obrzydzenia.

Newman złapał Arbuthnota za krawat, powlókł go za drzewo, pod którym stał Tweed z Burgoyneem. Jeniec próbował się wyrwać, ale jego wysiłki spełzły na niczym. Gdy podniósł rękę do ust, Newman na chwilę rozluźnił uchwyt. Zrozumiał, że Arbuthnota ogarnęła nieodparta potrzeba mówienia.

- Tweed! Tweed! - wycharczał jeniec.

- Jestem.

- Wiadomość...

- Niech mówi - przyzwolił Tweed. - Jeśli zacznie pleść bzdury, daj mu w kość.

- Chwilę, proszę... Chwileczkę. - Arbuthnot ostrożnie potarł posiniaczone gardło. - Zaraz dam ci wiadomość...

Tweed wyciągnął rękę, spodziewając się koperty ze świstkiem papieru. Arbuthnot pokręcił głową. Newman już miał złapać go za gardło, kiedy mężczyzna przemówił, powoli i z wyraźnym trudem.

- Wiadomość jest ustna. Potrzebny mi parasol, żeby pokazać...

Butler, który przez cały czas trzymał się blisko Newmana, podniósł z drogi parasol. Najpierw obejrzał go dokładnie, aby upewnić się, czy nie na w nim ukrytej broni albo wysuwanego szpikulca. Potem podał go Arbuthnotowi.

- Na górze. - Arbuthnot przesunął się o parę kroków do miejsca, z którego mógł spojrzeć na drugą stronę drogi. - Chata na górze. - Wskazał ją parasolem. - Widzicie?

Tweed już wcześniej zwrócił uwagę na duży drewniany dom stojący około dwustu metrów w górę stromego, zaśnieżonego stoku. Z przodu, od strony jeziora, biegła szeroka weranda. Okiennice były zamknięte. Ani śladu życia.

- Widzę ją. I co?

- Tam czeka doktor Goslar. Na spotkanie z panem. Ale pańscy ludzie mogą odprowadzić pana tylko do drzwi.

- Jak otrzymałeś wiadomość? - zapytał Tweed.

- Musiałem zadzwonić pod umówiony numer z budki w Annecy. Usłyszałem: "Powiedz Tweedowi, że spotkam się z nim w chacie na górze w Talloires. Chata ma werandę od frontu. Możemy rozwiązać problem w czasie spokojnej rozmowy". Tak brzmiała wiadomość. Na koniec powiedział, żebym nie dzwonił pod ten sam numer, bo należy on do wynajętego domu. Już tam nie wróci. To wszystko.

- Ile ci zapłacił za tę usługę?

- Dwadzieścia tysięcy franków szwajcarskich.

- Około dziesięć tysięcy funtów - przeliczył Tweed. - Droga wiadomość. Jak odebrałeś pieniądze?

- Były za budką telefoniczną, z której dzwoniłem. W wodoszczelnej kopercie.

- Pokaż.

- To moja forsa.

Arbuthnot wyjął z kieszeni na piersiach grubą białą kopertę i podał ją Tweedowi. Tweed zajrzał do środka i zobaczył plik około dwudziestu tysiącfrankowych banknotów. Goslar rozrzucał pieniądze garściami. Oddał kopertę.

- Jak wygląda doktor Goslar?

- Jak wygląda? - Arbuthnot zdumiał się. - Nigdy go nie widziałem. Nikt go nigdy nie widział...

- To on czy ona?

- Do diabła, a skąd ja mam wiedzieć? Słyszałem zgrzytliwy głos na taśmach, które musiałem odtwarzać. Nie mam pojęcia, czy to facet, czy baba.

Tweed wierzył mu. Odwrócił się, żeby spojrzeć na odosobnioną chatę. Jeden poziom. Warstwa śniegu na dachu. Popatrzył na Newmana.

- Tutaj ja przejmuję inicjatywę - oświadczył stanowczo Newman. Zdjął płaszcz z wielbłądziej wełny i wbił oczy w Arbuthnota. - Zakładaj. Bez dyskusji. No już. Pójdziesz do chaty, żeby sprawdzić, czy faktycznie jest tam doktor Goslar. I nie ociągaj się.

- Śnieg leży na zboczu - oburzył się Arbuthnot. - Nie jestem odpowiednio ubrany.

- Nie jesteś ubrany odpowiednio w żadne miejsce leżące w promieniu stu kilometrów. Daję ci dziesięć sekund na ruszenie w drogę.

- Bo inaczej - wtrącił Marler - pożegnasz się z tym ziemskim rajem.

Podniósł Armalite i wsunął lufę Arbuthnotowi pod brodę. Posłaniec Goslara cofnął się i wpadł na Newmana, który przytrzymał go mocno.

- Nie mógłbyś zastrzelić człowieka z zimną krwią - wyjąkał.

- Na nieszczęście - powiedział mu Marler bez cienia uśmiechu - jestem gorącokrwistym facetem. Ruszaj. I gdy będziesz się wspinał, pamiętaj, że mam cię na muszce.

32.

Arbuthnot ruszył przez śnieg w górę zbocza. Zapadał się po kolana, mocząc nogawki spodni. Raz zatrzymał się i obejrzał, i potrząsnął parasolem ze złości. Marler w odpowiedzi podniósł lufę karabinu. Wygrażając mu pięścią, Arbuthnot podjął wspinaczkę do odległej chaty.

- Nie podoba mi się to - powiedział Burgoyne. - Wewnątrz może czyhać kolejna banda Arabów. Tutaj jesteśmy całkowicie odsłonięci. Mogą nagle wyskoczyć i skosić nas. Moim zdaniem powinniśmy pobiec w górę do tamtej dużej kępy świerków.

- Dobrze - zgodził się Tweed. - Zabierz stąd wszystkich. Ja zaczekam tu z Paulą i Newmanem. W razie konieczności schowamy się za masywnym pniem tego świerka. Chodźmy...

Burgoyne zabrał pozostałych do kępy, która stała mniej więcej na tej samej wysokości co chata, około stu metrów na prawo. Szedł na czele, podtrzymując Serenę pod rękę. Jane maszerowała za nimi. Tyły zamykał Nield z Butlerem. Serena obejrzała się, zobaczyła, że Jane idzie sama, wyrwała się Burgoyneowi, powiedziała coś do niego i ruszyła dalej o własnych siłach. Chociaż wystartowali później, wspinali się szybciej od Arbuthnota, który, obrażony, brnął jak najwolniej. Zatrzymał się drugi raz, popatrzył w dół. Marler znowu podniósł lufę Armalite i mężczyzna niechętnie ruszył dalej.

- Naprawdę myślisz, że Goslar czeka w tej chacie? - zapytała Paula.

- Nie mam pojęcia - odparł Tweed. - Goslar jest przebiegły i zawsze chowa coś w rękawie. Może być w pobliżu, a równie dobrze wiele kilometrów stąd.

- Wcale nie współczuję Arbuthnotowi - dodała, patrząc na samotną postać powoli brnącą pod górę. - Wydajesz się być przekonany, że to jego głos zapowiadał zgrzytliwe nagrania Goslara. Arbuthnot musiał wiedzieć, że niektóre z tych wiadomości zwiastują czyjąś śmierć.

- Prawdopodobnie nie przyjmował tego do wiadomości - ważniejsze były pieniądze.

Paula przeniosła spojrzenie na pięć osób, które niknęły w kępie świerków. Drgnęła i złapała Tweeda za ramię. Popatrzył na nią.

- O co chodzi?

- To zdjęcie, które zawsze masz przy sobie, to sprzed lat, które przedstawia Goslara uciekającego za żelazną kurtynę na wschód od Lubeki. Jest niewyraźne, ale widać, jak uchwycona na nim postać w dziwny sposób trzyma ręce z dala od ciała. Właśnie to zobaczyłam.

- Jesteś pewna?

- Och! - Paula wypuściła powietrze z płuc. - Pomyliłam się. To Jane w swoim komplecie. Znów pojawiła się na chwilę.

- Założę się, że Arbuthnot nikogo nie zastanie w tej chacie - spekulował Newman. - Znajdzie tylko kolejną wiadomość od przeklętego Goslara.

- Możliwe - mruknął Tweed.

- Z drugiej strony - zaczęła Paula - Hazardzista może mieć rację. Jest doświadczonym żołnierzem. Jeśli w tej chacie czekają Arabowie, to chyba będzie lepiej, gdy schowamy się za tym świerkiem.

Przesunęli się za masywny pień, obserwując zza niego postać z absurdalnym parasolem, zbliżającą się do drzwi z lewej strony chaty. Marler wsparł karabin na krótkiej, grubej gałęzi. Paula znów zdała sobie sprawę z niesamowitej ciszy tego miejsca.

Nie słyszała żadnego dźwięku. Nie widziała ruchu - tylko Arbuthnot podchodził do drewnianego domu. Cisza, podkreślająca ich izolację od reszty świata, zaczynała działać jej na nerwy. Zaciskając palce w ciepłych rękawiczkach, odetchnęła głęboko. Miała przeczucie, że zagraża im wielkie niebezpieczeństwo. Spróbowała zlokalizować źródło tego silnego niepokoju. Grupa Burgoynea zniknęła, schowana głęboko w kępie świerków. Potem jej oczy zatrzymały się na Arbuthnocie. Mężczyzna minął koniec długiej werandy i zatrzymał się z boku chaty. Paula domyślała się, że stoi przed drzwiami.

Szarpiącą nerwy ciszę zakłócił dobiegający z daleka głos. Arbuthnot coś wołał, lecz Paula nie rozumiała słów. Domyślała się, że pyta, czy ktoś jest w środku, może mówi Goslarowi, że Tweed przyszedł, aby się z nim spotkać.

Arbuthnot stał nieruchomo przez dłuższą chwilę, potem wyciągnął rękę, zapewne po to, żeby złapać klamkę. Wszedł do środka chaty, znikając z pola widzenia. Świat eksplodował. Dudniący ryk unicestwił ciszę. Towarzyszył mu oślepiający błysk. Wybuch poderwał całą chatę, która w powietrzu rozpadła się na kawałki. Ciężkie belki pokoziołkowały po zboczu, a połamane fragmenty poszybowały w niebo jak szrapnele, wszystko stanęło w płomieniach. Tweed pociągnął Paulę za pień drzewa, gdy szczątki zagrzechotały na drodze. Kiedy hałas ucichł, Paula wyjrzała ostrożnie. Nad miejscem, w którym stała chata, wznosił się słup czarnego dymu, szybko rozwiewany przez wiatr, który zerwał się przed chwilą. W Talloires ponownie zapadła ciężka cisza.

Butler, z pistoletem maszynowym w rękach, pierwszy wyskoczył z kępy drzew. Ostrożnie zbliżył się do sterty popiołu, który był jedyną pamiątką po chacie. Paula uświadomiła sobie, że Butler obawia się drugiej eksplozji. Wreszcie podszedł bliżej i lufą karabinu rozgarnął popiół.

Paula pobiegła w górę, zaraz za nią wystartował Newman. Tweed podążył za nimi stateczniejszym krokiem. Jane wyłoniła się z kępy z Nieldem i Burgoyneem po bokach. Ostatnią postacią, jaka pojawiła się w miejscu eksplozji, była Serena. Butler podniósł głowę, gdy Paula i Newman zatrzymali się obok niego.

- Po Arbuthnocie nie pozostało nawet śladu.

- Nie dziwię się - rzekł Burgoyne. - Nawet w tych drzewach odczuliśmy falę uderzeniową. Detonował niezły ładunek.

- Odpalony, kiedy Arbuthnot otworzył drzwi - domyśliła się Paula.

- Tak sądzę.

- Załatwiłby nas na amen - skomentował spokojnie Tweed - gdyby Bobowi nie wpadło do głowy, żeby wysłać przodem Arbuthnota. Kolejna typowa pułapka Goslara.

- Przypuszczam, że Arbuthnot pracował dla Goslara - zauważyła Serena. Zapaliła papierosa. - Nie sądzę, że powinniśmy marnować czas na opłakiwanie tego typka.

Paula rzuciła na nią okiem. Serena mówiła zimnym, niemal obojętnym tonem.

Ho ho, dziewczyno, pomyślała, jesteś twarda jak skała. Bardziej, niż chcesz, żeby się wydawało.

Tweed wsunął ręce w kieszenie płaszcza.

- Pojedziemy teraz na drugą stronę jeziora i wrócimy do Annecy - oświadczył zdecydowanie. - Muszę zamienić kilka słów z tym pośrednikiem Periotem. Postarajmy się złapać go, zanim pójdzie do domu.

- W jakiej sprawie? - zapytała szeptem Paula, gdy zaczęli schodzić w stronę drogi.

- Chateau de Lair. Być może coś pominąłem.

33.

Marler czekał na nich przy drodze. Tweed domyślał się, że został tam na wypadek dalszych kłopotów, które mogłyby się pojawić, gdy stali odsłonięci na stoku. Po paru minutach już jechali wzdłuż brzegu jeziora. Paula ostatni raz obejrzała się na miejsce, w którym stała chata. Popioły nadal dymiły. Pomyślała, że wkrótce spadnie śnieg i zakryje stos pogrzebowy Arbuthnota. Odetchnęła z ulgą, zadowolona, że wyjeżdżają z Talloires. Minęli liczne stare domy stojące z dala od drogi. Okiennice we wszystkich były szczelnie zamknięte. Talloires przypominało porzucone miasteczko, którego mieszkańcy uciekli z obawy przed zarazą. Wysokie drzewa tłoczące się po obu stronach drogi nie poprawiały nastroju.

Przed odjazdem na propozycję Sereny zamienili się miejscami. Paula z powrotem zajęła fotel pasażera w samochodzie Newmana, ale zamiast Sereny obok Tweeda siedziała Jane. Tweed był zaskoczony prośbą dotychczasowej towarzyszki podróży, która teraz jechała z Nieldem w środku kawalkady. Marler z Burgoyneem i Butlerem jako pasażerami znów był na czele.

- Spodziewam się, że było to dla ciebie wstrząsające doświadczenie - zagadnął Tweed Jane.

- Przeżyłam krótki szok, gdy wybuchła bomba, ale nic więcej. Po współpracy z Sekcją Czwartą trzeba czegoś więcej, żeby wytrącić mnie z równowagi.

- Potrafię to zrozumieć. Zwłaszcza po śmierci męża. Aha, jak się nazywał?

- Er... - zająknęła się. - Walter Baron - powiedziała i po krótkiej chwili wahania dodała: - Amerykanin w trzecim pokoleniu. Byliśmy dla siebie stworzeni. Nie, to brzmi jak cytat z Barbary Cartland. Jak mogłabym to ująć? Tworzyliśmy dobry związek.

Paula wyczuła wahanie w jej głosie. Odwróciła się i popatrzyła na Tweeda.

- Czemu sądzisz, że Goslar nadal usiłuje nas zabić? W jego próbach jest coś nieubłaganego, a nawet desperackiego.

- Desperackiego to właściwe słowo - odparł Tweed. - Jestem przekonany, że Goslar jest prawie gotów, aby odstąpić swoją straszliwą broń stronie oferującej najwyższą cenę. Mam wrażenie, że zaczyna panikować. Boi się, że w ostatniej chwili mogę pokrzyżować mu plany.

- Uważasz więc, że pozostało niewiele czasu, aby go powstrzymać?

- I to budzi moje największe obawy. Być może pozostały tylko godziny.

Rozmowa urwała się. Jechali po drugiej stronie jeziora z powrotem do Annecy. Paula zastanawiała się nad sytuacją. Wyczuwała, że w Tweedzie narasta ponura determinacja, że zrobi wszystko, byle tylko powstrzymać Goslara. Potem coś innego wpadło jej do głowy.

- Nie wiedzieliśmy ani nie słyszeliśmy Żółtego Człowieka ani Bancrofta. Zastanawiam się, co porabiają.

- Nie mam pojęcia, ale słyszę nadlatujący helikopter.

- A ja widzę motorówkę na jeziorze.

* * *

Po spartaczonej próbie zastrzelenia Pauli Żółty Człowiek umknął Butlerowi krętą ścieżką, która zaprowadziła go w labirynt uliczek Annecy. Później wrócił na Rue Perriere i zdążył zobaczyć odjeżdżające samochody Tweeda. Pobiegł do swojego wozu i śledził ich przez pewien czas, dopóki nie upewnił się, że kierują się na drugą stronę jeziora. Zaparkował Peugeota w pobliżu wypożyczalni samochodów i pobiegł przez park do niewielkiej przystani. Jak miał nadzieję, znalazł tam pomost, przy którym cumowały motorówki do wynajęcia. Musiał zaczekać na powrót wynajętej łodzi. W tym czasie przez lornetkę śledził kawalkadę sunącą drogą nad jeziorem, dopóki nie zniknęła mu z oczu.

- Jak długo jeszcze będę musiał czekać? - zapytał ostro.

- Do powrotu osoby, która wypożyczyła łódź. Proszę nie pytać, ile to potrwa - odparł właściciel.

- Nie można zadzwonić do niego z komórki?

- A niby jak? Ja mam telefon, ale on nie ma. Chwileczkę. Wydaje mi się, że wraca...

Z niecierpliwością, nad którą ledwo panował, Żółty Człowiek przyglądał się, jak jakiś człowiek biegnie żwawo w kierunku stojącego w parku śmigłowca. Mógł wynająć maszynę, żeby śledzić Tweeda z powietrza. Potem wpadł mu do głowy inny pomysł.

- Zaraz wracam - powiedział do właściciela motorówek. - Obiecuje pan zatrzymać dla mnie tę wracającą łódź?

- Na jak długo chce pan ją wypożyczyć? - zapytał bezceremonialnie właściciel. - Opłata wynosi sto franków za godzinę.

- Biorę.

Żółty Człowiek wyjął z kieszeni zwitek francuskich franków. Odliczył sześć pięćdziesięciofrankówek, wcisnął je w dłoń właściciela. Przekonany, że za taką sumę ma zarezerwowaną łódź, popędził do samochodu. Wrócił z płócienną torbą. Wewnątrz były cztery granaty.

Motorówka już na niego czekała, przycumowana do pachołka. Właściciel, z trzystoma frankami w kieszeni, teraz śpieszył z pomocą. Sprowadził Żółtego Człowieka na pokład, zaproponował, że pokaże, jak działają przyrządy.

- To dla mnie nie pierwszyzna - odparł Żółty Człowiek i zapuścił silnik.

Zanim odbił od nabrzeża, naciągnął beret głębiej na włosy. Potem z umiarkowaną prędkością popłynął wzdłuż zachodniego brzegu - przeciwległego do tego, którego skrajem jechały samochody Tweeda. Dzięki temu mógł liczyć, że nie zwróci niczyjej uwagi.

* * *

Wcześniej, kiedy Tweed i jego zespół opuścili restaurację "Les Corbicres", Bancroft wyszedł niedługo po nich. Zadecydował, że znów może założyć kapelusz, i wszedł do pobliskiego baru. Wiedział, że prędzej czy później Tweed i jego ludzie wrócą do swoich samochodów.

Niecierpliwy z natury, wypił zaledwie połowę drinka, kiedy doszedł do wniosku, że popełnił kolejny błąd. Kiedy Tweed i jego zespół wrócą do wozów, będzie musiał czekać na ich odjazd, zanim ośmieli się wyjść z baru. Był przekonany, że ich wizyta w Annecy była tylko przerwą w podróży, że gdy tylko wrócą ze spaceru, ruszą na autostradę do Genewy.

Szybko opuścił bar, udał się do swojego samochodu i pojechał w stronę autostrady. Szukał miejsca, w którym mógłby czekać, dopóki cała ekipa nie opuści Annecy. Skręcił na autostradę, przejechał kawałek w stronę Genewy i zatrzymał się na trawiastym poboczu. Zdjął kapelusz panama, ale zostawił duże okulary. Tym razem nie próbował udawać, że coś mu nawaliło.

Zgarbił się w fotelu jak człowiek pogrążony we śnie. Czekał. Wiercąc się niespokojnie, czekał w nieskończoność. W końcu nie mógł już znieść tej bierności i wrócił do starego miasta. Zamarł na widok parkingu. Wszystkie samochody Tweeda zniknęły. Zaparkował na dawnym miejscu pod murem, wyskoczył z samochodu i pobiegł do helikoptera. Pilot siedział w kabinie, rozglądając się po parku.

- Zgubiłem terrorystów - warknął Bancroft, zajmując miejsce w kabinie. - Jadą kawalkadą złożoną z trzech wozów...

Opisał samochody. Pilot potarł czoło, pokiwał głową.

- Czyżbyś je widział? Mów, na miłość boską! - warknął Bancroft.

- Tak. Pojechali na wschód tamtą drogą, a potem wzdłuż jeziora na południe, w kierunku Talloires.

- W takim razie musimy ich znaleźć.

Pilot włączył silnik, dwa wirniki zaczęły się obracać - mały na ogonie, zapewniający stabilność, i wielki, który unosił maszynę, na dachu. Pilot poleciał nad jezioro, przez cały czas nabierając wysokości. Nie chciał, żeby miejscowi mieli powody do uskarżania się na hałas. Jachty sunące leniwie po powierzchni wody przemieniły się w zabawki, gdy skręcił na południe.

- Leć bliżej zachodniego brzegu - polecił Bancroft. - To zmniejszy prawdopodobieństwo, że nas usłyszą.

Miał słuchawki na uszach i mikrofon przy ustach. Dzięki temu mógł rozmawiać z pilotem, który też był wyposażony w podobny sprzęt.

- Czemu po prostu pan ich nie aresztuje?

- Nie możemy tego zrobić, brakuje nam dowodów. - Bancroft, jak by nie było prawnik, szybko znalazł odpowiednie wytłumaczenie. - Musimy zlokalizować ich, gdy będą zabierać broń od swojego dostawcy. Wtedy przez telefon komórkowy wezwę CRS.

- Francuskie oddziały do rozpraszania demonstracji? To twardziele. Dokładnie tego trzeba, by rozprawić się z tymi terrorystami.

- Dokąd prowadzi ta droga nad jeziorem?

- Tylko do Talloires, potem zakręca na końcu jeziora i wraca po tej stronie do Annecy. Nie może pan ich zgubić...

Pilot leciał z umiarkowaną prędkością. Bancroft chciał powiedzieć mu, żeby przyśpieszył, ale doszedł do wniosku, że nie będzie naciskać. Podniósł silną lornetkę, którą zawsze nosił na szyi, omiótł drogę wzdłuż wschodniego brzegu. Nie zobaczył żadnych samochodów i opuścił szkła.

Niedługo później usłyszał słaby huk. Zobaczył dym wznoszący się w pewnej odległości od wschodniego brzegu jeziora. Kiedy podlecieli bliżej, podniósł lornetkę do oczu, rozróżnił trzy samochody stojące u stóp pokrytej śniegiem góry. Po chwili samochody ruszyły.

- Myślę, że to oni - powiedział do pilota. - Samochody ruszają, nadal kierując się na południe.

- W takim razie wkrótce pojawią się na drodze po tej stronie jeziora.

- Wobec tego lepiej zachowajmy wysokość i przelećmy jezioro w poprzek. W ten sposób odsuniemy się od nich. Ja na twoim miejscu już zmieniłbym kurs.

- Przed nami płynie motorówka. Łodzie nieczęsto zapuszczają się tak daleko na południe o tej porze roku. Na dole jest piekielnie zimno...

* * *

Żółty Człowiek, nie życząc sobie zbytniego zbliżania się do Tweeda, kiedy miał on z sobą silny zespół, trzymał się blisko zachodniego brzegu jeziora. Musiał przypuścić atak z zaskoczenia. Zgasił silnik, rozejrzał się. Kłopot polegał na tym, że wodę obrzeżało wysokie na sześć metrów urwisko.

Popatrzył na torbę, która zawierała cztery granaty. Z tego miejsca rzucenie ich na jadące samochody byłoby trudne. Obserwował zespół Tweeda przez lornetkę w chwili, kiedy Arbuthnot zbliżał się do drewnianej chaty. Przybył za późno, żeby zobaczyć, jak Burgoine wrzuca zwłoki Araba do jeziora. Drzewa przysłaniały mu widok na śnieżny stok. Pierwszym znakiem świadczącym o tym, że coś się tam wydarzyło, był huk eksplozji. Zobaczył kawałki drewna szybujące w powietrzu i opadające na ziemię.

Był zaintrygowany i zaniepokojony jednocześnie. Później zobaczył, że trzy samochody odjeżdżają drogą wzdłuż brzegu. Kiedy uciekł z wieży po nieudanej próbie zabicia Pauli, kupił mapę okolic Annecy. Przejrzał ją teraz, zwracając uwagę, że droga okrąża jezioro i zawraca do Annecy. Uruchomił silnik, zerknął na śmigłowiec zbliżający się do przeciwległego brzegu jeziora, zawrócił łódź i ruszył. Nadal trzymał się blisko brzegu, wypatrując miejsca z dobrym widokiem na drogę. Słyszał nadjeżdżające samochody.

Był przemarznięty do szpiku kości i owinął szalikiem dolną połowę twarzy. Odbił nieco w kierunku środka jeziora, szukając miejsca odpowiedniego do rzucenia granatów. Płynął teraz szybko i woda tryskała spod dziobu, siejąc kroplami na jego wpół zasłoniętą twarz.

Kiedy obejrzał się w stronę brzegu, stwierdził, że nie ma wielkich szans na celny rzut granatem w wóz pędzący na czele. Z tego względu - a również po części z powodu lodowatego zimna - zmienił zamiar. Zadecydował, że prześcignie samochody i pierwszy dotrze do Annecy. Otworzył przepustnicę. Dziób łodzi wzniósł się nad wodę, a wzburzony kilwater zarysował taflę jeziora za rufą. Popatrzył na drogę. Samochody zostawały w tyle.

Będzie na nie czekać, gdy dotrą do Annecy. Do tego stopnia koncentrował uwagę na konwoju Tweeda, że umknęło mu coś innego. Śmigłowiec również zmienił kurs i z dużą szybkością kierował się ku Annecy.

34.

Było jeszcze widno i w dodatku bardzo ciepło, kiedy znaleźli się z powrotem w Annecy. Zatrzymali się przed oświetlonym od wewnątrz biurem pośrednictwa handlu nieruchomościami. Tweed i Paula wysiedli, a gdy tylko przekroczyli próg biura, Periot wyszedł im na spotkanie.

- Co za niespodzianka! Zaraz mieliśmy zamknąć, ale jest pan mile widziany. Pani również. - Ukłonił się Pauli. - Co mogę dla państwa zrobić?

- Zdecydowałem się, jestem zainteresowany Chateau de Lair - wyjaśnił Tweed. - Czy mógłbym otrzymać klucze? Będziemy przejeżdżać obok tego domu.

- Jak najbardziej. - Periot uśmiechnął się. - Zapadnie zmrok, kiedy pan tam dojedzie, ale prąd nie został odcięty. Przepraszam na chwilę.

Wrócił z pękiem kluczy. Pokazał, które pasują do frontowych drzwi, do wejścia od tyłu i do głównego salonu. Podał również Tweedowi grubą zaadresowaną kopertę.

- To zaoszczędzi panu drogi. Proszę odesłać klucze pocztą.

- Dziękuję. - Tweed ruszył do wyjścia, potem odwrócił się do pośrednika.

- Wydaje mi się, że wspomniał pan, iż niedawno sprawdzał to miejsce. Kiedy to było?

- Zaraz zobaczę. Co najmniej parę miesięcy temu. Może dawniej. Jeśli jest pan zainteresowany kupnem, moglibyśmy spróbować dojść do porozumienia z panem Mastersonem.

- Och, więc jest pan z nim w kontakcie?

- Tak. Przez poste restante w Grenoble. Uznałem to za osobliwą metodę utrzymywania kontaktu, ale, jak już mówiłem, nikt z nas nie widział pana Mastersona. Domyślam się, że ma raczej ekscentryczny charakter.

- Dziękuję.

Burgoyne czekał na nich na zewnątrz. Ściszył głos, żeby nie mogli usłyszeć go pozostali, stojący po drugiej stronie ulicy.

- Myślę, że to będzie rozsądny środek ostrożności, jeśli pojadę pierwszy i sprawdzę drogę. Nie możemy zakładać, że Goslar zrezygnował z prób starcia cię z powierzchni ziemi.

- Dobry pomysł - przychylił się Tweed.

- Sprawdzę całą trasę do Genewy. Jeśli zauważę coś, co mi się nie spodoba, zadzwonię z komórki. Brak wieści będzie oznaczać dobre wieści.

- Gdzie się spotkamy?

- Proponuję "Richemond". To bardzo dobry hotel. Na razie...

- Twardy żołnierz znów jest w swoim żywiole - zauważył Tweed, gdy Burgoyne wsiadł do samochodu i odjechał.

- Chciałabym jeszcze raz przespacerować się po Annecy - powiedziała Paula. - Mimo tego epizodu ze snajperem uważam, że to miasto jest urzekające.

- Dałaś nam okazję na skoczenie na jednego - zażartował Marler, który do nich dołączył. - Nie sądzisz, Marler?

- Skoro tak mówisz.

Tweed wbił w niego oczy. Pomyślał, że w jego głosie zabrzmiała nuta powątpiewania. W tej chwili podeszła do nich Serena. Jej blade oczy zatrzymały się na Tweedzie.

- Naprawdę chcecie zostać jeszcze trochę w Annecy? Dobrze słyszałam?

- Na parę minut. To takie piękne miasto.

- W takim razie pojadę z wami do tego starego mostu. W drodze z Talloires zauważyłam wypożyczalnię samochodów. Wynajmę wóz i sama wrócę do Genewy.

- Dlaczego?

- Cholera, czy zawsze muszę się usprawiedliwiać? Na to wygląda. Nie sądzę, byś kiedykolwiek znalazł Goslara. I mam w Genewie pewne zlecenie do wykonania. Dość opłacalne - zdjęcia na pokazie mody. Jeśli będę na miejscu dziś wieczorem, skontaktuję się z dyrektorem, który rozpocznie przygotowania. Zawsze możecie złapać mnie w "Richemond".

- To zależy od ciebie. - Tweed popatrzył na Nielda, który przechodził przez jezdnię. - Mógłbyś podwieźć Serenę do wypożyczalni?

- Nie trzeba - oznajmiła stanowczo. - Jeśli wysadzisz mnie przy moście, będę musiała przejść tylko przez tamten park.

- Jak sobie życzysz.

Wsiedli do samochodów. Nield, sam, jechał teraz za Marlerem. Szybko dotarli do mostu Perriere i zaparkowali pod murem. Serena wysiadła, pomachała im ręką na pożegnanie i odeszła żwawym krokiem. Tweed udał się za nią. Zobaczył, jak śpieszy przez park do oświetlonej wypożyczalni.

Zauważył też śmigłowiec i siedzącego w kabinie pilota. Wrócił, gdy Paula sama wybrała się na most. Butler śmignął do przodu z Waltherem w dłoni. Wyprzedził Paulę, poderwał pistolet, oddał strzał do niewyraźnej postaci u wylotu uliczki. Cień zniknął.

Ludzie siedzący pod parasolami w ogródku przed Les Corbicres rozejrzeli się ze zdumieniem.

- Co się stało? - zapytał naglącym tonem Tweed.

- Facet z pistoletem miał zamiar strzelić do Pauli - wyjaśnił szybko Butler. - Widziałem go przez sekundę w blasku latarni. To Żółty Człowiek. Ruszam za nim.

- Zaczekaj - polecił Tweed.

- Czas oczyścić to miejsce - powiedział Newman.

- Powiedziałem, zaczekać. - Tweed miał w rękach plan Annecy. Szybko narysował krzyż, dzieląc miasto na ćwiartki. - Butler, to twoja strefa - tu, gdzie widziałeś zamachowca. Newman, Marler, to wasza sekcja. Nield...

- Pójdę z Nieldem - Jane weszła mu w słowo.

- W takim razie to wasza część. My z Paulą weźmiemy tę ćwiartkę. Przetrząśnijcie miasto. Dorwijcie go. Nie chcę, żeby żywy opuścił Annecy. Uważajcie na ciemne zaułki. Ruszajcie.

Paula pomyślała, że jeszcze nigdy nie widziała Tweeda tak zdeterminowanego. Butler zniknął w alejce, w której dostrzegł cień. Jane i Nield pobiegli brzegiem rzeki. Paula zauważyła, że Jane wsunęła dłoń pod kurtkę.

Wiedziała, że zaciska ją na rękojeści pistoletu. Newman włożył Tweedowi do kieszeni Walthera i amunicję, potem odszedł z Marlerem. Tweed i Paula razem przeszli przez most. Tymczasowy kierownik "Les Corbicres" wyszedł im naprzeciw.

- Mogę zapytać, co, u licha, tu się dzieje? - zwrócił się do Tweeda.

- Właśnie pan zapytał. To chłopięca zabawa z pistoletami na kapiszony. Zwycięzca zgarnia kupę forsy.

- To najdziwniejszy dzień od chwili, gdy przybyłem do Annecy.

- Trochę ożywimy to miasto. Niech pan spojrzy, jeden z klientów chce zapłacić...

Ruszyli Rue Perriere, tą samą trasą, jaką podążali, kiedy Paula o włos minęła się z tragicznym przeznaczeniem. Gdy zbliżyli się do tego samego rogu, Tweed pociągnął Paulę w tył. Z Waltherem w jednej ręce i latarką w drugiej wyjrzał zza węgła. Włączył latarkę. Potężny snop światła padł na zniszczoną "ambonę" z boku wieży. W pobliżu nie było nikogo. Dał znak Pauli, żeby do niego podeszła.

- Pomyślałam, że Serena zachowała się bardzo dziwnie - zaczęła. - Skąd ten jej nagły pośpiech? Nie wyobrażam sobie, by dyrektor jakiegoś domu mody miał dla niej czas o tak późnej porze.

- Wydaje się, że naprawdę było jej pilno.

- W ogóle uważam, że jest dziwna. Te jej oczy...

- Nie wolno nie doceniać jej wyjątkowej inteligencji. I nie zapominaj o swoich oczach. Miej je szeroko otwarte i wypatruj niespodziewanego ruchu...

* * *

Helikopter leciał powoli nad północnym krańcem jeziora, blisko parku, kiedy Bancroft wydał pilotowi nowy rozkaz.

- Zachowaj dotychczasową wysokość. Zacznij krążyć. Widzę cztery samochody, które zatrzymały się przed starym miastem.

Przez lornetkę zobaczył Tweeda i Paulę wychodzących z biura Periota. Obecnie jego taktyka sprowadzała się do sprawdzenia, czy przeciwnik wróci do Annecy, czy też ruszy na północ w kierunku Genewy. Nie miał zamiaru znów dać się zaskoczyć. W chwili, gdy zobaczył, że trzy samochody skręcają na drogę do starego miasta, wyszczekał nowe instrukcje.

- Siadaj w tym parku, gdzie wcześniej. Jak najszybciej...

Maszyna podskoczyła na trawie. Bancroft pchnął drzwi i wyskoczył. Z niecierpliwością czekał na wyłączenie silnika, bo inaczej pilot by go nie usłyszał.

- Czekaj na mnie, być może wrócę.

Przeciął park na przełaj, przebiegł przez ulicę i spojrzał w kierunku mostu. Wybrał właściwe miejsce. Wsunął się w cień rzucany przez zamknięty sklep i podniósł lornetkę. Postawny mężczyzna blisko Pauli i Tweeda wyjął pistolet, oddał jeden strzał. Potem zapanowało pozorne zamieszanie, a następnie zespół Tweeda podzielił się na mniejsze grupy, które rozeszły się w różne strony.

Opuścił szkła. Nie chciał popełnić kolejnego błędu. Szybko podjął decyzję. Pośpiesznie ruszył do starego miasta, minął mur, pod którym zaparkowali swoje samochody. Wszedł do tego samego baru, w którym siedział już wcześniej. Usiadł przy stoliku i zamówił drinka.

- Tym razem rozegrałem to właściwie - powiedział do siebie. - Muszą wrócić po swoje samochody. Wtedy ja pobiegnę do śmigłowca, będę ich śledzić z powietrza.

* * *

Paula i Tweed szli powoli wąską uliczką, którą mieli wyłącznie dla siebie. Zapadał zmrok. Stare miasto oświetlały staroświeckie latarnie, niektóre wiszące na żelaznych uchwytach na murach, inne umieszczone na czubkach słupków. Kręgi światła, przefiltrowanego przez bursztynowe szybki, rozjaśniały cienie zalegające w wąskich uliczkach.

- To miasto jest istnym rajem. - Paula zerknęła na swojego towarzysza. - Jesteś zły?

- Zły? Nie. Złość, podobnie jak rozpacz, zakłóca prawidłową ocenę sytuacji.

- Jakie więc masz zamiary?

- Posłużyć się tą samą strategią, jaką stosowałem od wyjazdu z Anglii. Wyeliminować wszystkich wrogów, którzy mogą przeszkadzać nam w zlokalizowaniu Goslara. W Paryżu wykorzystałem Lasallea, żeby pozbyć się Amerykanów - na moją prośbę Newman podłożył w apartamencie Karnowa podrobione dokumenty. W Genewie posłużyłem się szefem szwajcarskiej policji, Charpentierem, żeby pozbyć się tych, którzy nas śledzili. Nie zależało mi na takim rozwiązaniu, do jakiego doszło w tym podziemnym garażu. Chciałem, żeby Karnow - oraz Bate z Wydziału Specjalnego, jak się okazało - zostali aresztowani i deportowani.

- Ale ich wyeliminowałeś.

- Tak, obawiam się, że tak. Tutaj, w Annecy, jestem pewien, że mamy do czynienia z Bancroftem i Żółtym Człowiekiem. Muszę wyeliminować obu - bez większych skrupułów, zważywszy, co to za ludzie - żebyśmy wreszcie mogli skoncentrować się na doktorze Goslarze.

- Moim zdaniem okazałeś niezwykłą przebiegłość.

- Skoro tak mówisz...

Skręcili w następną uliczkę zalaną bursztynowym blaskiem. Doprowadziła ich ona na szeroki deptak wzdłuż rzeki. Cisza, jaka otaczała ich na poprzedniej ulicy, zniknęła. Paula z zadowoleniem wsłuchiwała się w szum wody przelewającej się nad niewielkim jazem. Wskazała lewą ręką na kwiaty pnące się po żelaznej poręczy nad tamą. Tworzyły fantastyczną mieszaninę żółci, zieleni i bieli.

- Piękne. Wszystkie kwitną. Wiosną muszą tu mieć dużo słońca i ciepła. To miejsce jest kwintesencją marzeń. Popatrz na te mury naprzeciwko, oświetlone przez latarnię.

Spoglądała na kamieniczki, które dochodziły do samego brzegu rzeki. Od dawna nie były odświeżane i łuszcząca się farba tworzyła na tynku mozaikę ochry i brązu. Wszystkie okiennice były szeroko otwarte. Z wnętrza jednego pokoju płynęła muzyka skrzypcowa.

- Mogłabym zostać tu na zawsze.

- Tylko nie zapominaj, dlaczego tu jesteśmy.

Tweed rozglądał się bacznie, omiatając wzrokiem ulicę. Miał też na uwadze otwarte okna. Kiedy spojrzał na Paulę, stwierdził, że trzyma rękę w niesionej na ramieniu torbie. Uświadomił sobie, że jej nie doceniał. Ręka uzbrojona w Browning mogła wyłonić się z torby w mgnieniu oka.

- Teraz pójdziemy tędy - zadecydował.

Dalej przy tej samej ulicy, w głębi starego miasta, przed barem stały stoliki. Tweed zobaczył miejscowych, raczących się drinkami i przekąskami. Radosna paplanina - ludziom dopisywał humor - stanowiła miłą odmianę. Paula nadal była czujna.

- Butler strzelił do Żółtego Człowieka, prawda?

- Skoro Harry tak mówi, to znaczy, że tak było. Powiedział też, że widział w przelocie jego włosy.

- Nie mam pojęcia, jak znajdziemy go w tym labiryncie.

- Sprawdzając ulicę po ulicy.

Jane i Nield szli ramię w ramię, sprawdzając przydzielony im fragment miasta. Jane dobrze się czuła w jego towarzystwie. Nie próbował mówić tylko i wyłącznie w imię podtrzymywania rozmowy. Było niemal tak, jakby znali się od lat i nie musieli zalewać się potokami pozbawionych większego znaczenia słów. Szli deptakiem wzdłuż kamiennego muru, który oddzielał ich od szybko płynącego strumienia, który wchodził w skład sieci kanałów przecinających starą część Annecy.

Przed nimi wznosił się mostek dla pieszych, a zaraz za nim grobla, na której huczała woda. W tej części miasta nie napotkali żywego ducha. Po zmroku otoczyła ich mozaika świateł i cieni. Doszli do mostka i przystanęli.

Nield popatrzył na nią.

- Chodźmy na drugą stronę. - Spojrzał na plan podzielony na ćwiartki.

Tweed dał go mu, ponieważ im przypadła najbardziej zagmatwana część miasta. - Nadal będziemy na przydzielonym nam terenie.

W połowie mostka Jane przystanęła i oparła się o poręcz, żeby popatrzeć na groblę. Płynąca z szumem woda wywierała hipnotyczny efekt. Odgarnęła grzywę rudych włosów, patrzyła na pędzącą wodę i wiry, które tworzyły się pod jej powierzchnią. Nield stanął obok niej, też wsparł się na poręczy. Popatrywał na brzegi strumienia, pozwalając jej nasycić oczy urokliwym widokiem. Wyprostowała się.

- Chodźmy dalej. Przepraszam, że cię zatrzymałam.

- Po tym, co dzisiaj widziałaś, parę minut spokojnej kontemplacji dobrze ci zrobi. Z drugiej strony mostka jest ciemna wąska uliczka. Pójdę pierwszy, mam latarkę.

Zeszli z mostka. Nield przystanął przed zapuszczeniem się w uliczkę. Chciał dać Jane ostatnią okazję popatrzenia na strumień, który najwyraźniej zaprzątnął jej myśli. Stanęli razem na ulicy równoległej do strumienia. Jane rzuciła ostatnie spojrzenie na groblę.

Wszystko stało się tak szybko, że oboje zostali kompletnie zaskoczeni. Nagle, po drugiej stronie mostka pojawił się Żółty Człowiek. Jane była zaskoczona jego wzrostem. Przebiegł przez mostek prosto w ich stronę. Nield podnosił Walthera, kiedy zabójca uderzył go głową w piersi. Nield upadł, świadom, że zaraz za nim wznosi się kamienna ściana. W ostatniej chwili poderwał głowę, żeby nie rozbić jej o mur. Jane wymierzyła z pistoletu, ale zabójca zniknął w ciemnej uliczce.

Pojawił się Butler, pędzący na złamanie karku. Przeskoczył mostek jak szarżujący byk. Zatrzymał się na chwilę przy wylocie zaułka, trzymając oburącz Walthera. Strzelił, gdy zabójca przebiegał pod latarnią.

Kula rozorała Żółtemu Człowiekowi prawą nogę. Potknął się, odzyskał równowagę i popędził dalej. Butler ruszył jego tropem.

Nield i Jane pobiegli za nim. Żółty Człowiek lawirował, skręcając z jednej uliczki w następną. Jane straciła orientację i poczucie kierunku.

Usłyszała za sobą tupot stóp. Zaryzykowała rzut okiem przez ramię, zobaczyła Newmana z Marlerem, którzy pędzili w ślad za nimi. Butler pędził jak rakieta, nie chcąc stracić kontaktu z celem.

Nagle z bocznej uliczki wyskoczyli Tweed i Paula - przyłączyli się do pościgu.

* * *

Bancroft stracił cierpliwość. Wyszedł z baru, ruszył przez park do śmigłowca. Doszedł do wniosku, że z powietrza szybko zlokalizuje zespół Tweeda. Pilot otworzył drzwi od strony pasażera.

- Co dalej? - zapytał.

- Startujemy. Polecimy najniżej, jak tylko będziesz mógł. Nad starym miastem. Chcę szybko zlokalizować terrorystów.

- Przepisy regulują wysokość lotu nad terenem zabudowanym.

Obaj założyli hełmy, żeby móc rozmawiać mimo ryku silnika. Bancroft nie był w nastroju do kłótni. Wyciągnął kolejny plik stufrankowych banknotów i rzucił je pilotowi.

- Cholera! - warknął do mikrofonu. - Chcę zajrzeć z góry w każdą ulicę, w każdy zaułek. Ile mam ci zapłacić, żebyś zrobił, co każę?

Pilot zapuścił silnik. Łopaty wirnika zaczęły się obracać. Maszyna stała zwrócona ogonem w kierunku starego miasta, dlatego żaden z nich nie zobaczył, co się wydarzyło. Żółty Człowiek wpadł do parku od strony starego miasta. Butler biegł około dwustu metrów za nim. Mniej więcej w takiej samej odległości za Butlerem ukazali się pozostali.

Na widok śmigłowca zabójca uświadomił sobie, że znalazł sposób ucieczki przed swoimi prześladowcami. Zaczynało brakować mu tchu, ale nie zwalniał. Zagrozi pilotowi Smith&Wessonem i zmusi go do przyjęcia na pokład, jedyne zagrożenie stanowił Butler, który nie zostawał w tyle nawet o krok.

Ten drań przyczepił się do niego jak pijawka. Żółty Człowiek obejrzał się, żeby zobaczyć, w jakiej jest odległości.

W tej samej chwili Butler rzucił granat. Granat wzbił się w powietrze, upadł niedaleko za uciekającym. Żółty Człowiek nie mógł oderwać od niego oczu. Po raz pierwszy w życiu był śmiertelnie przerażony. Kiedy granat wybuchnie, prawdopodobnie znajdzie się w zasięgu zabójczych odłamków. Granat nie detonował. Żółty Człowiek nie mógł uwierzyć w swoje szczęście.

Odwrócił się i otworzył usta do krzyku. Łopata wirnika nośnego uderzyła go tuż pod szczęką, odcinając mu głowę. Tułów Żółtego Człowieka przewrócił się, muskając bok kadłuba, gdy maszyna odrywała się od ziemi.

35.

Zmierzali na północ trasą N201 w kierunku Genewy. Tym razem kawalkadę tworzyły tylko trzy samochody. Na czele jechał Marler z Butlerem, za nimi Nield. W trzecim wozie Newman wiózł Paulę oraz Tweeda i Jane.

- Na razie brak ostrzeżenia od Hazardzisty - zawołała Paula.

- Na razie - przyznał Tweed. - Ale jeszcze nie dotarł do miasta.

Po "egzekucji" Żółtego Człowieka, jak Newman nazwał ten wypadek, Tweed zarządził, żeby wszyscy ruszyli prosto do samochodów. Zaznaczył, żeby szli przez park bez zdradzania pośpiechu. Paula zwróciła uwagę na brak świadków dramatycznego wydarzenia.

- Dzięki Bogu, że w parku nie było już dzieci.

- Na szczęście wszystkie poszły do domów na kolację - dodał Tweed.

Wyjeżdżali ze starego miasta, gdy Newman uprzedził zamierzenia Tweeda. Zatrzymał się przy publicznym telefonie, znalazł numer posterunku policji i, mówiąc przez jedwabną chusteczkę, poinformował o znalezionych w parku zwłokach mężczyzny. Przerwał połączenie, gdy zapytano go o nazwisko. Żeby nie skierować uwagi policji na cudzoziemców, mówił po francusku. Było już całkiem ciemno i Paula zapatrzyła się na jezdnię oświetloną snopami świateł. Po chwili skierowała spojrzenie na Jane, żeby zobaczyć, jak się czuje. Jane jakby odczytała jej myśli.

- Nic mi nie jest - zapewniła z uśmiechem. - Ile osób zabił ten straszny człowiek? Tweed, opowiedziałeś mi o nim, gdy przyszedłeś do mojego pokoju w "Richemondzie".

- Jednego w Londynie, reportera Sama Sneeda. Dwóch w Paryżu - jeden był antykwariuszem, drugą była niewinna kobieta. Antykwariusz zresztą też nie był niczemu winien. Ale byli też inni. Żółty Człowiek był znany jako najlepszy zawodowy morderca w Europie.

- Ironia losu, że sam stracił głowę.

- Co dowodzi, że jest jeszcze trochę sprawiedliwości na tym świecie - skonkludował Newman.

- Dowiemy się, kim był? - zastanawiała się Jane.

- Już wiemy - odparł Tweed. Wyjął z kieszeni brytyjski paszport. - Nie musisz się obawiać, jest czysty. Butler ostrożnie wyjął go z jego kurtki. Zobacz.

- Darcy Stapleton - przeczytała na głos. - Urodzony w Manchesterze. Czterdzieści dwa lata. Wyjeżdżał do Stanów. Ma wizę bez prawa do stałego pobytu, podbitą przez ambasadę w Londynie. - Oddała dokument. - Fotografia jest prawdziwa. Przyjrzałam mu się dobrze, gdy pędził przez mostek, żeby staranować biednego Petea.

- Po powrocie możemy dowiedzieć się, gdzie mieszkał - powiedział Tweed. - Mam wysoko postawionego przyjaciela w Scotland Yardzie. To znaczy, o ile ten paszport jest autentyczny, w co zresztą wątpię.

- Tak więc pozostał tylko Bancroft - oznajmiła cicho Jane. - Oczywiście, poza Goslarem.

- Nie było żadnych wieści od Becka? - zapytała Paula.

- Ani słowa - odparł Tweed. - Muszę zadzwonić, kiedy dotrzemy do Genewy. Ale najpierw trzeba zbadać Chateau de Lair.

- Myślisz, że coś tam znajdziemy? - zapytał z powątpiewaniem Newman.

- Warto spróbować. Zajrzeć w każdą mysią dziurę. Goslar musi popełnić błąd.

- Ponad dziesięć lat temu to mu się nie zdarzyło - przypomniał Newman.

- Racja. Kiedy tam dotrzemy, nie wolno jechać głównym podjazdem - nie po tej minie przeciwpiechotnej, którą zauważył Burgoyne. Rano dostrzegłem inną drogę prowadzącą na szczyt w pobliżu dworu. Musimy wypatrywać wcześniejszego wjazdu. Bob, uprzedź Marlera. Najlepiej przez telefon komórkowy, choć to ryzykowne...

- I tak dobrze, że Bancroft nie siedzi nam na ogonie - powiedziała Paula. - I nie widać żadnych helikopterów. Nie słyszałam śmigłowca od czasu wyjazdu z Annecy.

Paula nie mogła bardziej się mylić.

Kiedy śmigłowiec wystartował z parku zabaw, ani pilot, ani Bancroft nie zdawali sobie sprawy, że ich maszyna przyczyniła się do czyjejś śmierci. Nabierając wysokości, patrzyli w stronę wschodniego brzegu jeziora. Bancroft wydał polecenie zmiany kursu i podniósł lornetkę do oczu. Zdążył zobaczyć trzy samochody opuszczające Annecy.

- Terroryści wracają do Genewy - poinformował pilota. - Mają zapalone światła, więc łatwo będzie ich śledzić. Zwiększ wysokość, a potem odsuń się od autostrady, żeby nie usłyszeli warkotu.

- Mogą zobaczyć światła pozycyjne. Muszą być zapalone podczas nocnego lotu. Nie zaryzykuję utraty licencji.

- Cholera jasna! Przecież dlatego kazałem ci zwiększyć wysokość. Mało prawdopodobne, żeby zobaczyli nas z samochodów. Rób, co mówię. Płacę ci wystarczająco dużo. I lada chwila zrobi się ciemno.

- Będzie księżyc.

- Nie lubię ludzi, którzy się ze mną sprzeczają. Wystarczy, że będziesz robił, co każę.

Zapadła ciemność. Pilot zgodnie z poleceniem zwiększył wysokość i zmienił kurs, lecąc z dala od autostrady. Okazało się, że Bancroft miał rację. Przez lornetkę widział światła samochodów Tweeda. Był przekonany, że wracają do Genewy, ale nie zaprzestał obserwacji.

- Spodziewam się, że wszyscy zgłodnieli - odezwał się Tweed. - W "Richemond" będziemy musieli uzupełnić zapas paliwa.

- Ja wytrzymam wiele godzin bez jedzenia - powiedziała Jane. - O ile zjem obfite śniadanie, co też uczyniłam. Przywiozłam z sobą ten amerykański nawyk. Zamierzam się z niego wyleczyć.

- A dlaczego? - zaciekawiła się Paula.

- Ponieważ nienawidzę wszystkiego, co amerykańskie. Stany Zjednoczone to kraj barbarzyńców.

Przejechali szmat drogi w milczeniu. Tweed odprężył się, mocno opierając się plecami o oparcie. Wyglądał tak, jakby spał, ale Jane spojrzała na niego i stwierdziła, że ma oczy szeroko otwarte. Nie odzywała się, wyczuwając, że jej towarzysz jest głęboko pogrążony w myślach. Paula wyjrzała przez boczną szybę.

- Widzę mrugające światełko, bardzo wysoko i daleko na prawo od nas. Czy to może być helikopter?

- Myślisz o Bancrofcie, prawda? - zapytał Newman.

- Ja też - przyznała Jane. - Nigdy nie przestaję myśleć o Bancrofcie.

Jej głos zabrzmiał ponuro. Paula osądziła, że najlepiej będzie nie podejmować tematu. Jechali dalej. Wzeszedł księżyc, rzucając mleczny blask na mijane pola. Paula opuściła szybę i w jej twarz uderzył lodowaty podmuch. Szybko zamknęła okno.

- Robi się coraz zimniej.

- To wiatr Bise od Mont Blanc - wyjaśnił Newman. - Niekiedy zamraża tę część Francji. Pamiętam go sprzed lat. Przyjeżdżałem tutaj do przyjaciółki. Cień z przeszłości.

- I za tym właśnie się uganiamy - wtrącił Tweed rześkim głosem. - Za mrocznym cieniem z przeszłości. Doktorem Goslarem. Pomyśleć, że miałem go niemal na wyciągnięcie ręki.

- Miejmy nadzieję, że tym razem staniemy z tym draniem twarzą w twarz.

- O ile znów nie zniknął na wschodzie. Tym razem na nieco innym - na Bliskim Wschodzie...

Newman pochylił się, patrząc na coś przed nimi. Znacznie zmniejszył prędkość. Paula wyjrzała i zobaczyła gęstą białą mgłę kłębiącą się w poprzek autostrady. Przypomniało jej się niedawne spotkanie z Arabami w drodze z Genewy.

- Burgoyne nie ostrzegł nas o zasadzce.

- Chyba że dał się w nią złapać i nie był w stanie tego zrobić - powiedziała cicho Jane.

- Nie uważam Burgoynea za człowieka, który mógłby w coś wpaść - rzekł bezbarwnym tonem Tweed. - Dlaczego stajemy, Bob?

- Bo Marler się zatrzymał. I Nield. I obaj idą w naszą stronę.

- Wysiądźmy i zobaczmy, co się stało.

- Tweed, mógłbyś podać mi kurtkę? - poprosiła Paula. - Na zewnątrz jest jak na Syberii.

Mgła zawirowała wokół nich, gdy wysiedli. Paula przez chwilę myślała, że duchy materializują się z oparów. Potem poznała Marlera i Nielda. Marler przemówił w swój zwyczajny sposób - głosem zimniejszym od otaczającej ich mgły.

- Pomyślałem, że jesteśmy już blisko tego wiszącego mostu. Zauważyłem starą bramę, a za nią pokruszoną asfaltową drogę. Jestem pewien, że to druga droga dojazdowa do zamku. Nie przestraszcie się, gdy usłyszycie warkot zapuszczanego silnika. Butler znalazł za bramą wielką koparkę z potężną szuflą: Kabina była zamknięta na kłódkę, ale powiedział, że poradzi sobie z tym raz - dwa. Wskaźnik paliwa wskazuje na pełen bak. Już, słyszycie?

Pytanie było zbędne. Wszyscy usłyszeli zgrzyt i warczenie uruchamianej maszyny. Po chwili hałas ucichł, potem rozbrzmiał na nowo i przeszedł w jednostajny pomruk przerywany zgrzytem metalu przesuwanego po ziemi.

- Mogę wiedzieć, co się dzieje? - zapytał Tweed. - Ten hałas mógłby obudzić nieboszczyka. Jeśli ktoś jest w chateau, to będzie jak szarża kawalerii oznajmiająca nasze przybycie.

- Naprawdę spodziewasz się, że kogoś tam zastaniemy? - zapytał Marler.

- Raczej nie. Goslar przeniósł się gdzie indziej. Zawsze tak robi.

- To był pomysł Butlera - wyjaśnił Marler. - Czyżbyś już zapomniał o tej minie, którą Burgoyne znalazł w ostatniej chwili przy głównym wjeździe? Harry w młodości pracował w kamieniołomie. Umie obchodzić się z takimi maszynami. Sprawdza czerpakiem drogę przed nami. Burgoyne zdetonował minę przeciwpiechotną. Jeśli szufla, którą przesuwa po ziemi, trafi na minę, to spowoduje wybuch.

- To mi się nie podoba - oznajmiła porywczo Paula. - Może zabić Harryego.

- Harry mówi, że nic mu się nie stanie. Wybuch może zepsuć czerpak, ale on siedzi z tyłu w kabinie kontrolnej. Proponuję się pośpieszyć. Ja wystartuję za maszyną, Nield za mną, a wy na końcu. Wszystkie systemy sprawne...

Paula patrzyła przez szybę, gdy przejechali przez połamaną bramę i ruszyli po wyboistej drodze. Mgła przerzedziła się. Paula zobaczyła, że droga skręca i wspina się w górę porośniętego trawą wzgórza. W znów jasnym blasku księżyca ujrzała zamek usytuowany na szczycie.

Był to duży, czteropiętrowy i niezbyt ładny budynek. Miał skośny dach usiany maleńkimi owalnymi oknami mansardowymi, które wyglądały tak, jakby lada moment mogły się zsunąć na ziemię. Paula zauważyła, że wszystkie okiennice są zamknięte. Niektóre były pokrzywione. Było to stare domostwo, o które nikt nie dbał od wielu lat. Kamienne schodki prowadziły na taras biegnący wzdłuż całego frontu.

- Nie jest to arcydzieło architektury - stwierdziła.

- Nie sądzę, żeby Goslar był zainteresowany architekturą - odparł Tweed.

- Dom Gargulców w Dartmoor był wyjątkowo paskudny. Goslar potrzebuje tylko przestrzeni i odosobnienia, żeby udoskonalić swoją broń. Co robi Harry?

Butler pokonał więcej niż połowę drogi do zamku. Nagle zawrócił na wybojach i skręcił na trawę. Wyskoczył z kabiny, pobiegł do samochodu Nielda i wsunął się na fotel pasażera.

- Harry osądził, jestem pewien, że słusznie - wyjaśnił Newman - że nie zaminowali podjazdu z tej strony. Niedługo, Tweed, otworzysz frontowe drzwi. O co zakład, że w środku nic nie znajdziemy?

- Powtarzam, że Goslar musi kiedyś popełnić błąd. Dlatego dokładnie przetrząśniemy posiadłość.

- Zastanawiam się, dokąd leci ten śmigłowiec - mruknęła Paula.

* * *

Pochylając się na fotelu drugiego pilota, Bancroft obserwował wszystko z daleka. Ze zdumieniem zobaczył, że samochody zatrzymują się na skraju gęstej mgły. Założył, że zrobili to ze względów bezpieczeństwa. Kiedy mgła zrzedła, zdziwił się jeszcze bardziej na widok wielkiej koparki, która, jadąc w stronę zamku, przesuwała przed sobą czerpak. Zobaczywszy samochody podążające za maszyną, szybko podjął decyzję.

- Ta maszyna musi wzniecać piekielny hałas. Zagłuszy warkot twojego silnika. Widzisz ten płaskowyż w dolnej części zbocza poniżej zamku? Możesz mnie tam wysadzić i czekać na mój powrót.

- Cokolwiek pan każe - zgodził się pilot ze zmęczeniem w głosie.

Zmniejszył wysokość w dość dużej odległości od dworu, lecąc teraz około trzydziestu metrów nad ziemią. Płynnie posadził śmigłowiec na płaskim terenie i wyłączył silnik.

- Niech pan zaczeka i nie wysiada, dopóki nie powiem - ostrzegł. - Łopaty wirnika są niebezpieczne.

Na dany znak Bancroft otworzył drzwi i wyskoczył na ziemię. Zanim rozpoczął wspinaczkę na strome zbocze, wyjął Smith&Wessona z kabury. Był to model.22, z magazynkiem zawierającym dziesięć naboi. Aż nadto, żeby zabić ich wszystkich. Postaram się załatwić Tweeda na końcu, powiedział do siebie. Wcisnę mu lufę w zęby i zapytam, gdzie jest Goslar, i dopiero potem pociągnę za spust. Jeśli Goslar też jest w tym domu, zastosuję tę samą metodę i wycisnę z niego, gdzie trzyma swoją broń. I w ten sposób wygram bitwę. Karnow nie żyje. Po powrocie do Waszyngtonu zostanę szefem Sekcji Czwartej.

Z takimi oto myślami Bancroft przyśpieszył kroku, kontynuując trudną wspinaczkę. W niedługim czasie osiągnął szczyt. Miał przed sobą boczną ścianę chateau.

36.

Nim trzy samochody zatrzymały się pod tarasem i zgasiły silniki, pilot niewidocznego z góry śmigłowca uczynił to samo. Zapadła niesamowita cisza, którą zakłócały jedynie kroki ludzi wchodzących na taras.

Paula była zaniepokojona tą atmosferą niezwykłego spokoju. Popatrzyła w górę na zamknięte okiennice, które nie zapraszały do wejścia. Tweed z pękiem kluczy otrzymanych od Periota, wysuwając ten największy, zbliżał się do wysokich i szerokich dwuskrzydłowych drzwi. Zacisnął usta, rozejrzał się na boki, uchwycił spojrzenie Butlera.

- Nie sądzę - usłyszał.

Butler omiótł światłem latarki boki, górę i dół drzwi.

- Nie widzę żadnych podejrzanych przewodów. Ale nadal nie uważam za rozsądne korzystanie z tych drzwi.

- Co zatem proponujesz?

Butler wskazał na prawo.

- Okno z boku.

- Widzę, że masz swoją skrzynkę z narzędziami.

Butler pokiwał głową.

- Uwinę się z tym błyskawicznie. Załatwmy to od ręki, jeśli nie masz nic przeciwko.

- Nie mam.

- Ja też nie - szepnęła Paula do Tweeda, gdy Butler odszedł do okna. - Bez kurtki przemieniłabym się w sopel lodu. Boże, ale tu zimno.

- Mgła wspina się za nami. Bob, jak nazwałeś ten wiatr?

- Bise. Dmie prosto z Mont Blanc.

- Och, nie przypominaj nam o tym - skarciła go Paula, gdy ruszyli za Butlerem, który zniknął za narożnikiem dworu. - Jane, ciepło ci?

- Jak najbardziej - zapewniła ją Jane z uśmiechem. - W Nowym Jorku w styczniu słupek rtęci opada poniżej skali w termometrze. Zresztą w lutym i marcu też to się zdarza. Ten płaszcz jest podszyty futrem, podobnie jak buty. Możesz mi powiedzieć, co robi Butler?

Skręcili za róg i zobaczyli kamienną rampę schodzącą z tarasu. Butler kucał za nią na ziemi. Razem z Nieldem otworzyli okiennicę i oparli ją o mur. Butler mocował się z długim stalowym prętem, spłaszczonym na jednym końcu, i podważał zamknięcie okna.

- Co to za narzędzie? - zapytała Jane.

- Nazywa je łapką - pośpieszył z wyjaśnieniem Newman. - Służy do otwierania zamków, często nie pozostawiając ani śladu.

Butler chwycił dolną połówkę okna i podniósł ją do góry. W zębach trzymał cienką jak ołówek latarkę. Pochylił się, zajrzał do wnętrza i w milczeniu pokiwał głową.

- Sprawdza, czy nie ma pułapki w postaci przewodu detonującego ładunek - wyjaśnił Newman. - Albo jakiegoś innego dodatkowego zabezpieczenia. Wygląda na to, że droga jest wolna.

Butler przecisnął krępy tułów przez otwór i zniknął im z oczu. Nield, dużo szczuplejszy, podążył za nim z Waltherem w dłoni. Po krótkiej chwili w pokoju zapaliło się światło. Zgodnie z wydanymi na tarasie instrukcjami Tweeda, mieli zapalać światła w całym domu, pokój po pokoju.

Jane spojrzała przez okno. Zobaczyła Butlera i Nielda, którzy z pistoletami w dłoni stali po obu stronach drzwi dużego pokoju. Zajrzeli do sąsiedniego pomieszczenia, a potem Butler zniknął. Nield odczekał pół minuty i ruszył za nim. Była to procedura, którą ćwiczyli w nieskończoność w dworku szkoleniowym w Surrey.

- Idę - powiedziała Jane.

Paula weszła zaraz za nią, a później Newman, który dał się wyprzedzić. Tweed stał samotnie przez chwilę, nasłuchując. Mgła kłębiła się już wokół zamku. Czuł zimne kropelki na twarzy. Wszedł przez okno, zobaczył czekającą na niego Paulę.

- Popatrz tylko - zawołała. - Wymiecione do czysta. Nawet te szerokie parapety zostały umyte.

Tweed chrząknął znacząco.

- Firmowy znak Goslara.

- A ten pokój był...

- Najpewniej jadalnią. Z francuskimi oknami, z których, jak sądzę, w dzień roztacza się panoramiczny widok. Zwróciłaś uwagę na staromodne okno w ścianie?

- Tak, po drugiej stronie musi być kuchnia.

Tweed odwrócił się do otwartego okna. Wychylił się, złapał za okiennicę i przyciągnął ją do siebie. Gdy tylko ją puścił, znów się otworzyła. Skrzywił się.

- Nie można nic z tym zrobić.

- Zapalili więcej świateł. Chodźmy zbadać wnętrze.

Paula obróciła się na pięcie i poderwała pistolet, gdy usłyszała jakiś hałas za otwartym oknem. Pojawił się Marler z Armalite w prawej ręce. Lewą uniósł w salucie. Uśmiechnął się szeroko.

- Nie strzelaj. Ja tylko dostarczam mleka. Mówiąc poważnie, obszedłem cały dom. Niezły spacer. Wszystkie okiennice są solidnie zamknięte. Podobnie jak drzwi na tyłach.

- Niemal przyprawiłeś mnie o atak serca - zganiła go Paula. - Nie rób tego więcej.

- Nie chciałbym zostawiać tego okna w takim stanie, ale nie można go zamknąć - powiedział Tweed. - Zobaczmy, co robią pozostali.

Marler już zniknął we wnętrzu domu, idąc za Butlerem i Nieldem.

Wychylając się ostrożnie zza futryny, jak została nauczona, Paula zobaczyła Butlera: przytulony do ściany, czujnie spoglądał w górę. Weszła do przestronnego holu. Na środku przeciwległej ściany znajdowały się dwuskrzydłowe drzwi prowadzące na taras. Nield kucał parę metrów za Butlerem, również spoglądając w górę. Paula zbliżyła się do Jane, która patrzyła nad głową Butlera, który teraz przypadł do podłogi.

Patrzyła na imponujące schody, które w połowie drogi na dół dzieliły się na dwa łagodnie zakrzywione ciągi stopni. Nigdzie nie było ani dywanów, ani jednego mebla. Nawet warstewki kurzu.

- Niesamowite - szepnęła do Tweeda. - Tu jest niewiarygodnie czysto. Nie ma nawet kurzu. Jak w nawiedzonym domu.

- Znak firmowy Goslara - Tweed powtórzył swoją wcześniejszą uwagę. - Założę się, że w całym domu nie ma ani jednego odciska palca. Co do kurzu, dom stoi wysoko, z dala od drogi.

- A nasze kroki nie powodują najcichszego hałasu. To też jest niesamowite.

Wszyscy mieli buty na gumowych podeszwach, nawet Jane. Newman otworzył drzwi, na oślep znalazł kontakt, zapalił światło. Jak Paula trafnie odgadła, za drzwiami mieściła się kuchnia, duże pomieszczenie bez jednego sprzętu. Tweed wskazał na wgłębienia w drewnianej podłodze.

- Ślady po lodówce, zamrażarce i kuchence. Sprzęty zostały zabrane. Goslar nie zostawia nic, co mogłoby być dla nas jakimś tropem.

Tweed obszedł pomieszczenie, popatrzył w górę i na dół. Zbadali sąsiadujący z holem ogromny salon wyłożony wypolerowanym parkietem. Tutaj źródłem światła były kinkiety - staroświeckie lampy, które zalewały wnętrze miękkim blaskiem. W czasie, gdy zaglądali do innych pokoi, Marler zajął stanowisko u stóp szerokich schodów, nie spuszczając oczu z podestu.

- Och! - zawołał Tweed, gdy otworzyli następne drzwi i zapalili światła. - Tutaj była biblioteka. Ale po co to mówię.

Patrzył na regały, które sięgały od podłogi po sam sufit. Tweed ruszył szybko wzdłuż nich, zaglądając do wszystkich przez przeszklone drzwiczki. Paula, która szła za nim, westchnęła głośno.

- Umyli nawet półki. Miałeś nadzieję, że tutaj coś znajdziesz, prawda?

- Tak - i nie. Gdzie byłeś, Newman?

- Sama radość, sprawdzałem toalety. Staromodne, ale bardzo czyste. Lepiej zajrzyjmy na górę, choć z pewnością okaże się to stratą czasu.

- Zaczekajcie na dole, podczas gdy Pete i ja weźmiemy shufti - polecił Butler, używając dziwnego arabskiego słowa.

Jane, stojąca wraz z innymi w holu, była zafascynowana ich zachowaniem. Nield pierwszy wszedł powoli po schodach, z lewą ręką na poręczy.

Parę stopni za nim podążał Butler, trzymając się pod ścianą, patrząc, jak Nield, przez cały czas w górę schodów. Obaj mieli pistolety w rękach.

Dotarli do podestu z kamiennymi kolumnami, otworzyli kilkoro drzwi i zapalili światła. Potem dali znać, że droga wolna. Jane wbiegła po schodach z wdziękiem sarenki. Paula była pod wrażeniem jej zwinności. Wolniej poszła na górę i trafiła do dużej sypialni. Jane minęła ją w drzwiach.

- Nic tam nie ma. Tamte drzwi prowadzą do łazienki. Na wypadek, gdybyś chciała się wykąpać.

Pozostawiona samej sobie, Paula szła nieśpiesznie, patrząc na podłogę, na szerokie parapety okien, na żyrandol zwieszający się z sufitu. Otworzyła drzwi w bocznej ścianie i zrozumiała żart Jane. W łazience stała ogromna staroświecka wanna na nóżkach w kształcie zwierzęcych łap. Paula ruszyła wzdłuż ściany. Nagle zahaczyła o coś czubkiem buta.

Pochyliła się i zobaczyła lukę między deskami. Z dziury wystawało coś błyszczącego, co potrąciła butem. Wyjęła znalezisko i oglądała je, gdy do łazienki wszedł Tweed. Popatrzyła na niego.

- Znalazłam coś. Być może to pierwszy błąd Goslara.

- Co to takiego?

- Wygląda jak kawałek szylkretu. Masz.

Tweed przysiadł na parapecie, żeby obejrzeć znalezisko. Położył je na kolanach, zdjął okulary i przeczyścił je czystą chusteczką. Umieściwszy szkła z powrotem na nosie, podniósł znaleziony przedmiot do światła i przyjrzał mu się dokładnie.

- Nie wygląda na zwyczajny szylkret. Pamiętasz, co opowiedział mi Cord Dillon? Że Goslar był na Wyspach Galapagos, skąd skradł parę olbrzymich żółwi. To osobliwy kawałek skorupy. Żółwie - mruknął z zadumą. - I rybak na łodzi o charakterystycznym żaglu, który widział to wszystko. Później został zamordowany w Guayaquil, ekwadorskim porcie w Ameryce Południowej.

- Myślałam, że to tylko plotka.

Tweed podniósł znaleziony kawałek skorupy.

- To nie jest plotka.

* * *

Bancroft wspiął się na szczyt wzniesienia i zobaczył, prawie na wprost siebie, otwarte okno z otwartymi okiennicami. Słuchał uważnie przez dłuższy czas, a potem wsunął się do oświetlonego pokoju. W ręku trzymał Smith&Wessona. Znieruchomiał, znów nasłuchując. Usłyszał skrzyp desek nad głową.

Niech mnie licho! - pomyślał uradowany. Jeśli wszyscy są na górze, rozproszeni w różnych pokojach, będą stanowić wspaniały cel...

Zajrzał do rozległego holu. Pusto. Po cichu sprawdził wszystkie pokoje na parterze. Pusto. Drugi raz spojrzał na szerokie schody prowadzące na podest. Pusto. Powoli, z pistoletem u boku, ruszył w górę łuku stopni.

Pokonał dwie trzecie drogi, kiedy kolejny raz spojrzał na podest. Zza kolumny u szczytu schodów wyłoniła się Jane z pistoletem w dłoni. Wbiła oczy w Bancrofta. Jej zastygłe rysy wyglądały jak maska.

Bancroft odpowiedział jej spojrzeniem. Kiedy indziej natychmiast poderwałby broń, ale teraz był w szoku. Przemówił chrapliwym, cichym głosem.

- Jane! Do diabła, co robisz tutaj z tymi ludźmi?

- Pamiętasz Waltera Jewelsa Barona? - zapytała szeptem.

- Kogo?

- Przyjechałeś do małego miasteczka w Wirginii. Do dwóch domów stojących zaraz za miastem. Wypełniałeś misję. Miałeś zabić Walta Barona, księgowego Sekcji Czwartej. Powitałeś go przyjaźnie. Potem wpakowałeś mu lufę pistoletu w usta, odstrzeliłeś mu tył głowy. Byłam jego żoną. Teraz jestem wdową...

Bancroft zaczął podnosić pistolet. Ona oddała pierwszy strzał. Trafiła go w prawe ramię. Bancroft upuścił broń, która zagrzechotała na schodach. Lewą ręką złapał się poręczy. Strzeliła drugi raz. Kula weszła w brzuch.

Bancroft z jękiem bólu zgiął się w pół. Jane jeszcze sześć razy pociągnęła za spust, opróżniając magazynek. Ręce Bancrofta zatrzepotały. Już martwy, stoczył się ze schodów, ześlizgując z paru ostatnich stopni. Kiedy inni wypadli na podest, jego ciało już znieruchomiało na podłodze w holu.

37.

Newman wyjechał wyboistą drogą z chateau i zatrzymał się w pobliżu połamanej bramy tuż przy wjeździe na autostradę. Obok niego siedziała Paula, a miejsca z tyłu zajmował Tweed z Jane. Czekali, aż dołączą do nich pozostałe dwa samochody.

- Co się z nim stało? - zapytała Jane.

- Trafił tam - zaczął cicho Tweed - gdzie przez całe wieki nikt go nie znajdzie. A prawdopodobnie nigdy.

Paula wiedziała, że Jane ma na myśli ciało Bancrofta. Przed zejściem z tarasu odbyła krótką rozmowę z Marlerem, który powiedział jej, że znaleźli idealne miejsce - szambo w ogrodzie na tyłach domu, z pokrywą na wpół ukrytą w trawie. Butler podważył wieko i z pomocą Nielda wrzucił zwłoki do zbiornika. Paula uznała, że to odpowiednie miejsce spoczynku dla takiego bandziora.

- Już nigdy o nim nie usłyszysz - zapewnił Tweed swoją rudowłosą towarzyszkę.

Ręce jej drżały. Zacisnęła je na kolanach. Twarz miała szarą jak popiół. Tweed sięgnął do małej płóciennej torby, którą trzymał na podłodze między nogami, wyjął termos, łyżkę i pudełko z cukrem. Zdjął nakrętkę i ostrożnie wlał do niej herbaty. Była jeszcze gorąca. Termos był dodatkowo owinięty ręcznikiem, żeby jak najdłużej zachować ciepło. Osłodził herbatę, wymieszał i odwrócił się do Jane.

- Napij się. Słodzona herbata bywa niezastąpiona, gdy jest się w szoku.

Złapała oburącz plastikowy kubek, który zatrząsł się gwałtownie. Tweed musiał przytrzymać go od spodu, żeby się nie oblała. Pierwszy łyk wysączyła bez większej ochoty, ale resztę zawartości wypiła łapczywymi haustami. Oddała pusty kubek.

- Wielkie dzięki. Naprawdę czuję się dużo lepiej.

- Trzymałeś herbatę w tajemnicy - rzuciła oskarżycielsko Paula, obracając się na fotelu. - Skąd ją masz?

- Tuż przed wyjazdem z "Richemond" zajrzałem do szefa kuchni. Był wielce uprzejmy. Sam zapakował wszystko do torby. Trzymałem herbatę na nagły wypadek.

- Myślę, że tak się kwalifikuję - powiedziała Jane, zwracając się ku niemu z cieniem uśmiechu. - Czy inwalidka może liczyć na dolewkę?

Tweed spełnił jej prośbę. Tym razem sama poradziła sobie z utrzymaniem kubka. Mrugnęła do Pauli, która widziała, jak kolory wracają na jej twarz. Była zaskoczona jej szybkim powrotem do normalnego stanu.

- Ale jestem potargana - stwierdziła Jane.

Zaczęła przetrząsać torebkę. Paula pożyczyła jej grzebień i kieszonkowe lusterko. Jane zerknęła na Tweeda.

- Musisz mi wybaczyć. Normalnie nie robię tego przy obcych.

- Ależ my nie jesteśmy obcy - zapewnił ją Tweed. - Jesteśmy twoimi przyjaciółmi.

- Wiem o tym, i jestem wam wdzięczna...

Ręką i grzebieniem uporządkowała oślepiająco rudą czuprynę. Oddając Pauli grzebień i lusterko, odetchnęła głęboko.

- Dzięki. Teraz czuję się choć na wpół cywilizowana. Popatrzcie, powraca mgła.

Białe opary spowiły samochód. Parę minut później usłyszeli nadjeżdżające i zatrzymujące się za nimi wozy. Marler wysiadł i Tweed opuścił szybę. Popatrując na Jane, Marler stanął w ten sposób, że tylko Tweed mógł widzieć jego gest. Podniósł dłoń z wysuniętym w górę kciukiem - pozbyli się ciała. Pochylił się do okna.

- Co dalej?

W tej samej chwili zabrzęczał telefon komórkowy. Tweed wyjął go z kieszeni, a Newman zapytał gorączkowo:

- Burgoyne?

- Słucham - zgłosił się Tweed.

- Mówi Arthur - oznajmił znajomy głos. Beck. - Jestem ciut nerwowy, bo wiem, z jakiego telefonu korzystasz. Ja dzwonię z budki na ulicy. Kiedy się pojawisz?

- Mniej więcej za godzinę.

- W "Richemond" czeka na ciebie Harrington, minister bezpieczeństwa. Wie, że zatrzymałeś się w tym hotelu. Słyszałem, jak mówił do recepcjonisty, że tutaj zatrzymał się jego przyjaciel Tweed i pytał o numer pokoju. Recepcjonista, choć został uprzedzony, spełnił jego prośbę. Poskarżyłem się kierownikowi. Po recepcjoniście nie zostało nawet wspomnienie. Otrzymał rozkaz natychmiastowego wymarszu. "Richemond" chlubi się swoją dyskrecją.

- "Przyjaciel"! - parsknął Tweed. - Kiedy przybył ten drań?

- Przedpołudniowym lotem z Londynu. Nie powinienem tego mówić, ale nie lubię tego faceta.

- To dla niego zostało wymyślone słowo "arogant". Dzięki za ostrzeżenie. Masz coś jeszcze?

- Tak. Powinienem od tego zacząć. Mam trzy różne prospekty nieruchomości, jakie cię interesują. Nie podam ci nic przez telefon. A co u ciebie?

- Mieliśmy jedno czy dwa interesujące wydarzenia. Powiem ci później. Gdzie się spotkamy?

- Posiedzę w holu "Richemonda" do waszego przyjazdu. Trzymaj się.

Tweed schował telefon do kieszeni. Newman popatrzył mu w twarz.

- Kim jest ten drań?

- Jego Lordowska Mość Aubrey Courtney Harrington, który przyleciał do Genewy i chce się ze mną zobaczyć. Na tym decydującym etapie mógłbym się obejść bez tego spotkania. Mógłbym się też obejść bez niego w każdych innych okolicznościach.

- Ciekawe, skąd wiedział, że jesteś w Genewie - zastanowiła się Paula.

- Przypuszczam, że Bate przed śmiercią zadzwonił z tego podziemnego garażu do jego Lordowskiej Mości i zameldował gdzie jest - i gdzie ja jestem. Moje pierwsze zadanie po dotarciu na miejsce będzie polegać na wykurzeniu Harringtona z Genewy. Wszystko jedno, dokąd. Najlepiej do Singapuru.

- Coś jeszcze? - zapytał Newman.

- Tak. Ważne. Beck namierzył trzy posiadłości, z których każda mogłaby być zajęta przez Goslara.

- Skąd będziesz wiedział, która jest właściwa?

- Prawdę mówiąc, nie mam pojęcia.

Marler stał przy otwartym oknie, słuchając każdego słowa. Zaczął przytupywać nogami i zabijać ubrane w rękawice dłonie.

- Nie mam zaufania do trasy, którą podążamy. Wiem, nie otrzymaliśmy wieści od Burgoynea, ale być może wpakował się w coś, z czym nie mógł sobie poradzić. Dlatego proponuję taką samą kolejność jazdy. Ja na przedzie, z Butlerem u boku, a za mną Nield. Wy na końcu. Na razie to się sprawdzało.

- Zgoda - powiedział Tweed - jeśli to ci odpowiada, Bob.

- Marler ma rację - poparł kolegę Newman. - Mogą przejechać obok mnie przed wyjazdem na drogę. Zaczynajmy przedstawienie.

- Chyba nie myślisz, że znów wpadniemy w tarapaty? - zapytała Paula.

- Niczego nie mogę zagwarantować. Ale w przeszłości niejeden raz okazało się, że można polegać na instynkcie Marlera. On wietrzy niebezpieczeństwo na odległość. Jeszcze nie wyszliśmy na prostą.

Kiedy dwa samochody wyjechały na autostradę, Newman ruszył za nimi. Musieli jechać w żółwim tempie. Mgła była bardzo gęsta i światła przeciwmgielne przebijały ją tylko na parę metrów. Paula obejrzała się. Jane zasnęła z głową na ramieniu Tweeda. Tweed odpowiedział uśmiechem na jej spojrzenie i podniósł brwi. Jakby chciał powiedzieć: Mam inne wyjście?

38.

Powoli jechali w stronę Genewy. Mgła zrzedła, gdy zbliżali się do starego wiszącego mostu. Paula popatrzyła na pradawną konstrukcję, która wydawała się nierzeczywista z pasmami mgły snującymi się wokół stalowych lin. Spojrzała do tyłu. Jane otworzyła oczy. Zobaczyła, że są blisko miejsca, w którym Arab chciał zrzucić ją do bezdennego wąwozu. Paula mogłaby przysiąc, że Jane lekko wzruszyła kształtnymi ramionami, zamknęła oczy i z powrotem zapadła w sen. Ma nerwy jak postronki, powiedziała sobie w myśli.

Po paru minutach mgła zniknęła. Księżyc świecił na pustą autostradę. Trzy samochody przyśpieszyły. Newman musiał tylko trzymać się czerwonych świateł wozu Nielda. Wyprostował się i potrząsnął głową. Zaczynał prowadzić zbyt mechanicznie. W jadącym na czele samochodzie Marlera Butler zaczął studiować mapę, próbując określić ich położenie. Wyjął z futerału okulary w rogowych oprawkach, umieścił je na nosie. Marler zrobił wielkie oczy.

- Nie wiedziałem, że potrzebne ci okulary.

- Tylko do drobnego druku - odparł zakłopotany Butler. - Dostałem je niedługo przed wyjazdem z Londynu. Mogę swobodnie czytać książkę czy gazetę, ale indeks mapy wypisany jest tak drobnym drukiem, że nie poradzę sobie bez szkieł.

- W takim razie dobrze, że je masz.

- Nie lubię chodzić do tych przeklętych okulistów. Robią wokół człowieka tyle niepotrzebnego szumu. Pewnie po to, żeby usprawiedliwić swoje zdzierstwo. Kobieta, u której byłem, powiedziała, że indeksy na mapach mają cztery punkty. Bardzo małe. Druk w powieściach jest dziesięcio - lub dwunasto-punktowy. Nie byle jaka różnica.

- Gdzie więc jesteśmy?

- Nie mam pojęcia. Ta wioska, którą przejeżdżaliśmy, chyba nie miała nazwy.

- Nie ma wsi. Nie ma ludzi. Pomyślałby kto, że meteoryt starł wszystko z powierzchni planety.

Uwaga Marlera nie była pozbawiona sensu. Jechali w górę łagodnie nachylonego zbocza. Po lewej stronie drogi rósł żywopłot, a za nim w nieskończoność ciągnęły się pola. Po prawej wznosiło się strome lesiste wzgórze.

Czarny świerkowy las zdawał się spływać na jezdnię i grozić jej pochłonięciem. Księżyc jasno oświetlał drogę i samochody. Marler jechał z umiarkowaną prędkością, pamiętając, że jest tu dużo ostrych zakrętów.

Zbliżył się do następnego i zwolnił. Pokonywał zakręt, kiedy przed maskę wypadło jakieś duże zwierzę. Przyhamował. Zwierzę zniknęło pod żywopłotem z lewej strony. W tej samej chwili kula uderzyła w maskę i odbiła się rykoszetem. Gdyby Marler nie zwolnił, Butler niechybnie zginąłby. Marler wyłączył silnik i światła, złapał Armalite i razem z Butlerem wyskoczyli z samochodu. Szybko ocenił sytuację.

- Snajper. W drzewach. Pójdę prosto z drogi.

- Ja zatoczę szerokie koło, spróbuję zajść go od tyłu.

Druga kula świsnęła obok ramienia Marlera na chwilę przed tym, nim skoczył między drzewa. Nield zrozumiał, co się dzieje, zjechał na pobocze, wyłączył silnik i światła. Newman również przystanął i przedsięwziął te same środki ostrożności. Jane przebudziła się, całkowicie przytomna. Już miała pistolet w dłoni. Tweed spojrzał na nią.

- Słyszałam, jak kula uderzyła w metal, prawdopodobnie w wóz Marlera - powiedziała. - Pomogę im.

- Bądź uprzejma zostać na swoim miejscu - poprosił ją grzecznie Tweed. - Sami sobie poradzą.

Po raz drugi był zaskoczony błyskawiczną reakcją Jane. Pierwszy raz miał miejsce wówczas, gdy stał na podeście w zamku a Bancroft leżał na podłodze holu jak niechlujna sterta ubrań. Był martwy. Jane, u szczytu schodów, wyjęła pusty magazynek i zastąpiła go pełnym. Profesjonalna robota.

- Kierują się w górę zbocza po prawej - powiedział Newman. - Wysiądziemy z samochodu i przykucniemy pod jego osłoną. Tweed, Paula, nie wychodźcie od swojej strony. Przenieście się na lewą i za nami.

Marler, który dostrzegł krótki błysk w lesie, kiedy nadleciała kula, powoli wędrował między drzewami. Trzymał Armalite wysoko, gotów do szybkiego oddania strzału. Butler w pewnym momencie zniknął gdzieś po jego prawej stronie.

Butler zataczał krąg w trakcie wspinaczki. Blask księżyca padał na ziemię między drzewami. Starał się nie następować na zeszłoroczne suche liście, ich szelest mógł zdradzić jego obecność. Stąpał po poduszkach mchu, cichy jak duch. Usłyszał szmer płynącej wody, skręcił w jej stronę. Wąski strumień pędził w dół po kamieniach. Niektóre były płaskie jak stopnie. Przeszedł na drugą stronę i ruszył w górę strumienia. Jego szum tłumił hałas, jaki mógł spowodować. Miał zamiar dotrzeć na szczyt wzgórza.

Im bliżej był wierzchołka, tym robiło się jaśniej. Przyśpieszył, stale obracając głowę w lewo. Martwił się o Marlera, który dążył do czołowego zderzenia ze snajperem. Był zadowolony z zimna panującego w wilgotnym lesie - chłód wyostrzał mu zmysły. Wyżej koryto strumienia skręciło w lewo, bliżej miejsca, w którym musiał ukrywać się snajper. Niespodziewanie znalazł się na szczycie. Znad górnej granicy lasu roztaczał się panoramiczny widok. Butler ugiął nogi w kolanach i ostrożnie ruszył grzbietem wzgórza. Zatrzymał się, gdy dostrzegł ruch na dole, wprost pod sobą. Za wysokim drzewem czaiła się przysadzista, mroczna postać. Trzymała karabin od niechcenia, lufą do góry. Butler przesuwał się teraz bardzo wolno, cały czas po mchu. Był blisko, kiedy snajpera coś zaniepokoiło.

Zbliżał się Marler, jeszcze nie widząc zamachowca. Butler nie spanikował. Szedł w dół, patrząc, gdzie stawia nogi. Snajper nagle ożył, podniósł karabin do ramienia i wymierzył. Butler przypuszczał, że ma Marlera na celowniku.

Podniósł Walthera trzydzieści centymetrów od tyłu głowy snajpera i nacisnął spust. Przysadzisty mężczyzna runął na ziemię. Stracił połowę głowy, a z tego, co pozostało, zwieszał się strzęp materiału. Butler pochylił się, złapał za koniec nie zabrudzony w krwi. Była to resztka zielonej opaski.

- Nie mam pojęcia, czemu mają takiego fioła na punkcie zieleni - mruknął.

- Uratowałeś mi życie - powiedział Marler. - Nie widziałem go. Dokąd idziesz?

Butler podszedł do strumienia i rzucił szmatkę w rwącą wodę. Silny nurt porwał ją i uniósł spoza zasięgu wzroku. Wyprostował się, popatrzył na kolegę.

- Cały dzień nic, tylko robota. Musimy usuwać ciało?

- Bez sensu. - Marler zamilkł na chwilę. - Zdajesz sobie sprawę, że myślał, iż strzela do Tweeda?

- Czemu miałby tak myśleć?

- Otrzymał ogólny rysopis. Siedziałeś przy mnie w tych swoich rogowych okularach - bardzo podobnych do okularów Tweeda.

- Będę musiał zmienić oprawki - mruknął Butler. - Wziąłem pierwsze lepsze, byle tylko wyjść z gabinetu.

Newman spotkał ich, gdy wychodzili z lasu. Miał ponurą minę. Wysłuchał uważnie zwięzłego sprawozdania Marlera.

- Nie wspomnę nikomu, że był Arabem - zadecydował. - Jane trzyma się zdumiewająco dobrze, ale dość już przeszła jak na jeden dzień. Powiemy tylko, że to był snajper i na tym koniec.

- Chyba jej nie doceniasz - powiedział Tweed, który stanął za jego plecami. - Wracamy do Genewy. Muszę strzelić sobie jednego przed rozprawieniem się z Harringtonem.

- Co się stało? - zapytała Jane, gdy Newman i Tweed wrócili na swoje miejsca w samochodzie.

- Snajper - powiedział Tweed. - Sam. Goslar jest pomysłowy. Rano przypuścił zmasowany atak. Nie zadziałało. Dlatego tym razem posłużył się jednym snajperem. Marler i Butler załatwili go.

- Czy to był następny Arab?

Newman odwrócił się, by na nią popatrzeć. Tweed ukrył uśmiech i dopiero wtedy przytaknął.

- Wygląda mi na to, że Goslar już zadecydował, iż największą cenę za swoją broń uzyska z tego arabskiego kraju, w którym władzę przejęli fundamentaliści - dodała Jane. - Dlatego z taką łatwością rekrutuje Arabów, którzy przypuszczają na nas kolejne ataki.

- Być może masz rację.

Trafiła w samo sedno. Tweed podziwiał jej przenikliwość. Jej domysły dokładnie pasowały do jego prywatnej oceny sytuacji. Newman ruszył w drogę, trzymając się tuż za Nieldem, który dodawał gazu.

- Nie otrzymaliśmy ostrzeżenia od Burgoynea - mówiła jane.

- Nic dziwnego. Snajper został poinformowany, że jedziemy trzema samochodami. Myślę, że polował na mnie. Wiemy, jak jeździ Burgoyne. Snajper zobaczył jeden pędzący wóz - wątpię, czy była wtedy mgła. Burgoyne nie był jego celem - a gdyby nawet, to nie miał najmniejszych szans, żeby go trafić.

- I domyślam się, że o tej porze Serena jest już w "Richemondzie". Przypuszczam, że przybyła mniej więcej w tym samym czasie, co Burgoyne.

Ona kryje wszystkie fronty, pochwaliła ją w myślach Paula. A spodziewałabym się, że będzie wyczerpana po tym, co wydarzyło się w chadeau.

- Myślę, że Serena przybyła przed Burgoyneem - skomentował Tweed. - Mam wrażenie, że kiedy siada za kierownicę, to pędzi z wiatrem w zawody. W każdym razie, nie musiała sprawdzać miejsc nadających się na zasadzki, w których Burgoyne prawdopodobnie zwalniał.

- Może zadzwonimy do niej? Nie była w najlepszym nastroju, kiedy się rozstawaliśmy.

- To dobry pomysł - zgodził się Tweed.

Połączył się z hotelem "Richemond" po trzeciej próbie. Paula rzuciła okiem przez ramię. Jane znów drzemała z głową na ramieniu Tweeda. Sen jest najlepszym lekarstwem, pomyślała Paula.

- Czy to. Recepcja "Richemonda"? To dobrze. Mówi Tweed. Może mi pan powiedzieć, czy w hotelu pojawiła się już Serena Cavendish? - Chrząknął. - Tak. Mogę z nią mówić? Słucham? Powiedział pan, że zarezerwowała apartament na siedem tygodni? Aha. Wyszła z hotelu? Dziękuję.

- Ten układ - powiedziała powoli Paula - budzi we mnie dziwny odzew. Mało możliwe, żeby potrzebowała aż tyle czasu na pstryknięcie fotek na pokazie mody. Tak, to wywołuje jednoznaczne skojarzenia.

39.

W kolistym laboratorium ze stożkowym dachem doktor Goslar założył biały fartuch. Trzeci pojemnik, który przez wiele godzin powoli napełniały kropelki spływające ze szklanej rurki, był już pełen.

Przykrył go ostrożnie lekkim jak piórko wieczkiem. - Trzy butle zawierały dość płynu, aby uśmiercić siedemdziesiąt pięć milionów ludzi. Może dużo więcej. I Dwie ręce w chirurgicznych rękawiczkach zacisnęły się na uchwytach trzeciego pojemnika, podniosły go i ustawiły obok pozostałych dwóch na wyłożonym kafelkami blacie. Pojemniki stały w znacznej odległości od komina wznoszącego się nad podłogę. Było to konieczne, ponieważ zawartość trzeciej butli musiała wystudzić się przed zabraniem go w drogę. Chłodzenie miało potrwać pewien czas.

Stopy postaci w bieli - obute w dopasowane tenisówki z polistyrenu, z tego samego tworzywa, co rękawiczki chirurgiczne - przesunęły się do stołu, na którym wcześniej stał trzeci pojemnik. Ręka zakręciła kurek na końcu szklanej rurki, z której skapywał śmiercionośny płyn. Następnie stopy powędrowały do romańskiego okna w wieżyczce. Człowiek zwany Goslarem popatrzył w jasną, księżycową noc. Padał śnieg. Księżyc oświetlał strome zbocze schodzące do dalekiego jeziora. Lód obrzeżający krańce sięgał teraz dużo dalej i z wysoka powierzchnia jeziora wyglądała jak szklana tafla.

Goslar odszedł powoli od okna i zbliżył się do komina ogrzewającego pokój. Żar buchał z ognia huczącego dziesięć metrów niżej. Goslar zdjął rękawiczki, przycisnął je łokciem do boku i jedno po drugim podniósł trzy polana oparte o komin. Wrzucił je kolejno do otworu o prawie dwumetrowej średnicy. Strzeliły płomienie.

Schował rękawiczki do kieszeni fartucha i otworzył ciężkie drzwi. Wyszedł z laboratorium i stąpając ostrożnie po krętych kamiennych schodach, zszedł do jadalni leżącej poziom niżej. Opadł na kanapę, skrzyżował nogi i spojrzał na ekran stale włączonego telewizora. Wkrótce będzie prognoza pogody. Goslar sprawdził, która godzina.

Wszystko musiało przebiegać zgodnie z planem. Musiał uwzględnić jeden ważny czynnik. Czas dojazdu na lotnisko z pojemnikami, starannie zapakowanymi w specjalną skrzynię.

40.

Tweed i jego zespół bez dalszych przeszkód przybyli do Genewy. W nieruchomej wodzie Renu połyskiwały odbicia ulicznych lamp. W mieście panowała cisza, ruch na ulicach był znikomy. Zajechali pod hotel.

- Zaraz spokój szlag trafi - powiedział Tweed.

I miał rację. Gdy w towarzystwie Pauli i Newmana wszedł do przestronnego holu, z kanapy podniósł się szczupły, wysoki człowiek w nieskazitelnym, drogim garniturze. Ruszył w ich stronę, a krok za nim śpieszył dużo niższy mężczyzna. Tak trzymaj, pochwalił go w myślach Tweed. Krok za swoim panem.

Jego Lordowska Mość Aubrey Courtney Harrington wyniośle spojrzał na Tweeda z wysokości swoich stu osiemdziesięciu siedmiu centymetrów. Jego szare włosy były starannie ułożone, paznokcie wymanikiurowane, szczupła, jakby wygłodzona twarz gładko ogolona. Paula poczuła zapach talku, którym natarł zawadiacko wysuniętą szczękę. Pociągłe oblicze pozbawione było wyrazu.

- Nareszcie, Tweed. - Machnął ręką, jakby witał się z dzieckiem. - Zarezerwowałem prywatny salon. Będzie nam towarzyszyć tylko Adrian Diplock, mój asystent.

Wskazał na stojącego za nim człowieka o oczach łasicy. Kompletnie zignorował Paulę i Newmana. Wyprostowany jak struna, pomaszerował w stronę zamkniętych drzwi. Tweed skręcił ku schodom. Diplock wystartował i dopędził go w drodze na górę.

- Minister pragnie z panem porozmawiać. Teraz.

- Spadaj - warknął Newman.

- Do diabła, dokąd pan idzie? - zapytał Harrington, podchodząc do schodów.

- Do swojego pokoju. - Tweed nawet się nie zatrzymał. - Mam zamiar wziąć prysznic, wypić drinka i przekąsić coś przed zejściem na dół. Mam za sobą dzień bogaty w wydarzenia.

- Czekam tu wiele godzin, podczas gdy pan wałęsał się Bóg wie gdzie - warknął Harrington.

- Nie sądzę, żeby takie wałęsanie sprawiło panu przyjemność. Podejrzewam, że byłby pan obłędnie przerażony.

- Minister oczekuje, że odbędzie pan z nim naradę - wtrącił Diplock starannie modulowanym głosem. - Gdybym był na pana miejscu, uczyniłbym zadość jego życzeniu.

Newman gwałtownie oderwał jego rękę od ramienia Tweeda. Był bardzo zły.

- Tknij go jeszcze raz, a złamię ci łapę - warknął.

Diplock cofnął się o krok. Był przestraszony i nie wiedział, co zrobić. Harrington też spostrzegł, że poniósł fiasko.

- Za godzinę - oświadczył Tweed. - Teraz jestem zajęty.

Beck pojawił się znikąd, gdy Tweed wchodził do swojego apartamentu. Tweed zaprosił go do środka, skinął na Paulę i Newmana, żeby do nich dołączyli. Po krótkiej naradzie sięgnął po telefon.

- Poproszę jajecznicę dla trzech osób. Jedną podwójną szkocką, dwie brandy z wodą sodową. Będę wielce zobowiązany, jeśli drinki i jedzenie szybko trafią na górę. - Odłożył słuchawkę. - Siadaj, Arthurze. Przykro mi, że trwało to tak długo. I podziękuj swoim szczęśliwym gwiazdom, że w Szwajcarii macie taki a nie inny rząd.

- Miałem wątpliwą przyjemność spotkać się z waszym ministrem - zaczął Beck, wygodnie usadowiony na kanapie. - Ale zacznijmy od ważniejszych rzeczy. - Wstał, gdy Paula podeszła do kanapy, uściskał ją i ucałował w oba policzki. - Witamy w Genewie.

- Dzięki, Arthurze. Twój widok zawsze sprawia mi dużą radość.

Oni zawsze potrafili się dogadać, pomyślał Tweed. Od pierwszego spotkania. Popatrzył na Paulę.

- Jak się ma Jane? Nie miałem czasu zamienić z nią słowa, kiedy natarł na mnie ten niedźwiedź.

- Ja z nią pogadałam. Jest zmęczona. Powiedziała, że marzy o łóżku. Ja na to, że zasłużyła na sen. Jest w dobrym humorze.

- Co za ulga. - Tweed popatrzył na Becka. - Arthurze, twoja kolej.

Beck, szczupły, wzrostu Newmana, miał szare włosy nad wysokim czołem, przenikliwe oczy i starannie przystrzyżone wąsy. Jak zawsze, cechowała go wyszukana uprzejmość i otaczała aura dynamicznej energii. Szef policji federalnej był człowiekiem, w towarzystwie którego wszyscy dobrze się czuli.

- Pierwsza sprawa - zaczął w bezbłędnym angielskim - wprawi was w osłupienie. Wieść niesie - wiarygodna, moim zdaniem - że Ali, inicjator i przywódca przewrotu, który miał miejsce w ważnym państwie arabskim, oferuje Goslarowi trzysta miliardów funtów za jego broń.

- Miliardów? - powtórzyła Paula. - Na pewno nie chodzi ci o miliony?

- Miliardy - powiedział z naciskiem Beck. - I to funtów, nie dolarów. Cena ropy być może spadnie, ale on ma ropy tyle, że uszami mu wycieka. Stać go na wypłacenie takiej kolosalnej sumy.

- W takim razie broń musi już być gotowa, albo prawie gotowa - powiedział Tweed.

- Zapewne masz rację. Czas ucieka. Jest coś więcej. Z poufnych źródeł wiem, że sto miliardów już zostało zdeponowane w Zuricher Kredit Bank i będzie dostępne w chwili, gdy broń dotrze do Alego.

- Naprawdę czas dobiega końca.

- Powiedziałbym, że już się skończył.

- Czy ten odrzutowiec Gulfstream nadal stoi w Cointrin? - Gdy Tweed zadał pytanie, Paula wykryła w jego głosie nutę niepokoju. - Czy nadal czeka na płycie?

- Tak. Bez przerwy kontrolowany. Załoga, pełniąca dyżury przez całą dobę, jest w każdej chwili gotowa do startu.

- Nie możesz czegoś z tym zrobić? Naciągnąć jakiś przepis? - nacisnął Tweed.

- Przykro mi, ale Szwajcaria jest krajem neutralnym. Nie potrafię wymyślić powodu usprawiedliwiającego zajęcie maszyny. Bóg świadkiem, że próbowałem.

- Rozumiem, Arthurze. Możemy zmienić temat? Mówiłeś mi przez telefon, że wytropiłeś trzy posiadłości, które mógł wydzierżawić Goslar.

- Musiałem przyprzeć do muru paru pośredników w handlu nieruchomościami, ale udało się. - Beck podniósł aktówkę, z której wyjął trzy teczki. Podał jedną Tweedowi. - W środku jest folder z danymi. To duża willa pod Montreux. Wynajęta na rok przez Amerykankę, niejaką panią Jefferson.

- Od kiedy tam przebywa?

- Od jedenastu miesięcy. Jej mąż jest bankierem w Nowym Jorku, to milioner. Sprawdziłem. Jest w Nowym Jorku bankier o nazwisku Jefferson.

- Mało prawdopodobne, żeby chodziło o tę posiadłość. Montreux leży zbyt daleko od tutejszego lotniska. I nie wykryłem schematu postępowania typowego dla Goslara.

- Tutaj - Beck wyjął następny folder - mamy willę w Vevey. Jak wiesz, to niezbyt daleko po tej stronie Montreux. Wynajęta przez profesora Gastermanna, przypuszczalnie zamożnego właściciela supermarketów na Dalekim Wschodzie. Nie wytropiłem żadnych danych na jego temat.

- Na jak długo wynajęta?

- Dwa lata. Mieszka tam od osiemnastu miesięcy.

- Wątpliwe - powiedział Tweed, przeglądając broszurę. - Zbyt daleko od lotniska. Brak wzoru zachowań typowych dla Goslara. Goslar wynajmuje dany obiekt na długi okres, a potem znika w środku nocy - na długo przed wygaśnięciem umowy.

- Zatem masz ostatnią. Chateau Rance. Wzniesione przed wiekami przez, ekscentrycznego szwajcarskiego bankiera. Dziwne miejsce - mówił, podając Tweedowi teczkę - wygląda jak zamek, ale zarazem nie spełnia wyobrażeń o zamku. Stoi na górze za Genewą. Wynajęty dwa miesiące temu na dwa lata przez pana Arnolda Aspinalla. Stoi w odosobnieniu. Za wioską Le Bressus, na krańcu Lac de oux.

- Charterhouse, Dom Gargulców, Masterton, Chateau de Lair, a teraz Aspinall - mruknął pod nosem Tweed.

- Słucham? - zapytał Beck.

- Mówię do siebie. Ile czasu zajmuje dojazd z Chateau Rance na lotnisko?

- Z grubsza trzy kwadranse. W tej chwili może nieco dłużej. Mieliśmy następny opad śniegu.

- Chciałbym rzucić okiem na zamek. - Tweed uważnie przejrzał foldery. - Wygląda dziwacznie, jak mówiłeś. Ma dużą wieżyczkę w jednym z narożników. Niesamowita architektura. Czy ktoś widział pana Aspinalla?

- Zadzwoniłem do znajomego z Le Bressus. Powiedział, że nikt nigdy nie widział mieszkańca zamku. Ale po zmroku wszystkie światła są zapalone. Codziennie.

- To on! Czuję go na odległość - zawołał Tweed z podnieceniem, o jakie Paula nigdy by go nie posądzała. - Co ty myślisz, Bob?

- Moim zdaniem wygląda to na naszego człowieka - przyznał Newman. - Kompletna izolacja. Faceta nikt nie widział na oczy. W rozsądnej odległości od lotniska.

Obsługa dostarczyła jedzenie i napoje. Kelner, na prośbę Tweeda, nakrył oddzielne stoliki. Tweed dał mu hojny napiwek. Zabrali się za jedzenie. Po pięciu minutach talerze zostały wymiecione do czysta.

- Co dalej? - zapytał Newman.

- Najpierw pozbędziemy się Harringtona, a potem pojedziemy do Le Bressus. Domyślam się, że raczej nie będziesz naszym przewodnikiem, Arthurze?

- Wręcz przeciwnie. Zrobię to z przyjemnością. Zejdę na dół i każę podstawić mój wóz. Będę na was czekać. Nie powiedziałem o jeszcze jednej rzeczy. Mam ludzi przed każdą z tych trzech posiadłości. Jeśli ktokolwiek stamtąd wyjedzie, natychmiast będę o tym wiedział - przez komórkę. Nie musicie się śpieszyć...

- Mam zamiar wziąć najszybszy prysznic w życiu - oświadczył Tweed, wyjmując świeże ubrania z walizki. - Dajcie mi siedem minut.

- Zrobię to samo - powiedziała Paula, gdy Tweed zniknął w łazience.

- Ja też - rzucił Newman, wychodząc z pokoju.

Paula miała ruszyć za nim, gdy zadzwonił telefon. Podnosząc słuchawkę, słyszała szum prysznica za zamkniętymi drzwiami łazienki. Miała nadzieję, że nie będzie musiała przywoływać Tweeda.

- Słucham.

- Pilna rozmowa ze Stanów Zjednoczonych - powiedziała telefonistka. - Dzwoni pan Cord Dillon.

- Proszę łączyć... Cześć, Cord. Mówi Paula. Tweed jest pod prysznicem. Mogę odebrać wiadomość?

- Głos niby twój - burknął znajomy głos. - Gdzie byliśmy, kiedy uratowałaś mi życie w Londynie?

- Na Albemarle Street. Właśnie wyszliśmy z "Browns"...

- W porządku. Przepraszam za ten wstęp. Tweed prosił mnie o sprawdzenie Jane Warner. Zrobiłem to. Uzyskane informacje zgadzają się z tym, co mi powiedział. Była żoną Waltera Jewels Barona, księgowego wiesz jakiej organizacji. Jej mąż został zamordowany w ich domu, Na jakimś zadupiu w Wirginii. Sprawcy nie znaleziono. Ona bezzwłocznie wyniosła się do Nowego Jorku, dostała pracę w dużej agencji ochroniarskiej. Na razie w porządku?

- Jak najbardziej.

- Rozmawiałem z szefem agencji. Pracowała u nich dwa lata. Szef wychwalał ją pod niebiosa. Na jakimś przyjęciu poznała Vancea Karnowa. Był pod wrażeniem, zatrudnił ją w swoim zespole. Była niezastąpiona. Aha, wrócę jeszcze do Wirginii. Ma siostrę w San Francisco. Rozmawiałem z nią. Na wypadek, gdyby ktoś o nią wypytywał, Jane zobowiązała ją do poinformowania, że u niej była, ale potem wyjechała. Nie wiadomo, dokąd. Dla mnie brzmi to całkiem wiarygodnie. Aha, jest Brytyjką. Zamieszkała w Stanach tylko dlatego, że poznała faceta, który został jej mężem. Na razie wszystko pasuje?

- Całkowicie.

- Karnow nie żyje. Chodzą słuchy, że zginął w Genewie w jakimś wybuchu spowodowanym przez terrorystów. Zabrał z sobą do Paryża całą bandę. Mam nadzieję, że Jane nic się nie stało?

- Nic jej nie jest, Cord. Śpi u siebie, w tym samym hotelu.

- Moim zdaniem jest bez zarzutu. Zgadzasz się ze mną? Muszę już kończyć.

- Wielkie dzięki, Cord.

Odpowiedź padła w próżnię. W typowo amerykański sposób Cord nagle przerwał połączenie. Marszcząc brwi, Paula odłożyła słuchawkę. Co jest grane?

Dlaczego Tweed kazał sprawdzić Jane?

41.

Z dwóch powodów Paula nie od razu powiadomiła Tweeda o telefonie Dillona. Po pierwsze, kiedy Tweed wyszedł z łazienki, na wstępie oznajmił, że musi zadzwonić do Burgoynea. Po drugie, po zakończonej rozmowie telefonicznej do apartamentu zaczęli napływać inni członkowie zespołu. Newman, Marler, Butler i Nield oraz - ku jej wielkiemu zdziwieniu - Jane.

- Recepcja? - zapytał Tweed przez telefon. - Mógłby pan połączyć mnie z przyjacielem, Alanem Burgoyne? Też mieszka w tym hotelu.

- Przykro mi, proszę pana - odparł recepcjonista - pan Burgoyne wyszedł jakiś czas temu. Powiedział, że jedzie do starego miasta, na drugą stronę Renu.

- Dziękuję.

Tweed odłożył słuchawkę, rozejrzał się i podziękował wszystkim za przybycie. Następnie powtórzył, czego się dowiedział od recepcjonisty.

- Domyślam się, dokąd pojechał - powiedział Marler. Następne słowa wypowiadał z dużym namysłem, zapewne ze względu na obecność jane. - Udał się na spotkanie z moim znajomym, tym, który mnie zaopatruje. Znajomy niedawno zmienił adres. Wszyscy z wyjątkiem Jane wiedzieli, o co chodzi. Mówił o Szwajcarze zajmującym się nielegalnym handlem bronią - za którą kazał sobie słono płacić - pod przykrywką sklepu z antykami. Na korzyść Jane świadczyło to, że nie zapytała, w co ów człowiek zaopatruje Marlera.

- A zatem wiemy, gdzie on jest - rzucił z ożywieniem Tweed. - Czas zejść na dół i stawić czoło Lwiemu Sercu. Panu Wszechrzeczy. Paula, Bob, chodźcie ze mną. Reszta może odpocząć. To nie potrwa długo.

Po zejściu na parter zobaczyli Diplocka, który z rękami założonymi za plecy dreptał nerwowo przed zamkniętymi drzwiami. Na ich widok wyprostował się i otworzył drzwi przed Tweedem, który zatrzymał się na progu.

Diplock starał się zachować twarz, lecz wychodziło mu to niezbyt dobrze. Tweed zwrócił uwagę, że jego gęste czarne brwi nie pasują do jasnych włosów. Chłopak ma nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, pomyślał. Asystent zagrodził Pauli drogę.

- Niestety, pani nie może wejść.

Podniósł rękę, żeby ją powstrzymać. Wtedy ujrzał minę Newmana, przypomniał sobie jego wcześniejsze słowa, które padły, gdy dotknął ramienia Tweeda. Cofnął rękę tak gwałtownie, jakby zetknęła się z czymś gorącym.

- Oboje wejdą ze mną - powiedział Tweed i wszedł do dużego pokoju.

Minister siedział na wysokim, prostym krześle krytym tapicerką, która mogłaby odpowiadać gustom Elżbiety I. Przed nim stało masywne antyczne biurko ze zwyczajnym krzesłem, które już na pierwszy rzut oka sprawiało wrażenie twardego i niewygodnego. Na widok twarzy Harringtona Tweedowi nasunęło się jedno słowo: pompatyczny. Harrington nie wstał na widok przybysza. Skierował ciemne, wściekłe oczy na Paulę i Newmana. Przez dłuższą chwilę zaciskał cienkie wargi. Potem przemówił takim tonem, jakby stał na mównicy w Izbie Gmin.

- Spodziewałem się, że będzie pan sam, a pan pojawia się z całą świtą. Musimy naradzić się na osobności.

Tweed obejrzał się. Paula i Newman usadowili się na długiej kanapie. Bliżej, Diplock przysiadł na bardziej wygodnym krześle z twardym oparciem. Prawdę mówiąc, przycupnął na samym skraju - wystarczyłoby, żeby przesunął się o centymetr do przodu, a wylądowałby na dywanie.

- Zatem co tu robi Diplock? - zapytał Tweed, nadal stojąc.

- Adrian jest moim zaufanym asystentem.

- Newman i panna Grey też są moimi zaufanymi asystentami. Albo zostaną, albo natychmiast stąd wychodzę. I nie podoba mi się to krzesło.

Tweed przestawił je i zastąpił wygodnym fotelem. Usiadł wyprostowany, zdjął okulary i zaczął czyścić je chusteczką.

- Boże! - zawołał Diplock. - Zapomniałem zamknąć drzwi. Bardzo przepraszam.

Zerwał się, wyciągnął klucz z kieszeni i przekręcił go w zamku. Miał zamiar schować klucz, kiedy stanął przy nim Newman.

- Ja to wezmę, słoneczko.

Zabrał klucz, zanim Diplock zdążył zareagować, i na powrót zajął miejsce na kanapie.

- Załatwmy lepiej tę sprawę - zaczął Tweed. - Mam tylko pięć minut.

- Pięć minut!

Minister odepchnął krzesło, wstał i zaczął miotać się za biurkiem. W trakcie mówienia wymachiwał rękami, jak gdyby uciszał parlamentarną opozycję zasypującą go kłopotliwymi pytaniami.

- Zdaje pan sobie sprawę, do kogo mówi? Nie dostrzega pan mojej rangi? Jeśli o mnie chodzi, to zebranie może trwać nawet połowę nocy. Mamy do przedyskutowania ogromnie ważne sprawy wagi państwowej, musimy zgłębić i przeanalizować wszelkie możliwe ewentualności.

Zakończywszy przemowę, Harrington przysunął krzesło, usiadł i wbił oczy w Tweeda. Odchylił się na oparcie, splótł ręce na piersiach.

- Z poufnego i godnego zaufania źródła, które nadal woli pozostać anonimowe, wiadomo mi, że pewien kraj zaoferował doktorowi Goslarowi za jego broń sumę w wysokości trzech miliardów funtów.

- To plotka, którą znają już ludzie na ulicach - powiedział Tweed.

- Skoro tak, to, jeśli wolno mi zapytać, co pan robi w Genewie? Moi informatorzy zapewniają mnie, że doktor Goslar ukrywa się gdzieś w okolicach Paryża.

- Szlak do Paryża niekiedy wiedzie przez Genewę.

Tweed był rozbawiony, choć starannie to ukrywał. Minister nieświadomie podał mu na talerzu pretekst, jakiego potrzebował. W tej chwili Harrington zauważył, że Diplock ma ogromnie nieszczęśliwą minę. Paula zerknęła na asystenta i pomyślała, że przypomina on dziecko, któremu skradziono cukierki.

- Coś nie w porządku, Diplock? - zainteresował się minister. - Nie podoba ci się coś, co powiedziałem?

- To ja miałem trzymać klucz - poskarżył się asystent.

- Och, Diplodock, po prostu zamieniliśmy się rolami - pocieszył go Newman.

- Diplock. Adrian Diplock - poprawił ze złością asystent.

Paula miała kłopot z zachowaniem obojętnego wyrazu twarzy.

- I mówi pan, Tweed - podjął minister swoim napuszonym tonem - że doktor Goslar ma powiązania z Paryżem? że najprawdopodobniej będziemy mogli dorwać go w stolicy Francji?

- La Defense. Goslar wynajmuje tam na długi termin biurowiec zwany przez miejscowych Budynkiem Goslara. Najmu dokonano w imieniu firmy Poulenc et Cie, zarejestrowanej w Liechtensteinie.

- W Liechtensteinie, na Boga! - Harrington uśmiechnął się po raz pierwszy i Paula pomyślała, że ten grymas budzi jeszcze większą odrazę niż jego zwyczajna oziębła wyniosłość. - Chyba zbliżamy się do osiągnięcia porozumienia. Nie sądzisz, Diplock?

- Tak, sir. Oczywiście, ma pan całkowitą rację - zapewnił asystent, gnąc się w pół niczym w obecności paszy.

- A zatem polowanie w toku - a lis niedługo znajdzie się w matni. Co, Tweed?

- Miejmy nadzieję.

- Podsumowując. - Minister wyprostował się i założył ręce za plecy. - Goslar ma swoją kryjówkę w Paryżu. Pod nosem francuskich służb bezpieczeństwa, co jest nad wyraz przebiegłe. Dlaczego? Ponieważ francuskie służby nie słyną z odnoszenia sukcesów. Wiemy, jak spartaczyli w sprawie Carlosa, pozwalając mu zastrzelić ludzi wysłanych w celu dokonania aresztowania. Carlos wyparował jak kamfora. A więc Goslar wynajmuje jeden z tych wspaniałych drapaczy chmur. - Wyrzucił ręce w powietrze. - Jak w niezrównanym Nowym Jorku. Ale nikt nigdy go nie widział. Dlaczego? Ponieważ prawdopodobnie jest portierem. Nawiasem mówiąc, Tweed, mam w Paryżu nowy zespół.

Tweed dwa razy ostentacyjnie zerknął na zegarek. Tweed odsunął fotel od biurka, przygotowując się do wyjścia.

- Przy okazji, skąd pan wiedział, że chwilowo przebywam w tej części świata?

- Bate do mnie zadzwonił. Biedny Bate. Najpewniej z tego podziemnego garażu, tuż przed śmiercią z rąk terrorystów.

- Kto go zastąpi?

- Pardoe. - Minister wydął wargi. - Rzetelny John Pardoe. Niedawno wrócił z jakiejś nonsensownej konferencji w Stanach Zjednoczonych. - Pochylił się i przybrał surowy wyraz twarzy. - Oczekuję, że jutro przed południem wyruszy pan do Paryża. Będę w samolocie.

- Jeśli nic się nie zmieni - zaczął Tweed, podnosząc się z fotela - jutro będę w drodze.

Tylko Paula zwróciła uwagę na niedomówienie Tweeda. Nie dodał, że do Paryża.

- Jeszcze jedno - przemówił minister - przypuszczam, że doktor Goslar jest mężczyzną. Takie pogłoski, rozpowszechniane w pewnych kręgach, obiły mi się o uszy.

- Goslar jest mężczyzną - albo kobietą - powiedział Tweed.

42.

- Co za dureń - mruknęła Paula, gdy Diplock zamknął drzwi. - Jestem pełna podziwu dla ciebie. Poradziłeś sobie z nim pierwszorzędnie. Zaczął od ataku furii, a potem się uspokoił. A raczej to ty go uspokoiłeś.

- Najważniejsze - powiedział Tweed w drodze do swojego apartamentu - że odwróciłem jego uwagę od Genewy i skierowałem ją na Paryż.

- I to bez jednego kłamstwa. Naprawdę wyprowadziłeś w pole tego palanta.

Weszli do apartamentu i zobaczyli, że wszyscy słuchają opowieści Jane o życiu w Ameryce. Przerwała, kiedy Paula usiadła obok niej, a Tweed podniósł telefon.

- Recepcja? Zatrzymała się tutaj moja przyjaciółka, Serena Cavendish. Mógłby pan mnie z nią połączyć?

- Niestety, nie ma jej w hotelu, proszę pana. Widzę jej klucz w przegródce - odpowiedział nocny recepcjonista.

- Wie pan może, kiedy wróci? Powiedziała coś, kiedy wychodziła?

- Odniosłem wrażenie, że pańska przyjaciółka ogromnie się śpieszyła.

- Ale zostawiła w pokoju swoją torbę - nie ustępował Tweed. - Jest w niej coś, co dla mnie przywiozła.

- Torba została zabrana do jej apartamentu. Niedługo później pani Cavendish wyszła, proszę pana. Ja bym się nie martwił, wróci.

- Dziękuję.

Tweed powtórzył przebieg rozmowy.

- Nocny recepcjonista jest bardzo dyskretny - dodał. - Choć tego nie powiedział, przypuszczam, że Serena może nie wrócić na noc.

- Jesteś ogromnie zainteresowany jej posunięciami - powiedziała Paula, próbując wydobyć z niego coś więcej. - Spędziła z nami trochę czasu.

Tweed zapatrzył się w przestrzeń, jakby coś tam zobaczył.

- Tak, racja. A teraz musimy ruszać w drogę. - Zerknął na Marlera, który miał przy sobie pokrowiec na rakietę tenisową. - Nie muszę zgadywać, co w nim chowasz.

- Armalite. - Marler wskazał na wypchaną płócienną torbę. - Plus wybór granatów. Rozdam wam trochę.

- Ja też mam parę - powiedziała z uśmiechem Jane. - Tutaj. - Poklepała torebkę. - W Sekcji Czwartej przeszłam szkolenie, na którym nauczyłam się nimi posługiwać.

- Idziesz z nami? - zapytał zaskoczony Tweed.

- Próbowałam wybić jej z głowy ten pomysł - przyznała Paula. - Przeszła dość jak na jeden dzień. Jak gadanie do ceglanej ściany.

- I ceglana ściana wybiera się z wami - zakończyła Jane stanowczo.

- W takim razie ruszajmy - zadecydował Tweed. - Muszę tylko pogadać z Beckiem, który czeka na mnie od wieków. Paula, chodź ze mną. Ty też, Bob.

W drzwiach hotelu odnieśli wrażenie, że wchodzą do wielkiej zamrażarki. Paula zasunęła kurtkę pod samą szyję. Beck siedział w Mercedesie, czytając mapę. Gdy doszli do samochodu, wyskoczył na chodnik i rozłożył mapę na dachu.

- Po tysiąckroć przepraszam, Arthurze - powiedział Tweed. - Przeklęty minister zatrzymał nas niemal siłą i zalał potokiem drętwej mowy.

- To w jego stylu. Próbował wycisnąć ze mnie informacje na wasz temat. Na koniec powiedział, że milczę jak głaz. Ja na to, że nie lubię kamieni. Słuchajcie, zanim ruszymy, chyba powinniście spojrzeć na mapę.

- Gdzie leży Chateau Rance? - zapytała Paula.

- Tutaj, zaznaczyłem krzyżykiem. Pojedziemy z Genewy w góry. Pokonamy wysokie pasmo i zjedziemy w Vallee de Joux. Dotrzemy do miasteczka Le Bressus, gdzie mieszka znajomy, do którego dzwoniłem. Jest właścicielem małego hotelu i dobrze zna teren. Stamtąd pojedziemy nad piękne jeziorko - małe według szwajcarskich standardów - Lac de Joux. Chateau Rance stoi samotnie na górze nad jeziorem. Wjeżdżając w dolinę znajdziemy się w zamkniętym świecie - niewidocznym dla nikogo z zewnątrz.

- Zapowiada się obiecująco - skomentował Tweed. - Pasuje do upodobań doktora Goslara.

- Aby niepostrzeżenie dotrzeć do chateau - podjął Beck - nie skorzystamy z głównej drogi dojazdowej do tej posiadłości. Pojedziemy bardzo stromą drogą osłoniętą z obu stron przez wysokie zaspy, a potem skręcimy na szczyt. Jest tam naturalna zatoczka, gdzie można zaparkować. Tam was zostawię. Obawiam się, że zejście ze szczytu nie będzie najprostsze, ale znajdziecie się wprost nad chateau. Widzę, że macie odpowiednie obuwie. To dobrze. Co z resztą zespołu, w tym z rudowłosą pięknością?

- Wszyscy mają dobre buty - odparła Paula i roześmiała się. - Łącznie z rudowłosą pięknością. Zawsze byłeś spostrzegawczy, jeśli chodzi o kobiety.

- Jako policjant muszę być dobrym obserwatorem - odparł Beck z figlarnym uśmiechem. - I radzę, żeby wszyscy wsunęli nogawki w buty. W górach spadło dużo śniegu. Nie chcę, żebyście przemokli przed dotarciem do celu.

- Mógłbyś pokazać nam wjazd na tę górską drogę, a potem pojedziemy już sami - zasugerował Tweed. - I tak sprawiamy ci mnóstwo kłopotów.

- Absolutnie nie ma o czym mówić. A gdybyście za sprawą zrządzenia losu zlokalizowali Goslara, to przysłużycie się interesom Szwajcarii. Poza tym muszę naradzić się ze swoim znajomym z Le Bressus, Gilbertem Bergerem. Być może widział Goslara - o ile ten Aspinall to Goslar.

- Wątpię. To znaczy, nikt nigdy go - czy też jej - nie widział.

- Jak już powiedziałem, pokażę wam tamtą naturalną zatoczkę i zostawię was samym sobie. Na nieszczęście brak mi oficjalnych powodów, żeby pójść z wami do chateau. A w tym kraju wchodzenie na prywatny teren jest poważnym przestępstwem. Dlatego uważajcie. A teraz ruszajmy w drogę.

Pojechali za Mercedesem Becka w tej samej kolejności, co wcześniej: Marler na czele, blisko Becka, za nim Nield z Butlerem, a na końcu Newman. Paula siedziała obok Newmana, Tweed i Jane zajmowali miejsca z tyłu wozu.

Po wyjeździe z miasta skręcili na stromą górską drogę. Paula miała mieszane odczucia. Była podekscytowana, adrenalina burzyła jej krew w żyłach, ale też nękał ją niepokój. Zaszli tak daleko, tyle przeżyli - co więc będzie, jeśli wyprawa zakończy się fiaskiem? Odwróciła się, żeby spojrzeć na siedzącą za nią parę. Tweed na wpół leżał na oparciu i miał zamknięte oczy. Zapewne spał. Jane, przeciwnie - wyglądała przez okno i nuciła coś pod nosem. Jane, naprawdę jesteś twardą facetką, pomyślała Paula.

Jechali tak szybko, jak tylko było to możliwe bez narażania się na ryzyko, Patrząc przed siebie, na kolejnym zakręcie Paula zobaczyła blask księżyca odbijający się od warstwy lodu, który pokrywał powierzchnię wąskiej drogi. Dobrze, że mamy pierwszorzędnych kierowców, podniosła się na duchu. Wraz ze wzrostem wysokości powiększały się zaspy po obu stronach drogi. Jak będzie w pobliżu Le Bressus?

Niespodziewanie znaleźli się na szczycie. Przez przerwę w zaspie po swojej stronie Paula ujrzała w przelocie dalekie jezioro Genewskie, błyszczące w poświacie księżyca niczym tafla kryształowego szkła. Po chwili jezioro zniknęło. Jechali w dół stromego zbocza. Zaczęła wypatrywać Lac de Joux, potem przypomniała sobie, że jezioro leży za Le Bressus - i, do licha! - oprzytomniała. Przecież widziała położenie jeziora na mapie.

- Zjeżdżamy w Vallee - zawołał Tweed.

- Oszust z ciebie. - Obejrzała się. - Myślałam, że ucinasz sobie drzemkę.

- Poczułem zmianę nachylenia.

- Skoro tak, to wepchnij nogawki w cholewki butów - przykazała mu surowo Jane.

- Zawsze robię, co mi każą - odparł z rezygnacją w głosie Tweed. Pochylił się i uporał się ze spodniami. - Proszę bardzo. Zadowolona?

- Nie do końca. - Jane wyciągnęła rękę i utknęła w but wystający kawałek mankietu. - Będę musiała mieć cię na oku.

Paula miała pewien problem ze stłumieniem śmiechu. Jeszcze nie widziała, by Tweed tak potulnie wypełniał czyjeś polecenia. Pokonywali stromą i krętą drogę w dół. Wyjeżdżali z zakrętu, kiedy koła zaczęły się ślizgać. Paula złapała klamkę drzwi. Newman wyprowadził z poślizgu i odzyskał kontrolę nad pojazdem, o włos unikając wpadnięcia w zaspę.

- To było zręczne - pochwaliła, kładąc rękę na jego ramieniu.

- To było głupie - poprawił. - Jakiś czas temu przyszło mi na myśl, że powinienem uważać na cienką warstwę śniegu zakrywającą leżący pod spodem lód, uważać na to, co robię. I zamyśliłem się. Zastanawiałem się, jak Burgoyne poradziłby sobie z tą trasą. Podejrzewam, że pędziłby jak wcielony diabeł. I że wyszedłby bez szwanku z tej karkołomnej jazdy.

- Coś mi się przypomniało. - Paula odwróciła głowę. - Tweed, tuż przed wyjazdem wróciłeś na chwilę do hotelu. Po co?

- Zostawiłem liścik dla Burgoynea, podałem mu trasę. Kiedy wróci, będzie mógł ruszyć za nami.

- Idę o zakład, że nas dopędzi.

Droga wyrównała na dnie doliny. Po prawej stronie wznosiło się pokonane przez nich pasmo, porośnięte gdzieniegdzie przyprószonymi śniegiem wysokimi świerkami. Vallee była nieco klaustrofobiczna, odcięta od zewnętrznego świata, i Paula spięła się z oczekiwania. Reakcja Jane była całkiem inna.

- Oaza spokoju - zawołała z zachwytem.

- Twój spokój może lec w gruzach, gdy tylko dotrzemy do Chateau Rance - przestrzegł Tweed.

- Przestań krakać!

Pochylając się bliżej szyby, Paula odcyfrowała napis na oblepionej śniegiem tablicy. Le Bressus. Po obu stronach drogi pojawiły się okazałe domostwa kryte stromymi dachami, z których łatwo zsuwał się śnieg. Zielone okiennice na parterach niektórych domów nadal były szeroko otwarte. Paula domyślała się, że okna są albo podwójne, albo mają podwójne szyby. Gdy zaparkowali na niewielkim placu, zobaczyła szyld na dużym, imponującym budynku.

Hotel "Blanc". We wszystkich oknach płonęły światła. Wokół placu stały kamieniczki, w których na parterze mieściły się o tej porze już nieczynne sklepy. Beck wysiadł i rozmawiał przed hotelem z jakimś człowiekiem. Mężczyzna ruszył w ich stronę, uważnie stawiając nogi w wysokich butach. Wyciągnął rękę.

- Jestem Gilbert Berger. Proszę uważać. Na ulicy jest lód, a jeszcze nie posypaliśmy go solą. - Mówił dobrze po angielsku. - Witam w Le Brassus, panno Grey.

Berger był średniego wzrostu, dobrze zbudowany, po czterdziestce. Z ciepłym uśmiechem uścisnął jej dłoń.

- Zapraszam do mojego hotelu. Zjecie coś ciepłego. Może coś do picia też nie zaszkodzi? - zasugerował, puszczając do niej oko. - Więc to jest pan Tweed - mówił, gdy Beck pojawił się obok niego i przedstawił wszystkich obecnych. - Słyszałem od Arthura same dobre rzeczy o panu.

- Jestem pewien, że znacznie przesadzone. I dziękuję za uprzejme zaproszenie, ale śpieszymy się do chateau.

- Nie ma sprawy. Może wstąpicie w drodze powrotnej? Arthur prosił, żebym zaprowadził was do Chateau Rance. Do siedziby tej dziwnej osoby znanej pod nazwiskiem Aspinall. Nigdy nie widzieliśmy mieszkańca zamku. Nie wiemy nawet, czy jest mężczyzną, czy może kobietą.

- Przecież Aspinall musi gdzieś tutaj się zaopatrywać. W artykuły spożywcze i inne rzeczy niezbędne do życia.

- Każdy tak myśli. - Berger poderwał głowę i wybuchnął śmiechem. - Tutaj nikt na nim nie zarobi. Z Genewy przyjechała ciężarówka - chłodnia. Kierowca też go nie widział. Dostarczył przywiezione produkty do chłodni w piwnicach. Należność uregulowano w gotówce - tak, gotówką! - przesłana do sklepu w Genewie przez gońca na motocyklu. Tajemnicza sprawa. Chcecie już iść? Ja jestem gotów. Poprowadzę was swoim Volvo...

Paula żałowała, że tak szybko opuszczają Le Brassus. Z przyjemnością porozmawiałaby dłużej z Bergerem, który kipiał energią i humorem. I podobało jej się to miasteczko. Solidne domy, jedne drewniane, inne kamienne, stały blisko siebie, ale mimo wszystko nie psuły wrażenia przestrzeni. Po wyjeździe z Le Brassus zobaczyła wielkie wille stojące na zboczu góry, a potem miasteczko zniknęło.

- Spodobało mi się to miejsce - westchnęła Jane. - Być może wrócę tutaj pewnego dnia.

- Ja też - powiedziała Paula.

Kiedy Le Brassus zostało tylko wspomnieniem, znaleźli się w górskim pustkowiu. Zbocza wznosiły się stromo, usiane rosnącymi tu i ówdzie samotnymi świerkami. Księżyc, zimny i daleki, świecił nad wąską doliną, zacierając wspomnienia o ciepłych światłach miasteczka. W najmniej spodziewanym momencie Paula ujrzała Jac de Joux, większe niż sobie wyobrażała, z pokrywą lodu wzdłuż brzegów. Parę minut później samochody zatrzymały się. Berger przybiegł do Pauli i Jane i ostrzegł je, że droga jest śliska i łatwo się przewrócić.

Paula zrobiła parę kroków. Jej buty miały głęboko bieżnikowane podeszwy i dobrze trzymały się śliskiej powierzchni. Podziękowała Bergerowi za troskę i zapewniła go, że obie sobie poradzą.

- Ja myślę - powiedział z szerokim uśmiechem. - Widziałem, jak się poruszacie i stwierdzam, że nie brak wam pewności siebie. Słuchajcie, zaparkowałem blisko bramy na drodze dojazdowej, poza zasięgiem wzroku. Chodźcie ze mną, pokażę wam Chateau Rance.

Tweed minął samochody, aby dołączyć do Marlera, Butlera, Nielda i Newmana. Wszyscy stali w miejscu, gdzie wysoka zaspa obniżała się nieco, umożliwiając obejrzenie leżących dalej terenów. Beck oderwał lornetkę od oczu i podał ją Tweedowi.

- To tam. Ta lornetka polowa jest ostatnim krzykiem techniki, pochodzi z zakładów Zeissa w Niemczech. W nocy jest niezastąpiona.

Tweed lekko zmienił ostrość. Obejrzał nie tylko chateau, ale również otoczenie. Zauważył, że spory kawałek poniżej wierzchołka, prawdopodobnie paręset metrów za zamkiem, ze zbocza wystaje ogromny wapienny występ. Pod nim ciemniał wielki otwór. Sam zamek stał wysoko na stoku i wiódł do niego kręty podjazd oznakowany wielkimi kamieniami. Tweed podał lornetkę Pauli.

- Widzę go wyraźnie bez szkieł - powiedziała Jane, która do nich dołączyła.

- Jest niesamowity. Po prawej stronie ma pokaźną wieżyczkę z jednym oknem. Wygląda asymetrycznie, bo nic nie równoważy wieżyczki po drugiej stronie. Niby gotyk, a dokładnie, to budowla pseudogotycka. - Popatrzyła na Bergera. - Mam nadzieję, że nie uraziłam pańskich uczuć związanych z lokalnym patriotyzmem.

- Absolutnie - odparł ze śmiechem. - Uważnie wysłuchałem pani opisu. Nakreśliła pani zdumiewająco wierny obraz. Można tak powiedzieć?

- Doskonale zna pan angielski - zapewniła go Jane. - Ta budowla przyprawia mnie o ciarki.

Paula odjęła lornetkę od oczu.

- Mnie też.

- Zauważyłaś, że wszystkie światła są zapalone? - Beck zwrócił się do Pauli.

- Widzę nawet przebłyski za zaciągniętymi kotarami. Na wszystkich piętrach - co wydaje się dziwne, jeśli mieszka tam tylko jedna osoba. Ale nie ulega wątpliwości, że ktoś musi być w zamku.

- Gdzie jest główne wejście? - zapytał Nield.

- Prosto pod tym paskudnym balkonem na pierwszym piętrze - poinformował Berger. - Nie wiem więc, jak to zrobicie.

- Ja też nie - przyznał się Newman. - Musimy tam zejść i zbliżyć się od tyłu. Wtedy zobaczymy.

- Z tej górskiej drogi, o której mówił Beck, nie będzie słychać warkotu silników. Droga biegnie między wysokimi zaspami.

- Za chateau jest wielki występ - zauważył Tweed. - Czy pod nim jest jaskinia?

- Tak - odparł Berger. - Bardzo głęboka, jak słyszałem. Okoliczni mieszkańcy nazywają ją Diabelską Grotą. Nie mam pojęcia, czemu.

- Jedna rzecz mi się nie podoba - rzekł Beck po ponownym obejrzeniu góry. - I powinniście wziąć to pod uwagę przed wyruszeniem tą górską drogą: ostatnio spadło tyle śniegu, że istnieje niebezpieczeństwo zejścia lawiny. Mam w samochodzie przyrząd, który rejestruje temperaturę na zewnątrz. Zauważyłem, że zaczęła wzrastać. A to zwiększa zagrożenie lawinowe.

- Obejrzyjcie się - poprosiła Paula. - Nie zdawałam sobie sprawy, że jezioro zaczyna się zaraz po drugiej stronie tej drogi. Lód wygląda na gruby.

- Ja tam nie wybrałbym się na łyżwy - rzucił żartem Beck. - Człowiek jeździ na łyżwach, lód pęka, łyżwiarz wpada, lodowa pokrywa natychmiast zamyka się nad jego głową.

- W takim razie dziś odpuszczę sobie uprawianie tego sportu - zapewniła z udawaną powagą Jane.

- To chateau - powiedział Newman, opuszczając lornetkę - jest jednym z najbardziej złowieszczych zameczków, jakie dotychczas widziałem. Otacza go szczególna atmosfera.

- Upiorna, jak w horrorze - dodała Paula.

Tweed przywołał ich do porządku.

- Zanim wszyscy zaczniecie moczyć się ze strachu, ruszajmy tą górską drogą. - Odwrócił się do Bergera i wyciągnął rękę. - Jesteśmy bardzo wdzięczni za wskazanie drogi.

- Nie ma sprawy. - Berger zatrzepotał rękami. - Możecie podziękować mi później, wstępując do mojego hotelu. Naturalnie, jeśli znajdziecie trochę czasu. Nie powinienem tego mówić, ale jestem doskonałym kucharzem. Wstąpcie na kolację i bądźcie moimi gośćmi. Pora nie ma znaczenia.

- Jeszcze raz dziękuję. - Tweed popatrzył na Marlera, Nielda i Butlera. - Gotowi?

- Oczywiście - odparł Marler.

43.

Na prośbę Becka Paula siedziała przy nim w jego samochodzie, gdy zawracali kawałek drogą, którą przyjechali, a potem skręcili w lewo na górski szlak. Beck przełączył światła na długie i Paula wkrótce zrozumiała, dlaczego to zrobił. Górska droga była tak wąska, że Mercedes mieścił się na niej z niejakim trudem. Po obu stronach wznosiły się zaspy - najwyższe, jakie widziała w czasie całej podróży. Droga przypominała otwarty od góry tunel, nachylony pod kątem ponad trzydziestu stopni. Był tak głęboki, że nawet księżyc do niego nie zaglądał.

- Może być problem, jeśli napotkamy kogoś jadącego z naprzeciwka - zauważyła.

- Nie masz się czym przejmować. O tej porze nikt tu się nie pojawi. Poza tym, to dłuższa droga do miasteczka Le Pont na drugim końcu jeziora. Wszyscy jeżdżą krótszą trasą, wzdłuż brzegu jeziora.

- Dobrze prowadzisz. Pod śniegiem jest lód?

- Im wyżej, tym więcej lodu. Dlatego nie szaleję jak w Le Mans. - Zerknął w lusterko wsteczne. - Cieszę się, że Marler też jest rozsądny.

- Można w zupełności na nim polegać. Jeśli te zaspy nadal będą takie wysokie, nie zobaczymy chateau.

- Ale też nikt z chateau nie zobaczy nas - ani nas nie usłyszy. Domyślam się, że Tweed chwycił byka za rogi - dobrze powiedziałem?

- Tak. I masz rację. Nadchodzi chwila, kiedy Tweeda nic nie będzie w stanie powstrzymać.

Beck nie skomentował i milczał przez parę minut, gdy nachylenie zwiększyło się jeszcze bardziej. Niekiedy Paula myślała, że tylko cudem samochód nie wywraca się do tyłu, na dach. Beck miał rękawiczki automobilowe i, jak zauważyła, lekko trzymał kierownicę. Nie wyczuwała w nim napięcia. Ona za to była wyjątkowo spięta. Zawsze tak było na chwilę przed sytuacją kryzysową.

- Mam nadzieję, że Tweed zdaje sobie sprawę - odezwał się Beck - iż jeśli w tym zamku nie znajdzie Goslara, to sam może się znaleźć w niezbyt przyjemnym położeniu. Właściciel może go podać do sądu. Szwajcarskie prawo jest bardzo surowe.

- Tweed potrafi wykaraskać się z gorszych tarapatów. Problem zacznie się wtedy, gdy faktycznie nie zastaniemy tam Goslara. To nasza ostatnia karta.

- Miejmy zatem nadzieję, że rozdanie skończy się na wielkim szlemie.

Nadal wspinali się po tej niewiarygodnie wąskiej i stromej drodze. Paula spoglądała w lewo w nadziei, że choć w przelocie ujrzy chateau. Spotkało ją rozczarowanie. Wysokie zaspy ciągnęły się w nieskończoność. Miała wrażenie, że śnieg staje się coraz głębszy. Beck jakby odgadł jej myśli.

- Jestem trochę zmartwiony. Mogłabyś wyświadczyć mi przysługę?

- Oczywiście.

- Wiem, że masz duży wpływ na Tweeda. Ten ostatni opad śniegu był dużo gorszy niż przypuszczałem. Mogłabyś namówić Tweeda do rezygnacji z tego przedsięwzięcia? Nakłonić go do powrotu do hotelu "Blane w Le Brassus.

- Równie dobrze mogłabym dyskutować ze Statuą Wolności. Nigdy nie słyszałam, byś proponował odwrót.

- Taka jest moja rada. Moglibyśmy przenocować u Bergera. Być może rano warunki będą lepsze.

- Zapominasz o tym prywatnym odrzutowcu czekającym w Cointrin. Do rana może odlecieć ze swoim szatańskim ładunkiem. Sam mówiłeś, że przysłużymy się Szwajcarii, jeśli w porę znajdziemy Goslara.

- Och, moja droga. - Beck zaśmiał się cicho. - Jesteś gorsza od Tweeda. Teraz rozumiem, dlaczego tak bardzo na tobie polega. Jedziemy dalej, w nieznane... !

Parę minut później droga zakręciła w lewo i przestała piąć się w górę. Nadal byli osłonięci przez wysokie zaspy, ale jezdnia stała się szersza. Beck odetchnął głęboko i popatrzył na Paulę.

- Udało się. Teraz jedziemy grzbietem. A reszta zespołu podąża zaraz za nami. Co powinniśmy wykrzyknąć?

- Alleluja! Długo będę pamiętać tę jazdę.

- Chyba że przyćmią ją inne wydarzenia.

- Mam nadzieję, że nie pękasz? Nie powiem Tweedowi ani słowa.

Kawałek dalej droga poszerzała się znacznie na krótkim odcinku, a następnie zakręcała w prawo. Beck zatrzymał wóz przed zakrętem. Paula wiedziała, że dotarli do wspomnianej naturalnej zatoczki.

- Powodzenia - powiedział Beck, obdarzając ją krzepiącym uśmiechem.

Wysiadła, ostrożnie stawiając nogi. Inne samochody również się zatrzymały i wkrótce otoczyli ją pozostali członkowie zespołu. Butler, z Waltherem zatkniętym za pasek płaszcza, w lewej ręce niósł swoją skrzynkę. Wyglądał jak człowiek zdecydowany rozprawić się z trzema mordercami naraz. Nield miał normalną, trochę bezczelną minę. Tweed paradował w futrzanej czapce-uszatce pożyczonej od recepcjonisty w "Richemondzie". Paula pomyślała, że wygląda jak prezydent Rosji.

- Dzięki, Arthurze - powiedział Tweed. - Gdzie się spotkamy po zakończeniu tej sprawy?

- Będę czekać w samochodzie na drodze nad jeziorem - w pewnej odległości od bramy wjazdowej. Masz swoją komórkę? Dobrze. Ja też. Gdybyście wpadli w kłopoty - gdyby właściciel okazał się niewłaściwą osobą - natychmiast daj mi znać. Przygotowałem przykrywkę. Słyszałem, że terroryści, którzy wysadzili podziemny garaż, ukryli się w tym chateau. To najlepsze, co udało mi się wykombinować.

- Nie sądzę, żeby to było konieczne. Ale jeszcze raz ci dziękuję. Jak mamy się dostać na teren posiadłości?

- Chodźcie za mną.

Ruszył w stronę zakrętu, a kiedy się z nim zrównali, wskazał na starą wiejską furtkę zamykającą przerwę w zaspie. Furtka, pokryta lodem, stanowiła osobliwy widok. Przypominała rekwizyt z baśni braci Grimm.

Butler wyjął ze swojej skrzynki łom i podważył skutą lodem kłódkę. Kłódka pękła i spadła na ziemię. Wyciągnął rękę w rękawicy i pchnął górną część bramy. Całość pochyliła się i upadła w śnieg, pozostawiając na białej powierzchni wzór kraty.

- Uważajcie - poprosił Beck. - Śnieg jest bardzo miękki.

Tweed zrobił długi krok, przechodząc nad prawie niewidoczną furtką.

Inni poszli w jego ślady. Tweed stanął, patrząc na leżący daleko w dole zameczek z narożną wieżyczką, która teraz, gdy patrzyli na budowlę od tyłu, znajdowała się z lewej strony. Od strony góry nie było okien. Masywną kamienną budowlę oblepiał śnieg, a nad okiennicami każdego zamkniętego okna wisiał rząd sopli ostrych jak sztylety. Oglądany z wierzchołka góry, oświetlony przez księżyc, zameczek wyglądał jak zbudowany z kryształu.

- Miejmy to z głowy - powiedział Tweed, ruszając w drogę.

Był zadowolony, że Beck przypomniał im o wpuszczeniu nogawek w buty. Zapadał się w śniegu prawie po kolana. Paula, która brnęła obok niego, radziła sobie dużo lepiej, zapewne dlatego, że była dużo lżejsza.

Tweed cieszył się też z braku wiatru, ponieważ na tej wysokości i przy tej temperaturze lodowate podmuchy mogłyby odmrozić im nieosłonięte twarze. Popatrzył w prawo i w lewo. Jego ludzie szli w pewnych odległościach od siebie, dzięki czemu stanowili trudniejszy cel. Przystanął, by popatrzeć w górę zbocza. Zobaczył Becka, który pomachał im ręką, a potem zniknął za krawędzią. Musiał odjechać śnieżnym tunelem, ale nie usłyszeli silnika jego samochodu. Udało im się podejść do zamku bez zdradzania hałasem swojej obecności.

- Paula - rzekł cicho - chcę spojrzeć na ten występ.

Zaskakująco szybko pokonali odległość dzielącą ich od skały. Paula stanęła pod wielkim wapiennym występem. Tweed podniósł głowę.

- Wygląda tak, jakby wisiał tu od początku świata.

- Jaskinia wydaje się ogromna - i nie ma w niej śniegu. Mamy trochę czasu? Chciałabym zajrzeć do środka.

- Pójdę z tobą.

Dołączyli do nich Newman i Jane, którzy z podziwem przypatrywali się wielkiemu nawisowi. Tweed zapalił latarkę, zaświecił w dół i zobaczył gładkie podłoże. Po przejściu paru metrów oświetlił strop. Jaskinia była ogromna, sklepienie wznosiło się na wysokości dobrych dziesięciu metrów.

- Mogłaby skryć się tu cała armia - powiedziała Jane z nutą zdumienia. - Nie widać końca.

- Zobaczyłem już to, co chciałem - oznajmił Tweed. - Ruszamy do chateau...

Wysokie do kolan buty, podobne do tych noszonych przez innych, chroniły go przed zimnem i wilgocią. Gdy zbliżyli się do kamiennego budynku, zauważył, że Butler, który teraz szedł na czele, przyśpieszył, pochylając się lekko do przodu. Wygląda jak myśliwy, pomyślał Tweed - ale przypuszczam, że jesteśmy na polowaniu. Miał zamiar przykazać, żeby po dojściu do zamku wszyscy trzymali się blisko ścian, ale zrobili to bez rozkazu.

Wyraźnie widział światło sączące się między skrzydłami okiennic. Parapety okien na parterze wystawały wysoko nad ich głowami.

- Cicho jak w grobie - szepnęła Jane.

- Wielkie dzięki, obejdzie się bez takich porównań - mruknęła Paula.

- Popatrzcie w górę - powiedział Tweed. - Ten zamek został zaprojektowany przez szalonego architekta.

Podnieśli głowy, zrozumieli, o co mu chodzi. W regularnych odstępach, wysoko w górze, widniały gargulce w kształcie drapieżnych orłów, gotowych rzucić się na ofiarę. Pokrywała je warstwa lodu.

- Z pewnością ten sam facet projektował zamek króla Ludwika Bawarskiego - powiedziała Jane.

- Patrzcie pod nogi - ostrzegł Tweed. - Starajcie się nie robić hałasu.

Idąc pod samą ścianą, pozostawali niewidoczni dla mieszkańców zamku, ale ziemia pokryta była zmarzniętym śniegiem, który chrzęścił im pod nogami. Doszli do narożnika. Tweed przyłożył palec do ust, potem wyciągnął rękę w górę. Paula, dotychczas skupiona na ostrożnym stawianiu stóp, zdała sobie sprawę, że znajdują się dokładnie pod wystającą z muru wieżyczką. Skrzywiła się i odsunęła od ściany w miękki śnieg. Tweed i Jane podążyli za nią.

Gdy okrążyli narożnik, często popatrując w górę, zobaczyli po drugiej stronie Butlera, Newmana i Marlera. Butler skinął, żeby do niego dołączyli. Patrząc przed siebie zamiast pod nogi, Paula wstrzymała oddech.

Poniżej zamku roztaczał się hipnotyzujący widok. U stóp długiego stromego zbocza biegła droga prowadząca do Le Brassus, a zaraz za nią, ginąc z zasięgu wzroku, rozpościerało się jezioro. Przypominało ogromne zwierciadło, spękane na skrajach, gdzie skuwał je lód. W blasku księżyca woda była absolutnie nieruchoma. Szkoda, że nie mam aparatu, przemknęło jej przez głowę. Szybko odpędziła tę myśl, przypominając sobie, gdzie się znajdują i co może ich spotkać w najbliższym czasie.

Wyjrzeli zza narożnika i zobaczyli imponujące schody prowadzące do głównego wejścia. Butler stał na ich szczycie, patrząc na wielkie, nabijane żelaznymi ćwiekami wierzeje. Tweed podszedł do niego i wyjął z kieszeni pęk kluczy, które dał mu Butler. Wybrał największy, staromodny. Butler wyciągnął rękę, powstrzymując go.

- I tak bym zaczekał, dopóki ich nie sprawdzisz - powiedział Tweed.

- I słusznie.

- Materiały wybuchowe?

- Nie sądzę, ale jest system alarmowy. Potrzebuję odrobinę pomocy, żeby go zneutralizować. - Bob - zwrócił się do Newmana - jesteś wyższy ode mnie. Najpierw przyjrzyj się, co robię.

Trzymał w dłoni wielką tubkę przypominającą pojemnik od pasty do zębów. Popatrzył w górę, powoli obracając głowę, omiatając wzrokiem skraje potężnych drzwi.

- Szary przewód, prawie barwy kamienia, biegnie wzdłuż boków drzwi i u góry - szepnęła Jane.

- Boże, ty to masz oczy - powiedział Butler. - Muszę zdublować obwód elektryczny.

Przysunął tubkę do jednego z dolnych zawiasów, drugą ręką wskazał złącze w przewodzie. Ścisnął tubę, ostrożnie, bez dotykania nakładając brązową pastę na spojenie. Podobnie postąpił przy środkowym zawiasie, potem zajął się złączką przy dużym metalowym zamku. Zakręcił tubkę i przekazał ją Newmanowi.

- Mam zrobić to samo z górnym zawiasem i złączem na środku przewodu biegnącego wzdłuż górnej futryny - domyślił się Newman.

- Trafiłeś w dziesiątkę, brachu. Tylko uważaj, żeby tuba nie dotknęła przewodu. Niech wszyscy zaczną się modlić - zażartował z cieniem uśmiechu.

- Widziałem, jak to robiłeś, nie pamiętasz? - warknął Newman.

- Tylko bez zbytniej pewności siebie - odparł Butler.

Wszyscy zamilkli, gdy Newman neutralizował pozostałe obwody. Oddał tubkę Butlerowi.

- Jakieś zażalenia, Harry?

- Całkiem nieźle, jak na nowicjusza.

- Teraz mogę wsunąć klucz? - zapytał Tweed.

- Podczas gdy my będziemy się modlić - powiedział Butler z lekkim uśmiechem.

- Zanim otworzę drzwi, chcę jasno dać do zrozumienia - zaczął Tweed - że ja wchodzę pierwszy, a wy zostajecie na zewnątrz, po obu stronach wejścia.

Gdyby za drzwiami czekał ktoś z pistoletem, ty oberwiesz pierwszy, pomyślała ponuro Paula. Wspaniale być dowódcą.

Tweed ostrożnie wsunął wielki klucz do zamka. Newman przypomniał sobie, jak kiedyś obserwował sapera badającego podejrzany przedmiot. Miał nadzieję, że porównanie nie jest do końca adekwatne.

Z podobną ostrożnością Tweed przekręcił klucz. Czuł, jak zapadki trafiają we właściwe miejsca. Zamek otworzył się z cichym szczękiem, który w uszach Pauli zabrzmiał niczym eksplozja. Tweed złapał klamkę w kształcie pierścienia i przekręcił ją powoli. Znieruchomiał. Potem, delikatnie, bez pośpiechu, zaczął odpychać od siebie ciężkie skrzydło drzwi. Spodziewał się, że w każdej chwili może rozlec się jakiś dźwięk. Wszyscy z napięciem czekali na rozrywający ciszę nocy szczęk starożytnych wierzei. Drzwi otwierały się powoli, cały czas pod jego kontrolą.

Tweed uświadomił sobie, że zawiasy zostały porządnie naoliwione. Pchnął mocniej i światło padło na jego twarz. Chateau stało przed nimi otworem.

- Zmywam się - szepnął Butler.

- Dokąd?! - warknęła Paula.

- Sprawdzić otoczenie tego upiornego domu.

44.

- Tak jak Chateau de Lair - powiedziała Paula ściszonym głosem. - Ale nie do końca.

Rozległy pusty hol, w którym stali, był dużo większy i brakowało w nim drewnianych podłóg. Oświetlony przez kinkiety, wyłożony był wielkimi kamiennymi płytami. Przypomina więzienie, pomyślał Tweed. Złamali jego ostatni rozkaz. W chwili, gdy drzwi stanęły otworem, Newman i Nield, jak umówieni, wyskoczyli przed Tweeda i z pistoletami w dłoniach zajęli pozycje pod ścianami po obu stronach drzwi. Jane i Paula, także uzbrojone, również wyprzedziły Tweeda.

- Goslar znów posprzątał - zauważyła Paula. - Jest gotów do wyjazdu.

- O ile już nie wyjechał - zaznaczył Tweed.

Marler wszedł do holu z karabinem gotowym do strzału. Jednym spojrzeniem ogarnął sytuację. Drzwi do wszystkich pokojów były szeroko otwarte, wszędzie paliły się światła. Skoczył na drugą stronę holu; w butach na gumowych podeszwach bezszelestnie poruszał się po kamiennych płytach. Zlustrował wszystkie pomieszczenia, przechodząc szybko od jednych drzwi do drugich, a potem wrócił do Tweeda.

- Pusto. Nie ma nikogo. Cały parter został dokładnie wyczyszczony.

Tweed, z Waltherem w dłoni, ruszył szybko w stronę kąta, którego nie penetrowało światło. Popatrzył w górę spiralnych schodów, skromnych w porównaniu z imponującą klatką schodową w Chateau de LAir. Ruszył po stopniach, w prawej ręce trzymając Walthera, a lewą przesuwając po kamiennej poręczy. Inni podążyli za nim, podenerwowani, ponieważ nie widzieli, co kryje się za kolejnym zakrętem, i ponieważ Tweed szedł pierwszy.

Na piętrze był wąski, zakrzywiony w łuk podest. Zobaczyli otwarte drzwi do pokojów i zapalone w nich światła. Tweed przystanął i nasłuchiwał. Po chwili ruszył dalej. Paula próbowała go wyprzedzić, ale jego ciało skutecznie tarasowało wąskie schody. Na drugim piętrze historia powtórzyła się. Kolejne otwarte drzwi, więcej świateł zapalonych w pustych pokojach. Tweed przystanął i słuchał. Nie zawracał sobie głowy sprawdzaniem pomieszczeń. Robił to Nield, aby zapobiec ewentualnemu atakowi od tyłu.

Tweed pierwszy uświadomił sobie, że wspinają się do narożnej wieżyczki. Zatrzymał się na trzeciej kondygnacji. Paula pociągnęła go delikatnie za podszyty futrem płaszcz. Nie zwrócił na nią uwagi. Szarpnęła go drugi raz i wyszeptała:

- Dokąd idziemy? Tylko Nield sprawdza pokoje.

- Nic w nich nie znajdziemy. Wspinamy się do wieżyczki. Cicho!

- Ktoś tu był. Jest ciepło. Musi działać ogrzewanie.

Znieruchomiał na czwartym poziomie. Po chwili ruchem ręki wezwał Newmana i przysunął usta do jego ucha.

- Zostań tutaj. To rozkaz. Masz pilnować, żeby nikt nie wszedł po tych schodach, dopóki nie dotrę na następny poziom. Powtarzam, to rozkaz.

Mimo ciepła, Paulę ogarnął chłód. Ponury ton Tweeda podsycał jej wrażenie, że zbliżają się do punktu kulminacyjnego dotychczasowych wojaży. Zobaczyli troje otwartych drzwi - mniej, niż na dolnych poziomach. Tweed wszedł do pierwszego pokoju. Paula, depcząca mu po piętach, zdusiła sapnięcie zdumienia.

Ten pokój, duży i przestronny, był komfortowo umeblowany. Na podłodze leżała wykładzina, na niej rozrzucone były kanapy i fotele. Pod ścianą stało duże antyczne biurko, wszystkie szuflady były wysunięte i puste.

Przed biurkiem stał drogi obrotowy fotel ze skórzaną tapicerką. Ściany przyozdabiały obrazy w pozłacanych ramach - tylko że zostały same ramy. Jej uwagę przykuł przede wszystkim ogromny piec, stojący na środku pokoju i mający co najmniej dwa metry średnicy. Okrągła konstrukcja pięła się w górę i niknęła w otworze w suficie. Ten szalony architekt był niegłupi, pomyślała. Przedłużenie musiało być w pokoju na górze. Architekt zaprojektował niewiarygodnie wysoki piec, który ogrzewał pokoje na różnych kondygnacjach. Nawet z takiej odległości czuła ciepło - wewnątrz musiała panować bardzo wysoka temperatura. W pokoju stał włączony, ściszony telewizor. Paula zmarszczyła nos. Poczuła zapach benzyny. Potem zobaczyła rząd kanistrów ustawionych za kanapą, z dala od pieca.

Tweed wyszedł. Znalazła go w następnym pokoju, umeblowanym jak sypialnia. Wielkie łoże stało pod ścianą. Na podłodze walały się zmięte prześcieradła i kołdry. Łóżko było puste. Tweed otworzył szuflady małej szafki nocnej. Z jednej wyjął oprawiony w skórę niewielki notes. Przekartkował go powoli. Na każdej stronie widniały nagłówki - ETAP PIERWSZY, ETAP DRUGI i tak dalej. Poniżej były grupy wzorów wypisane eleganckim, nieco pochyłym pismem. Podał notes Pauli.

- Rozumiesz coś z tego?

Przewertowała go i oddała.

- Ani w ząb.

- Pismo Goslara.

- Widziałeś benzynę?

- Tak. Więc Goslar nadal tu jest. Na górze.

Na stoliku do kawy Paula zauważyła niewielki przedmiot w kształcie pocisku. Wyglądał jak szminka. Tweed wyszedł do trzeciego pokoju, więc poszła za nim. Newman nadal stał na straży u stóp kolejnego ciągu schodów.

Podnosił rękę, blokując drogę Jane, Nieldowi i Marlerowi. Paula weszła do trzeciego pokoju. Stała w nim masywna marmurowa wanna ze złotymi kurkami. Kąt zajmowała kabina prysznica, a za szklanymi drzwiami znajdowała się ubikacja. Paula wybiegła na podest, żeby dołączyć do Tweeda.

On już był na schodach, powoli pokonując kolejne stopnie w drodze na piąty poziom. Z Waltherem w prawej dłoni, lewą przesuwał po kamiennej poręczy, żeby nie stracić równowagi w czasie wspinaczki. Newman usunął się na bok, żeby ją przepuścić. Jane ruszyła za nią, a z tyłu pozostali. Tweed zatrzymał się przed ciężkimi drzwiami.

Wzmocnione ćwiekami drzwi miały dużą okrągłą gałkę. Tweed uchwycił ją ostrożnie, przekręcił milimetr po milimetrze. Miał nadzieję, że zawiasy są równie dobrze naoliwione, jak w drzwiach wejściowych. Paula wychyliła się przez poręcz i niemal dostała zawrotu głowy. Zobaczyła schody, wijące się do samego dołu, i posadzkę holu na parterze. Wyprostowała się pośpiesznie. Tweed poczuł, że gałka stawia opór. Pchnął delikatnie. Otworzył drzwi i wszedł do pokoju w wieżyczce. Inni wsunęli się zaraz za nim.

Zobaczyli odwróconą plecami postać w bieli, która odwróciła się szybko. Tweed ujrzał jej twarz.

45.

Tweed zobaczył twarz Alana "Hazardzisty" Burgoynea. Jego mina różniła się od wszystkich tych, jakie Tweed widywał u niego poprzednio. Powieki były na wpół opuszczone, oczy twarde jak kule. W prawej ręce trzymał rewolwer Magnum wymierzony w Paulę i Jane. Jego głos, kiedy się odezwał, był miękki, złowieszczy, ze śladem obcego akcentu. Usta też były inne - skrzywione, złe, brutalne. Tweed wspomniał oglądany kiedyś w telewizji stary film: Doktor Jekyll i Mister Hyde. Przemiana, jaka zaszła w Burgoynie, była równie przerażająca.

- Nie ruszać się. Macie dwie sekundy na rzucenie broni. Jeśli nie, zastrzelę kobiety, a potem wyślę resztę do diabła. Stawanie w takim stadzie to głupota.

Tweed natychmiast upuścił swojego Walthera. Usłyszał, jak inne pistolety upadły na kamienną podłogę. Na końcu zagrzechotał karabin Marlera. Postąpił dwa niepewne kroki w głąb pokoju.

- Stój - rozkazał Burgoyne tym samym tonem, cichym, jakże różnym od brytyjskiego stylu wojskowego, jakim wcześniej się posługiwał. - Jeśli ktoś spróbuje jakichś sztuczek, rozwalę kobiety.

- Widzę, że niedługo będziesz gotów do wyjazdu na lotnisko - stwierdził Tweed.

Patrzył na stół stojący w pewnej odległości za plecami Burgoynea, oddalony o około dwa metry od wysokiego do pasa pieca. Na stole stała skrzynka nieco podobna do tych, w jakich mleczarze przewożą butelki z mlekiem. Wnętrze skrzynki podzielone było na przegródki. Każdą z trzech przegródek zajmował zakręcony pojemnik. Obok skrzynki stał nieco większy kontener. Tweed założył, że miał stanowić zewnętrzne zabezpieczenie skrzynki w czasie transportu.

- Na lotnisko? - powtórzył Burgoyne.

- Gdzie czeka, gotów do natychmiastowego startu, odrzutowiec dalekiego zasięgu Gulfstream. Do stolicy fundamentalistycznego państwa Alego jest daleka droga.

- Zawsze uważałem cię za swojego najniebezpieczniejszego przeciwnika, Tweed.

- I dlatego tak przemyślnie wkręciłeś się do mojego zespołu, przybierając rolę brytyjskiego oficera. Zastanawiałem się nad tobą od samego początku, ale nie mogłem być pewien.

- Cały ty! - Parsknął Burgoyne. - Ręce na głowę. Macie dwie sekundy.

Tweed splótł ręce na czubku głowy. Pozostali poszli za jego przykładem. Paula wpatrywała się w oczy Burgoynea. Przestraszona, ale zafascynowana zarazem, wyczuwała wewnętrzną siłę emanującą z tego złego człowieka. Zdumiewała się nad jego zdolnością do drobiazgowego. Planowania, do przewidywania wszelkich możliwych ewentualności. Jak to się stało, że nigdy go nie podejrzewałam? - pytała się w duchu.

Burgoynea zaintrygowała uwaga Tweeda.

- Powiedziałeś, że zastanawiałeś się nade mną od początku. Dlaczego?

- Toujours laudacite - powiedział Tweed - twoja ulubiona maksyma. Kiedy zacytowałem ją w La Defense, ty po chwili milczenia trafnie przypisałeś ją Napoleonowi. Potem ten incydent w biurowcu - kiedy ostrzegłeś nas o przewodzie wokół drzwi. Powiedziałeś o nim na sekundę przed Butlerem. Ale ja nie widziałem przewodu, choć stałem obok ciebie. Butler ma wyjątkowo dobry wzrok. Ty po prostu wiedziałeś, że przewód musi tam być. Ostrzegłeś nas w ramach strategii zdobywania naszego zaufania - żebyśmy zaufali ci bez zastrzeżeń.

- A zatem, Tweed; mógłbyś wymienić listę popełnionych przeze mnie tak zwanych błędów?

Paula dyskretnie rozglądała się po laboratorium. Prześledziła wzrokiem plątaninę szklanych rurek i kolb pod sufitem. Domyślała się, że za ich pomocą Burgoyne wyprodukował śmiercionośny płyn, teraz przechowywany w tych trzech pojemnikach. Poznała, że ma rację, kiedy zobaczyła, że cały system kończy się pionową rurką zamkniętą szklanym kurkiem, zwisającą nie wyżej niż trzydzieści centymetrów nad stołem, na którym stały zapakowane pojemniki. I nagle zdała sobie sprawę, że Tweed wciąga Burgoynea w rozmowę, grając na zwłokę. Dlaczego? Omiotła wzrokiem koliste kamienne ściany i nagle coś przykuło jej uwagę.

Szybko odwróciła oczy, żeby nie wzbudzić podejrzeń Burgoynea. Zobaczyła następne ciężkie drzwi wpuszczone w ścianę prawie za plecami Burgoynea, ale to nie ich widok nią wstrząsnął. Najważniejsza była klamka, która przekręcała się powoli, naciskana od zewnątrz. Dokąd prowadziło to wyjście?

Wtedy sobie przypomniała. Gdy okrążali zamek, była tak spięta, że co prawda zwróciła na coś uwagę, lecz natychmiast o tym zapomniała. Chodziło o metalowe stopnie schodów ewakuacyjnych, biegnących po ścianie w kierunku wieżyczki.

- Tak, były też inne incydenty, które nasiliły moje podejrzenia - mówił Tweed, patrząc w oczy Burgoynea. Paula zrozumiała, że on również zobaczył przekręcającą się klamkę. - Pojechałeś przed nami, mówiąc, że będziesz ostrzegać nas przed zasadzkami. Otrzymaliśmy twoje ostrzeżenie niemal po czasie - w chwili, kiedy banda Arabów już wyłaniała się z mgły. Niewątpliwie miałeś nadzieję, że będzie już za późno. Ale jesteś wybitnym strategiem, dlatego przygotowałeś sobie wymówkę na wypadek, gdybyśmy przeżyli. Były też inne błędy.

Paula wbiła paznokcie w rękę, żeby zmniejszyć narastające w niej napięcie. Zaryzykowała następne spojrzenie na drzwi, zobaczyła, że otwierają się niezmiernie powoli. Żeby tylko nie zaskrzypiały! - modliła się w duchu.

- Kolejny podejrzany ruch miał miejsce - mówił Tweed - kiedy w Talloires nakłoniłeś członków mojego zespołu do ukrycia się w kępie świerków. Zrobiłeś to, żeby chronić własną skórę. Wiedziałeś, że chata, do której zbliża się Arbuthnot, wyleci w powietrze i rozpadnie się na tysiące kawałków. To znów skłoniło mnie do zastanowienia. A potem było coś innego.

- Byłeś niebezpieczny, kiedy zmierzyliśmy się w czasach zimnej wojny. Z pewnością nie straciłeś swoich ostrych zębów. Szkoda, że nie przeżyjesz dzisiejszej nocy. Mówiłeś, że coś jeszcze wzbudziło twoje podejrzenia. Co takiego? Uczę się od ciebie, Tweed. Myślę, że pod pewnymi względami powinieneś wygrać, ale...

Burgoyne nie dokończył zdania. Drzwi były otwarte prawie do połowy. Butler przesunął się przez szeroką szczelinę i błyskawicznie ocenił sytuację. Później doszedł do wniosku, że oparł się na wspomnieniu z Annecy, kiedy ścigał przez most Żółtego Człowieka. Dokładnie widział, jak morderca staranował Petea Nielda.

Burgoyne dostrzegł ruch kątem oka. Odwracał się, gotów do oddania strzału, kiedy Butler przypuścił szarżę. Skulony, pędził jak wystrzelony z armaty pocisk. Jego głowa z ogromną siłą uderzyła Burgoynea w piersi.

Burgoyne stracił równowagę, rzucił Magnum, zatoczył się do tyłu i przewinął przez krawędź komina. Zatrzepotał rękami, gdy dolna część ciała znikała w otworze. Desperacko zacisnął silne dłonie na skraju i zawisł bezradnie. Z komina wystawała tylko głowa i ręce.

- Pomocy!

Tweed ruszył szybko do stołu, podniósł teczkę z zielonej skóry. Zajrzał do środka, zobaczył arkusze pokryte wzorami. Pomachał nimi, patrząc w przerażoną twarz Burgoynea.

- Zanim zastanowię się nad ratunkiem, zadam ci parę pytań. Albo odpowiesz na nie szczerze - będę wiedział, czy mówisz prawdę - albo polecisz w dół. W te piekielne płomienie.

- Trzysta miliardów funtów! Tak, miliardów. Tyle Ali płaci za broń. Możemy się podzielić...

- Bądź uprzejmy i zamknij się.

Paula zauważyła, że ręce Burgoynea zaczynają pokrywać się pęcherzami. Brzeg komina musiał być bardzo gorący. Jak długo się utrzyma?

- Ta zielona teczka - zaczął Tweed - zawiera wzory. Co oznaczają?

- Pokazują, jak sporządzić broń. Możemy się podzielić...

- Gdzie są fotokopie?

- Nie ma żadnych fotokopii - wycharczał Burgoyne. - Tylko to...

- Co z tym żółwiem? Potrzebowałeś go do produkcji tego płynu?

- Tak. Kluczowy składnik. Podałem mu środek usypiający, żeby go zabić. Strzykawką wyciągnąłem potrzebną substancję. Galapagos...

- Wiem, skąd pochodzi. Ukradłeś co najmniej dwa. Co z innymi?

- Z pierwszym się nie udało, wrzuciłem go do pieca. Były tylko dwa.

Paula dopiero teraz zrozumiała, o czym mówi Tweed. W wielkim plastikowym pojemniku na niskim stole spoczywały szczątki żółwia, który musiał mieć co najmniej sto trzydzieści centymetrów długości. Część skorupy została odpiłowana, żeby odsłonić wnętrzności.

- Gdzie inne pojemniki z trucizną?

- Są tylko trzy. W plastikowej skrzynce. Zabiją siedemdziesiąt pięć milionów. Ali płaci trzysta...

- Miliardów funtów - warknął Tweed. - Już to przerabialiśmy. Czego jeszcze trzeba do produkcji broni?

Paula przysunęła usta do ucha Tweeda i naglącym tonem wyszeptała:

- On już długo nie wytrzyma.

- Wiesz już wszystko - zaczął błagalnie Burgoyne. - Podzielimy się. Nogi mi się palą! Wyciągnijcie mnie! Proszę! Szybko! Szy...

Nigdy nie dokończył ostatniego słowa. Poparzone ręce zsunęły się z krawędzi komina. Burgoyne zniknął w czeluści. Usłyszeli przeraźliwy krzyk. Wrzask urwał się nagle. Tweed zajrzał do komina, zobaczył tylko piekło płomieni, które sięgnęły ku niemu niczym czerwone ręce. Wyprostował się.

- Koniec. Przypuszczam, że nic z niego nie zostanie. Są na tym świecie ludzie, których należy eliminować. Co to za hałas?

Podbiegł do okna, otworzył je i wychylił się. Cofnął się i z uśmiechem pokręcił głową.

- Nic nie słyszę. Pewnie zwodzi mnie wyobraźnia. Albo, co bardziej prawdopodobne, to tylko ogień buzujący tam na dole. Słuchajcie, praca czeka. Ta szatańska broń nie może wpaść w niczyje chciwe łapska, nie może znaleźć się w żadnym kraju na świecie - łącznie z Wielką Brytanią. Co więc zrobimy? Zniszczymy ją.

46.

- Zostawiłeś szeroko otwarte okno - poskarżyła się Paula.

- Specjalnie - odparł Tweed. - Świeże powietrze wychłodzi to miejsce. Gorąco tu jak w piekle. - Popatrzył na nią, na Jane, potem na pozostałych członków zespołu. - Na waszym miejscu zdjąłbym kurtki. Założycie je, gdy będziemy wychodzić.

Zabrał się do pracy. Podniósł zieloną teczkę i bez wahania wrzucił ją do pieca. W jej ślady posłał notes, który wyciągnął z kieszeni. Paula pomyślała coś zabawnego i roześmiała się cicho.

- Harrington chyba by oszalał, gdyby zobaczył, co robisz.

- Harrington może kazać się wypchać. Z przyjemnością pokażę mu drogę do preparatora. Teraz ten martwy żółw. Przydałaby mi się pomoc, żeby wrzucić pojemnik wraz z zawartością do ognia.

Pochylał się nad niskim stołem, kiedy Newman łagodnie odepchnął go do tyłu. Przypuszczał, że już sam żółw jest bardzo ciężki. Razem z Nieldem złapali pojemnik z obu końców i podnieśli go nie bez trudu. Ważył chyba tonę. Dźwignęli go na krawędź komina, potem pchnęli mocno. Pojemnik i jego zawartość zniknęły w czeluści. Tweed wydał następne rozkazy.

- Marler, stań na straży przy schodach, którymi przyszliśmy. Przycupnij na podeście, żeby mieć widok z góry na tą spiralną przepaść. Harry, ty weź drzwi na schody pożarowe. Jestem pewien, że Burgoyne był sam, ale lepiej zachować ostrożność.

Podszedł do skrzynki zawierającej pojemniki z zabójczym płynem. Zdjął z półki parę chirurgicznych rękawiczek, stwierdził, że są za duże, ale i tak je założył. Popatrzył na wszystkich zgromadzonych w wieżyczce i skierował spojrzenie z powrotem na pojemniki. Wzruszył ramionami, co robił nieczęsto i tylko wówczas, gdy znajdował się w skrajnie niebezpiecznej sytuacji. Odwrócił się, kolejno patrząc w oczy członkom zespołu.

- Wyjdziecie na podest i zamkniecie drzwi. Powinno się udać, ale nie jestem do końca przekonany.

- Co powinno się udać? - zapytała Paula.

- Mam zamiar wrzucić te pojemniki, jeden po drugim, do komina. Myślę, że wysoka temperatura zniszczy zawartość, że broń uaktywnia się tylko w kontakcie z wodą. Jak w Appledore, które teraz wydaje się odległe o miliony kilometrów. Ale nie jestem pewien, czy chcę, żebyście tu przebywali.

- Nie ma mowy, nie ruszymy się stąd - powiedziała Jane.

- Możesz sobie wydawać rozkazy, aż zsiniejesz, ale i tak zostaniemy - warknęła Paula.

- Będę ci sekundować - oznajmił Newman.

- Ja też! - zawołał Nield.

Patrzyli na niego twardo. Widząc ich zdeterminowane twarze zrozumiał, że został przegłosowany, że nic nie zmieni ich decyzji. Marler, który słyszał go przez otwarte drzwi, przyszedł ze swoim karabinem.

- Tylko nie wstrzymujcie oddechu - powiedział Tweed. - Choć, po namyśle, może właśnie to należałoby zrobić.

Poprawił rękawiczki, pogimnastykował palce. Jeszcze raz spojrzał na swoich ludzi. Odpowiedziały mu zdecydowane spojrzenia i niewzruszone miny. Po raz pierwszy w życiu mam do czynienia z buntem, pomyślał.

Ostrożnie wsunął ręce do skrzynki, trzymając je z dala od zakrętki pierwszego pojemnika. Przechylił go lekko i wepchnął dłoń pod spód, zyskując lepszy uchwyt. Powoli wyjął butlę i zaniósł ją do komina. Przypadkiem zerknął na Paulę. Była uśmiechnięta i krzyżowała palce. Też zdobył się na uśmiech. Potem wysunął pojemnik jak najdalej ku środkowi otworu i puścił.

Dobiegł go krótki syk. Nie tracąc czasu, pozbył się dwóch pozostałych butli. Nikomu nic się nie stało, ale usłyszał ciche westchnienie ulgi. Ostrożnie zdjął rękawiczki i wrzucił je w płomienie. Wtedy usłyszał wpadający przez otwarte okno głuchy, daleki pomruk. Tym razem nie była to sztuczka wyobraźni. Zareagował błyskawicznie.

- Schodzi lawina. Uciekać z tego koszmarnego zamku! Najszybciej będzie schodami przeciwpożarowymi...

- Nie! - sprzeciwił się Butler. - Metalowe stopnie są oblodzone. Sam miałem cholerne problemy, żeby z nich nie zlecieć.

- No to po wewnętrznych schodach! - rozkazał Tweed. - Szybko, ale nie biegiem. Nie chcę, żeby ktoś połamał sobie nogi.

Zaczekał, aż wyjdą, siłą wypychając Butlera, który chciał iść za nim. Wyszedł ostatni. Złamał wydane przez siebie polecenie, w holu wyprzedził wszystkich innych i pierwszy wypadł za drzwi. Skręcił w kierunku wieżyczki, ruchami rąk wzywając pozostałych, Przechodząc pod wieżyczką nie mógł się powstrzymać i zerknął w górę. Dolna część awaryjnych schodów, przypominająca rozwiązania znane z Ameryki, została opuszczona. Bóg wie, jak Butler zdołał ściągnąć ją na ziemię. Zatrzymał się na tyłach zamku, czekając na resztę ekipy. I patrząc na przerażające zjawisko.

Około dwustu metrów na wschód od chateau schodziła lawina, spływająca po zboczu jak wielka fala. Nie sądził, że widzi ją w całej okazałości.

- Do jaskini pod występem! - zawołał.

Ruszył przez grząski śnieg. W pewnej chwili poczuł, że czyjeś ręce łapią go pod ramiona. Były to Jane i Paula.

- Uważajcie na siebie - warknął. - Być może została nam tylko minuta.

Wyszarpnął się i ze zdumieniem stwierdził, że brnie pod górę w zaskakująco szybkim tempie. Kosztem tytanicznego wysiłku dotrzymywał kroku kobietom. Miał wrażenie, że wapienny występ majaczy całe kilometry przed nimi. Marler, Butler i Nield rozproszyli się po bokach trójki wspinaczy. Tweed był pewien, że poruszają się dużo wolniej, niż mogą - na wypadek, gdyby ktoś potrzebował ich pomocy. Oparł się pokusie sprawdzenia, jak nisko zsunęło się czoło śnieżnej fali, nie chciał sprawdzać, jak przedstawia się sytuacja w górach powyżej skalnego nawisu. Skoncentrował się na wspinaczce.

Jeden... dwa... trzy kroki. I znów liczył od początku.

- Jesteśmy prawie na miejscu! - krzyknęła Jane.

- Już?

Tweed poderwał głowę, zobaczył oddaloną o parę metrów wapienną przewieszkę. Potem wszyscy znaleźli się pod występem, w ogromnej grocie. Tweed, niemal bez tchu, osunął się na kamienie jakieś dziesięć metrów od wylotu jaskini. Jane i Paula ciężko opadły po jego obu stronach. Newman przysiadł w pobliżu, a Marler, Butler i Nield weszli dalej w głąb jaskini.

Wszyscy czekali i patrzyli. Pierwszym znakiem świadczącym, że schodzi lawina, mieszanina niezliczonych ton śniegu i skał, był wielki głaz, który z hukiem odbił się od nawisu, a potem z niewiarygodną prędkością potoczył się po zboczu. Niagara śniegu przewaliła się przez skraj występu, na chwilę zasłaniając widok.

Marler podniósł do oczu lornetkę noktowizyjną.

- Zasypie zamek - zawołał.

Gęsta zasłona śniegu przerzedziła się, ale zastąpił ją grad głazów staczających się w przerażającym tempie. Tweed w zdumieniu obserwował, jak czoło śnieżnej fali i armia potężnych głazów uderzają w zamek. Zobaczył, że wieżyczka przekrzywiła się, pękła, rozpadła na kawałki zmiecione na dolną część zbocza. Tumany śniegu na krótki czas zasłoniły budowlę. Kiedy opadły, po chateau nie zostało śladu.

Zamek został dosłownie oddarty od fundamentów, rozbity na kawałki i zniesiony ze stoku. Wapienny występ nad jaskinią zadygotał pod nowymi głazami i Tweed nerwowo popatrzył na strop. Wytrzyma? Druga, jeszcze większa fala śniegu przemieszanego ze skalnymi okruchami przetoczyła się z ogłuszającym hukiem, ale występ pozostał nietknięty.

- Powiedziałbym, że Burgoyne zniknął na zawsze - zawołał Marler. - Widziałem wielki fragment komina porwany przez śnieg i niesiony na grzbiecie fali.

Finał był dramatyczny - nawet bardziej niż poprzedzające go wydarzenia. Fala śniegu i skał, niosąca resztki chateau, przewaliła się przez drogę i wpadła na lód skuwający brzegi jeziora. Tweed gotów byłby przysiąc, że widział połowę wieżyczki ginącą w toni. Powierzchnia jeziora wzburzyła się.

Potem zapadła cisza, szokująca swoją nagłością. Góra na powrót zastygła w bezruchu.

Epilog

- Po wszystkim - powiedziała Paula, opadając na fotel za swoim biurkiem w biurze Tweeda w Park Crescent.

- Nie, to jeszcze nie koniec - zaznaczył Tweed zza swojego biurka.

Po wyjściu z jaskini pod wapiennym nawisem pobrnęli w górę, zastanawiając się, czy ich samochody nadal istnieją. Była to ciężka wspinaczka po śniegu, który znowu zamarzał, po śniegu przemieszanym z kamieniami. Na szczycie zobaczyli, że droga jest w nienaruszonym stanie, a samochody stoją w zatoczce. Nie dawała im spokoju myśl, czy Beckowi nic się nie stało.

Odetchnęli, gdy zobaczyli go przy samochodzie u wjazdu na górską drogę. Tweed pojechał z nim do Le Brassus i po drodze opowiedział, co ich spotkało.

- A więc Goslar - albo Burgoyne - to przeszłość.

- Tak, nie żyje. A jego broń została bezpowrotnie zniszczona. Howardowi, a później premierowi powiem, że Butler wpadł drzwiami ze schodów pożarowych i zastrzelił Goslara, ratując nas przed pewną śmiercią. Potem musieliśmy pędzić na złamanie karku, żeby uciec przed lawiną. Po tym, jak Goslar zdradził, że ma zamiar wysłać broń na Bliski Wschód.

- Proste, a tym samym piękne - skomentował Beck.

Zjedli wyborną kolację w hotelu "Blanc", a potem wyruszyli do Genewy. Była jeszcze noc, więc przespali się w "Richemondzie", a rankiem polecieli do Londynu.

- Jaki był ostatni błąd Burgoynea, to znaczy Goslara? - zapytała Paula. - Nie zdążyłeś mu powiedzieć.

- Największy ze wszystkich. Burgoyne odszedł z wojska. - Popatrzył na wszystkich obecnych w biurze: Marlera, Newmana, Butlera, Nielda i Jane. - Przed wyjazdem do Paryża jeszcze raz zadzwoniłem do znajomego w Ministerstwie Obrony, zapytałem go, do jakiego banku trafia emerytura Burgoynea.

Zadzwonił telefon. Monika, która słuchała w skupieniu, podniosła słuchawkę.

- Serena Cavendish jest na dole.

- Gość, na którego czekałem. Poproś Georgea, żeby przysłał ją na górę. - Tweed popatrzył na Paulę. - Nie chcemy żadnych niedomówień, prawda?

Serena, wyprostowana, elegancko ubrana w biały kostium i apaszkę od Hermesa zawiązaną pod zdecydowanym podbródkiem, uśmiechnęła się do mężczyzn, całkowicie ignorując Paulę. Przyjęła zaproszenie Tweeda i usiadła, krzyżując kształtne nogi. Paula wiedziała, że Serena jest świadoma zainteresowania, jakie wzbudza jej aparycja.

- Przepraszam - zaczął Tweed - że cię tu ściągnąłem. Wytropiłem cię w twoim studiu fotograficznym na dalekim końcu Bond Street.

- Interes idzie nieźle. Naprawdę dobrze. Niedługo będzie mnie stać na kupno willi. - Odgarnęła ręką lśniące czarne włosy. - Najlepiej dworku zaprojektowanego przez Lutyensa.

- Gratuluję, Davino.

- Dziękuję.

Poderwała dłoń do ust, opuściła ją na kolana.

- Chciałeś powiedzieć: Sereno.

- Nie, chciałem powiedzieć: Davino. Nadinspektor Roy Buchanan z Yardu ponownie otwiera sprawę wypadku, w którym zginęła twoja siostra, Davina. Ty pierwsza pojawiłaś się na miejscu wypadku - słyszałem, że było to w środku nocy. Buchanan wydał nakaz ekshumacji zwłok.

- O Boże! Nie! To byłoby świętokradztwo. Straszne. Okropne.

- W takim razie powiedz mi prawdę o tym, co się stało tej nocy, Davino.

- Mogę prosić o szklankę? - Zawahała się. - Mam przy sobie butelkę dżinu. Niekiedy jej potrzebuję - pracuję w dużym stresie.

Monika przyniosła szklaneczkę. Davina wyjęła z torebki niewielką butelkę, nalała sobie pokaźną dawkę alkoholu. Tweed czekał, gdy rozprawiała się z nim w dwóch łykach. Potem podjął:

- Muszę wiedzieć, co dokładnie się stało. Szczegółowo, proszę.

- Nie mogłam zasnąć. Postanowiłam wyjść na spacer. Liczyłam, że może spotkam...

- Nie przerywaj - poprosił cicho Tweed.

- Spotkam Serenę. Spóźniała się. To nie było niezwykłe - uwielbiała przyjęcia. Usiadłam na bramie przy drodze. Wypadła zza zakrętu jak rakieta. W tej samej chwili z przeciwnej strony nadjechała ciężarówka, również pędząca zbyt szybko. Ona wpadła w poślizg, ciężarówka staranowała ją, pojechała dalej. Byłam taka wstrząśnięta, że nie spisałam nawet numeru rejestracyjnego, a na boku nie było nazwy firmy. Serena nie żyła, zmasakrowana. Jej twarz... To było straszne.

- Co dalej? - zapytał Tweed, kreśląc esy - floresy na kartce.

- Byłam w rozpaczliwej sytuacji, chciałam zniknąć. Bałam się o swoje życie. Nagle zdałam sobie sprawę, że mogę się z nią zamienić, że mogę stać się Sereną. Zagryzłam zęby, wyjęłam rzeczy z jej torebki - paszport, prawo jazdy, inne dokumenty. Na ich miejsce włożyłam swoje. - Potrząsnęła głową. - Ona nie żyła, więc pomyślałam, co za różnica?

Zimnokrwista damulka, pomyślała Paula.

- Oczywiście, byłaś przerażona - wtrącił uprzejmie Tweed - ponieważ w pewien sposób pomogłaś doktorowi Goslarowi. Mam rację, Davino?

- Bystry jesteś. To zawsze mnie niepokoiło. Tak. Ponieważ byłam znana jako wybitny biochemik, Goslar zwrócił się do mnie z pewnymi problemami.

Zależało mu na szybkim uzyskaniu odpowiedzi. Zadzwonił do mnie i swoim zgrzytliwym głosem powiedział, czego potrzebuje, obiecał duże pieniądze. Było to jakiś czas przed śmiercią Sereny. Opracowałam mu rozwiązanie, w określonym przez niego czasie zostawiłam je w kopercie w budce telefonicznej na Mayfair. Dwa dni później, po zmroku, potężnie zbudowany mężczyzna dostarczył pieniądze - wsunął kopertę do mojej skrzynki na listy.

- A więc pomogłaś Goslarowi zbudować broń - rzekł od niechcenia Tweed.

- To nieprawda! - zaprotestowała porywczo Davina. - Problem, jaki przede mną postawił, stanowił jeden procent całego projektu. Nie miałam pojęcia, o co chodzi. Przysięgam.

- Trudno uwierzyć na słowo kobiecie, która podszyła się pod martwą siostrę. Ile ci zapłacił? Mogą przystąpić do ekshumacji w ciągu dwóch dni, o ile ich nie powstrzymam.

- Dziesięć tysięcy funtów...

- W takim razie spodziewam się, że jutro o dziesiątej rano przyniesiesz do tego budynku dziesięć tysięcy funtów w gotówce. Teraz możesz odejść.

Odprawił ją jak służącą. Ona podniosła się, z rumieńcem na policzkach i szybko podeszła do drzwi. Zatrzymała się na progu.

- Skąd wiedziałeś, że nie jestem Sereną?

- Przez ten napis na nagrobku w Steeple Hampton. Był taki lakoniczny, brakowało zwyczajnych zwrotów, jutro rano o dziesiątej - najpóźniej.

- Co zrobisz z pieniędzmi? - zapytała Paula, kiedy Davina wyszła.

- Spalę je. Nie ma powodów, dla których miałaby czerpać zyski z tego, co zrobiła. Nie jest sympatyczną kobietą. Potrafiła być nieznośna. Niekiedy myślałem, że to ona jest Goslarem. - Uśmiechnął się. - Słuchajcie, wszyscy musicie się wyspać, więc proponuję, żebyście poszli do domów. Byłbym wdzięczny, gdyby Paula i Jane zostały jeszcze parę minut.

Został z nimi i Moniką, która zajęła się swoją pracą. Popatrzył na Jane.

- Byłem pod wrażeniem twoich zdolności. Twojej twardości, pomysłowości, zimnej krwi, z jaką reagowałaś w trudnych sytuacjach. Czy byłabyś zainteresowana wstąpieniem do mojego zespołu? Oczywiście, po dokładnym prześwietleniu.

Twarz Jane pojaśniała, rozpromieniła się. Miała kłopot ze znalezieniem słów. Potem uśmiechnęła się szeroko. Paula również uśmiechała się przyjaźnie. Wtedy przypomniała sobie, że zapomniała przekazać Tweedowi wiadomość telefoniczną od Corda Dillona - odebraną, kiedy Tweed brał prysznic w hotelu "Richemond". Cord już dokładnie sprawdził Jane w Stanach.

- Brak mi słów - powiedziała Jane. - Z przyjemnością do was dołączę. Po gruntownym prześwietleniu. - Podniosła rękę do rudych włosów, opuściła ją szybko. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby nie zawieść pokładanego we mnie zaufania. Oczywiście, jeśli Paula nie ma nic przeciwko.

- To doskonały pomysł - zapewniła ją Paula.

- Mamy za sobą złowieszczy przypływ - rzucił z zadumą Tweed.

- Masz na myśli Appledore - kiedy fala wyniosła martwego rybaka, fokę i ryby.

- Tak. Ale też dużo groźniejszy napływ muzułmańskich fundamentalistów, którzy, wyposażeni w broń Goslara, niczym potężna fala mogliby zalać Zachód.

148



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Forbes Colin Tweed 02 Terminal
Forbes Colin Tweed 23 Śmierć w banku Main Chance
Forbes Colin Tweed 02 Terminal
Forbes Colin Tweed 19 Śmiertelne ostrze
Forbes Colin Tweet 19 Śmiertelne ostrze
Forbes Colin Ekspres pod lawina
Forbes Colin Komorka
Forbes Colin Pułapka w Palermo
Forbes Colin Kamienny lampart 2
Forbes Colin Na szczytach Zervos
Forbes Colin Ekspres pod lawiną
Forbes Colin Rok złotej małpy
Forbes Colin Komórka
Forbes Colin Kamienny lampart
Colin Forbes Tweed 20 Komórka
Colin Forbes Tweed 13 Przepaść(1)
Colin Forbes Syndykat zbrodni
Colin Forbes Rok zlotej malpy

więcej podobnych podstron