Colin Forbes
Pułapka w Palermo
Przełożyli:
EWA KRASNODĘBSKA i JAN ZAKRZEWSKI
Dla Jane
1. Poniedziałek, 5 lipca 1943
„Cały plan jest idiotyczny... musisz mieć wiele szczęścia, żeby wyjść z tego cało...”
Widać już było nieprzyjacielski brzeg: zamglona sylwetka góry otoczonej nocą. Gdy hydroplan siadał na śródziemnomorskiej toni, a pływaki wzbijały strugi wodnego pyłu, w głowie Lawsona brzęczały słowa groźnego ostrzeżenia majora Jamesa Petriego. Maszyna gwałtownie wytraciła szybkość, ale płynęła dalej równolegle do brzegu odległego o jakieś osiemset metrów. Major Lawson siedzący za pilotem marynarki trzymał się mocno obramowania drzwiczek i patrzył w przemykającą pod nim czarną wodę. Kiedy samolot już stał, kołysany lekką falą, Lawson wyrzucił na wodę trzy gumowe pontony. Głośno plusnęły i zaczęły jak korki podskakiwać na fali, nadal przywiązane do hydroplanu. Księżyc wyszedł zza chmur właśnie w chwili, kiedy Lawson modlił się, by za chmurami pozostał. Księżycowy reflektor obnażył ośmiu ludzi alianckiej grupy dywersyjnej, gdy jeden po drugim pojawiali się koło Lawsona i wskakiwali do niestabilnych pontonów. Pilot wyłączył oba motory. Stanęły. Lawson czekał ze stenem przewieszonym przez ramię, wpatrzony w odległy brzeg, a jednocześnie odliczał członków swej wyprawy zeskakujących do pontonów. Znów myślał o tym, co jeszcze powiedział mu Petrie, ale wtedy, kiedy było już zbyt późno, by zmienić plan: „Dawnay nie powinien był akceptować podobnego szaleństwa! Ośmiu ludzi, z tobą dziewięciu, to zbyt wielu do tej roboty. Będą sobie wchodzić w drogę...” Opuszczając w nerwowym pośpiechu kabinę hydroplanu jeden z żołnierzy potknął się o nogi wyskakującego przed nim i od upadku ocaliła go tylko szybko podana ręka Lawsona, który pomyślał ponuro, że pełen niepokoju Petrie zrobił dobrze pozostając w Tunisie, by móc wysłuchać pierwszych meldunków od grupy dywersyjnej.
Była dziesiąta, kiedy dziewięciu żołnierzy w przebraniu sycylijskich wieśniaków odepchnęło pontony od hydroplanu i zaczęło wiosłować ku wyspie bronionej przez wojska Osi. Ta wędrówka po zalanej światłem księżyca przestrzeni szarpała nerwy. Płynęli po morzu rozkołysanym, wśród plam cieni i iluminowanych sinym światłem grzbietów fal.
Hydroplan pilotowany przez porucznika Dawida Gilbeya pozostał z tyłu, unosząc się i opadając miarowo ze swymi unieruchomionymi silnikami na wzdętym falą morzu. Plan zakładał, że Gilbey będzie czekał, aż grupa Lawsona dotrze do lądu; że nie zapuści motorów, aby nie zwrócić uwagi nieprzyjaciela, dopóki uzbrojony desant nie dopłynie do plaży.
Malutkie pontony też się podnosiły i opadały między fale. Lawson siedział w wiodącym, wiosłował mechanicznie, wpatrzony w opustoszały brzeg i nasyp kolejowy tuż za nim. Obrócił się, by rzucić okiem na hydroplan, którym na sycylijski brzeg przylecieli z Tunisu. Przynajmniej w tej sprawie Petrie nie miał racji: „Hydroplan jest zbyt hałaśliwy do takiego przedsięwzięcia”, upierał się podczas ostatecznej odprawy przed rozpoczęciem misji, kiedy już wszystkie jego zastrzeżenia zostały odrzucone przez generała Dawnaya i jego sztabowych planistów. „Hydroplan będzie musiał zbliżyć się do Sycylii, żeby wyładować całą grupę i jej łodzie. Po obu stronach Cieśniny Messyńskiej roi się od żołnierzy. Nieprzyjaciel was usłyszy”. Wygląda na to, że Petrie się mylił, może więc mylił się i w innych sprawach. Nikła nadzieja, niezbyt podniecająca Lawsona: Petrie, uczestnik dziesięciu wypraw za linie nieprzyjaciela, rzadko się w tych sprawach mylił, natomiast generał Dawnay - „Żelazny człowiek, człowiek z żelaza, ale tylko od szyi w górę”, jak to powiedział Petrie - przybył z Londynu zaledwie przed sześcioma tygodniami.
Gdy zbliżyli się do opustoszałej plaży, nadal jedynymi nocnymi dźwiękami były ciche klapsy czubków fal o boki pontonów, tłumione nerwowe chrząknięcia i szelest wioseł zanurzanych w wodę, im bliżej brzegu tym energiczniej, jakby wiosłującej dziewiątce zależało na szybszym wylądowaniu na sycylijskiej ziemi. Lawson spojrzał przez ramię za siebie - hydroplan nadal kołysał się majestatycznie, a w nim niewidoczny teraz Gilbey, wpatrzony w pokładowe instrumenty, oczekiwał chwili, kiedy będzie mógł odlecieć. W ostatnim pontonie kapral Carpenter siedział pochylony bardziej niż inni, gdyż plecy przygniatał mu nadajnik radiowy, nieporęczne, ciężkie pudło, które przypominało Lawsonowi jeszcze coś, co powiedział Petrie: „Bill, błagam cię, zostaw to radio. Jeśli będziesz w tarapatach, jeśli będziesz musiał wiać, to Carpenter dźwigający ten ciężar będzie dla ciebie kulą u nogi. W razie potrzeby będziesz przecież miał nadajnik ruchu oporu obsługiwany przez Gambariego w Messynie.” Dawnay jednak nalegał na zabranie nadajnika, tak samo jak mocno nalegał na zabranie pozostałego sprzętu i na ten lot hydroplanem. „To jest nasze normalne postępowanie na holenderskim wybrzeżu, może tutaj tego jeszcze nie wiecie...”, uzasadniał decyzję.
Właściwie nagle znaleźli się tuż przy plaży. Nie zdziwiło to Lawsona - często następuje takie zaskoczenie, gdy z pofalowanego morza wpływa się na gładką wodę zatoki. Za niespełna minutę wszyscy znajdą się już na twardym gruncie. Trzeba tylko przebiec wąskie pasemko szarego piasku i poszukać osłony na zboczu kolejowego nasypu, który było widać tuż za szosą łączącą Messynę na wschodzie z Palermo na zachodzie. Odłożywszy wiosło Lawson dał znak i pontony zmieniły szyk, jeden po lewej, drugi po prawej stronie dowódcy, aby na wypadek kontaktu ogniowego z nieprzyjacielem w czasie lądowania rozproszyć cele. Lawson wydał też rozkaz siedzącemu za nim w pontonie sierżantowi. Mówił niemalże szeptem.
- Kiedy dotkniemy plaży, pędzimy do nasypu kolejowego. Chcę tam być przed pozostałymi. Więc od razu z kopyta, Briggs! I wy dwaj także!
- Będziemy trzymali się pana, sir!
Był to drobiazg, ale być może bardzo istotny drobiazg: Lawson chciał znaleźć się ze swoją załogą pierwszy na nasypie, aby w razie pojawienia się w niewłaściwej chwili patrolu nieprzyjacielskiego móc zapewnić osłonę ogniową pozostałym. Obejrzał się jeszcze raz, gdy Gilbey zapuścił silniki; odgłos pracujących motorów rozszedł się przerażającym rykiem ponad posrebrzoną powierzchnią morza. Ale Lawson natychmiast przeniósł wzrok na poszarpane kontury krajobrazu za plażą, szukając śladów ruchu. Ku niebu wznosiła się skalna ściana, w polu widzenia nie było żadnego domu, tylko ta opuszczona plaża wciśnięta między urwiste skały sięgające wody po obu stronach piaszczystego placka. Plaża zbyt mała na lądowanie większego desantu, nie było więc też widać żadnych złowieszczych drutów, zapowiadających pole minowe. Ponton przechylił się do tyłu, pokonał grzbiet fali, prześliznął się przez skłębioną nad piaskiem plaży wodę z pianą. Lawson wyskoczył na brzeg, za nim inni. Ostatni zatrzymał się chwilę, aby wciągnąć ponton daleko na plażę. Zgięty nisko w pałąk Lawson pognał przez piasek, przeskoczył puste pasmo drogi i wdrapał się na ziemny nasyp kolejowy. Na samym szczycie padł plackiem na ziemię obserwując uważnie zbocze góry pełne głazów i skalistych występów, za którymi mogły kryć się nawet pokaźne siły wroga.
Lawson zaklął: zupełnie znikąd pojawił się messerschmitt, z rykiem motoru nurkował w punkt daleko za plecami Lawsona, tam gdzie hydroplan przygotowywał się do startu. A więc jednak Petrie miał rację! Potrzebowali piętnastu minut na przybycie na plażę od miejsca, w którym czekał Gilbey. W tym czasie ktoś wysłał skądś radiową wiadomość na lotnisko, w tym też czasie samolot wystartował i przyleciał. Pozostali członkowie wyprawy leżeli już na nasypie. Lawson znów dał znak i trzech żołnierzy powróciło na plażę, aby z niej ściągnąć pontony i ukryć głębiej na brzegu. Może już teraz zbędna ostrożność, ale istniało i takie prawdopodobieństwo, że messerschmitt odbywał normalny lot patrolowy, podczas którego pilot zobaczył nieprzyjacielski samolot na morzu. Istniała jeszcze iskierka nadziei, że nieprzyjaciel nic nie wie o lądowaniu desantu, że pilot messerschmitta zapatrzony w swój cel na morzu, do którego pikował z dużej wysokości, nie zauważy ludzkich figurynek ciągnących pontony przez piasek, by je spróbować ukryć pod nasypem.
- Lepiej zmykajmy stąd w głąb lądu, panie majorze! - zaproponował sierżant Briggs.
Słychać było coraz większy, równy ryk motorów hydroplanu, ale pilot nadal nie dysponował odpowiednią mocą, by wystartować na wodzie. Messerschmitt spadał na swą ofiarę pod ostrym kątem, jego silnik wył potępieńczo. Lawson przestał interesować się tym, co rozgrywało się na morzu, zatopiony w obserwacji głazów i skalnych nawisów stromego zbocza góry. Między nasypem, na którego skraju leżeli żołnierze Lawsona, a pierwszym wielkim głazem na zboczu była goła przestrzeń, gładkie zbocze nie zapewniające najmniejszej osłony - pas lądu kilkusetmetrowej szerokości. Jeśli powyżej, za głazami, znajdował się wróg, to grupa desantowa zostanie zmasakrowana podczas jakiejkolwiek próby podejścia.
Radiooperator kapral Carpenter zajął uprzednio mu wyznaczone miejsce na lewym skraju tyraliery ukrytej na nasypie. Gdy wszyscy wyruszą, będzie szedł ostatni, a więc w pierwszej fazie może czuć się bezpieczniejszy niż pozostali. Czekając na rozkaz i mając teraz czas, obejrzał się za siebie: hydroplan usiłował wystartować, pływaki pozostawiały dwie spienione smugi, ryk silników potężniał. Gilbey musiał dokonać skrętu ku otwartemu morzu, aby móc oderwać się od wody i oddalić od wyspy. Carpenter zauważył z niepokojem, że lecący prosto jak strzała niemiecki myśliwiec minimalnie zmienia kierunek, usłyszał szczekliwy terkot karabinów maszynowych drapieżnika dopadającego ogona umykającego hydroplanu, zobaczył nagły wytrysk dymu i ognia z kadłuba. Hydroplan już nabierał wysokości, gdy Gilbey utracił nad nim panowanie. Było to w chwili, gdy messerschmitt wyszedł z pikowania i pruł już ku niebu. Hydroplan nagle jakby zadrżał, zachybotał, otarł się prawym skrzydłem o powierzchnię morza, spektakularnie przekoziołkował o sto osiemdziesiąt stopni i głośno klasnął grzbietem o wodę - Carpenter słyszał to klaśnięcie! Nastąpił głuchy wybuch, pojawiła się chmurka czarnego dymu, jakieś drobne resztki pozostały na wodzie - i cisza, bowiem messerschmitt był już poza granicą dźwięku.
Lawson słyszał cały przebieg katastrofy nie widząc jej, i raz jeszcze powróciły słowa majora Petriego: „Hydroplan jest zbyt hałaśliwy...” Dość rozmyślania o tym, co było! Nie zwlekając dłużej dał sygnał ruszenia naprzód. Ośmiu ludzi w nierównej linii ruszyło zboczem góry, pistolety maszynowe nieśli przed sobą gotowe do strzału, ciążyły im kieszenie wyładowane zapasowymi magazynkami i granatami, zaś dwu z nich niosło dodatkowy ciężar - każdy po piętnaście kilo materiałów wybuchowych, by mogli wykonać zadanie, jakim ich obarczono. Szli pod górę w starannie wypracowanym, pozornie bezładnym szyku, by jakikolwiek wrogi strzelec - jeśli takowy miałby na nich czatować ukryty gdzieś między skałami - musiał do każdego inaczej celować.
Kapral Carpenter, wiedząc, czego się od niego oczekuje, stał teraz w cieniu nasypu, poprawiał pasy niesionej na plecach radiostacji i szykował się do drogi, czekając na znak ręką majora Lawsona, którego intencje odgadywał. Miast znaku usłyszał przerażający grzechot broni maszynowej oraz pojedyncze strzały - zza skał i głazów powyżej wspinających się żołnierzy spadał deszcz ognia. Niektórzy z nich na krótko otworzyli ogień do celów, których nie widzieli, paru rzuciło się naprzód, paru innych skoczyło do tyłu w daremnej próbie znalezienia ponownie osłony za nasypem kolejowym. Jednakże nieprzyjacielski dowódca na górze wybrał moment na otwarcie ognia bezbłędnie, żołnierze Lawsona zostali wystrzelani jak kaczki. Lawson, trafiony jako jeden z pierwszych, padł zdoławszy oddać jedynie krótką serię ze swego stena. Leżąc na boku usiłował się jeszcze podnieść, lecz czuł, że to niemożliwe. Strzelanina trwała. Trafiły go następne kule. Po niespełna minucie nic się już nie poruszało na zboczu i wówczas nieprzyjacielscy żołnierze wyszli zza głazów i skał.
Tak, wszystko to trwało niespełna minutę, ale w tym czasie Carpenter zdążył zdjąć z pleców radiostację, otworzyć brezentową klapę, wysunąć antenę teleskopową. Carpenter był londyńskim koknejem, przed wojną kierowcą taksówki, do swoich obowiązków podchodził flegmatycznie mimo tego, co działo się przed jego oczami. Skrył się za nasypem i zaczął wystukiwać wiadomość: „Hydroplan zaalarmował wroga, grupa desantowa Orfeusz unicestwiona...” Nadal palce jego wystukiwały znaki Morse’a, gdy na kark spadł mu miażdżący cios kolbą. Nie dokończył zdania. Po dwu godzinach wiadomość przekazano majorowi Petriemu...
2. Środa wieczorem, 7 lipca
W mroku afrykańskiej nocy dwie umundurowane postacie zdążały szybkim krokiem do dużego kwadratowego namiotu, którego płachty wydymała i szarpała piaskowa burza. W kilkunastometrowej odległości od namiotu stały posterunki strzegące dostępu ze wszystkich stron. Straże stały tak daleko od namiotu, aby niczyje ucho nie mogło zrozumieć ani słowa wypowiedzianego podczas narady zwołanej w nadzwyczajnym trybie na godzinę dziesiątą wieczorem. Major James Petrie, już w tej wojnie odznaczony orderem za niezwykłe bohaterstwo - DSO - szedł pierwszy, pierwszy znalazł się przy wejściu do namiotu, odpiął furkoczącą na wietrze klapę i przepuścił idącego tuż za nim przełożonego, pułkownika Artura Parridge’a.
Parridge rzucił jeszcze okiem na niebo, stwierdził, że piaskowa burza się wzmaga, i wszedł do pustego namiotu z długim stołem na krzyżakach okolonym krzesłami. Mapa leżąca na stole pokryta była warstewką piasku. Parridge stał przez chwilę rozglądając się dokoła i otrzepując piasek z bawełnianej bluzy mundurowej. Pusty namiot był oświetlony lampami naftowymi zawieszonymi nad stołem na rozpiętym drucie; lampy rzucały migotliwe światło poruszające cieniami na ścianach namiotu. Gdy Petrie wszedł, Parridge się odezwał:
- Tym razem trzymaj buzię na kłódkę, Jim!
- Zbyt wiele pan wymaga, pułkowniku! Zwłaszcza biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację. - Petrie rzucił okiem na pułkownika; w kącikach jego ust zarysowały się zmarszczki - oznaka przeżywanego napięcia. Parridge coś mruknął. Był mężczyzną pod pięćdziesiątkę, przedwcześnie posiwiałym. Biorąc pod uwagę zaistniałą sytuację miał powody, by się martwić! Tak, desant Lawsona zakończony rzeźnią! W tej właśnie sytuacji Parridge zdawał sobie sprawę, że sugestii milczenia nie może zamienić w rozkaz i dlatego zdecydował się powiedzieć coś innego.
- Pamiętaj, że jutro rano jedziesz na odpoczynek do Algieru.
- Przynajmniej będę dalej od Dawnaya. To było krwawe fiasko! Dziewięciu ludzi zginęło w chwili lądowania. I niepotrzebnie...
- Właśnie o to mi chodziło, kiedy mówiłem o buzi na kłódkę. - Parridge poszedł w głąb namiotu i usiadł za stołem najdalej od miejsca, które było przeznaczone dla generała Dawnaya. - Siadaj tu koło mnie! - Klepnął parę razy oparcie krzesła obok. Był zdecydowany trzymać Petriego najdalej od generała.
Major James Petrie miał lat dwadzieścia dziewięć, w czasie pokoju był inżynierem górnictwa, w mundurze miał zamiar pozostawać tylko do końca wojny. Od chwili otrzymania przydziału do samodzielnej eskadry feluk na Morzu Śródziemnym, dowodzonej przez Parridge’a, odbył dziesięć wypraw dywersyjnych poza linie nieprzyjaciela - dowodząc nimi! - a była to działalność o tak wysokim stopniu ryzyka, że niewielu oficerów przeżywało dłużej niż dwa miesiące. Petrie przetrwał dwa lata - stał się ekspertem w tych sprawach na terenie wroga, a ostatnio powrócił z paromiesięcznego pobytu na Sycylii, gdzie pełnił funkcję oficera łącznikowego z sycylijskim podziemiem - najbardziej zdeprawowaną bandą opryszków na całym obszarze śródziemnomorskim. Spędził więc na wyspie dwa miesiące usiłując nauczyć Sycylijczyków zbierania właściwych informacji natury wojskowej i przekazując bezcenne dane - na podstawie których opracowywano następnie plany inwazyjne - drogą radiową do Kwatery Głównej Sił Sojuszniczych, KGSS. Po powrocie do Tunisu spuentował swoje doświadczenie krótko: „To nie Niemcy budzili we mnie lęk, ale nasi podziemni sojusznicy - i to lęk śmiertelny!”
Jakie to dziwne, myślał Parridge, ci młodzi ludzie nienawidzący wojny za to, że zabiera im najlepsze lata życia, celują zazwyczaj w sztuce zabijania i morderczej walce. Może dlatego, że przyszli do wojska nieskażeni, dostrzegali przed sobą to, co było po prostu widoczne, nie mieli umysłów zarażonych zdezaktualizowanymi doktrynami, nie mieli umysłów takich jak „Szybkościowiec” Dawnay... Parridge postanowił teraz nie myśleć o wiecznie sierdzącym się generale. Po co? Będzie go miał aż nadto, gdy się pojawi. I najtrudniejszą sprawą będzie powstrzymywanie Petriego. Brunet, gładko ogolony, o twarzy spalonej na mahoń afrykańskim słońcem, był Petrie jednym z tych nielicznych ludzi, którzy natychmiast zwracają uwagę wszystkich, gdy tylko pojawią się w pokoju - silnie zarysowana broda, zdecydowane usta, lekko garbaty nos, zawsze ruchliwe oczy obserwujące wszystko i wszystkich; i tak pozytywne było to pierwsze wrażenie, że można było nie zauważyć lekkiego wygięcia ust sugerującego sardoniczny humor.
- Słuchaj, Jim! - odezwał się Parridge. - Właściwie miałem ci o tym nie mówić przed otrzymaniem potwierdzenia. Podałem cię do awansu. Kiedy wrócisz z Algieru, będziesz już podpułkownikiem.
- Dziękuję, sir - odparł Petrie nie okazując większego przejęcia wiadomością.
Poczuł przyjazne klepnięcie po plecach i kapitan Edward Johnson - Armia Stanów Zjednoczonych! - który przed chwilą wszedł do namiotu, usiadł obok niego.
- Myślałem, że już jesteś w drodze do rozkosznego piekiełka nocnych lokali Algieru?
- Dopiero jutro rano, Ed. Ósma zero zero. Punktualnie. Dziś mnie widzisz definitywnie po raz ostatni.
- I bardzo dobrze! Tylko się nie zgub w zaułkach Starego Miasta w pogoni za tymi tancerkami w welonach.
Johnson był o dwa lata młodszy od Petriego. Przyjaźnili się. Johnson zapalił papierosa, a Parridge uśmiechnął się do siebie: generał Dawnay nie palił i lubił zmuszać innych do dzielenia z nim tej cnoty, zwłaszcza młodszych oficerów. Ciekawe, jak generał poradzi sobie z tym aspektem anglo-amerykańskich stosunków. Namiot wypełniał się oficerami, którzy zajmowali miejsca przy stole. Ktoś zwrócił uwagę na mapę i jęknął głośno: - O Boże, Sycylia! Jeszcze jeden desant lawsonowskiego typu. Chyba od razu pójdę do lekarza po zwolnienie z zajęć.
W czasie rozmowy Johnsona z Petriem pułkownik Parridge obserwował Amerykanina i doszedł do wniosku, że podoba mu się to, co widzi. Johnson podobnie jak Petrie był brunetem i biegle mówił po włosku, raczej ludzki niż groźny, gotowy do uśmiechu i uśmiechający się często, ale - według oceny Petriego, kiedy przysłano mu Johnsona do pomocy na Sycylię - wiedział, czego się odeń oczekuje, i umiał to zrobić. Przed wojną Johnson pracował w amerykańskiej Służbie Granicznej, owej specjalnej półwojskowej służbie federalnej, której zadaniem jest patrolowanie granic Stanów Zjednoczonych i ich ochrona przed przemytnikami i innymi niepożądanymi osobnikami. I ponadto pełnił służbę na najbardziej niebezpiecznej granicy między Stanami a Meksykiem, gdzie nóż jest w codziennym użyciu i to nie do krajania boczku. Za kilka miesięcy Johnson będzie doskonałym dowódcą wypraw za linie wroga!
Nagle zamilkły wszystkie rozmowy, Parridge zesztywniał, gdyż ta ostrzegawcza cisza mogła zapowiadać tylko jedno: przybył generał Dawnay! Petrie skończył, co miał do powiedzenia Johnsonowi, oparł się w krześle i wpatrzył w wydęty wiatrem dach namiotu szarpanego serią nagłych podmuchów, będących doskonałym preludium do tego, co miało nastąpić. Do namiotu wszedł kapitan Stoneham, jeden z brytyjskich planistów odpowiedzialnych za desant Lawsona, i usiadł blisko szczytu stołu. Jego wzrok na sekundę spotkał się ze wzrokiem Petriego, po czym Stoneham umknął z oczami. Następnie wszedł pułkownik Lemuel Benson, amerykański przełożony Johnsona, i dołączył do grupy swoich oficerów siedzących przy stole. Jak wiele innych wojskowych przedsięwzięć na afrykańskim kontynencie, tak i obecnie chodziło o wspólne działanie, a podczas narady status Bensona był równy statusowi Dawnaya. W namiocie zrobiło się nieznośnie gorąco i wielu oficerów chustkami ocierało sobie czoła. Ktoś mocno szarpnął wejściową klapą, odsunął ją, i do namiotu wszedł niski, tęgi oficer w mundurze ustrojonym w generalską czerwień. W ręku miał krótką wojskową laseczkę z bambusa, którą trzepnął o stół. Dla wszystkich było oczywiste, że pan generał Dawnay nie jest w najlepszym humorze.
- Siadajcie, panowie! - burknął. - Nie ma dziś czasu na ceremoniał.
Niemniej niech Bóg ma w opiece tego, który by nie wstał, pomyślał cynicznie Petrie siadając.
- Dla tych, którzy nie byli na poprzedniej odprawie, przedstawię pokrótce zarys problemu - rozpoczął Dawnay. - Stoimy w obliczu krytycznej sytuacji. Niemiecko-włoskie siły zostały zepchnięte z Afryki i jesteśmy w przededniu pierwszego alianckiego natarcia na kontynent europejski... - przerwał wąchając powietrze. - Ktoś tu pali!
Johnson zgniótł papierosa, pułkownik Benson ze smutną miną zrezygnował z zamiaru palenia.
- Desant Lawsona się nie udał - ciągnął Dawnay. - Ale jeśli ktoś zapomniał, to mu przypomnę, że jest wojna i takie rzeczy się zdarzają. Pozostaje problem naprawienia sytuacji, i to szybko. Przed kilkoma miesiącami Włosi mieli sześć wielkich promów kolejowych na trasie między Kalabrią a Sycylią. Byli więc zdolni przetransportować do Messyny olbrzymie ilości wojska i broni. Pięć z tych promów udało się nam zatopić podczas wcześniejszych nalotów, ale potem Niemcy zmilitaryzowali cały obszar Cieśniny Messyńskiej, i to na olbrzymią skalę. Wiemy, na przykład, że cieśniny strzeże siedemset dział, i w opinii dowódców lotnictwa próba przedarcia się przez tę zaporę byłaby samobójstwem. Szósty i ostatni prom kolejowy, „Cariddi”, nadal pływa pod osłoną tych dział, i nadal jest zdolny przewozić ludzi i broń na Sycylię. - Zamilkł tylko na chwilę. - Lawson otrzymał zadanie zatopienia „Cariddi”. Nie powiodło mu się. Jeśli ten okręt nie zostanie zatopiony, może nas to kosztować wojnę. I pozostaje nam jedynie czterdzieści osiem godzin, żeby „Cariddi” posłać na dno.
- Czy pan zanadto nie dramatyzuje sytuacji, sir, z tym przegrywaniem wojny? - z absolutnym spokojem zadał pytanie kapitan Johnson.
Dawnay przebił go wzrokiem i pochylił swą krótko ostrzyżoną głowę ku pułkownikowi Bensonowi. Wysłuchał Bensona, kiwnął głową i spojrzał na Johnsona. - Jest bardzo istotne, aby pan dobrze zrozumiał sytuację, kapitanie - powiedział ostro - gdyż może właśnie pana poprosimy o poprowadzenie kolejnego desantu, by zatopić prom. Próbowaliśmy już wszystkiego, aby go zniszczyć. Bombowców dalekiego zasięgu, łodzi torpedowych... a nawet dziś wieczorem usiłowała przedostać się w pobliże promu eskadra uzbrojonych w torpedy bombowców. Podobnie jak Lawsonowi, im się też nie udało. Major-pilot Weston zginął.
Petrie poruszył się niespokojnie w krześle i nie zwracając uwagi na sygnały Parridge’a, by siedział cicho, zapytał: - Major Weston nie żyje?
- Z raportu wynika, że w samolocie nastąpił wybuch. W powietrzu. Tak więc marynarka nie może wejść do cieśniny, bo jest zbyt wąska, jest zbyt wiele nabrzeżnych dział i na wodzie zbyt wiele łodzi torpedowych. Taktyczne lotnictwo brytyjskie też się nie może przedostać niskim pułapem nad Messynę, a tam właśnie dokuje prom, gdyż zapora artyleryjska i z broni automatycznych jest nie do przebicia. - Dawnay ponurym wzrokiem rozejrzał się po opalonych twarzach, widocznych w świetle lamp. - Marynarka i lotnictwo nie mogą więc nic, pozostaje armia! - Pięścią uderzył w stół. - Musimy wysłać jeszcze jedną grupę dywersyjną. Nie tylko musi zdążyć we właściwym czasie do Messyny, ale przeniknąć do strefy portowej strzeżonej przez niemieckie oddziały wyborowe, dostać się na prom, założyć ładunki wybuchowe i posłać „Cariddi” na dno tej cholernej cieśniny!
- Powiedział pan, że mamy czterdzieści osiem godzin, generale - odezwał się Parridge. - Konkretnie do kiedy?
- Północ. Piątek. 9 lipca!
Kilku z obecnych głośno złapało powietrze, potem nastąpiła absolutna cisza. Dawnay świdrował oczami obecnych, Parridge pochylił się nad stołem i dodał: - W tej sytuacji grupa sabotażowa miałaby jedynie dwadzieścia cztery godziny na wykonanie zadania, gdyż dwadzieścia cztery godziny potrzebne są na przygotowanie. Najmniej dzień i noc na przygotowania!
- Powiedziałem, że sytuacja jest krytyczna!
- A czy mamy jakieś wiadomości od Gambariego? - głos Parridge’a ujawniał rezygnację, gdyż pułkownik po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że stoi wobec beznadziejnej sytuacji. Gambari był alianckim agentem w Messynie.
- Że „Cariddi” dalej pływa! - odpowiedział głucho Dawnay. - A teraz wyjaśnię naszemu młodemu kapitanowi Johnsonowi, dlaczego nie zanadto dramatyzuję. Sztab sił sojuszniczych obliczył, że jeśli dokonamy desantu na Sycylię, to nasze desantowe siły zdolne będą pokonać znajdującego się na wyspie wroga przy jego obecnej liczebności i uzbrojeniu. Obecnej liczebności! Nasz wywiad jednak donosi, że w okolice Neapolu przybyła dwudziesta dziewiąta niemiecka dywizja pancerna i że w każdej chwili może wyruszyć na południe w pobliże Cieśniny Messyńskiej. Jeśliby „Cariddi” przewiózł tę dywizję na Sycylię po naszym lądowaniu, to moglibyśmy zostać zepchnięci do morza...
- I z tego powodu mielibyśmy przegrać wojnę? - przerwał niecierpliwy Johnson.
- Ed, poczekaj! - odezwał się pułkownik Benson. - Generał jeszcze nie skończył wyjaśniać, jak to się właśnie może stać.
- Jeśli zawiedzie nasza pierwsza próba powrotu do Europy - kontynuował Dawnay - to Niemcy będą mogli wycofać pokaźne siły z obszaru śródziemnomorskiego i wysłać je z powrotem do Rosji. Jeśli to nastąpi, Sowieci zostaną odrzuceni w głąb, poza Europę. Rozumując logicznie, przy skrajnym założeniu może to oznaczać koniec Rosji. A wszystko dlatego, że jednego promu nie udało się posłać na dno. „Cariddi” jest jedyną jednostką pływającą zdolną w odpowiednim czasie przewieźć na wyspę dywizję pancerną mogącą nas pokonać.
- Zgadzam się z tą analizą - powiedział lakonicznie Benson. - Generał nie przesadza, Ed.
- Po prostu chciałem wiedzieć - odparł równie lakonicznie Johnson. - I rozumiem, że prom ma być zatopiony.
- Do północy w piątek! - powtórzył Dawnay.
I to nas informuje o planach wobec Sycylii, pomyślał Petrie. Inwazja w sobotę dziesiątego lipca, przed świtem!
- Pozostaje do rozwiązania mały problem - powiedział Benson. - Jak to zrobić?
- Kapitam Stoneham opracował plan, który ja osobiście aprobuję - oświadczył zebranym Dawnay. Nie było słychać żadnych pomruków, ale twarze obecnych wyraźnie się ściągnęły. Parridge spojrzał z niepokojem na Petriego. Z rękami założonymi na piersiach, ze wzrokiem utkwionym w Dawnaya Petrie zaczął słuchać Stonehama przedstawiającego plan: desant spadochronowy... w pobliże Messyny... brak czasu uniemożliwia desant w dalszej odległości, w bezpieczniejszej okolicy... ludzie muszą być dobrze uzbrojeni, dysponować dużą siłą ogniową, żeby móc się przebić przez kordony wroga...
Ta ostatnia sugestia znalazła wielkie uznanie Dawnaya, gdyż zaczął jej mocno przytakiwać - Dawnay postrzegał wojnę wyłącznie przez pryzmat walki wręcz.
Stoneham kontynuował: - Trzeba wysłać silną grupę, aby zrekompensować przewidywane straty... co najmniej dziewięciu ludzi... no i nadajnik radiowy...
Jezu! Petrie hamował się z trudem. Ten plan był znacznie gorszy od planu narzuconego Lawsonowi - to było zaproszenie do katastrofy. Parridge musiał odgadywać, co myśli Petrie, gdyż dotknął jego ramienia w niemej prośbie, aby się nie odzywał. Petrie skinął głową, lecz nie była to obietnica, mogło to znaczyć wszystko lub nic, i dalej słuchał Stonehama: na północnym brzegu Sycylii aż się roi od włoskich łodzi patrolowych... nie ma sensu próbować drogi morskiej... spadochrony jedynym sposobem...
Petrie pomyślał z goryczą, że z równym powodzeniem można by zaoszczędzić spadochronów i zrzucić desant bez nich. Wszyscy zginą szybciej i w mniejszych cierpieniach. Wokół stołu siedziało około dwudziestu oficerów, połowa z nich to sztabowcy, ale ta druga połowa oficerskiej braci, której twarze wyrażały głęboki niepokój, coraz częściej zerkała ku skrajowi stołu, gdzie siedział Petrie. Czekali, żeby zabrał głos. Parridge to widział - oni chcieli, żeby ktoś wreszcie wstał i powiedział panu generałowi, że proponowany plan jest absolutnym, beznadziejnym samobójczym szaleństwem. I vox populi orzekł, że tym kimś powinien być najbardziej doświadczony specjalista od działań poza liniami nieprzyjaciela - Petrie!
- I to jest zarys operacji, tak jak ja ją widzę - zakończył Stoneham.
- Czy ktoś ma uwagi? - zapytał Dawnay zdawkowo. - Byle krótko! Nikt? To dobrze. Pozostaje nam wyznaczenie składu grupy desantowej...
Być może z rozmysłem Dawnay wpatrywał się w kartkę papieru, kiedy to mówił, ale teraz nagle podniósł wzrok znad stołu, jakby uderzony przegrzaną atmosferą w namiocie. Wszyscy patrzyli na przeciwległy skraj stołu, gdzie Petrie podnosił się wolno z krzesła. Zwrócił twarz ku Parridge’owi z przepraszającym grymasem, który zniknął, gdy obrócił wzrok ku Dawnayowi.
- Czy mogę zabrać głos, sir? - zapytał niespokojnie.
- Tylko proszę mówić krótko! - odparł Dawnay. - Zbyt mało pozostaje nam czasu na czczą gadaninę.
- Ośmielam się stwierdzić, sir, że pozostaje nam również bardzo mało czasu, aby uchronić się przed kolejną głupotą! Musimy...
- Co, do diabła, ma znaczyć ta uwaga?!
Ton, jakim Petrie mówił, był równie niewinny jak wyraz jego twarzy. - Wydawało mi się, generale, że pan uznał wysłanie desantu Lawsona za głupotę.
- Ale pan powiedział „kolejną”! - oskarżycielskim tonem oświadczył Dawnay.
- Tak jest. Mówiłem o planie kapitana Stonehama. Zrzucenie ekipy sabotażowej prawie nad Messyną byłoby niemal tym samym, co zrzucenie kogoś na grzbiet wielkiego jeża ze stalowymi igłami. Jest to najsilniej broniony obszar na całej wyspie...
- Musimy podjąć to ryzyko! Mamy jedynie czterdzieści osiem godzin!
- I dlatego też nie wolno nam popełnić błędu, prawda, generale? - zapytał Petrie łagodnie. - Ta druga grupka desantowa będzie zarazem ostatnią, musi wykonać zadanie albo zadanie w ogóle nie będzie wykonane. Tym razem trzeba to zrobić dobrze. Pomysł zrzutu ze spadochronami nie ma sensu, z góry zakłada niepowodzenie...
- Dlaczego? - przerwał Dawnay.
- Właśnie dlatego, że mamy jedynie czterdzieści osiem godzin, generale. Po pierwsze, zrzut musiałby nastąpić w nocy przy księżycu, a więc jest duże prawdopodobieństwo, że ich ktoś zauważy. A przecież podstawowym warunkiem powodzenia misji jest takie przerzucenie grupy sabotażowej, aby nieprzyjaciel nie wiedział, że ona istnieje. Po drugie, takie zrzuty mają to do siebie, że rozsiew sprzętu i ludzi jest spory. Traci się zawsze wiele cennego czasu, aby się uformować. A szczególnie w warunkach sycylijskich członkowie grupy mogliby się na dobre pogubić. Zrzut na spadochronach odpada.
- Czy ma pan jeszcze jakieś zastrzeżenia? - głos Dawnaya ociekał nie ukrywanym sarkazmem. Spojrzał znacząco na zegarek, jakby chciał dokładnie wiedzieć, ileż to czasu zajął mu Petrie.
- Mam ich wiele, panie generale. Prawdę mówiąc w planie kapitana Stonehama nie widzę nic, co mógłbym aprobować. Na przykład - proponuje on najmniej dziewięciu ludzi. To o wiele za dużo. Taka grupa zawsze wzbudzi podejrzenie, choćby wszyscy byli doskonale przebrani i ucharakteryzowani na sycylijskich wieśniaków. A w razie komplikacji będą sobie wchodzili w drogę. Poza tym trudno będzie znaleźć taką liczbę ludzi biegle mówiących po włosku. Szybko znaleźć...
- Wiem, wiem, musimy założyć poważne straty - przerwał Dawnay.
- Nawet gdyby straty nie miały być poważne, gdyby zginął tylko jeden człowiek, to oznaczałoby, że nas widziano, a więc misja byłaby zniweczona...
- A w ogóle co to za pomysł, żeby wszyscy musieli mówić tym ich językiem?
- Bo jedynie w ten sposób mogą się swobodnie czuć i poruszać wśród cywilnej ludności. A czując się pewniej, mogą działać szybciej. Wszystko zaczyna się i kończy na wyznaczonym przez pana, generale limicie czasowym.
- A więc iluż to ludzi pan proponuje, majorze Petrie? - Dawnay pochylił się nad stołem, jakby chciał wyskoczyć lada moment w kierunku Petriego. Napięcie wśród obecnych wzrosło. Nawet nikt się nie poruszał, po części dlatego, aby nie uronić ani jednego słowa, a po części, by żadnym gestem nie oznajmić przynależności do obozu któregokolowiek z obu mężczyzn zwartych w słownym pojedynku.
- Wysłałbym stąd dwu ludzi...
- Dwu ludzi! - Generał był bliski apopleksji.
- I ani jednego więcej, generale. I jeszcze jedno: kapitan Stoneham wyliczył ekwipunek, jaki ma być zabrany. Za dużo tego. To ma być zespół sabotażowy, a nie desant bojowy. Ludzie mają przemknąć przez nieprzyjacielskie linie obrony i posterunki kontrolne nie zauważeni, muszą dostać się na pokład „Cariddi”, nim Niemcom zaświta w głowie myśl, że podobna rzecz mogłaby się zdarzyć... - Petrie przerwał w połowie zdania, gdyż zobaczył, że Dawnay obraca się na krześle, wpatruje ze zdumieniem w kogoś, kto właśnie wszedł do namiotu, zrywa się i salutuje.
Po sekundzie wszyscy obecni już stali, a cisza panowała w namiocie tak absolutna, że słychać było piasek pustyni wirujący w podmuchach wiatru.
Nowy przybysz był krępy, żylasty, miał długi nos. Na epoletach polowego munduru nosił skrzyżowane szable pełnego generała, a nie dystynkcje generała-brygadiera, jakim był Dawnay, zaś na głowie beret i oznaki wojsk pancernych.
- Dziękuję, Dawnay, ja poprowadzę dalej! - powiedział lapidarnie i zajął miejsce u szczytu stołu. - Proszę siadać, panowie. Będziemy kontynuowali. I do czego pan doszedł, Dawnay? - Drobna figurka generała siedzącego pod lampą dominowała zarówno wojskowym stopniem jak i osobowością. Petriemu przypominał napiętą do końca sprężynę, która za chwilę zostanie zluzowana. Generał z wyraźną niecierpliwością czekał na koniec wywodów Dawnaya patrząc cały czas na skraj stołu, gdzie siedział Petrie. Tak jest, generał Sir Bernard Strickland wziął sprawę w swoje ręce!
Niecierpliwym gestem wyciągnął kościstą dłoń ku Stonehamowi, który podał mu arkusz papieru ze szkicem przed chwilą zaproponowanego przez siebie desantu. Strickland zaczął czytać, wciąż słuchając Dawnaya, a kiedy skończył podniósł głowę i znów spojrzał na przeciwległy skraj stołu. Parridge poruszył się niespokojnie - dopiero teraz zrozumiał, dlaczego Petrie - mimo projektowanego wyjazdu na urlop - został zaproszony na tę naradę. To Strickland dopisał jego nazwisko do listy. Teraz wstał - nie miał imponującej sylwetki! - zmiął w garści plan Stonehama i rzucił na stół.
- Następnym razem, kapitanie Stoneham, proszę przynieść ze sobą kosz do śmieci. To jedyne miejsce na podobne bzdury. Pański plan nie jest wart funta kłaków.
- Tak jest! - odparł skonfundowany Stoneham.
- I proszę zameldować się u mnie w moim wozie jutro rano o ósmej zero zero! I dobrze by było, gdyby pan też tam się zjawił, Dawnay. A teraz, majorze Petrie, jak pan proponuje zatopić „Cariddi”?
Petrie wyjaśnił, w jaki sposób można dostać się na Sycylię bez obudzenia czujności wroga. Strickland aprobował metodę. Wstał i przeszedł przez cały namiot, zatrzymał się tuż koło Petriego i słuchał mając ręce założone na plecach. Przez cały czas jego wzrok nie opuszczał twarzy majora.
- Ilu pan proponuje ludzi? - zapytał. Generał leciutko seplenił, ale mankament ten miast zacierać jego słowa, w przedziwny sposób dodawał im autorytetu.
Pamiętając reakcję Dawnaya, Petrie lekko się zawahał przed udzieleniem odpowiedzi.
- No mów, człowieku! - odezwał się Strickland. - Kiedy zjawię się na Sycylii, to szybko uporam się z Niemcami i Włochami, ale w tym celu potrzebna mi jest pańska pomoc. Gdy wyląduję, ten prom musi być na dnie cieśniny.
- Wystarczy trzech ludzi - odparł Petrie spokojnie. - Większa liczba zmniejszy szansę powodzenia misji.
- I pan sądzi, że trzech wystarczy?
- Jestem tego pewien. Jeden, dowódca, musi biegle mówić po włosku. Drugi, saper, specjalista od materiałów wybuchowych. I tego już mamy na Sycylii. Myślę o sierżancie Fieldingu, radiotelegrafiście, z którym pracowałem na wyspie. Jest on właśnie ekspertem od wysadzania w powietrze obiektów. I poza tym mówi po włosku. Trzeci, zastępca dowódcy, też musi znać język włoski. A ponadto jeden z dwu oficerów także musi znać się na ładunkach wybuchowych i ich zakładaniu, na wszelki wypadek, gdyby coś się stało Fieldingowi.
- Wyposażenie?
- Po jednym rewolwerze, dającym się ukryć w cywilnym ubraniu, następnie noże i trzydzieści kilogramów materiałów wybuchowych. To wszystko. Ludzie ci będą może musieli uciekać jak zające, w każdej chwili gotowi do ukrycia się. Nie można ich obciążać żadnym żelastwem.
- Radiostacja byłaby w tym wypadku żelastwem?
- Zdecydowanie tak. A w razie potrzeby nadajnik radiowy ma nasz agent w Messynie, Gambari. Wiadomość możemy przesłać przez niego.
- I gdzie lądowanie, na jakim odcinku brzegu?
- Palermo! - Petrie palcem uderzył w mapę w miejscu, gdzie widniało kółko oznaczające okolice Sycylii. W namiocie słychać było zduszony szmer zdumienia. Strickland zmarszczył czoło.
- Przecież to jest ponad sto sześćdziesiąt kilometrów na zachód od Messyny!
- Nieprzyjaciel w żadnym wypadku nie będzie spodziewał się desantu w tak nieprawdopodobnym miejscu. Na tym opiera się częściowo mój plan. Ale tylko częściowo. Są dwa aspekty problemu. - Petrie się rozgrzewał i mówił z coraz większym przekonaniem. - Pierwszy aspekt to wylądować w miejscu, gdzie najmniej ktokolwiek się tego spodziewa. Proszę pamiętać, że Messyna i okolice są naszpikowane Włochami i Niemcami w mundurach. Desant Lawsona zaalarmował dowództwo na północnym brzegu, niedaleko od Messyny. A więc cały ten rejon odpada. Jest drugi aspekt problemu: mam dobre kontakty w Palermo i dlatego uważam, że to jest najlepsze miejsce do lądowania. I w Palermo możemy uzyskać transport, który zabezpieczy nam drogę do Messyny...
- Nabrzeżną szosą Palermo - Messyna?
- Nie, to byłoby zbyt niebezpieczne. Mamy informacje o połowie dywizji pancernej stacjonującej na zachód od Cefalu. Proszę spojrzeć, generale, ludzie będą musieli przedostać się tą drogą przez środek wyspy, bardzo krętą...! - Petrie palcem wiódł po nitkach śródgórskich dróg. - Wewnątrz wyspy liczba posterunków wojskowych jest minimalna. Uda się przejechać. Myślę też, że trzeba by wywołać Gambariego, żeby czekał na naszych w połowie drogi, w Scopanie. Gambari jest bardzo ważny przy realizacji tego planu. Przede wszystkim zna rozkład regularnych rejsów „Cariddi”.
- To ma sens! - przyznał Strickland pochylając się nad mapą, by prześledzić proponowaną trasę. Parridge spojrzał na zegarek. Była dwudziesta druga trzydzieści. Normalnie o tej porze Strickland już spał: generał funkcjonował w ramach narzuconej sobie dyscypliny - o szóstej rano wstawał, o wpół do dziesiątej szedł spać. Złamanie tej zasady uwypuklało znaczenie, jakie przywiązywał do planowanej operacji. Strickland mruknął aprobująco i znów spojrzał w oczy Petriemu. - Wspomniał pan środek transportu z Palermo, majorze. Jak, skąd?
- To właśnie dodatkowy powód lądowania w Palermo. Zespołowi potrzebna będzie pomoc. Ta pomoc jest w Palermo. - Petrie zamilkł na chwilę. - Trzeba będzie wykorzystać mafię.
Strickland w zamyśleniu potarł brodę. Doznał szoku, ale nie chciał tego okazać Petriemu. - Chodzi o pańskich przyjaciół z podziemia, tak?
- Gdyby to mieli być jedyni przyjaciele, to warto by zacząć kolekcjonować kilku wrogów - odparł Petrie.
- Ale pan myśli o ich wykorzystaniu?
- KGSS wykorzystuje ich od miesięcy w celu zbierania informacji na temat ruchu jednostek wojskowych na wyspie. Spędziłem osiem tygodni na Sycylii koordynując tę działalność. Z tego, co wiem, Amerykanie także wysłali swoich ludzi w celu nawiązania kontaktu z mafią. I nawet w Stanach Zjednoczonych zwolnili z więzienia federalnego czołowych mąfiosi, żeby uzyskać ich pomoc. Mnie się to wcale nie podoba, ale na Sycylii mafia jest najbliższa tego, co określić można ruchem oporu. Głównie dlatego, że jeszcze przed wojną policja Mussoliniego zepchnęła mafię do podziemia. Powiedzmy sobie prawdę: poza mafią nie mamy nikogo.
Odezwał się pułkownik Benson i Strickland obrócił głowę, aby go lepiej słyszeć.
- Petrie ma rację, generale, mówiąc, że wysłaliśmy na Sycylię naszych ludzi. I być może niektórych będziemy potrzebować do pomocy w Sojuszniczym Zarządzie Wojskowym, jaki powstanie na wyspie. Mąfiosi mówią po sycylijsku, potrafią swoich ludzi utrzymywać w dyscyplinie. A nam Sycylia będzie potrzebna do dalszych operacji.
- Wszystko to wiem. - Generał Strickland zrobił ruch zniecierpliwienia. - Ja pytałem pana, majorze Petrie, jak i skąd będzie w Palermo transport?
- Mafia dostarczy. Ciężarówkę do wożenia jarzyn albo samochód osobowy. To pozwoli przewieźć naszych ludzi dość szybko z Palermo do Messyny śródlądową drogą. Jest jeszcze trzeci powód, dla którego Palermo jest idealnym miejscem do rozpoczynania tego rodzaju akcji: tam właśnie znajdzie się Sycylijczyka, na którym będzie można polegać, że dopilnuje, aby nasi ludzie nie pogubili się w terenie. Przecież muszą mieć przewodnika.
- Czy na Sycylii taki towar istnieje? Sycylijczyk, na którym można polegać? Przecież to banda łotrów. Czy też poznał pan kogoś w Palermo, majorze, komu może pan choć trochę zaufać?
- Myślę, że tak. Jest tam człowiek, który może spełnić nasze nadzieje. Tylko jeden człowiek, który ma na tyle odwagi, że będzie pilotował ekipę sabotażową aż do celu. - Petrie na chwilę zamilkł zastanawiając się, jaka będzie reakcja na jego propozycję. - Myślę o jednym: Vito Scelba.
- Ten bandyta? - Strickland bynajmniej nie był rozbawiony. - Największy rzezimieszek w rejonie śródziemnomorskim.
- Pan go nie docenia, generale - odparł łagodnie Petrie. - Scelba jest największym bandytą i rzezimieszkiem na całej naszej półkuli. Jest gorszy lub, jeśli kto woli, lepszy od każdego z komunistycznych partyzantów, których poznałem w Grecji. Ale właśnie Scelba jest czwartym powodem, dla którego proponuję Palermo. Jest on nie tylko capo, szefem podziemnej mafii, ale kontroluje wszystkich mafiosi we wszystkich portach sycylijskich, w Messynie także! - Petrie zamilkł, aby ta ostatnia informacja dotarła do obecnych.
- Czy przez porty rozumie pan również strefy portowe i nabrzeża?
- Tak jest, właśnie dokładnie o tym myślałem, generale. Scelba może wykorzystać swoich ludzi, żeby naszą ekipę przeszmuglować do portu. A z tego, co wiem, nabrzeże messyńskie należy do najlepiej bronionych skrawków brzegu w całej Europie.
- I jest pan pewien, że Scelba będzie chciał to wszystko dla nas zrobić? - rzucił Strickland.
- Absolutnie pewny. O ile dostanie swoją dolę. W ten sposób kupimy jego lojalność.
- Za jaką cenę?
- Wiem o tym, że chciałby uzyskać oficjalne stanowisko w wojskowej administracji, jaką ustanowimy po zdobyciu Sycylii. Jemu to jest bardzo potrzebne do podbudowania autorytetu. Jego ceną będzie urząd prefekta, naczelnika okręgu Palermo, ale po targach zgodzi się na funkcję burmistrza Palermo.
- O tym będą musieli zadecydować nasi eksperci polityczni. Ponieważ pan tam był i poznał tego człowieka, majorze, to czy będzie pan gotów rekomendować go na stanowisko burmistrza?
Petrie z rezygnacją rozłożył ręce. - Gdybym ja decydował, to nie dałbym mu rekomendacji nawet na zamiatacza ulic. Jeśli o mnie chodzi, to uważam za poważny błąd to flirtowanie z mafią. Może się okazać któregoś dnia, że znacznie lepiej było nie mieć z nią nic wspólnego. Ale w obecnym konkretnym wypadku, jeśli chce pan, generale, aby zadanie zostało wykonane, Scelba jest nieodzowny.
- Za dużo politykierstwa w tym, co pan mówi - powiedział z niesmakiem Strickland. - Mnie polityka nie obchodzi. Moim zadaniem jest wygrywanie wojny. Ekipa musi udać się na wyspę jutro wieczorem, mogę obiecać Scelbie wszystko, i to, że zostanie burmistrzem, a później pomyślimy, co z tym fantem zrobić. Teraz jest teraz! I teraz pozostaje do rozwiązania jeszcze jeden problem: kto? Kogo wyślemy. Jeśli idzie o dowódcę ekipy, to wymienił pan warunki, jakim musi odpowiadać. - Strickland kolejno wyliczał je na palcach. - Po pierwsze, biegły język włoski. Po drugie, dobra znajomość Sycylii. Po trzecie, znajomość materiałów wybuchowych. I musi spełniać jeszcze jeden warunek, o którym pan nie wspomniał, majorze: musi umieć przekonać tego bandytę, Scelbę, żeby z nami współpracował. Mam rację?
- Tak jest, panie generale.
- Czy pan zdaje sobie sprawę, majorze Petrie, że wymieniając te warunki opisał pan siebie?
- Podejrzewałem to, generale - odparł Petrie bez nadmiernego entuzjazmu.
Parridge przechylił się tak, aby Strickland mógł go widzieć. - Może pana nie poinformowano, panie generale, że jutro z samego rana major Petrie rozpoczyna urlop. Od dawna mu należny.
- Ach tak? - Strickland spojrzał na Petriego krytycznym wzrokiem. - W takim wypadku niech pan major szybko się zdecyduje, czy jedzie na urlop, czy też może dysponuje jeszcze resztkami formy, aby pojechać na tę Sycylię i sprawić nam przyjemność zatopienia „Cariddi”.
- Chyba jestem w dostatecznej formie - odparł spokojnie Petrie. - Jako mego zastępcę zabiorę kapitana Johnsona.
- Pańskie „chyba” mnie nie zadowala. - Strickland podparł się obiema rękami i przenikliwie spoglądał na Petriego. - Cały sukces inwazji, mojego desantu, może zależeć od zatopienia tego promu.
- Wykonam zadanie, jeśli otrzymam wolną rękę w przygotowaniu szczegółowego planu.
- Daję panu wolną rękę. I teraz mogę iść spać. - Obrócił się, aby odejść, ale Petrie zaczął mówić i generał się zatrzymał.
- Chodzi mi jeszcze o dwudziestą dziewiątą niemiecką dywizję grenadierów pancernych. Jakie są ostatnie informacje o jej miejscu pobytu?
- Istotne pytanie, majorze. Według naszych ostatnich informacji nadal przebywa w rejonie Neapolu. - Strickland zmarszczył brwi. - Ale to było wczoraj. Samoloty zwiadowcze regularnie fotografują cały obszar, tylko że od dwudziestu czterech godzin panuje pełne zachmurzenie. Więc zakładamy, że dywizja tam jeszcze jest.
Gdy generał opuścił namiot, rozbrzmiały rozmowy. Petrie robił wszystko, aby nie patrzeć na oficerów zebranych wokół stołu. I bez patrzenia dobrze wiedział, co w ich spojrzeniach wyczyta: oznaki sympatii i ulgę - ulgę, że to nie oni muszą ryzykować życie.
W niemieckiej kwaterze głównej sił zbrojnych w Europie Południowej na balkonie neapolitańskiego palazzo, w którym mieściło się dowództwo, rosły mężczyzna o owalnej twarzy czekał na dzwonek telefonu stojącego za nim na stoliku w sypialni: marszałek Albert Kesselring był jednym z najzdolniejszych dowódców wojsk Osi. Był jednym z najzdolniejszych i najlepszych może dlatego, że potrafił sobie zawsze zapewnić maksymalną niezależność. Jak tylko mógł i kiedy tylko mógł, ignorował co bardziej dogmatyczne rozkazy z kwatery głównej nad kwaterami - z Prus Wschodnich - od Hitlera. Tym razem znów zamierzał sam podjąć decyzję, którą uważał za absolutnie konieczną, ponieważ otrzymał pakiet meldunków służb wywiadowczych: porty północnoafrykańskie były pełne okrętów wojennych i jednostek pomocniczych - elementów wielkiej armady. Pewne jednostki sojuszniczych sił desantowych wyszły już nawet na pełne morze z portu w Aleksandrii. Krążyły też pogłoski, że wielki konwój ze Stanów Zjednoczonych zbliża się do Gibraltaru. Tak więc nadszedł czas na konkretne działania. Kesselring musiał podjąć decyzję.
Była godzina dziesiąta wieczorem. Siedział na balkonie po ciemku. Światło księżyca nie przebijało grubej, zawieszonej nisko warstwy chmur. Kesselring modlił się, aby tak trwało jeszcze przez pewien czas. Telefon zadzwonił, przez chwilę odgłos dzwonka stanowił akompaniament dla ciężkich kroków wartownika chodzącego po brukowanym podwórcu poniżej balkonu. Kesselring wstał szybko i wszedł do sypialni.
Podniósł słuchawkę. - To ty, Klaus? Co nowego?
Usłyszał słowa z drugiej strony: - Wszystko gotowe, panie marszałku!
Dzwonił generał Rheinhardt, dowódca dwudziestej dziewiątej dywizji grenadierów pancernych. „Wszystko gotowe” - dwa słowa. Rheinhardt nigdy nie używał trzech, jeśli mogły wystarczyć dwa. Z namiotu, w którym siedział, widział przez podniesioną klapę sylwetkę czołgu Mark IV i jego załogę siedzącą na ziemi, w pełnym rynsztunku bojowym, z pełnym wyposażeniem, w pełni czujną. Wszystko gotowe!
- Ruszaj natychmiast na południe, Klaus! Ja wiem, że wiele mostów jest zwalonych, wiem, że będziesz musiał robić sporo objazdów, ale chcę, żebyś wycisnął maksymalną szybkość. Masz się zgrupować w strefie B.
- Lądowali?
- Jeszcze nie. Ale nadchodzą. Wkrótce. Nie mam wątpliwości, gdzie padnie cios. Będę w stałym kontakcie. Żadnego popłochu?
- Wszystko normalnie. To wszystko?
- Chwilowo tak, do usłyszenia, Klaus!
Kesselring usłyszał stukot słuchawki z tamtej strony, nim zdążył odłożyć swoją. Przez chwilę wsłuchiwał się w dziwne szmery na linii. Znów ciężko pracowali podsłuchiwacze z Gestapo? Trudno było coś na to poradzić. W każdym razie mówił z Klausem bardzo ostrożnie, nie ujawniając prawie niczego, a Klaus będzie wiedział, co ma robić. Kesselring nie mylił się co do tego: w minutę po odłożeniu słuchawki Rheinhardt wydawał już rozkazy, w trzydziestej minucie pancerne kolumny pod osłoną nocy i chmur ruszyły na południe, do Kalabrii, w rejon wschodniego brzegu Cieśniny Messyńskiej.
3. Czwartek, 8 lipca - przed północą
Barometr spadał, morze się burzyło jak gotująca woda w kotle, olbrzymie fale parły na płynący w absolutnych ciemnościach stateczek włoski PKT - Pomocniczy Kuter Torpedowy. Fale windowały na swój grzbiet łupinę, aby ją następnie zrzucić w otchłań, w której - wydawało się - kuter na zawsze zaginie. Ale w ostatniej chwili dziób dość sporej właściwie jednostki dźwigał się ciężko, wynosiła go kolejna fala, aby następnie mógł znów ześliznąć się w głębinę po szklistym grzbiecie wodnego wału, pędząc wprost na następną grzywiastą falę grożącą pochłonięciem całej łodzi, nim ta przedrze się dalej. Wycie wiatru ginęło na chwilę, gdy kuter znajdował się na dnie otchłani między ścianami wody, ale gdy wynosiła go kolejna fala, przeraźliwy gwizd paraliżował bólem bębenki uszu załogi i pasażerów, przemoczonych do suchej nitki, posiniaczonych nieustannym obijaniem się o kanty przedmiotów, gdy bez żadnego uprzedzenia okręcik rzucał, a raczej był rzucany w nowym kierunku. Ludzie byli wyczerpani, ich mięśnie sforsowane walką o utrzymanie jakiej takiej równowagi w ich małym światku pozbawionym jakiegokolwiek kryterium równowagi. Niekontrolowane siły żywiołu rzucały nimi, niby kłodami, o ścianki działowe, a jedyną próbą przeciwstawienia się tym siłom były pulsujące miarowym rytmem silniki, pchające kuter ku północnemu brzegowi Sycylii.
- Trochę rzuca! - Petrie wykrzyczał te słowa najgłośniej, jak mógł, aby być usłyszanym przez komandora-porucznika Vospera, który walczył z kołem sterowym.
- I robi się coraz gorzej. Niech pan spojrzy na barometr! - odkrzyknął Vosper.
- I pomyśleć, że mogliśmy po prostu skoczyć na spadochronach - skomentował Johnson. Stał koło Petriego w malutkiej kabinie sternika. Chociaż nigdy nie objawiał entuzjazmu dla skoków spadochronowych nad sycylijskimi rozpadlinami skalnymi, to jednak w chwili obecnej plan kapitana Stonehama wydawał się stokroć lepszy od wędrówki po wzburzonym morzu. Petrie nawet nie odpowiedział, zajęty zastanawianiem się, czy nie uskoczyć gdzieś w bok w obliczu gigantycznej masy wody, która przedarła się przez dziób, by runąć na kabinę, ale Vosper lekko skorygował kurs i po chwili mogli zaliczyć jeszcze jedną pokonaną falę.
Nikt z ludzi na tej włoskiej łodzi patrolowej - przechwyconej przez aliantów pod koniec kampanii tunezyjskiej - nie był we właściwym dla siebie mundurze. Brytyjska załoga pod dowództwem Vospera płynęła w mundurach marynarki włoskiej, natomiast Petrie i Johnson - drugi dzień nie goleni - mieli na sobie mało reprezentacyjne wiejskie odzienie: nędzne kurtki i spodnie pod jeszcze nędzniejszymi płaszczami, w kieszeniach zmięte sycylijskie czapeczki noszone przez wieśniaków okrągły rok, bez względu na pogodę. Być może byliby mniej przemoczeni, gdyby raz po raz nie wychodzili na otwarty pokład, łakomi ujrzenia pierwszych zarysów sycylijskiego wybrzeża. Wreszcie Vosper stanowczo im to odradził, gdy kapitan Johnson omalże nie wypadł za burtę i nie zginął w odmętach.
- Nie jest to idealny okręt, jaki wybrałbym na tego rodzaju spacer - powiedział sucho Vosper. Na kuter wskazał Petrie jako na idealny środek transportowy: był duplikatem licznych włoskich łodzi patrolujących północny brzeg Sycylii i stanowiących główną obronę tego brzegu, co zdaniem włoskiego dowództwa zupełnie wystarczało, gdyż brzeg ten był najbardziej odległy od alianckich baz w Afryce Północnej, a więc inwazja od tej strony wydawała się mało prawdopodobna. Stojący obok Vospera Petrie modlił się w duchu, by nie pojawiła się na morzu jakaś włoska jednostka patrolowa, tym razem autentyczna, chroniąca brzeg przed intruzami. Gdyby się pojawiła, to zaszłaby konieczność wymiany haseł rozpoznawczych, zmienianych co dwadzieścia cztery godziny przez wojskowy kapitanat portu w Palermo. Z niepokojem więc rozglądał się po morzu... Byleby ich za wcześnie nie zauważono...!
- Zrywa plandekę...! - krzyknął Johnson i wyskoczył z kabiny sterowniczej i jej względnego bezpieczeństwa na śliski pokład, zatrzaskując za sobą drzwi. Petrie nie zdążył go powstrzymać. Z pokładu spływała jeszcze woda z ostatniej fali. Za kabiną sterowniczą, blisko rufy, wielka plandeka osłaniała sycylijską łódź rybacką. Nieustanne ataki morza zerwały jedno z wiązań. Wdrapywali się na kolejny grzbiet, kiedy masy wody znów runęły na kuter. Gdy woda spłynęła, pokład przez chwilę był pusty i z tej właśnie chwili skorzystał Johnson, aby trzymając się plandeki złapać koniec rozwiązanej liny, ponownie go przewlec przez pierścień i umocować. Przez cały czas, gdy to robił i gdy kuter spadał jak kamień w następną otchłań, wspierał się plecami o kabinę sterowniczą. Skończył robotę w chwili, kiedy zaczęli ponownie wspinać się na grzbiet fali i nowe potoki wody runęły na pokład. Niemalże zmyło go z burty. W ostatniej sekundzie złapał żelazny uchwyt na pokładzie. Jednocześnie poczuł rękę Petriego przeplecioną przez swe ramię, podtrzymującą go. Obaj trwali w bezruchu, gdy kuter dźwigał się na grzbiet fali. Leżąc plackiem na stalowej płycie pokładu, wczepiając się w nią rozpaczliwie, przechylony pod nieprawdopodobnym kątem wraz z łodzią, Johnson z przerażeniem doszedł do wniosku, że tym razem komandor Vosper popełnił błąd, że przekoziołkują do tyłu i rufa będzie osią ich obrotu. Patrząc przed siebie w górę widział rozszalały żywioł morza nad głową, widział też twarz Petriego niby martwą maskę naciągniętą na kości, i w tym momencie stracił uchwyt na śliskim żelaznym pierścieniu - jedynie ramię Petriego przewleczone przez jego ramię utrzymywało go na pokładzie, gdy statek wspinał się do zenitu, na chwilę odzyskał równowagę, na moment przed runięciem w dół. Był to koszmar: przegięta do tyłu, obejmująca ramię Johnsona lewa ręka Petriego z dłonią kurczowo zaciśniętą na żelaznej balustradzie. Ta balustrada była jedynym dla nich obu kontaktem z kutrem. Petrie czuł, że ręka mu drętwieje, uchwyt słabnie - ręka utrzymywała ciężar dwu ludzi. I wtedy właśnie, na tę chwilę, statek odzyskał równowagę na grzbiecie fali. Petrie zaczął zmagać się z nagle nieco mniejszym ciężarem: ciągnął, podciągał, przeciągał, aż udało mu się wepchnąć półbezwładne ciało Johnsona do kabiny sterowniczej. Amerykanin legł na podłodze chrapliwie krztusząc się i charcząc; powoli jednak zaczął odzyskiwać bardziej normalny oddech.
- Łódź rybacka... porwałoby ją... - Johnson nie mógł dalej mówić.
Petrie umieścił go w rogu kabiny, zasłonił własnym ciałem, siadając na deskach, z kieszeni wyciągnął flaszkę lichego włoskiego koniaku, odkręcił kapsel i podał ją Amerykaninowi. Johnson wlał sobie do ust kilka kropel, połknął, znów zaczął się krztusić. Potem pociągnął duży łyk. Krzywiąc twarz oddał butelkę.
- Dzięki! - zaprezentował karykaturę uśmiechu ocierając usta. - Co za straszne świństwo! Koniak francuski jest nieco lepszy.
Petrie łyknął z butelki i przekazał ją Vosperowi, który potrząsnął przecząco głową mówiąc, że nigdy nie pije na służbie, po czym pociągnął potężny łyk. Petrie zgadzał się z Johnsonem, że zawartość butelki to po prostu trucizna.
- Dobra robota, Ed! - powiedział zakręcając kapsel. Tak jak wszystko, co mieli na sobie lub ze sobą, tak i ta butelka taniego koniaku była do nabycia na Sycylii. Na wszelki wypadek, gdyby po lądowaniu na wyspie - jeśli w ogóle uda się im dobić do brzegu - mieliby być zatrzymani i rewidowani, to lepiej, aby nie mieli przy sobie nic, co by ich identyfikowało jako alianckich sabotażystów. Oczywiście wiele przedmiotów w posiadaniu oficerów, czyniło z nich osoby bardzo podejrzane, ale nie więcej, niż mogą być podejrzani przeciętni Sycylijczycy mający obyczaj kradzieży wszystkiego, czego tylko dotkną ich złodziejskie łapy. Petrie i Johnson mieli rewolwery niemiecki i włoski, które przecież można było kupić na wyspie prosto z wojskowych składów od nieuczciwych magazynierów; w konkretnym wypadku broń obu oficerów pochodziła z wielkich magazynów amunicji i broni wojsk Osi zdobytych przez aliantów w czasie kampanii tunezyjskiej. Nawet owe trzydzieści kilogramów materiałów wybuchowych, leżące w worku w kabinie sterowniczej, pochodziło z zapasów niemieckich, podobnie jak i cztery zegarowe zapalniki - standardowe w niemieckiej armii.
Odnosiło się teraz wrażenie, że fale są jakby trochę mniejsze, chociaż sztorm dalej szalał rzucając kutrem we wszystkie możliwe kierunki, nieustannie nim szarpiąc i waląc weń porywami wichru. Ale bezdenne przedtem otchłanie, do których ześlizgiwali się z grzbietów fal, teraz wydawały się mniejsze, mniej groźne. Księżyc raz po raz wyrywał się spod pokładów chmur i oblewał morze zimnym światłem, a wszystko dokoła wydawało się wówczas bardziej groźne w swym nieustannym ruchu. Jednakże barometr szedł w górę. Kiedy dostrzegli pierwszą zapowiedź sycylijskiego brzegu, Johnson wstał i wyszedł do Petriego, który stał przed kabiną na pokładzie. To właśnie Petrie pierwszy dostrzegł brzeg - mglisty cień gdzieś bardzo daleko - i Vosper rzuciwszy okiem na kompas zmienił kurs o kilka stopni na sterburtę.
- Patrz, tam! - wskazywał Petrie - Wygląda jak nisko leżąca chmura, ale ja myślę...
- To Sycylia! - potwierdził Vosper. - Dopłyniemy za jakąś godzinę, zgodnie z harmonogramem. Akurat, żeby spotkać się z pańskimi przyjaciółmi. Jeśli w ogóle wypłynęli w taką noc.
- Komunikat meteorologiczny wspominał, że sztorm ominie sycylijskie przybrzeże - przypomniał Johnson. - Chociaż ja w to nie wierzę.
Pokład pod nimi ciągle to się zapadał, to wynosił ich w górę. Fale nadal rozpryskiwały się o dziób, woda zalewała pokład i oblewała nowymi strugami Johnsona i Petriego, obu przemokniętych do szpiku kości. W tym rozhuśtanym świecie Petrie wypatrywał śladów nieprzyjaciela, ale chwilowo wydawało się, że tylko do nich należy całe Morze Tyrreńskie, z każdą minutą łagodniejące. Okręt znacznie łatwiej przedzierał się przez fale i znacznie rzadziej zapadał w otchłanie między spienionymi grzywami. Niemniej wichura nadal rzucała kutrem zmierzającym ku mglistemu zarysowi góry.
Kiedy Vosper oddał koło sterownicze matowi i wyszedł do Petriego przed kabinę, Johnson schronił się w jej drzwiach. Znajdowali się teraz na samym skraju sztormu, gdzie warunki bywają zdradliwe - po chwilach względnego spokoju następuje bez uprzedzenia atak wichru.
- W taką noc rybacy na pewno nie wypłynęli! - wykrzyknął Johnson do Petriego.
- Wszystko zależy od tego, jakie są warunki bliżej brzegu! - odkrzyknął Petrie. - W pobliżu brzegu może być zupełnie spokojnie! - Zwężonymi oczami pilnie obserwował horyzont dokoła. Vosper, który właśnie skończył swoją własną inspekcję morza, już miał wracać do steru, kiedy Petrie złapał go za ramię i krzycząc zapytał: - Co to jest, o tam?! - wskazał palcem.
- Gdzie? Ja nic nie widzę - odparł Vosper.
- Proszę się wpatrzyć w punkt, który wskazuję. Coś mi mignęło. Jakiś cień. I zapadł się... Oo, wynurzył się z powrotem!
- PKT! Włoska łódź patrolowa! - Kolebiąc się w drzwiach kabiny, Vosper zdjął z szyi mocną lornetę, przyłożył do oczu i ustawił szybko ostrość, przez długą chwilę intensywnie się wpatrywał, potem lornetę opuścił. - Tak jest, łódź patrolowa, płynie w naszym kierunku. Chyba nas dostrzeżono. Lepiej schowajcie się, panowie, z tymi waszymi ubrankami. - Vosper powrócił do kabiny sterowniczej i przez akustyczną tubę wydał kilka rozkazów: na sterburcie Makaroniarz, obsługa do działka i karabinów maszynowych, kurs i obroty bez zmiany...! - Dokoła zapanował ożywiony ruch, marynarze we włoskich mundurach zajmowali regulaminowe stanowiska, aby stworzyć wrażenie, że jest to normalny rejs patrolowy: przy minach głębinowych stanęła obsługa, przy stanowisku karabinu maszynowego pojawili się strzelcy w stalowych hełmach. Skryci w głębi kabiny sterowniczej Petrie i Johnson wpatrywali się w niewyraźną jeszcze sylwetkę nieprzyjacielskiego okrętu, który wyskakiwał jak korek na falę, by po chwili zapaść się znowu. Z minuty na minutę w kabinie wzrastało napięcie. Prawdziwy włoski PKT zbliżał się do nich z prawej strony. Tylko Vosper wydawał się nie ulegać panice - z szafki wyjął lampę sygnalizacyjną, oparł ją o framugę otwartego okna kabiny i spokojnie czekał.
Petrie patrzył na lampę z pewnym niepokojem. Powstała kryzysowa sytuacja, jakiej się właśnie obawiali, mając nadzieję, że nigdy się nie pojawi, gdyż zbyt wiele jej elementów mogło grozić katastrofą. Teoretycznie byli przygotowani: działka i karabiny maszynowe gotowe do walki, osiemnastocalowe torpedy uzbrojone, ich brytyjska obsługa w pełnej gotowości. W normalnych warunkach Vosper świetnie by sobie dał radę z włoskim patrolem, ale tym razem warunki były o tyle nienormalne, że chodziło o uniknięcie jakiejkolwiek utarczki, o uniknięcie sytuacji, w której telegrafista włoski zacząłby wystukiwać ostrzeżenie do dowództwa marynarki w Palermo. A nawet gdyby jednostka nieprzyjacielska została zatopiona natychmiast, bez dania szansy telegrafiście na nawiązanie łączności, to odgłosy morskiej potyczki usłyszano by na pobliskim brzegu równie wyraźnie jak wiadomość radiową. Zaprzepaszczona zostałaby dyskrecja otaczająca ich desant, zniszczone szansę powodzenia przedsięwzięcia, przepadłaby możliwość zjawienia się Petriego i Johnsona na umówione rendez-vous u brzegów Sycylii. Jednakże Vosper nie okazując żadnego napięcia najspokojniej sobie czekał na sygnał rozpoznawczy włoskiej łodzi i pytanie o hasło.
- Myślisz, że się uda? - spytał Johnson skulony wraz z Petriem w kącie, aby nie można było ich obu dostrzec.
- Jeśli Scelba podał nam właściwy kod na dzisiejszą noc, to się powinno udać - odparł Petrie wpatrzony w Vospera. - Podobno człowiek, którego Scelba ma w lokalnym dowództwie marynarki, jest doskonały. I podobno Włosi zmieniają kody co dwadzieścia cztery godziny.
- Na pewno? - Johnson nie wydawał się zachwycony tak sformułowanym argumentem, zwłaszcza gdy Vosper, stale wpatrzony we włoską łódź przebijającą się przez wyjątkowo wzburzony odcinek morza, rozszerzył odpowiedź Petriego:
- W normalnych warunkach kod jest zmieniany co dwadzieścia cztery godziny. Ale w sytuacjach nadzwyczajnych może być zmieniony doraźnie o każdej porze jako dodatkowe zabezpieczenie. My również stosujemy tę metodę.
- I obecny czas - poinformował Petrie Johnsona - może być właśnie zaliczony do sytuacji nadzwyczajnych, bowiem Włosi wiedzą przecież, że poważne morskie siły aliantów wyruszyły już z afrykańskich portów na morze i że inwazja może nastąpić lada chwila. A więc na dwoje babka wróżyła. Ja ci radzę, nie rób zakładów.
- Dobrze, nie robię, chowam pieniądze do kieszeni.
Petrie i Johnson, siedząc tak skuleni na podłodze w kącie kabiny, siłą rzeczy odczuwali większe napięcie i byli bardziej zdenerwowani niż Vosper i jego sternik, ponieważ ci ostatni widzieli dobrze, co się dzieje dokoła i jak wygląda sytuacja, podczas gdy parze desantowej pozostawało jedynie obserwowanie twarzy Vospera, bladej w świetle księżyca. Jednakże twarz oficera marynarki nie wyrażała nic, nic nie zdradzała, więc Petrie i Johnson siedzieli źli, skuleni, ich zmoczony wieśniaczy strój oblepiał im plecy, odczuwali dygotanie motorów gdzieś pod stalową podłogą, chwilami przez otwór okna dostrzegali na mgnienie oka przechyloną linię horyzontu, gdy kuter wpadał w kolejną otchłań. Vosper wyprostował się, warknął do sternika, by utrzymywał kurs: wyraźna już sylwetka włoskiego kutra patrolowego znajdowała się nie dalej niż ćwierć mili, gdy zabłysła lampa. Vosper pilnie odczytywał sygnał rozpoznawczy sam trzymając w pogotowiu lampę. Gdy Vosper powiedział, że Włosi odezwali się, dla Petriego i Johnsona rozpoczęły się sekundy morderczego niepokoju. Czy to był sygnał rozpoznawczy, jaki podał im Scelba? Petrie zauważył nagle drobny szczegół: czoło pozornie kamiennej twarzy Vospera, wpatrzonego z uwagą w nieprzyjacielską łódź, pokryte było kropelkami potu. A to mogło oznaczać tylko jedno: nie rozpoznawał nadawanego mu sygnału, a więc dowództwo marynarki w Palermo zmieniło kod już po tym, jak człowiek Scelby przekazał wiadomość. W efekcie Vosper nie będzie wiedział, jakim sygnałem odpowiedzieć. Petrie zerknął na Johnsona i zobaczył, a raczej odgadł z jego wyrazu twarzy, że jego myśli biegły podobnym torem. Ale oto Vosper zaczął odpowiadać. Gdy skończył, oparł lampę o framugę okna i czekał.
- Czy jest okay?! - zawołał cicho Johnson.
- Sygnał wywoławczy był taki, jakiego się spodziewałem. Jednakże poczekajmy. Włosi mogli zostawić ten sam sygnał wywoławczy, a zmienić odpowiedź. Jeśli tak, to odpowiedzą nam teraz pociskiem w okno kabiny.
- Żeby tak panu język skołczał, miły komandorze - mruknął Amerykanin.
Najgorsze było obecnie to oczekiwanie po wymianie sygnałów kodowych.
- Wszystko w porządku - powiedział Vosper z absolutnym spokojem, jakby w ogóle nic się nie działo. - Odpływają! - Głos mu lekko zadrżał, gdy powiedział do sternika: - Kurs na Palermo. - I po chwili: - Pełne obroty.
Prognoza oficera do spraw meteo w Tunisie okazała się prawdziwa: w miarę zbliżania się kutra do górzystego brzegu, morze stawało się coraz spokojniejsze i wkrótce pozostało tylko łagodne kołysanie powierzchni zalanej światłem księżyca, który całkowicie wyzwolił się z chmur. Petrie i Johnson mogli stać na pokładzie nawet nie trzymając się poręczy. Petrie był wpatrzony w wyrastający ponad inne samotny szczyt.
- Widzisz, Monte Pellegrino! - wskazał Johnsonowi. - Chyba pamiętasz z poprzedniego pobytu.
- Zaczynam się orientować. Miasto tuż na wschód od góry... Hej! Co to za światełka skaczące na wodzie?
- Flota rybacka, o której wypłynięciu tej nocy Scelba nas właśnie poinformował. Łowią tuż poza portem. I tylko w nocy. A lampy są zawieszone nad wodą poza dziobem, zwabiają ryby do sieci. No, teraz będę się martwił, czy wśród rybaków jest Guido.
Zamilkli. Vosper zmniejszył szybkość, wyraźnie przybliżyli się do brzegu - sylwetka samotnej góry urosła, skaczące światełka na dziobach kutrów rybackich stały się większe, nerwy przebranej w wieśniacze stroje pary oficerów były coraz bardziej napięte. Zbliżali się do ryzykownej fazy będącej udziałem każdego desantu na terenie nieprzyjacielskim: zaledwie jedna mila od brzegu. Ta przestrzeń malała z każdą minutą. Siedzieli teraz na pokładzie, skuleni w kucki, aby nikt nie dojrzał ich sylwetek w chłopskim przebraniu, wsparci plecami o obudowę kabiny sterowniczej. Skaczące lampy rybaków zbliżały się ku nim, pomarańczowe światła dziwnie odświętne w księżycowej poświacie.
- Dotychczas jakoś idzie! - mruknął Johnson ocierając rękawem pot z czoła, gdyż wielkie krople zaczęły mu już zalewać oczy. Chociaż na pokładzie było chłodno, twarze obu, Petriego i Johnsona, pokryły się potem, gdy tak czekali jak jakiś niezwykły ładunek, który Vosper miał obowiązek dostarczyć w określonym czasie i na określone miejsce przedstawicielowi lokalnej mafii.
Petrie nic nie odpowiedział Johnsonowi na jego optymistyczne stwierdzenie; bacznie obserwował cały obszar, czy przypadkiem nie pojawia się następna łódź patrolowa. Druga konfrontacja mogła nie zakończyć się tak szczęśliwie: w lepszych warunkach pogodowych przeciwnik miałby okazję lepiej im się przyjrzeć, a ponadto bliskość brzegu utrudniłaby rozwiązania siłowe, nie mówiąc już o utracie przewagi, jaką dawała dotychczas misji nieświadomość nieprzyjaciela, że ktoś usiłuje lądować. To były chwile, jakich najbardziej się obawiał - od momentu pojawienia się u wybrzeża do momentu zniknięcia ich obu, Petriego i Johnsona, wśród innych kutrów rybackich. Vosper jeszcze bardziej zmniejszył obroty i powoli zbliżał się do flotylli rybackiej. Któryś z rybaków już zakończył połów i zmierzał w stronę Palermo. Do chwili obecnej żadna z łodzi rybackich nie objawiała najmniejszego zainteresowania znajomą sylwetką kutra patrolowego, który zbliżał się wolno, jakby obojętnie przeprowadzając - w przekonaniu rybaków - rutynową kontrolę. Petrie daremnie wypatrywał pomarańczowej lampy mającej zamigotać czterokrotnie, zawiadamiając o obecności Guida. Żadna z lamp nie była pomarańczowa, nic nie migotało. Vosper wychylił się do Petriego i powiedział: - Nikt nas nie wita!
- Nie liczmy, że wszystko będzie przebiegać ściśle według scenariusza. Życie przynosi niespodzianki! - Petrie nie był wcale speszony, skinął na Johnsona. - Chodź na sterburtę! Musimy się przygotować!
Szybko odwiązali plandekę i ściągnęli ją na bok, odsłaniając mały kuter rybacki, taki sam, jakimi łowili sycylijscy rybacy. Poprzez warkot motorów i chlupot wody uderzającej o burtę docierała do nich tęskna melodia - chóralny śpiew rybaków przy pracy. Petrie wiedział, że prawie wszyscy należeli do związku kontrolowanego przez mafię. Ich związkiem była cosca, w której rękach znajdowało się całe rybołówstwo sycylijskie. Mafia kontrolowała je z podziemia. Na polecenie sławnego szefa policji, Mora, jeszcze przed wojną przysłanego na wyspę, carabinieri naprawdę zaczęli mafię prześladować i zepchnęli w podziemie, ale mafia nadal sięgała po władzę i skutecznie kontrolowała liczne dziedziny życia.
Na pokład wyszło paru członków załogi, podłożyli liny pod kil rybackiego kutra, podciągnęli łódź, wystawili za burtę i delikatnie opuścili na morze. Czynności te wykonywano w dużym napięciu, bowiem przez cały czas istniała obawa, że pojawić się może kolejny włoski PKT i przez radio ostrzeże Palermo. I wówczas musieliby zrezygnować z lądowania. Kiedy łódź rybacka znalazła się już na morzu i kiedy ściągnięto wszystkie liny z wyjątkiem jednej, Vosper zmienił nieco kurs przybliżając się do bezładnie rozrzuconej flotylli rybackiej. Oddał teraz ster matowi i wyszedł na lewą burtę. Johnson właśnie schodził do łodzi rybackiej z workiem pełnym materiałów wybuchowych na plecach. Petrie czekał jeszcze na pokładzie. Vosper klepnął go przyjaźnie.
- Życzę powodzenia! Co prawda sygnału od Guida jeszcze nie ma, ale liczę, że dacie sobie radę.
- Musimy! - odparł Petrie. - Dzięki za podwiezienie nas. - Zszedł do łodzi rybackiej, gdzie Johnson już złożył cenny worek i teraz dłubał coś przy motorze.
W niespełna minutę motorek już terkotał miarowo. Nadal pozostawali po zawietrznej. Nadeszła chwila dość delikatnego manewru: Vosper nakazał marynarzowi skulonemu przy burcie odwiązanie ostatniej liny. Petrie ją pochwycił, zwinął szybko i położył blisko pomarańczowej lampy, którą zdążył uprzednio zapalić. Johnson ujął koło sterowe łodzi rybackiej - płynęli już na własnym motorze. Lewa burta PKT zaczęła się przesuwać, gdy Vosper zwiększył obroty. Po chwili Petrie i Johnson byli już widoczni dla wszystkich, PKT przestał ich osłaniać. Najbliższa sycylijska łódź rybacka znajdowała się nie dalej niż dwadzieścia metrów od nich - zgarbieni rybacy wyciągali z morza sieć; pomarańczowa lampa ich łodzi zakołysała się niebezpiecznie, gdy łódź pod ciężarem zawartości sieci przechyliła się gwałtownie. Vosper tak opracował swój manewr, że postronnemu obserwatorowi mogło się wydawać, iż po prostu przepłynął między dwiema łodziami rybackimi, łodzią Petriego i jakiegoś sycylijskiego rybaka. Teraz zwiększył jeszcze bardziej obroty i odpłynął pozostawiając za sobą jaskrawobiały w świetle księżyca ślad. Petrie i Johnson zostali całkowicie sami, o kilkaset metrów od nieprzyjacielskiego brzegu. Znajdowali się na wschodnim skraju rybackiej flotylli.
- Troszkę wolniej, Ed! - wyszeptał Petrie po włosku. - Nie chcę zanadto zbliżać się do pozostałych łodzi, póki nie zobaczę sygnału Guida.
- Jeśli Guido tu gdzieś jest...
- Na pewno jest.
Petrie zamilkł przyglądając się najbliższej łodzi, której załoga pogrążona była w pracy. Nie było to najbardziej pożądane sąsiedztwo - rybacy o twarzach śniadych i kościstych mieli wygląd ludzi, którzy bez większych skrupułów wpakowaliby nóż w plecy choćby za cenę miski strawy. Ponadto Petriego zaczęła dręczyć myśl, że może Guido wpadł, że został złapany. Nowy dźwięk daleko za plecami kazał mu odwrócić głowę. Zobaczył, że Johnson wyraźnie zesztywniał.
- Co się stało?
- Zdaje się, że czeka nas niepożądane towarzystwo. I w niepożądanej chwili.
Ów nowy dźwięk, jaki usłyszał, to było nagłe i dość hałaśliwe zwiększenie obrotów przez Vospera, który najwidoczniej uznał, że lepiej będzie, jeśli szybciej wyniesie się z okolicy. W świetle księżyca zabłysnął biały łuk pienistego śladu, Vosper zmieniał kurs na północny, by oddalić się jak najszybciej od Palermo.
Powód nagłej decyzji Vospera ujawnił się teraz wyraźnie: od wschodu pędziła prosto ku flotylli rybackiej inna łódź patrolowa - znów włoski PKT. Petrie rozejrzał się szybko dokoła wypatrując, czy nie zbliża się ku ich kutrowi jakiś kuter miejscowy. Guido, jeśli znajdował się w gronie rybaków flotylli, przegapił bezpieczny czas zawiadomienia o swojej obecności.
- Ed, podaj mi Schnellfeuer! - zawołał do Johnsona przyglądając się uważnie jednemu z kutrów, który zaczął się zbliżać.
Nadal trzymając koło sterowe jedną ręką, Johnson drugą sięgnął do worka, z którego wyjął pistolet maszynowy i podał Petriemu.
Patrolowa łódź włoska zbliżała się z rykiem motorów.
Niemiecki Schnellfeuer - automatyczny pistolet Mauser 7,63 mm - jest groźną bronią. Może być używany jako ręczny pistolet albo też pistolet maszynowy. Magazynek na dwadzieścia pocisków. Jako pistolet ręczny, nosi się go w drewnianej kaburze. Kabura z tak niecodziennego surowca ma swoje uzasadnienie: gdy pistolet ma być użyty jako broń maszynowa, drewniana kabura służy za kolbę i wówczas z pozycji leżącej strzelec może razić przeciwnika śmiertelnym ogniem z dużej odległości. Przy pewnym szczęściu i sporej umiejętności taką bronią można zdziesiątkować załogę łodzi patrolowej. Petrie jednak modlił się, aby blisko brzegu nie był zmuszony do podobnie ryzykownego czynu. PKT był coraz bliżej, ryk jego motorów coraz bardziej ogłuszał. Teraz już dwa kutry rybackie zbliżały się szybko do Petriego, który nakazał Johnsonowi zmianę kursu - udało się! Wcisnęli się między oba kutry i tym samym stali się cząstką rybackiej flotylli. Nagle coś uderzyło w burtę kutra. Petrie ścisnął pistolet mocniej widząc hak zarzucony na okrężnicę i w odległości niespełna dwu metrów człowieka na sąsiednim kutrze, trzymającego koniec haka w ręku. Sycylijczyk mówił po włosku gardłowo, naglącym głosem.
- Dobry macie dziś połów?
- Jak na lipiec bardzo zły, nieprzyjacielskie łodzie podwodne zakłócają spokój w morzu - odparł Petrie przewidzianym hasłem.
- Jestem Guido. Nie odzywajcie się, kiedy przybędzie patrol...
Jakiś sygnał musiał zostać przekazany pozostałym kutrom, ponieważ Johnson i Petrie zostali nagle otoczeni całą chmarą łodzi, a z kutra Guida spadła do wody sieć, której skraj pochwycił Johnson. Wraz z Petriem wciągnęli sieć na swój kuter. PKT bezceremonialnie, choć na bardzo zwolnionych obrotach, pakował się w sam środek tego nieco chaotycznego zbiorowiska kutrów. Po chwili nad Petriem i Johnsonem zawisła stalowa burta łodzi patrolowej, a jej dowódca pojawił się na pokładzie z megafonem w ręku. Rybacy dość głośno wymrukiwali swoją złość na podobną bezceremonialność. Petrie ponownie zacisnął dłoń na pistolecie trzymanym pod kurtką. Sytuacja wyglądała poważnie: karabin maszynowy na pokładzie patrolowca znajdował się w gotowości bojowej, obsługiwany przez dwóch marynarzy, pozostali trzymali w rękach pistolety maszynowe. Co, do diabła, wzbudziło podejrzenie dowódcy? Włoski oficer podniósł megafon do ust i wykrzyknął: - Czy ktoś z was nie spostrzegł dzisiejszej nocy brytyjskiej łodzi torpedowej?
- Nie! - odkrzyknął Guido. - Widzieliśmy tylko włoską łódź patrolową. Ostrożnie, bo podrzecie nam sieci!
- A poza tym pływacie zbyt daleko od brzegu! - oświadczył oficer. - Przecież wiecie, że kapitanat w Palermo zakazał oddalania się od brzegu!
- Ale właśnie tu są teraz ryby! Chcecie mieć ryby na obiad w swoim oficerskim kasynie, prawda? - odparł niespeszony Guido.
- Złożę meldunek w tej sprawie w kapitanacie portu! - warknął oficer.
PKT wycofał się bardzo ostrożnie spomiędzy kutrów rybackich, wziął kurs na zachód i w ogłuszającym jazgocie silników odpłynął na pełne morze.
Petrie odetchnął z ulgą i pomyślał sobie, że ma oto dowód chęci współpracy ze strony Scelby, skoro kazał Guidowi zignorować w tym wypadku zarządzenie dotyczące łowisk. Życzyć sobie należy, by Scelba dalej tak czynił! Petrie obrócił się słysząc, że motor sycylijskiego kutra zaskoczył. Guido ręką wskazał brzeg. Wracają do Palermo! Wkrótce czekała więc nowa przeprawa: wśliznięcie się do bardzo chronionego portu. Sama myśl o tym mogła przyprawić o ból głowy: jak to zrobić? Będą przecież liczyć kutry, a może patrzeć w twarze? Johnson zapuścił motor i pyrkając ruszyli za Sycylijczykiem.
Kuter, który poprzednio odpłynął ku brzegowi, czekał na nich na morzu. Teraz znów objął rolę przewodnika rybackiego stadka. W tym wszystkim Petrie zaczął dostrzegać jakiś plan, być może zrodzony w pokrętnym umyśle Vita Scelby. Sycylijczycy znów chóralnie śpiewali, dźwięk żałosnych głosów rozchodził się po wodzie ciężko jak rozlewająca się plama ropy. Morze było gładkie niczym powierzchnia wiejskiego stawu. Nie chciało się wprost wierzyć, że jeszcze niedawno trzeba było walczyć w czasie burzy o przeżycie, pomyślał Johnson. Petrie siedział na dziobie kutra wpatrując się przed siebie. Zbliżali się do falochronu - długiej i wysokiej kamiennej ściany wysuniętej w kierunku wschodnim. Wkrótce byli tak blisko, że Petrie widział osłonięte workami z piaskiem działko, jego obsługę w stalowych hełmach i wartownika z karabinem na ramieniu. No cóż, chyba uda się im przepłynąć. Johnson bardzo zmniejszył obroty, wolno płynęli pod wyrosłym nad nimi wysokim kamiennym murem. Petrie wpatrywał się pilnie w plecy Guida płynącego o kilka metrów przed nimi. Gdyby szykowały się kłopoty, to reakcja Guida uprzedzi ich kilka sekund przedtem. Petrie zszedł z dzioba i stanął koło Johnsona. Aby wejść do portu Palermo, należało minąć ten falochron i przepłynąć koło następnego, już nieco krótszego falochronu-mola zamykającego portowy basen od wschodu, znacznie bliżej brzegu. Silniki płynących kutrów wydawały na zwolnionych obrotach przygłuszony chóralny skrzek, poza nim innych dźwięków nie było, oprócz cichutkiego chlupotania wody obijającej się o kamienny falochron tak blisko, że Petriemu wydawało się, że wystarczy wyciągnąć rękę, aby go dotknąć. Rybacy już od parudziesięciu sekund nie śpiewali. Guido stał sztywno wyprostowany na swym kutrze, naprawdę zesztywniały, jakby spodziewał się niemiłego wydarzenia.
- Z Guidem jest ten problem, że nie potrafi się odprężyć - szepnął Petrie do Johnsona.
- Odprężyć, w takiej sytuacji...?! - Johnsonowi, który kurczowo zaciskał palce na kole sterowniczym, zabrakło słów. Jego sylwetka zdradzała napięcie najwyższego stopnia. Woda przyniosła odgłos podobny do przeciągłego zgrzytu: otwierano zaporę, by wpuścić do portu flotyllę rybacką. Kiedy przepływali tuż pod samym końcem zewnętrznego falochronu, Petrie ujrzał wysoko nad sobą skierowaną ku niebu lufę działa przeciwlotniczego, a gdy minęli falochron, otworzyła się przed jego oczami panorama portu: stare dachy domów w głębi, przed nimi nabrzeża z ciemnymi zabudowaniami. Holownik, który odciągnął na bok zaporę, pykał dymem w rozświetlone księżycem niebo. Flotylla rybacka od czoła zaczęła brać kurs na sterburtę, za Guidem zrobił to Johnson, za nim kolejny kuter. Johnsonowi wydawało się to wszystko ciut za łatwe - osiągnął stan napięcia nerwów, w którym najmniejsze odprężenie mogłoby, był o tym przeświadczony, wywołać nieszczęście. Po kilku sekundach zabłysnął nagle portowy reflektor rozświetlając jaskrawo całe wejście do portu. Było jasno jak w dzień. Petrie zaklął w duchu i mocniej ścisnął mausera.
Reflektor był umieszczony na samym końcu wewnętrznego falochronu-mola i skierowany w dół, tak że każdy kuter musiał przejść przez penetrujący krąg światła. I dam głowę, że ci włoscy chłopcy umieją dobrze liczyć, pomyślał z wisielczym humorem Petrie. I ma im wyjść w ogólnym rachunku, że tyle samo kutrów powróciło, co przedtem wypłynęło. A my jesteśmy tym ekstra! Istniała również możliwość, że wojskowi strażnicy portu dobrze znają wszystkie twarze rybaków i że potrafią ich rozpoznać w tym trupio białym świetle. Kuter płynący przed Guidem wytracił prawie całkowicie szybkość. Petrie odgadł jego zamiary: ten wiodący kuter chciał, aby wraz z Guidem podpłynęli blisko i w jednej grupce przemknęli przez oświetlony krąg wody. Petrie rzucił okiem za rufę i zobaczył, że płynący za nimi kuter prawie się o nią ociera. Johnson też pojął plan przewodnika.
- Mam zwiększyć szybkość? - spytał Petriego.
- Nic nie zmieniaj! - odparł Petrie. - Nie zwracajmy na siebie uwagi! - Szybko przebiegł wzrokiem po kotwicowisku znajomego mu portu i po nabrzeżach: czy nie ma okrętów wojennych, żołnierzy na molo, specjalnych posterunków? Ale dokoła panował taki sam spokój, jaki widział ostatnio przed paru tygodniami.
Gdy Johnson zmieniał lekko kurs, aby ustawić kuter równolegle do łodzi Guida, Petrie szepnął: - Za reflektorem jest karabin maszynowy. Gdyby, mówię, gdyby z jakiegoś powodu otworzył ogień, ster w prawo, a ja postaram się wygasić reflektor...
Płynęli wolno, gdy nagle dwa kutry, dotychczas utrzymujące się z tyłu, minęły ich po prawej na zwiększonych obrotach, zajechały drogę kutrowi Guida i wpadły w rozświetlony reflektorem krąg wody. Światło oblało sylwetki na pokładzie łodzi ujawniając każdy szczegół - Petrie zaobserwował to z niepokojem. Kutry minęły świetlny krąg równie nagle, jak się w nim znalazły, i wówczas zdarzyło się coś, co chyba musiało być zaplanowane przez Scelbę: zderzyły się z głuchym łoskotem, rozległ się potok sycylijskich przekleństw, podniósł ku niebu chór gniewnych głosów, jakby towarzyszących rozpoczętej bijatyce.
Obsługa reflektora zareagowała instynktownie przesuwając światło na lewo, aby zobaczyć, co się tam dzieje. I kiedy krąg świetlny tkwił w miejscu kolizji kutrów, Guido i Johnson minęli koniec molo z wojskową załogą, a tuż za nimi parła reszta flotylli rybackiej. Zdając sobie nagle z tego sprawę obsługa reflektora przywróciła reflektorowi dawne położenie. Po drodze na ułamek sekundy musnął on swym światłem Petriego i Johnsona, po czym objął już pełnym kręgiem kuter płynący za nimi. Byli teraz oświetleni jedynie odblaskiem pomarańczowej lampy. Petrie był teraz gotów założyć się, że gdzieś poza portem wyciągano na brzeg jeden z kutrów, aby ogólna liczba powracających do portu łodzi była taka sama jak przy wypływaniu na morze. Scelba na pewno pamiętał o każdym szczególe.
- No i jesteśmy! - powiedział Petrie do Johnsona, kiedy płynęli śladem Guida ku opustoszałemu molo. Johnson mruknął bez przekonania: nadal znajdowali się w obrębie pilnie strzeżonego portu, z którego trzeba się dopiero wydostać. W miarę zbliżania się do molo woda była coraz bardziej brudna, pełna odpadków drewna i piany. W powietrzu unosił się zapach zjełczałego tłuszczu zmieszany z zapachem świeżych ryb. Wyczuwając wątpliwości Johnsona, Petrie dodał wyjaśniająco: - Znam dobrze ten port i to molo, Ed! Jest tu podziemne przejście, które prowadzi poza obszar portowy. - Głuche uderzenie dało im znać, że Guido dobił do molo. Johnson wyłączył silnik i resztą szybkości dotarli do łodzi Sycylijczyka. Właściwie byli już na ziemi sycylijskiej i nieprzyjaciel nie miał pojęcia o ich obecności! Świetnie! Za godzinę powinni już znaleźć się w kwaterze głównej podziemia mafijnego! No i zaczną się przetargi, pomyślał z rezygnacją Petrie. Trudne rozmowy z mafijnym donem, Vitem Scelbą, o rodzaj rekompensaty, za jaką ofiaruje swą pomoc.
4. Piątek, 9 lipca - przed świtem
Don Vito Scelba był kluczową postacią w planie Petriego, jedyną osobą na całej Sycylii - zdaniem majora - która zdolna była przechytrzyć tak Włochów jak i Niemców i która mogła - jeśli zechce - przeprawić desant bezpiecznie na drugi skraj wyspy i pomóc mu przeniknąć w obręb ufortyfikowanej Messyny i messyńskiego portu. Scelba w ciągu pięciu minut dowiedział się, że alianccy agenci wylądowali w Palermo; wiadomość otrzymana przez telefon od mafioso, z budynku, którego okna wychodziły na port, brzmiała: - Otrzymaliśmy ziarno!
- Dziękuję, Nicolo! Zostań, gdzie jesteś!
Scelba odłożył spokojnie słuchawkę wiedząc, że Nicolo zgodnie z otrzymanym poleceniem natychmiast opuści dom. Nie wolno było ryzykować, by ktokolwiek związany z obecnym przedsięwzięciem zwrócił na siebie uwagę lokalnej żandarmerii, a wiadomo było, że carabinieri - żandarmeria - podsłuchują połowę rozmów w Palermo w daremnym wysiłku wykrycia podziemnych struktur mafii. Scelba zapalił ciemne cygaro osłaniając je dłońmi. Stał w bezruchu w olbrzymim nie umeblowanym salonie. Jeszcze trzy dni temu ten pałacyk, stanowiący chwilowo kwaterę główną mafii, był siedzibą jednej z najbogatszych rodzin sycylijskich, Gonzagów, którzy, jak wiele innych rodzin tej warstwy, uciekli do Włoch kontynentalnych z powodu nieustannych nalotów alianckiego lotnictwa.
Scelba nie był sam w tym wielkim salonie z kryształowymi świecznikami u sufitu: skuleni przy parapetach wysokich okien czuwali w ciemnościach mafiosi uzbrojeni w dubeltówki: krępi, smagli mężczyźni wyposażeni w diabelską broń zwaną lupara. To słowo miało trzy znaczenia - określało amunicję, samą broń i sposób zabijania. Pakowanie ostro ciętych skrawków ołowiu do patronów, ładowanie tych straszliwych nabojów do dubeltówek nie było procederem legalnym nawet na Sycylii. A taka właśnie była normalna amunicja mafijnego podziemia. Gdy ktoś od tego umierał, mówiono, że dotknęła go choroba lupary. I wielu umierało, gdyż na tę chorobę nie było lekarstwa. Znieruchomiałe postacie przy parapetach czekały, tak jak czekał Scelba zatopiony w myślach. Być może nadchodzi najbardziej decydująca chwila w jego życiu, punkt zwrotny, na który Scelba czekał od wielu, wielu gorzkich lat. Petrie powrócił!
Signor Scelba znał znacznie więcej szczegółów wojskowej kariery majora Jamesa Petriego, kawalera krzyża za bohaterstwo, niż Petrie mógł przypuszczać. Scelba wiedział na przykład, że jeśli na jakąś akcję wysyła się majora Petriego, to oznacza, że jakiś bardzo istotny obiekt strategiczny musi być zniszczony. Scelba wiedział, że ostatni ośmiotygodniowy pobyt Petriego na Sycylii był nietypowy, gdyż Petrie został wysłany jedynie jako oficer łącznikowy między aliantami a mafią. A obecnie Scelba zgadywał, że powrót Petriego miał zupełnie inny cel niż działania łącznikowe. Po pierwsze, to żądanie przez radio, aby przygotować samochód z pełnym bakiem. To zapowiadało długą podróż z Palermo i dwa możliwe kierunki i cele - działa artylerii morskiej w Syrakuzach albo prom kolejowy „Cariddi” w Messynie. Nie na darmo Vito Scelba posiadał informatorów rozsianych po całej wyspie. Jego mafiosi dawno mu już powiedzieli o niemal desperackich próbach aliantów zatopienia ostatniego promu w Cieśninie Messyńskiej. Nie ma wątpliwości - Petrie będzie chciał jechać do jednego z tych dwu miast: Syrakuz lub Messyny. Ponadto radiowa wiadomość z alianckiej kwatery głównej, sygnowana przez Petriego, zawierała prośbę, aby on, Scelba, osobiście czekał na dwóch wysłanników z Tunisu. Wszystko to stwarzało bardzo interesującą sytuację o olbrzymich potencjalnych korzyściach.
Ledwie że piśmienny, pastuch w latach chłopięcych, Scelba dźwigał się po szczeblach mafijnej kariery, wytrwale wyrąbywał sobie drogę, intrygami uzyskiwał sukcesy, by już w wieku lat dwudziestu pięciu zostać capo, przywódcą przestępczej organizacji. Oficjalnie głoszonym celem mafii była „opieka” nad biednymi Sycylijczykami, których w trakcie owej opiekuńczej działalności należało oczywiście oskubywać. Scelba został zarządcą u wielkiego właściciela ziemskiego i z tego tytułu miał kontrolę nad angażowaniem i zwalnianiem siły roboczej. Miał więc absolutny wpływ na wszystkich pracujących. Ci zaś, którzy chętnie współpracowali z mafią, mogli być pewni pomocy, gdyby wpadli w tarapaty. A jeśli znalazł się ktoś niechętny mafijnym zalotom, to mógł spodziewać się szybkiej zapłaty - noża w plecy w ciemnym przejściu, trucizny w swej szklance wina, lupary w samą twarz podczas wieczornego powrotu do domu. Jednakże po władzę we Włoszech sięgnął Mussolini, a ponieważ faszyzm nie mógł tolerować żadnego innego źródła siły, sprawy potoczyły się źle dla mafii. W późnych latach trzydziestych przybył na wyspę nowy szef policji ze swymi nieprzekupnymi policjantami - specjalną brygadą do walki z sycylijskim światem przestępczym. I Scelba zszedł wówczas do podziemia.
Scelba, człowiek bez wykształcenia, był przestępcą z wyobraźnią. Zakładał zwycięstwo aliantów w wojnie, bowiem w przeciwnym wypadku faszystowska policja pozostałaby na wyspie i mafia nie miałaby żadnej przyszłości. W alianckim zwycięstwie widział dla siebie wielką szansę. I szansę odrodzenia mafii, jej potęgi. Na użytek Vita Scelby oczywiście! Widział również szansę na odrodzenie mafijnych powiązań z Marsylią, z Neapolem, a także z Nowym Jorkiem. Scelba miał wizję - wizję wielkiej międzynarodowej struktury tak potężnej, by mogła przeciwstawić się rządom, gotowej do walki z poszczególnymi państwami, budującej przestępczy konglomerat na globalną skalę. Oczywiście w swoich planach i myślach Vito Scelba nie używał słowa „przestępczość”. Chodziło przecież wyłącznie o interesy. I pomyśleć, że jedynym człowiekiem, który mógł mu pomóc w ziszczeniu tych ambicji, był sojuszniczy oficer nie mający do Scelby zaufania za centyma. Scelba uśmiechnął się ponuro, rozmyślając o tym wszystkim, gdy tak stał paląc swe cygaro ukryte w dłoni, by nikt przez okna palazzo nie dostrzegł światełka w oficjalnie pustym budynku. Wkrótce trzeba będzie zejść do piwnic, ale one oddziaływały nań klaustrofobicznie, może jeszcze chwilę poczekać, ma czas!
Spojrzał na zegarek. Parę minut po jedenastej. Petrie dotrze tu o dwunastej. Wygasił cygaro rzucając je na podłogę i ścierając obcasem, ale natychmiast się pochylił, zebrał resztki i schował do kieszeni. Nie powinien w tym salonie zostawiać żadnych śladów swego pobytu. Nim zszedł na dół, rozejrzał się ciekawie po ledwo widocznych w mroku sufitowych freskach, po oprawnych w złote ramy lustrach, jakimi obwieszone były ściany, po marmurowej mozaice posadzki. Cały ten luksus pozostawiał go absolutnie obojętnym. W życiu prywatnym był niesłychanie prostym człowiekiem, któremu wystarczał najzwyklejszy dach nad głową. Wydawszy krótki rozkaz po sycylijsku, wyszedł z salonu i skierował się ku schodom prowadzącym do piwnic, aby tam czekać na Petriego.
- On jest tam? Jesteś tego pewien? - Petrie pochwycił ramię Guida i wciągnął go w bramę przygodnego domu na opustoszałej ulicy. Johnson stanął przed nimi. Z terenów portowych przybyli nieco okrężną drogą. Guido prowadził ich labiryntem uliczek, które pokrywały całą dzielnicę Albergheria. Dwukrotnie wpadali niemal na pokaźne patrole carabinieri, z oddali zaś słyszeli przez cały czas odgłosy wędrówek wojskowych pojazdów. Byli obecnie na skraju Albergherii. Petrie wpatrywał się w palazzo, jedną z wspanialszych rezydencji w Palermo. Za kamiennym murem widać było dwa ramiona pięknych kamiennych schodów prowadzących łukami na taras i z niego na drugi, wyższy. Szczyt frontowej ściany palazzo zdobiły kamienne statuy, które w pierwszej chwili Petrie wziął za straże spoglądające na nich z góry.
- Guido, słuchaj no, mój drogi! To niemożliwe, by Scelba tam na mnie czekał! - Gdy Petrie wymienił to nazwisko, na twarzy Sycylijczyka pojawił się strach.
Guido wyjaśnił: - On tam jest, signore. To jest Villa Gonzago, ale cała rodzina wyjechała przed kilku dniami do Neapolu i pałac jest pusty. Szybko, nie możemy tu stać. Tędy, signore!
Guido wyraźnie się niecierpliwił chcąc jak najszybciej zniknąć z publicznego miejsca i Petrie wcale mu się nie dziwił. Szli za Sycylijczykiem wybrukowanym podwórcem, minęli furtę w drugim wewnętrznym murze i znaleźli się na tyłach palazzo. Panowała niemal nieprzenikniona ciemność, ich wzrok jeszcze się do niej nie dopasował, prawie nic nie widzieli. Guido prowadził ich wzdłuż pałacowego muru zabrukowaną ścieżką czy chodnikiem, szukając czegoś w kieszeni. Wyciągnął wreszcie klucz i gdy doszli do małych drewnianych drzwi, wepchnął klucz w zamek, obrócił i pchnął drzwi. Z głębi rozbłysła skierowana w ich kierunku latarka i w jej świetle Petrie ujrzał lufę dubeltówki skierowaną prosto w szyję Guida. Nastąpiła krótka wymiana słów po sycylijsku, w języku tak odmiennym od włoskiego, że Petrie z potoku mowy potrafił wyłowić najwyżej parę rzeczowników. Lufą otrzymali zaproszenie do wejścia w długi korytarz. Mężczyzna z dubeltówką wziął z ręki Guida klucz i zamknął drzwi korzystając z oświetlenia, jakie mu zapewniał mafioso z latarką. Następnie wszyscy ruszyli korytarzem ku schodom prowadzącym w dół.
- Witamy znów w Palermo, majorze Petrie!
- W mieście jakaś dziwnie duża aktywność patroli, signor Scelba! - odparł Petrie nie bawiąc się w grzecznościowe formułki. Mówiąc to ściskał dłonie Scelby. - Co się tu u was dzieje?
Znajdowali się w tej chwili dziesięć metrów poniżej poziomu ulicy, w przywołującej nastrój katakumb przechowalni win, oświetlonej oliwnymi lampami zawieszonymi w łukach sklepienia. Petrie czuł w nosie drażniący zapach kwaśnego wina, a na policzkach chłód i wilgoć powietrza. Mafijny przywódca zaprowadził go uprzejmie do prostego drewnianego stołu na środku wielkiej piwnicy.
- Powrócił pan w niebezpiecznym momencie, majorze! - powiedział do Petriego. - Generał Borgoni przeprowadza nocne ćwiczenia, w mieście zarządzono godzinę policyjną. To wszystko służy jako pretekst. Nieco później w nocy rozpocznie się przeczesywanie jednej z dzielnic miasta przez wojsko. Każdy dom zostanie przeszukany od piwnic po strychy, wszyscy ludzie będą wyciągani z domów na ulice. Bo widzi pan: dalej nas szukają.
- Którą dzielnicę miasta będą przeczesywać?
- Powiedziano mi, że San Pietro.
- Nie Albergherię? - niepokoił się nadal Petrie.
- Nie. Chyba że w ostatniej chwili, dla zaskoczenia, zmienią dyspozycje. - Scelba z pewnym rozbawieniem przyglądał się swemu gościowi i Petrie podejrzewał, że capo raz jeszcze chce zwrócić uwagę na to, jak wiele ryzykuje współpracując z aliantami, ale że będzie współpracował, jeśli cena okaże się właściwa. - Za chwilę napijemy się wina! - ciągnął Scelba. - Jak pan widzi, dość spore zapasy tu pozostały...
Petrie przedstawił Johnsona i wszyscy trzej zajęli miejsca przy stole. Amerykanin podczas swej wizyty na Sycylii nie poznał przywódcy mafii, gdyż Scelba w bardzo wyjątkowych tylko wypadkach ujawniał się sojuszniczym agentom. Petrie i Scelba kontynuowali rozmowę, podczas gdy Johnson przyglądał się reszcie obecnych w piwnicy mężczyzn. Nie wydawali się wymarzonymi towarzyszami do kieliszka: pięciu Sycylijczyków obsiadło kamienie leżące pod ścianami, ich twarze były słabo widoczne w świetle oliwnych lamp. Może to i dobrze, pomyślał Johnson, gdyż z tego, co zdołał dojrzeć, można je było określić jako twarze najgorszych łotrów Palermo - odziani jak i on w podobne chłopskie szmaty, mieli wszyscy ponure spojrzenia. Skoro zostali wybrani jako gwardia przyboczna szefa w jego kryjówce, to można było założyć, że mieli już dużą praktykę w zabijaniu i na sumieniu wiele wyrafinowanych morderstw. Siedzieli w milczeniu, na poły skryci w cieniu, trzymali dubeltówki na kolanach, a jeden z osobników, wyróżniający się brakiem oka, dłubał w zębach czubkiem noża. W czasach przedwojennych na granicy meksykańskiej Johnson napotykał różne budzące strach indywidua, ale to były niewinne baranki w porównaniu z tą bandą.
- Pańskie zdrowie, i za sukces pańskiego przedsięwzięcia, kapitanie Johnson! - wzniósł toast Scelba.
- Zdrowie pana! - odparł Johnson podnosząc nalaną mu szklankę. Scelba siedział u szczytu stołu. Johnson po raz pierwszy mógł mu się dobrze przyjrzeć: około sześćdziesiątki, z pewnością, ale sycylijski capo nadal prezentował sylwetkę okazałą, chociaż teraz siedział tylko w podkoszulku i w szelkach; twarz o ostrych, typowo sycylijskich rysach, z ciężką szeroką szczęką. Oczy trudno było dojrzeć, gdyż osłaniały je okulary w szylkretowej oprawie. Przywódca mafii był potężnej budowy, bary miał szerokie, ale wówczas gdy Scelba witał ich stojąc, Johnson zauważył, że jest o jakieś dwadzieścia centymetrów niższy od Petriego. Ocierając niepostrzeżenie czoło z potu wierzchem dłoni Johnson podziwiał kamienny spokój Scelby, który sprawiał wrażenie człowieka o żelaznych nerwach, mającego pełną kontrolę nad rozwojem wypadków: siedział z rękami złożonymi na stole i niedbale trzymał cygaro w kąciku szerokich ust. Ciemne szkła okularów niemal całkowicie uniemożliwiały dostrzeżenie oczu, natomiast Johnson odczuwał niemiłe wrażenie, że przez cały czas te oczy pilnie go obserwują usiłując dostrzec ukryte słabości. Petrie odstawił szklankę, znacząco spojrzał na grono mafiosi dekorujące piwniczne ściany.
- Nie mamy czasu do stracenia. Chciałbym porozmawiać.
Scelba powiedział coś szybko po sycylijsku, piątka mężczyzn ociężale wstała. Wszyscy opuścili piwnicę drugimi schodami, które znajdowały się za plecami Scelby, ten zaś poczekał, aż rozległo się zatrzaskiwanie drzwi na górze, i spojrzał pytająco na Petriego.
- Coś bardzo ważnego po raz drugi sprowadza pana na Sycylię, majorze, prawda?
- Dlaczego pan tak myśli?
- Z powodu samochodu, o który pan prosił przez radio.
- Samochód jest przygotowany? - spytał Petrie szybko, aby uniknąć bezpośredniej odpowiedzi na pierwsze pytanie mafijnego capo, no i aby dowiedzieć się wszystkiego, co można, zanim Scelba rozpocznie swe pokrętne targowanie.
- Nie ma. Wydarzył się przykry wypadek.
- Boże wielki! Umówiliśmy się, że będzie na nas czekał samochód z pełnym bakiem benzyny!
- Umówiliśmy się? - Scelba rozparł się na krześle i mówił z cygarem w zębach. - Nie było żadnej umowy. Pańska depesza zawierała prośbę o samochód i ja po prostu potwierdziłem odbiór depeszy. I jeszcze ten pełen bak benzyny! - W tonie Scelby był ślad ironii, która bardzo denerwowała Johnsona, ale Petrie zdawał się nie zwracać na to uwagi i Scelba kontynuował: - Czy wasi dowódcy nie słyszeli o tym, że na Sycylii są bardzo rygorystyczne przepisy racjonowania benzyny?
- Od tego jest czarny rynek - odparł Petrie. - I my wiemy, kto ten rynek kontroluje tu, w Palermo.
Johnson pomyślał, że Petrie posuwa się za daleko, i zaczął łagodnie tłumaczyć: - Niech pan nas zrozumie, musimy za wszelką cenę jak najszybciej jechać...
Scelba spojrzał jakby zdziwiony, że Johnson jeszcze tu jest. Odezwał się z wyraźną ironią: - Drogi kapitanie Johnson, samochód był, czekał, jeszcze pięć godzin temu stał w garażu, ale przyszli carabinieri, zabrali samochód na własny użytek. I co mogłem poradzić?
Petrie z wyrachowaniem oświadczył: - Właśnie to, co pan oczywiście zrobił, gdyż nie mogło być inaczej: znalazł pan inny samochód.
- Ach, dziękuję za tę wiarę we mnie! - odparł Scelba. - Zwłaszcza że pan wie, w jak ciężkiej jesteśmy tu sytuacji. Mam nadzieję, że wasza kwatera główna zdaje sobie sprawę, że współpracując z wami nieustannie narażamy życie, że tutejsze władze czynią coraz większe wysiłki, aby nas wyłuskać, że nasze rodziny są pod nieustanną presją...
Coś w tonie wypowiedzi Scelby bardzo zaniepokoiło majora Petriego.
- Signora Scelba czuje się dobrze? - zapytał.
- Już jej nie ma w Palermo. Wysłałem ją wraz z synem do Katanii. - Scelba zamilkł, aby jego poprzednie słowa o trudnej sytuacji dobrze zapadły w świadomości gości.
Petrie nadal był bardzo zainteresowany tematem: czyżby Scelba odgadł, z jakim konkretnym zadaniem obaj oficerowie przybyli na Sycylię, i dlatego postanowił zabezpieczyć rodzinę na czas swej nieobecności? Następne słowa Scelby raczej na to wskazywały.
- Mój własny samochód będzie do waszej dyspozycji...
- Już od tej chwili?
- Jak tylko zostanie zreperowany. Moi ludzie pracują przez całą noc, by był gotów do drogi.
- Przez całą noc? To kiedy, do diabła, będzie gotów? - Petrie był zdenerwowany. - Planowaliśmy wyjazd w ciągu godziny.
- Wykluczone. Wóz będzie gotów najwcześniej o świcie. Będzie na nas czekał na skrzyżowaniu dróg za miastem. W obecnej sytuacji jazda samochodem przez miasto byłaby zbyt dużym ryzykiem.
- Ale rano to za późno, niestety zbyt późno!
- Zdąży pan, majorze. Będzie pan musiał zdążyć, gdyż wcześniej nie będzie samochodu. Wybiera się pan dosyć daleko, prawda?
- Skąd taki wniosek?
- Stąd, że prosił pan o pełny bak benzyny. - Scelba rozłożył ręce w przepraszającym geście. - I mam dla pana przykrą wiadomość. Niestety, bardzo przykrą. Pański radiooperator, sierżant Fielding, nie żyje. Dziś rano zabili go carabinieri, gdy szedł do radiostacji. - W oczach Johnsona Scelba dostrzegł panikę i zrozumiał jej powody. - Proszę się nie niepokoić. Miał na sobie chłopskie ubranie, jak i wy, i żadnych dokumentów mogących pomóc w zidentyfikowaniu.
Petrie zapalił papierosa analizując nową sytuację. Wiadomość w istocie była bardzo zła. Bez Fieldinga pozostał tylko on sam, Petrie, do umieszczania ładunków wybuchowych na promie. Ekipie brakowało jednego człowieka. A opóźnienie w wyjeździe z Palermo równało się niemal absolutnej katastrofie. Do północy następnego dnia prom miał przestać istnieć. Poranny wyjazd oznacza, że pozostanie jedynie dziewiętnaście godzin na wykonanie całego zadania, na jazdę z Palermo do Messyny, na przedostanie się do portu przez linie obrony i straże, na wejście na prom, na założenie ładunków, na... Jedyny ratunek to zabranie z sobą Scelby. Tylko on mógł pomóc na każdym z etapów. Petrie postanowił nie bawić się więcej w grzeczności i słowne utarczki, a iść prosto do celu.
- Signor Scelba, przybyliśmy tu, aby dokonać poważnego sabotażu w Messynie. Chcę, żeby pan osobiście nas tam zawiózł, a w każdym razie był naszym przewodnikiem. Musimy jechać wewnętrznymi drogami przez Scopane.
- To absolutnie niemożliwe! - wykrzyknął Scelba udając zaskoczonego. - Messyna znajduje się na drugim końcu wyspy. Drogi wewnętrzne są złe, trudne. Mogę ostatecznie dać swojego człowieka jako przewodnika...
- Nie! - Petrie uderzył pustą szklanką w stół. - Nie chcę żadnego z pańskich ludzi. Potrzebny jest mi pan. Jest pan jedynym człowiekiem na Sycylii, o którym wiem, że ma szansę nas przeprowadzić do celu.
- To niemożliwe! - powtórzył Scelba. - Ja muszę tu pozostać i przygotowywać moją organizację na dzień alianckiego desantu.
- Wszystko, co było można zrobić, już zostało zrobione. - Petrie był zdecydowany nie ustąpić. - Zdaniem kwatery głównej największą przysługą, jaką pan nam może oddać, jest przewiezienie Johnsona i mnie do Messyny. Musimy znaleźć się w porcie sporo przed północą.
Scelba nie krył sarkazmu w głosie: - Może panowie o tym nie wiedzą, że jest to najbardziej chronione miejsce na całej wyspie. - Cygarem wycelował w Petriego. - I portu pilnują Niemcy. Z nimi żadne blefy nie wychodzą. Jest rzeczą absolutnie niemożliwą przerzucenie was do portu...
- Niemożliwą nawet dla człowieka, który kontroluje portową mafię? - spytał bardzo spokojnie Petrie.
- Żąda pan ode mnie, bym ryzykował życie...
- Ryzykuje pan od chwili, gdy zaczął pan zbierać i przekazywać nam informacje wojskowe z wyspy - przerwał mu Petrie.
- Ale teraz żąda pan ode mnie szaleństwa. Wewnętrznymi drogami jest kilkaset kilometrów z Palermo do Messyny. Każdy kolejny kilometr może być naszym ostatnim, każdy zakręt może kryć śmiertelną pułapkę...
- Ale w rezultacie pojedzie pan z nami?
- Nie! - Scelba zamilkł i spoglądał na Petriego sponad cygara. - Nawet gdyby mi pan obiecał, że po udanym lądowaniu alianci zrobią mnie prefektem prowincji Palermo.
I oto negocjacje rozpoczęte, Scelba wyłożył pierwszą kartę. Petrie nie podejmował jeszcze targu. Scelba powtórnie napełnił szklanki winem. Początek licytacji. Scelba wyłożył swego asa dając jednocześnie niechętną obietnicę: zróbcie mnie prefektem, a ostatecznie pomyślę nad tym, czy będę mógł was zabrać do Messyny. Ponieważ aliancka kwatera główna nigdy by się na coś podobnego nie zgodziła, pozostawało namówienie Scelby, aby zadowolił się czymś skromniejszym - burmistrzowaniem w Palermo. I chociaż w Tunisie Petrie przekonywał, że Scelba się na to zgodzi, teraz wcale nie był tego taki pewien.
- Nie ma w ogóle o tym mowy, aby moi przełożeni na coś podobnego się zgodzili - odparł z całą brutalnością. - Jeśli o tym pan śnił, to radzę zapomnieć.
- No to zapomnijmy też o zadaniu, jakie macie do wykonania.
- Dojedziemy tam bez pańskiej pomocy! - Petrie udał, że wybucha złością. - Da nam pan tylko samochód, benzynę i my już sobie damy radę.
- Nie dotrzecie do portu przed północą, nawet nie dojedziecie do Messyny. Nie znacie dróg...
- Mam mapę - uciął Petrie. - Byliśmy przygotowani na to, że pan nas zawiedzie.
- Oni mają mapę! - Scelba zatrząsł się ze śmiechu. Zwiniętą w pięść dłonią uderzał z rozbawieniem w stół. - Nie radzę próbować! Wewnętrzne drogi w tym kraju to są często zwykłe wydeptane szlaki, w ciągu dwu godzin zginąłby pan jak w labiryncie... - przerwał i wpatrzył się w Petriego. W zaciśniętych ustach trzymał cygaro. Petrie powoli odsunął krzesło od stołu i wstał spoglądając ponuro na Scelbę.
- A więc po powrocie do kwatery głównej mam zameldować, że signor Scelba odmówił współpracy z nami?
- Może powinien pan zacząć zdanie raczej od słów „jeśli wrócę”, majorze - powiedział Scelba.
- A więc mam zameldować o pańskiej absolutnej odmowie? - powtórzył Petrie, nie zrażony uwagą Scelby.
- Nie byłaby to prawda, jeśli otrzyma pan ode mnie samochód i benzynę.
- Potrzebujemy także i pana. Sam pan powiedział, że we dwóch nie damy sobie rady. No dobrze, z tego co widzę, stracił pan jakiekolwiek szansę otrzymania oficjalnego stanowiska w administracji ustanawianej przez aliantów.
Johnson wewnętrznie się skręcał. Z doświadczenia, jakie wyniósł z pracy na granicy meksykańskiej, wiedział, że zachowanie twarzy i tak zwany szacunek są czynnikami bardzo ważnymi podczas jakichkolwiek negocjacji z gangami przestępczymi. Tymczasem do obecnej chwili Petrie nie wykazywał najmniejszego zrozumienia dla tej mafijnej słabości i Johnson zaczął się zastanawiać, czy w ogóle wyjdą żywi z tej przechowalni win w lochu pod pałacem. Scelba przyglądał się im w zamyśleniu trzymając między zębami swoje nieodłączne cygaro i nie okazując najmniejszego śladu gniewu na Petriego za to, co powiedział.
- Ponadto jest rzeczą możliwą, że jak wylądujecie, to Niemcy z powrotem wrzucą was do morza! - zadrwił. - I jak ja będę wtedy wyglądał?
- Bardzo źle! - zgodził się Petrie. - Carabinieri już coraz intensywniej pana poszukują. Jeśli my przegramy, to pan po prostu straci życie, panie Scelba. A jeśli wygramy, to może pan siedzieć na złotej chmurce. Pański wybór. A właściwie to nie ma pan żadnego wyboru, jak mi się wydaje. Ale decyzja zależy od pana.
- Pięknie pobrzękują te pańskie słówka, ale nic pan konkretnie nie obiecuje.
- Czy ja powiedziałem, że nie mam żadnych propozycji?
- Nic nie słyszałem! - Scelba wsparł się łokciami na stole. Wyglądał złowieszczo w swych półprzeźroczystych okularach. Zbliżała się chwila głównej rozgrywki. Lada chwila Petrie powinien przedstawić konkretną propozycję, ale trzeba było wybrać idealny moment, by Scelba nie doszedł do wniosku, że ma jeszcze szansę targować się o coś więcej. Odwrotnie - musi zostać przekonany, że to jest maksimum. Wokół wielkiej piwnicy, w mroku, gdyż nie docierało tam światło oliwnych lamp, znajdowały się nisze, a w nich mogli kryć się mafiosi czekający na polecenie, by konferencję zakończyć luparami. Choć w obecnym przypadku było to mało prawdopodobne, nie należało zapominać, że generalnie mafijne decyzje są nie do przewidzenia. Mimo wszystko Petrie czuł się tak, jakby siedział na pudle z dynamitem.
- A więc jest pan gotów przedstawić mi konkretną ofertę? - zapytał capo po dłuższym milczeniu.
- Tak.
- Jeśli z wami wyślę kogoś, kogoś, na kim można polegać...
- Nie! W takim wypadku zapomnijmy o całej sprawie. I jeszcze raz powtarzam, że możemy sami sobie dać radę.
- Pan mnie szantażuje, majorze! - powiedział miękko Scelba. - Dostarczyłem wam wiele cennych informacji o dyslokacji wojsk, na moich informacjach zbudowaliście swoje plany...
- Inni agenci dostarczali nam bardzo cennych informacji z innych stron wyspy.
- Byłem przekonany, że jestem kimś więcej niż agentem...
- To będzie zależało od pańskiej decyzji obecnie.
- Pan jest trudnym partnerem, majorze Petrie. Rozumiem teraz, dlaczego właśnie pana tu przysłano...
- Bo wiedziano, że będę musiał mieć do czynienia z panem. - Po raz pierwszy od chwili zejścia do piwnicy na twarzy Petriego pojawił się uśmiech. I oto ślad uśmiechu pojawił się też na twarzy capo.
- Jeszcze nie usłyszałem propozycji - powiedział.
- Z chwilą zajęcia przez aliantów zachodniej Sycylii będzie ustanawiana administracja cywilna. Zostanie pan komisarycznym burmistrzem Palermo!
- To jest nic!
Petriego podrzuciło. - Wie pan świetnie, panie Scelba, że to jest bardzo dużo. Daje to panu tytuł pierwszego obywatela w rodzinnym mieście. Daje to panu kontrolę nad Palermo...
- Ja już jestem wszystkim w Palermo!
- Jeśli to prawda, to niech pan nas wywiezie przez miasto swoim samochodem, zamiast wykradać się do samochodu na jakieś skrzyżowanie! Wszystkim w Palermo! Ha!
Scelba twardo wpatrywał się w Petriego, który ponownie pozwolił sobie na uśmiech. Nadszedł moment okazywania przyjaźni, zaistniała potrzeba zmniejszenia napięcia, gdyż dla mafioso duma jest rzeczą cenną. Petrie doszedł do wniosku, że nie wolno mu dalej naciskać starego bandyty. Znalazł inny sposób na podtrzymanie ataku i zachowanie inicjatywy. - No i widzi pan, otrzymał pan to, czego pan chciał od pierwszej chwili, kiedy tu przyszliśmy. Grał pan o wysoką stawkę i wygrał pan. Niech mnie kule, jeślibym panu zaproponował burmistrzostwo, drogi Vito. Dowództwo uległo. Ale ja, żebym nie wiem jak bardzo pana potrzebował, to bym z taką ofertą nie wyszedł.
- Aaa, niechętny emisariusz! - I capo pozwolił sobie na przebłysk dobrego humoru. - Niech będzie, pańska oferta nie ma większej dla mnie wartości, ale ze względu na sympatię, jaką czuję do aliantów, akceptuję...
- Moja oferta zależy od naszego dotarcia do Messyny.
- I spróbuję was tam dowieźć. - Scelba przekształcił się w człowieka interesu, sprawnego i zorganizowanego. - Musimy stąd wyjść na dwie godziny przed wschodem, żeby na czas zdążyć na skrzyżowanie. Przedtem musicie coś zjeść. Jest tylko makaron i wino, ale to wam dobrze napełni brzuchy...
Jedzenie przyniosła wieśniaczka z sąsiedniej piwnicy. Petrie nauczony wojennym doświadczeniem przerywanych posiłków jadł szybko, natomiast Johnson wcale się nie śpieszył. Być może odebrał mu apetyt powrót mafiosi Scelby, którzy razem zasiedli do stołu. Siedząc tu w piwnicy pod Palermo Johnson odczuwał niepokój, jaki wywołuje odcięcie od zewnętrznego świata, miał wrażenie, jakby był zamknięty w pułapce, zaś ponure i groźne twarze wokół stołu nie wpływały na poprawę posępnego nastroju. Jadł powoli źle ugotowany makaron i był dopiero w połowie swej porcji, kiedy do piwnicy wtargnął Carlo, siostrzeniec Scelby, z niepokojącymi wieściami.
Wbiegł do piwnicy - potężne, jakby wygłodniałe chłopisko - i od pierwszej chwili Petrie ustosunkował się do niego nieufnie; za nim wbiegli ludzie, którzy uprzednio wpuścili w obręb pałacu obu oficerów. Carlo z miejsca zaczął coś szybko mówić, Scelba marszczył brwi wsłuchując się w przerywane zachłyśnięciami zdania.
- Signore, idą carabinieri, setka carabinieri. Mają tankietki i wozy pancerne, otoczyli całą dzielnicę Albergheria. Wszystko przeszukują...!
- Kiedy zaczęła się cała operacja? - spytał spokojnie Scelba.
- Ponad godzinę temu!
- I tyle potrzebowałeś czasu, żeby mnie o tym zawiadomić? - Scelba podniósł do ust szklankę z winem. Wypił. Coś w jego zachowaniu świadczyło, że nie obdarza sympatią swego siostrzeńca. Nic konkretnego - zewnętrznie Scelba okazywał nadal beznamiętny spokój i przyniesione przez Carla groźne wieści wcale tego spokoju nie zburzyły. Jednakże w ciągu ośmiu tygodni na wyspie Petrie aż nadto dobrze poznał Scelbę i przenikał jego myśli. Było nawet możliwe, że Scelba nie wierzy temu, co mówi Carlo.
- Było bardzo trudno przejść, wuju! - odparł Carlo. - Omal mnie nie złapali. Tylu ich jest. Nigdy jeszcze nie widziałem tylu carabinieri w mieście. Albergheria jest otoczona żelaznym pierścieniem. Nikomu nie uda się uciec...!
- A więc nie będziemy próbowali... Przeczekamy tu, aż sobie pójdą.
Petrie miał wrażenie, że ta odpowiedź nie pasowała do tego, czego Carlo oczekiwał. Mnąc czapkę w dłoniach Carlo stał, jakby się wahał, i rzucał ukosem spojrzenie na dwu obcych przy stole, tuż obok Scelby. Petrie pilnie przyglądał się twarzy Carla i zastanawiał się, dlaczego okazuje on takie zdenerwowanie. Zaczęło się ono teraz udzielać pozostałym. Mafiosi spoglądali na Scelbę, jakby oczekiwali, że wyda rozkaz ucieczki. Jeśli tylko popuścimy, pomyślał Petrie ponuro, to ten przyjemniaczek doprowadzi do paniki. Carlo wyprostowawszy się znów zaczął:
- Oni wszystko przeszukują. Będą tu za pół godziny, a może i wcześniej. Wysłali ludzi do pałacu hrabiego Lucilla, więc na pewno wejdą i tu...
- Uspokój się, drogi siostrzeńcze! - powiedział Scelba. - Jeszcze cię nigdy nie widziałem w takim stanie! - Przez chwilę milczał wpatrując się w Carla przez ciemne szkła swych okularów. Carlo przestępował niespokojnie z nogi na nogę. - Tak, w istocie jeszcze nigdy tak się nie zachowywałeś. Czy jeszcze coś cię trapi, Carlo? - zapytał niemal łagodnie.
- A cóż jeszcze mogłoby to być, signore? - odparł Carlo.
- O to cię właśnie pytam.
- Boję się o twoje bezpieczeństwo, wuju! Jestem pewien, że cię znajdą, jeśli tu zostaniesz...
- I dlatego sprowadziłeś swoich przyjaciół? Żeby mnie ochronili?
W ciemnym przejściu prowadzącym do dalszych podziemnych komnat rozległ się jakiś szmer. Petrie zesztywniał zauważywszy dwie rzeczy w tym samym czasie: prawa ręka Scelby zwisała pod stołem, zaś na jego kolanach leżał wielki pistolet, którego jeszcze przed chwilą tam nie było; jednocześnie w wyjściu z korytarza pojawiło się kilka nowych postaci - Sycylijczyków z dubeltówkami. Petrie uznał, że sytuacja jest groźniejsza, niż początkowo sądził. Zasłonił dłonią usta i wyszeptał do Johnsona:
- W razie czego plackiem pod stół...
Siostrzeniec jeszcze bardziej nerwowo zaczął miętosić czapkę.
- Ja ich zabrałem, żeby mi pomogli dotrzeć do ciebie, wuju, żeby mnie chronili po drodze...
- Zupełnie wzruszająca jest twoja troska o mnie, Carlo! Teraz chyba zostaniesz z nami, prawda? - zapytał Scelba przyjaźnie.
- Nie mogę. Muszę wrócić do domu. Żona... rozumiesz, wuju?
- Oczywiście, Carlo, wszystko rozumiem. Bardzo miło z twojej strony, że przyszedłeś mnie ostrzec. - Scelba aż promieniował oznakami przyjaźni, gdy wstał, by uścisnąć dłoń Carla. Przedtem odłożył rewolwer na siedzenie krzesła. Raz jeszcze powtórzył, że pozostanie w piwnicy aż do odwołania obławy. Carlo ponownie rzucił okiem na obcych, odmówił propozycji Scelby wypicia szklanki wina i umknął wraz ze swymi ludźmi tą samą drogą, jaką przyszedł. Wśród pozostałych w piwnicy mafiosi odprężenie było widoczne. Odłożyli broń, którą przedtem jakby od niechcenia mieli skierowaną w stronę korytarza i zwrócili się ku Scelbie w oczekiwaniu rozkazów.
- Ten pański siostrzeniec należy do organizacji? - spytał Petrie.
- Oczywiście! - Z nie zakłóconym spokojem Scelba dopijał wino. - A teraz natychmiast ruszamy na skrzyżowanie dróg. Z powodu tej obławy musimy zachowywać nadzwyczajną ostrożność. Jesteście gotowi? - Spojrzał na nie dojedzony makaron Johnsona.
- Nie wiem dlaczego, ale zupełnie nie jestem głodny - odparł lekko Amerykanin. - Jestem gotowy.
- Idziemy piwnicami? - spytał Petrie wstając od stołu i patrząc, jak Scelba chowa rewolwer do kieszeni.
- Nie, carabinieri będą przeszukiwali wszystkie piwnice. Ale niech się pan nie martwi, majorze. Mamy doskonałą drogę - dachami nad miastem. O świcie będziemy na skrzyżowaniu dróg!
5. Piątek, 5.00-9.30 rano
Skrzyżowanie było mozaiką wyżłobień kolein po kilku pokoleniach wozów i wózków tu właśnie zmieniających kierunek jazdy. Tutaj zbiegały się drogi i ścieżki karkołomnie opadające spomiędzy skalnych ścian - nie szersze niż szlaki mułów - z tej niecki wśród nagich górskich zboczy biegły ścieżyny ku przełęczom. Petrie latarką oświetlił drewniany przedpotopowy drogowskaz ustawiony pod zwariowanym kątem. Na południowy wschód do Petralii i Scopany - dokąd mieli jechać; północny zachód do Palermo - skąd właśnie przyszli; północny wschód do Cefalii - na zachód od miejsca, gdzie Lawson i jego grupa po wylądowaniu wpadli w pułapkę; i wreszcie południowy zachód - na południowy brzeg i do miasta Sciacca. Gdzie, u diabła, jest samochód Scelby? Zgasił latarkę i przechyliwszy głowę zaczął nasłuchiwać. Stojący dotychczas z tyłu Scelba zniknął w jakiejś udającej drogę rozpadlinie. Panowała głęboka cisza przedświtu, żadnych odgłosów ptactwa, ponieważ ptactwa tu nie było, gdyż wokół góry i pagórki były gołe, nie rosło tu nic, co by mogło ptaki wyżywić. Było niemal zbyt cicho.
- Lokalni taksówkarze strajkują - zauważył Johnson.
- Samochód musi tu gdzieś być - burknął Petrie trzymając pistolet w ręku, wpatrzony w jaśniejący mrok.
Johnson pomyślał, że choć Petrie tego po sobie nie pokazuje, to jednak musi bardzo się niepokoić całą sytuacją. A samochód powinien stać tak, żeby go można było widzieć. Paręnaście metrów przed skrzyżowaniem, na drodze, którą właśnie przyszli, była duża wyrwa w murze. Gdy Scelba wrócił, Petrie powiedział, że pójdzie sprawdzić właśnie za tym murem, gdyż to jest jedyne miejsce, gdzie mógł jeszcze stać samochód. Wszyscy poszli za nim, każdy ich krok wzbijał tumany pyłu z rzekomej drogi. Petrie ostrożnie zbliżył się do wyrwy w murze, mocno ścisnął w ręku mausera zaglądając w głąb za mur. Po jego drugiej stronie zobaczył przytuloną do kamieni ciemną sylwetkę małego samochodu - fiata. Niezbyt daleko. I z tej odległości widział, że samochód jest pusty.
- Proszę uważać! - wyszeptał mu Scelba do ucha. - Powinien tam być jeden z moich ludzi...
- Nie ma nikogo.
- To proszę jeszcze bardziej uważać!
Ze dwadzieścia metrów za przerwą w murze strome zbocze góry wyrastało z cienia, który był najprawdopodobniej skrajem rozpadliny. Nigdzie dokoła nie było widać żadnych objawów życia i ludzkiej obecności, ale Petrie w tym półmroku nie miał zaufania do swoich oczu. Aby mieć pewność, że nikt na nich nie czyha wykorzystując samochód jako przynętę, nakazał Sycylijczykowi palcem bezruch i milczenie i zaczął nasłuchiwać raz jeszcze. Instynktownie wyczuwał, że coś tu nie pasuje. - Poczekajcie na mnie! - szepnął i przygięty do ziemi ruszył ku samochodowi wewnętrzną stroną muru od strony wzgórza. Idąc skulony stanowił mniejszy cel. Szedł po kępkach trawy i łodygach roślin spieczonych w martwą materię przez wiele tygodni prażącego słońca; kroki stawiał ostrożnie, aby nic nie zachrzęściło pod stopami, gdy skradał się do pozornie opuszczonego samochodu.
Osiągnąwszy cel wcisnął się w wolną przestrzeń między murem a pojazdem, zajrzał na tył wozu i na przód. Pusto. Nikogo nie ma. Pozornie wszystko wydawało się więc w porządku: mieli swój środek transportu, wystarczyło tylko wejść do wozu, zapuścić silnik, wyprowadzić samochód na drogę z pola za murem i ruszyć w kierunku Scopany. Oczywiste czynności. Nieco zbyt oczywiste! Wrócił z powrotem, znalazł Scelbę za wyrwą w murze, z wycelowanym pistoletem.
- Pański wóz to popielaty fiat? No to jest. Ale nie ma człowieka, który powinien czekać przy samochodzie. Czy mógł stchórzyć? Uciec przed naszym przyjściem? Bo to nie jest wesolutka okolica!
- Pietro by czekał! Tu się dzieje coś niedobrego.
- Prawdopodobnie ma pan rację. Nie pozostaje nam nic innego, jak sprawdzić, co takiego się dzieje.
Wraz ze Scelbą przeszukali teren wokół samochodu, ale nic nie znaleźli. Petrie zmarzł w swojej kurtce, bowiem o tej porze dnia nawet na Sycylii było zimno. Doszli do skraju cienia, który okazał się w istocie skrajem rozpadliny głębszej niż można było przypuścić, około dziesięciu metrów szerokiej. Na jednym z odcinków ściana skalna spadała niemal prostopadle do wyschniętego łożyska rzeczki. Idąc ostrożnie skrajem tej przepaści Petrie co chwila się zatrzymywał, aby dobrze spenetrować, co znajduje się na dnie. W miarę, jak zbliżał się wschód słońca, odległe szczyty i skaliste granie rysowały się coraz wyraźniej na tle nieba. Dzienne światło docierało już także do dna przepaści. Petrie zawrócił do miejsca, gdzie skalna ściana spadała prostopadle w dół i nagle się zatrzymał łapiąc Scelbę za ramię.
- Widzi pan na dnie ten ciemny kształt? To chyba człowiek.
- Musimy stąd umykać - stwierdził Scelba. - Ostatnio był duży ruch wojskowych pojazdów z Palermo do Cefalu właśnie tą drogą.
- Ostatni pana raport o tym wspominał. Ale jeszcze poczekamy. Nie lubię nie rozwiązanych zagadek. Nieco dalej jest ścieżka prowadząca na dół...
Zygzakowata ścieżyna, którą schodzili, mogłaby sprawić kłopot kozicy. Jednakże szef mafii mimo przyciężkiej budowy okazywał wielką zwinność przeskakując ze skałki na skałkę z lekkością człowieka o połowę młodszego. Już wcześniej Petrie podziwiał fizyczną sprawność Scelby, gdy capo prowadził ich rozpadającymi się dachami domów Palermo - był to bieg z przeszkodami, które mógł pokonać jedynie człowiek obdarzony wielkim refleksem. Niemal w jednym czasie osiągnęli dno wąwozu, gdzie Petrie, nadal obawiając się pułapki, wyciągnął mausera, nim ruszył dalej. Zatrzymał się przy skale, która przesłaniała zakręt wyschłej obecnie rzeczki, i zaczął nasłuchiwać. Zrobił parę kroków i znów stanął: na wielkim głazie spoczywało rozczapierzone ciało mężczyzny w chłopskim ubraniu, martwe oczy wpatrzone były w niebo. Trudno było się dziwić, że nie żyje, gdyż nikt nie mógł przeżyć upadku z podobnej wysokości prosto na skalne podłoże. Petrie odsunął się, aby Scelba mógł się lepiej przyjrzeć. Scelba pochylił się z zaciśniętymi ustami, a potem spojrzał w górę, na Petriego.
- To jest Pietro, on właśnie przyprowadził tu samochód. Zna świetnie teren i nie ma mowy, aby mógł pośliznąć się i spaść.
Petrie ukląkł obok Scelby i obrócił ciało twarzą do głazu. Poniżej lewej łopatki wystawała rękojeść szerokiego noża.
- Oto przyczyna upadku - powiedział cicho Petrie. - A może zabili go gdzie indziej i potem zrzucili ciało? Czy Carlo dobrze posługuje się nożem?
- Carlo? - Scelba ostro spojrzał na Petriego. - Dlaczego właśnie on?
- Dlatego że spędziłem tu z wami osiem tygodni i trochę poznałem Sycylijczyków i ich metody. Ile ma lat ten pański syn, którego wysłał pan do Katanii?
- Siedemnaście. Ale jaki związek...?
- Bardzo prosty. I pan też go dostrzega. Na moje oko Carlo ma dwadzieścia cztery lata. I przyszedł do piwnicy, by rzekomo pana ostrzec, w otoczeniu własnych opryszków.- Wydaje mi się, drogi Scelba, że spodziewał się zastać pana samego. I wówczas nastąpiłby nieszczęśliwy wypadek. Ofiarą wypadku byłby pan. Kiedy Carlo zobaczył, że jest pan dobrze chroniony, usiłował wywabić pana na ulicę, gdzie wpadłby pan prosto w objęcia carabinieri. Typowy mafijny układ. Carlo uważa, że dojrzał, by zająć pańskie stanowisko. Po prostu usiłuje teraz wyeliminować pana z gry. Znając pana, Scelba, zaczynam żałować chłopaka. I na co pan jeszcze czeka, Scelba? Po prostu czeka pan na okazję, aby teraz jego wyeliminować, prawda?
- Porozmawiamy o tym innym razem. - Capo wstał, spojrzał w niebo, które było perłowoszare. - Najwyższy czas wynosić się stąd!
Wdrapali się na górę tą samą karkołomną zygzakowatą ścieżyną, wśród panującej dokoła ciszy. Gdy znaleźli się na polu, było już zupełnie jasno. Zza muru wyszedł do nich pozostawiony na czatach Johnson. Kiedy mu Petrie opowiedział, co znaleźli na dole, zagwizdał bezgłośnie. Zarzuciwszy worek na plecy podążył za Petriem do samochodu, Scelba zaś stanął w wyrwie w murze, aby obserwować drogę.
- I mam w to uwierzyć, że ktoś sprzątnął strażnika, a samochód uprzejmie pozostawił zaparkowany w dogodnym dla nas miejscu? - powiedział Amerykanin. - Nie ma to wielkiego sensu, skoro z łatwością można było i samochód wrzucić do wąwozu.
- Dokładnie ta sama myśl przemknęła mi przez głowę. Na twoim miejscu, Ed, nie zapuszczałbym jeszcze silnika.
Podczas gdy Johnson umieszczał worek z materiałami wybuchowymi w tyle samochodu, Petrie dokładnie obmacywał maskę i szukał śladów manipulacji. Nie znalazłszy nic, wczołgał się pod samochód z latarką i zaczął dokładnie oglądać podwozie. Właściwie nie mieli czasu na takie rzeczy - byli już spóźnieni o cztery godziny. Pan generał Dawnay z pewnością zacząłby szaleć, gdyby wiedział, co się tu dzieje. Jednakże Petrie nie mógł zrezygnować z żadnych środków ostrożności. Właśnie ich pełne przestrzeganie pozwoliło mu przeżyć ostatnie trzy lata. Petrie nie miał zamiaru zmieniać obyczajów i okazywać ni stąd ni zowąd lekkomyślności. Pod wozem nic nie znalazł. Wyczołgał się, wstał, a na nieme pytanie Johnsona przecząco pokręcił głową. Wrócił do maski samochodu, ujął rączkę zamka i powoli ją przekręcił.
Poszukiwanie pułapek nie wpływa kojąco na nerwy: odczuwa się zawsze strach, że jakiś dowcipniś znalazł nową metodę umieszczania dynamitu, że opanował nową technikę wysyłania ludzi do nieba i że technikę tę można odkryć dopiero wtedy, kiedy nastąpi wybuch. Podniósłszy maskę, omalże nie wybuchnął śmiechem. Nie dlatego, że zobaczył coś śmiesznego, ale stwierdził, że w tym wypadku zastosowano najstarszą metodę na świecie: laska dynamitu włączona w obwód zapłonu. Oczywiście wystarczyło to, aby zabić wszystkich w samochodzie, gdyby nie sprawdzili wozu przed włączeniem silnika.
- Podaj mi szczypy, Ed! Na pewno są w skrzynce z narzędziami pod siedzeniem kierowcy. I potem sprowadź Scelbę. Będzie miał wiele do powiedzenia przed odjazdem.
Przed pójściem po capo Johnson obejrzał dynamit. - Mają tu miłych sąsiadów w tej okolicy - zauważył.
Petrie ostrożnie przecinał druty. Potem wyjął materiał wybuchowy i odniósł go do głębokiego rowu w dużej odległości od samochodu. Laska miała wyraźne ślady „pocenia”, co oznaczało stan mało stabilny. Palcem wskazał laskę Scelbie. Ten podszedł bliżej i spojrzał przez swe przyciemnione okulary.
- No i co, urodzinowy prezent od Carla? A może ktoś inny nie może się doczekać, żeby pana złożyli dwa metry pod ziemią? Przecież to pański samochód otrzymał owo dodatkowe wyposażenie, aby po włączeniu silnika mógł wylecieć w powietrze razem z panem!
- Tak, przykro mi to mówić, Carlo współpracuje z żandarmerią. On nie podejrzewa, że ja już od dłuższego czasu wiem i że pozwalam mu żyć, ponieważ zdrajca, o którym się wie, może być nawet pożyteczny. Można go karmić informacjami specjalnie preparowanymi dla przeciwnika...
Scelba przestał mówić, gdyż Petrie zawrócił na pięcie i poszedł do samochodu. Twarz miał bardzo poważną: Scelba łgał jak najęty. Nigdy żaden członek mafii, a cóż dopiero jej capo, nie pisnąłby słowa obcemu na temat rodzinnych konfliktów. Omerta - absolutne milczenie - była podstawą mafijnego kodeksu honorowego. Bez względu na to, jakie vendetty odbywały się w mafijnym gronie między rodzinami, wobec świata zewnętrznego obowiązywała wszystkich członków organizacji zasada absolutnej dyskrecji i milczenia. Petrie zasiadł za kierownicą, po chwili obok usiadł Scelba. Pozorował takie odprężenie i zachowywał tak głęboki spokój, jakby wszyscy trzej wybierali się na wycieczkę w czasach najbardziej pokojowych. Stary łobuz niełatwo daje się wystraszyć, pomyślał Petrie. Zapuścił silnik, włączył wsteczny bieg i wycofał samochód do przerwy w murze. Cały czas zastanawiał się, jakimi siłami Carlo mógł teraz dysponować. Chociaż ze strony Carla nie groziło już większe niebezpieczeństwo; przede wszystkim dlatego, że za skrzyżowaniem były alternatywne drogi i Carlo nie mógł przewidzieć, którędy pojadą. Petrie zatrzymał wóz, by Johnson mógł wsiąść z tyłu, i ruszył ku skrzyżowaniu.
Poranna mgła zaczęła się rozpraszać, w miarę jak niewidoczne nadal za szczytami słońce wznosiło się do góry. W oczyszczonym z mgły powietrzu pojawiły się daleko, widoczne między wysokimi górami, poszarpane skalne zręby przełęczy. Petrie minął skrzyżowanie i zmieniając bieg pojechał stromą drogą przez wzgórze. Jechali między kamiennymi opłotkami szlakiem mającym doprowadzić ich do Scopany. Niech diabli wezmą mafię! Zupełnie średniowieczne bractwo. Ciosu nożem w plecy można było spodziewać się nawet od członków najbliższej rodziny. I wyłącznie z chęci zysku. Na tylnym siedzeniu tkwił wyprostowany Johnson z rewolwerem na kolanach, wpatrzony w krajobraz po lewej stronie. Obok niego, też na siedzeniu, leżał worek z materiałami wybuchowymi. Droga była stroma. Wóz zbliżył się do kolejnej wyrwy w kamiennym murze - nie związane żadnym spoiwem głazy obsunęły się w przeciwnym od szosy kierunku, na pole. Amerykanin miał nadzieję, że przez tę wyrwę sięgnie wzrokiem po horyzont, więc wykręcił szyję, aby lepiej widzieć. Mignęło mu skrzyżowanie, które niedawno minęli. Na pierwszy rzut oka było puste, ale Johnson natychmiast zesztywniał, gdyż za murem towarzyszącym drodze do Cefalii ujrzał jeźdźca na koniu. Jeździec śledził ich wzrokiem, potem się obrócił i odjechał galopem. Wszystko to trwało mgnienie oka, lecz obraz utrwalił się dokładnie w świadomości Johnsona.
- Jesteśmy śledzeni! - zawołał. - Koło skrzyżowania był jeździec na koniu. Musiał tam na nas czatować i teraz pognał do Cefalii.
- Tego nam brakowało! - powiedział Petrie. Z ukosa spojrzał na Scelbę. - I już wiedzą, w jakim kierunku jedziemy. Drogi panie Scelba, jeśli masz zamiar długo żyć, to zacznij mówić prawdę!
- Musimy przygotować się na najgorsze - odparł spokojnie capo. - Carlo dysponuje paroma przyjaciółmi i na dalszym odcinku tej drogi będzie usiłował urządzić zasadzkę. - Z kieszeni kurtki wyjął swój wielki rewolwer i położył go na kolanach. - Oczywiście Carlowi bardzo zależy na zabiciu mnie, ale ponieważ wy jesteście ze mną, to będzie musiał zabić i was. Z tego wszystkiego wynika dla mnie jasno, że przed powrotem do Palermo będę musiał poważnie zająć się rodzinnymi nieporozumieniami i rozwiązać je.
- Ilu on może mieć owych przyjaciół? - spytał krótko Petrie.
- Kilku... - Scelba zrobił lekceważący gest cygarem, które wyjął z pudełka. - Nie przeszkadza panom, jeśli zapalę? - Petrie nie odpowiedział. Znajdowali się na samym grzbiecie długiego wzgórza; przypomniał sobie, co mu capo powiedział na temat podróży przez Sycylię; każdy kilometr może być ostatnim, na każdym zakręcie może czyhać pułapka...
Słońce wzeszło już wysoko. Zaczęli zjeżdżać z góry, nieco poniżej droga się rozdwajała. Na lewo była Scopana, na prawo Sciacca i południowe wybrzeże. Petrie wybrał lewą odnogę, wschodzące słońce uderzyło go na chwilę prosto w oczy. Słońce było nieprzyjacielem, którego dobrze poznał w przeszłości. Szanował i bał się go zarazem. Na Krecie, na greckich wyspach, a potem na pustyni libijskiej podczas dni spędzonych w piechocie nauczył się, że słońce potrafi być śmiertelnym wrogiem ludzkich poczynań. A teraz jeszcze jeden dzień, nowy dzień, piętnaście godzin morderczego słońca, spalającego udręczoną wysuszoną ziemię. Prostopadłe śmiercionośne promienie nękające wyjałowioną ziemię, która pozbawiona resztek wilgoci zaczyna pękać w bezlitosnym żarze. Stok wzgórza, z którego zjeżdżali, był cały porysowany pęknięciami.
- Jeśli trafimy na patrol carabinieri, to czy jest szansa, że ktoś pana będzie znał? - spytał Scelby.
- Jeśli odjedziemy dalej, jeszcze jakieś pół godziny, to chyba nie - odparł capo. - Tam już będzie inny dystrykt wojskowy.
- Ale jeśli trafimy na patrol, to pan będzie z nimi rozmawiał. Jak pan wytłumaczy naszą obecność?
- Bardzo prosto. - Scelba machnął w powietrzu cygarem. - Wiozę was do pracy do gospodarstwa mojego kuzyna w Scopanie. Jakie macie dokumenty?
- Że przyjechaliśmy z Taranto we Włoszech. To tłumaczy naszą nieznajomość lokalnego dialektu. Papiery przygotował ekspert i wytrzymają każdą kontrolę. Nie musi się pan tym martwić. I jesteśmy murarzami. W worku z tyłu są nasze narzędzia, kielnie i tak dalej.
- Trzeba się modlić do Pana Boga, żeby nie chcieli zajrzeć do worka. A że murarze, to świetnie, bo od czasu bombardowań jest duże zapotrzebowanie na murarzy.
- Właśnie dlatego taki zawód wybraliśmy. Ta cholerna droga jest coraz gorsza.
- To jeszcze nic. Dopiero nieco dalej będzie naprawdę zła. Musicie sobie zdać sprawę, panowie, że czeka nas bardzo długa podróż...
Jechali teraz rozległym płaskowyżem, poza którym było widać łańcuch pagórków przypominających zamrożone w bezruchu fale. Robiło się coraz goręcej i wnętrze wozu było jak rozgrzany piekarnik. Scelba już znacznie wcześniej zdjął kurtkę, teraz Petrie i Johnson rozebrali się do podkoszulków. W wozie było duszno, słońce wznosiło się coraz wyżej. W odróżnieniu od Afryki Północnej słońce nie prażyło, ale nieprzyjemnie rozgrzewało bardzo wilgotne powietrze. Petrie zaciskając mocno dłonie na kierownicy złapał się na tym, że oblizuje wargi. Z ruchu głowy Scelby zorientował się, że capo to zauważył - pierwsze objawy działania tutejszego klimatu. Byli teraz w samym sercu płaskowyżu - przed nimi karłowate krzewy, skały i suche wrzosowiska, pustka obwieszczająca, że nie ma kropli wody. Szlak zaczął zakręcać i przewijać się między głazami, z których liczne były wielkości sporych domów. Petrie nieustannie gimnastykował się z kierownicą i równocześnie walczył z koleinami, w które wóz raz po raz wpadał.
A przede wszystkim męczył ich pył, drobniutki pył, który doprowadzał do rozpaczy. Nic nie można było na to poradzić. Zalegał tak wielkimi pokładami na tej piekielnej drodze - a jechać po takiej drodze musieli bardzo wolno - że spod kół wzbijały się tumany szarego pyłu, który następnie osiadał grubą warstwą na przedniej szybie coraz bardziej przesłaniając widok, tak że Petrie pierwszą informację o głębokiej dziurze lub koleinie otrzymywał wówczas, gdy wpadało tam koło. W odległości trzech czwartych kilometra zobaczyli inną chmurę pyłu - kilku jeźdźców galopowało płaskowyżem na wschód, a więc w tym samym kierunku, w jakim Petrie prowadził samochód. Capo instynktownie zacisnął dłoń na trzymanej na kolanach broni.
- Widzisz ich, Ed?
- Druga banda po prawej stronie - odparł ponuro Johnson.
Na południu pojawili się inni jeźdźcy galopując równolegle do pierwszej grupy, wznosząc ku niebu chmury pyłu w swej wędrówce na wschód. Byli wyraźnie szybsi od samochodu, którym Petrie musiał nieustannie manewrować, aby ominąć skalne przeszkody.
Groźba oczywista i poważna: Petrie nie miał najmniejszej wątpliwości, że ci jeźdźcy byli „przyjaciółmi” Carla, że pragnęli ich wyprzedzić, aby następnie osaczyć samochód, i że ta napaść nastąpi wkrótce, a na miejsce oraz czas tej napaści będzie miał wpływ fakt, iż niedługo płaskowyż, jakim teraz jechali, skończy się. W odległości kilometra wyrastał łańcuch górski, pasmo skalnych szczytów groźnie wyglądających w falującym rozgrzanym powietrzu, za nimi rysowały się nieprzystępne żółtawe skały jeszcze wyższego łańcucha. Pułapka będzie zastawiona właśnie w tym skalistym pustkowiu.
- Podaj butelkę z wodą, Ed! Jeden duży łyk na osobę. Musimy oszczędzać wodę. Zakładam, że to ludzie Carla, drogi przyjacielu? - zwrócił się do Scelby.
- Tak to wygląda. - Scelba wycierał szkła okularów brudną chustką. - Jestem pewien, że znajdzie pan sposób rozwiązania problemu.
- Mówił pan o paru przyjaciołach, panie Scelba. Naliczyłem ich ze dwudziestu - odezwał się Johnson z tyłu.
- Pan ma przecież ten automatyczny pistolet niemiecki, majorze - powiedział Scelba wkładając okulary. - A oni są uzbrojeni jedynie w dubeltówki, mają parę rewolwerów i noże.
Petrie spojrzał na niego z ukosa. - A więc fakt, że stosunek sił wynosi siedem do jednego, nie ma tu żadnego znaczenia? Czy przed nami jest jakieś oczywiste miejsce na zorganizowanie zasadzki?
- Tak, jest takie miejsce. Kiedy podjedziemy pod skalne pasmo, droga zacznie się piąć do góry, a następnie opadać w wąską gardziel wąwozu. Gdybym ja był na ich miejscu, to zorganizowałbym zasadzkę na samym końcu gardzieli.
- Jak długa jest ta gardziel?
- Niespełna dwa kilometry.
- Objazdu nie ma?
- Nie.
Ale wpadliśmy, pomyślał Petrie. Cudownie! Wylądowaliśmy przygotowani na unikanie, jak tylko można, Włochów i Niemców, a tymczasem pierwszymi wrogami, z jakimi trzeba się będzie frontalnie rozprawić, jest banda mafijnych dysydentów. I jakaż ironia sytuacji: Scelba miał im pomagać, a tymczasem oni musieli pomóc Scelbie, jeśli chcieli umknąć z życiem i móc jeszcze wykonać zadanie. Petrie wziął od Johnsona butelkę, pociągnął duży łyk i podał butelkę Scelbie. Woda była bez smaku, tak jak woda mineralna pozbawiona gazu. Poprzez wzrastający upał, poprzez wędrujący w powietrzu pył jechali ku skalnemu pasmu i po kwadransie droga zaczęła wić się pod górę, żółtawe granie były coraz bliższe. Przez otwarte okno pył opanowywał wnętrze wozu, osiadał grubą warstwą na siedzeniach i obiciach samochodu, lepił się do wilgotnych grzbietów dłoni, wraz z potem tworzył ciemną skorupę na twarzy. Johnson czuł smak tego pyłu w ustach, wargi miał spieczone, wyschnięte. Z niepokojem obserwował skalisty szczyt, który mijali. I zobaczył na skraju kamiennej ściany jeźdźca na koniu, potężną sylwetkę Sycylijczyka w chłopskiej czapce, znieruchomiałego w siodle.
- Jim, patrz, tam ktoś jest! - zawołał do Petriego.
- To jest Carlo - poinformował Scelba i mówił dalej: - W porządku, Carlo, nie martw się, przybywamy!
Gdy ze skalistego zbocza zjechali do gardzieli, skalne ściany po obu stronach zbliżyły się, spotężniały, odcięły blask słońca. Jechali teraz w cieniu. Po obu stronach, skrajem skalnych ścian o trzydzieści metrów powyżej, towarzyszyli im Sycylijczycy na koniach, uzbrojeni w karabiny czy też dubeltówki, jechali wolno, nie usiłując wyprzedzać ledwo posuwającego się naprzód fiata, który ostrożnie wymijał głazy. Wielu z jeźdźców miało plecione ze słomy kapelusze, a wraz z bronią wyglądali jak klasyczni bandyci. Ta ich wolna jazda, aby dotrzymać kroku potencjalnym ofiarom, zdecydowanie szarpała nerwy - ośmiu jeźdźców na północnej skale, ponad dwunastu na przeciwległej.
- Carlo ma bardzo wielu przyjaciół - zauważył Petrie.
- To są już wszyscy. A ja na pewno mam ich więcej w jednym tylko porcie Messyny.
- Bardzo się z tego cieszę. Będą nam później potrzebni - odparł Petrie.
- Miło mi słyszeć, że jeszcze nas czeka jakieś „później” - odezwał się Johnson z udawanym pesymizmem, ale w duchu z niepokojem myślał o bliskiej przyszłości widząc wolno posuwające się dwa orszaki jeźdźców. - Dlaczego oni jadą tak wolno jak na pogrzebie?
- To jest sposób Carla zawiadomienia nas, że planowana jest egzekucja. To jest w pewnym sensie wyrażenie mi szacunku - wyjaśnił Scelba. - Uniósł z kolan rewolwer. - Jeśli się zbliży, to ja wyrażę mój. Wlekli się przez gardziel, która w żadnym miejscu nie była szersza niż jakieś sto osiemdziesiąt metrów, skręcając to w jedną, to w drugą stronę, ale zawsze pełna cienia, a po obu stronach wierzchołkami skalnych ścian posuwali się w tym samym tempie jeźdźcy konni niby eskorta. Petrie był przekonany, że kryzys nastąpi w momencie zbliżania się do wyjścia z gardzieli, gdzie, zgodnie z tym, co mówiła mapa, skalne ściany opadały do poziomu drogi i gdzie można było z obu stron zaatakować samochód i jego pasażerów. Chwilowo nie pozostawało im nic innego, jak kontynuować drogę, która wydawała się być bez końca. Petrie jednak pilnie śledził skalne zręby po obu stronach, patrząc czy nie mignie mu błękit nieba, co oznaczałoby, że skały się obniżają i że koniec gardzieli jest już blisko. Spojrzał na licznik: przejechali nieco ponad kilometr od wjazdu w gardziel, a więc jej kraniec jest już niezbyt daleko. Podczas następnego zakrętu drogi zobaczył wyraźnie kawalerzystów na południowej skale, nadal w równych od siebie odległościach, stale jadących w tym samym tempie, ale było ich mniej niż przedtem. Oznaczało to, że część pojechała przodem. Wystawił głowę przez okno, aby zobaczyć, co się dzieje na skale północnej: tam też brakowało kilku jeźdźców.
- Słuchaj no, Ed! Za minutę zatrzymam wóz i wysiądę. Ty weźmiesz kierownicę. Pójdę przodem pieszo, żeby zobaczyć, co oni takiego nam szykują. Musimy wiedzieć, co planują, zanim plan wprowadzą w życie.
- Zobaczą cię...!
- Może i tak, a może nie. - Petrie zatrzymał samochód nie gasząc silnika. - Podaj mi mausera. Ja ci zostawiam pistolet Glisenti. Kilku jeźdźców gdzieś się rozpłynęło i ja spróbuję przekonać resztę, żeby zrobili to samo. Kiedy wyjdę z wozu, ruszysz i będziesz jechał z tą samą szybkością, co dotychczas. Gotów?
Wyskoczył z wozu kierując mausera ku szczytowi skały, usłyszał odległe wołanie i jeździec zniknął. Obrócił się szybko ku południowej skale - zdążyła opustoszeć. Johnson szybko zajął miejsce za kierownicą, zaś Petrie pobiegł ku skale północnej, skrył się pod nią i dalej szedł dotykając niemal ściany. Johnson prowadził wóz drogą środkiem gardzieli, wolno omijając przeszkody w postaci skalnych wyprysków. Petrie liczył na to, że odgłos pracującego na niskim biegu silnika zmyli napastników, którzy będą sądzili, że jadą wszyscy. Usiłował posuwać się szybciej, ale teren okazał się trudny - z pozornie gładkiej ściany wystawały kamienne ostrogi, a poza tym tuż pod nią znajdowało się usypisko kamieni.
O Boże! Johnson go wyprzedzał nie zdając sobie być może nawet z tego sprawy, oślepiony tumanami pyłu. Kiedy pokonywał kolejną skalną ostrogę, Petrie usłyszał zmienianie biegów w fiacie i samochód zaczął się cofać po tej samej drodze. Manewr się udał - gdy Johnson ponownie zmienił bieg i pojechał do przodu, Petrie, nadal pod skałą, znajdował się o wiele metrów przed samochodem. Serce biło mu jak szalone, poczuł w boku przeszywający ból. Ale mimo wszystko był z przodu, samochód pozostał sporo w tyle. I z miejsca, do którego doszedł, widział, co się dzieje za zakrętem, widział, że po obu stronach gardzieli skały gwałtownie się obniżają, spływają ku samej drodze zbliżając się jednocześnie do siebie, tak że ujście wąwozu ma zaledwie kilkadziesiąt metrów szerokości. I to ujście było najwyżej o trzysta pięćdziesiąt metrów odległe od niego, poznać je można było po trójkącie błękitnego nieba ostrym kątem opartym o miejsce, gdzie skały zbliżały się ku sobie. W parę sekund potem zobaczył dym i poczuł przykry zapach spalenizny. Fala dymu płynęła ku wyjściu z kotła. Petrie znajdował się teraz pod kamienną skarpą spływającą niby łagodny stok ze skalnej ściany. Nie potrafił określić, co się pali, ale zapach był coraz przykrzejszy, smrodliwy. Kamienna skarpa spływała daleko w gardziel tworząc zator i pozostawiając zaledwie wąską, zasłaną głazami przestrzeń, którą biegła droga. Petrie wspiął się po skraju kamiennej skarpy aż na sam jej szczyt, aby zobaczyć, co dzieje się po drugiej stronie przeszkody, tam skąd wiatr nawiewał gęsty dym.
Czarna oleista chmura całkowicie przesłoniła już wylot z kotła, ale z wysokości, na jakiej się znajdował, Petrie doskonale widział, co się dzieje za dymną zasłoną, gdzie biegnącej dalej prosto drodze towarzyszyła pagórkowata okolica. Mniej więcej sto metrów za zwężeniem gardzieli, spowodowanym przez kamienną skarpę, leżały po obu stronach drogi kolonie głazów, z których wiele było gigantycznej wielkości, a za nimi kręcili się spieszeni ludzie, natomiast konie stały w gromadce pod południową, mniej stromą w tym miejscu skalną ścianą. Dym rozchodził się coraz dalej i po chwili Petrie nic już nie widział za jego zasłoną. Znał już jednak plan wroga i był to chytry plan: przewidywał, że samochód stanie przed dymną ścianą, jadący wyjdą, aby zobaczyć, co się dzieje, i wówczas zostaną wystrzelani jak kaczki przez ukrytych w skałach mafiosi. Ale teraz, skoro Petrie już wiedział, co przeciwnik zamierza, cały plan można było obrócić przeciwko niemu. Petrie zbiegł ze zbocza do drogi i niemal zderzył się z fiatem. Johnson stanął, wychylił się przez okno i spytał:
- Co tu się dzieje...?
- Szybko przesiadaj się do tyłu, ja będę prowadził. Już wiem, jak możemy przejechać... - Wsunął się za kierownicę na opuszczone przez Johnsona miejsce i przez głowę podając Johnsonowi mausera wyjaśniał dalej: - Tuż przed nami pułapka. Coś podpalili, żeby nie było nic widać. Mają nadzieję, że to nas zatrzyma. Ale nie zatrzyma. Przejedziemy nie zatrzymując się. Musimy zabezpieczyć się przed gryzącym dymem...Ed, podaj tę butelkę chianti...! - Trzymał już w ręku złożoną chusteczkę, gdy Amerykanin podawał mu butelkę, zmoczył obficie chustkę i zawiązał ją na twarzy jak maskę, tak że widać było jedynie oczy. - I wy obaj zróbcie to samo. Moglibyśmy zacząć się dusić od dymu, bo szyby samochodu muszą być opuszczone. Będziemy strzelać. Jest pan przygotowany na to, co nas czeka, Scelba?
Nie odpowiadając mafijny przywódca wyciągnął z kieszeni kurtki leżącej na podłodze garść amunicji i położył sobie na kolanach. - Po której są stronie drogi? - spytał.
- Po obu. Pan skoncentruje się na stronie prawej, a ty, Ed, zajmiesz się lewą. Masz mausera...
- Mając mausera mogę się zająć prawą i lewą stroną jednocześnie. - Amerykanin wygrzebywał z worka zapasowe magazynki amunicji, które następnie układał jeden koło drugiego obok worka. Miał już założoną wilgotną maskę, butelkę oddał Scelbie. - A droga nie jest niczym zatarasowana?
- Przez nich nie, przez naturę wszystkim: głazy wielkości domów po obu stronach, ale szlak biegnie w zasadzie prosto i myślę, że uda mi się przejechać...
- W dymnej zasłonie?
- No cóż, będzie ciut trudniej niż bez dymu. - Rzucił okiem na Scelbę, sprawdzając, czy ten już założył maskę. - No, jedziemy! Start!
Fiat niespiesznie przetoczył się przez największe zwężenie gardzieli, jakby kierowca nie był pewien, czy dalej należy jechać, a ponieważ mafiosi nie mieli tu żadnego obserwatora, mogli najwyżej po odgłosie silnika odgadywać, co się dzieje. Samochód jechał dalej i zbliżał się do czarnej skłębionej ściany dymu zasłaniającej całą szerokość wąwozu aż po skalne zręby po obu stronach! Jeszcze sto metrów... jeszcze siedemdziesiąt pięć... Petrie docisnął pedał gazu, obroty silnika nagle wzrosły, fiat z rykiem pognał przed siebie. Petrie usiłował zbudować w wyobraźni obraz drogi i głazów po obu stronach, aby wytyczyć prosty kierunek pozwalający na przejechanie z marginesem bezpiecznej odległości od przeszkód po lewej i po prawej. Jeszcze bardziej docisnął gaz - znaleźli się w czarnej chmurze.
Na atak nie trzeba było czekać. Po stronie Scelby, tuż pod oknem samochodu pojawiła się twarz zasłonięta chustą. Napastnik trzymał podniesioną dubeltówkę. Scelba zaczął strzelać, wypróżnił pół magazynku, twarz zniknęła; strzelał dalej na ślepo, póki starczyło kul, aż trafił w jakiś ruchomy cel. Szybko naładował broń i trafił trzeciego, usmarowanego sadzą mafioso. Samochód pędził przez czarną mgłę, Petrie ściskał kierownicę obiema dłońmi, Johnson po swojej stronie wypróżniał magazynek mausera. Dym wdarł się do wnętrza wozu. Pachniał naftą i nawozem, tańczył, wirował smugami przed oczami pochylonego nisko nad kierownicą Petriego, który usiłował jechać prosto przed siebie i modlił się w duchu, aby mu się to udało. Gdyby teraz uderzył w którykolwiek z głazów rozsianych na poboczach drogi - a absolutnie niewidocznych w dymnym mroku - to przy tej szybkości z wozu zrobiłaby się harmonijka. Oczy zaczęły mu łzawić od gryzącego dymu, trzymał się sztywno, łokcie przycisnął do boków, aby utrzymać niezmienny kierunek, mimo iż pędzili po nierównej drodze, której doły i koleiny nacierały ostro na koła, jakby chciały je wypchnąć z wyznaczonej trasy. Jakże nieskończenie długa wydawała się ta niewidzialna aleja wyznaczona czyhającymi z obu stron głazami! Wystarczyło jedno nie kontrolowane drgnięcie kierownicy, aby trafić prosto w kamienny mur. W każdym ułamku sekundy Petrie spodziewał się ujrzeć tuż przed maską złowrogą masę. Przerażające to były warunki jazdy, a ponadto każdego człowieka mogły wytrącić zupełnie z równowagi głośne serie z mausera, ostre szczeknięcia pistoletu Scelby, zrozpaczone wycie umęczonego na wysokich obrotach a niskim biegu silnika, pokrzykiwania bandytów w dymnej chmurze.
Scelba spisywał się znakomicie: opróżniał magazynek, zręcznie i szybko ładował, znów strzelał do wyłaniających się i natychmiast znikających ludzkich cieni. Ten koktajl szarpiących nerwy dźwięków był potęgowany przez rozpaczliwe wysiłki mafijnego bractwa, aby jakoś zatrzymać rozpędzony samochód - wypróżniali swoje dubeltówki na oślep i nie zawsze chybiali: tylna szyba fiata została rozbita w pył celnym strzałem, w jej miejscu ziała wielka dziura, przez którą skulony na tylnym siedzeniu Johnson wypuszczał krótkie serie z mausera, aby zaraz potem uczynić to samo przez lewe okno, a następnie, działając profilaktycznie, przez prawe. Johnson obsypany był odłamkami i pyłem hartowanego szkła, a dach samochodu pocięty był śrutem i kulami. W sumie jednak ryzykowny pomysł Petriego sprawdzał się doskonale i mafiosi oczekujący za gardzielą byli całkowicie zaskoczeni i nie przygotowani do kontrdziałania. Miast spodziewanego łatwego sukcesu i pokonanego przeciwnika mieli do czynienia z rozpędzonym samochodem i gradem kul, od których padał każdy, kto się tylko zbliżył. Na przykład teraz, gdy Johnson opróżniał kolejny magazynek, spostrzegł nagle tłustego chłopa sycylijskiego zaledwie o pół metra od samochodu. Sycylijczyk podnosił dubeltówkę, gdy seria z mausera dosłownie przecięła mu gardło. W ostatnim odruchu życia chłop jakby podskoczył, uniósł rękę ku szyi i, gdy samochód go minął, runął do tyłu jak kloc. Jakby w perwersyjnym pragnieniu wzmocnienia piekielnego jazgotu Petrie nacisnął klakson, którego przeraźliwe wycie potrafiło zagłuszyć wszystkie inne dźwięki, zapanować nad nimi. Naciskał klakson i puszczał, nadal nieprzerwanie trąbiąc, gdy przejeżdżali koło miejsca, gdzie według wyliczeń Petriego powinny stać konie.
Smród i dławiący dym w samochodzie wzmagały się, coraz trudniej było oddychać. Petrie jeszcze bardziej docisnął do deski pedał gazu, jakby to mogło uśmierzyć jego niepokój, że jadąc tak szybko, wcześniej czy później wpadną na skałę - a więc jeszcze prędzej, może zdążą wyjechać z kamiennego ocembrowania, nim to się zdarzy. Lecz nagle zdarzyło się coś, co kazało mu zmniejszyć szybkość bez zwłoki
i maksymalnie: kątem oka po lewej stronie ujrzał głaz. Jeszcze bardziej przyhamował, lekko zmienił kierunek, ominął głaz, powrócił na dawny szlak. I wówczas właśnie dopadł ich Sycylijczyk, młody mężczyzna o wąskiej twarzy. Skoczył na stopień samochodu po stronie Scelby. Ten dwukrotnie z całym rozmysłem strzelił mu prosto w twarz. Mężczyzna spadł ze stopnia, został gdzieś z tyłu. Petrie zwiększył obroty dociskając pedał gazu, a jednocześnie zaczął nieprzerwanie trąbić. Przed chwilą capo rozwiązał swój rodzinny problem: mężczyzną na stopniu był jego własny siostrzeniec. Z gęstego dymu wyłoniła się jakaś postać. Trzepnięta lewym błotnikiem jak taranem została odrzucona na bok. Kiedy, do diabła, wyjadą z tego dymu, myślał gorączkowo Petrie. Z tyłu Johnson serią z mausera rozprawiał się właśnie ze zgromadzoną przy drodze rozchwianą grupką. Seria była długa, śmiertelna. I nagle minęli zasłonę dymną, minęli pułapkę, i zobaczyli rozpierzchające się we wszystkie kierunki konie bez jeźdźców. Petrie zerwał z twarzy maskę, wyrzucił ją przez okno. Spokojniej ujął kierownicę, zwiększył szybkość. Jechali w kierunku łagodnych pagórków. Spojrzał na zegarek: dziewiąta trzydzieści! Pozostało mniej niż piętnaście godzin na wykonanie zadania w messyńskim porcie. A jeszcze mieli daleko do półmetka.
W północnej Kalabrii na Półwyspie Apenińskim też była godzina dziewiąta trzydzieści rano, było również bardzo ciepło, tylko szczyty górskie tkwiły niewidzialne w pokrywie chmur, która przetrwała całą noc. Dzięki Bogu, pomyślał generał Rheinhardt w związku z groźbą nalotów alianckiego lotnictwa. Siedząc na szczycie pagórka, z którego widać było rzekę, trzymał w ręku słuchawkę polowego telefonu i przyglądał się pracy saperów przy budowie zastępczego mostu. Tak, powstał problem z tą przeprawą, ale wkrótce ruszą. Generał rzucił okiem za siebie, na drogę, gdzie po horyzont stała kolumna czołgów, ich załogi na skraju szosy jadły posiłek. Generał instynktownie się wyprostował, gdy w słuchawce usłyszał głos Kesselringa.
- Co się stało? - ton marszałka był ostry.
- Zniszczony most! Alianccy sabotażyści musieli założyć ładunki wybuchowe z opóźnionym zapłonem. Mieliśmy szczęście, wybuch nastąpił pięć minut przed przybyciem pierwszych pojazdów.
- Jakie opóźnienie?
- Za dwie godziny albo nieco mniej będziemy już po drugiej stronie!
- Chcę, żeby dwudziesta dziewiąta była w rejonie cieśniny o dziewiątej wieczorem!
- To bardzo mało czasu, panie marszałku!
- O dziewiątej wieczorem, ani minuty później! - Kesselring odłożył słuchawkę. Rheinhardt zdecydował, że o dziewiątej będzie w rejonie Cieśniny Messyńskiej.
6. Piątek, 9.30 rano-12.30 w południe
W dwie godziny później wtaczające się na niebo słońce nadal prażyło samochód przypiekając powoli jego pasażerów. Jechali teraz grzbietem górskiego pasma mając cudowny widok we wszystkich kierunkach - cudowny przestrzennie, ale smutny i przygnębiający absolutną pustką do tego stopnia, że zapadli w milczenie. Zupełnie jakby tym skrawkiem świata wstrząsnęła niegdyś tytaniczna katastrofa, która wszystko obróciła w perzynę, pozwalając wypłynąć na powierzchnię przedziwnie ukształtowanym kamiennym formom, których cielska zmożone walką o wydobycie się z podziemnego odmętu tkwiły teraz jakby przygarbione. W innych znowu miejscach wszystko gdzieś zapadło się w głąb ziemi, pozostawiając przeraźliwe przepaście tuż na skraju żółtawych kamiennych grani. W którąkolwiek stronę Petrie spojrzał, wszędzie wzrok jego napotykał jakieś skalne wynaturzenie: przepaść, uskok, wyjałowiony z życia skalny szpikulec; pomyślał sobie, że we wszystkich wędrówkach po świecie, jako inżynier górniczy, nie spotkał bardziej dzikiej krainy. Wielka armia umierająca z pragnienia mogła tu bezpowrotnie zaginąć nie pozostawiając po sobie śladu. Prowadził przez chwilę lewą ręką, drugą walczył z upartą muchą, jedną z wielu, które wdarły się do samochodu odłączywszy od całej ich chmary krążącej nad leżącym przy drodze zdechłym mułem. Właśnie go przed chwilą minęli.
- Czas zmoczyć dzioby! - odezwał się Scelba używając sycylijskiego idiomu na zaspokojenie pragnienia. Idiom ten sugerował zawarcie przyjaźni, choćby jej charakter miał być tymczasowy.
- Później! Piliśmy przed godziną! - uciął krótko Petrie.
- Daleko ujechaliśmy? - spytał Johnson zachrypłym głosem.
Petrie rzucił okiem na licznik, zaczął obliczać, ale Scelba wyprzedził go z odpowiedzią.
- Od Palermo ujechaliśmy osiemdziesiąt kilometrów. Muszę was ostrzec, że stąd do Scopany droga znacznie się pogorszy...
- Ma pan jeszcze jakieś inne miłe wiadomości? - skomentował Johnson.
Scelba obrócił się do Johnsona i spojrzał nań bacznie przez swe szylkretowe okulary.
- Myślę, że powinien pan sobie w pełni zdawać sprawę z tego, co nas jeszcze może czekać. A poza tym, skoro mowa o wiadomościach: słońce jeszcze nie jest u zenitu. Jeszcze nie jest bardzo gorąco. A dziś będzie bardzo gorąco. Od południa będziemy się piekli w piecu. Sycylia ma unikalny klimat, jeśli idzie o Europę. Słońce wali niemal prostopadle z góry, ziemia twarda jak kamień i skały pochłaniają ciepło, a potem je oddają, tak że...
- Wszystko to jest bardzo interesujące - przerwał Johnson - ale jeśli pan taki łaskaw, to proszę odłożyć tę lekcję geografii do przyszłego tygodnia, kiedy będę sobie siedział z kuflem zimnego piwa... - Zamilkł, gdyż wizja zimnego piwa zaczęła go nagle dręczyć i przeklinał w duchu Scelbę, że jest w pewnym sensie jej sprawcą.
Capo wzruszył ramionami, obrócił się z powrotem do przodu.
- Tak, Ed, około osiemdziesięciu kilometrów, jak powiedział Scelba. Za chwilę staniemy, żeby się napić.
Ta krótka rozmowa uświadomiła Petriemu, że niestety są jeszcze daleko od Scopany, gdzie mają spotkać się z Gambarim, włoskim agentem aliantów operującym z rejonu Messyny. Petrie nie znał Gambariego, a Messyna znajdowała się w odległości ponad dwustu kilometrów. Pozostawało im niespełna trzynaście godzin na dojazd i zatopienie promu, a z każdą godziną szansę malały, opóźnienie wobec opracowanego harmonogramu było coraz większe. A tą piekielną drogą równie dobrze mogli iść pieszo. Że też Sycylijczycy podobny trakt mogli nazwać drogą! Główny problem stworzył późniejszy, niż zakładano, wyjazd z Palermo. I ten pech, że carabinieri znaleźli pierwszy przygotowany dla nich samochód i przywłaszczyli go sobie. Za Scopaną będziemy musieli zaryzykować, pomyślał Petrie, i pojechać na północ do szosy nabrzeżnej, aby nadrobić stracony czas. Za Scopaną! Ale ileż jeszcze godzin dzieli ich od spotkania z Gambarim?
Scelba poruszył się niespokojnie na swoim siedzeniu.
- Jeśli pan chce być w Messynie przed północą, majorze, to musimy się pośpieszyć... - powiedział.
- Po tej drodze! W tym upale?! - wybuchnął Johnson. Scelba spojrzał nań w zamyśleniu i obrócił się do Petriego, aby mu wyjaśnić, co miał na myśli: gdy zjadą z grzbietu, zobaczą rozwidlenie dróg. Na południe objazd skalnego szczytu w kierunku na Petralię i Scopanę oraz wąska droga na północ do wioski Puccio. Niedaleko. A przez Puccio przechodzi bezpośrednia droga o dobrej nawierzchni do Scopany...
- Zaoszczędziłoby to nam wiele kilometrów, gdybyśmy nią pojechali - stwierdził.
Petrie sięgnął do kieszeni, gdzie miał mapę Sycylii wydrukowaną na jedwabnym prostokącie. Wyjął zgnieciony materiał i rozłożył na kolanach. Było coś w tym, co proponował Scelba: główna droga biegła od brzegu, przebiegała w pobliżu Puccio i dalej prowadziła do Scopany omijając Petralię. - Czy ten szlak prowadzący od rozwidlenia dróg jest przejezdny dla samochodu? - spytał. - Fiat przejedzie?
Johnson spoglądał na mapę przez ramię Petriego. Miał duże wątpliwości: droga drugiej klasy, którą jechali teraz, oznaczona była na mapie linią ciągłą, natomiast szlak prowadzący z Puccio zasłużył jedynie na linię przerywaną. Aż strach było sobie wyobrazić, co to w praktyce mogło oznaczać na Sycylii.
- Jechałem nią tylko raz na mule - przyznał Scelba - ale kierowca taki jak pan, z pewnością da sobie radę.
- Zdecydujemy, kiedy zobaczymy! - postanowił Petrie.
Długo już jechali grzbietami pasma górskiego, piekącego się w słońcu, a jedynymi dźwiękami, które ich dochodziły, było usypiające mruczenie samochodowego silnika, monotonne brzęczenie much, czasami klepnięcie dłonią szyi lub twarzy, w obronie przed natrętnym owadem, i od czasu do czasu skrzypienie skóry obić foteli, gdy któryś z pasażerów usiłował zmienić pozycję. Gdy zjeżdżali ku dolince, powietrze straciło przejrzystość, stało się jakby nabrzmiałe żarem, falowało odbijając jak krzywe lustro pasemka bezlitośnie wysuszonego krajobrazu. Posilili się w drodze, bez stawania. Jedli bez najmniejszego apetytu salami i ser pozbawiony smaku; z trudem przełknęli po garści suszonych winogron i popili to wszystko resztką wina chianti. Gdy skończyli ten posiłek, Petrie pozwolił każdemu wypić po dwa łyki wody. Scelba zadziwił ich zwracając butelkę po wypiciu jednego łyka, mimo iż był zachęcany do picia dalej.
- Wystarczy mi! - powiedział. - Jestem przyzwyczajony do klimatu, woda może nam być jeszcze bardzo potrzebna. - Petrie spojrzał na Sycylijczyka, ze zdumieniem wspominając jego dopominanie się o wodę poprzednio. Jedynym wytłumaczeniem było to, że poprzednio Scelba uczynił gest wobec swoich towarzyszy podróży: sam wcale nie chciał pić, ale zdawał sobie sprawę, że pozostali tego potrzebują. Trudno było jednak przypuścić, że był to gest podyktowany ludzkim współczuciem. O współczucie dla bliźnich trudno było Scelbę posądzić. Po prostu chodziło o jego własny interes, o to pragnienie pozostania burmistrzem Palermo. W związku z tym najszybciej i w najlepszej formie muszą dotrzeć do Messyny. Miałem rację, nie myliłem się co do Scelby, pomyślał Petrie. Kto jak kto, ale on nas przeprowadzi do celu!
Pierwszy sygnał alarmowy o czyhającym niebezpieczeństwie otrzymali w pięć minut po zjedzeniu posiłku. Jechali wówczas kolejnym grzbietem, ale bardzo wąskim, po obu stronach drogi otwierały się parusetmetrowe przepaście. Johnson mrużąc oczy spoglądał ku południu. Nagle wykrzyknął: - Patrzcie, tam, tam, na tym skalnym urwisku! - Blask słońca był tak silny, że musiał dodatkowo zasłonić oczy dłońmi. - Tam ktoś jest! Na koniu!
Petrie oparł się chęci oderwania wzroku od wyboistej drogi, zaklął, zatrzymał wóz nie wyłączając silnika. Obrócił się w kierunku wskazywanym przez Johnsona.
- O tam, patrz! - wskazał palcem Johnson. - Na skale!
Petrie niczego nie mógł dostrzec. Wyszedł z samochodu stąpając bardzo ostrożnie: pozostawało trzydzieści centymetrów do skraju drogi, potem rozpoczynała się przepaść. Johnson też wyszedł. Stali obaj oparci o maskę samochodu, ponad którą Amerykanin wskazywał kierunek. Tak, to nie był produkt wyobraźni Johnsona: w rozedrganym powietrzu widać było sylwetkę na koniu, nieco zamazaną w mglistym od rozpalonej wilgoci powietrzu. Jak, do diabła, on się tam dostał z koniem! Osłaniając oczy od oślepiającego blasku słońca dłońmi tworzącymi tunel, przez który teraz patrzył, Petrie dostrzegł wreszcie mężczyznę w mundurze siedzącego na koniu, na wysokiej skale w odległości około czterystu metrów. Nagle jeździec zniknął, jakby dokonał magicznej sztuczki. Nie było wątpliwości, że dostrzegł fiata i jego pasażerów.
- Kto to był, u diaska? - zapytał Johnson ocierając chustką spoconą szyję.
- Włoski żołnierz. I widział nas.
- Pojedynczy żołnierz. Sam jeden na skale?
- Właśnie to mnie martwi: że on nie jest sam.
Samotny jeździec pojawił się od południa. Petrie zaczął obserwować cały horyzont dokoła. Otaczał ich dziki krajobraz jakby rozedrgany w gorącym powietrzu. Petrie miał wrażenie, że znalazł się pośrodku jednej wielkiej fatamorgana - przestrzeń bez wody, bez roślinności, bez drzew i bez życia. Już kończył swoją inspekcję, był bliski trzystu sześćdziesięciu stopniom, kiedy w kierunku północno-wschodnim, na tle rozedrganych na horyzoncie szczytów, zobaczył ich: rząd postaci w mundurach ciężko stąpających jakimś szlakiem na odległym o kilkaset metrów górskim grzbiecie, prowadzących muły obładowane cylindrycznymi pakunkami - były to najprawdopodobniej moździerze. Wskazał ich palcem.
- Dwudziestu paru ludzi - powiedział. - Co najmniej! Chyba jakaś cząstka dywizji górskiej.
- Jezusie drogi, a myśmy się tędy wybrali dlatego, że tu miało nie być wojska!
- Ponieważ miało być mało wojska! - Petrie poprawił Johnsona. - Wygląda, że oni są po prostu na ćwiczeniach. To nie jest ani szyk, ani zachowanie oddziału polującego na sabotażystów. Zresztą powiedz mi, mój drogi, co tutaj widzisz dokoła, co byś chciał zniszczyć. Natura już dokonała sabotażu dawno temu.
- Spotkamy się z nimi?
- Możliwe. Problem polega na tym, że oni są po jednej i po drugiej stronie naszej drogi. Bo żołnierz konny był na południu, a piechurzy szli od północy. Będziemy musieli prześliznąć się jakoś między nimi.
Mała była na to nadzieja, przyznawał w duchu Petrie. Wszystko wskazywało na to, że jakaś większa jednostka operuje na całym terenie, a więc jej żołnierze na pewno wykorzystują i tę drogę. Wsiedli do samochodu, Petrie zwolnił ręczny hamulec, ruszył. Jechał bardzo wolno, wyprostowany, aby jak najdalej przed sobą widzieć nierówny szlak. Samochód wspinał się pod górę po stosunkowo prostej drodze, spod kół wyskakiwały wyrzucane przez opony pojedyncze kamienie i spadały z drogi w przepaść.
Scelba smętnie raz po raz wychylał głowę przez okno spoglądając w otchłań po jego stronie tuż poza skrajem wąskiej drogi, Johnson pilnie patrzył przed siebie między głowami siedzących z przodu towarzyszy podróży, zaniepokojony, że droga zwężała się coraz bardziej. Kiedy wdrapali się na szczyt i ujechali kilka metrów, Petrie nagle zahamował. Prymitywna bariera - zwykły drąg na dwu drewnianych krzyżakach - zamykała przejazd.
- Co to znowu jest, psiakrew! - wykrzyknął Petrie.
Capo odparł, że nie ma pojęcia, że to chyba nie oznacza robót drogowych. Johnson zapalił papierosa. Petrie wyszedł obejrzeć barierę: wzbudziła jego niepokój. Przyjrzał się jej, rzucił okiem na północny stok, myślał chwilę, wreszcie podjął decyzję: złapał drąg, potem oba krzyżaki i zrzucił poza skraj przepaści po prawej stronie. Patrzył chwilę w dół i wrócił do samochodu.
- Tam w dole była tablica, która musiała odpaść. Coś jest na niej napisane, ale zbyt daleko, nie mogłem odczytać...
Ujechali niespełna sto metrów, kiedy usłyszeli wybuch. Znajdowali się wówczas na fatalnym odcinku, wyboistym, pełnym olbrzymich dziur, z których wóz z trudem się wydobywał. Gdy nastąpił wybuch, jakby przygłuszony, ale natychmiast uwielokrotniony przez echo, które rozniosło huk na całą okolicę, Petrie zahamował w miejscu. Na maskę i dach samochodu spadł deszcz ziemi i kamiennych odpadków, gęsty żółtawy pył o konsystencji mgły zasłonił im cały widok dokoła na co najmniej pół minuty. Siedzieli pełni napięcia w samochodzie nie wiedząc i nie rozumiejąc, co się stało. Wreszcie pył opadł do przepaści po obu stronach drogi i znów mogli dojrzeć drogę przed sobą. To znaczy to, co z niej pozostało. Po lewej stronie bowiem pokaźna część szlaku po prostu zniknęła, spadła gdzieś w dół, pozostała zaledwie połowa szerokości drogi, którą jechali, i to połowa o jednym brzegu nieprawdopodobnie poszarpanym od strony, gdzie ziemia i skała obsunęły się.
- O Boże, a cóż to się stało?! - zawołał Johnson.
- Mina! - odparł Petrie. Ocierał o spodnie pokryte pyłem spocone dłonie i przyglądał się resztce drogi. Chociaż tuż za barierą, którą minęli, szlak jakby się zrobił szerszy, to jednak to, co teraz pozostało, nie wyglądało zachęcająco. - Te jednostki wojskowe, które w tym rejonie operują, musiały zaminować drogę. A tablica, która odpadła, zawierała pewno ostrzeżenie. Panowie, jeśliście tego jeszcze nie zauważyli, to wam powiem: sytuacja jest nader poważna. Zawrócić nie możemy, a jechać dalej właściwie też nie. Możemy tu pozostać i dać się usmażyć w słońcu...@@
Petrie przespacerował się ostrożnie pozostałym skrawkiem traktu, uważnie krok po kroku, z rozwagą stawiając stopy na ziemi. Z przeszłości znał już to uczucie: tysiące szpileczek na podbiciu stóp, które zostałyby rozerwane pierwsze, gdyby pod nimi miał nastąpić kolejny wybuch. Po lewej miał ów poszarpany i niepewny skraj drogi, grożący dalszym obsunięciem się. Ale spoglądał nie na ten brzeg, ale przed siebie wypatrując nierówności czy metalowej główki, które by informowały i ostrzegały, że dalszy odcinek traktu też jest zaminowany. Nogi pod nim dygotały jak galareta, nerwy miał napięte do ostateczności, wewnętrzny głos nakazywał mu natychmiast zawrócić, nim zostanie przeraźliwie okaleczony lub z miejsca zabity, a pot, który ciurkiem spływał mu z pleców, nie miał najmniejszego związku z palącym słońcem. Jednakże poszedł dalej na sporą odległość, potem zawrócił i droga powrotna wcale nie była przyjemniejsza. Gdy zajął swoje miejsce w samochodzie, obaj towarzysze spojrzeli nań z ponurymi minami, pytająco.
- Musimy ryzykować! - oświadczył zwalniając ręczny hamulec.
- Czy zdajesz sobie sprawę, że ten twój spacer niczego nie udowodnił? - odezwał się Johnson.
- Nie widziałem żadnych śladów mówiących o tym, że mogli umieścić dalsze miny.
- Ale przecież to nie była mina na ludzi, ale na pojazdy, bo zwaliła pół drogi! - upierał się Johnson.
- Może byś się tak zamknął i dał mi pomyśleć!
Możliwe, że Johnson miał rację. I jeśli miał, to była to racja zasadnicza i śmiertelna: nacisk stopy człowieka nie spowodowałby detonacji miny mającej stanowić pułapkę i zaporę dla pojazdów, miny zdolnej zniszczyć gąsienice ciężkiego czołgu albo rozerwać na kawałki lekki pojazd, taki jak na przykład ich fiat. Nie było jednak żadnego wyboru: jedyne wyjście z pułapki, w jakiej się znaleźli, prowadziło przed siebie, pozostałym skrawkiem traktu, gdzie nastąpiła już detonacja w wyniku wibracji spowodowanych przez samochód, a przeniesionych przez skały podłoża drogi. Petrie ruszył więc wolniutko, tak wolno, jak tylko mógł, by nie zadławić silnika. Gdy zbliżył się do miejsca, gdzie nastąpiło osunięcie drogi, raz jeszcze usiłował ocenić szerokość ocalałej części: teoretycznie istniało oparcie na wszystkie koła pod warunkiem, że nic więcej się nie obsunie podczas przejazdu. Wóz ledwo się toczył, obroty silnika były minimalne. Scelba siedział sztywno, jakby wrośnięty w oparcie, Johnson przesunął się na środek tylnego siedzenia, aby zapewnić większą równowagę na wypadek lekkiego osunięcia się koła. Petrie prowadził jak mógł najdalej od poszarpanego brzegu, co zbliżyło ich do skraju przepaści od strony Scelby.
Szczerze mówiąc, mogło się wydarzyć wiele niemiłych rzeczy, pomyślał Petrie. Gdyby nastąpiła detonacja, wóz zostałby zrzucony do przepaści, ale oni trzej już by wówczas nie żyli. Nawet bez kolejnego wybuchu, dalsza część drogi, już osłabionej wybuchem, mogła się osunąć zabierając z sobą samochód. A nawet jeśliby się nie spełniła żadna z tych dwu możliwości, to on, kierowca, mógł mylnie ocenić szerokość drogi, omylić się o centymetr czy dwa w odległości kół od krawędzi, i wówczas zjechaliby z szosy prosto w przepaść, której dno znajdowało się gdzieś trzysta metrów poniżej. Motor się zadławił, stanęli. W wozie panowała absolutna cisza przerywana skrzypnięciem skóry obić, gdy któryś z nich się poruszył. I wówczas właśnie gdzieś z oddali usłyszeli pomruk lecącego samolotu. Petrie wyjrzał przez okno i zobaczył, że stopień samochodu zwisa już właściwie nad przepaścią. Spojrzał w niebo i w oddali zauważył sylwetkę samolotu lecącego równolegle do górskiego pasma, na którym się znajdowali. Beaufighter! Sojuszniczy samolot polujący na coś, co można ostrzelać, co się porusza!
Cofnął rękę od kluczyka zapłonu, opadła na kolana, czekał. Samolot zmienił kurs na wschód, zniknął w mgiełce.
- Nasi! - powiedział. - Beaufighter!
- Wolałbym być teraz tam, gdzie on, a nie tu - mruknął Johnson.
Petrie zapalił silnik i ruszyli wolniej niż stępa, lekko pod górę; wóz się chybotał. Nagle zapadło się prawe przednie koło. Spadną...! Wóz szarpnął, stanął. Koło nie zapadło się nad przepaścią, ale w wielką głęboką dziurę. Petrie włączył tylny bieg, przez długą chwilę tylne koła buksowały, ale ni stąd ni zowąd złapały grunt, szarpnęły i samochód wyjechał z dołka. Nie było możliwości manewru wokół dziury, pozostawała próba przejechania jej szybko. Petrie miał zaledwie po parę centymetrów „zapasu” drogi po każdej ze stron. Ruszył, wóz szarpiąc wpadł do dziury, ale miał jeszcze siłę rozpędu, by z niej wyskoczyć przy lekkiej korekcie kierownicą. Przez ułamek sekundy wydawało się, że pędzą poza drugi skraj drogi, ale wóz zdołał powrócić na swój tor. Scelba wcisnął kciuk głęboko w trzymane w dłoni nie zapalone cygaro, Johnson jak zafascynowany spoglądał przed siebie na widoczny już szerszy odcinek drogi, jakby chciał siłą tego spojrzenia zmusić fiata do pozostania na szlaku, zaczarować go na czas przejazdu przez odcinek zniszczony wybuchem. I udało się - odetchnęli, gdyż przepaście po obu stronach pozostały w tyle, byli na drodze już szerszej i jakby mniej wyboistej, Petrie docisnął pedał gazu pewny, że już minęli niebezpieczeństwo.
- Zupełnie ścierpłem, kiedy zobaczyłem beaufightera - powiedział Johnson. - Przez chwilę myślałem, że będzie nas atakować.
- Może było to nawet bardziej prawdopodobne, niż myślałeś - odparł Petrie. - Zauważyłem już wówczas, gdy byliśmy w gardzieli, że pył tak osiadł na samochodzie, że upodobnił go do kamuflowanego pojazdu wojskowego. Ale tym razem po prostu nas nie zauważyli.
Przez dłuższy czas jechali w milczeniu i bez problemów. Teraz Scelba im powiedział, że droga grzbietem górskiego łańcucha wkrótce się skończy, że zjadą sporo w dół i znajdą się na płaskowyżu, który trzeba przejechać. - I tam już będzie można jechać dużo szybciej.
Petrie zauważył, że twarz Scelby nic nie wyraża, a właściwie wyraża zupełną obojętność. Petrie nic nie odpowiedział, zajęty podjazdem do kępy gigantycznych głazów, pomiędzy którymi przebiegała droga. Minęli głazy i tuż za nimi droga zaczęła opadać długim łagodnym zboczem aż do podobnej do górskiego kotła małej niecki przeciętej w połowie przez koryto całkowicie wyschniętej o tej porze roku rzeki. Jednakże mimo braku wody niecka i koryto nie były opustoszałe: po obu stronach traktu jedli posiłek albo leżeli odpoczywając żołnierze włoskiej górskiej dywizji. Było ich kilkudziesięciu. Za nimi stało górskie działo, odprzodkowane i częściowo zamaskowane plandeką. Petrie nie zmniejszył szybkości zbliżając się do oddziału. Oślepiało go słońce, które padało prosto w oczy i jednocześnie odbijało się jaskrawymi błyskami od przedniej szyby. Próbował osłonić oczy dłonią i zobaczył, jak po skarpie wdrapują się na drogę żołnierze i celują ku samochodowi, a wśród nich jakiś podoficer wymachuje gwałtownie pistoletem. Petrie zwolnił, następnie zatrzymał wóz, gdyż zdał sobie sprawę, że za parę sekund mogły ku przedniej szybie polecieć kule.
- Chyba jesteście szaleni! - podoficer jąkał się z wściekłości. Zbliżył się do samochodu i wycelował pistolet w Petriego. Po chwili odzyskał oddech. - Kręcą się tu nieprzyjacielskie samoloty, czy wy nie zdajecie sobie sprawy, że wasza przednia szyba błyska na wiele mil dokoła? I jest to widoczne z powietrza! Mogliście spowodować śmierć moich ludzi! Ja wam pokażę, zgnijecie w więzieniu! Aresztuję was! Wszystkich!
W palącym słońcu stali przy samochodzie, gdy podoficer oglądał ich dokumenty. Koło sierżanta, który najwidoczniej nie był przekonany przedstawionymi mu papierami, stało trzech żołnierzy z wycelowanymi w trójkę podróżnych karabinami.
Kiedy sierżant zaczął czytać dokumenty po raz drugi, Scelba zaczął przyglądać się leżącym na ziemi żołnierzom, jakby szukał wśród nich znajomej twarzy. Sytuacja była groźna. Petrie nie miał najmniejszych złudzeń co do tego, że sierżant jest zdecydowany ich zamknąć. Był wściekły, że przednia szyba, odbijająca jak lustro promienie słońca, mogła ściągnąć na jego oddział aliancki nalot.
- Bardzo to jest dziwne - powiedział podoficer - że po wybuchu miny na drodze zdecydowaliście się jechać dalej. I że nie zatrzymaliście się przed wojskowym szlabanem. Przyznaliście to sami. Już tylko to nawet jest karalne.
- Upieklibyśmy się żywcem, gdybyśmy pozostali w górach - usiłował tłumaczyć Petrie.
- Może to jest lepsze niż wylecenie w powietrze na minach - odparł ostro sierżant.
- Ja rozumiem pana intencję, panie sierżancie, bardzo dobrze rozumiem - powiedział Scelba z godnością. - Ale już pan poznał moje nazwisko. Powinien pan więc wiedzieć, że w Messynie mam stosunku..
- Mam w nosie pańskie stosunki. I powiada pan, że znam pana nazwisko. A czy ja wiem! Skąd mam wiedzieć, czy to nie są fałszywe papiery? No, jak pan to udowodni, że nie są? - Zaczął machać Scelbie przed nosem trzymanymi w garści dokumentami. - A w ogóle to żaden z was zanadto mi się nie podoba. I wasze papiery też mi się nie podobają.
- Wydaje mi się, że popełnia pan poważny błąd, panie sierżancie - powiedział Scelba. - Jako Sycylijczyk mam pełne prawo jechać przez wyspę jak chcę i kiedy chcę...
- To pan nic nie wie, nie czytuje gazet? - spytał zjadliwie podoficer.
- O czym? - spytał Scelba.
- Dziś rano zrzucono na wyspę angielskich spadochroniarzy, sabotażystów. I jesteście aresztowani do czasu, aż się sprawdzi, kto wy jesteście. Będziecie siedzieli tu, a potem ciężarówką zostaniecie odwiezieni do Enny, gdzie przesłucha was wywiad wojskowy...
Scelba lekceważąco machnął ręką. - Słyszałem o tych spadochroniarzach, i nie tylko dziś, na całej Sycylii takie rzeczy się opowiada, a one wcale nie muszą być prawdziwe. Choroby jakiejś wszyscy dostali na temat szpiegów i sabotażystów...!
- Jesteście aresztowani! - wrzasnął mu prosto w twarz podoficer.
- Czy są tu u was jacyś Sycylijczycy? - zapytał Scelba.
- Może i są, ale nie będziemy tracić czasu na puste gadanie! Jazda! - krzyknął sierżant.
Petrie porozumiewawczo spojrzał na Johnsona, gdy za rozwścieczonym sierżantem schodzili w dół pagórka, a za nimi z bronią gotową do strzału szli trzej żołnierze. Dalsza dyskusja z podoficerem niczemu by nie służyła. Co za pech, że akurat teraz ogłoszono ostrzeżenia na temat sabotażystów. Z drugiej strony uwypuklało to olbrzymie napięcie, jakie opanowało wyspę i jej mieszkańców. Obejrzał się, gdy usłyszał zapuszczanie silnika fiata - to czwarty żołnierz siedział za kierownicą i po chwili ruszył za nimi drogą w dół. Sierżant w swoim zacietrzewieniu zapomniał o podstawowej sprawie przeszukania wozu, ale należało się niestety spodziewać, że wkrótce sobie przypomni. A w wozie przed tylnym siedzeniem leżał na ziemi worek z materiałami wybuchowymi.
Zeszli do niecki z wyschniętym korytem rzeki. Znajdujący się tam żołnierze spoglądali na nich wrogo, a jeden bardzo znacząco otworzył i z trzaskiem zamknął zamek karabinu. Sierżant ostrym tonem wydał mu rozkaz i żołnierz odłożył broń. Owa przednia szyba znajdująca się pod nieszczęśliwym kątem i odbijająca promienie słoneczne ku górze nie przysporzyła im popularności w tym gronie, pomyślał Petrie. Sierżant zaprowadził ich do pieczary pod olbrzymim skalnym wykrotem, gdzie stał żołnierz na posterunku. Scelba nagle się zatrzymał przy wartowniku i spojrzał na żołnierza obok, który właśnie jadł, ale przerwał ujrzawszy skierowany na niego wzrok capo. Jeden z trzech żołnierzy idących z tyłu pchnął lekko Scelbę bagnetem, by poszedł dalej, ale Scelba nie ruszył się, natomiast spojrzał na żołnierza tak dzikim wzrokiem, że ten się zawahał i podniósł broń z bagnetem. Capo zawołał do sierżanta, który obrócił się ze złością.
- Znam tego człowieka, sierżancie. On nie widział moich dokumentów, proszę go spytać, kim jestem. Uniknie pan popełnienia wielkiego głupstwa! - Scelba wskazywał żołnierza, który gapił się na capo.
- W Ennie sprawdzimy pańską tożsamość...
- Proszę go zapytać!
Sierżant zawahał się. W zachowaniu i tonie Scelby było coś onieśmielającego sierżanta. Petrie wstrzymał oddech: wszystko zależało teraz od reakcji podoficera, od rozmiaru wątpliwości, jakie Scelba zasiał w jego głowie. Machnąwszy ręką ze zniecierpliwieniem sierżant zwrócił się do żołnierza, który zerwał się z ziemi i stanął na baczność.
- Znasz tego człowieka? Poznajesz go?
- To jest Vito Scelba...
- Kto to jest?
- Poznałem go, kiedy pracowałem w dokach w Messynie, panie sierżancie. To bardzo ważny człowiek w żegludze...
- Widzi pan, że usiłuję oszczędzić panu kłopotów i ośmieszenia się, sierżancie - przerwał żołnierzowi Scelba zupełnie zmieniając sposób rozmowy z podoficerem. - Rozumiem, że wykonuje pan swój obowiązek, gorąco to pochwalam. Ale na moim skromnym odcinku ja również uczestniczę w wysiłku wojennym, pracuję na jego rzecz. Ma pan teraz oczywisty dowód mojej tożsamości, a ja z kolei mogę absolutnie zaręczyć za tych dwu mężczyzn jadących ze mną...
- Czy bardzo się pan śpieszy...? - sierżant znów się wahał. Widać było, że należy do ludzi niechętnie wycofujących się z raz powziętej decyzji, ale również ma respekt wobec osobistości wpływowych. Scelba w umiejętny sposób podsunął mu honorowe wyjście. - No, może rzeczywiście, skoro już wiemy, kim pan jest, to zmienia nieco sytuację... - zaczął mówić.
- Ja po prostu chcę jak najszybciej jechać dalej w związku z pilną potrzebą reperacji w dokach - wyjaśniał przekonująco capo. - A skoro pański kapral tak uprzejmie podprowadził nasz samochód, to powinniśmy zaraz ruszać.
I w ciągu dwu minut wyjeżdżali już z niecki nad rzeczułką, a wszystkie papiery mieli z powrotem w kieszeniach. Między nogami siedzącego z tyłu Johnsona leżał worek z materiałami wybuchowymi. Fiat wspinał się dzielnie pod górę, minął szczyt pagórka, oddział żołnierzy zniknął im z oczu.
- W wojsku na wyspie jest wielu Sycylijczyków - wyjaśniał Scelba. - Ale i tak mieliśmy olbrzymie szczęście. Oni sprowadzili wóz do niecki po to, żeby go przeszukać.
- Tak samo sobie pomyślałem - odparł sucho Petrie i skoncentrował się na prowadzeniu. Za wypalonym przez słońce łańcuchem pagórków rozpoczynał się skalisty teren, o którym przedtem wspominał Scelba opisując odnogę traktu prowadzącą do wsi Puccio. Z mniej więcej równą szybkością, choć dosyć wolno, jechali po maltretującej samochód drodze, a słońce znów padało na przednią szybę pod takim kątem, że odsyłała w przestrzeń groźne błyski. I znów Petrie musiał przesłaniać oczy jedną dłonią, aby nie raziły go padające prosto jaskrawe promienie i żeby mógł w ogóle cokolwiek widzieć - dokąd jedzie i jak omijać większe dziury. Scelba miał rację, że zyskaliby wiele czasu, gdyby udało się przejechać do Puccio owym mulim traktem do drogi prosto prowadzącej do Scopany. Petrie rozważał tę możliwość. Byli już blisko skał, kiedy usłyszeli wyjący silnik wysoko lecącego samolotu. W tonacji tego wycia było coś bardzo niepokojącego: samolot najwyraźniej pikował. Petrie wyjrzał z samochodu, czym prędzej cofnął głowę, zatrzymał wóz i wyłączył silnik.
- Wysiadajcie, szybko, kryć się! Ed, zabierz worek...! - złapał kurtkę z oparcia, przechylił się i z podłogi tylnego siedzenia chwycił mausera. Johnson błyskawicznie wyskoczył z wozu z własną kurtką i workiem. Drzwi po stronie Petriego nie chciały się otworzyć. Przestał się z nimi szarpać i wygrzebał się z samochodu przez puste już siedzenie Scelby. Wszyscy trzej zbiegli z drogi i pognali w stronę sterty głazów. W uszach mieli coraz rozpaczliwszy ryk silnika samolotu. Za skałkami padli na brzuchy i wyjrzeli ostrożnie zza kamiennej osłony: beaufighter lecąc już płaskim torem tuż nad ziemią otworzył ogień z wszystkiego, co miał na pokładzie - z działka i karabinów maszynowych. Na skrzydłach miał oznaczenia lotnictwa brytyjskiego. Ryk samolotu i huk strzałów były ogłuszające. Pociski działa rozpryskiwały się z bolesnym dla uszu dźwiękiem, jakby uderzeniem w wielki gong tuż przy uchu. Na głazy, za którymi byli ukryci, spadł deszcz odłamków skały i kamieni, a każdy z nich miał zabójczą siłę uderzenia jak kawałki szrapnela. Kule z broni maszynowej rozorywały drogę i rozszarpywały fiata, podziurawiły jego dach, w pył rozbiły przednią szybę. Petrie czuł w uszach dotkliwy ból. Wszyscy trzej leżeli skuleni za wielkimi głazami zatykając sobie uszy. I nagle wszystko się skończyło, nastała absolutna cisza, i tylko doszło ich odległe brzęczenie motoru wzbijającego się wysoko beaufightera. Petrie podciągnął się na kolana. Johnson wyglądał jak człowiek całkowicie oszołomiony. Scelba najpierw się tylko poruszył, potem podniósł głowę i z niedowierzaniem spojrzał na krew na swej lewej ręce.
- Nie podchodzić do wozu! - ostrzegł Petrie. - Pali się!
- Głupie bydlę! - Johnson pogroził pięścią w kierunku znikającego samolotu. Pienił się. - I tak się zachowuje sojusznik?
- To z powodu samochodu. Mówiłem wam, że pokryty pyłem wygląda jak pomalowany na ochronne barwy samochód wojskowy. Pilot myślał, że atakuje sztabowy wóz... - Wstał obserwując oddalający się samolot osłoniwszy oczy dłonią. Zmarszczył czoło. Wyraźnie usłyszeli, że silnik beaufightera krztusi się i przerywa. Potem silnik umilkł. Teraz panowała absolutna cisza. Przez chwilę maszyna tkwiła nieruchomo na niebie, a potem ślizgowym lotem zaczęła zniżać się ku ziemi.
- Co mu się stało? - spytał Johnson.
- Motor!
- I myślisz, że...? - nie dokończył: na niebie pojawiły się dwa punkty, nad nimi wyrosły po chwili czasze spadochronów; dwuosobowej załodze udało się uratować. Pilot i nawigator spływali w rozedrganym powietrzu, powoli, majestatycznie.
Petrie zaklął serdecznie i zwrócił się do Scelby otrzepującego ubranie: - Czy ci dwaj będą lądować gdzieś w pobliżu Puccio?
Capo przesłonił oczy od promieni słonecznych i długo towarzyszył wzrokiem opadającym sylwetkom.
- Tak, opadną na ziemię gdzieś blisko Puccio.
Petrie ponownie zaklął. Johnson spojrzał na niego z pewnym zdziwieniem. Z tyłu za całą trójką skwierczał palący się fiat.
- Nie pisnąłeś złego słowa, gdy zniszczyli nam samochód, a teraz klniesz, że się uratowali. O co ci chodzi? - odezwał się Johnson.
- Chodzi mi o to, że dopiero teraz ci dwaj dyndający na swoich cholernych spadochronach będą przyczyną poważnych dla nas kłopotów. Zniszczenie naszego samochodu oznacza, że musimy iść do Puccio, bo to jest najbliższa miejscowość. - Petrie obrócił się do Scelby. - Czy w Puccio jest telefon?
Scelba skinął głową. - Jest.
- To bardzo dobrze. Przynajmniej to jedno jest. Problem polega na tym, Ed, że musimy iść do Puccio natychmiast, jak najszybciej. Z Puccio spróbuję zadzwonić do Gambariego w Scopanie. Pod numer, który nam przekazał drogą radiową do Tunisu na wszelki wypadek. Zresztą w nadziei, że uda mu się dojechać do Puccio i dalej nas pilotować.
- To ma sens... - Johnson pokiwał głową.
- Tylko że ci dwaj cholerni piloci mogą odkryć jedyną kartę, jaka nam pozostała: utrzymanie naszej misji w sekrecie przed lokalnymi władzami wojskowymi. Unicestwią tajemnicę naszego lądowania, tak jak unicestwili nasz środek transportu. Dotychczas nieprzyjaciel nie miał zielonego pojęcia, że jesteśmy na Sycylii, ale teraz... - wskazał palcem ku niebu - już wie o ludziach na spadochronach. Lada chwila carabinieri zaczną przeczesywać okolicę, żeby ich znaleźć.
- Tak, załatwili nas dwukrotnie.
Petrie obrócił się do Scelby, który ocierał krew z dość powierzchownego skaleczenia ręki. Major wyciągnął z kieszeni włoski opatrunek wojskowy, założył go Scelbie, aby powstrzymać krwawienie.
- Miał pan szczęście - powiedział. - To tylko skaleczenie. O parę centymetrów niżej i z nieco większą siłą, a odcięłoby równiutko całą dłoń. - Capo patrzył na Petriego oczami bez wyrazu, drugą ręką ocierał sobie czoło.
- Mam przyjaciół w Puccio - powiedział.
- Od tej chwili będziemy potrzebowali tylu przyjaciół, ilu uda się nam zwerbować. - Petrie spojrzał na zegarek. Trzydzieści minut po dwunastej. Słońce było u zenitu, spalając całą Sycylię ognistymi promieniami. I w tych promieniach będą musieli iść pieszo do Puccio! Obrócili się usłyszawszy detonację paręnaście metrów za sobą. Wybuchnął zbiornik benzyny, słup czarnego dymu wzbijał się wysoko jak sygnał pozwalający nieprzyjacielowi znaleźć ich miejsce pobytu.
- Ruszajmy! - warknął Petrie. - Wkrótce będzie się tu roić od żandarmów.
7. Piątek, 2.00 - 3.30 po południu
Była godzina druga. Pozostawało im dziesięć godzin na wykonanie misji. Właśnie wdrapali się na pagórek, z którego ujrzeli Puccio. Wioska leżała poniżej w odległości kilkuset metrów: skupisko kilkunastu domków z kamienia na pagórku dużo mniejszym niż ten, z którego patrzyli. Wieża kościelna wyrastała jak pomnik pośrodku poszarpanego dywanika niskich, niemal łączących się dachów. Ku wsi zdążał właśnie tym samym traktem, jakim przyszli, czarno odziany ksiądz na ośle.
Był on jedyną ludzką istotą, jaką dostrzegali.
Skrajnie wyczerpani wędrówką, choć przez chwilę postanowili odpocząć - padli na ziemię, mając wlepiony wzrok w oddalającą się sylwetkę księdza, jedyny poruszający się obiekt w tym zmartwiałym świecie. Poza tą wioszczyną Sycylia wydawała się jedną wielką migotliwą plamą żaru - woleli nie patrzeć na ten oślepiający oczy blask. Przewędrowali półtorej godziny w spalającym wszystko słońcu, wędrowali kamienną pustynią, która oddawała wchłonięty żar, byli więc dwukrotnie obdarzeni tym przeklętym błogosławieństwem słońca: raz promieniami padającymi prosto z góry na ich zlane potem plecy, po raz drugi upalnym tchnieniem nieczułej na wszystko skały. Petrie prowadził ich przez cały czas wąskim szlakiem, szli za nim ciężko, z trudem podnosili jakby obciążone ołowiem stopy, szli z przyzwyczajenia, odczuwali silny ból w udach, swędziały ich nieprawdopodobnie plecy uwięzione w mokrych od potu koszulach. Na szczyt tego wzgórza, ostatniego przed wioską, doprowadziła ich nieludzka niemal siła woli, ale teraz znajdowali się niebezpiecznie blisko stanu całkowitego odwodnienia. Wydawało się im, że w ich ciałach nie pozostała ni kropla wilgoci. W głowach czuli szumiące pulsowanie i mieli złudzenie, że jeszcze idą, że stawiają krok po kroku na skalistym trakcie. Nawet Scelba odrzucił swoje cygaro - ta wędrówka musiała być dla niego bardzo ciężkim przeżyciem.
- To jest chyba ta droga do Scopany! - odezwał się Johnson po półminucie, wskazując na jaśniejsze pasemko biegnące na wschód jakieś osiemset metrów za wioską. - Może pójdziemy na przełaj omijając Puccio i na drodze podłapiemy jakiś środek komunikacji? Skradniemy, porwiemy...
- Nie zrobimy tego, bo tam pewno nie ma nic do ukradzenia czy porwania. - Petrie wpatrywał się w pustą drogę. - Idę do wioski - oświadczył.
- Ta wioska mi się nie podoba. Możemy tam wpaść - usiłował bronić swego pomysłu Johnson.
- Może. Ale tam idę. Sam - oświadczył ponownie Petrie.
- To absolutne szaleństwo...! - zaprotestował Johnson.
- Daj spokój, Ed! Nie ma innego wyjścia. Wioska wygląda na dość opustoszałą i jeśli pojawimy się wszyscy trzej, to wywołamy sensację.
- W wiosce mogą lada chwila zjawić się żandarmi poszukujący tych lotników...
- Carabinieri może już tam nawet są. Stąd nie widzimy, co się dzieje na placu przed kościołem - odezwał się Scelba.
- Jeśli są, to jeden człowiek ma większe szansę schować się przed nimi niż trzech. Czy widzicie pagórek po tej stronie drogi? - Petrie wskazał palcem. - Spotkamy się tam za godzinę. Jeśli mnie nie będzie, nie czekajcie. Wtedy nawet z bronią w ręku zdobądźcie jakiś środek transportu i jedźcie do Scopany. Miałeś się nauczyć na pamięć numeru Gambariego, Ed, więc chyba go jeszcze nie zapomniałeś? Zaraz po przybyciu do Scopany zadzwoń do niego. Wszystko będzie w twoich rękach, przejmiesz misję. No i wykonasz ją.
- A jeśli przyjdziesz na to wzgórze już po naszym odejściu?
Petrie słabo się uśmiechnął. - Wtedy postaram się o własny transport i dogonię was. Spójrz na to inaczej, Ed: do chwili obecnej zdziałaliśmy dużo więcej, niż udało się biednemu Lawsonowi. Jesteśmy na Sycylii, i to dość daleko od miejsca lądowania, w zasadzie pozostaje nam dość czasu na dojazd do Messyny, no i poza tym nikt nie wie, że tu jesteśmy. I niech tak pozostanie. A jeśli teraz uda mi się skomunikować z Gambarim, a jemu uda się po nas przyjechać, to interes idzie na całego. Porywanie ciężarówek na drodze to dopraszanie się o komplikacje i nieprzewidziane kłopoty.
- A ten Gambari? - odezwał się Scelba. - To Włoch?
- Amerykanin włoskiego pochodzenia - skłamał bez wahania Petrie. - No więc ja idę. Panie Scelba, jakich to pan ma przyjaciół w Puccio?
Capo zdjął z palca duży sygnet. Napracował się przy tym niemało, gdyż w tym upale palce mu spuchły. - Proszę to włożyć! - powiedział podając Petriemu pierścień. - To może panu pomóc, gdyż moi przyjaciele go rozpoznają. Będą wiedzieli, że niesie pan posłanie ode mnie. A kim są moi przyjaciele? Sklepikarz, siodlarz, trumniarz... - umilkł jakby zakłopotany, a Johnson kwaśno się do siebie uśmiechnął: trumniarz. No tak, to w pewnym sensie pasowało do Scelby. Powinni się przyjaźnić: producent trupów i ten, który je grzebie. Naturalni partnerzy! Johnson otarł szyję zupełnie już mokrą chustką. Petrie wstał, oddał Johnsonowi mausera i wziął znacznie mniejszy pistolet Glisenti. W tym upale nie mógł iść w kurtce, pod którą mauser dałby się jako tako ukryć. A nawet gdyby się dał, też wypychałby dziwnie materiał.
- Pilnuj się, Jim, uważaj na siebie! Ta wioska może nie być wcale taka sielska, na jaką wygląda - powiedział Johnson.
- Będę uważał. Widzimy się za godzinę!
Idąc w dół ścieżką, z kurtką przewieszoną przez ramię, pomyślał sobie, że Puccio wygląda, jakby przeciągnął przez nie huragan i że bardzo wiele sycylijskich wiosek sprawia podobne wrażenie. Brakujące i rozrzucone dachówki na nierównych dachach stwarzały obraz jak po nalocie lotniczym, choć należało wątpić, czy kiedykolwiek choć jedna bomba czy pocisk spadły na wioskę. Głównym produktem tej pogrążonej w mrokach barbarzyństwa wyspy była bieda i gdyby można było wybierać miejsce urodzenia, to należało wybrać każdy inny skrawek kuli ziemskiej, a nie ten mafijny zakątek piekła. Z bliższej odległości wioska ujawniała ów wygląd hermetycznie zamkniętego osiedla ludzkiego - emanowała atmosferą skupiska, gdzie nigdy nikogo nie widać, a jednocześnie miało się uczucie, że jest się nieustannie pod obserwacją.
Nawet gdyby zbliżał się do niej podczas ciemnej nocy, to i wówczas nie miałby najmniejszej wątpliwości, że jest to wioska sycylijska: poinformowałyby o tym zapachy, na które między innymi składał się odór z odpadków z gospodarstwa domowego i odchodów zwierzęcych. No i przyleciały muchy, by go powitać. Odpędzał je znużonym gestem lewej ręki, idąc teraz pod górkę zapyloną ścieżyną, prawą zaś rękę trzymał w kieszeni kurtki zawieszonej na ramieniu, palce zacisnął na rękojeści broni. Wszedł w wiejską uliczkę - ubitą ziemię - wąską, z dotykającymi się domkami, z suszącą się wszędzie bielizną rozwieszoną na drutach ponad uliczką. Wąska przestrzeń między domami po obu stronach udekorowana była co krok takim festonem bieliźniano-prześcieradłowym. Nadal wdrapując się pod górę minął otwarte drzwi, za którymi na glinianej podłodze leżały siodła i uprzęże. Siodlarz, jeden z przyjaciół Scelby! Nigdzie nad głową nie spostrzegł jeszcze drutu telefonicznego, więc minął siodlarza i poszedł dalej. Usłyszał przeciągłe wołanie:
- Saaale!
Zza rogu wyszedł sprzedawca soli z plecionym koszykiem na głowie. Z balkonu czarno odziana kobieta spuściła na ziemię koszyk na sznurze. Po sycylijsku wykrzyczała swoje zamówienie, sprzedawca zdjął kosz z głowy i postawił na ziemi. Petrie przechodząc uszczknął szczyptę soli z wysokiego koszyka, wziął do ust i popił resztką wody z butelki, którą wyjął z drugiej kieszeni kurtki. To powinno na pewien czas załatwić sprawę odwodnienia. Zwolnił krok, gdyż powoli odsłonił się jego oczom centralny placyk wioski tuż na szczycie pagórka, najważniejsze miejsce w Puccio. Tak jak i na ulicy, którą przyszedł, panowała na placu cisza i spokój - godziny sjesty! Placyk był pusty, tylko w cieniu pod murem stało parę mułów. Zwierzęta obróciły łby ku Petriemu patrząc z wyrazem uległości odziedziczonym po wielu pokoleniach służenia człowiekowi. Rozzłościło to Petriego. Ktokolwiek obserwowałby placyk zza drewnianych żaluzji okien, mógł - idąc za wzrokiem mułów - dostrzec i jego. Placyk wyglądał nadzwyczaj spokojnie. Petrie stanął śledząc bieg pary drutów telefonicznych. Schodząc ze słupa ginęły w lokalu winiarni po jego lewej ręce. Sąsiedni sklepik spożywczy miał zasłonięte żaluzje i był zamknięty, ale drzwi winiarni stały otworem. Wyjął dłoń z kieszeni, w której miał pistolet, wytarł z potu o spodnie, znów włożył do kieszeni i chwycił ponownie broń. Ruszył do winiarni. Jakiś Mario był niegdyś, lub stale jeszcze jest, jej właścicielem: wytarty napis „U Maria” widniał nad otwartym oknem zasłoniętym nieruchomą w zastygłym powietrzu zasłoną. Zasłonę stanowiły gęsto zwisające sznury koralików.
Z wnętrza winiarni dochodziły odgłosy stukania szkła - odbijały się wyraziście na tle ciszy panującej na placyku skąpanym w dręczącym słońcu. Stuknięcia ustały, rozległ się krótki rechot na tle szmeru rozmów. Petrie wszedł do korytarzyka wyłożonego terakotą i z niego drzwiami w lewo do izby: proste drewniane przepierzenie oddzielało pomieszczenie w głębi od barowych półek za kontuarem. Na półkach stały butelki, których widok spotęgował dręczące Petriego pragnienie. Izba winiarni była mała, nisko zwisał strop, mimo otwartych okien panował żar. I właśnie przez okno spostrzegł, że muły dalej patrzą w jego kierunku. Czy te bydlaki nie mają nic lepszego do roboty? Zachowują się, jakby go szpiegowały. W izbie znajdował się z dziesiątek drewnianych stołów i przy kilku z nich miejscowi chłopi grali w jakąś odmianę warcabów. Opalone, osmagane wiatrem twarze zwróciły się ku niemu, oczy spojrzały czujnie spod daszków czapek, ale zaraz mężczyźni powrócili do swoich gier przy winie. Pewnym siebie krokiem Petrie podszedł do lady i zwrócił się do czarnowłosej dziewczyny:
- Szklankę białego i butelkę wody mineralnej.
Dziewczyna wyglądała na inteligentną, miała myślące i uważnie obserwujące oczy, natychmiast obrzuciła nimi dłoń Petriego, gdy celowo położył ją na ladzie, i zauważyła sygnet Scelby.
Zawahała się przez ułamek sekundy odkorkowując butelkę, spojrzała krótko na Petriego napotykając jego wzrok, spuściła oczy na szklankę, do której nalała wina. Nie podnosząc głowy zawołała: - Arturo! - Spośród grających wstał mężczyzna i chowając ręce do kieszeni podszedł do lady. Dziewczyna stuknęła butelką w ladę w pobliżu dłoni Petriego z sygnetem. Mężczyzna nie okazał żadnej reakcji, przyjął szklankę wina ofiarowaną mu przez dziewczynę. Hamując coraz większe zniecierpliwienie Petrie podniósł szklankę do ust. W pobliżu miejsca, gdzie stał, wisiał na obłażącej z farby ścianie staromodny aparat telefoniczny. Jednakże Petrie chciał wiedzieć, jak rozwinie się sytuacja, nim zacznie próbować rzeczy prawie beznadziejnej na Sycylii: uzyskania pozalokalnego połączenia telefonicznego. Chłop o imieniu Arturo był niski, przysadzisty, miał dość niesympatyczną okrąglutką twarz. Wzniósł toast szklanką wina w kierunku Petriego: - Salute! - Zabrzmiało to niemal jak stwierdzenie, że dostrzegł i poznał pierścień. Po tym jednym słowie wrócił do swego stolika wraz ze szklanką wina. Rozglądając się po izbie Petrie wręczył dziewczynie banknot pięćdziesięciolirowy.
- Chciałbym uzyskać połączenie z numerem w Scopanie. - Petrie mówił ściszonym głosem, gdy dziewczyna powtórnie napełniała mu szklankę winem. - Proszę zatrzymać cały banknot, póki nie będzie wiadomo, ile kosztuje połączenie. - Podał jej zapamiętany przez siebie numer. Rozpoczęło się czekanie. Sączył wino i przyglądał się, jak dziewczyna wspierając jedną rękę na biodrze, drugą kręciła korbką staroświeckiego telefonu. Niestety, to mogło potrwać długo. A Petrie nauczył się jednej rzeczy podczas swej bliskowschodniej służby w oddziałach specjalnych, jednej z wielu rzeczy, ale może najistotniejszej, iż na terytorium nieprzyjacielskim nie wolno pod obcym dachem przebywać o sekundę dłużej, niż jest to absolutnie konieczne. Nie było nic konkretnego, na czym mógłby oprzeć to wrażenie, niemniej coś w nastroju izby poważnie go niepokoiło. Stuk pionków przesuwanych na szachownicach, popijający wino wieśniacy leniwie odpędzający muchy od twarzy - w zestawieniu z czasami obraz absurdalny, niemal nierzeczywisty. Taka jednak była Sycylia, każdy jej dzień taki sam, jak wszystkie przed nim. Gdyby nie racjonowanie niektórych produktów, to miejscowa ludność w ogóle nie wiedziałaby, że jest jakaś wojna.
- Już niedługo - odezwała się doń dziewczyna po włosku, a zaraz potem przeszła na sycylijski kontynuując wymianę słów z kimś po drugiej stronie drutu. Petrie pokiwał głową. Niestety wiedział, że na Sycylii powiedzenie „już niedługo” może równie dobrze oznaczać wieczność.
Mężczyźni nadal spokojnie grali, krążki warcabów odstawiane jeden na drugi klekotały; ten klekot bardzo denerwował Petriego będącego w stanie pełnego napięcia nerwów. Niemal siłą powstrzymywał się, aby nie zrealizować nagłego pragnienia wyjścia stąd czym prędzej, wyniesienia się stąd natychmiast. Rozejrzał się po stolikach i coś zwróciło jego uwagę: chociaż Arturo powrócił do gry z trzema mężczyznami i nie ujawniał najmniejszego zainteresowania Petriem, to przy innym stoliku szczupły chłop o ostrych rysach świdrował Petriego oczami. Spojrzenia obu spotkały się, chłop spuścił oczy i powrócił do gry z towarzyszami przy stoliku, niemniej w jego wyrazie twarzy było coś poważnie niepokojącego. Teoretycznie w tym ubraniu i z tym pierścieniem jestem jednym z nich. Cóż więc tak bardzo zainteresowało tego osobnika, pomyślał. Może sam fakt, że Arturo pojawił się koło mnie przy ladzie, że jakoś specjalnie wobec mnie się zachował? Z udawaną obojętnością obrócił się w stronę baru, aby sprawdzić, że nie omylił się, kiedy natychmiast po wejściu do winiarni zwrócił uwagę na fakt, że było drugie wyjście przez zaplecze. W głębi alkowy znajdowały się uchylone drzwi. W razie nagłej potrzeby mógł więc, obchodząc ladę, wyjść tamtędy. Pociągnął łyk wina. Dziewczyna za ladą uniosła brwi. - A, chyba jest! - Nadal zapamiętale kręcąc korbką podniosła palec.
- Jest Scopana! - Z nerwowym uśmiechem podała mu słuchawkę jakby udzielając błogosławieństwa.
Petrie mocno uchwycił staroświecką tubkę i oparł się o ścianę, aby móc obserwować izbę. Prowadzenie rozmowy w tych warunkach nie było łatwe!
- Chcę mówić z panem Gambarim! - powiedział jak mógł najciszej. - To bardzo pilne!
- Niestety nie ma go. A kto mówi? - odezwał się głos z drugiej strony. Głos męski, mocny, opanowany. Wiadomość, że Gambariego nie ma, była ciosem dla Petriego. Jeden z wieśniaków siedzących przy stole Artura wstał. Petrie uświadomił sobie, że przy słowach „a kto mówi” głos jakby się zawahał przez ułamek sekundy.
- A kto mówi? - powtórzył ów głos raz jeszcze ostrym tonem.
Petrie wziął głęboki oddech. Postanowił zaryzykować i wypowiedzieć zdanie będące hasłem rozpoznawczym: - Przywiozłem ładunek pomarańczy z Palermo.
Tym razem mężczyzna po drugiej stronie długo się wahał, nim odpowiedział: - Ale w pełni sezonu ceny są bardzo niskie. Ile pan ich ma?
Petrie poczuł głęboką ulgę. Rozmówca w Scopanie odpowiedział we właściwy sposób. To Gambari był przy telefonie! - Dziewięćdziesiąt kilo, signore. Tylko miałbym duże trudności z dostarczeniem ich do Scopany.
- Gdzie one są teraz?
- W Puccio, to jest wioska...
- Wiem, gdzie jest Puccio. Mogę zaraz przyjechać i je zabrać. Bo panu brak jest transportu, tak? - Gambari mówił głosem pewnym, w pełni kompetentnym. Fala ulgi ogarnęła Petriego.
- Właśnie. Ale możemy być w trójkę z pomarańczami gdzieś na drodze...
- Na drodze do Scopany? - spytał Gambari.
- Ale niezbyt daleko stąd. Dalej nie udźwigniemy.
- Spotkamy się za godzinę, może nawet wcześniej. Popielaty mercedes, numer rejestracyjny ML 4820. Będę jechał sam. Spotkamy się na rozwidleniu drogi do Cefalu. Jadąc z Puccio skręca się w lewo do Cefalu, droga prosto prowadzi do Scopany. Zrozumiał pan?
- Tak. Dziękuję. I jak daleko...
- Rozwidlenie jest na wschód od Puccio. - I dalej głosem bardziej obojętnym: - Pan się spóźnił z dostawą, signore!
Bardzo ostrożny ten signor Gambari. Ma ponadto rację: są bardzo spóźnieni. Mieli być w Scopanie o dziesiątej rano. - Obawiam się, że jesteśmy spóźnieni ponad cztery godziny - odparł, aby dać jeszcze jeden dowód Gambariemu, że mówi z tym, na kogo czekał od dziesiątej.
- Stanę w pobliżu rozwidlenia i będę na was czekał...!
Przerwał rozmowę odkładając słuchawkę bez zbędnych pożegnań. Petrie oddawał słuchawkę dziewczynie, kiedy do winiarni weszło trzech mężczyzn i usiadło przy stole koło drzwi. Jednym z nich był wieśniak, który poprzednio siedział przy stole Artura, a potem wstał i wyszedł, drugi miał na sobie ubielony fartuch: piekarz. A więc zbierali się przyjaciele Scelby, aby zobaczyć człowieka, który nosi sygnet mafijnego przywódcy. Petrie odebrał od dziewczyny resztę z pięćdziesięciu lirów, ruszył ku wyjściu, lecz nagle się zatrzymał. Ciszę przerwał ryk silników motocyklowych i chyba jakiejś ciężarówki. Na piazza rozległ się po chwili pisk hamulców, potem stąpanie podkutych butów na kamieniach. W momencie gdy Petrie powrócił do lady barowej, aby ją obejść i umknąć tylnym wyjściem, do winiarni wpadli carabinieri z bagnetami nasadzonymi na broń, na ich czele sierżant wykrzykujący, że wszyscy mają zostać na swoich miejscach. Dziewczyna szybko nalała Petriemu szklankę wina. Petrie podniósł ją do ust, oparł się plecami o ladę i czekał.
Carabinieri z bronią w gotowości zajęli miejsca pod ścianą. Sierżant widząc Petriego samotnie stojącego przy barze wrzasnął:
- Hej, ty, siadaj przy stole, jazda, szybko!
Petrie ociężale podszedł do stołu sąsiadującego ze stołem Artura i usiadł. Siedział twarzą w twarz z nieprzyjemnie wyglądającym Sycylijczykiem; dzieliły ich dwa stoły. Sierżant najwidoczniej bardzo oczarowany brzmieniem własnego głosu wykrzykiwał groźne zapowiedzi, co czeka każdego, kto się poruszy. W pewnej chwili stanął na baczność stukając obcasami i salutując, gdy do winiarni wszedł elegancko ubrany oficer.
- Przyszedł kapitan Soldano! - wrzasnął sierżant. - Wszyscy milczeć!
To ostatnie wezwanie było absolutnie zbędne, gdyż nikt nawet nie szeptał. Spod daszka czapki Petrie przyglądał się nieprzyjemnemu Sycylijczykowi za drugim stołem. Najwyraźniej wieśniak był niezdecydowany, co ma robić. W pewnym momencie lekko się uniósł z krzesła, jakby chciał coś powiedzieć, ale zauważywszy spoczywający na nim wzrok Artura, opadł na krzesło, najwidoczniej zmieniając zamiar.
Kapitan Soldano zaczął mówić do obecnych po włosku, co znaczyło, że pochodzi z półwyspu i jest nietutejszy.
- W okolicy Puccio widziano dwóch angielskich szpiegów. Być może ukrywają się w Puccio. Czy w ciągu minionych dwu godzin pojawili się tu jacyś obcy? Ktoś, kogo nigdy przedtem w Puccio nie widzieliście?
Soldano wyczekująco rozejrzał się po izbie poprawiając na głowie oficerską czapkę i ustawiając ją pod jeszcze bardziej fantazyjnym kątem. Po wstępnym ogólnym spojrzeniu zaczął kolejno przyglądać się każdej twarzy. Na chwilę wzrok jego zatrzymał się na Sycylijczyku siedzącym naprzeciwko Petriego, ale potem powędrował dalej. Siedzący przy stole wieśniacy spoglądali bez wyrazu jeden na drugiego, wzruszali ramionami. Petrie zauważył, że żaden z nich nie zerknął nawet w jego kierunku. Był jedyną osobą w winiarni siedzącą samotnie i chociaż to sierżant kazał mu usiąść, czuł się jak na patelni. Dziewczyna za ladą wycierała ścierką szklanki patrząc to w sufit, to przez okno na placyk, to na żołnierzy, ale ani razu na Petriego.
- Prawdopodobnie jest nagroda za ich złapanie... - Soldano uczynił ruch ręką, jakby liczył banknoty. Rozejrzał się czekając na reakcję. Petrie przeklinał podwójnego pecha, jakiego przyniosło pojawienie się brytyjskiego myśliwca. Spalony samochód, a obecnie nie było wątpliwości, że dwaj szpiedzy poszukiwani przez kapitana Soldana to pilot i nawigator, których Petrie widział spadających na spadochronach. Wieśniacy okazywali te same reakcje co poprzednio: spoglądali na siebie i wzruszali ramionami. Było to nieco niesamowite - każdy z tu obecnych oprócz wojskowych wiedział, że Petrie jest obcym. Petrie był jedynie niespokojny o siedzącego naprzeciwko Sycylijczyka. Bardzo znaczące było to zatrzymanie na nim wzroku przez kapitana Soldana. Petrie był niemal pewien, że ma do czynienia z płatnym informatorem, o co niesłusznie Scelba oskarżał swego siostrzeńca Carla. I poza tym Petrie był absolutnie pewien, że jedynie obecność Artura i jego mafijnych towarzyszy powstrzymuje informatora od mówienia czy dawania znaków. Ale to chwilowo. Przy obecności uzbrojonych carabinieri w tej samej izbie równowaga strachu była niesłychanie delikatna. I nie wiadomo było, czy i jak długo się utrzyma.
- Widzę, że nikt nic nie wie - odezwał się Soldano filozoficznie - wobec czego zainteresujmy się winem!
Decyzja została przyjęta przez żołnierzy z dużym aplauzem. Stłoczyli się przy ladzie czyniąc przejście dla Soldana, który z przesadną grzecznością zdjął czapkę przed dziewczyną. Ta z obojętnym wyrazem twarzy nalała mu szklankę wina. Teoretycznie napięcie powinno było spaść. W rzeczywistości wzrosło. Nadal przy drzwiach stali pozostawieni tam dwaj wartownicy. Carabinieri nie mieli najmniejszego zamiaru opuszczać oberży. Dziewczyna raz po raz dolewała wina do ich szklanek. Petrie tkwił przy swoim stoliku sącząc wino drobnymi łyczkami i wpatrywał się w domniemanego informatora, który znów wstał jakby szykując się do krótkiego spaceru do lady. Wszystko stało się jasne: Soldano zaplanował rozrywkę przy winie, aby dać wieśniakowi pretekst do podejścia do lady i wyszeptania informacji do ucha. A informacja nie mogła dotyczyć nikogo innego, tylko Petriego, który za kilka minut może znaleźć się w areszcie. Paru wieśniaków wstało, aby podejść do lady, zaś Arturo wyszeptał coś do ucha mężczyzny siedzącego przy stole za nim. Mężczyzna wstał, potrącił informatora, powiedział mu kilka słów po sycylijsku i wyrwał z ręki pustą szklankę, z którą ruszył do lady, nim tamten mógł zaprotestować. Ociągając się usiadł z powrotem. Petrie nerwowo pocierał nie ogoloną brodę. Był nadal napięty. Ot, po prostu odroczenie tego, co musi nastąpić. I to wkrótce. Czyjaś ręka trąciła go z tyłu, palec wskazał na ladę winiarni. Za ladą dziewczyna patrzyła na niego trzymając uniesioną butelkę. O co im chodziło?
Wstał, przepchnął się do lady między rozgadanymi żołnierzami. Jednocześnie jeden z towarzyszy Artura odchodził właśnie od lady z dwiema szklanicami wina. Soldano, szczupły, pełen swady, obrócił się ku izbie rozglądając dokoła i najprawdopodobniej zastanawiając, dlaczego jego informator jeszcze nie dołączył do pijących tu. Na znak dziewczyny Petrie przesuwał się ku skrajowi lady przyciskając do siebie mocno kurtkę ze schowanym w niej rewolwerem. Nie byłoby dobrze, gdyby huśtająca się w kieszeni broń kogoś w tłoku uderzyła. Niestety wydawało się, że nie będzie już czasu na żaden manewr: zniecierpliwiony Soldano szedł w kierunku stolika z potencjalnym rozmówcą. Góra nie chciała przyjść do Mahometa, więc Mahomet... - Petrie sam nie wiedział, skąd w takiej chwili przychodzą mu do głowy podobne myśli. Wziąwszy z ręki dziewczyny szklankę, Petrie oparł się o ścianę w pobliżu telefonu i przyglądał, jak przyjaciel Artura podaje informatorowi szklankę wina. Wieśniak był ostrożny - nic nie mówiąc szybkim ruchem zamienił z przynoszącym szklanki, wziętą z rąk tamtego podniósł do ust mówiąc „Salute!”.
Petrie czuł, jak mu występuje pot na plecach, gdy patrzył na rozmawiających kapitana Soldana i piekarza. A więc kolejny plan oficera i to dający szansę na szybki sukces. Piekarz był jednym z obecnych, z którym Soldano zamierzał zamienić kilka słów, za chwilę podejdzie w ten sam naturalny sposób do swojego informatora, nie kompromitując go publicznie. Wieśniak, który przyprowadził do oberży piekarza, wstał, przechylił się i złapał podejrzanego Sycylijczyka za rękaw. Ten się odwrócił nerwowym ruchem, żeby wysłuchać, co tamten ma mu do powiedzenia. W tym czasie Arturo do szklanki szpicla wypróżnił fiolkę jakiegoś płynu. Pot ściekał strumykami z pleców Petriego. Kiedy przypadkowo spojrzał na dziewczynę, ta głową wskazała mu drzwi w alkowie. Potrzebne było teraz jakieś zamieszanie odwracające uwagę, aby mógł się wymknąć. Może wystarczy to, co nastąpi, gdy tamten wypije zaprawione jakimiś kroplami wino.
- Czy ty dalej chodzisz z Martą? - wesoło zapytała Petriego dziewczyna. Może pomyślała sobie, że zbyt wiele czasu minęło, kiedy ostatni raz otworzył usta i że to kogoś może zastanowić.
- Oczywiście! - odparł. Wypił trochę wina przyglądając się swemu domniemanemu adwersarzowi. - Przecież to najładniejsza dziewczyna w Puccio!
- I weźmiesz z nią ślub?
- Chyba tak! - Informator, jak go już w myślach Petrie ochrzcił, okazywał zniecierpliwienie i nerwowość. Znów wstał i zaczął przepychać się w stronę kapitana trzymając w ręku szklankę z winem. - Chociaż to jeszcze za wcześnie myśleć o ślubie - dokończył Petrie.
- Zawsze o każdej tak mówisz, z którą chodzisz! - obruszyła się dziewczyna. - Nie jesteś człowiekiem honorowym! - Wycierała ścierką stale tę samą szklankę, to znów ścierkę skręcała, jakby chciała wyżąć. Unikała patrzenia w kierunku Artura. Petrie zesztywniał: nic z tego, informator nie ma zamiaru nic pić przed rozmową z kapitanem. Z nie tkniętą szklanką szedł za stołami w kierunku kapitana Soldana, który stał jakieś trzy metry od Petriego popijając wino. Pomysł był dobry, drogi Arturo, ale nic z niego nie będzie, pomyślał ze smutkiem Petrie. I gdyby miało dojść do strzelaniny, to nie mógł spodziewać się żadnej pomocy ze strony mafiosi w obecności tylu żandarmów. Poprosił szybko dziewczynę o koniak, wziął od niej kieliszek i trzymał go przed sobą, aby ewentualnie chlusnąć zawartością w oczy stojącego obok żołnierza, gdyby informatorowi udało się zaalarmować kapitana. Ten grzecznie obrócił się w stronę nadchodzącego, z uśmiechem na ustach wzniósł szklankę i powiedział „Salute!” gotów do przyjacielskiej pogawędki. „Salute!” odparł szpicel i jednym haustem opróżnił połowę szklanki. Natychmiast straszliwie zarzęził, z gardła wyrwał mu się mrożący krew w żyłach jęk. Zabełkotał, zakrztusił się i potem już tylko rzęził. Szklanka wypadła mu z ręki. Oburącz złapał się za gardło. Jak kłoda runął na kapitana Soldana, odbił się i padł na ziemię tuż pod ladą. Leżał na plecach, bez ruchu. Wargi mu spurpurowiały, miały wygląd spalonych. W gospodzie na chwilę zapadła cisza, potem nagle wszyscy zaczęli mówić, kręcić się, biegać. Słychać było wołania o doktora. Chłop rozpoznany przez Petriego jako sklepikarz, przyjaciel Scelby, pobiegł do drzwi, przepchnął się między zdezorientowanymi wartownikami i wyleciał na dwór. Paru żołnierzy zaczęło pokrzykiwać usiłując daremnie przywrócić spokój, ale bez skutku - zapanował zupełny chaos. Kapitan Soldano i kilku żołnierzy pochylili się nad leżącym nie wiedząc jednak, co robić.
Z tej sytuacji skorzystał Petrie: gdy był pewien, że nikt na niego nie patrzy, wszedł za ladę, minął dziewczynę i opuścił po chwili izbę tylnymi drzwiami, cicho je za sobą zamykając. Znalazł się w wyłożonym kamieniami korytarzyku, zasypanym słomą. Hałas z winiarni prawie tu nie dochodził. Na końcu korytarzyka były drugie drzwi. Ostrożnie je uchylił, poczuł na policzkach gorące promienie, zobaczył zalany słońcem bruk podwórka. Było zamknięte murem. Podbiegł do niego, podciągnął się i zeskoczył na drugą stronę - znalazł się za wioską, na polu łagodnie spadającym do wyschniętego koryta rzeki. A dalej było wzgórze, na którym Johnson i Scelba mieli nań czekać przez godzinę.
Pełne napięcia minione minuty pozostawiły swoje piętno: bolały go wszystkie mięśnie i pierwsze metry w dół zboczem biegł nieporadnie, ale dość prędko powrócił do formy i poruszał się już szybciej. Kiedy po raz pierwszy obrócił się za siebie, dachy Puccio znajdowały się już dość daleko, chyba z kilometr, a co najważniejsze: nie zauważył nikogo, kto by za nim podążał. Biegł dalej chcąc zniknąć z pola widzenia, nim pojawią się carabinieri. Biegnąc miał przez cały czas przed oczami obraz Sycylijczyka leżącego na ziemi, ze spalonymi wargami. To nie krople usypiające wlał Arturo do wina, ale kwas pruski! - ten straszliwy płyn, który w ciągu kilku sekund całkowicie wypalił wnętrzności donosiciela. I co za bezbłędne wykonanie wyroku! Jeśli do tego była zdolna sycylijska mafia w sytuacji nieustannego gnębienia jej przez faszystowską policję, mafia znajdująca się w podziemiu, poza prawem, to co potrafi, kiedy przywróci się jej prawo oficjalnego istnienia?
Pancerna kolumna Wehrmachtu znikała w chmurze pyłu kierując się na zachód w kierunku Puccio, podczas gdy popielaty mercedes podążał od wschodu ku rozwidleniu drogi do Cefalu. Petrie i Scelba znajdowali się na trzydziestometrowym pagórku tuż przy rozwidleniu. Leżeli w starej pasterskiej chacie bez dachu, z której pozostały cztery ścianki z kamienia. Między luźno ułożonymi kamieniami były szpary, przez które mogli obserwować drogę poniżej oraz rozległy krajobraz ze skalnymi urwiskami w odległości paru kilometrów. Widać było także odnogę drogi prowadzącą do Cefalu nad morze. Idealne miejsce na spotkanie z Gambarim teraz, gdy niemiecka kolumna pancerna zniknęła: pustkowie bez śladów istnienia człowieka, z wyjątkiem tego pasterskiego kamiennego szałasu na pagórku. Petrie dostrzegł jadący samochód i mocniej uchwycił swojego mausera. Usiłował odczytać numer rejestracyjny, ale wóz jechał zbyt szybko. Był to mercedes. To nie Gambari, pomyślał Petrie. Nie ma zamiaru się zatrzymać.
- To nie jest Gambari! - szepnął do Scelby.
- W takim razie Gambari się spóźnia - zauważył capo. I zabrzmiało to tak, jakby chciał potępić Włocha, który współpracuje z aliantami.
- Nie ma obawy, przyjedzie! Gambari to twardy człowiek. Zawsze można na nim polegać. A skoro już o tym mówimy: nie chcę żadnych problemów i zadrażnień między wami, Scelba! Mamy jedno wspólne zadanie do wykonania.
- Całe nasze życie to problemy. I zadrażnienia - odparł filozoficznie Scelba.
Skulony za murem Petrie przeniósł wzrok do innej dziury w murze i z dużym rozczarowaniem stwierdził, że mercedes minął już skrzyżowanie, dalej jadąc z tą samą szybkością. Ale oto nagle zahamował tak mocno, że wóz ześliznął się na skraj drogi, za którą znajdowała się przepaść. Kierowca - jedyna osoba w samochodzie, zawrócił wykonując manewr ostrożnie i patrząc do tyłu, by nie zjechać poza krawędź drogi. Wóz ruszył z powrotem do rozwidlenia, zatrzymał się przy nim, kierowca wychylił się, rozejrzał, potem rozłożył na kolanach mapę i zaczął ją studiować. Numer rejestracyjny samochodu: ML 4820.
- Pan zna tego Gambariego osobiście? - spytał Scelba.
- Nie widziałem go nigdy w życiu.
- No to bądźmy bardzo ostrożni - odparł Scelba. Siedząc w kucki sprawdził, czy ma odbezpieczony rewolwer, brudną chustką otarł sobie pot z czoła, aby w najbardziej niewłaściwym momencie krople nie spłynęły mu do oczu. Znajdując się na pagórku Petrie patrzył na samochód i teraz już z całą pewnością wiedział, że w wozie nie ma nikogo oprócz kierowcy, łysego mężczyzny w ciemnym garniturze. Czy to na pewno Gambari? Samochód miał właściwą rejestrację, zgodnie z zapowiedzią był w nim tylko jeden człowiek, niemniej kierowca dowiódł przed chwilą w bardzo przekonujący sposób, że nie zna dobrze drogi, że nie jest pewny, którędy ma jechać. A może to był specjalnie przygotowany spektakl na wszelki wypadek, gdyby w pobliżu rozwidlenia znajdowali się niewłaściwi ludzie?
- Zejdziemy i przyjrzymy się temu panu - zdecydował Petrie. - A pan, Scelba, będzie szedł za mną. I żeby on nie widział, że ma pan broń.
Petrie umieścił mausera w kaburze u boku, włożył chłopską kurtkę, zapiął ją, a następnie wyczołgał się z szałasu tylnym wyjściem. Gdy zaczął z dość stromego zbocza spuszczać się małymi skokami na dół do drogi, kierowca samochodu natychmiast zareagował: wyskoczył z samochodu, spojrzał ku Petriemu osłaniając dłońmi oczy przed słońcem, potem obrócił się i otworzył tylne drzwiczki samochodu.
Tak łatwa akceptacja przez obcego człowieka zaniepokoiła Petriego: nieprzestrzeganie podstawowych zasad bezpieczeństwa, zwłaszcza że miał zapowiedzianych trzech ludzi, a szło ku niemu dwóch. Jeśli Gambari okazuje lekkomyślność w tej sprawie, to będzie ją okazywał i w innych, na przykład przy organizowaniu wyjazdu ze Scopany do Messyny. Petrie czuł wzrastającą złość na tego człowieka. Słońce niemiłosiernie paliło mu plecy, jak najszybciej chciałby skryć się w cieniu, niemniej zatrzymał się na stoku i rozejrzał po okolicy. Jak daleko mógł sięgnąć wzrokiem, droga, którą przyjechał kierowca, była pusta. Zaczął schodzić dalej, chwytając się po drodze wysoko wyrosłych skałek, ale nagle stanął. Kierowca stojący przez chwilę plecami do pagórka teraz znów się obrócił, ale nie miał pustych rąk, lecz wycelowany w nich niemiecki pistolet maszynowy.
- Stać w miejscu, ani kroku dalej, obaj! - padła komenda po włosku.
- Myśleliśmy, że będzie pan nas mógł podwieźć! - zawołał szybko Petrie.
- Wy obaj, ręce do góry! Ty z przodu, podejdź do mnie sam!
Z dłońmi na wysokości ramion Petrie z trudnością uporał się z ostatnimi metrami zbocza. Scelba pozostał w połowie wysokości stoku. Kierowca mercedesa był niskiego wzrostu, ale szeroki w klatce piersiowej, lat czterdzieści i parę, gładkie wysokie czoło i kosmyki czarnych włosów niby skrzydełka nad uszami - jakoś wcale nie sugerowały anielskich cech charakteru. Ale w oczach widać było inteligencję i żywotność, i błysk jakiejś bezwzględności. O tym samym mówił zresztą lekko haczykowaty nos. I jeszcze jedno co do oczu: momentami przesłaniały je ciężkie powieki, niby wolno opadająca kurtyna. Miał też wąsiki, małe, starannie przystrzyżone. Garnitur z doskonałego materiału, doskonale skrojony, wyprasowany. Patrząc na niego Petrie poczuł się jak włóczęga. Mężczyzna lekko się uśmiechał celując swój pistolet prosto w pierś Petriego.
- Przywiózł pan pomarańcze z Palermo? - zapytał miękko powtarzając hasło rozpoznawcze.
- Tak, ale w sezonie cena...
- Jestem Angelo Gambari - przerwał Petriemu.
- James Petrie... - chciał opuścić ręce, ale otrzymał lekkie pchnięcie lufą pistoletu, więc podniósł je z powrotem.
Gambari kontynuował:
- Oczekiwałem was trzech. Gdzie jest ten trzeci? Musimy rozwiązać ten problem, rozwiać moje wątpliwości.
- Tuż za panem, drogi Angelo! - Petrie podniósł głos: - I na pana miejscu nie robiłbym żadnych gwałtownych ruchów. On ma pana na muszce od chwili pańskiego przyjazdu.
Zza głazu po przeciwnej stronie drogi wyszedł Johnson z rewolwerem wycelowanym w plecy włoskiego przybysza. Gambari obejrzał się, zobaczył Johnsona, uśmiechnął się i odłożył pistolet maszynowy na stopień samochodu.
- A więc pan też się ubezpiecza - powiedział do Petriego. - To bardzo chwalebne. - Wycierając łysinę jedwabną chustką spojrzał na stok, na którym Scelba nadal czekał z rękami podniesionymi do góry. - A oto niestety widzę dona naszej mafii. Pan Vito Scelba, jeśli się nie mylę? - I do Petriego: - Mam nadzieję, że nie będzie pan potem żałował, iż tego bandytę prosił pan o pomoc.
- Nigdy byśmy tu nie dotarli bez niego - pośpieszył z wyjaśnieniem Petrie, następnie przedstawił Johnsona i skinieniem dłoni przywołał Scelbę. - I znów go będziemy potrzebowali, żeby dostać się do doków w Messynie.
- Wszystko wytrzymam, bylebym nie musiał podawać mu ręki. I będę chciał zamienić z panem kilka słów na osobności.
Na szczęście problem podawania rąk nie zaistniał. Gdy Scelba przyłączył się do trójki na drodze i gdy Petrie go przedstawił, mafioso jedynie skinął głową i zajął się przecieraniem szkieł swych okularów. Jakie to wszystko skomplikowane, pomyślał Petrie, ci dwaj nigdy się nie spotkali, a już się nienawidzą i okazują to jeden drugiemu. Bez wątpienia Scelba obawia się, że część zasługi za udaną operację przypadnie Gambariemu. Jeśli natomiast chodzi o Gambariego, to Petrie został uprzedzony jeszcze w Tunisie przez Parridge’a, że Włoch organicznie nienawidzi sycylijskich mafiosi. Jednakże teraz trzeba było spełnić prośbę Gambariego o prywatną rozmowę bez świadków, niech powie, co ma do powiedzenia.
- Jesteśmy spóźnieni, zostało diablo mało czasu - powiedział Włochowi prowadząc go na bok, na wyschniętą połać ziemi w samym rozwidleniu dróg. W tym czasie Johnson i Scelba wsiedli do samochodu, w którym Johnson już umieścił worek z materiałami wybuchowymi przyniesiony zza skały. Petrie zatrzymał się kilkanaście metrów od mercedesa. Włoch schylił się i odłożył swój pistolet maszynowy w zagłębienie terenu.
- To byłoby podejrzane, gdyby mnie ktoś przejeżdżający samochodem zobaczył z bronią w ręku i w tym garniturze. - Powiedziawszy to spoważniał. - Przede wszystkim musi pan wiedzieć, co nas spotkało. Tragedia!
- Jaka tragedia?
- Straciliśmy jedyny środek łączności z Afryką. Osiem godzin temu Niemcy nakryli moją radiostację oraz obsługujących ją agentów. Pan ma z sobą radio i telegrafistę?
- Nie. Liczyłem na pana. Ale jak to się stało?
- Do tej chwili nie mam pojęcia. Zawsze w pewnej odległości od domu, w którym był nadajnik, podczas pracy miałem wystawione czujki, aby mogły zaalarmować, gdyby zbliżał się niemiecki wóz goniometryczny. Zastanawiam się - czyżby znaleźli inny sposób robienia pomiarów? - Gambari podsunął Petriemu swą paczkę papierosów. - Teraz z kolei martwię się, że sprowadził pan tego Scelbę.
- Jest nam potrzebny.
- Mam kuzyna mafioso - powiedział Gambari wybuchowo. - Ukrywam wobec niego moją pogardę, bo jest użyteczny. Ale wiem, jakimi mętami i szumowinami są oni wszyscy, ci mafiosi...
- Scelba jest nam potrzebny! - raz jeszcze powtórzył Petrie zdecydowanie.
- Bardzo niebezpieczne jest używanie mafijnego przywódcy. - Gambari nie rezygnował. - Doszły mnie nawet słuchy, że po wyzwoleniu Sycylii alianci chcą mu zaproponować oficjalne stanowisko w administracji cywilnej. To byłoby szaleństwo. Jeśli raz mafiosi dorwą się do władzy...!
- Angelo, dość! - przerwał mu Petrie. - Moim zadaniem jest zatopienie cholernego promu. Jeśli będzie zdolny nadal przewozić ludzi i ich sprzęt z półwyspu na wyspę, i w dodatku w nieodpowiedniej chwili, to tysiące żołnierzy alianckich może stracić życie. Udało nam się przedostać aż tutaj wyłącznie dzięki temu, że był z nami Scelba. I jestem przekonany, że będzie nam niezbędny, abyśmy mogli dostać się w obręb messyńskiego portu. Wcale nie jestem bardziej od ciebie zachwycony, że korzystamy z pomocy mafii, ale teraz Scelba jest niezbędny i pojedzie z nami. Szkoda dalszej dyskusji. Od tej chwili masz żyć i oddychać tylko jedną ideą: zatopienia promu „Cariddi”! Czy jasno się wyraziłem?
- Kazano mi wykonywać pana rozkazy - odparł Włoch spokojnie. - I proszę jeszcze nie wracać do samochodu. Mogłoby to wydać się podejrzane. Przeczekamy, aż przejedzie ten samochód.
- To jest volkswagen...
- Wiem. I dlatego zalecam czujność - odparł Angelo.
Volkswagen zbliżał się dość szybko. Angelo wyjął z kieszeni mapę, rozwinął ją i udawał, że pilnie studiuje. Stali w pełnym popołudniowym słońcu, w rozżarzonym powietrzu, Petrie czuł się przeraźliwie zmęczony. Wpatrzony w mapę zerkał przez cały czas na zbliżający się samochód. Na silnie opalonym czole Angela perlił się pot, ale to był chyba jedyny zewnętrzny objaw, że upał nań działa. I on zerkał, ale nie na samochód, lecz na pozostający w zagłębieniu gruntu pistolet maszynowy. Volkswagen zwalniał. Petrie odczytując myśli Angela ostrzegł go: - Jeśli wóz się zatrzyma, to unikajmy problemów. Naszym zadaniem jest zatopienie promu. Aby to się udało, nikt nie może wiedzieć, że jesteśmy na wyspie.
- Spełnienie tego warunku zależy raczej od naszych nieprzyjaciół, prawda? - odparł Angelo. - Samochód się zatrzymuje. I rozmowę proszę mnie zostawić. Niemcy odnoszą się z pogardą do chłopów.
Petrie spojrzał na zegarek. Prawie trzecia trzydzieści. Niecałe dziewięć godzin na dotarcie do Messyny, wejście do portu i zatopienie promu. A teraz oto szykują się nowe komplikacje. Volkswagen jechał wolno, ledwo się właściwie toczył, a mężczyzna siedzący obok kierowcy wychylił się przez okno, potem schował głowę. Volkswagen skręcił ze środka drogi i zaparkował tuż za mercedesem. Petrie poczuł, jak mu silniej zaczęło bić serce. Angelo popełnił wielki błąd tu się umawiając na spotkanie: w samochodzie, który przyjechał, siedzieli dwaj Niemcy w czarnych mundurach. Siedzący koło kierowcy był oficerem. Otwierając drzwiczki samochodu powiedział coś do kierowcy, potem wyszedł z wozu, rozprężył wszystkie mięśnie, kciuki zatknął za pas, rozstawił nogi i wlepił wzrok w Angela i Petriego. Zjawiło się SS.
8. Piątek, 3.30-7.30 po południu
Oficer SS był wysoki, o szerokich barach, w mundurze jak spod igły. Jego twarz i dłonie były niemal białe, z czego Petrie wywnioskował, że oficer przybył na wyspę najwyżej przed paru dniami, a przedtem stacjonował gdzieś na północ od Alp. Był inteligentnym, przewidującym wszystko przeciwnikiem: ledwo wyszedł z auta, kiedy z drugiej strony opuścił swoje miejsce kierowca i ujawnił się teraz za maską z takim samym pistoletem maszynowym, jaki Angelo położył w zagłębieniu gruntu. Kierowca oparł się niedbale o maskę i broń skierował na tył mercedesa, w którym plecami do niego siedzieli Johnson i Scelba. Kabura u boku oficerskiego pasa była też odpięta, a wyjęta ręka zwisała w gotowości w jej pobliżu.
- Wasze nazwisko? - rzucił pytanie Angelowi.
- Czy mogę wiedzieć, kto o to pyta? - odparł Angelo.
Niemiec znieruchomiał na chwilę, potem sięgnął ręką do kieszeni spodni, skąd wyjął paczkę papierosów. Wyciągnął papierosa, włożył go do ust, paczkę schował do kieszeni, i nagle w jego dłoni pojawił się pistolet wycelowany w przestrzeń między Petriem a Angelem. Dwa razy nacisnąć spust i byłoby po nich. Ta sztuczka z bronią była bezbłędna.
- Pyta o to porucznik Hauptmann - odparł niemal łagodnie. - I pozostaje panu dokładnie dziesięć sekund na udzielenie odpowiedzi...
- Nazywam się Angelo Gambari - z pełnym spokojem odpowiedział Angelo. - A pan jest tutaj chyba zupełnie nowym przybyszem...
- Czy to pański samochód? - przerwał Niemiec.
Angelo udawał, że czyta mapę, gdy oficer zadawał pytanie. Przez dłuższą chwilę w ogóle na nie nie reagował, potem wolno uniósł głowę i wlepił wzrok w porucznika Hauptmanna, jakby zdziwiony, że ten jeszcze tu jest. Bardzo długo tak na niego patrzył, aż ten zdenerwowany przesunął lufę pistoletu w pierś Gambariego. Petrie modlił się w duchu, by Angelo nie przeciągnął struny, gdyż młody Niemiec najprawdopodobniej przyjechał tu z frontu rosyjskiego, gdzie najpierw się strzela, a dopiero potem pyta o nazwisko. Wcale go też nie ubawiło pytanie Angela.
- A po co pan pyta?
Oficer ledwo się opanowywał. Spojrzał za siebie w kierunku mercedesa, gdzie Johnson przyglądał się ciekawie całej scenie przez okno, i gdzie widać było jedynie tył głowy Scelby. Znów obrócił się do Angela.
- Zadałem pytanie!
- A ja następne.
W absolutnej pewności siebie Angela było coś niemalże władczego i aroganckiego zarazem. Nadal trzymał pod nosem otwartą mapę, znad której spoglądał na niemieckiego oficera, tak jak spogląda w sądzie adwokat na świadka strony przeciwnej. Słońce niemiłosiernie raziło obu adwersarzy, napięcie między nimi zbliżało się do zenitu. Niemiec bacznie przyglądał się o głowę niższemu przeciwnikowi, jakby szukał tajemnego źródła jego zachowania. Petrie czuł przez skórę, że porucznik jest o włos od naciśnięcia spustu. Jakąż to grę wymyślił Angelo?
- To jest niemiecki samochód! - Było to dość nieporadne wyjaśnienie oficera.
- Widzę, że jest pan bardzo bystry - zaczął kpiącym tonem Angelo i bez zmiany natężenia głosu kontynuował płynną niemczyzną. Na twarzy oficera pojawiło się zdumienie i cień wątpliwości.
- Pan mówi po niemiecku! - odezwał się ostro.
- Raz jeszcze muszę stwierdzić, że jest pan bystry odgadłszy to - Angelo kontynuował po niemiecku. - Może zauważył pan również, że wóz posiada włoskie tablice rejestracyjne? - Angelo upuścił mapę, która przykryła pistolet maszynowy w zagłębieniu. Pochylił się, jakby chciał podnieść mapę, ale zrezygnował, wyprostował się. Petrie nie miał wątpliwości, że gdy Angelo pochyli się po raz wtóry, to wyprostowując się będzie miał w ręku pistolet. I wtedy kierowca zastrzeli Johnsona i Scelbę, nim ci zdołają wyjść z samochodu. Angelo, który już od sześciu miesięcy pracował jako agent na zapleczu nieprzyjaciela, najwidoczniej zatracił poczucie rzeczywistości, osiągnął ten niebezpieczny stan napięcia poszarpanych nerwów, kiedy zaczyna się podejmować samobójcze decyzje.
- Więc co z tego, że ma włoskie tablice rejestracyjne? - zapytał oficer.
- Choć może to się wydawać panu dziwne - odpowiadał dalej po niemiecku - my Włosi połykamy czasami narodową dumę i kupujemy zagraniczne produkty. Powinien pan być z tego zadowolony. Kiedy kupowałem ten samochód, Niemcy bardzo potrzebowały pieniędzy.
Na twarzy oficera pojawiły się czerwone plamy, zaczął iść w kierunku Petriego i Angela. Jeśli zbliży się jeszcze bardziej, pomyślał Petrie, to będzie musiał zobaczyć pistolet maszynowy jedynie na poły przykryty mapą. Angelo nagle wbił oczy w mercedesa, ale po chwili przeniósł wzrok w innym kierunku. Jednakże to spojrzenie zaniepokoiło Niemca. Obrócił się w stronę mercedesa, w którym nadal spokojnie siedzieli Johnson i Scelba.
- W co się pan wpatrywał? - zapytał ostro.
- Jaszczurka - odparł niewinnie Angelo. - Przebiegła pod samochodem. Ale pan coś mówił?
Chwilowe odwrócenie uwagi Niemca przyniosło rezultaty: pozostał tam, gdzie był. Przez chwilę uważnie przyglądał się Petriemu, nim wznowił rozmowę z Angelem.
- Przypominam panu, że trwa wojna i że Sycylia jest terenem operacji wojennych. I wiadomo nam, że kręcą się po okolicy dwaj angielscy szpiedzy. Dokumenty wozu! - zażądał.
- Są w samochodzie, w kieszeni... - Niemiecki oficer odwrócił głowę, aby wydać polecenie kierowcy, ale Angelo go powstrzymał. - Hej, chwileczkę. Mam dokumenty udowadniające, że to mój samochód, ale nie mam zamiaru ich panu pokazywać. Pan nie ma prawa mnie zatrzymywać. Poza tym...
- Nie mam prawa?! - oficer był rozjuszony.
Szczyt napięcia wpłynął na Petriego niemal ożywczo - zmęczenie się ulatniało. Pewności siebie dodało zaciśnięcie dłoni na rewolwerze trzymanym pod kurtką. Zaczął też dostrzegać najdrobniejsze szczegóły: lekkie drgnienie cienkich nozdrzy Hauptmanna, zupełnie jak u rasowego nerwowego konia, spięte ciało niemieckiego kierowcy gotowego lada moment użyć broni, czerwonobrunatną plamę na kołnierzu munduru oficera, mogącą być krwią lub winem.
Porucznik Hauptmann zwrócił się do kierowcy: - Każ tym dwóm w mercedesie wyjść. Miej ich na oku. Każ im położyć się plackiem na ziemi i przeszukaj samochód.
Petrie zastanawiał się, czy zdąży wyciągnąć z kabury pod kurtką pistolet i zabić oficera, ale doszedł do wniosku, że to niemożliwe, gdyż Hauptmann wydawszy rozkaz obrócił głowę i stał rozkraczony, mocno wsparty o ziemię, z bronią wycelowaną w przestrzeń między Angelem i nim.
Kierowca podszedł do mercedesa i zaczął coś mówić po niemiecku. Worek z materiałami wybuchowymi będzie odkryty w ciągu minuty! Ed miał go pod swoimi stopami. Angelo jakby z żalem rozłożył ręce.
- Żaden z tych dwu ludzi nie zna niemieckiego. A jeśli pan ich nie zostawi natychmiast w spokoju, to złożę raport o molestowaniu przez niemieckiego oficera generałowi Guzzoniemu... - i urwał czekając, by Niemiec znalazł jakieś wyjście, aby zachować twarz.
- Hans, zostaw ich, oni nie rozumieją po niemiecku.
- To już nieco lepiej - ciągnął Angelo z całym spokojem. - Obawiam się, że gdybym złożył raport na temat pańskiego zachowania, zostałby pan odesłany ciupasem na front wschodni w ciągu dwudziestu czterech godzin...
- Ty bezczelna świnio! - wrzasnął oficer mierząc broń w pierś Angela, ale Włoch w geście bezbronności trzymał ręce rozłożone na boki.
Niemiec z trudem się opanował: - Jak pan śmie grozić niemieckiemu oficerowi...
- Nie grożę, tylko ostrzegam. Mój raport trafiłby w ręce generała Hübnera.
- Pan go zna?
- Pytał pan o moje nazwisko, ale nie spytał o mój zawód. Jestem adwokatem i nieraz oddawałem usługi waszemu dowództwu, kiedy mnie o to proszono. Generał Hiibner jest jednym z moich klientów. Ostatnio załatwiałem prawne aspekty dotyczące jego willi. Myślę, że znamy się bardzo dobrze.
W zachowaniu oficera nastąpiła gwałtowna zmiana. Na twarzy mieszały się uczucia głębokiego rozczarowania i ślady pozostałych wątpliwości. Kimże jest ten Gambari? Zmieniając cel natarcia wrzasnął na Petriego:
- A ty! Co tam trzymasz w ręku? - spytał po włosku.
- To! - odparł Petrie wyciągając paczkę papierosów. Twarz oblekł w głupawy uśmiech. - Może pan zapali, panie poruczniku?
Dwa samochody z włoską rejestracją przejechały jeden za drugim szosą. Żaden się nie zatrzymał widząc niemieckie mundury. Angelo zwrócił się do Petriego, jakby mówił do wioskowego idioty.
- Pietro, oficer nie pali papierosów z końskiego gie. Zamknij buzię i daj mi rozmawiać z panem porucznikiem.
- A dlaczegóż to wielki adwokat podróżuje z bandą chłopów? - spytał pogardliwie Niemiec.
- Ponieważ potrzebuję robotników do odbudowy mojego biura w Messynie, zbombardowanego przez tych przeklętych Anglików! - odparował sucho Angelo. - Pan dopiero co przyjechał na wyspę i nie zna sytuacji, nic pan nie rozumie i popełnia głupstwo za głupstwem. Poważne bombardowania Messyny spowodowały, że zabrakło siły roboczej do odgruzowywania i odbudowy. Musimy przyjeżdżać tu na wieś po nich i płacimy absurdalne dniówki. - Zaczął mówić porywczo: - Dopiero co pan przyjechał i nic pan nie wie. Gdyby pan poznał trochę kraj, to nie dziwiłoby pana, że Włosi jeżdżą i niemieckimi samochodami. A poza tym chciałbym przypomnieć panu dyrektywę wydaną przez połączone dowództwo niemiecko-włoskie w Ennie. Dyrektywa głosi, że Wehrmacht ma jak najbardziej dyplomatycznie kooperować ze swoimi włoskimi sojusznikami. Nie sądzę, że trzymanie mnie na muszce pistoletu maszynowego można zakwalifikować jako zachowanie dyplomatyczne.
Oficer opuścił broń, ale nadal trzymał ją w ręku. - Wydawało mi się bardzo dziwne, że w takim upale stał pan na pustkowiu. Czy mogę wiedzieć, na co pan czekał?
- Na nic nie czekałem! Odszukiwałem właściwą drogę. Po to trzymałem mapę w ręku. Zbłądziłem, drogowskaz gdzieś zginął.
- Dokąd pan jedzie? - Niemiec zadawał pytania mniej agresywnie, ale był nadal napięty i pełen podejrzliwości.
- Do Scopany.
- Właśnie stamtąd jadę. To jest tam - wskazał kierunek. - I nadal będę się upierał, że skoro mamy informację o kręcących się po okolicy szpiegach, to mam prawo każdego sprawdzić.
- Sprawdzić a sprawdzić to różnica. Wszystko zależy od formy. - Angelo gniewnie warknął ostatnie zdanie. Pochylił się, szybko podniósł mapę i skierował kroki ku mercedesowi nakazując Petriemu po włosku, aby szedł za nim. Gdy szli do wozu, Petrie kątem oka obserwował Niemca, który pozostał tam, gdzie stał przedtem. Wystarczyło, by zrobił kilka kroków przed siebie, a zobaczyłby pistolet maszynowy w płytkim zagłębieniu. Angelo usiadł za kierownicą popędzając gestem zniecierpliwienia Petriego, aby szybko zajął miejsce koło niego. Zatrzasnąwszy drzwi podniósł z podłogi skrzynkę z narzędziami i położył ją Petriemu na kolanach.
- Może się przydać - powiedział krótko. Szosą przemknęła pełna żołnierzy wojskowa ciężarówka. Jechali w kierunku Puccio. Petrie ostrożnie uchylił wieczko skrzynki. W środku leżały trzy granaty niemieckiego typu z drewnianymi rączkami.
- Dalej czekają! - mruknął Petrie do Angela, który manewrował aby obrócić wóz w kierunku Scopany. - Aha, kierowca wsiadł do volkswagena...
- Mam nadzieję, że wpadną tu gdzieś do przepaści - burknął Angelo ruszając z miejsca. - Nie oglądajcie się! - ostrzegł Johnsona i Scelbę siedzących z tyłu.
Gdy Angelo zmieniał kolejno biegi na dość gładkiej drodze prowadzącej przez pozbawiony życia krajobraz, Petrie kalkulował: była godzina trzecia czterdzieści pięć po południu, a więc pozostawało jedynie osiem godzin do wyznaczonego terminu. Czy zdążą? Czasu było mało.
- Jedź szybciej! - powiedział do Angela. - Znów minęli się z wojskową ciężarówką pędzącą w przeciwnym kierunku. - Coś za duży ruch na tej szosie!
- W istocie bardzo dziwne - odparł Włoch. - Zwłaszcza teraz w tych ostatnich miesiącach na tej drodze nie było praktycznie żadnego ruchu. I te dwa poprzednie samochody, które przejechały, gdy staliśmy z naszym esesmanem! Jechali nimi oficerowie. Coś się tu dzieje.
- I coś się dzieje za nami - ostrzegł Johnson. - Nasz niemiecki znajomy jedzie z tyłu.
Petrie obrócił się i zobaczył, co prawda jeszcze daleko, ale zwiększający szybkość samochód. Osłonił oczy przed bijącym w nie blaskiem popołudniowego słońca, ale nadal nie potrafił dostrzec jadących samochodem. - Czy jesteś pewien, że to ten sam volkswagen i w nim nasz porucznik? - spytał Johnsona.
- Absolutnie pewien. Widziałem, jak wjeżdżali na drogę. On postanowił jechać za nami, chce nas jednak upolować.
Znajdowali się już dobre kilkanaście kilometrów od rozwidlenia. Jechali terenem zupełnie płaskim, bez najmniejszych śladów ludzkiej obecności. Po obu stronach drogi rozpościerała się rudawa pustynia - przekształcona w pył ziemia.
- Nazywają to piaskowym morzem albo wielką piaskownicą. Ale nie radzę dzieciom tu się bawić - mówił Angelo. - Niegdyś były tu fermy i uprawne pola, ale Sycylijczycy są bardzo złymi farmerami. Nie rozumieją, że w takim terenie trzeba sadzić drzewa. I nie sadzili, a reszty dokonało słońce. I w ten sposób powstało cmentarzysko natury, gdzie wszędzie bieleją w słońcu kości padłych mułów. Oni nadal jadą za nami. Widzę ich w lusterku. Ciekaw jestem, jakie ma zamiary pan porucznik Hauptmann?
- Kiedy nas przyłapał na rozwidleniu, nie był pewny. Twój blef, Angelo, był bardzo mocny - powiedział Petrie. - Tak mocny, że on stracił pewność siebie. Ale to inteligentny facet. Jest tu nowy, więc po twoim ostrzeżeniu postanowił chodzić na paluszkach. Teraz chce zyskać na czasie. Nadal nas podejrzewa, ale poczeka, aż spotkamy jakiś patrol czy jednostkę niemiecką. Wówczas mając wsparcie pociśnie. Albo po prostu jedzie za nami, żeby zobaczyć, dokąd go zaprowadzimy.
- Jedno i drugie nie do przyjęcia. Byłaby to dla nas katastrofa. Ależ ta droga ma dziś powodzenie! Co za ruch! - Jeszcze jedna ciężarówka z wojskiem minęła ich w pędzie zdążając do Puccio. Angelo w zamyśleniu obserwował drogę. Aż po horyzont była pusta. Spojrzał w lusterko. - On ma zamiar jechać nam na ogonie aż do Scopany.
- Stamtąd właśnie przyjechał - przypomniał Petrie. - Być może stacjonuje w Scopanie. I być może są tam jego przełożeni, których będzie chciał się poradzić.
Scelba zaproponował: - Zwolnijmy, niech nas dogoni. Zabijemy jego i kierowcę.
- Złe wyjście - powiedział Petrie. - A poza tym nasz porucznik jest za chytry, żeby łatwo dać się przyłapać. I musimy pamiętać, że jeśli chcemy dotrzeć do Messyny, nie wolno nam doprowadzić do ogłoszenia alarmu we wszystkich jednostkach wojskowych.
- Zabijemy ich i zostawimy - upierał się Scelba.
- Tutaj, na otwartej drodze? Pierwszy wojskowy pojazd tędy przejeżdżający zrobi alarm. I w ogóle na tej drodze panuje za duży ruch.
- Ale jeśli z nim na ogonie wjedziemy do Scopany, to wpadka murowana - odezwał się Angelo. - I porucznik będzie miał wsparcie w miejscowej jednostce.
- Wiem to, niestety! - Petrie z rezygnacją machnął wystawioną za okno ręką. - Czy ta droga przez pustkowie nie skończy się aż do Scopany? - Wokół nie było skrawka miejsca, w którym skryć by można zabitego psa, a cóż dopiero dwu dorosłych mężczyzn. Petrie obejrzał się: w oddali zamglona sylwetka volkswagena nadal im towarzyszyła.
- Jeszcze wiele kilometrów będzie tak samo - odparł Angelo.
- Zwolnij na chwilę. Jest możliwe, że nas wyprzedzi. Że po prostu postanowił wrócić do Scopany.
- Założysz się? - powiedział Johnson.
Temperatura w pełnym ludzi samochodzie jadącym w popołudniowym skwarze była niemal nie do zniesienia, ale nikt z nich nie myślał o tym, gdy Angelo poważnie zwolnił, a Petrie obrócił się, by zobaczyć, co robi niemiecki kierowca. Odległość między obu wozami niesłychanie się zmniejszyła, volkswagen nadal jechał z poprzednią szybkością. Przez chwilę Petrie zastanawiał się, czy nie popełnił błędu każąc zwolnić, czy Niemiec ich nie wyprzedzi tylko po to, aby ich zatrzymać. Petrie obrócił głowę i zobaczył, że droga przed nimi jest pusta. Ponownie odwrócił się i zobaczył, że volkswagen zwolnił i jedzie teraz z tą samą szybkością co mercedes, ale w mniejszej niż poprzednio odległości.
- No tak, teraz jest jasne! Oni jadą za nami - powiedział kwaśno. - Już nie ma sensu jechać tak wolno. Równie dobrze możemy przyśpieszyć. Nasi przyjaciele postanowili nam towarzyszyć do końca.
- Wpadliśmy w pułapkę - zauważył Angelo. - Ponieważ nie ma gdzie ukryć ciał i ponieważ na drodze jest za duży ruch, nie możemy ich utłuc. A jeśli pojedziemy dalej, to wcześniej czy później wpadniemy na innych Niemców. I wtedy pan porucznik nabierze odwagi.
- Oczywiście jest to pułapka, ale od tego są pułapki, żeby się z nich wydostawać - powiedział Petrie. - I w istocie rozwiązanie jest bardzo proste: musimy zabić obu Niemców bardzo szybko i tak, aby nikt nas nie widział. Ale to nie wszystko: następnie musimy ukryć oba ciała i jeden samochód marki Volkswagen tak, aby przez co najmniej osiem godzin nikt ich nie mógł odnaleźć. Muszą się rozpłynąć w powietrzu. Czy ktoś z was ma jakiś inteligentny pomysł, jak te drobiazgi rozwiązać?
W wozie panowała cisza. Nikt się nie odzywał. Dalej jechali prostą drogą przez pola pyłu, jechali w stronę Scopany, gdzie esesman będzie mógł uzyskać pomoc. Za nimi w tej samej co poprzednio odległości jechał volkswagen. Od czasu do czasu w przeciwnym kierunku mijały ich włoskie ciężarówki wojskowe, co było jakby znakiem ostrzegawczym, że na pozostałych do Scopany kilometrach nie uda im się pozbyć węszącego za nimi nieprzyjaciela. Z każdym obrotem kół. Scopana była bliżej, a szansa rozwiązania problemu stawała się mniejsza.
Głosem cichym odezwał się nagle Scelba: - Tu niedaleko jest opuszczona ferma. Na tyle odległa od drogi, że spokojnie możemy ich załatwić i nikt nie usłyszy.
- Jest pan pewien, że na fermie nikogo nie ma? - zapytał Petrie.
- Została pośrodku tej pustyni. Od pokolenia nikt tam nie mieszka. Budynki są ruiną. Nikt tam nigdy nie zagląda.
- Jak daleko od drogi?
- Kilometr.
- A droga, która do fermy prowadzi, dokąd biegnie dalej?
- Nie ma nic dalej. Jest tylko dróżka do fermy. Nie ma innego wyjazdu.
- Nie ma innego wyjazdu? - wtrącił się Angelo. - To znaczy wjedzie pan w to pustkowie i na fermie koniec?
- Tak. I będzie to koniec dla Niemców, którzy za nami wjadą. Dosłownie koniec.
- To zbyt ryzykowne! - wykrzyknął Angelo. - Możemy sami wpakować się w następną pułapkę. Co będzie, jeśli nasz esesman postanowi po prostu czekać przy szosie lub też czekać, aż nadjedzie niemiecki patrol czy oddział? Wówczas będzie to śmiertelna pułapka dla nas.
- Ten oficer dopiero co przyjechał na wyspę - cierpliwie tłumaczył Scelba. - Nie ma pojęcia o geografii wyspy. Nie zna okolicy. Pan sam jest tu na wyspie już dłuższy czas, a nic pan nie wiedział o istnieniu tej fermy.
- Nie podoba mi się to! - wybuchnął Angelo. Była to reakcja wynikająca wyłącznie z niechęci do Scelby. - To zbyt wielkie ryzyko...!
- Tylko spokojnie, panowie! - odezwał się Petrie. - Mamy się bić z Niemcami, a nie między sobą. Ile zostało nam czasu do traktu prowadzącego na fermę?
- Już niewiele. Z pięć minut.
- Jeśli budynki są w ruinie, to jak ukryjemy volkswagena? Musimy zapewnić sobie osiem godzin. Przez osiem godzin nikt ich tu nie może znaleźć.
- Jest tam stara stodoła, gdzie da się ukryć samochód.
Johnson odwrócił się: volkswagen był za nimi w odległości kilkuset metrów. - A może ten facet po prostu otrzymał zadanie patrolowania tej drogi?
- Co to zmienia? - zapytał Scelba.
- Zmienia to, że wówczas pan porucznik będzie o konkretnej porze oczekiwany w Scopanie. Jeśli się nie pojawi, zostaną wysłane na drogę patrole specjalne, żeby go odszukać. A ponieważ nie ma tak wielu miejsc do przeszukiwania...
- Ed ma rację - powiedział Petrie. - Czy tę fermę widać z szosy?
- Niestety widać - odparł Scelba. - Teren jest płaski. Na wiele kilometrów wszystko widać. Ferma jest około kilometra od szosy...
- A więc będzie to jedno z pierwszych miejsc, które przeszukają - dokończył Johnson. - Głosuję razem z Angelem. Ryzyko zbyt wielkie.
- Szkoda, że głosowania nie będzie. Walczymy w imieniu demokracji, ale chwilowo tutaj ja podejmuję decyzje. I tę też podejmę - odparł sucho Petrie. - Pan mi wskaże, Scelba, gdzie jest droga do tej fermy.
- Sam pan zobaczy, gdy się zbliżymy.
W ciągu kilku minut muszę zdecydować, pomyślał Petrie. I każda decyzja, jaką podejmę, może okazać się katastrofalna. Wjechanie na fermę może zatrzasnąć za nimi pułapkę w wypadku, gdyby esesman zdecydował się czekać przy głównej drodze na niemieckie posiłki. Z drugiej strony jednak, jak słusznie podkreślił Scelba, skąd niemiecki porucznik miałby wiedzieć, że jest to ślepy trakt? Chyba że ma przy sobie dokładną mapę terenu. Petrie wyjął własną mapę z kieszeni i rozłożył ją na kolanach, dokładnie sprawdził odcinek, którym jechali, i przez ramię podał mapę Scelbie. - Nie widzę żadnego traktu prowadzącego od tej drogi do fermy. Niech pan jeszcze raz sprawdzi.
Po chwili Scelba potwierdził, że ani fermy, ani traktu nie ma na mapie.
- Nie ma w tym nic dziwnego - powiedział - skoro ferma stoi opuszczona od ponad trzydziestu lat. O, i teraz może ją pan zobaczyć...
Po południowej stronie szosy zobaczyli ciemną plamę, którą można by wziąć po prostu za skalną narośl na płaskim terenie, smutną i niegościnną, jak jakieś rozpadające się antyczne mauzoleum. Petrie przyglądał się kamiennym resztkom przez rozedrgane gorące powietrze, szukał wśród ruin śladów życia. Angelo zaczął zwalniać i wypatrywać zjazdu na trakt, oczekując ostatecznej decyzji Petriego. Nie było wątpliwości, że z chwilą skręcenia ku fermie mosty zostaną spalone: niemiecki oficer natychmiast zorientuje się, że został okłamany przez Angela, który oświadczył, że jadą prosto do Scopany. Wszystkie podejrzenia otrzymają potwierdzenie. I jak Niemiec zareaguje? Czy zachowa ostrożność i będzie czekał na szosie, czy zdecyduje się na dalszą pogoń wzmocniony przekonaniem, że nie popełnił błędu usiłując zatrzymać ich poprzednio i że okazał właściwy instynkt? Petrie usiłował w szczegółach przeanalizować zachowanie oficera na rozwidleniu drogi do Cefalu, ale nie potrafił dojść do żadnego konkretnego wniosku. Każda decyzja, jaką teraz podejmie, będzie po prostu rezultatem zgadywania. Dwaj z czterech pasażerów mercedesa uważali, że zjazd do fermy będzie błędem. Nawet w tych ostatnich sekundach Petrie nie był gotów podjąć ostatecznej decyzji. Nagle dostrzegł jadący z przeciwka jeszcze jeden ciężarowy samochód. Jeśli to był wóz niemiecki...?
- Widzę zjazd na drogę do fermy - powiedział Angelo. - Mam skręcić czy jechać prosto?
- Jeszcze trochę zwolnij. Chcę najpierw zobaczyć, czy to samochód niemiecki.
- Ferma jest zbyt eksponowana - odezwał się Johnson.
- Nigdy nie dojedziemy do Messyny, jeśli skręcimy! - niemal błagalnym głosem odezwał się Angelo.
Scelba milczał patrząc w kierunku fermy. Byli coraz bliżej drogi do niej prowadzącej. Johnson poinformował, że volkswagen także zwolnił. Zjazd z szosy był już blisko. Sam trakt był ledwo widoczny, pokryty wieloletnim pyłem naniesionym przez wiatry. Ciężarówka minęła ich w pędzie - włoski pojazd wojskowy.
- Skręcaj! - krzyknął Petrie. - Zaryzykujemy!
- Niemiec zatrzymał się przy szosie. Nie jedzie za nami - zawiadomił Johnson.
Angelo zacisnął usta i zerknął na Petriego, który milczał. Wjeżdżali w pylaste morze i jazda była okropna: spod kół mercedesa wznosiły się tumany zasłaniającego wszystko pyłu, który unosił się do góry jak złowroga chmura tworząc nieprzeniknioną zasłonę nad nimi i za nimi. Zupełnie jakby specjalna jednostka wojskowa kładła zasłonę dymną. Pył unosił się powyżej samochodu, osiadał na przedniej szybie, na tylnej, na masce pojazdu. Pył całkowicie odciął promienie popołudniowego słońca. Wóz podskakiwał jęcząc na nieprawdopodobnie porytej dziurami drodze, w pewnym momencie, gdy w wyniku wstrząsu Angelowi spadła noga z pedału gazu, silnik zgasł. Angelo bez powodzenia usiłował go zapalić. Petrie próbował coś dojrzeć przez zasłonę kurzu z tyłu, ale nic nie widział, nie miał pojęcia, czy porucznik Hauptmann nadal czeka przy szosie zadowolony, że ptaszki są w klatce. Angelo zapalił wreszcie motor, pojechali dalej lekkim łukiem, jak prowadził trakt, co pozwoliło Petriemu coś niecoś dojrzeć: niemiecki wóz skręcił z szosy, volkswagen jechał za nimi zasłonięty chmurą pyłu!
- Pochwycił przynętę! - powiedział sucho Petrie. - Ustalmy teraz jasno, co mamy robić. Żadnej strzelaniny. Jesteśmy zbyt blisko szosy. Zostają noże i nasze ręce. Nie chcę, żeby któryś z was odniósł jakieś obrażenia...
- Definitywne obrażenia mają odnieść tamci - powiedział ze spokojem Johnson.
- Zamknij się, Ed, ze swoimi dowcipami i słuchaj! Ma nie być żadnego hałasu. Nikt nas nie może usłyszeć. I żaden z was nie może podejmować nadmiernego ryzyka. Nie chcę żadnych pseudobohaterskich wyskoków. Pamiętajcie, że kierowca ma pistolet maszynowy i że porucznik jest na pewno diablo sprawny w strzelaniu. Jeśli będzie możliwe, to załatwimy ich pojedynczo. Nas dwóch na każdego z nich.
- To nie będzie łatwe. Ferma jest malutka - wtrącił Scelba.
- Nic tu nie będzie łatwe, całe przedsięwzięcie jest cholernie trudne. Niech nikt o tym nie zapomina. Następna rzecz: chcę, żebyśmy znaleźli się na fermie dużo wcześniej od nich...
Angelo dodał gazu, mercedes z jękiem rzucił się do przodu, wpadł do głębokiej dziury, wydobył się z niej, pojechali dalej. Petrie dostrzegł zarys fermy: kilka dachów bez połowy dachówek, z gołymi prętami. Kojarzyło mu się to ze szkieletem zwierzęcia na pustyni, po objedzeniu ciała przez ptaki. Fermę otaczał dwumetrowej wysokości walący się już mur. Dach stodoły nie wydawał się uszkodzony. Ale chmury pyłu nadal przeszkadzały dokładnemu przyjrzeniu się budynkom, póki zupełnie się nie zbliżyli. Johnson wyciągnął nóż, Scelba przez opuszczoną szybę wyrzucił wygasłe cygaro. Nikt się nie odezwał, gdy przez rozwalony mur wjechali na obszerne podwórko przed głównym, niegdyś mieszkalnym budynkiem. Na środku podwórka sterczało nad ziemią kamienne ocembrowanie studni. Wszystko to razem stanowiło większą ruinę, niż Petrie sobie wyobrażał. Cała ściana stodoły z kamienia runęła odsłaniając wielką, na poły zasypaną pyłem norę, a za nią, w kadrze drugiej wielkiej dziury, widać było zapylony krajobraz. Stodoła była bezużyteczna jako ewentualna kryjówka dla mercedesa.
- Zajedź gospodarczy budynek fermy od tyłu! - polecił Angelowi Petrie. - Chcę skryć samochód.
Angelo wolno minął stodołę. Za nią mur okalający fermę był rozwalony. Właściwie tylko mury budynku mieszkalnego ocalały.
- To nie jest dobre miejsce... - zaczął Włoch.
- Innego nie mamy! - uciął Petrie. - Musi wystarczyć. Wyłącz silnik. Weź z sobą kluczyki. I pójdziesz ze mną. Ty, Ed, zabierz Scelbę i idźcie do stodoły... - pobiegł szybko przed budynek fermy, gdzie poprzednio przejeżdżali mercedesem, i rozejrzał się po podwórku. Nie ma żadnych kryjówek. Schować się można najwyżej za stojącą częścią muru. A tam właśnie porucznik Hauptmann będzie spodziewał się ewentualnej zasadzki. Gdy Angelo się przyłączył, na podwórko wbiegł Scelba.
- Studnia... - zaczął.
- Natychmiast na stodołę! - rozkazał mu Petrie.
Gdy Sycylijczyk zniknął, Petrie podbiegł do studni, zaświecił w głąb latarką: co najmniej dziesięć metrów cylindrycznego otworu, żadnego odbicia światła z dna, a więc studnia była wyschnięta. I ponadto nie mogła stanowić kryjówki, gdyż nie było wystających kamieni, po których można by się wydostać. Już było słychać motor volkswagena, który powoli zbliżał się do fermy piekielnym szlakiem. Dzięki Bogu za jedną rzecz: właśnie za to, że Niemiec się zbliżał, że nie stanął po drodze.
- Angelo, szybko do budynku! - zawołał. Budynek fermy był jedynym miejscem, gdzie mogli znaleźć czasowe schronienie. Petrie pobiegł pierwszy skacząc po pokrytych grubą warstwą pyłu kocich łbach. Drzwi do budynku wydawały się całe, ale gdy ich dotknął, runęły do wnętrza pozostawiając obnażone zardzewiałe zawiasy. Na kamienną podłogę posypały się przegniłe szczątki drewna. Wszedł do środka pomagając sobie w mroku światłem latarki. Volkswagen słychać było tuż za murem okalającym fermę.
Wnętrze budynku jeszcze pachniało resztkami dawno wyżartej przez słońce zgnilizny. W izbie nie było żadnych mebli. Zniknęły też wszystkie drzwi, pozostały jedynie mury, sama skorupa. W następnej izbie na kamieniach podłogi leżał szkielet jakiegoś dużego ptaka. I w tej izbie ocalały jeszcze tylne drzwi. Otwarłszy je zobaczył pustego mercedesa stojącego w słońcu. Pozostawił drzwi szeroko otwarte, aby widzieć samochód: jeśliby Niemcy unieruchomili im samochód, to koniec! Nie wolno było do tego dopuścić. Teraz pozostawało tylko czekanie. Czekanie i nadzieja, że Niemcy wejdą do tego budynku prosto spod jaskrawego słońca i w pierwszych sekundach nic nie będą widzieć.
- Zatrzymaj tu wóz, Hans! Nie podoba mi się to.
Volkswagen zatrzymał się w pobliżu rozwalonego muru. Na kolejny rozkaz kierowca zgasił silnik. Porucznik wystawił głowę na zewnątrz i pilnie nasłuchiwał. Nie słyszał motoru mercedesa. A więc tamci musieli zatrzymać się gdzieś w pobliżu fermy. Cicho otworzył drzwiczki samochodu, wyszedł z pistoletem w ręku, ruchem dłoni nakazał Hansowi, by szedł za nim, przez jego siedzenie, tymi samymi drzwiczkami. Bacznie rozglądał się dokoła usiłując dostrzec najmniejszy choćby ruch. Włoch kłamał, kiedy powiedział, że jedzie do Scopany. Od początku miał zamiar jakimś skrótem dotrzeć do innej drogi i dalej pojechać na południe zamiast na wschód. A może to miejsce było jakimś wyznaczonym punktem? Na przykład spotkania ze szpiegami?
- Może objadę z tej strony fermę dokoła muru, panie poruczniku? - zapytał kierowca szeptem, ściskając mocno swój pistolet maszynowy.
- Nie! Musimy być razem, głupcze! Trzymaj się w odległości pięciu kroków ode mnie. Tędy podejdziemy do muru...
Ostrożnie stawiając krok po kroku zbliżyli się do wyrwy w murze. Oficer z podejrzliwością spoglądał na nie zwaloną część. Za nią mogło kryć się niebezpieczeństwo. To było oczywiste miejsce do zaczajenia się na każdego, kto się zbliżał. Gdy byli już blisko wyrwy, Niemiec podniósł kamień i rzucił w mur. Kamień uderzył i odbił się - odwracając uwagę ewentualnych przeciwników - w momencie, gdy porucznik zaglądał na podwórko fermy: zobaczył częściowo zasypane wnętrze pozbawionej ściany stodoły i otwór po drzwiach w murze budynku mieszkalnego.
- Nie ma ich tu, panie poruczniku - szepnął kierowca. Przez chwilę porucznik był skłonny się z nim zgodzić: ferma wyglądała na całkowicie opuszczoną. Gestem ręki kazał Hansowi iść za sobą wokół resztek zewnętrznego muru okalającego całe gospodarstwo. Niemiec pokiwał głową, a gdy ujrzał opuszczonego mercedesa, stwierdził, że droga kończy się na fermie.
- Wpadli w panikę, kiedy zobaczyli, że za nimi jedziemy - powiedział. - Idź, przeszukaj stodołę, a potem przyjdź do mnie do głównego budynku fermy! Znajdziemy ich, dygocą gdzieś ze strachu w jakimś ciemnym kącie...!
Porucznik najpierw sprawdził, czy mercedes jest rzeczywiście pusty i czy nikt się w nim nie ukrywa. Następnie wszedł do budynku przez otwarte tylne drzwi. Stanął za progiem, aby mu się oczy przyzwyczaiły do półmroku. Potem ruszył na przeszukiwanie kolejnych izb. Puste, tylko ten ptasi szkielet. Był na tyle ostrożny, że nie zdecydował się na samotną wyprawę na piętro. Kiedy Hans skończy z przeszukiwaniem stodoły, to pójdzie tam razem z nim. Gdy wyszedł na podwórze, ogarnęły go wątpliwości: skoro nie było na fermie żadnych śladów ani odgłosów niczyjej obecności, to może tamci porzuciwszy samochód, ogarnięci paniką większą, niż przypuszczał, zaczęli uciekać przez pustkowie pieszo. Obszedł ostrożnie dom idąc w stronę porzuconego samochodu. Wyprzedzał go cień. Trzymał przed sobą gotową do strzału broń, wpatrywał się w okno na piętrze.
Gdy był już blisko rogu, za którym stał samochód, poczuł w plecach przeszywający ból podobny do reumatycznego kłucia. Z prawej ręki wypadła mu na ziemię broń - otrzymał cios kolbą pistoletu Petriego, krew z rozciętej skóry palców zalewała dłoń. Lewą ręką usiłował zadać cios napastnikowi.
Petrie ujrzał nagle, jak rozjuszony Niemiec rzuca się na niego; poczuł dwie ręce zaciskające się na jego ciele. Znalazł się w potężnym uścisku, ciężkim butem otrzymał kopnięcie w kostkę, stracił równowagę i runął całym ciężarem na ziemię wraz z wczepionym weń Niemcem. Po raz drugi otrzymał cios w twarz. Czuł straszny ból w plecach od uderzenia o ziemię. Usiłował dosięgnąć szyi oficera, który dalej przygniatał go do ziemi. Nad walczącymi pochylił się Angelo, wyciągnął z pleców Niemca swój podobny do sztyletu nóż i bez wahania wbił ponownie nieco wyżej. Niemiec zwolnił uścisk, legł martwy, ale Petrie miał poważne trudności z wyzwoleniem się spod jego ciężaru. Gdy wreszcie wstał, Angelo wpatrzony w trupa powiedział ze zdumieniem: - On przez cały czas miał mój nóż w plecach...!
- Są wypadki, że ludzie śmiertelnie ranni potrafią jeszcze przejść kilometr z nożem między łopatkami. - Petrie miał przyśpieszony oddech. - Chodźmy szybko do stodoły.
Gdy weszli do rozpadającego się budynku stodoły, zobaczyli niemieckiego kierowcę leżącego na ziemi z końcem wystającego mu z gardła noża.
- Jesteśmy tu na górze! - zawołał Johnson. - Miałem stąd na niego skoczyć, ale Scelba dopadł go pierwszy... - Johnson i Scelba znajdowali się na strychu, do którego sięgała drabina. Schodząc z niej Johnson opowiadał dalej: - Scelba rzucił nóż chyba z odległości pięciu metrów i trafił prosto w szyję.
- Powinien był celować w plecy - skomentował Petrie.
- Chyba to właśnie próbował, ale mieliśmy szczęście.
- Drugi też już nie żyje - powiedział Petrie. - Teraz szybko ukryjmy ciała...
- Właśnie to próbowałem powiedzieć panu wcześniej - odezwał się Scelba zszedłszy z drabiny. - Nikt ich tam nigdy nie znajdzie. Studnia! Ja się nimi zajmę, a panowie ukryjcie samochód.
- Tutaj? - z powątpiewaniem spytał Johnson.
- Nie, mam lepszy pomysł - powiedział Petrie. - Jeśli będą ich tu szukali, to nie mogą znaleźć ani ciał, ani samochodu. Przede wszystkim, Ed, samochód trzeba przeprowadzić na podwórko...
Scelba bez najmniejszych ceregieli zabrał się do ukrywania zabitych. Bezceremonialnie przeciągnął za nogi jednego po drugim przez brukowane podwórze do studni. Potem poprzerzucał nogi za ocembrowanie i po kolei zepchnął ich w dół. Pierwszy poleciał dziesięć metrów w dół Hans. Scelba nie miał z nim kłopotu, ponieważ kierowca był drobny i lekki. Oficer nastręczał pewne trudności. Szeroki w ramionach - po prostu utkwił w zwężającym się u samej góry ocembrowaniu. Pocąc się w słońcu Scelba pchał, popychał, wykręcał ramiona zabitego. Nic mu nie wychodziło. Klnąc pod nosem poszedł w kierunku rozwalonego muru, wybrał odpowiedni głaz, wrócił i wznowił wysiłki. Podniósłszy kamień wysoko nad głową, spuścił go z całej siły. Głaz poleciał na dno studni wraz z przeszkodą. Przez następne kilka minut Scelba rzucał na dno studni mniejsze odłamki, i tak zasypał studnię, że nachylając się nad nią widziało się kamienie znacznie bliżej, niż poprzednio dno. A kiedy skończył swe ponure zajęcie, nie było również nigdzie volkswagena.
Pojazd został wprowadzony przez Johnsona na podwórko i według wskazań Petriego zaparkowany tuż pod chylącym się do upadku murem - ścianą stodoły. Z mercedesa Angelo przyniósł łyżkę do zdejmowania opon i tą zaimprowizowaną dźwignią zaczęto podważać ledwo już trzymającą się ścianę, aż runęła na wóz. Następnie przez dziesięć minut cała czwórka pracowała w pocie czoła, rzucając głazy na narażone na odsłonięcie lub jeszcze widoczne części samochodu. Odstąpili parę kroków, aby obejrzeć swoje dzieło: całość była do przyjęcia, jakby mur zwalił się w sposób jak najbardziej naturalny.
- Straciliśmy na to wszystko zbyt wiele czasu - stwierdził Włoch wycierając ubrudzone dłonie jakimś kawałkiem szmaty.
- Czasu tak, ale wiele zyskaliśmy - powiedział Petrie. - Jedyny dowód, że jesteśmy na Sycylii, spoczywa pod kamieniami. Gdyby ich znaleziono, natychmiast zostałby ogłoszony alarm na całej środkowej Sycylii. A tak, to bardzo wątpię, czy ich ktokolwiek znajdzie.
Gdy traktem z fermy zbliżyli się do szosy, była pusta w obu kierunkach. Za nimi natomiast pozostała chmura pyłu. Wjechali na szosę nie zauważeni. Dopiero gdy już jechali, znów na wschód, Petrie poczuł pewne odprężenie. Po raz ostatni rzucił okiem na zamgloną pyłem sylwetkę fermy. Aby dojechać do Messyny i mieć jeszcze czas na zatopienie „Cariddi”, potrzebowali co najmniej ośmiu godzin. I przez te osiem godzin nikt nie powinien domyślać się ich obecności na wyspie. Przy odrobinie szczęścia może minąć osiem lat, nim ktokolwiek odkryje makabryczną tajemnicę starej fermy.
Marszałek Kesselring trzymał w ręku słuchawkę telefonu i pojadał winogrona. W zamyśleniu patrzył przez otwarte okno na zalany słońcem podwórzec pałacowy. Nie było już chmur w rejonie Neapolu, a więc zwiadowcze samoloty aliantów wznowią loty rekonesansowe. Usłyszał trzaski na linii, przycisnął słuchawkę mocniej do ucha. Słabo doszedł doń głos dowódcy bazy Luftwaffe. - Pan chce znać ostatnie położenie dwudziestej dziewiątej pancernej, panie marszałku?
- Tak, mamy trudności z połączeniem się z Rheinhardtem. Czy nasze samoloty coś widziały?
- Tak jest, panie marszałku, pół godziny temu jeden z naszych myśliwców zaobserwował kolumnę pojazdów pancernych tuż na południe od Formio...
- To znaczy, że chmury zeszły? - z niepokojem zapytał Kesselring.
- Nie, nadal duże zachmurzenie. To był łut szczęścia, że mój pilot ich zobaczył. Na chwilę rozwarła się gruba pokrywa chmur. Wątpię, aby samoloty nieprzyjaciela mogły ich dostrzec.
- A jaka jest prognoza pogody w waszym rejonie?
- Do zachodu słońca gruba pokrywa chmur. Czy mam meldować, jeśli ponownie zobaczymy kolumny Rheinhardta?
- Tak, Honneger! Zaraz zawiadom. Formio, mówiłeś?
- Mieścina w południowej Kalabrii...
- Wiem, wiem, trzymaj się! - Odłożywszy słuchawkę Kesselring podszedł do stołu z rozłożoną mapą: oczywiście, Formio było tam, gdzie przypuszczał. Bardzo daleko na południu. A więc uszkodzony most już został zastąpiony przez saperów innym. W rekordowym czasie! Klaus Rheinhardt w pełni zasługuje na swoją reputację, jako najszybciej umiejący się przemieszczać dowódca dywizji. Najszybszy w całym Wehrmachcie! A właściwie daleko poza tę reputację wykraczał: w tym tempie dwudziesta dziewiąta dotrze do Cieśniny Messyńskiej o ósmej wieczorem. Pozostawała teraz do podjęcia decyzja, czy natychmiast, jak tylko zapadnie noc, wysyłać dywizję przez cieśninę do Messyny, czy poczekać na rozwój wypadków.
Kesselring zaczął spacerować po wielkim salonie zatopiony w myślach. Był przekonany, że kolejnym celem aliantów jest Sycylia. Był tego pewien, bez względu na to, co ci głupcy z kwatery głównej w Prusach Wschodnich bredzili. Kusiło go, aby wysłać rozkaz do Messyny, polecający natychmiastowe wypłynięcie promu „Cariddi” do portu Giovanni na półwyspie i czekanie tam na Rheinhardta. Tylko że łączyło się z tym poważne ryzyko: dowie się o tym Gestapo, wiadomość zostanie przekazana dalej i dotrze szybko do kwatery głównej. Nie, lepiej będzie poczekać jeszcze kilka godzin, aż Rheinhardt znajdzie się w pobliżu cieśniny. Decyzja: poczekać do siódmej trzydzieści wieczorem.
- Cel operacji nadal znajduje się w Messynie - odparł Angelo na pytanie Petriego. - Całe cztery tysiące pięknych ton znajdują się w porcie! Alianci zatopili pięć z sześciu promów, ale to było przed zainstalowaniem siedmiuset dział obrony wybrzeża i cieśniny. Od tego czasu nic nie może się przedrzeć.
- No to my musimy! - oświadczył Petrie. Doznawał wspaniałego uczucia, gdy wreszcie pędzili drogą, naprawdę pędzili, przez rozgrzany płaskowyż, po godzinach strasznych frustracji pełzania fiatem i po udręczającym spacerze do Puccio. Na szczęście nie słyszał już dalszych docinków i starć słownych między Scelbą a Angelem. Mafijny dostojnik siedział z tyłu, w milczeniu paląc cygaro, podczas gdy Johnson, zmęczony i odprężony zarazem, gdyż nic bezpośrednio nie groziło, zapadł w półsen. Pomógł mu również w tym monotonny krajobraz - nieskończona pustka, po horyzont płaska ziemia. Niezupełnie po horyzont, bowiem oto we mgle rysowały się już góry Nebrodi - poszarpane skaliste szczyty, które wydawały się unosić jak wyspy na parującym oceanie.
- Majorze Petrie! - odezwał się nagle głośno Scelba, puruszając się niespokojnie na przegrzanym samochodowym siedzeniu ze skóry, która pod ciężarem capo zaskrzypiała. - Gdzieś po drodze, może jak przyjedziemy do Scopany, będę musiał zatelefonować!
Twarz Angela zrobiła się martwa, Johnson wyrwany z półsnu otworzył szeroko oczy.
- Żadnych telefonów! - powiedział ostro Angelo. - Z nikim się nie komunikujemy przed przybyciem do Messyny.
- A benzyna? - spytał Johnson. - Przecież nam nie wystarczy do Messyny.
- Wiem o tym. Po telefonie majora Petriego z Puccio nie zdążyłem zrobić zapasu. Ale to nie stanowi problemu. Mam ukryte kanistry w Scopanie i napełnimy bak po przyjeździe.
- I kiedy pan będzie lał benzynę, ja mogę zadzwonić.
- Żadnych telefonów, powiedziałem. Carabinieri mają zainstalowane podsłuchy. Telefon z Puccio był koniecznością, ale więcej nie ryzykujmy. Mój telefon może być na podsłuchu.
Petrie słuchał tej wymiany słów nie włączając się do rozmowy. Niech się obaj wyładują, byle nie posunęli się za daleko. Być może właśnie po takiej rozmowie obaj panowie troszkę się uspokoją, napięcie między nimi opadnie. Nikła to była, co prawda, nadzieja, a i następna wypowiedź Scelby nie przyczyniła się do obniżenia temperatury. - Widzę z tego, że jest pan strasznie pewny siebie. Czy naprawdę zdoła pan sam wprowadzić naszych przyjaciół w strefę portu?
- Mamy plany.
- Czy te plany są opracowane przy założeniu, że bram na nabrzeże, przy którym stoi „Cariddi”, pilnują tylko carabinieri?
- Bo i tak jest! - odparował krótko Gambari. - „Cariddi” to włoski statek i kapitanat portu nie zezwoliłby na niemiecką interwencję. Komandor Baade raz tego próbował i dowiedział się, że jeśli mu się nie podoba, to może skoczyć do cieśniny.
- Ale w ostatnich dniach napięcie poważnie wzrosło. Lada moment na wyspie może być ogłoszony stan wyjątkowy i wówczas Niemcy uzupełnią ochronę portu - usiłował przekonywać Scelba.
- Dowiemy się wszystkiego, jak przyjedziemy do Messyny - odparł z uporem Angelo. - A teraz niech pan sobie spokojnie dalej pali cygaro i pozwoli mi prowadzić.
- Jak przyjedziemy do Messyny, będzie za późno...
- Majorze Petrie - Gambari mówił po angielsku, żeby capo nie mógł go zrozumieć. - Nie sądzę, aby było rzeczą rozsądną dopuścić do tego, by ten człowiek gdziekolwiek dzwonił.
- A może najrozsądniej byłoby dowiedzieć się, do kogo chce dzwonić i po co - odparł po włosku Petrie. - No, drogi Scelba, po co ten telefon?
- Przemycenie was na molo, gdzie stoi „Cariddi”, będzie-bardzo niebezpieczną operacją - zaczął Scelba, podkreślając tymi słowami ogrom usług, jakie zamierza oddać. - Jesteście już wiele godzin spóźnieni, dlatego też, kiedy dojedziecie do Messyny, wszystko musi być przygotowane. Nie będzie czasu na improwizację. Mam rację?
- Absolutnie! - zgodził się Petrie.
- I dlatego też jest rzeczą konieczną, abym mógł wcześniej porozumieć się z moim człowiekiem, dać mu instrukcje...
- Jakie instrukcje?
- Są trzy możliwe podejścia, trzy warianty do zastosowania... - wyjaśniał ogólnikowo Scelba. - Tylko moi ludzie w Messynie wiedzą, jaka jest w tej chwili sytuacja i jaki wariant zastosować. Oni muszą zdecydować...
- To wszystko nic nam nie mówi - burknął Angelo zwalniając, aby ominąć muli zaprzęg.
- Zakończcie tę dyskusję - ostro powiedział Petrie. - Zastanowię się nad tym, zdecyduję, kiedy przyjedziemy do Scopany. I pamiętaj o jednym, Angelo, w Messynie czas będzie krótki, nie może być żadnych potknięć, nie możemy tam stracić nawet minuty. - Na tym zakończył, nie było sensu nic mówić dalej. Nie ulegało wątpliwości, że Scelbie niesłychanie zależy na tym, aby całą zasługę mógł przypisać sobie. A poza tym Petriemu też zależało, aby nie utracić współpracy capo. Niemniej było jasne, że Angelo pałał taką niechęcią do mafijnego przywódcy i miał tak małe do niego zaufanie, że chętnie wyrzuciłby go z pędzącego samochodu, gdyby wiedział, że Petrie temu nie przeszkodzi. Strzałka szybkościomierza skoczyła, gdyż Angelo przyśpieszył; jakiś mur, który mijali, tylko im śmignął. Nawet Johnson się zdumiał, jak szybko. Petrie otarł mokre ręce o kurtkę trzymaną na kolanach i pomyślał, że jeśli Angelo dalej tak będzie prowadził, to za chwilę znów będą mokre.
- Ten twój kuzyn, którego wspominałeś, nie mieszka przypadkiem w Scopanie? - Petrie zwrócił się do Gambariego formułując pytanie tak, aby Scelba nie domyślił się, że chodzi o członka jego mafijnego bractwa.
- Jak najbardziej. Od niego mam właśnie benzynę. A o co chodzi? Coś nie tak?
- I ten kuzyn ma przyjaciół w Scopanie?
- Oczywiście, wielu. - Angelo zaczął mówić po angielsku: - Co tu dużo mówić, to jest właśnie kwatera główna naszej drogiej organizacji mafijnej na całą prowincję. Czy to stwarza problem?
- Chyba nie.
Ale mogło stwarzać! Petrie głęboko się zastanawiał usiłując przewidzieć możliwe sytuacje i wynikające z nich niebezpieczeństwa. - Te właśnie cechy pułkownik Parridge już dawno odkrył w Petriem, cechy stawiające go najwyżej w gronie oficerów do działań za liniami nieprzyjaciela: umiejętność równoczesnego dostrzegania chwili obecnej i chwili, która nastąpi, umiejętność przewidywania ruchów przeciwnika w odpowiedzi na własne posunięcia. Z tego, co mu powiedział Scelba w Palermo, rozważał teraz Petrie, wynikało, że polowanie na podziemną mafię jest coraz intensywniejsze. Skoro w Scopanie jest organizacja mafijna, to skąd wiadomo, czy właśnie w ostatnich godzinach, podobnie jak w Palermo, nie zajęła się nią żandarmeria? Z drugiej strony potrzebna im była benzyna, a można ją było uzyskać jedynie w tajnej kwaterze mafii. Petrie rozwinął na kolanach swą mapę na jedwabnej chuście i przez kilka minut ją studiował. W końcu odezwał się do Angela:
- Co to jest za linia kolejowa, która biegnie przez góry za Scopaną?
- Nawet jak na Sycylię bardzo stara linia. Jeden tor. - Angelo zmarszczył brwi i wpatrzył się w coś w oddali. - Linia bierze początek w miejscowości Sala, przecina niemiecką bazę samochodową, o której meldowałem ostatnio do Tunisu, i dalej biegnie do Enny, gdzie znajduje się włosko-niemiecka kwatera główna.
- Z tego, co sobie teraz przypominam, to przeprowadzono na nią nalot? - powiedział Petrie.
- Być może, ale nieskutecznie. Tą linią dzień i noc wozi się personel wojskowy między Enną a Scopaną i z powrotem. Przecież o tym meldowałem. Być może alianckie samoloty były zbyt zajęte gdzie indziej. Uwaga, samochód jadący przed nami to niemiecki wóz sztabowy...
- I z eskortą motocyklową.
Z mercedesa ulotnił się nagle nastrój otępiałego zmęczenia. Johnson sprawdził swój pistolet. Petrie sięgnął do skrzynki narzędziowej pod nogami i wyciągnął z niej niemiecki granat, zaś mausera oddał przez oparcie siedzenia Amerykaninowi. - Potrzymaj to chwilę, Ed. Może ci się przydać do strzelania przez tylną szybę. Najpierw motocykliści, potem kierowca samochodu. - Mówiąc te słowa obrócił się do Johnsona, aby uwypuklić wagę polecenia. - Ale pamiętaj też, że na obecnym etapie najlepiej byłoby uniknąć komplikacji. Otwórz ogień jedynie w razie konieczności.
- Rozumiem! - Johnson wyjął magazynek z mausera, sprawdził działanie broni, włożył magazynek z powrotem. - A może nie powinniśmy ich wyprzedzać, tylko dalej jechać z tyłu?
- Nie mamy czasu, Ed. Naprawdę musimy się śpieszyć. - Petrie obrócił się do przodu, przez chwilę patrzył na jadący przed nimi samochód i powiedział: - Teraz, Angelo, wyprzedzaj!
Po obu stronach znajdującego się o niespełna sto metrów przed nimi sztabowego wozu jechali motocykliści, zajmując całą szerokość szosy. Motocyklista z lewej strony słysząc nadjeżdżający z tyłu samochód obrócił głowę i dał ręką znak mercedesowi, by nie wyprzedzał.
- Żadnych takich! - warknął Petrie. - Zacznij trąbić! - Angelo nieco zwolnił i włączył przerywany sygnał. Motocyklista znów obrócił się w siodełku, palcem wskazał wóz sztabowy i ponowił gest nakazujący pozostanie z tyłu.
- Nie przestawaj trąbić! - rozkazał Petrie. - Będą musieli ustąpić. - Angelo miał poważne wątpliwości, niepewnie spojrzał na Petriego mając dalej włączony sygnał. Petrie zignorował to spojrzenie. Jego zdaniem Niemcy mogli spodziewać się wszystkiego, ale nie tego, że nieprzyjacielska grupa sabotażowa będzie wyprzedzać na szosie z głośno włączonym sygnałem niemiecki samochód sztabowy. I poza tym było już późno. Naprawdę należało się śpieszyć.
Niemiecki wóz i obaj motocykliści jechali w tym samym szyku co poprzednio nie reagując na głośny klakson. Petrie zmarszczył brwi, gdy zobaczył, że lewy motocyklista prowadzi jedną ręką, a drugą rozpina kaburę. Jednakże w oknie samochodu pokazała się ręka wykonując ostry gest. Petrie był ciekaw, któż to jedzie tym wozem. Tymczasem lewy motocyklista wykonując otrzymane polecenie przyśpieszył, zjechał na prawo, dając przedtem znak wolnego przejazdu mercedesowi. Angelo otarł pot z czoła, zjechał na lewy pas i zaczął wyprzedzać Niemców. W momencie, gdy oba wozy jechały równolegle na tej samej wysokości, zerknął do samochodu sztabowego. O Boże! Z tyłu nie siedział nikt, natomiast miejsce obok kierowcy zajmował oficer właśnie salutujący pasażerów mercedesa. Angelo oddał ukłon podniesieniem dłoni. Uczynił to niemal bezwiednie.
- Kto to jest? - spytał Petrie kątem ust i nie obracając głowy, aby w sąsiednim wozie nie zauważono, iż się odzywa.
- Generał Ganzl, szef sztabu w kwaterze głównej w Ennie. On jest mózgiem systemu obrony Sycylii.
Ta wymiana słów trwała dwie sekundy, oba wozy jeszcze właściwie jechały obok siebie. Petrie kurczowo zaciskał dłoń na rączce granatu trzymanego pod kurtką. Wystarczyłby jeden ruch ręki... Miast tego syknął: - Wyprzedzaj szybciej!
Potężny mercedes śmignął przed motocyklistów jadących teraz z przodu, szybko oddalając się od Niemców pustą szosą.
Siedzący z tyłu Johnson miał dłoń jakby zrośniętą z rękojeścią pistoletu, tkwił prosto, spięty. - Nigdy już nie powtórzy się podobna szansa - powiedział. Petrie się nie odezwał - poprzednio, gdy Angelo wypowiedział nazwisko Ganzl, drgnęła mu ręka z granatem. Ale myśl, żeby go rzucić, tylko przemknęła w ułamku sekundy i zgasła. Wylądowali na Sycylii w celu zatopienia promu, a nie zabijania generałów.
- Grzeczny człowiek ten Ganzl - powiedział i obejrzał się za niknącym w oddali niemieckim samochodem. - Prawdopodobnie przeczytał dyrektywę z Enny o potrzebie kurtuazyjnego zachowania wobec sojuszników.
- Jedziemy niemieckim samochodem - przypomniał Angelo.
- Z włoską rejestracją, jak to już raz Niemcom wypomniałeś. A Ganzl na pewno zauważył tak istotny szczegół.
Przez dłuższy czas jechali z tą samą szybkością. Dopiero kolumna wozów wojskowych zmusiła ich do zatrzymania się. Zauważyli ją z daleka, zajmowała całą szerokość drogi, nieskończony ciąg czołgów, ciężarówek i dział. Uniknęli bezpośredniego z nią zetknięcia dzięki szybkiej reakcji Angela, który ujrzawszy ją za niskim pagórkiem skręcił z szosy, zjechał łagodnym nasypem czy też może naturalnym stokiem aż do wyschniętego koryta rzeki. I tak przeczekali przejazd kolumny zasłonięci skarpą przed ewentualną obserwacją z szosy, ale w prażących promieniach popołudniowego słońca. Długo musieli tak stać, topiąc się powoli we własnym pocie, niezdolni nawet do rozmowy w tym upale. Wreszcie ryk silników nad ich głowami umilkł, Petrie poszedł na szosę sprawdzić sytuację - szosa była pusta. Po kilku minutach znów pędzili drogą na wschód.
Zbliżali się do Scopany. Petrie studiował mapę, Angelo prowadził doliną, po obu stronach mieli strome zbocza górskie, całkowicie pozbawione roślinności, z przyrośniętymi do nich w pozornie niedostępnych miejscach wioseczkami z kamienia - w przedwieczornej mgle zdawały się chwilami jakby zawisłe w przestrzeni. Dziw brał, jak w ogóle do tych miejsc można było dotrzeć. Jednakże ta sceneria nie robiła w tej chwili na Petriem wrażenia. Zadał Angelowi pytanie: - Ta jednotorowa kolej z Enny do Scopany wozi żołnierzy w obie strony?
- Ostatnio przewozi ich tylko w jedną stronę, z Enny. Pociągi wracają teraz właściwie puste.
- Jest pan tego pewien?
- Chyba tak. Mogło się coś zmienić. Możemy łatwo sprawdzić. Ostatnio zabierano rezerwy z Enny, przewożono do Scopany. Tak było przed kilku godzinami, właśnie o tym, z kolei, rozmawiałem z moim kuzynem dziś przed południem. - Mercedes przemknął obok prowadzonych przez pastuchów poboczem dwóch stadek baranów. Jakże musiało im być gorąco w takim upale! Usłyszeli w samochodzie delikatny dźwięk dzwoneczków. Pojawił się i umilkł, pozostał gdzieś z tyłu wraz ze stadami.
- Więc kiedy pociąg wraca, jedzie tylko obsługa?
- Z tego, co wiem, tylko jeden człowiek. Maszynista. Z braku ludzi wykonuje też czynności palacza. - Angelo z ukosa spojrzał na Petriego. - Dlaczego takie zainteresowanie tą kolejką?
- Jak często odbywa się kurs Enna - Sala i z powrotem? - Petrie zignorował pytanie Angela.
- Co godzina. To bardzo krótki odcinek. Jak już powiedziałem, jest to w założeniu ruch wahadłowy, ze względów wojskowych utrzymywany przez całą noc. Kursują dwa zestawy. Ponieważ linia jest jednotorowa, pośrodku trasy jest mijanka. Tam się oba pociągi spotykają i wymijają. Ale chciałbym wiedzieć, skąd to zainteresowanie kolejką, skoro w Scopanie czeka na nas benzyna i możemy jechać prosto do Messyny?
- Po prostu rozważam ewentualności - odparł Petrie niezobowiązująco, ale po chwili postanowił wyjaśnić dokładniej: - Po pierwsze, możemy trafić na komplikacje w Scopanie. Na przykład gdyby żandarmeria zaczęła polować na twoich przyjaciół. Po drugie, gdyby tak się stało i któryś z aresztowanych przyjaciół załamał się, to władze dowiedziałyby się o tobie i o tym samochodzie. Zatrzymaj się na chwilę, Angelo, chcę coś sprawdzić.
Kiedy wóz stanął pod uschniętym drzewem, Petrie palcem wskazał miejsce na mapie. - Czy na benzynie, którą mamy, dojedziemy do tego miejsca?
- Do kolejowej stacji za miastem? Przecież mamy samochód i powiedziałem, że...
- Angelo! Odpowiedz na pytanie. Czy wystarczy benzyny do terminalu kolejowego za Scopaną? Bo to jest dość daleko od miasta. I zapewniam cię, że jeśli będziemy mogli zatrzymać mercedesa, to go zatrzymamy. Ale mam przeczucie, że nastąpią komplikacje.
- Z tym, co nam zostało w baku, to ledwo, ledwo dojedziemy do terminalu. Zaraz, zaraz, czy myślimy teraz o jednym: o niemieckim parku samochodowym w Sali?
- Przeszło mi to przez myśl - przyznał Petrie, gdy Johnson pochylił się między nimi, by spojrzeć na mapę.
- I co? Ukraść Niemcom samochód? - spytał Amerykanin.
- Słuchaj, Ed... - Petrie obrócił się do obu mężczyzn siedzących z tyłu - cały nasz harmonogram dawno diabli wzięli. Być może trzeba będzie zaryzykować i pojechać drogą nadmorską prosto do Messyny. Chwilowo tak czy inaczej musimy dobrnąć do Scopany.
- Będziemy tam za dziesięć minut - zawiadomił Angelo zapalając silnik. Po pięciu minutach, w wyniku decyzji Petriego, zatrzymali się w wiosce Polazzo. Z miejscowej oberży Scelba zadzwonił do Messyny. Pozostali czekali nań w samochodzie. Angelo wyraźnie zły uderzał nerwowo grzbietem dłoni o kierownicę. - Tracimy cenny czas! - nie wytrzymywał w milczeniu. - Poza tym trzeba mi było pozwolić iść z nim, żebym słyszał, co mówi.
- I żeby pokazać Scelbie, że nie mamy do niego zaufania?
- Ja go nie mam. On jest najpotężniejszym mafioso na całej wyspie...
- I dlatego właśnie jego wybrałem, by nas pilotował. - Petrie spojrzał w stronę oberży. - Już wraca...
Capo zajął swoje miejsce koło Johnsona na tylnym siedzeniu. Kiedy im mówił, że udało mu się dostać połączenie i rozmawiał, z kim trzeba, i że wszystko będzie gotowe na ich przyjazd, świadomie unikał spoglądania na Gambariego, który coś mruknął, włączył bieg i szybko ruszył z miejsca.
Napięcie w samochodzie wzrosło. Panowało ciężkie milczenie. Zbliżali się do końca długiej doliny i oczom ich ukazała się Scopana - dość spore miasteczko na połowie wysokości stoku, z bezładnie skupionymi dachami niewyraźnie rysującymi się w przedwieczornej mgiełce. Byli już blisko miejsca przeznaczenia, gdy Petrie gwałtownie pochylił się ku przedniej szybie, jakby chciał lepiej widzieć, zaś Angelo zmniejszył szybkość i dłonie mocniej zacisnął na kierownicy: z głównej szosy kończyła właśnie skręcać w boczną drogę pod górę do Scopany kolumna samochodów żandarmerii włoskiej - carabinieri. Petrie natychmiast zareagował: - Jedź dalej prosto do stacji kolejowej Scopana!
9. Piątek, 7.30 - 8.30 wieczorem
Zapadł mrok, nadchodziła ciemność, chwilowo jeszcze ciepła, purpurowo-czarna. W mroku astmatycznie sapała lokomotywka wyrzucając z siebie kłęby brudnego czarnego dymu, czarniejszego niż mrok, i ciągnąc za sobą dwa oświetlone wagoniki, podobne o tej porze zbliżającej się nocy do pełzającego świętojańskiego robaczka.
Patrzyli na ten pociąg zza głazów na wzniesieniu, nie opodal miejsca, gdzie porzucili mercedesa. Poniżej był parów, w którym kończyła się linia kolejowa i gdzie na końcu odnogi torów stała malutka parowozownia.
Pociąg składał się z lokomotywki, pchanego przed nią wagonu towarowego i dwu małych oświetlonych wagoników osobowych z tyłu. Oświetlone wagoniki - cóż za lekkomyślność w czasie wojny! - pełne były umundurowanych i uzbrojonych żandarmów. Petrie podejrzewał, że w stalowej budzie wagonu towarowego też są ludzie, lecz w zapadającym mroku nie mógł się upewnić. Lokomotywka w żadnym wypadku nie była ostatnim modelem, miała cienki wysoki komin, przez który właśnie buchał ów czarny dym. Z otwartego paleniska pod kotłem padało czerwonawe światło, oświetlając twarz maszynisty. Wszystko to Petrie widział, gdy pociąg przejeżdżał w parowie tuż pod wzniesieniem. Mały pociąg zwolnił i przy imponującym syku pary zatrzymał się tuż przy odnodze toru prowadzącej do parowozowni.
- Pierwsza komplikacja - szepnął Petrie do Johnsona. - Tym razem jest osobny palacz!
Z hałasem otwierano drzwi, z wagoników wysiadali żandarmi obciążeni pełnym rynsztunkiem, popychali się, nawoływali, słychać było krzykliwe rozkazy z ciemności; nie było już prawie nic widać; formowano dwuszereg. Uformowana w ciągu paru minut kolumna żandarmów z karabinami przewieszonymi przez ramię i z plecakami ruszyła ku wyjściu z parowu.
- Ta kotlina prowadzi do obozu wojskowego tuż za Scopaną - szepnął Angelo. - Poczekamy, aż sobie pójdą, a potem zajmiemy się maszynistą. Mam nadzieję, że przyjmie propozycję.
- Zostaje jeszcze palacz. Zauważyłeś, że tym razem jest ich dwóch?
- Jeśli odmówią, to ja sobie poradzę z tym żelaznym potworkiem. - powiedział Johnson z całą powagą.
- Chyba żartujesz? - Petrie spojrzał zdziwiony.
- Właśnie, że nie. W służbie granicznej odwiedzałem często mojego odpowiednika po drugiej stronie, w Meksyku. Oni mieli tam taką wąskotorową zabawkę, jeżdżącą wzdłuż granicy. Kilka razy jeździłem w kabinie maszynisty, gdy kontrolowaliśmy punkty przejścia. Maszynista koniecznie chciał mnie wszystkiego nauczyć. Może i nauczył, choć zaświadczenia ze zdania egzaminu nie mam. - Johnson w ciemnościach odsłonił zęby w uśmiechu.
Z rosnącym niepokojem czekali skryci za głazami, aż ucichną kroki maszerującej parowem ku kotlinie kolumny żandarmów. Szaleństwem byłoby zejście ku pociągowi teraz, gdy jeszcze tamci znajdowali się w zasięgu głosu. Petrie modlił się, by obsłudze lokomotywki nie przyszło do głowy od razu ruszyć w drogę powrotną do Sali. Co prawda, palacz zniknął w parowozowni, ale maszynista stał tuż koło żelaznej drabinki prowadzącej do kabiny i ocierał czoło chustką, a potem dłonie. Lokomotywka znajdowała się pod parą, co oznaczało, że maszynista chce tylko chwilę odpocząć i zaraz wracać. W blasku rzucanym przez otwarte palenisko widzieli każdy ruch maszynisty dziesięć metrów poniżej: przytupywał, wycierał nos, prostował ramiona, przeciągał się.
- Może zejdę na dół i capnę go - zaproponował Johnson. - On się zbiera do odjazdu, ja to czuję...
- Zejdziemy wszyscy razem - powiedział Petrie. - I bez względu na to, co będzie, żadnej strzelaniny. W taki wieczór jak dziś odgłos strzału rozniósłby się na kilka kilometrów...
- Może ja zejdę - odezwał się Angelo. - Wy jesteście ubrani po wiejsku. On mógłby się zaniepokoić. Bo dokoła jest pustka. Moje ubranie raczej go uspokoi.
Scelba zabrał nagle głos zaskakując wszystkich. - Ja pójdę z Gambarim. Ktoś musi zająć się palaczem. Ja znam sycylijski. - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej nóż w pochwie. Wyjął krótki nóż z pochwy i skrył go w rękawie.
- Wobec tego pójdziemy razem - oświadczył Angelo.
- Co mu chcesz powiedzieć? - spytał Petrie.
- Częściowo prawdę. Wówczas rzecz jest bardziej przekonująca. Jestem adwokatem z Messyny, zabrakło mi benzyny w samochodzie. Właśnie tu w Scopanie. Przyszedłem więc w nadziei, że trafię na pociąg do Enny, gdzie mam ważne spotkanie. Czy mogę pożyczyć pański rewolwer, kapitanie Johnson? Jest zdaje się mniejszy od mojego lugera, którego panu zostawię. Dziękuję.
- Potrzebna nam jest ta para, więc bądźcie wobec nich delikatni.
- Jeśli będzie można - odparł Angelo. - I mam nadzieję, iż żaden z żołnierzy nie przypomniał sobie, że coś zostawił w pociągu.
- Będziemy was stąd kryli ogniem. Powodzenia!
Włoch wzruszył ramionami. - Nic nam nie grozi, jest ich tylko dwóch. - I ruszył w dół zbocza, a Scelba za nim, kryjąc się za głazami, którymi usiany był cały teren, i przez cały czas obserwując maszynistę. Ten palił teraz papierosa i spacerował wzdłuż toru. Angelo był pewien, że gdy skończy, wezwie palacza i będzie chciał wracać do Sali.
Zaczęli teraz pokonywać bardziej strome zejście, zsuwali się ostrożnie w jakby wiśniowym mroku: kilka pagórków dokoła pokryła purpura ostatnich promieni słonecznych zza horyzontu, resztki światła umykające przed nocą miały zupełnie nierzeczywistą barwę. Stawiali każdy krok niesłychanie ostrożnie, gdyż obawiali się hałasu jakiegoś oderwanego przypadkiem kamienia, a wiedzieli, jak o tej porze wieczoru rozchodzą się dźwięki i jak głośno słychać właśnie teraz cykady. Gdy znaleźli się na dole, Scelba pociągnął Angela za rękaw i wyszeptał: - Obejdę pociąg dokoła, pójdę do parowozowni i zajmę się palaczem.
Angelo skinął głową, Scelba zniknął w mroku. Pozostawała trudna część zadania.
Maszynista bardzo niemądrze pozostawił światła w wagonach, które carabinieri najprawdopodobniej zapalili, aby podczas jazdy pograć w karty. Angelo wymacując rewolwer w kieszeni szedł cichutko wzdłuż toru myśląc, że te światła to typowa sycylijska lekkomyślność. Był już blisko maszynisty, gdy ten się obrócił, zobaczył Angela, odrzucił papierosa na ziemię i złapał się za pręt żelaznej drabiny, aby wejść do kabiny.
- Chwileczkę, chwileczkę! - zawołał Angelo.
Maszynista zatrzymał się na stopniu, ale sięgnął ręką do kabiny i za chwilę pokazał groźnie wyglądający łom. Sylwetka jego wyraźnie się rysowała na tle otwartego paleniska i wyskakujących z niego pęczków iskier.
Angelo zatrzymał się parę kroków przed drabinką. - To niepotrzebne - powiedział wskazując brodą na łom. - Muszę jechać do Enny. Mam tam pilną sprawę. Czy może mnie pan zabrać? Oczywiście zapłacę panu!
Jednakże Sycylijczyk, tęgi barczysty mężczyzna o nieprzyjemnej twarzy, potrząsnął przecząco głową i podniósł rękę z łomem.
- Ten pociąg jest zmilitaryzowany, w dyspozycji dowództwa w Ennie. Wyłącznie do użytku wojska. A zresztą tym razem jadę tylko do Sali.
- Nawet do Sali mi wystarczy! - prosił dalej Angelo. - Stamtąd coś złapię do Enny. Mam naprawdę pilną sprawę. Mój samochód zepsuł się w Scopanie i powiedziano mi, że może będę miał szczęście, jeśli tu przyjdę...
- Źle panu powiedziano!
- Przecież pociąg będzie jechał zupełnie pusty. Jeden pasażer... Chyba można... - Angelo wyjął portfel lewą ręką.
- Niech pan schowa swoje pieniądze! - oświadczył dość agresywnie maszynista. - Nie pojedzie pan tym pociągiem! Jest wyłącznie do użytku wojska. I nie mam czasu na gadanie. Muszę iść. - Obrócił się, aby dokończyć wdrapywanie się do kabiny; przez kabinę zawołał głośno w stronę parowozowni: - Enrico, hej, Enrico!
Sytuacja wydawała się beznadziejna. Maszynista wiedział, że rozmawia z Włochem, a nie Sycylijczykiem, a Sycylijczycy generalnie nie znoszą Włochów z półwyspu. Gdy maszynista wdrapywał się do kabiny, Angelo wyciągnął rewolwer, ale tamten to zobaczył i zeskoczył na ziemię rzucając się na Angela z łomem. Angelo cofnął się o krok, zamachnął ręką z rewolwerem trafiając go w szczękę. Maszynista się zatoczył i wypuścił z rąk łom, potknął się, upadł do tyłu, a padając uderzył z całej siły odsłoniętą głową w żelazny stopień drabiny. Angelo zbyt późno usłyszał szuranie buta na metalu, spojrzał do góry i na skraju kabiny zobaczył niemal tuż nad sobą zwisającego palacza z podniesioną do góry łopatą gotową do zadania ciosu i zgniecenia Angelowi czaszki. Nagle palacz wydał przeraźliwy jęk, zachybotał się, jakby zastanawiał, czy atakować przeciwnika, czy też nie, a potem runął na żelazną płytę kabiny, zaś wypuszczona z rąk łopata spadła obok toru nie czyniąc szkody nikomu. Za leżącym pojawiła się sylwetka Scelby, który ukląkł i dwiema rękami wyciągnął z pleców leżącego nóż. Wytarł ostrze o kurtkę zabitego i schował go do pochwy.
- A maszynista? - spytał. - Żyje?
Angelo pochylił się nad bezwładnym ciałem leżącym przy torze, usiłował doszukać się pulsu, potrząsnął przecząco głową. Podniósł się i stojąc pod drabinką oświetlony na czerwono odblaskiem z paleniska ruchem ręki dał znak Petriemu i Johnsonowi, by zeszli na dół. Było to właściwie zbędne, gdyż obaj już przedtem zaczęli schodzić i byli zupełnie blisko.
- Jest mi bardzo przykro - powiedział Angelo oddając pistolet Johnsonowi i odbierając swego lugera - ale zabiliśmy ich obu. Byli na tyle głupi, że się na nas rzucili.
- Widzieliśmy - odparł Petrie. - Najważniejsze, że wszystko odbyło się cicho. - Spojrzał na Johnsona. - Reszta w twoich rękach, Ed! Przynajmniej kocioł jest pod parą. Idź, zobacz, co z tym możesz zrobić. Pokaż, co potrafisz! Panie Scelba, proszę pomóc Angelowi przenieść ciała do tej budy na lokomotywy, a ja przez ten czas obejrzę wagony. - Pozostawił Johnsona w kabinie rozglądającego się ciekawie po instrumentach, dźwigniach i zegarach i ruszył wzdłuż pociągu. Pasażerskie wagoniki były przedpotopowe, miały po obu stronach obserwacyjne platforemki zabezpieczone żelazną balustradą. Petrie wdrapał się na tylną balustradę drugiego wagonu, otworzył drzwi i wszedł do środka. W świetle wiszących u sufitu żarówek poczuł się bardzo eksponowany, jednak oparł się pierwszemu impulsowi wygaszenia świateł, gdyż mogła to zauważyć odmaszerowująca kolumna żołnierzy.
Środkiem wagonika prowadziło przejście, po obu stronach były ławki na dwie osoby. Pośrodku następnego wagonu, który był wagonem pierwszej klasy i miał wyściełane siedzenia, znajdował się przedział z ubikacją i umywalką. Pociąg nagle szarpnął, gdy Petrie znajdował się na platformie tuż za węglarką lokomotywy, ujechał do przodu kilka metrów, a potem stanął jak wryty omal nie zrzucając Petriego z platformy. Było to bardzo obiecujące: Ed opanowywał tajniki prowadzenia pociągu! Major zeskoczył na ziemię i kiedy mijał kabinę maszynisty, Johnson zawołał: - Szarpnęło, wiem! Ale czegoś się za pierwszym razem spodziewał, że cię zakołyszę jak niemowlaka?
Wagon towarowy zaczepiony przed lokomotywą był spory, miał nieco pochyłe blaszane boki. Gdy Petrie wdrapał się na bufor i zajrzał do środka, zobaczył resztki miału węglowego i jakiś biały proszek obficie rozsypany na miale. Mógł to być cement. Ten proszek tłumaczył, dlaczego niektórzy żołnierze, gdy ustawiali się w dwuszereg, otrzepywali mundury. Obejrzawszy wagon zeskoczył na ziemię. Angelo i Scelba właśnie wracali z parowozowni.
- Wydawało mi się, że lokomotywa ruszyła! - zawołał Gambari.
- I dobrze ci się wydawało. Ruszyła w złym kierunku.
Petrie dołączył do Johnsona w kabinie. Johnson poruszał dźwignie, manetki i korbki.
- Nie chcę jeszcze dawać głowy, Jim, ale chyba poradzę sobie z tym parowym bydlakiem. To jest regulator. A to chyba zawór dopływu pary. Wiesz, to wszystko bardzo jest podobne do urządzeń na tym starym meksykańskim pudle.
- Prawdopodobnie obie maszyny pochodzą z tej samej fabryki: Wytwórnia Eksponatów Muzealnych, Spółka Akcyjna. - Petrie łopatą rozgrzebał kupę węgla leżącą w rogu kabiny, ułożył worek z materiałami wybuchowymi i przykrył go węglem. Tego worka nie wolno im było utracić, bez niego mogli zrezygnować z dalszej podróży. Obok węgla leżała skrzynka narzędziowa z granatami. Petrie przesunął ją nogą w stronę żelaznej drabinki, skąd zabrał ją zaraz Angelo.
- Ed, ruszamy! Od razu! - powiedział Petrie do Johnsona i zwrócił się do obu pozostałych wychylając się z kabiny: - Prosimy do wagonów, panowie! Orient Express zaraz rusza! Panowie mogą wybierać: pierwsza lub trzecia klasa, w zależności od tego, do czego przyzwyczaiła was mama. Chłopi jadą pierwszym wagonem!
Tak jak przewidywał, Scelba, świadomy swej rangi w mafijnej organizacji, absolutnie nie poczuł się dotknięty tym dowcipem, podobnie jak Angelo, który mrugnął porozumiewawczo do Petriego i powiedział: - Jestem reprezentantem wolnego zawodu, zawsze podróżuję pierwszą klasą.
Scelba i Gambari wsiedli do wagonu tuż za lokomotywą. Angelo wychylił się, spojrzał na odbicie świateł na ziemi. - Świecimy jak choinka na Boże Narodzenie, czy nie lepiej wygasić lampy, z każdego myśliwca będziemy widoczni jak na dłoni?
- Jeszcze chwilę je pozostaw, Angelo. Kiedy Ed zagwiżdże, wygasimy wszystkie. Carabinieri mogli pozostawić posterunki na skraju doliny. Ktoś mógłby się zdziwić, że pociąg jedzie zaciemniony, skoro przyjechał ze światłami. Dobrze?
- Mam nadzieję, że tak będzie dobrze. - Angelo wszedł do wagonu zamykając za sobą drzwi na platforemkę.
Petrie stał na dolnym szczeblu żelaznej drabinki do kabiny maszynisty. Spytał Johnsona: - Wiesz o tym, że przez cały czas jedziemy do tyłu. Nie ciągniesz, a pchasz wagoniki. Potrafisz?
Johnson bez słowa sięgnął do dźwigni, przerzucił ją i lokomotywa szarpnąwszy pojechała do tyłu, po dziesięciu metrach stając jak wryta. Petriego rzuciło o żelazny pręt drabinki.
Johnson zacmokał z udawanym żalem. - Musiałem wypróbować hamulec.
Petrie wdrapał się do kabiny w chwili, gdy Johnson ponownie ruszył. Pojechali. Lokomotywka pchała dwa wagony osobowe, ciągnęła jeden pusty towarowy. Petrie wychylił się, ciepłe wieczorne powietrze owiewało mu twarz. Szopa parowozowni znikała w mroku. Chwilowe miejsce wiecznego spoczynku dwóch ludzi. Gdzieś za nimi pozostało Palermo, Puccio, Scopana. Pokonane przeszkody! Przed nimi czaiły się nowe. Petrie spojrzał na zegarek: dziewiętnasta trzydzieści, do północy pozostawały cztery i pół godziny. A znajdowali się zaledwie w połowie drogi do Messyny!
O tej samej godzinie pułkownik Ernest Gunther Baade, komendant wojskowej strefy Cieśniny Messyńskiej, odczytywał dopiero co odcyfrowany rozkaz z kwatery głównej marszałka Kesselringa w Neapolu. Ten dumnie brzmiący tytuł pułkownika oznaczał w praktyce, że ma prawo dysponować wszystkimi środkami transportu i urządzeniami portowymi w sycylijskiej strefie wojskowej z wyjątkiem promu „Cariddi” i molo, przy którym „Cariddi” cumuje. I ten wyjątek właśnie w zestawieniu z treścią rozkazu wywołał zmarszczkę na pułkownikowskim czole: „Zarządzam gotowość „Cariddi” do odpłynięcia do Giovanni z chwilą otrzymania kolejnego rozkazu. W razie potrzeby kwatera główna w Ennie potwierdzi. Zawiadomić natychmiast o otrzymaniu niniejszego. Kesselring.”
Petrie wysunął głowę z kabiny i usiłował wzrokiem przebić ciemności. Żar z paleniska grzał mu plecy. Równolegle z pociągiem biegły podskakując po nierównym terenie światła z wagoników. Aksamitne sklepienie nieba gęsto spryskane było wyrazistymi w czystym powietrzu plejadami gwiazd tchnącymi zimnem. Poza tymi podskakującymi światłami na ziemi i gwiazdami Petrie nic nie dostrzegał. Wkrótce powinien wzejść księżyc, ale to nie poprawiało wcale sytuacji i nie rozwiązywało nierozwiązywalnego problemu: jak uniknąć zderzenia z czymkolwiek na torze? Niemiła perspektywa. Jeśliby coś znajdowało się na torze, gdyby na przykład obsunęła się ze zbocza ziemia lub kamienie, to dowiedzą się o tym dopiero w chwili, gdy wagonik na to wpadnie i wyleci z toru lub rozbije się. Podjęli wielkie ryzyko jadąc nocą zupełnie nie rozpoznaną trasą i do tego z lokomotywą na końcu. No, ale przynajmniej jedziemy na wschód, tyle dobrego, pomyślał Petrie. Z każdym obrotem kół bliżej Messyny! Tor był zdewastowany brakiem konserwacji, wagoniki i lokomotywka wymagały dłuższego pobytu w warsztatach. Pociągiem huśtało, kołysał się coraz bardziej, gdyż Johnson zwiększył szybkość. Koła z łoskotem waliły o szyny, łańcuchy i sprzęgła łączące wagoniki głośno szczękały, z wysokiego komina lokomotywki buchały kłęby dymu i natychmiast wtapiały się w mrok nocy. Ujechali ze dwa kilometry, gdy Petrie dał znak Johnsonowi, by włączył gwizdek. Lokomotywka zawyła przenikliwie, pędzące po ziemi obok torów jasne plamy świateł zaczęły wygasać jedno po drugim - Scelba i Gambari pracowali szybko. Po parunastu sekundach dostrzegalną oznaką pędzącego w ciemnościach pociągu był pomarańczowy odblask z paleniska na twarzy Johnsona stojącego pośrodku kabiny z jedną ręką na dźwigni hamulca, z drugą zaciśniętą wokół żelaznego słupka dla utrzymania równowagi, której zachowanie stawało się coraz trudniejsze w rozkołysanej lokomotywce: całe podwozie, a wraz z nim kabina, dygotało, szarpało i chwilami wpadało w niebezpieczne wibracje. Wagoniki pasażerskie pędziły z głośnym turkotem, pusty wagon towarowy podskakiwał na szynach, strumienie już chłodniejszego powietrza górskiej nocy wpadały do kabinki, smagając biczami zimna przegrzane żarem z paleniska plecy Petriego i Johnsona. Wyrazistym gestem Johnson wskazał palaczowi, że trzeba dodać węgla, więc Petrie wziął szuflę i zaczął podsypywać czarne kryształy, karmiąc żarłoczny ogień. Stał pośrodku kabiny na szeroko rozstawionych nogach w połowie odległości między stosem węgla a paleniskiem. Nie ruszając się z miejsca ładował szuflę i robiąc pół obrotu wsypywał jej zawartość w czerwoną paszczę. Węgiel był pośledniego gatunku, dziwnej barwy, dalekiej od węglowej czerni. Sporo podrzucił na palenisko, nim Johnson - w obawie, że osiągnięta ilość pary rozsadzić może kocioł - kazał mu przestać.
- Wystarczy, myślę! Zwłaszcza że nie jedziemy tym pojazdem aż do Messyny.
- A szkoda, szkoda! Zgodziłbym się podsypywać węgiel aż do wjazdu na prom.
Przez dłuższy czas jechali w dół, ale teraz tor zaczął się wspinać, lokomotywka ciężej sapała i jechała wolniej. Znajdowali się w górach, po obu stronach wznosiły się stromo skalne granie. Lokomotywka coraz ciężej dyszała, wstrząsały nią jakby dreszcze w chwilach, kiedy z komina wylatywały gęste kłęby dymu. Petrie pomyślał, że parowóz zachowuje się jak stary astmatyk. Ukazał się księżyc, a właściwie jego cieniutki sierp, który słabo oświetlił szczyty, przełęcze i grzbiety, podczas gdy doliny i wielkie parowy pozostawały nadal w absolutnych ciemnościach. Tor wił się i wspinał zboczem. Petrie wychylił się i spojrzał w kierunku, z którego jechali, dostrzegł ledwo rysującą się i ginącą w mroku linię wijącego się toru, opadającego w absolutny mrok. Przeniósł wzrok w drugim kierunku i zobaczył, że za chwilę czeka ich kolejny zakręt - tory giną poza stromą skalną ścianą. Cofnął się w głąb kabiny, wyciągnął z kieszeni zmiętoszoną mapę, rozstawił szeroko nogi, aby zachować równowagę, i zaczął studiować mapę w świetle padającym z paleniska.
- Najbliższa stacja jest dopiero w Sali, a niemiecki park samochodowy znajduje się przed wioską. Na naszej trasie.
- Bardzo wygodnie!
- Najwyższy czas, żeby coś składało się dobrze. Obawiam się jednak, że nie znajdziemy tam pojazdu, który by mi najbardziej odpowiadał.
- Musimy brać, co będzie, trudno nam tą ciuchcią jechać do dowództwa panów Niemców i Włochów aż do Enny. Myślałem, że chodzi ci po prostu o samochód?
- Tak, ale o włoski. Włoski pojazd wojskowy. To jest wyspa włoska i Włosi mają prawo zatrzymywać każdy pojazd. Ale z tego, co wiem, chętniej zatrzymują pojazdy niemieckie niż własne. Właśnie po to, żeby pokazać, kto tu jest panem. Oni się za bardzo nie kochają. Swoich pojazdów wojskowych nie chcą ani właściwie nie muszą zatrzymywać. Bo i po co? Z pewnością pojazd włoski byłby lepszy, ale w naszej sytuacji musimy brać, co dają.
- Trzeba jednak uważać, co dają. Ja bym chciał na przykład wiedzieć, co nam los przyniesie po drugiej stronie tunelu, do którego się zbliżamy - powiedział Johnson.
- Pokaż no ten tunel, gdzie? - spytał Petrie zmiąwszy mapę i wcisnąwszy ją do kieszeni.
Wjazd do tunelu znajdował się jakieś czterysta metrów przed nimi, dużo wyżej. Sprawiał nieprzyjemne wrażenie: łukiem sklepiony mały otwór w prostopadłej skalnej ścianie - czarna plama bez prześwitu na drugą stronę. Petrie kazał Johnsonowi zwolnić, a kiedy ten zaprotestował mówiąc, że i tak jadą pod górę dwa razy wolniej niż poprzednio, powtórzył rozkaz. - Sam wywołałeś moje obawy mówiąc, że nie wiesz, co los gotuje po drugiej stronie. Właśnie boję się tego, co czyhać może po drugiej stronie. A może tam właśnie biwakuje cała włoska dywizja górska?
Johnson przyhamował, pociąg tocząc się wolno podjeżdżał pod ciemny wlot tunelu.
- Kiedy czołowy wagon będzie już blisko wylotu po przeciwnej stronie, staniesz - powiedział Petrie. - A ja się przejdę i zobaczę, jak tam wszystko wygląda. I dopiero gdy wrócę, wyjedziemy z tunelu.
Podjazd do tunelu był w poziomie, wagoniki łagodnie się trącały buforami, góra zasłoniła księżyc - wjechali w głęboki cień, w którym nie jak otwór, ale raczej jak bryła czarnego kamienia rysował się wjazd do tunelu, tuż przed pociągiem.
Petrie wychylił się z kabiny jak mógł najdalej i zobaczył, że z okna pierwszego wagonu też wychyla się głowa, patrzy w lewo i w prawo, po czym znika - to Angelo zaniepokojony wolną jazdą. Lokomotywka lekko szarpnęła, wtoczyła się w paszczę tunelu, znaleźli się w absolutnych ciemnościach rozproszonych w kabinie tylko odblaskiem z paleniska.
- Będziemy musieli odrobić po drugiej stronie to wleczenie się teraz - z rozdrażnieniem powiedział Johnson.
Tunel był dość długi i zdumiewająco kręty. W tej zamkniętej przestrzeni głośne suwy tłoków wzmocnione sykiem pary przyprawiały o ból uszu. Nie mający ujścia dym wdzierał się do kabiny.
- Zbliżamy się do wylotu! - ostrzegł Petrie ujrzawszy jaśniejszą plamę. - Jedź, póki nie opuszczę ręki... - Pociąg zatrzymał się niemal bez szarpnięcia jakieś dziesięć metrów od wylotu. Petrie wyskoczył z kabiny, z kabury wyjął mausera. Na platformie pierwszego wagonu pojawił się Angelo z lugerem w ręku. - Chodź ze mną...! - zawołał Petrie.
Minęli oba wagony. W żadnym z okien nie pojawiła się twarz Scelby. Petrie spytał Angela o mafijnego sojusznika.
- Pewno został tam, gdzie był. Po drugiej stronie wagonu. Graliśmy w karty. Odszedłem, żeby zobaczyć, dlaczego stajemy, więc on pewno korzysta z okazji i wybiera sobie dobre karty do następnej partii.
Petrie uśmiechnął się potykając w mroku o jakiś luzem leżący kamień. Jeszcze przed godziną, mając mercedesa, Angelo był gotów po prostu zostawić Scelbę przy drodze. Teraz zdał sobie sprawę, że w obliczu zadania, jakie ich czekało, każdy człowiek się liczy, zwłaszcza brutalny osobnik gatunku Scelby. A poza tym Gambari nie mógł przejść obojętnie wobec faktu, że nie kto inny, a Scelba ocalił mu życie wówczas, gdy rozprawiali się z obsługą pociągu. - Jak tak dalej pójdzie, zostaniecie przyjaciółmi - zażartował Petrie.
- Z mafijnym capo? Nigdy w życiu! Ale jest wojna i chwilowo trzeba korzystać z każdego, kto nam może pomóc.
- Właśnie usiłowałem ci to jakoś wytłumaczyć w minionych godzinach.
Ostrożnie wyjrzeli z tunelu, rozejrzeli się. Nie dostrzegli nic, co by ich mogło zaniepokoić. Wyszli na tor. Ani śladu ludzi, ani też oznak, że tu kiedykolwiek byli. Dzika przestrzeń, tor opuszczał się skalistym zboczem. I tylko w oddali, którą ledwo widzieli, nitka traktu przecinającego linię kolejową świadczyła, że czasami ktoś tędy przechodził czy przejeżdżał. Tor wielkim łukiem zaczynał opadać tuż za wylotem tunelu, znikał raz po raz w pełnym cienia parowie i pojawiał się znów całkowicie odkryty w dolinie, gdzie biegł wierzchem kratownicy mostu spinającego dwa brzegi suchej o tej porze roku rzeki. Z tej wysokości most wydawał się mały jak zabaweczka, ale Petrie oceniał, że w rzeczywistości jest dość długi i wysoki i że na przeciwległym brzegu tory ponownie zaczynają się wspinać.
- Musimy pamiętać, że z Enny jedzie pociąg w przeciwnym kierunku. Powstaje pytanie, gdzie znajduje się mijanka, na której powinniśmy zatrzymać się i czekać, aż tamten pociąg przejedzie? - spytał Petrie.
- Kuzyn mi wspominał, że mijanka jest tuż za Salą, ale z naszej strony - odparł niepewnie Angelo. - Ale nie jestem pewien, wówczas nie zwracałem większej uwagi na to, co on mówi. Mogę się mylić. Nie wydawało mi się to ważne.
- Ale jest bardzo ważne teraz, jeśli mamy uniknąć czołowego zderzenia. Czy ten kuzyn jeszcze coś mówił? - Petrie był zirytowany.
- Coś wspominał o jeziorze... - Angelo w zamyśleniu drapał się po brodzie, na której bardzo już był widoczny zarost. - Coś mi świta: mijanka przy jeziorze! Tak mówił! Jezior na Sycylii prawie nie ma, więc jeśli zobaczymy jakąś płachtę wody, to będzie tam. Ale uwaga! To nie jest mijanka z automatycznym zjazdem na boczny tor i wjazdem z powrotem. To nie jest pętla, tylko ostroga. Tyle wiem. Trzeba przestawiać zwrotnicę, a może i tyłem wjechać...
- Mam nadzieję, że zobaczymy i jezioro, i tę twoją ostrogę. Wsiadajmy! Ed, będziesz musiał z tej ciuchci wyciągnąć, co się da. Na bocznicy musimy być pierwsi, gdyż pierwszeństwo przejazdu ma pociąg z Enny. I maszynista będzie pruł na nic nie patrząc.
Johnson wyraźnie się zdenerwował możliwością zderzenia z pociągiem jadącym po tym samym torze i zareagował szybko na polecenie Petriego. Odczuli to wszyscy: pociąg pogalopował jak pijany, gdy tylko opuścił tunel i zaczął toczyć się po opadającym ku dolinie torze. Dźwignie i manetki pochłonęły Johnsona bez reszty, przejął się bardzo ostrzeżeniem Petriego. Wagoniki podskakiwały i zataczały się wyskakując niemalże z toru, koła obracały się coraz szybciej z coraz większym hałasem, lokomotywka dygotała z wysiłku. Spadek był ostry i Petrie podejrzewał, że na tym odcinku trasy, jak i na paru innych podobnych, maszyniści jechali ostrożnie i dość wolno. Teraz jednak konieczny był wyścig z czasem - zbliżał się jakże dobrze znany Petriemu etap operacji, kiedy trzeba było podejmować coraz to większe ryzyko. Innego wyjścia nie było!
Petrie przeszedł na drugą stronę kabiny i na chwilę - nim przesłoniło ją zbocze kolejnego pagórka - mignęła mu sylwetka mostu rozpiętego znacznie wyżej nad gardzielą z wyschniętym korytem rzeki, niż poprzednio sądził. Trzymając się skraju rozkołysanej kabiny podszedł do Johnsona, aby przebić się ze słowami w piekielnym harmidrze dźwięków: - Ed, powiem ci dokładnie kiedy, ale pamiętaj: będziemy musieli zwolnić przed mostem.
Johnson skinął głową nie odwracając wzroku od skaczących strzałek manometrów. Gdyby z tą szybkością wjechali na most, to wypadliby z toru, co do tego nie było wątpliwości. Chwilowo jednak wagoniki i lokomotywa z wagonem towarowym kontynuowały swój zwariowany zjazd z góry, znalazły się w kolejnej gardzieli o skalnych ścianach tak stromych, że zasłoniły księżyc - przez chwilę wydawało się, że wpadli w drugi tunel, zwłaszcza że gładkie skalne ściany po obu stronach odbijały i wzmacniały klekot kół wypełniając nim bębenki i czyniąc niemożliwą jakąkolwiek rozmowę.
Wreszcie zobaczyli most z bliska, wyraźnie: potężną konstrukcję, znacznie wyższą i dłuższą, niż można było sądzić z oddali. Potężne podpory wyrastały wysoko ponad oba brzegi i łożysko wyschniętej rzeki usiane głazami wielkości sporych domków. Rzeka była całkowicie wyschnięta, nie spływał korytem nawet najmniejszy strumyczek.
- Teraz zwolnij! - Petrie krzyczał, ile miał tchu w piersiach.
Most był coraz bliżej, nadal jechali zbyt szybko. Petriemu wydawało się, że mignęło mu coś na niebie. Zadarł głowę i ujrzał bardzo wysoko parę punkcików odbijających światło księżyca. Bombowce! Jeden z nich oderwał się od sfory i zaczął pikować. Niemal w mgnieniu oka z punkciku przekształcił się w wielkie cielsko amerykańskiego bombowca B-17, który pikował ku swej ofierze. Ofiarą miał być most, ku któremu zmierzał pociąg. Po raz drugi w ciągu kilkunastu godzin Petrie i jego ludzie znaleźli się w podwójnie przykrej sytuacji: bombardowani nie przez wroga, a przez swoich! Ostatnie raporty Gambariego potraktowano poważnie - niszczono infrastrukturę komunikacyjną wroga utrudniając przemieszczanie jednostek wojskowych.
- Zatrzymaj tę cholerną lokomotywę! Już! - wrzasnął Petrie.
Johnson zawahał się jedynie na ułamek sekundy, a potem złapał za dźwignie. Lokomotywka stanęła jak wryta, znieruchomiałe koła z piskiem posunęły się jeszcze parę metrów wyhamowując rozpędzone wagoniki. Słychać było klekot zderzających się buforów, ich cichsze odskoczenie od siebie i kolejne zderzenie, już słabsze. Ale cały pociąg pozostał na torze. W zapadłej na chwilę ciszy znacznie głośniej i przeraźliwiej zabrzmiał wybuch pierwszej bomby.
Znajdowali się nadal w wąskim parowie, gdy najpierw usłyszeli przeciągły przerażający gwizd. Końcówki nerwów nagłym kłuciem ostrzegły ich przed tym, co za chwilę nastąpiło: głuchy wybuch i płaczliwe wycie silników bombowca powracającego znad ziemi ku niebu, usiłującego uciec przed skalistym zboczem. Przez następne sekundy jedynym odgłosem było pszczele buczenie bombowej eskadry wysoko na niebie.
- Schowaj się paręnaście metrów głębiej w parowie - rozkazał Petrie Johnsonowi. - Wagon towarowy wystaje, widać go z góry.
Major zeskoczył z lokomotywy na ziemię. Johnson dołączył do niego po wykonaniu polecenia. Angelo i Scelba stali na platforemkach swoich wagonów. Petrie skinął na wszystkich i poprowadził ich między wagonami a skalną ścianą do miejsca, gdzie w skale znajdowały się zagłębienia - wydrążone przez naturę półpieczary. Skryli się w nich i czekali na to, co miało nastąpić.
- Jeśli trafią w lokomotywę, to diabli wezmą nasze materiały wybuchowe! - powiedział Petrie.
- Jeśli pójdą materiały wybuchowe, to diabli mogą wziąć i nas! - powiedział ponuro Johnson i było widać, że boi się tego.
Petrie pomyślał, że Johnson ma niestety dużo racji. Cała siła wybuchu bomby rzuconej do gardzieli skieruje się na skalne ściany - wątpliwe, czy w takim przypadku ocalą ich dość płytkie skalne nawisy, pod którymi leżeli. Angelo i Scelba znajdowali się w sąsiednim wydrążeniu i Petrie dostrzegał jedynie wystający czubek buta sycylijskiego mafioso. I znów usłyszeli mrożący krew w żyłach diabelski gwizd, do którego żaden człowiek nigdy nie potrafi się przyzwyczaić, choćby przeżył setki nalotów. I jak zwykle wydawało się, że ta bomba z niebios leci prosto na nich, w sam środek parowu, w którym się skryli z pociągiem. Instynktownie podnieśli głowy, jakby chcieli wreszcie zobaczyć tę bombę, upewnić się w najgorszych swych przeczuciach. Gwizd był znacznie przeraźliwszy, a wszystko działo się szybciej, niż można opisać: kilka setek kilogramów materiału wybuchowego w stalowym cylindrze pędziło ku swemu celowi na ziemi z nieprawdopodobną szybkością, a ułamki sekund wydawały się wiecznością. Czekali w napięciu. Detonacja i po nim lekkie odprężenie. A więc nie tym razem, jeszcze nie tym razem!
- Twoi kumple! - powiedział Petrie do Johnsona. - Cztery B-17!
- Pięknie nam idzie! - odparł Johnson. - Chwilowo polują na nas sami swoi. Chwilowo także ani jednego pocisku ze strony nieprzyjaciela...
- No, bo tak dobrze zaplanowaliśmy drogę!
- Czy zaplanowałeś też dwukrotny nalot na nas? Najpierw Anglików, a potem Amerykanów? - spytał Johnson.
- Chcą zwalić ten most - odparł Petrie. - Oni polują na most.
- Ale widzieli i nasz pociąg!
- Musieli widzieć, ale to nie stanowi głównego celu. Nie powinni tracić bomb na pociąg.
- Nie powinni! - obruszył się Johnson. W ogóle Amerykanin pienił się, że może stać się ofiarą „przyjacielskiego ognia”. - Chciałbym być takim optymistą, jakim ty przez cały czas jesteś! - Johnson wepchnął się głębiej pod skalny nawis, gdyż wydawało mu się, że słyszy gwizd kolejnej trzeciej bomby. Nie mylił się. Szarpiący nerwy gwizd potęgował się. Johnson przyciskał się do skały, jakby chciał stopić się z nią w jedną całość. Tym razem wybuch nie był tępy ani odległy. Ogłuszył ich całkowicie - potężna, wchłaniająca wszystko fala straszliwego otępiającego dźwięku, a za nią spadający na dachy wagoników deszcz odprysków. Petrie wpakował palce do uszu i wiercił nimi, jakby chciał przewiercić czy ożywić ogłuszone bębenki. Tym razem bomba upadła bardzo blisko.
- Celują więc w pociąg! - powiedział niemal wesoło Johnson wytrzepując jakieś grudki z włosów. - Miałem rację ja, a nie ty!
Petrie się z tym nie zgadzał. W pociąg mogliby próbować trafić dopiero wtedy, gdyby zniszczyli most i pozostały im jeszcze bomby. Ta ostatnia bomba była po prostu rezultatem złego celowania, upadła za daleko, a ponieważ ich czwórka znajdowała się blisko mostu, w granicach dopuszczalnego błędu w celowaniu, więc... Nie były to przyjemne myśli, gdy coraz gęściej zaczęły padać dokoła bomby. W rezultacie Petrie doliczył się dwudziestu wybuchów. Po ostatnim nisko nad gardzielą przeleciał bombowiec B-17, na skrzydłach widać było wyraźnie pięcioramienne białe gwiazdy amerykańskiego lotnictwa. Trwało to ułamek sekundy, ryk silników umilkł, nastąpiła dziwna pełna ech cisza. Siedzieli skuleni pod skałą jeszcze parę minut, wreszcie Petrie wyśliznął się spod nawisu, wstał i ruszył torem w kierunku mostu.
Doznał niemal szoku, gdy zaledwie po kilkudziesięciu metrach znalazł się w jego pobliżu. Nie zdawał sobie sprawy, że znajdowali się tak blisko: od skraju głębokiej rozpadliny, którą szły tory, dzieliło ich do mostu jeszcze niespełna sto metrów.
Idący tuż za Petriem Johnson wykrzyknął: - Most stoi! - był tym faktem zdumiony. - Ale z nich mistrzowie! Pewno by nie trafili w Biały Dom, nawet jakby wylądowali na jego dachu i prezydent machaniem wskazywał im kierunek. Dzięki Bogu - zakończył.
- Zostańcie wszyscy tutaj - zdecydował Petrie. - Ja sam pójdę i z bliska zobaczę, czy most naprawdę się trzyma. A ty, Angelo, wracaj do lokomotywy i pilnuj naszych materiałów wybuchowych. Są pod węglem.
- Pójdę z tobą! - zaproponował Johnson. - Będę cię trzymał za rączkę, jeśli ci się w głowie zakręci.
Bardzo nieprzyjemny był to spacer po krzyżownicy estakady - otchłań po lewej, po prawej i pod nogami w połączeniu ze światłem księżyca miała magnetyczną siłę przyciągania, zniewalającą do poddania się jej. Petrie starał się nie patrzeć w dół, a jedynie przed siebie. Niewiele to pomagało, gdyż cała konstrukcja mostu była łukowata, skręt w lewo był wyraźny i wywoływał w Petriem nieprzyjemne reakcje, jakby utraty równowagi. Poza tym Petrie nie był pewien, czy mu się zdawało pod wpływem tych wszystkich okoliczności, czy też naprawdę im dalej szedł, tym bardziej cała konstrukcja dygotała. Johnson wychylił się i spojrzał w dół. - Bardzo mi się to nie podoba - powiedział wskazując na krater od bomby tuż koło zatopionej w korycie rzeki kratownicy podtrzymującej łuk mostu. Krater niemalże dotykał konstrukcji. Petriemu trudno było uwierzyć, że ciągle stoi pozornie nie uszkodzona. Po raz pierwszy poczuł, że jest mu zimno. Nawet na gorącej Sycylii chłód nocy drastycznie obniża temperaturę o wiele stopni. Petrie ukląkł, aby lepiej przyjrzeć się konstrukcji, i stwierdził, że mimo chłodu ręce ma spocone. Przyglądał się długo i nadal nie był niczego pewien. Może wszystko wisi na włosku, może most trzyma się na jednej ocalałej belce. Niczego nie można było być pewnym.
- Wracamy do pociągu! - zdecydował.
Przy wlocie do gardzieli, w której stał pociąg, czekał na nich Scelba z niepokojem w oczach: - Most utrzyma pociąg?
- Dowiemy się, jak nań wjedziemy - odparł Petrie.
Nikt więcej nie odezwał się słowem. Zajęli swoje poprzednie miejsca w pociągu. Johnson starannie wytarł dłonie znalezioną w kabinie szmatą i zajął się swoimi dźwigniami. - Będziemy jechać bardzo wolno? - spytał raczej niepotrzebnie. Petrie skinął głową i stanął w otwartym oknie. Jak gdyby obawiała się tego, co ją może czekać, lokomotywka ujechała parę metrów i stanęła. Johnson zaklął pod nosem, nabrał głęboko powietrza i spróbował ostrożnie ruszyć jeszcze raz. Tym razem mu się udało, pociąg wychynął z parowu, czuło się, że każdy półobrót kół jest wymierzony i kontrolowany. Bardzo wolno staczali się ostatnie kilkadziesiąt metrów do mostu, Johnson z uczuciem nostalgii spoglądał na ostatni skrawek dzielącej go od mostu twardej ziemi. Wychylony po lewej stronie kabiny, skąd mógł obserwować łuk, po jakim mieli jechać, Petrie dostrzegał dwie głowy ciekawie wyglądające z wagoników przed nim - Angela i Scelby. Nagle zmienił się odgłos kół na torze - wjechali na wiązanie mostu.
Obie głowy w oknach wagoników pochyliły się. Otchłań pod mostem przyciągała wzrok. Scelba przeżegnał się. Petrie po raz pierwszy widział capo objawiającego lęk. Sam Petrie czuł w nogach coś bardzo dziwnego: jakąś galaretowatość przy skrajnie napiętych mięśniach. Wyprostował się, a może po prostu zesztywniał, gdy za wagonikami lokomotywa wjechała na zawieszone wysoko nad przepaścią przęsło. I poczuł - to już nie było złudzenie - że cała mostowa konstrukcja dygoce, a to dygotanie zostaje przekazane tu, na żelazną podłogę lokomotywki poprzez tor i koła. Rzucił okiem na Johnsona, spotkał jego nieruchome spojrzenie i szybko odwrócił oczy. Im dalej wjeżdżali na przęsło, tym dygotanie i drżenie wydawało się większe. Jechali łukiem nieuchronnie zbliżając się do miejsca, w którym Johnson wskazał na krater po bombie tuż przy mostowym filarze. Petrie wiedział, że następuje krytyczna chwila. Jeśli wybuch bomby osłabił konstrukcję, to ciężar pociągu mógł dokonać reszty. Obaj mężczyźni wyglądający z wagonów, jakby zafascynowani głębią, mieli wzrok wlepiony w suche koryto rzeki pod nimi. Most dygotał, pociąg posuwał się wolniej niż człapiący człowiek. Petrie zaczął sobie tłumaczyć, że to dygotanie konstrukcji jest rzeczą naturalną i że przed nalotem most zawsze dygotał. Raz przed wojną przejeżdżał podobnym mostem w Szwajcarii i - jeśli sobie dobrze przypomniał - most także trząsł się jakby w gorączce. No tak, ale szwajcarska myśl techniczna generalnie wzbudza większe zaufanie niż sycylijska...
- No i... - Johnson zakaszlał, aby rozluźnić ściśnięty przełyk. - No i jak tam wszystko wygląda? - zapytał siląc się na obojętność.
- Przebyliśmy akurat ćwiartkę drogi. - Nie musiał nawet spojrzeć na Johnsona, aby wiedzieć, że na jego twarzy odmalowało się rozczarowanie, że był przekonany, iż ujechali znacznie dalej. Gdy przejeżdżali nad miejscem, w którym Petrie widział krater po bombie, dygotanie konstrukcji mostu wzrosło. Wyraźnie się wzmogło i było zupełnie inne niż cokolwiek, co Petrie kiedykolwiek odczuwał na wysokogórskich mostach kolejowych. Było inne niż przed chwilą, gdy wjechali na most. Miast dygotania o dużej, ale jednakowej częstotliwości, przypominało teraz zagubione szarpanie, jakby równowaga pociągu została zachwiana brakiem dobrze zakotwiczonego podłoża. Gdy zbliżyli się do środka mostu, Petrie uzyskał lepszy widok na koryto rzeki. Nie był to widok zachwycający. I nie ze względu na samo koryto, ale to, co się na jego tle rysowało: podpory mostu stały nie pionowo, ale groźnie się pochylały. Stały pod zupełnie zwariowanym kątem, jakby cały most pod ciężarem jadącego po nim pociągu kulił się, chylił ku ziemi w ostatniej fazie przed runięciem bez sił. Patrząc dalej ujrzał coś, co natychmiast spowodowało, że oblał się potem w takiej obfitości, iż gdy otarł czoło dłonią, z dłoni skapywała woda.
W połowie drogi między środkiem mostu a przeciwległym brzegiem brakowało pod torami kilku belek kratownicy. Jakby je wybił jakiś taran. Petrie po chwili wiedział już, co to za taran, gdyż go zobaczył w korycie rzeki: bomba. Leżała w pobliżu kratownicy mostowego filaru. Niewypał! Poprzednio naliczył dwadzieścia bomb, ale ta była dwudziestą pierwszą. A może dwudziestą piątą, ponieważ strach pomieszał rachunek. Ta musiała być co najmniej dwudziestą pierwszą, gdyż poprzednio liczył tylko wybuchy i było ich dwadzieścia. W korycie leżała bomba w dziewiczym stalowym pancerzu - złowrogi, podobny do grubej kiełbasy kształt. Mógł to być niewypał, ale także specjalnie opóźniony zapłon. Na jaki czas? Może już zbliżała się godzina zero? Językiem zwilżył zeschnięte wargi. Chciał coś powiedzieć Johnsonowi, ale kiedy zobaczył jego napięty wzrok, pełen niepokoju, mrugnął tylko i odwrócił głowę.
Bomba leżała tuż pod dźwigarem mostowym. Żaden z kraterów po bombach, które wybuchły, nie znajdował się tak blisko mostu. Gdyby w ciągu najbliższych sekund bomba miała wybuchnąć, to zmiecie kilka istotnych elementów konstrukcji. A być może siła wybuchu okaże się tak wielka, że runie cały most. Aż dziw bierze, że ani Angelo, ani Scelba jej nie zobaczyli. Może przestali patrzeć w koryto rzeki, może są już tak otępiali wydarzeniami dnia i przestraszeni, że przestali cokolwiek dostrzegać. Pociąg posuwał się jak najwolniej można, Johnson pilnował szybkości. Z cienkiego wysokiego komina od czasu do czasu z głośnym pyknięciem wylatywał kłąb dymu. Petrie jak zahipnotyzowany nie odrywał wzroku od stalowego cylindra. Zbliżali się do niego. Wibracje lokomotywy i wagoników mogły udzielić się torowi, następnie mostowej konstrukcji. Ta mogła je przekazać skalnemu podłożu. Z kolei wibracje mógł odebrać stalowy pocisk. Mało prawdopodobne, ale teoretycznie możliwe. Wibracje pancerza mogą zastąpić uszkodzony mechanizm zapłonu - tak może się stać, jeśli bomba jest prostym niewypałem. A więc lada sekunda...!
Petrie trzymał rękę kurczowo zaciśniętą na ramie okna kabiny, gdy przejeżdżali tuż nad bombą. Spojrzał przed siebie i zobaczył dwie obracające się ku niemu głowy. A więc zauważyli bombę. Jedynie Johnson jechał w błogiej nieświadomości, nad czym jedzie. Nie zadrżała mu ręka i pociąg toczył się dalej jakby resztkami sił. Wydawało się, że jechali tak jeszcze przez godzinę, choć były to minuty a raczej sekundy, gdy głuche uderzenia kół o miejsca łączenia szyn nabrały innej barwy: jechali już po solidnym skalistym podłożu, czyli most pozostał za nimi!
Wyprostowując się Petrie miał trudności w posługiwaniu się ręką, którą tak kurczowo zaciskał na okiennym obramowaniu. W jakimż musiał być napięciu w czasie jazdy po moście! Wciągnął głęboko powietrze i wykonał kilka ruchów ręką, aby ją rozluźnić!
- A teraz więcej pary, Ed, jazda! - zawołał. - Zaraz zaczniemy jechać pod górę, nabierz szybkości! Jeśli nie dojedziemy do mijanki przed jadącym w naszym kierunku pociągiem, to może być z nas miazga.
Jechali pod górę sporą stromizną. Petrie wypatrywał jeziorka, które zapowiadałoby mijankę. Na pewno jednak nie na stoku, ale dopiero gdy osiągną najwyższy punkt czy przełęcz. Z mapy nawet wynikało, że dalej teren przez pewien czas będzie płaski. Mapa niestety nie miała oznaczonego jeziora ani też mijanki. Niepokoił się, czy zdążą na czas. Stracili go wiele w gardzieli przeczekując bombardowanie; stracone tam minuty zjadły cały zapas czasu, jaki im dała karkołomna jazda od tunelu do mostu. No i ta jazda stępa przez most. Wszystko to oznaczało, że jeśli teraz nie nadrobią zaległości, to zagrozi im czołowe zderzenie z pociągiem jadącym z Enny.
Pod górę jechali bez problemów, w krajobrazie rozjaśnionym przez księżyc, przez bezludną dziką okolicę. Wojna wydawała się tak odległa, że Petrie żartobliwie pomyślał, iż w takiej scenerii niedawny nalot może wydawać się po prostu złym snem.
W miarę jak późny wieczór przekształcał się w głęboką noc, a lokomotywka wywoziła ich coraz wyżej, stawało się zimniej. Kurtki, w jakie byli zaopatrzeni, ledwo chroniły przed przejmującym chłodem. Przydałyby się teraz płaszcze pozostawione w mercedesie. Petrie zauważył, że tor nie wznosi się już tak stromo i że parowóz jedzie jakby lżej. Wreszcie dobrnęli do szczytu pozostawiając strome zbocze po prawej. A ponieważ znaleźli się na płaskowyżu, zniknęło wrażenie przebywania w górach. Pociąg lekko pędził przez usianą głazami dziką płaską przestrzeń. Petrie zdawał sobie sprawę, że ryzykuje nie nakazując Johnsonowi zmniejszenia szybkości. Tak pędząc w chęci jak najszybszego dobrnięcia do przeklętej mijanki mogli nie zauważyć ani mijanki, ani sygnalizującego ją jeziorka, które mogło na ułamek sekundy tylko mignąć między skałami. Ale oto głazy nagle ustąpiły, jechali przez wysuszone, popękane i wypieczone słońcem pole. W pewnej chwili Petrie dostrzegł wystające z tego podłoża kępy suchych wysokich traw! Chyba zbliżali się do jeziora? Ale do jeziora, które istniało, póki je słońce nie przekształciło w pustynię!
- Zwolnij! - krzyknął do Johnsona, a po paru sekundach zobaczył mknącą ku nim zwrotnicę. - Zatrzymaj! - Zeskoczył z drabinki na ziemię, gdy Johnson jeszcze hamował i gdy lokomotywka ślizgała się po torze na zablokowanych kołach. Ruszył biegiem do zwrotnicy znajdującej się już kilkanaście metrów za pociągiem i wówczas usłyszał odległy gwizd lokomotywy jadącej z przeciwnego kierunku. I w oddali zobaczył pociąg. Ciągnął za dźwignię zwrotnicy, ale ani drgnęła. Miał dłonie spocone, mięśnie obolałe, osłabione. Ponownie usłyszał gwizd lokomotywy, tym razem znacznie bliższy i głośniejszy. Zmobilizował wszystkie siły, ujął dźwignię obiema rękami, naprężył się, zaczął ciągnąć. Z trudem ruszyła, zaczęła powoli przechylać się ku niemu, opadła, wjazd na ostrogę był otwarty. Teraz trzeba było cofnąć pociąg.
- Ed, jedź szybko! - krzyknął do wyglądającego z kabiny Johnsona. Nawet niepotrzebnie wołał, gdyż Johnson obserwował każdy ruch Petriego i pociąg już jechał - najpierw wagon towarowy, potem parowozik, pierwszy wagon, potem drugi. Gdy tylko ostatnia oś drugiego wagonu znalazła się na odnodze toru, Petrie rzucił się do ponownych zmagań ze zwrotnicą. Ale tym razem poszło znacznie łatwiej i szybciej. Gdy skończył, podbiegł do wagonu i wskoczył na platformę. Po raz trzeci usłyszał przeciągły gwizd lokomotywy, dźwięk przenikliwy, rozsadzający bębenki niemal tuż nad głową. Z platformy wszedł szybko do wagonu, właściwie niemal do niego wpadł i rzucił się na podłogę. Drzwi przymknął pozostawiając wąską szparę, przez którą mógł obserwować, co dzieje się na głównym torze. Oddech miał krótki, przyśpieszony, wyrażał on tak zmęczenie, jak i podniecenie.
Przez szparę widział pędzący z przeciwnej strony pociąg, pokonujący ostatni zakręt przed prostą, na której znajdowała się nie, jak poprzednio myślał, klasyczna mijanka, ale po prostu ostroga bocznicy, i to skierowana w złym kierunku. Zdążyli na nią zjechać dosłownie w ostatniej chwili. Pociąg z przeciwka jechał zbyt szybko; zbyt szybko, zdaniem Petriego, wpadł na odcinek ze zwrotnicą, z komina lokomotywy buchał gęsty dym; lokomotywa przemknęła obok nich, ciągnąc cztery nie oświetlone wagoniki. Johnson w swojej kabinie przykucnął, aby nie być zbyt wyraźnie widzianym - stanowił tylko sylwetkę pochyloną nad paleniskiem, lecz był to zbytek ostrożności, gdyż parowóz przemknął z szybkością uniemożliwiającą jakąkolwiek obserwację pociągu na bocznicy. Gdy ostatni wagon go minął, Johnson wyprostował się i wyjrzał dostrzegając jedynie szybko zmniejszający się i znikający w mroku ciemny kwadrat tyłu wagonu. Petrie pobiegł raz jeszcze do zwrotnicy, aby mogli zjechać na główny tor. Gdy wrócił do kabiny lokomotywy, Johnson ofiarował mu papierosa, ale Petrie przecząco pokręcił głową. Oparł się o stalową ściankę, nadal oszołomiony i rozdygotany tą ucieczką diabłu z łopaty, jak określał umknięcie sprzed nosa rozpędzonego pociągu z przeciwka.
- Masz teraz wolny tor! - powiedział. - No to galopem do bazy transportowej w Sali!
10. Piątek, 8.30 - 9.00 wieczorem
Zgodnie z poleceniem Petriego Johnson zatrzymał pociąg na nie strzeżonym przejeździe. Hamowane ostro wagoniki zaklekotały, a potem wszystko ucichło. Droga, którą pociąg przecinał, prowadziła prosto do bazy transportowej. Jeden tylko wagon stał na przejeździe, reszta znajdowała się w wąwozie. Czekali przez dziesięć minut - ale jakże cennych w obecnej sytuacji! - wypatrując, czy nie jedzie jakiś samotny pojazd mały czy duży z bazy transportowej oddalonej zaledwie o kilkaset metrów. Ukazał się wreszcie samochód, ale nie była to ciężarówka niemiecka, lecz włoski ambulans. Być może jego pojawienie się miało coś wspólnego z tym, co Petrie zauważył już wcześniej: roztrzaskana o głaz w pobliżu torów ciężarówka Wehrmachtu. - Wóz musiał się pośliznąć - zauważył filozoficznie. - A potem jeden z jadących wyleciał przez przednią szybę i zabił się uderzając o głaz. Było widać ciało. I jeśli ambulans został wysłany...
Wojskowy ambulans jechał średnią szybkością z góry, od strony parku samochodowego. Kierowca najprawdopodobniej sądził, że nim dojedzie do skrzyżowania z torem, to pociąg już zjedzie. Nie zmniejszał w związku z tym szybkości. Światło księżyca odbijało się wyraźnie od białej karoserii. Chyba jednak nie do tego wypadku jedzie, pomyślał Petrie, gdyż nie włącza syreny. Wynika stąd, że mu się nie śpieszy. Szybko zaczął wydawać rozkazy: Scelbie polecił ukryć się za wagonikami, Angelo otrzymał polecenie schowania się za potężnym głazem przy drodze, którą jechał ambulans, natomiast dla Johnsona wyznaczył miejsce za rozbitą ciężarówką. Amerykanin zaprotestował.
- Może oni wiozą rannych. Ofiary ostatniego nalotu...?
- Jeśli wiozą, to im pozwolimy odjechać. Ale ja bardzo w to wątpię, Ed. Czy słyszysz syrenę, którą usiłowaliby zwrócić uwagę obsługi pociągu? Jeśli się okaże, że wiozą rannych, to zagramy rolę bandytów zainteresowanych tylko pieniędzmi i pozwolimy im odjechać. W tych ubraniach i nie ogoleni wyglądamy na bandytów.
- No dobrze, a jeśli nie będzie rannych?
- Wtedy zabierzemy sobie ambulans - potrząsnął głową widząc powątpiewanie na twarzy Johnsona. - Słuchaj no, Ed, kiedy jechaliśmy pociągiem, przeprowadziłem pełną analizę sytuacji uwzględniając wszystkie elementy. Sprawę czasu również. Wiem, co nam potrzeba, aby dojechać szybko do Messyny. Tylko jednego: szybkiego pojazdu, którym można przebrnąć przez wszystkie możliwe punkty kontrolne przy głównej nadmorskiej drodze. Inaczej nie zdążymy.
- To będzie sprzeczne z międzynarodowymi konwencjami, użycie karetki pogotowia...
Petrie wybuchnął. - Tak samo jak zatopienie okrętu-szpitala z wymalowanym wyraźnie czerwonym krzyżem. A to właśnie zrobili Niemcy w Grecji. Ich bombowce... Sam to widziałem! Na moich oczach! A my mamy jedynie zamiar wykorzystać ambulans po to, aby przejechać przez niemiecki kordon otaczający Messynę. Po prostu wykorzystujemy ambulans jako taksówkę... - Spojrzał ostro na Scelbę. - I żadnej strzelaniny, chyba że będzie to nieodzownie konieczne...
- W ambulansie na pewno nie będą nawet uzbrojeni - powiedział Johnson.
- I wówczas nie będzie strzelaniny. Prosty wniosek - odparł Petrie. - Ale ja bym ci radził uważać, Ed. Ten pojazd może okazać się nie taki znowu bardzo niewinny.
Czekali w ukryciu. Kierowca ambulansu najwidoczniej stracił pewność, że pociąg zjedzie z przejazdu. W odległości około trzystu metrów, mniej więcej na wysokości roztrzaskanej ciężarówki, zwolnił, potem skręcił ku ciężarówce opuszczając drogę, stanął, po chwili zawrócił z powrotem na drogę. Petrie pilnie obserwował te manewry ambulansu, następnie rzucił okiem w lewo, gdzie skulony za wagonikami siedział Scelba, potem spojrzał na ciężarówkę, za którą ukrył się Johnson. Teren wypadku sprawiał niemiłe wrażenie przesyconej niesamowitością pustki powstałej w wyniku jakiegoś kataklizmu. W tej scenerii Petrie wyobrażał sobie zdumienie kierowcy ambulansu, gdy stwierdzi, że są tu ludzie. Chwilowo jednak zachowanie kierowcy było co najmniej dziwne. Ambulans zbliżał się wolno do pociągu, reflektory samochodowe objęły już wagonik pasażerski, spenetrowały jego wnętrze utwierdzając kierowcę w przekonaniu, że pociąg jest pusty. Kierowca zatrzymał się kilkanaście metrów przed wagonikiem, ale nie wygasił motoru, co bardzo Petriego zmartwiło: a jeśli kierowca po prostu zawróci? Zawróci i odjedzie? Nie ma mowy o ostrzeliwaniu ambulansu. Z miejsca swego ukrycia Petrie zauważył, że na dachu pojazdu znajduje się dużych rozmiarów kopułka wentylacyjna w pobliżu anteny dziwnego kształtu. Czy to wszystko razem, łącznie z tempem jazdy, nie było dziwne?
Kierowca w białym fartuchu obrócił się na siedzeniu i rozmawiał z kimś z tyłu. Petrie postanowił, że muszą poczekać, aż kierowca opuści pojazd. Jeśli go opuści! Mijały jednak minuty i tamten nie wychodził. Petrie wiedział już, że dzieje się coś niedobrego. A ponadto: kierowca dokładnie wiedział, że niemiecka ciężarówka jest rozbita, że nastąpił wypadek. Czyż naturalną reakcją nie powinno być wyjście z ambulansu i sprawdzenie, czy nie ma rannych? W Petriem utrwalało się przekonanie, że sytuacja się komplikuje. Jednocześnie był z siebie zadowolony, że podszedł do sprawy porwania samochodu jak do operacji wojskowej. Leżący nie opodal Scelba odłożył rewolwer na ziemię, szybko otarł spocone dłonie o spodnie i ponownie ujął broń. Tak jak poprzednio w chwilach dużego napięcia twarz Sycylijczyka była raczej nieodgadniona niż napięta - nieodgadniona twarz zawodowego rewolwerowca, który wielokrotnie już znajdował się w podobnych sytuacjach! Petrie zastygł, gdy kierowca ambulansu otworzył drzwi pojazdu, opuścił go i ostrożnie ruszył ku rozbitemu samochodowi Wehrmachtu. Idąc rozglądał się na boki, a przede wszystkim na pozostawiony na torze pociąg. Zatrzymał się, gdy podszedł do miejsca, Z którego mógł widzieć wnętrze kabiny roztrzaskanej ciężarówki. Zdaniem Petriego znów reakcja w tej sytuacji niewłaściwa: przecież dostrzegł ciało kierowcy leżącego na kierownicy. Zwykły sanitariusz, a takim jest zwykle kierowca wojskowego ambulansu, instynktownie pobiegłby udzielić ewentualnej pomocy. Ale ten krępy mężczyzna w białym fartuchu, nałożonym na włoski mundur najprawdopodobniej służby medycznej, bardziej się niepokoił pustym pociągiem i ciągle w jego kierunku odwracał głowę. Petrie wstał, obszedł wagon, minął tor i ruszył z mauserem wycelowanym w kierowcę, gdy ten nagle obrócił się słysząc najwidoczniej jakiś szelest, sięgnął pod fartuch, ale natychmiast wyciągnął rękę, gdy ujrzał wycelowaną weń broń.
- Macie pieniądze w ambulansie? - warknął Petrie po niemiecku.
- Nie, żadnych... - Kierowca zamilkł zdając sobie sprawę, że wpadł w pułapkę odpowiadając po niemiecku. Petrie nadal trzymał go na muszce, gdy rozwarły się nagle tylne drzwi ambulansu i wyskoczył zeń mężczyzna w cywilnym ubraniu, w płaszczu ściśniętym paskiem i w filcowym kapeluszu. Mężczyzna trzymał oburącz pistolet maszynowy, puścił z niego serię. Kule poszły nieco na lewo od Petriego rozpryskując ziemię. Mężczyzna nie zdążył poprawić celu, gdyż Scelba strzelił dwukrotnie i osobnik padł na ziemię, a broń wypadła mu z rąk. Pojawił się Angelo biegnąc drogą, przykląkł, wycelował do karetki, ale nikt więcej z niej nie wyszedł. Za kierowcą natomiast ukazał się Johnson, klepiąc obszukał całego, spod bluzy mundurowej wyciągnął mu lugera, szukał dalej, ale nic więcej nie znalazł.
- Chyba więcej już ich nie ma! Swoją drogą to byli najbardziej krwiożerczy sanitariusze wojskowi, jakich widziałem! Powiedz mi, co wzbudziło twoje podejrzenia, Jim?
- Po pierwsze, włoski ambulans jechał z niemieckiej bazy transportowej! Samo w sobie to nic nie znaczy, ale on jechał tak jakoś dziwnie, ani się nie śpieszył, ani nie był specjalnie zainteresowany ewentualnymi ofiarami w rozbitej ciężarówce. Obejrzyjmy sobie teraz ten niby to ambulans. Scelba, proszę mieć oko na naszego sanitarnego rewolwerowca!
Cywil leżał martwy u stóp Angela, ale Petrie nie zatrzymał się przy nim, lecz poszedł ku karetce, na którą znacząco wskazał mu lufą rewolweru Gambari. Krzepki młodzieniec siedział przy stoliku między dwiema kanapkami, spoglądał spode łba trzymając ręce podniesione do góry. Na sobie miał włoski mundur służby medycznej, na stole przed nim leżała para słuchawek i aparat podobny do odbiornika radiowego typu, jaki w zasadzie nie bywa częścią wyposażenia karetek do przewożenia rannych. Petrie zwrócił się do niego po niemiecku, ale młodzian odparł po włosku, że niemieckiego nie zna.
- Nie znasz, bratku? - ciągnął dalej po niemiecku Petrie. - A ta aparatura przed tobą służy do przetaczania krwi, co? Wyłaź albo czeka cię kulka!
Niemiec wygramolił się z pojazdu odzyskując nagle znajomość niemieckiego. Zostawiając go pod dozorem Angela, Petrie wyjął portfel z wewnętrznej kieszeni zabitego cywila. Legitymacja, którą znalazł w portfelu, wcale go nie zdziwiła. Bez słowa podał ją Johnsonowi. Ten przez chwilę studiował dokument, a potem głośno odczytał: - Oscar Schliemann. Gestapo!! Tutaj Gestapo? Co się tu dzieje?
- Coś, o czym chętnie posłuchają w dowództwie alianckim. Chodź, obejrzymy sobie ten najnowszy model karetek pogotowia. - Pochylił głowę i wszedł do środka, za nim wskoczył Johnson. Na ściance, w odległości, pozwalającej sięgnąć obsługującemu aparaturę na stoliku, znajdowała się tablica rozdzielcza z przełącznikami. Zaczął nimi manipulować. Poprzez odgłos nadal pracującego silnika ambulansu usłyszał lekkie brzęczenie tuż nad głową. Spojrzał na sufit karetki, gdzie uczepione było spore metalowe pudło. Z niego właśnie dochodziło brzęczenie. Petrie rzucił okiem na sufit, przecisnął się koło Johnsona i wyskoczył z ambulansu. W tym momencie Angelo zareagował gwałtownie: obrócił trzymany w ręku pistolet maszynowy i kolbą uderzył w tył głowy pojmanego Niemca. Ten, nieprzytomny, upadł na ziemię.
- A to bydlaki! - zawołał.
- Co mu się stało? - zapytał Johnson Petriego, też wyskakując z karetki.
Petrie wskazał na dach samochodu, na którym rozwarła się pokrywa podobna do wentylatora, odsłaniając podobne do wachlarza metalowe płaty, które - ułożone na kształt parabolicznej anteny - podnosiły się teraz do pionowej pozycji.
- Piękny kamuflaż, co? - powiedział wesołym głosem Petrie. - I tyś mi mówił o konwencjach genewskich, że nie wolno nam jechać ambulansem! A to jest po prostu niemiecka stacja goniometryczna do wykrywania radiostacji, zamaskowana jako włoski ambulans wojskowy. I nie sądzę, aby Włosi cokolwiek o tym wiedzieli. Rozumiesz teraz?
- Jeszcze niezupełnie - odparł Johnson, ale Angelo przerwał mu z kwaśnym wyrazem twarzy:
- A ja rozumiem teraz wszystko. W ten sposób Niemcy odkryli mój nadajnik, majorze. Teraz już wiem. Pewien jegomość, który mieszka w okolicy domu, gdzie był mój nadajnik, powiedział mi, że kręciły się po okolicy dwa włoskie ambulanse wojskowe. Jeden stał zaparkowany koło domu mego informatora. Jaki byłem głupi, że mnie to nie uderzyło. Wątpię, aby włoskie dowództwo poszło na taką rzecz...
- Mnie się też wydaje, że Włosi nic o tym nie wiedzą. To urządzenie na stole pozwala na określenie kierunku, z którego pochodzi sygnał. Potrzebny jest jeszcze jeden wóz, żeby wyznaczyć drugi kierunek. A na przecięciu znajduje się poszukiwana stacja... Ed, chyba nie masz już żadnych skrupułów, żeby wykorzystać karetkę jako naszą prywatną taksówkę?
Petrie wrócił do sanitarki, wyłączył urządzenie, antena powróciła do swej obudowy w postaci nadmiernej wielkości osłony wentylatora. Nożem poprzecinał druty, zaś słuchawki i odbiornik goniometryczny schował w szafce do narzędzi lekarskich, w drugiej szafce schował po złożeniu stolik. Wnętrze ambulansu miało teraz wygląd zupełnie normalny - dwie skórzane kanapki przymocowane do ścian były gotowe na przyjęcie rannych - jeśliby się tacy znaleźli. Pozostali szybko się uwijali wykonując polecenie Petriego: z obu Niemców, którzy nie odzyskali jeszcze przytomności, ściągnięto mundury. Przy pracy tej Angelo pożałował swego wybuchu przed paroma minutami, bowiem rozbieranie nieprzytomnego człowieka jest znacznie przykrzejsze niż kazanie zdrowemu, aby rozebrał się sam. W jednej z szuflad znaleziono szczątki medycznego wyposażenia w postaci plastra i waty. Plastrem zaklejono więźniom usta oraz związano ręce i nogi, zaś watą zatkano mocno uszy, aby nie podsłuchali nawet skrawka rozmów, gdyby odzyskali przytomność. Wszystkie te czynności wykonywano w sanitarce, gdzie wciągnięto dwu nieprzytomnych i jednego zabitego Niemca. Mogło się bowiem zdarzyć, że konieczny byłby nagły odjazd, a nie wolno było zostawić żadnych śladów tego, co się wydarzyło. W czasie wykonywania tych czynności w sanitarce Johnson znajdował się w kabinie lokomotywy, odgrzebując spod węgla worek z materiałami wybuchowymi, schowanymi tam przez Petriego. Gdy powrócił z workiem na plecach, Petrie i Angelo wciągali na siebie włoskie mundury. Ponieważ obaj byli podobnej budowy i tuszy, mundur kierowcy sanitarki pasował na Włocha, natomiast Petrie miał pewne trudności z drugim mundurem: kurtka pasowała, ale spodnie były przykrótkie.
- Gdybym w cywilu musiał robić podobne rzeczy, to bym się chyba zgłosił dobrowolnie do wojska. A teraz mam ochotę zrobić odwrotnie - oświadczył Johnson, niemal brutalnie zrzucając worek na podłogę sanitarki. Z niesmakiem spojrzał na trupa oficera Gestapo. - Czy my potrzebujemy tutaj pana Schliemanna? Ja lubię dobierać towarzystwo w czasie podróży.
- On chwilowo musi z nami zostać - powiedział Petrie poprawiając na sobie kurtkę mundurową. - Chcę, żeby po naszym odjeździe została tu tylko jedna zagadka: pusty pociąg. Może ktoś wpadnie na wspaniały pomysł, że obsługa uciekła, ponieważ nie chcieli, żeby ich wypytywano, co wiedzą na temat wypadku niemieckiej ciężarówki.
Johnson obrzucił Petriego krytycznym wzrokiem. - Czy kierowcy wojskowych sanitarek obnoszą się z dwudniowym zarostem?
- W brytyjskiej armii tak, jeśli byli na przykład na służbie przez osiemnaście godzin, a z tego, co słyszałem, to włoscy oficerowie lubią wszędzie jeździć samochodami, nawet stu kroków nie zrobią pieszo i zamęczają swoich kierowców. W każdym razie zarost będzie dla nas pretekstem, by na żadnym punkcie kontrolnym nie grzebać się zbyt długo. Niech widzą, że gnamy jak diabli na zasłużony odpoczynek, do kolumny sanitarnej.
- I tych dwóch wyrzucimy gdzieś po drodze? - spytał Scelba. - Po przedziurawieniu im łebków kulą? Wtedy już nie będą mogli mówić.
Propozycja nie spotkała się z aplauzem, Scelba wyraźnie to dostrzegł i do tematu już nie wracał. Petrie usiadł za kierownicą, Angelo koło niego we włoskim mundurze. Strzałka wskazywała, że bak jest pełny. Nie zdziwiło to Petriego, gdyż ambulans jechał prosto z bazy transportowej. - Ja będę prowadził, a ty - zwrócił się do Angela - skoro tak dobrze wygląda na tobie mundurek, będziesz facetem, który w razie potrzeby z samochodu wysiada i tłumaczy się. Jeśli to będzie konieczne!
- I to jest logiczne. Kierowca zawsze zostaje za kierownicą. Taki jest regulamin - powiedział Angelo.
- Chyba że po drodze trafimy na autentyczny wypadek i obaj będziemy musieli wyjść z wozu.
Petrie zapalił silnik, który parę minut przedtem zgasił. Stali na wprost małego pociągu-zabawki, porzuconego na skrzyżowaniu z pustą sycylijską drogą. Major miał przeczucie, że ten pociąg będzie tutaj stał, aż go odnajdzie jakiś aliancki oddział - jeśli alianci dotrą do tego miejsca. A czy dotrą, to będzie trochę zależało od czterech ludzi siedzących w tej włoskiej sanitarce. Spojrzał na zegarek: dwudziesta pierwsza. Dobrze, że Parridge go teraz nie widzi: pułkownik na pewno jest święcie przekonany, że Petrie już od dawna jest w Messynie. Jeśli jeszcze żyje. Zawrócił ambulans, ustawiając go w kierunku, z którego przyjechał, poprawił się w siedzeniu i ruszył na północ.
- Teoretycznie jesteśmy już tak spóźnieni, że jest za późno na wykonanie zadania. W związku z tym dajemy cały gaz z chwilą, gdy dojedziemy do asfaltowej szosy głównej.
Generał Klaus Rheinhardt pochylił się nad oliwną lampką w swoim namiocie, aby zobaczyć, która godzina. W tym oświetleniu ostro rysowała się blizna na prawym policzku generała - pamiątka po pojedynku. Godzina dwudziesta trzydzieści. Przez uchyloną płachtę namiotową widział cieśninę, a na horyzoncie szczyty górskie na zapleczu Messyny. Tam miał właśnie płynąć. Na Sycylię! Za namiotem i dalej w oliwnych gajach czaiły się pancerne smoki - generalska duma: dwa pułki pancerne z ponad trzystoma czołgami Mark IV, pułk strzelców zmotoryzowanych - trzy w pełni zmotoryzowane bataliony - oraz jeden batalion motocyklistów. To nie wszystko: pułk artylerii z dwudziestoma czterema działami, jeden batalion artylerii przeciwpancernej, batalion saperów. Ze stołka, na którym siedział w namiocie, generał słyszał warkot stu motorów, szczękanie gąsienic na spieczonej na kamień słońcem ziemi, krótkie rozkazy wykrzykiwane przez podoficerów. Dzięki Bogu, że Kesselring przyjął sugestię i wydał wreszcie rozkaz, by bezwłocznie udać się na Sycylię.
- O co chodzi, Wengel?
Przed namiotem stał pułkownik Wengel i salutował. - Pociąg amunicyjny właśnie wjeżdża na stację w Giovanni, generale!
- Gdy tylko przypłynie prom z Messyny, wtoczyć pociąg na pokład. Być może zabiorę się z nim.
Wengel zasalutował i odszedł, odsłaniając widok na cieśninę. I właśnie teraz ten widok najbardziej go interesował, bowiem ze swojego punktu obserwacyjnego dwieście pięćdziesiąt metrów nad poziomem morza będzie doskonale widział, kiedy prom „Cariddi” opuszcza Messynę. I wtedy zjedzie na dół do Giovanni.
11. Piątek, 9.00-10.30 wieczorem
Petrie prowadził, dociskając gaz do deski. Wjeżdżali na przełęcz. Przemknął nią szybko i pognał prostą drogą w dół. Reflektory przebijały noc. Po obu stronach drogi wznosiły się majestatyczne góry. Ich poszarpane granie i skaliste szczyty osrebrzone przez księżyc wydawały się niedostępne, pozbawione jakiegokolwiek życia. Poprzednio, przez chwilę, gdy mijali przełęcz, mignęła im osrebrzona połać morza. Stracili ją z oczu, przesłoniętą kolejnym łańcuchem górskim, gdy zaczęli pędzić w dół. Przez dłuższy czas droga była zaskakująco prosta - biegła między górami, a więc należało spodziewać się niezliczonych zakrętów. Ale w tym przypadku dwie długie góry biegły równolegle, a droga stanowiła jakby linię ich rozgraniczenia. Nawierzchnia była lepsza niż wszystkie poprzednie odcinki do Palermo, co nie oznacza, że była dobra - w każdym innym europejskim kraju otrzymałaby klasyfikację drogi polnej. Pragnąc jednak jak najszybciej dotrzeć do nabrzeżnej głównej drogi, Petrie mógł tutaj zaryzykować znacznie większą szybkość.
Siedzący obok Angelo drzemał z brodą opuszczoną na piersi. Petrie zerknął przez małe okienko do wnętrza ambulansu. Johnson siedział tuż za przepierzeniem, Scelba wyciągnięty na jednej z kanap spał. W karetce nie było już nikogo więcej: obaj Niemcy i ciało gestapowca znajdowali się teraz w opuszczonej stodole. Tam Petrie kazał ich zostawić jeszcze przed przełęczą.
- Przedrzemałbyś się, Ed! - poradził Petrie. - Później nie będzie na to wielu okazji.
- A ty? Prowadziłeś dziś prawie przez cały czas. Może ja bym wziął teraz kierownicę? Co prawda nie mam na sobie munduru wojskowego medyka, ale droga jest zupełnie pusta.
- I taka jest złośliwość losu, że przestałaby być pusta, gdybyś zaczął prowadzić. Nie jesteś we właściwym kostiumie do roli kierowcy karetki. Poza tym wpadłem w rytm i wolę, żeby pozostało, jak jest.
- I dalej myślisz, że nam się uda cokolwiek zdziałać? Jest cholernie późno.
- Tak, może się jeszcze uda. Oczywiście, jeśli Kesselring do tej chwili nie rozpoczął przeprawy dwudziestej dziewiątej pancernej. A wydaje mi się, że jeszcze nie zaczął i nie zacznie, póki nie usłyszy o naszych spadochroniarzach spadających na łeb dowództwu w Ennie.
- A kiedyż to nastąpi?
- Wygląda na to, że dziś w nocy. Na mój rozum około północy, przed zajściem księżyca. I w ciągu godziny Kesselring otrzyma potwierdzenie tego faktu.
- No, a jeśli wszystko pójdzie dobrze, to kiedy będziemy w Messynie?
- Myślę, że dobrniemy tam przed północą.
- Niewiele nam zostanie czasu...
- Bardzo niewiele, drogi Ed. - I ta dość ponura myśl prześladowała Petriego w czasie całej drogi z gór ku morzu. Johnson rozglądał się po okolicy. Droga, którą jechali, obsadzona była kolczastymi kaktusami, co Johnsonowi przypominało trochę krajobrazy stanu Nowy Meksyk. Niezbyt wiele czasu poświęcił na delektowanie się widokami, rozciągnął się na drugiej kanapce sanitarki, chwilę wsłuchiwał w pochrapywanie Scelby i wkrótce sam zapadł w sen.
Petrie sam się dziwił, że nie odczuwa potrzeby snu: minął już barierę absolutnego zmęczenia, czuł tak wielkie podniecenie i napięcie nerwów, że chyba nie zasnąłby, nawet gdyby mógł i chciał. Prawdopodobnie wkrótce po wykonaniu zadania padnie tam, gdzie będzie stał, i natychmiast zaśnie, wyczerpawszy wszystkie rezerwy sił, i będzie spał przez trzydzieści sześć godzin! Ale dopiero po wykonaniu zadania!
W parę minut potem obudził się Angelo i Petrie zaczął wypytywać go drobiazgowo o prom i obyczaje związane z jego kursowaniem, aby przypomnieć sobie wszystkie szczegóły i ułożyć plan.
- ...”Cariddi” ma jedenaście lat. Pochodzi ze stoczni genueńskiej - ciągnął Angelo. - Cztery tysiące ton wyporności, jest największym promem kolejowym w zachodniej Europie. Sto piętnaście metrów od rufy do dziobu, trzy dieslowskie silniki Burmeistera i Waina...
- Szybkość?
- Maksymalna siedemnaście węzłów, rejsowa piętnaście i pół.
- Jak długo trwa rejs między Messyną a San Giovanni? Chcę to wiedzieć na wypadek, gdyby nie udało się promu zatopić w porcie.
- Między Messyną a Giovanni jest osiemnaście kilometrów. Doliczając czas na wejście i wyjście z portu trzeba liczyć około pięćdziesięciu minut.
- To niezbyt długo - odparł Petrie. Zauważył, że pogoda się zmienia, i to nie na lepsze. Z północnego zachodu nadciągały ciężkie chmury, poprzednio znieruchomiałe powietrze teraz zaczynało być pędzone przez lekką bryzę. - Myślisz, że uda nam się wykonać zadanie w porcie?
- Czy ja wiem... - Angelo wzruszył ramionami powątpiewająco. - Port jest bardzo strzeżony, natomiast podczas rejsu zostaje na pokładzie zaledwie paru strażników.
- W takim razie być może pozostanie nam jedynie szansa sabotażu podczas rejsu. Może i lepiej. W porcie mogliby usiłować podnieść prom z dna basenu. A tak pójdzie na dno morza. - Skręcił ostro w lewo na starożytny most z kamienia nad wyschniętym korytem rzeki, z mostu znów w prawo na prosty odcinek drogi obrośniętej kaktusami. W poświacie księżyca kaktusowe pędy wyglądały jak ukrzyżowane dłonie wznoszące się ku rozgwieżdżonemu niebu. Usłyszał głośne uderzenie butów o podłogę sanitarki - to Scelba obudził się, usiadł, zaczął się przeciągać, a potem przysunął się do okienka oddzielającego go od kabiny kierowcy i oparł ręce na metalowej krawędzi.
- A kiedy wykona pan zadanie, majorze, i prom będzie szedł na dno w cieśninie, to co pan zrobi: skoczy do wody i popłynie do brzegu? - spytał. - Niezależnie od wszystkiego w cieśninie są bardzo silne prądy, drogi signor Gambari!
- Pomyśleliśmy o tym! - warknął Angelo. - W razie potrzeby jeden z moich ludzi, na którym absolutnie mogę polegać, wypłynie na morze motorówką, jeśli okaże się, że prom odpływa z nami na pokładzie. Będzie sobie płynął na ogonie i weźmie nas na pokład, jeśli znajdziemy się w wodzie.
- Musimy mieć jakiś sposób zwrócenia jego uwagi, porozumiewania się z nim... - odezwał się Petrie.
- W mieszkaniu w Messynie mam pistolet sygnalizacyjny z kolorowymi ładunkami.
- Rakietnicę?
- Tak, właśnie!
- Dokąd nas zabierze ta motorówka?
- Prosto na południe, w kierunku Malty. Duże szczęście, jeśli nam się uda. Cała cieśnina roi się od niemieckich łodzi patrolowych.
Usłyszeli pocieranie zapałki: to Scelba wyjął świeże cygaro. Zapalił, pociągnął parę razy i zadał kolejne niewinne pytanie.
- A jakiego koloru będzie ta rakieta sygnalizacyjna?
- Zielona - odparł Gambari. Obrócił się w siedzeniu i spytał Scelby: - A po co panu potrzebne są takie szczegóły.
- A dlatego, że ja również poczyniłem pewne kroki, abyście mogli bezpiecznie zniknąć po wykonaniu roboty. To znaczy Giacomo wszystko przygotowuje w moim imieniu - odparł spokojnie Scelba.
- A kto to jest Giacomo? - spytał Petrie.
- Człowiek, któremu wydałem polecenia dotyczące waszego powrotu.
- Być może nie będzie nam potrzebny - odparł opryskliwie Angelo. - Ja mam opracowany dokładny plan. Wiem, jak się dostać do portu, wiem, jak zatopić prom, wiem, jak potem się wydostać...
- Mimo to chciałbym usłyszeć także plan Scelby. W razie czego będziemy mieli plan rezerwowy, Angelo, gdyby się okazało, że twój człowiek nawalił albo został zgarnięty. Pamiętaj, Angelo, że kiedy siatka szpiegowska zostaje naruszona, a twoja została naruszona, to nie można być niczego pewnym.
- Święta prawda - przyznał Gambari. - Czy dobrze pana zrozumiałem, Scelba, że ma pan plan, w jaki sposób zabrać nas z promu w czasie rejsu?
- Dobrze pan zrozumiał. Zresztą w bardzo podobny sposób, jaki pan zaproponował. Giacomo przygotowuje specjalny kuter, na wszelki wypadek...
- Jaki kuter?
- Mam przyjaciół wśród rybaków specjalizujących się w połowie mieczników w cieśninie. Do tego celu mają specjalne kutry. I właśnie w tej chwili jeden z nich jest tak wyposażany, aby mógł płynąć szybciej. Nawet bardzo szybko! Właśnie instalują na nim jeden z najnowszych motorów niemieckich...
- Skąd go pan zdobył?
- W messyńskich dokach jest wszystko. Góry niemieckiego sprzętu przywiezionego na wyspę. Właśnie „Cariddi” to woził. Większość dokerów, to, powiedzmy, moi przyjaciele... - Scelba wykonał wieloznaczny gest. - W razie potrzeby każę, by Giacomo wyprowadził ten podrasowany kuter na morze. Na maszcie będzie miał lampę sygnalizacyjną... Żebyście mogli go poznać w ciemnościach. Czerwone światło. Aha, przy okazji: człowiek na kutrze, Giacomo, który będzie usiłował popłynąć z wami też na Maltę, jest niemową, i jest głuchy jak pień. Musicie obiecać, że się nim zajmiecie i odstawicie potem do domu.
- Całego i zdrowego! - oświadczył Petrie. Głuchy niemowa! Z tego Scelby spryciarz nieprawdopodobny: taki przewodnik, w dodatku pewnie i analfabeta, nie będzie mógł być przez nikogo wypytany na temat mafijnych interesów. Diabelnie ostrożny facet, o niczym nie zapomina, pomyślał Petrie z ukrytym podziwem dla mafijnego przywódcy. Zwrócił się do Angela: - O jednej sprawie nic jeszcze nie mówiliśmy, Angelo! Aby prom unieszkodliwić bez szansy jego reperacji, muszę dostać się do maszynowni. Wspominałem o tym w jednej z depesz w związku z wyprawą Lawsona. Co w tej sprawie zrobiłeś?
- Rzecz bardzo trudna, ale w granicach możliwości. Aby uzyskać dokładne informacje na temat „Cariddi”, osiem razy odbyłem na nim rejs w ciągu ostatnich trzech tygodni...
- Czy nie wzbudziło to żadnych podejrzeń? - spytał Petrie.
- Absolutnie nie. Jestem adwokatem, mam klientów w Messynie i mam klientów na półwyspie. Wszyscy o tym wiedzą. Nawet w czasie prawdziwej wojny ludzie nadal toczą batalie na słowa i argumenty. W czasie rejsów promem zaprzyjaźniłem się z pierwszym mechanikiem, bardzo podejrzanym typkiem o nazwisku Volpe.
- Podejrzanym? - spytał Petrie. - Dlaczego?
- Może to złe określenie. Kobieciarz okropny, i tylko by opowiadał o swoich podbojach. A Angelo Gambari, jeśli chce, to potrafi być sympatycznym słuchaczem. - Uśmiechnął się sardonicznie. - Volpe ma w życiu dwie pasje: kobiety i silniki okrętowe. No i potrafi ocenić dobry koniak, no a ja, sposobami tylko mnie znanymi, których tutaj nie będziemy roztrząsać, wszedłem w posiadanie sporej liczby butelek prawdziwego francuskiego koniaku.
- I wpuścił cię do maszynowni?
- Powiedziałbym raczej, że pozwolił tam zejść butelce koniaku. A ponieważ w czasie rejsu ja trzymam butelkę mocno przy piersi, wpuścił i mnie. - Angelo zatarł ręce, jakby nad czymś rozmyślał. - Aa, już mam! Sposób, żeby was dwóch móc ze sobą zabrać. Powiem, a wy potwierdzicie, że przez całe życie o niczym innym bardziej nie marzyliście, jak o tym, żeby zostać mechanikami, tak jak Volpe, że wasze rodziny były zbyt biedne, żeby was oddać do odpowiednich szkół, ale że nadal fascynują was maszyny. Volpe uwielbia o sobie opowiadać. Im większe grono słuchaczy, tym lepiej!
Przejechali jeszcze jednym mostem, zaczęli wspinać się na kolejną przełęcz. Gdy pojawiły się ostre zakręty, Petrie znacznie zwolnił. Dotychczas nie napotkali żadnego innego pojazdu. W istocie droga prowadziła przez najbardziej dzikie i bezludne okolice Sycylii. Wkrótce powinni trafić na szosę, którą Petrie zamierzał jechać od samego początku - prosto ze Scopany. Była to starannie wybrana przez niego trasa po przestudiowaniu licznych fotografii wykonanych przez lotnictwo alianckie. Ze zdjęć wynikało, że szosa jest bardzo mało uczęszczana prawdopodobnie dlatego, że były dogodniejsze trasy ze wschodu na zachód.
- A jak zamierzasz przeszmuglować nas do portu? - spytał Angela.
- Po prostu przejdziecie wraz z innymi chłopami.
- Co to znaczy, przejdziemy z innymi chłopami? Ot tak, po prostu przez wszystkie kordony wojska? - Petrie spoglądał na Gambariego z powątpiewaniem.
Gestem ręki Angelo wykazał zniecierpliwienie. - Nie znacie sytuacji. Od lat promy były używane przez miejscową ludność, z wyspy na stały ląd i odwrotnie. Podczas każdego rejsu widziałem całe gromady chłopów, farmerów. Kupują bilet, okazują dowód osobisty i jadą. Będziecie mieli bilety, a dokumenty już macie.
- I teraz też Niemcy na to pozwalają?
- Nie mają wyboru. - Angelo okazywał pewne zdenerwowanie faktem, że Petrie nie zrozumiał istoty wyjaśnień. - „Cariddi” jest statkiem włoskim, a nie wojskowym okrętem pomocniczym. I nie pojąłeś charakteru stosunków włosko-niemieckich. Stosunku Włochów do niemieckich metod! Może to ci się wyda dziwne, ale nawet Niemcy nie znajdą sposobu, aby zmienić choćby na jeden dzień styl życia i postępowania Sycylijczyków.
- Rozumiem, Angelo! - powiedział Petrie uspokajającym tonem. - Wszystko jasne. Wejdziemy więc na pokład z innymi wiejskimi pasażerami i jedynym naszym zmartwieniem będą włoscy carabinieri. - Minęli biegnącą w lewo drogę oznaczoną drogowskazem Scopana-Petralia. Tę drogę właśnie wybrał Petrie opracowując swój plan w tunezyjskiej bazie. Dzięki temu od tego skrzyżowania wiedział dokładnie, gdzie jest i dokąd jedzie. I przypomniał sobie, że od tego skrzyżowania można liczyć, że pozostaje im jeszcze do pokonania jedna czwarta górskiego łańcucha Nebrodi.
Do chwili obecnej na oświetlonej przez cały czas księżycem drodze nie spotkali ani jednego pojazdu, nie licząc paru sycylijskich dwukołowych wózków z mulim zaprzęgiem. Petrie zdawał sobie sprawę, że luksus samotnej podróży wkrótce się skończy, gdy tylko skręcą w prawo na strategiczną nadmorską arterię Palermo-Messyna, na której będzie ruch, punkty kontrolne, no i Niemcy.
Spojrzał przez ramię do wnętrza ambulansu. Johnson właśnie podnosił się z kozetki, ziewał, potem mrugnął do Petriego. Petrie pomyślał sobie, że wszyscy trzej jego towarzysze mają twarze ściągnięte, wyrażające straszliwe zmęczenie. Byli bladzi, najprawdopodobniej głodni, no i oczywiście osłabieni brakiem snu. Wyglądali tak, jak wyglądają czasami żołnierze jadący na urlopy po dłuższym pobycie na pierwszej linii frontu. W tym wypadku nie jechali na żaden urlop - najgorsze było jeszcze przed nimi. Do Messyny dojadą wszyscy w stanie absolutnego wyczerpania zasobów energii. Nie taka jest klasyczna recepta na sukces - wymienia zawsze na pierwszym miejscu wypoczynek przed akcją.
- Nie odmówiłbym łyka wody - z prośbą w głosie odezwał się Amerykanin.
Petrie skinął głową. Podzielili się wszyscy resztką wody. Nieco później Petrie przechwycił skierowane na siebie spojrzenie Angela. Była w nim chęć ocenienia stanu fizycznego i ducha majora Petriego. I na pewno nie przedstawiam się lepiej, niż wszyscy pozostali, pomyślał Petrie. Johnson zastąpił Scelbę przy okienku wychodzącym na kabinę kierowcy. Głęboko oddychał, aby się w pełni rozbudzić.
- Wygląda na to, że zbiera się na burzę - zauważył.
- O tej porze roku burze pojawiają się nawet bez najmniejszego ostrzeżenia. Ni stąd, ni zowąd - powiedział Angelo. - Morze jest spokojne, a tu nagle człowiek zaczyna wątpić, czy przeżyje.
- Ile „Cariddi” może zabrać podczas jednego rejsu? - spytał Amerykanin.
- Pełny skład pociągu ekspresowego. Dziesięć wagonów i lokomotywę. Albo też dwadzieścia pięć wagonów towarowych. I może zabrać tysiąc czterystu pasażerów.
- Tysiąc czterystu!? - Johnson zagwizdał bezdźwięcznie. Oznaczało to, że przy przewozie wojska liczbę tę można było spokojnie podwoić. Około trzech tysięcy żołnierzy jednym rejsem! Jedynie kilka rejsów po to, żeby przewieźć całą dywizję z półwyspu na Sycylię. Nic dziwnego, że alianckie dowództwo wpadło w taką panikę z powodu tego promu.
Pędzili sanitarką ku wybrzeżu i nadmorskiej drodze pozostawiając za sobą góry. Burza nadeszła niespodziewanie: jechali w bezwietrznej chłodnej ciszy i nagle zawył wicher głośniejszy niż odgłos pracującego silnika, poczuli uderzenia pędzącego powietrza o boki samochodu, stracili światło księżyca przykrytego nagle masą skłębionych chmur. Po minucie jechali już w huraganie, który dął z olbrzymią szybkością, sięgającą na pewno osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Ambulansem rzucało po całej drodze. Chwilami pojawiał się ponownie na sekundy odsłonięty księżyc i wówczas widzieli nisko zawieszone zwały chmur pędzących na oślep. Siła wiatru wzrastała, unosiły się nad drogą tumany pyłu stwarzając nieprzeniknioną zasłonę dla reflektorów. W przerwie kaktusowego obramowania szosy Johnson ujrzał owce gnane przez pasterza na koniu ku jakiemuś bezpieczniejszemu schronieniu. Jeśliby nasi spadochroniarze mieli skakać tej nocy, pomyślał Amerykanin, to bardzo im współczuję, nie zamieniłbym się z nimi. A cóż dopiero mówić o łodziach desantowych na wzburzonym morzu.
W miarę zbliżania się do nabrzeżnej magistrali wzrastało w karetce napięcie i powracały niepokoje. Wszyscy siedzieli sztywno wyprostowani, zupełnie niepotrzebnie raz po raz sprawdzali, gdzie mają broń, wpatrywali się intensywnie w drogę, gdzie lada chwila światła reflektorów mogły im odkryć, że już są blisko skrzyżowania. Petrie też prowadził samochód bardziej wyprostowany, no a przede wszystkim musiał prowadzić wolniej ze względu na wiatr i ograniczoną tumanami pyłu widoczność, wypatrując oznak bliskości morza. O tym, że się do niego zbliżyli, wiedział ze sztormowych porywów, które do wnętrza pojazdu wtłaczały powietrze o słonym posmaku, zwiewane tu z Morza Tyrreńskiego. Petrie zatrzymał ambulans, zgasił silnik i wyjrzał przez okno w zapylony, targany wichrem świat. Polizał wargi i poczuł na nich smak soli. Siedzieli nieruchomo przez kilka minut, wsłuchując się w ewentualne odgłosy ruchu na głównej szosie. Wicher był zimny, przenikał do szpiku kości, ale przy zmęczeniu spowodowanym upałami w ciągu dnia sprawiał ulgę, pobudzał krążenie krwi. Jakby zabierał cząstkę znużenia. Słyszeli jedynie szum podobny do szumu traw szarpanych wiatrem, słyszeli wycie wichru i jeszcze inny szum: chyba rozbijania się potężnych fal o brzeg.
- Wygląda na to, że świat nadal tylko do nas należy - powiedział spokojnie Johnson.
- Możliwe! - W tym słowie Petrie zawarł wszystkie wątpliwości.
- Chociaż wkrótce możemy się spodziewać nowych problemów. Pamiętaj, że to jest główna magistrala komunikacyjna.
- Protestuję! - wykrzyknął marszałek Kesselring nie mogąc dłużej powstrzymać rozsadzającej go wściekłości. - Pozostawienie w odwodzie dwudziestej dziewiątej, pozostawienie jej na półwyspie, byłoby strategiczną głupotą. - Zacisnął dłoń na słuchawce telefonicznej tak, jakby to była szyja generała Jodla, który kazał mu poczekać przy telefonie.
Zegar na biurku marszałka wskazywał godzinę dwudziestą pierwszą piętnaście. Telefon z kwatery głównej w Prusach Wschodnich zadzwonił w najbardziej nieodpowiedniej chwili. Na biurku marszałka leżała już depesza do pułkownika Baade w Messynie nakazująca natychmiastowe wypłynięcie „Cariddi” do San Giovanni. W Giovanni znajdował się już Rheinhardt z całą dywizją gotową do okrętowania. Kesselring pomyślał sobie, że okazał dużą przezorność nie ściągając promu „Cariddi” wcześniej. Dopiero musiałby się tłumaczyć kwaterze głównej! I tak Gestapo zwąchało, co się święci, i czym prędzej przekazało informację na drugi skraj Europy, do Hitlera. Jodl powrócił do telefonu i zaczął wydawać polecenie beznamiętnym jak zwykle głosem: - Rheinhardt ma pozostać tam, gdzie jest, w południowych Włoszech, do czasu, aż będziemy pewni, gdzie nieprzyjaciel zamierza uderzyć...
- Zamierza uderzyć na Sycylię! Znam Stricklanda. On zawsze idzie krok po kroku. I jego naturalnym kolejnym krokiem jest Sycylia, a dopiero potem Włochy kontynentalne! Jeśli nam się uda teraz ich odeprzeć, to będą potrzebowali co najmniej sześciu miesięcy, aby się przeorganizować...
- Wszystko to wiemy - odparł Jodl. - I dlatego musimy poczekać, abyśmy mieli absolutną pewność...
- Na wojnie nie ma rzeczy absolutnie pewnych. Jak się czeka na upewnienie, to się przegrywa! - Kesselring zaczął po prostu krzyczeć, niepomny na nic.
- Postanowiliśmy... - zaczął Jodl. Kesselring był pewien, że ten chudzielec z wąsikiem stoi koło Jodla, a może nawet i słucha przebiegu rozmowy mając dodatkową słuchawkę. Ten bydlak nigdy sam nie podchodził do telefonu!
Kesselring wciągnął głęboko powietrze podejmując decyzję: - Nim wykonam ten rozkaz, muszę porozmawiać z Führerem!
- Proszę czekać... - szmery po drugiej stronie. A więc miał rację: Hitler tam jest! Ale Jodl nigdy by nie przyznał, że jest jedynie posłańcem przekazującym rozkazy lunatyka. Czekając na rozmówcę Kesselring planował następny ruch. Tym razem musi się udać. Rheinhardt popłynie z dywizją na Sycylię bez względu na to, co ci szaleńcy w Prusach Wschodnich rozkażą. Usłyszał w słuchawce, że Jodl odchrząkuje. Znał Jodla na tyle dobrze, aby wiedzieć, że generał jest zakłopotany. - Führera chwilowo nie ma, Kesselring! I rozkaz zostaje utrzymany. Mam nadzieję, że „Cariddi” jest nadal w Messynie?
- Jest, a więc drogi generale: z tego, co zrozumiałem, Rheinhardt ma nie przepływać cieśniny bez względu na okoliczności? - zapytał chytrze Kesselring. - Nawet wówczas, jeśli otrzymamy potwierdzenie desantów na wyspę?
Kolejna długa przerwa w rozmowie. Żebyś się tak udławił swoją jarzynową zupką, durniu, pomyślał Kesselring. Z długiego milczenia po drugiej stronie wynikało, że ich przyparł do muru. Jodl ponownie odchrząknął powracając do rozmowy. - Jeśli otrzymacie potwierdzone meldunki o lądowaniu, to wtedy Rheinhardt może płynąć. Ale tylko wtedy! Czy to jest jasne?
- Jeśli otrzymam meldunki wskazujące na rzeczywiste lądowanie spadochroniarzy! - Kesselring zupełnie świadomie wymieszał i zmienił słowa rozkazu.
- Powiedziałem o lądowaniu z morza, o desancie z morza! - ostro replikował Jodl. - Raz jeszcze powtarzam z morza, a nie z powietrza. Teraz jasne?
- Doskonale! - Kesselring znów świadomie nie powtórzył poprawki Jodla, natomiast dodał: - Połączenie było bardzo złe, trzaski na linii! - i tymi słowami zakończył rozmowę. Zdawał sobie sprawę, jak szalona różnica istnieje między desantem z powietrza i desantem morskim: pierwszy nastąpi z powietrza prawdopodobnie tuż przed północą jeszcze przy księżycu. Desant morski rozpocznie się po paru godzinach. Cała ta gimnastyka przy telefonie miała Kesselringowi pozwolić na ściągnięcie dywizji pancernej o kilka godzin wcześniej. Jeśli dobrze przewidywał i jeśli otrzyma około północy meldunki o lądowaniu spadochroniarzy, natychmiast wyśle „Cariddi” na drugą stronę cieśniny. Przez telefon kazał ordynansowi przynieść kawy i zabrał się do poprawiania depeszy do Messyny. Czekała go długa noc.
Było bezksiężycowo, bardzo ciemno, gdy Petrie ponownie włączył motor i powoli ruszył zdając sobie sprawę, że krytyczna będzie dopiero chwila wjazdu na główną drogę. Wziął zakręt, za którym zwiększył szybkość na dość prostym odcinku szosy prowadzącym na pagórek. Na szczycie natychmiast przyhamował. Sztormowa wichura z pełną siłą uderzyła w przednią szybę ambulansu. W tym momencie księżyc przebił się przez chmury odsłaniając pasażerom ambulansu trzy kierunki świata. Wicher bił w karoserię ze wszystkich stron i Petrie musiał walczyć z kierownicą. Blade pasemko szosy ginęło na horyzoncie w kierunku zachodnim. Szosie towarzyszyły tory kolejowe linii Messyna-Palermo. Na kilkaset metrów szosa i tory znikały zasłonięte pagórkiem, by potem pojawić się w kierunku na Milazzo i biec dalej do Messyny na wschód. Na północ rozciągała się szarpana wiatrem płachta morza, pasma fal parły ku brzegowi, fale wtaczały się na plażę, biegły nią rozpędzone i z hukiem uderzały o brzeg w tumanach białej piany. Wszystkie obawy dotyczące konwojów, wojska, czołgów okazały się płonne - szosa była pusta jak okiem sięgnąć. I rozhukane, rozwścieczone morze było także puste.
- Chyba jesteśmy wszyscy w czepku urodzeni! - mruknął Johnson na poły do siebie, ale ze strony Petriego nie było reakcji. Jechał wolniutko, nisko pochylony nad kierownicą, ze zmarszczonym czołem. Johnson zastanawiał się, czym teraz Petrie się martwi, co go niepokoi?
Ambulans zbliżał się do skrzyżowania prowadzony na pierwszym biegu. Petrie wpatrywał się w prawo, chcąc wzrokiem przeniknąć wyłaniający się odcinek drogi, który dotychczas był przesłonięty pagórkiem. Główna droga znajdowała się za torami i trzeba było przez nie przejechać. Tuż za szosą zaczynała się plaża i sięgała cypla umocnionego kamieniami. Na plaży nie widać było żadnych drutów kolczastych mogących oznaczać pole minowe, natomiast leżały wyciągnięte z morza kutry rybackie, ale już poza zasięgiem fal.
Petrie wprowadził ambulans na przejazd kolejowy, jeszcze bardziej zwalniając, gdyż karetka niemiłosiernie podskakiwała, wyprowadził na krótki odcinek przed samym skrzyżowaniem i rozpoczął skręt w prawo. I w tym właśnie momencie zobaczył odcinek drogi poprzednio zasłonięty pagórkiem. W mgnieniu oka, jak na kliszy fotograficznej utrwalił mu się cały obraz: kilka zwartych z sobą ciężarówek w dziwnych pozycjach - musiały jechać zbyt szybko! - cała droga zablokowana, wojskowy ambulans z otwartymi drzwiami... Zareagował w ułamku sekundy: miast skręcić, przeciął szosę, zjechał na plażę i skierował się na cypel obłożony kamieniami. Wycie wichru rozsadzało mu bębenki, ryk rozbijanych fal ogłuszał.
Angelo spojrzał zdumiony na Petriego, ale pierwszy odezwał się Johnson: - Co ty wyrabiasz, do cholery, Jim?
- Uciekam od kłopotów. Bardzo poważnych kłopotów! Na szosie kilkaset metrów stąd, właśnie na odcinku do Messyny, zdarzył się wypadek drogowy. Szosa zablokowana i już jest tam jeden ambulans. Czy myślisz, że mielibyśmy cień szansy, by przejechać koło tego wszystkiego drugą karetką i nie być zatrzymani? To były niemieckie ciężarówki wojskowe. Zderzenie!
- I będziemy tutaj czekali? - spytał Johnson zmartwionym głosem. I zaraz zamilkł, nie wierząc własnym oczom: Petrie jechał dalej kamiennym skrajem cypla powyżej plaży. Po lewej stronie ryczało morze, jakby miało zamiar się na nich rzucić i pochłonąć ambulans.
- Na nic nie będziemy czekali! - odparł Petrie. - Nie ma czasu na żadne czekanie. Jesteśmy na tej trasie, którą od początku brałem pod uwagę przygotowując plan. I dlatego dokładnie przestudiowałem wszystkie fotografie lotnicze. I przypominam sobie ten cypel. Wybiega w morze z osiemset, może tysiąc metrów. Jest dość szeroki. Objedziemy go dokoła i wyjedziemy na szosę już za miejscem wypadku...
- Przecież nie uda ci się objechać cypla! Ugrzęźniesz, za wąskie pasmo kamieni! - zaprotestował Johnson. - Plaża też za wąska! Zaleją cię fale!
- A jednak to właśnie zrobimy. Objedziemy cypel! Fotografie lotnicze wyraźnie wskazywały, że dokoła cypla jest nieprzerwany ciąg piasku. I dopiero za plażą zaczynają się skały. Tak więc, drodzy panowie, zmówcie paciorek na intencję tego, żeby okazało się, że dobrze odczytałem fotografie.
Pojechali. Sztorm wyraźnie się wzmagał. Coraz większe były też fale, które wiatr pędził ku cyplowi z oszalałą szybkością. Między stromym skalistym brzegiem a linią, na której zatrzymywały się fale, pozostawało wąskie pasmo płaskich kamieni i piasku, miejscami wcale nie szersze niż rozstaw kół ambulansu. Od strony skał prowadziła jakby kamienna ścieżyna, miejscami poprzerywana - to właśnie Petrie potraktował pierwotnie i mylnie jako ocembrowanie cypla. W niektórych miejscach fale resztkami sił docierały do tej ścieżyny. I przy jakimś poprzednim sztormie fale gwałtowniejsze od dzisiejszych uszkodziły ją. Były też szersze odcinki plaży i Petrie z lękiem patrzył, jak przewalało się przez nie morze oblizując skalne podnóże. Jazda po płaskich kamieniach nie była łatwa, koła ześlizgiwały się i wpadały w piasek tam, gdzie powstały wyrwy. Prawy błotnik ambulansu nigdy nie oddalał się od skalistego brzegu na więcej niż trzydzieści centymetrów. Johnson był tym wszystkim przerażony: a co będzie, jeśli trafią na miejsce, gdzie morze całkowicie podmyło brzegi i sięga skalistej ściany? O dalszej jeździe nie będzie mowy, a o wycofaniu tym bardziej! Tyłem po takim szlaku? O tym samym myślał także Petrie, ale niestety nie było innego wyjścia - wszystkie rezerwy czasowe zostały zużyte, trzeba było podejmować każde, największe nawet ryzyko. Jeśli spóźnią się do Messyny, to Niemcy przeprawią swoje pancerne jednostki przez cieśninę. Wówczas wszystkie dotychczasowe wysiłki pójdą na marne - równie dobrze mogli wcale nie przyjeżdżać do Messyny. Ale postanowił odrzucić wszystkie złe myśli i skoncentrować się na tym jednym bezpośrednim zadaniu: objechać ambulansem cypel, jeśli leży to w ludzkich możliwościach. Przy wykonywaniu tego objazdu mogła go czekać nieprzyjemna niespodzianka: wszystkie zdjęcia lotnicze robione były podczas pogodnego dnia, kiedy morze było spokojne. Jak daleko wdzierają się fale podczas sztormu z szybkością wiatru przekraczającą na pewno osiemdziesiąt kilometrów na godzinę?
Na fotografiach plaża wokół szczytu cypla była węższa niż u nasady. Być może trzeba będzie jechać z dwoma kołami po lewej stronie zanurzonymi po osie w wodzie. I żeby do reszty nie przygnębiać swoich towarzyszy wędrówki, nie wspomniał ani nie omawiał z nimi niemalże nierozwiązalnego problemu: co zrobią, jeśli na przykład natrafią na zapadnięty odcinek plaży, jakiś uskok, gdzie woda będzie głęboka na wiele stóp. W miarę posuwania się wzdłuż skraju cypla plaża istotnie stawała się coraz węższa. Po prawej ręce wznosiła się skalna ściana, błyskotliwa w świetle księżyca, gdyż była mokra, spryskana niesioną przez wiatr pianą wodną i mgiełką milionów kropelek. A po lewej, niemalże tuż pod samochodem, groźnie szumiało i szamotało się wzburzone morze. I gdy tak na nie patrzył, fale wydawały się coraz większe, coraz potężniejsze - ich grzywy odległe o kilka metrów znajdowały się na wysokości jego głowy, z hukiem uderzały o piasek, wysyłały syczące jęzory pod koła pojazdu. Ryk wody, huk fal, szum, syczenie osłabłych zwałów wody - to wszystko rozstrajało nerwy. Setki tysięcy metrów sześciennych wody jakby uwzięły się na malutki cypel, którym właśnie teraz muszą jechać. Plaża była coraz węższa.
- Ed, rzuć okiem do tyłu. Widzisz jeszcze szosę? Co się na niej dzieje?
Dodatkowy powód niepokoju: jakiś pojazd mógł jechać od strony Palermo, dostrzec ambulans i wyciągnąć jedyny logiczny wniosek: ktoś ma zamiar popełnić samobójstwo! Inaczej nie można wytłumaczyć wyprawy samochodem na cypel podczas takiej pogody. Kiedy Petrie zjeżdżał na plażę, droga na zachód była pusta aż po horyzont.
- Droga nadal pusta - powiedział Johnson.
- Zerkaj od czasu do czasu!
Jeśli się nikt nie pojawi, jeśli nikt ich nie zobaczy, jeśli ta improwizowana obwodnica cypla nie jest zniszczona, to powinno im się udać! Włączył wycieraczki, gdyż coraz obfitsza piana morska i krople wody utrudniały widoczność; nieco dalej morze docierało do skalnej ściany, całkowicie zalewając plażę, ale to mogło być jedynie złudzenie spowodowane złym oświetleniem. Petrie usłyszał chrząkanie Scelby, rzucił okiem na siedzącego obok Angela, który właśnie zapalił papierosa i spoglądał na rozhukane morze z wyrazem twarzy człowieka, który właśnie oblicza, czy i jaką ma szansę przeżycia.
Zza pleców usłyszał spokojny, opanowany głos Johnsona: - Wiesz co, Jim? Zatrzymaj na chwilę. Wyjdę i będę szedł przodem. Wiem, że to nas opóźni, ale dzięki temu będziemy wiedzieli, co nas czeka, nim będzie za późno. A Scelba będzie obserwował szosę.
- Zgoda, Ed! Dobry pomysł! I przy okazji patrz na tę kamienną wykładzinę pod ścianą. Czy tam nie ma żadnego uskoku, jakiejś dziury...
Johnson wyszedł tylnymi drzwiami ambulansu i natychmiast otrzymał uderzenie wiatru, które omal go nie rzuciło na skalną ścianę. Gdy przeciskał się między nią a samochodem, stopy ślizgały mu się po mokrych płaskich kamieniach. Wydobył się z tej pułapki i zaczął iść przed maską - pogoda chyba się pogorszyła, miał poważne trudności z utrzymaniem równowagi, szarpany i rzucany przez wyjący wiatr niosący miliony kropel wody, które w okamgnieniu przeniknęły ubranie, zmoczyły go do suchej nitki. Zataczał się skulony, potężne fale nacierały nań z lewej grożąc zatopieniem, posuwał się z trudem wśród przeraźliwego chichotu rozszalałego, rozsyczanego morza. Nagle usłyszał dźwięk groźniejszy od wszystkich dotychczasowych - dźwięk dochodził z przodu, jakby z czubka cypla: niby walenie o skałę jakimś przepotężnym młotem chcącym wszystko rozbić w pył i oddać morzu. Wtulił głowę w ramiona i usiłował iść dalej, walcząc z wichurą. Potykał się, zmuszał do parcia przed siebie, od czasu do czasu podnosił głowę, by stwierdzić ciągle to samo: plaża zwężała się niebezpiecznie. Przez pewien czas szedł po kolana w spienionej wodzie, wybrał bowiem minimalną dla ambulansu odległość od skalnej ściany i sprawdzał, czy nie ma niespodziewanego uskoku, w który lepiej, by wpadł on niż ambulans - już bezpowrotnie. Nie oglądał się za siebie, ale wiedział, że Petrie prowadzi teraz z lewymi kołami głębiej zanurzonymi.
Im bliżej końca cypla, tym bardziej zmieniał się jego charakter: dotychczas gładka skalna ściana po prawej była teraz pełna rozpadlin - niekiedy nawet dość szerokich, z naniesionym przez fale piaskiem, który całkowicie pokrywał płaskie luźne kamienie, jakie leżały u podnóża skały na plaży. Wszystkie rozpadliny były ślepe i kończyły się skalną ścianą tworząc jakby wysypane piaskiem komnaty otwarte ku niebu. Dochodzące z końca cypla głuche uderzenia, jakie posłyszał poprzednio, były coraz potężniejsze, przemieniając się w jeden przeciągły ni to ryk, ni huk, w którym gubiło się wycie wiatru i ciężkie rzężenie silnika karetki jadącej kilkanaście metrów z tyłu. Przez cały czas po głowie Johnsona kołatała się myśl, że małe są szansę, aby to szalone przedsięwzięcie dobrze się skończyło. Pędzone nisko przez wiatr chmury chwilami pozwalały księżycowi przemknąć się między nimi. I właśnie w jego bladym świetle Johnson ujrzał nagle przerażający widok: potężne góry wody ciskane przez wicher prosto na skalną ścianę - waliły z hukiem, rozpryskiwały się w miliony cząsteczek, wiatr pędził dalej tumany wodnego pyłu, który osiadał na skałach, dolatywał w podmuchach do miejsca, w którym znajdował się Amerykanin. Johnson zatrzymał się, otarł twarz zlaną słoną wodą i oślepione oczy, obrócił się ku Petriemu prowadzącemu ambulans ledwo teraz widoczny za ścianą wodnego pyłu wirującego w podmuchach wiatru. Nawet światła reflektorów z odległości parunastu metrów były tylko jasnymi punkcikami. Mowy nie ma, aby mogli objechać cypel! To, co Johnson przed chwilą zobaczył, całkowicie go przekonało o bezowocności wszelkich wysiłków. Petrie musiał popełnić jakiś błąd studiując przedwczoraj fotografie lotnicze. Stąd jego założenie, że piaskowa plaża bez żadnej przerwy obiega cypel. Generalnie rzecz biorąc było to mało prawdopodobne - skaliste cyple tego kształtu niemal zawsze wytrącają piasek na końcu - zjawisko naturalne. Jednakże nawet przy tych myślach Johnson się nie poddał. Ruchem ręki nakazał Petriemu trzymanie się jak najbliżej skał i walcząc z wichrem ruszył dalej.
Pasażerowie w ambulansie czuli się, jakby zostali zamknięci w pułapce - uczucie podobne do pierwszych objawów klaustrofobii. Petrie utrzymywał kilkunastometrową odległość od Johnsona, a więc ambulans ledwo się toczył. Było bardzo zimno, ale wszyscy pocili się ze strachu, nie tylko z powodu ogólnej sytuacji, w jakiej się znaleźli, ale całkowitego braku równowagi pojazdu, który przechylał się na oba boki, podskakiwał, obsuwał jak pijany. Jazda po płaskich kamieniach porozrzucanych na piasku nieustannie podmywanych przez fale, z syczącą groźnie wodą pod kołami aż po osie w chwilach, gdy kolejna fala dobijała do brzegu - by się cofnąć i pozostawić miejsce następnej, o kilka centymetrów od poszarpanego skalnego brzegu, a właściwie skalnej ściany - może wywołać uczucie lęku u najodważniejszych. Petrie z całych sił trzymał kierownicę, która wykazywała przez cały czas tendencję pozwolenia kołom na skręt w lewo, ku morzu. Mijał teraz zauważone wcześniej przez Johnsona pęknięcia w skale - rozpadliny wypełnione piaskiem. Angelo zerknął do którejś z nich i niemal z zazdrością pomyślał, jakby to było dobrze schronić się w niej przed rozszalałymi żywiołami. Wpatrując się przed siebie Petrie usiłował dostrzec wyspę, która powinna znajdować się na przedłużeniu palca cypla. Przypomniał ją sobie z fotografii lotniczych. Zbliżali się już do końca cypla; wyspy ani śladu! Czy może źle zinterpretował jakiś cień na fotografii? Jeśli popełnił ten jeden błąd, to mogło być ich więcej i cała teoria o możliwości objazdu cypla może okazać się budowaniem zamków na lodzie. Okno po lewej stronie miał otwarte, aby widzieć nadpływające fale. Był przemoczony do suchej nitki - właśnie od lewej strony. Zerknął ku morzu i zesztywniał: w oddali potężniała czarna góra wody, rosła, jakby rozdymana, a gdy ozdobiła się w odpowiedniej chwili białym grzbietem, sięgała dużo wyżej niż dach ambulansu i z błyskawiczną szybkością zbliżała się do brzegu. Nie załamała się jak inne na podwodnej ławicy piaskowej, ale przeskoczyła ją nie naruszona, zyskawszy jakby nawet na sile i wielkości, pędziła ku plaży pewna siebie. Petrie zatrzymał ambulans i gorączkowo zaczął podnosić szybę kręcąc korbką, zaś Angelo instynktownie przytulił się do przeciwległych drzwiczek. Za chwilę ta masa wody ich pochłonie, zatopi, a cofając się być może porwie, przewróci, wepchnie w morze! Gdy już było niemal za późno, fala się załamała, nagle skurczyła, a gdy ich uderzyła, miała zaledwie jedną trzecią poprzedniej wysokości. Siłę jednak posiadała nadal wielką, cały ambulans zadygotał, ujrzeli wodę dokoła, spienioną, syczącą, zaglądała przez wszystkie okna, nawet przez przednią szybę. I po sekundzie było po wszystkim, fala się cofała, starła z kolejną falą, która biegła ku brzegowi wyrzucając w górę perlistą chmurę.
Petrie usiłował zapalić silnik. Bez powodzenia. Spojrzawszy przed siebie stwierdził, że Johnson zniknął.
Johnson też zobaczył w tym samym czasie wielką falę, skoczył do szczeliny w skale; była chyba najszersza z dotychczas mijanych, i najgłębsza. Z miejsca, w którym się skrył, wydawało się, że fala ma ze trzydzieści metrów długości, a może i więcej, gdyż zakręcała pod ostrym kątem. Tuż po śladach jego stóp wbiegło morze, fala liznęła szary piasek i wycofała się szybko, przedtem przemoczywszy Johnsona po pachy. Wyszedł z ukrycia na plażę i zaczął machać do Petriego w stojącym ambulansie. Słyszał starter, wiedział, że Petrie usiłuje zapalić silnik i że mu się to nie udaje. Mocne przeżycia następowały jedne po drugich. Wypadek na szosie, zjazd na plażę, wielka fala, a teraz zalany silnik, beznadziejnie unicestwiony morską wodą. Chociaż może... Silnik zaskoczył, zamarł, znów zaskoczył wzbudzając nadzieję, by zaraz zgasnąć. Petrie nie rezygnował i po kilku dalszych próbach zapalił i silnik nie zgasł. Ruszyli w momencie, gdy chmury przesłoniły księżyc i w absolutnych ciemnościach reflektory lepiej wydobywały szczegóły terenu. Johnson niechętnie porzucił twardo ubity piasek i ruszył po śliskich kamieniach wyznaczających pasemko lądu, którym jechał pojazd. Pełne wody obuwie wydawało pisk przy każdym kroku. Tak, Petrie się omylił! Czy nie trzeba mu teraz o tym powiedzieć? Johnson zupełnie wyraźnie widział miejsce, w którym wielki stos kamieni ułożonych prostopadle do skały tworzył falochron całkowicie przecinający drogę po plaży: sięgał skały z jednej strony, wchodził głęboko w morze z drugiej. Podszedł jeszcze kilka kroków: może kamienie nie były ułożone, ale spadły kamienną lawiną z góry i spełniały teraz przypadkową rolę osłony przed atakami morza? W każdym razie plaży więcej nie było, głazy blokowały drogę. Obrócił się, żeby zasygnalizować Petriemu i zamarł: ambulans osiągnął największe zwężenie kamienistej plaży, jechał lewymi kołami do połowy w wodzie, pochylony pod bardzo niebezpiecznym kątem i ten kąt zwiększał się z każdą sekundą. Ambulans pochylał się coraz bardziej w stronę morza, a jeszcze nie przebył odcinka plaży, gdzie zwężenia pochyłości terenu były największe. Jeszcze dwa czy trzy stopnie przechylenia więcej, jeszcze pośliźnięcie się w stronę wody o pół kroku, a grozi przekoziołkowanie! Przez parę sekund długich jak wieczność wszystko zakotłowało się w głowie Johnsona, wszystkie poprzednie i nowe obawy, wycie wichru i świadomość, że droga przed nimi jest odcięta. Był bliski poddania się, tylko nie wiedział, jak i komu. Petrie natomiast nie rezygnował, walczył dalej posuwając się żółwim tempem po kamiennej ścieżce stworzonej przez naturę, ale nie dla samochodów; pokonywał zastępy zdradzieckich śliskich kamieni, a reflektory pojazdu tańczyły jak szalone z dołu do góry.
Po parunastu sekundach światła się jednak uspokoiły, a co najważniejsze znalazły na jednym poziomie: Petrie wyjechał z niebezpiecznego odcinka i zbliżał się teraz do szerokiej szczeliny w skałach, w której poprzednio Johnson skrył się przed groźną falą.
Johnson poszedł dalej kuląc się przed wiatrem z tlącą się iskierką nadziei, że poprzednio zawiodły go oczy, że jednak jest możliwość objechania cypla. Podszedł do pierwszego z wielkich głazów zagradzających drogę i natychmiast został zlany od stóp do głowy białą pianą fali, która rozbiła się właśnie na kamiennej przeszkodzie. Ryk wody dochodzący z przeciwnej strony pseudofalochronu był ogłuszający. Ręką nakazał Petriemu zatrzymać wóz, wdrapał się po śliskiej skale na czubek przeszkody, aby zobaczyć, czy drogę będą mogli kontynuować choćby pieszo. Był na wysokości około siedmiu metrów powyżej plaży i miał pole widzenia obejmujące czubek cypla: zza tego czubka, z drugiej strony cypla wychynęła właśnie znajoma sylwetka włoskiego kutra torpedowego straży przybrzeżnej! PKT płynął w odległości około pół kilometra od brzegu i właśnie zakręcał w stronę brzegu, na tę stronę cypla, jakby chciał skontrolować, co się na niej dzieje! Johnson widział wyraźnie prujący w ich kierunku kuter, który na chwilę oblało światło księżyca umykającego przed chmurami.
Jak mógł najszybciej zeskoczył z głazów na plażę - ryzykował po drodze wiele, na oślep skacząc z kamienia na kamień - na plaży potknął się i pośliznął o mokre płaskie kamienie i omal nie padł na twarz. Zebrał się jakoś i zaczął dawać rozpaczliwe znaki Petriemu, aby schował się w mijanej rozpadlinie skalnej, ale albo nikt go w ambulansie nie dostrzegał, albo nikt nie rozumiał gestów, gdyż wóz jechał dalej i za parę sekund mogła przepaść szansa skrętu w prawo, skrętu gdziekolwiek! Zaczął jak nieprzytomny biec w kierunku pojazdu, jakimś cudem utrzymując równowagę i nie łamiąc nóg. Przebiegł paręnaście metrów i wtedy już z bliska wznowił gestykulację. Ambulans skręcił, wjechał za skalną ścianę, zniknął z pola widzenia! Johnson pobiegł za nim, by też skryć się w głębi skalnej rozpadliny, nim kuter wychyli się zza kamiennego osypiska-falochronu. Raz się przewrócił, upadł na kolana w kamienie, rękami starał się odzyskać jakąś lepszą pozycję, ale przez te kilka sekund, kiedy klęczał łapiąc oddech, przyszła i przeszła nad nim kolejna fala, ponownie zlewając go wodą od stóp do głowy, tak że kiedy wreszcie wstał i potykając się poszedł dalej, wyglądał jak topielec ociekający wodą po wydobyciu z rzeki. Dobrnął do wejścia w rozpadlinę, a kiedy pod stopami zamiast kamieni poczuł piasek, znów zaczął biec.
Ambulansu w pierwszej części rozpadliny nie było, musiał zatrzymać się w głębi, za zakrętem. Ślady opon, jakie pozostawił, już znikały po wdarciu się w szczelinę następnej fali. Johnson pobiegł dalej, drżąc z zimna, przemoknięty do szpiku kości, umorusany upadkiem, w przeraźliwym strachu, że zaraz usłyszy za sobą terkot motorów kutra. Z nie znanych mu powodów PKT, gdy go przed chwilą po raz pierwszy zobaczył, miał zapalony reflektor skierowany na cypel. Johnson bał się, że światło reflektora padnie na wlot do rozpadliny i ukaże go w biegu. Czyżby załoga kutra otrzymała polecenie pilnowania brzegu na wypadek lądowania nieprzyjacielskich sabotażystów? Trudno było powiedzieć! Dobiegł do zakrętu, ledwo dysząc. Zza załomu wyskoczył Petrie, chwycił go za ramię i wciągnął na skałę.
- Co ci się stało, Ed? O co chodzi?
Johnsonowi brakowało tchu, nie był zdolny odpowiedzieć, więc jedynie palcem wskazał wlot do rozpadliny. Petrie wyjrzał zza skały właśnie w chwili, gdy na widocznym wycinku morza podskakując na falach pojawił się kuter, z którego pokładu ktoś sygnalizował w kierunku cypla. Krótkie i dłuższe błyski alfabetu Morse’a rozjaśniały noc. Przez jedną straszliwą chwilę Petrie myślał, że z pokładu zawiadamiają kogoś na głównej drodze o odkryciu ich czwórki, ale natychmiast zdał sobie sprawę, że to normalna „rozmowa” z nabrzeżnym posterunkiem, który musi znajdować się na szczycie cypla.
- Wszystko w porządku, Ed! Już się nie martw! On nas nie widzi i płynie sobie dalej...
Johnson ciężko dyszał. - Torpedowy kuter... Reflektorem po szczycie... Jechać dalej nie możemy... Osypisko kamieni do morza...
- I tym się też nie martw! I nie próbuj dalej mówić. Na szczycie jest pewno nabrzeżny posterunek. I do niego sygnalizowano z kutra. Na pewno nie chodziło o nas. Spokojnie, Ed! Ocaliłeś naszą skórę dając znać i każąc nam tu zjechać. A teraz zdejmij te mokre łachy i owiń się w koce. W ambulansie jest ich pełna szafka!
Pomógł Johnsonowi wejść do sanitarki schowanej za załomem skały. Scelba po otwarciu tylnych drzwi pomógł Johnsonowi wdrapać się do wnętrza. Petrie powrócił za kierownicę. W rozpadlinie zrobiło się bardzo ciemno. Księżyc albo już zaszedł, albo przykryły go chmury. Johnson kłócił się z tyłu ze Scelbą, że nie zdejmie ubrania, póki nie zamieni jeszcze kilku słów z Petriem. Przesunął się do okienka. - Jim, nie ma sposobu objechania cypla! Głazy przegradzają...! Plaża się kończy...! - Siedzący obok Petriego Angelo obrócił się oferując Johnsonowi papierosa. W świetle zapałki Johnson zauważył, że Angelo się uśmiechał. Nie była to reakcja, jakiej oczekiwał po swej hiobowej wiadomości.
- Przestań się wreszcie wszystkim martwić, Ed! - odezwał się Petrie. - My już jesteśmy na końcu cypla. Pamiętałem, że oglądając fotografie lotnicze zauważyłem wysepkę na przedłużeniu cypla. A teraz jadąc nie mogłem jej dostrzec. Okazuje się, że wyspa praktycznie dotyka cypla. To jest wyspa - wskazał po swej lewej ręce wysoką skalną ścianę stanowiącą jakby zamknięcie rozpadliny, w której się znajdowali. - To, co braliśmy za koniec cypla, okazuje się być wyspą! Rozpadlina, w której teraz tkwimy, wychodzi na przeciwległy brzeg cypla. Na plażę. Zamiast się wycofywać, jedziemy prosto dalej!
- Nie żartujesz ze mnie? - zapytał z niedowierzaniem Johnson.
- Już sprawdziłem. Jest wyjazd, zaledwie kilka metrów za kolejnym zakrętem i jesteśmy po drugiej stronie. Poczekamy kilka minut, żeby Włosi odpłynęli gdzieś dalej, potem raz jeszcze rzucę okiem na plażę i na drogę i ruszamy!
- A ten posterunek obserwacyjny czy kontrolny, o którym mówisz, że jest na skale nad nami?
- Na skale pośrodku cypla, pośrodku jego szerokości. Na pewno! I stamtąd nie widać wewnętrznego skraju plaży. Też jestem tego pewien. Będziemy jechali jak najbliżej skalnej ściany i jestem pewien, że ani im w głowie zaświta, że ktoś pod nosem przejeżdża.
Po kilku minutach czekania Petrie poszedł zobaczyć, czy drogą główną z Messyny nic nie jedzie. Po powrocie bez zwłoki ruszył i po parunastu sekundach jechali już identyczną plażą po identycznych płaskich kamieniach, które tak dały im się we znaki po przeciwnej stronie cypla. Ale tutaj plaża była szersza, najprawdopodobniej dlatego, że brzeg ten był bardziej osłonięty od hulających w czasie sztormu wiatrów. Morze też było spokojniejsze, więc jazda odbywała się bez większych emocji. Petrie miał rację wątpiąc, czy poprzednie ciemności są rezultatem zajścia księżyca. Księżyc znów wytoczył się z chmur i zupełnie wyraźnie oświetlał nabrzeżną główną szosę, po której absolutnie nic nie jechało w żadnym kierunku. Wkrótce znaleźli się poza cyplem na głównej plaży tuż pod szosą. Petrie zatrzymał wóz, wysiadł każąc pozostałym czekać na siebie w ambulansie. Potrzebna mu była odpowiedź na bardzo istotne pytanie: czy miejsce wypadku, z powodu którego zjechali z szosy, jest widoczne od tej strony, czy też nie? Wdrapał się na piaskową diunę, przesłaniającą widok, i zastanawiał się, czy dobrze zrobił zatrzymując tu pojazd. A może trzeba było bez wahania wyjechać na szosę i pruć przed siebie? Jeśli bowiem jakikolwiek inny pojazd pojawi się teraz na szosie, to jego pasażerowie dostrzegą stojący tuż obok na plaży samochód sanitarny, co w istocie jest bardzo podejrzane. Na szczycie diuny podniósł się. Droga na zachód była pusta, potem ginęła mu z oczu opuszczając się w dolinkę, a właściwie nieznaczne zagłębienie, w którym nastąpiło zderzenie wojskowych ciężarówek. Biegiem wrócił do samochodu, zasiadł za kierownicą, po czym ruszył pod górę z rozpędem wjeżdżając na szosę w kierunku wschodnim. Uczyniwszy to rzucił okiem na zegarek. Była godzina dwudziesta druga dwadzieścia pięć. Pozostawało mu dziewięćdziesiąt pięć minut do godziny, do której miał wykonać zadanie. Docisnął gaz do deski.
12. Piątek, 10.30-11.30 wieczorem
Ambulans pędził z szybkością stu dwudziestu kilometrów po asfaltowej szosie, łączącej miasta i miasteczka na północnym brzegu Sycylii. Reflektory wdzierały się w ciemność, Petrie usiłował wydusić z silnika jeszcze większe obroty. Wpadające do wnętrza powietrze cicho gwizdało przy przeciskaniu się przez pozostawioną w oknie szparę. Wjechali na półkolisty zakręt, wóz mocno się przechylił. Scelba wbił palce w skórzane pokrycie kanapy, aby nie spaść, natomiast Johnson na kanapce przeciwległej został dociśnięty do blaszanej karoserii. Zbliżali się do Messyny. Była godzina dwudziesta trzecia, zdołali szczęśliwie przejechać przez trzy punkty kontrolne na drodze. Jeśli uda się utrzymać tę samą szybkość jeszcze trochę, jeszcze kilka minut, to za kwadrans powinni być już na nabrzeżu messyńskim.
- Następny punkt kontrolny! - obwieścił bez entuzjazmu Angelo.
- Przejedziemy i przez ten, tak jak przejechaliśmy przez tamte! - powiedział Petrie z pewnością siebie.
- Któregoś dnia jeden raz ci się nie uda, zobaczysz! - zawołał Johnson z głębi karetki.
Czerwone światło w oddali w istocie zapowiadało kolejny punkt kontrolny, ale reflektory nie wychwyciły jeszcze ani szlabanu, ani pilnujących go żołnierzy. Petrie włączył syrenę, w jakie wyposażone są karetki pogotowia zarówno cywilne jak i wojskowe. Ciszę nocną przerwało elektroniczne zawodzenie, zawiadamiające obsługę szlabanu, że karetka się nie zatrzyma, że ma zamiar pędzić dalej, więc, na miłość boską, podnoście szybko szlaban, nim rozbijemy go w drzazgi!
Wreszcie w reflektorach ukazał się szlaban, ukazali się carabinieri gorączkowo usuwający na bok przeszkodę. Ambulans tylko im mignął przelatując z wyciem syreny. Angelo przez ułamek sekundy widział gapiące się na nich twarze. Na chwilę reflektory opuściły drogę, gdy karetka wpadła w kolejny zakręt, który Petrie pokonał z niezmienną szybkością. Światła prześliznęły się po pustych torach, pustych teraz, pustych przedtem i pustych za chwilę, gdyż od dłuższego czasu pociągi tą linią nie kursowały. Po wewnętrznej stronie łuku szosy, i nieco poniżej, szumiało wezbrane morze, widzieli spienione fale, gdyż księżyc znów się pokazał spomiędzy chmur. Huragan dalej szalał, nisko zawieszone chmury pędziły jak zagubione stado. Przy szybkości, z jaką jechali, morze wydawało się jedynie wzburzoną, zagubioną tak samo jak te chmury, masą spryskanej srebrem księżyca wody, która prze ku brzegowi, aby wtopić się w piasek jego plaż, pustych i odludnych. Mijali zatoczki, cyple, większe zatoki, czasami dostrzegali niezbyt daleko brzegu ciemne sylwety kutrów marynarki patrolujących okolicę, szukających śladów nieprzyjacielskiej penetracji, nieświadomych, że niespełna kilometr od nich w pędzącym ambulansie, na pełnych reflektorach, nieprzyjaciel zdąża do Messyny.
- Na niektórych punktach kontrolnych bliżej Messyny są Niemcy! - ostrzegł Angelo.
- Mogą zatrzymać włoski ambulans? - zdziwił się Petrie.
- Nie robią tego często, ale się zdarza - odpowiedział.
No a dziś, uprzedzeni o możliwości inwazji, będą nie tylko w pełnej gotowości, ale w napięciu nerwów, pomyślał Petrie. Jechali teraz pod górę przez Góry Pelorytańskie osłaniające Messynę od zachodu, szosa biegła nieco dalej od morza, tory kolejowe przez cały czas towarzyszące drodze po prawej stronie teraz przeszły na lewą napowietrznym wiaduktem i biegły dalej osobno na wschód wyszukując sobie własną trasę przez góry i przez tunele do Messyny. Szosa dalej pięła się pod górę, temperatura nieco spadła, gdyż po raz pierwszy od chwili lądowania na Sycylii jechali okolicą zalesioną, widzieli nawet drzewa na szczytach gór. W pewnej chwili zobaczyli przed sobą światła. Jeszcze jeden punkt kontrolny! Petrie włączył syrenę przyśpieszając.
- Uważaj! - ostrzegł Angelo. Dzięki księżycowi widać było wyraźnie działko przeciwpancerne z lufą wycelowaną w ich kierunku, na szosę. Po chwili rozpoznali niemieckie mundury. Parunastu żołnierzy. Gdy się zbliżyli, ujrzeli na poboczu włoską ciężarówkę wojskową i dwóch motocyklistów na motocyklach czekających pod drzewami, a za nimi gromadkę włoskich żołnierzy. Drogę zagradzał szlaban. Twarz Petriego zesztywniała, ale nadal prowadził równie szybko jak poprzednio. Nastąpiło coś, co wszystkich zdziwiło: po prostu zaczęło rzęsiście padać.
- Uwaga, staję! - ostrzegł Petrie swoich towarzyszy i gwałtownie zahamował. Zatrzymał się z poślizgiem parę metrów przed szlabanem.
Zbyt wiele mieli przeciwko sobie: działko, motocykliści - gotowi do pościgu, nawet gdyby udało mu się rozbić szlaban i pojechać dalej - żołnierze z bronią maszynową. Odgłos silnika pracującego na wolnych obrotach został całkowicie zagłuszony przez wzmagający się deszcz, którego krople biły głośno w dach ambulansu. Przez otwarte boczne okno Petrie zobaczył, że idzie w jego kierunku sierżant Wehrmachtu z pistoletem maszynowym wycelowanym w karoserię. Nim doszedł do okna, był zlany deszczem, przemoknięty od stóp do głowy.
Stojący za nim pod drzewami włoscy żołnierze rozbiegli się w poszukiwaniu lepszego schronienia, gdyż woda spływająca ze stoku zaczęła po kostki zalewać miejsce, w którym przebywali.
- Aha, nie mieliście zamiaru się zatrzymać! - Petrie zaklął w duchu słysząc język włoski w ustach niemieckiego podoficera, ale przybrał zdziwiony wyraz twarzy i odparł:
- Jedziemy do szpitala z pacjentem. Nagły wypadek!
- To nie powód, aby się nie zatrzymywać przed opuszczonym szlabanem. Widzicie to działo? - Niemiec otarłszy twarz ze strumyka ściekającej z czapki wody wskazał na działo przeciwpancerne, w drugiej ręce trzymając nadal pistolet wycelowany w Petriego. - Wasz pacjent mógł zostać trupkiem. I wy wszyscy też!
Podoficer był wysokim młodym mężczyzną koło trzydziestki. Miał arogancki wygląd, był zresztą arogancki w ruchach i mowie. Typowy faszystowski produkt! - Papiery! - warknął, zaś końcem lufy pistoletu niemal dotknął twarzy Petriego, jakby chciał wzmocnić znaczenie rozkazu.
Niemiec był świeżo ogolony, a więc objął służbę niedawno. Fakt, że w ostatniej minucie doszczętnie przemókł, nie wpływał na jego dobry humor. Zwłaszcza że nadal tkwił koło ambulansu w obfitym deszczu. Za nim, na skraju szosy stali włoscy żołnierze, którzy przed chwilą uciekli z niecki pod drzewami, zalanej obecnie wodą. Najbliżej ambulansu stał włoski sierżant, krępy mężczyzna o bardzo stanowczej twarzy, który z zaciekawieniem przyglądał się całej scenie.
- Wasze papiery! - raz jeszcze warknął niemiecki podoficer.
W Petriem coś pękło. Od blisko dwudziestu czterech godzin byli w akcji, uniknęli zasadzki mafijnych odszczepieńców, wyszli cało z nalotu beaufightera, przebyli morderczą drogę przez dzikie połacie wyspy, umknęli sprzed nosa włoskiej żandarmerii, nie trafiła ich bomba amerykańskich bombowców wysłanych w celu zniszczenia mostu, i teraz niemal u bram Messyny usiłował ich zatrzymać ten bydlak! Petrie wolniutko otworzył drzwiczki ambulansu i wysiadł w deszcz w swoich nie dopasowanych spodniach, wolniutko zatrzasnął drzwiczki, podparł się pod boki obiema rękami i ryknął:
- I wy otworzylibyście ogień do włoskiego ambulansu, sierżancie?! - krzyczał, gdyż chciał, aby jego słowa przebiły się przez walenie deszczu po dachu ambulansu i dotarły do Włochów stojących przy szosie. Włoski sierżant wszystko słyszał, zrobił jeden krok do przodu i stanął czekając na rozwój sytuacji.
- To jest punkt kontrolny! - z kolei rozwrzeszczał się Niemiec. - Masz, psiakrew, zatrzymać się, kiedy widzisz punkt kontrolny!
- A mnie, cholera, zaciskają się pięści, kiedy spotykam takiego drania, jak wy! Co wam się zdaje, że kupiliście całą wyspę?! A my, Włosi, już się w ogóle nie liczymy?
Włoski sierżant zbliżył się kilka kroków, ale ponownie stanął i czekał. Wokół szlabanu atmosfera uległa subtelnej, acz istotnej zmianie. Po jednej stronie szosy włoscy żołnierze z karabinami w rękach przenieśli wzrok z ambulansu na drugą stronę drogi, gdzie stali Niemcy skupieni przy działku przeciwpancernym. I Niemcy też patrzyli spode łba na Włochów. A potem jedni i drudzy z powrotem skierowali wzrok na środek szosy, gdzie niemiecki podoficer podejrzliwie lustrował Petriego spojrzeniem.
- Jaki wy mundur macie na sobie. Z kuzyna? I od dwu dni się nie goliliście! Wyglądacie jak chłopek!
Petrie lekceważącym gestem wskazał na mundur wehrmachtowskiego sierżanta wykrzykując w stronę włoskich żołnierzy: - Widzicie go, lalusia, ponieważ my nie mamy tak pięknie skrojonych mundurów jak ci brutale, to wyzywa nas od chłopaków! Nareszcie wiemy, co nasi ukochani sojusznicy naprawdę o nas myślą! Wyglądam mu jak chłopek! Tak powiada! Cały mundur miałem zalany krwią tego faceta, co uległ wypadkowi, pożyczam inny mundur, żeby jakoś wyglądać, a jemu się nie podoba! Dwadzieścia dwie godziny jestem na nogach bez chwili przerwy! - wykrzykiwał dalej Petrie - a jemu się nie podoba, że jestem nie ogolony! Popełniłem zbrodnię! Nie mam takiego szczęścia jak szanowny nasz pan generał, oblany trochę deszczem, ale z buzią chłopaczka z kościelnego chóru! - Z rozmysłem splunął w pobliże butów niemieckiego sierżanta.
W ambulansie Angelo dygotał przekonany, że Petrie posuwa się za daleko. Natomiast niemiecki sierżant zesztywniał, stracił nad sobą panowanie i podniósł pistolet w górę, jakby go chciał wykorzystać jak maczugę. Sierżant Włoch skoczył, chwycił za pistolet Niemca; przez następne sekundy obaj podoficerowie wydzierali sobie broń w strugach deszczu. Po obu stronach szosy nastrój się bardzo pogorszył: widząc swego sierżanta zmagającego się z potężnym Niemcem włoscy żołnierze ruszyli kilka kroków do przodu z bronią gotową do strzału, wycelowaną w grupkę Niemców koło działka przeciwpancernego. Jakiś kapral Wehrmachtu wydał krótki rozkaz i niemieccy żołnierze - z wyjątkiem dwóch, którzy pozostali przy działku - rozwinęli się w tyralierę wzdłuż skraju drogi. O Jezu, wezmą nas w krzyżowy ogień, pomyślał z przerażeniem Angelo. Pamiętał podobne wydarzenie w pobliżu Katanii, kiedy Włosi i Niemcy otworzyli do siebie ogień. Potem cały incydent usiłowano zatuszować rozsyłając winnych zajścia na przeciwległe krańce wyspy. Włoski podoficer był lepiej wyćwiczony, kolanem mocno kropnął Niemca w krocze i kiedy odskoczył o krok, trzymał w ręku pistolet przeciwnika. Ostrożnie skierował lufę ku ziemi i wykrzyknął do swoich żołnierzy, nie odwracając oczu od niemieckiego sierżanta: - Lufy karabinów skierować ku ziemi, durnie! - zerknął ku nim, aby sprawdzić, czy wykonali rozkaz, a potem oświadczył Niemcowi: - Gdy tylko skończę służbę, złożę raport moim przełożonym!
- Twoi ludzie niemalże otworzyli ogień do moich! - wykrzyknął niemiecki sierżant.
- Spójrz na twoich własnych ludzi! - odparł spokojnie Włoch. Był pewny swego: nie uczynił nic złego, a jedynie zapobiegł napaści na kierowcę ambulansu. Ponadto miał w swoich rękach broń wyrwaną przeciwnikowi, który był gotów jej użyć. Sierżant Wehrmachtu obejrzał się i zaklął: wzdłuż drogi stali jego żołnierze w gotowości bojowej. Wydał po niemiecku rozkaz i wszyscy się rozeszli do swoich czynności, unikając spojrzenia w kierunku włoskich sojuszników po drugiej stronie drogi. - Od tej chwili - kontynuował Włoch - my będziemy kontrolowali włoskie pojazdy...
- Ja złożę mój własny raport! - odparował Niemiec.
- Masz do tego pełne prawo. Tylko nie zapomnij napisać, że groziłeś ostrzelaniem włoskiego ambulansu! - odciął się Włoch.
- To wierutne kłamstwo!
- Słyszałem wyraźnie, jak powiedziałeś kierowcy, że mógłby być już trupkiem. On i jego pacjent. - Sierżant obrócił się do Petriego, który pokornie czekał obok, zlewany deszczem, bowiem to w pewnym sensie utrwalało więzy wspólnego cierpienia. - Twój pacjent jest poważnie chory?
- Będzie, jeśli wkrótce nie dostarczę go do szpitala w Messynie. To jest sierżant zatrudniony przy budowie bunkrów. Przewróciła się na niego betoniarka. Myślę, że się wyliże, jeśli szybko mu zrobią operację. Dlatego jechałem na syrenie. I wie pan, sierżancie, to już drugi raz w ciągu pół godziny, kiedy mnie zatrzymują te niemieckie liszaje... - Był to częsty epitet używany przez Włochów wobec ich najbliższych sojuszników. - Jeśli jeszcze raz mnie zatrzymają, to już nie wiem, mogą być przyczyną śmierci mojego pacjenta. - Znacząco zerknął w stronę dwóch włoskich motocyklistów, którzy mimo ulewy nadal siedzieli na swoich maszynach.
- Masz na myśli...? - Sierżant się wahał. Petrie był na tyle ostrożny, że nie nalegał. - Naprawdę coś grozi jego życiu? - wskazał na karetkę.
- Niewątpliwie. Może być krwotok wewnętrzny. Konieczna jest natychmiastowa operacja. W garnizonie nie ma warunków, nie ma chirurga. Dlatego kazali wieźć do Messyny. Jest już wezwany chirurg, sala operacyjna gotowa...
- I teraz się boisz, że wpakujesz się na takiego drugiego jak ten tutaj. - Włoch głową wskazał niemieckiego sierżanta.
- Sycylia się od takich roi!
Sierżant, który wyglądał tak samo dobrodusznie jak Angelo, jeszcze się wahał. W tym czasie deszcz się wzmógł, obaj, Petrie i sierżant, spływali wodą. I to chyba właśnie było elementem decydującym. - Poprowadzą was motocykliści! - powiedział szybko. - Z nimi przeskoczycie przez wszystkie punkty kontrolne. Ponieważ jedziecie szybko, to oni szybko do mnie wrócą...
- Dziękuję bardzo, niech im pan powie, żeby nas zostawili za ostatnim szlabanem i niech sobie od razu wracają. No i mój pacjent będzie panu strasznie wdzięczny. Wszystko mu opowiem po operacji.
- A ja mam nadzieję, że operacja będzie łatwa i że wszystko dobrze się skończy!
Sierżant poszedł wydać dyspozycje motocyklistom, zaś Petrie powrócił do szoferki ambulansu, a kiedy siadał w fotelu, wypełnione wodą ubranie wydało przedziwny odgłos, jak przy wyżymaniu. Czekając na podniesienie szlabanu wytarł twarz chustką i tą samą chustką zebrał trochę wody z włosów. Nagle usłyszeli pracę silnika, mimo iż krople deszczu dalej uderzały w dach, a wycieraczki na przedniej szybie wybijały takt. Deszcz wydawał się jakby cichszy. - Przestaje padać! - stwierdził Angelo. - A jeśli chodzi o twego pacjenta, to niewiele brakowało, a miałbyś ich trzech. Ale nie z powodu przewróconej betoniarki, tylko ze strachu. Ataki serca!
Szlaban podniesiono, jeden z motocyklistów wyrwał się przodem, drugi pozostał u boku ambulansu. Jechali bardzo szybko i nadal pod górę, pokonywali pelorytańskie stoki jeden po drugim, a jadąc z eskortą nie mieli najmniejszych trudności na pozostałych punktach kontrolnych. Motocyklista jadący przodem otwierał przed nimi drogę, zapewniał podniesienie szlabanu na moment przejazdu ambulansu. Zupełnie przestało padać, wiatr przegnał chmury, księżyc ponownie oświetlał porośnięte lasami góry. Ostatni punkt kontrolny minęli na kolejnym z pagórków, motocykliści zawrócili, zasalutowali i pognali tam, skąd przyjechali. Angelo wyjął z kieszeni jedwabną chustkę i zaczął ocierać wilgotne czoło. Byli znów sami. Po raz pierwszy od dłuższego czasu w okienku do szoferki ukazała się głowa Johnsona.
- Boże, aleś ty nas przyprawił o palpitacje serca, Jim! No i co, przejechaliśmy?
- Właśnie minęliśmy ostatni punkt kontrolny.
Jadąc dalej pod górę Petrie milczał, po raz pierwszy od chwili lądowania czuł coś w rodzaju odprężenia, chociaż miał przed sobą do wykonania podstawową misję. Ale nerwów nie miał już napiętych, przeżywał uczucie wielkiej satysfakcji, jaką odczuwają wspinacze bliscy szczytu. To nie było jednak prawdziwe pełne odprężenie - na takie nie mógł sobie pozwolić. Był czujny, w pełni opanowany, obserwował dokoła wszystko, zapamiętywał każdy szczegół, bowiem najdrobniejsza rzecz mogła pomóc w ostatniej fazie. Poza tym euforia potrafi być niebezpieczna, może uśpić zmysły, które powinny pozostać wyostrzone. Jeśli zastanowić się na zimno, to przecież najgorsze jest przed nimi, choć zbite w czasie. Gdy wjechał na kolejne wzgórze, zobaczył jadącą ku sobie kolumnę niemieckich samochodów wojskowych. Nim zdołał ją minąć, skręciła w boczną drogę na północ. Pojawił się inny konwój wozów wojskowych, jadących w tym samym co oni kierunku, ale nim dobił do ogona kolumny, nadjechał z przodu motocyklista, minął ambulans, a za nim z grzechotem pognała na zachód kolumna opancerzonych wozów gąsienicowych. Mieli teraz pojazdy Wehrmachtu z przodu, z boku, z tyłu, jadące w obu kierunkach. Grzechot gąsienic i pojękiwanie silników samochodowych wypełniły nocną ciszę. Wszystko to wyglądało na stan pogotowia.
Petriemu zdawało się, że dostrzega napięcie i niepokój w sposobie, w jaki kierowcy niemieccy prowadzili swoje pojazdy: nisko pochyleni nad kierownicami, ze wzrokiem wlepionym przed siebie. O Boże, pomyślał, czyżby inwazja już się zaczęła? Konwoje jechały niesłychanie szybko, z szybkością niebezpieczną dla kolumn wojskowych nawet w dzień, a cóż dopiero w nocy. Petrie modlił się w duchu, by nie nastąpiła jakaś kraksa, jakieś zderzenie, w wyniku którego zostanie zablokowana droga. Nie tylko o to zresztą chodziło: byłoby znacznie gorzej, gdyby z powodu wypadku zatrzymano ambulans w celu przewiezienia rannych. Spojrzawszy w lusterko stwierdził, że jest teraz otoczony ze wszystkich stron, stercząc pośrodku konwoju jadącego w jednym kierunku: przed nim ciężarówka Wehrmachtu, z tyłu niemiecki samochód pancerny. Wystarczy gdzieś jedno gwałtowne zahamowanie bez uprzedniego ostrzeżenia, a nastąpi zderzenie kilku pojazdów, tak jak to już widział przy wjeździe na nadmorską drogę. Tym razem będzie to zderzenie groźniejsze w skutkach niż tamto, bowiem wszyscy jechali zbyt szybko i zbyt blisko siebie. Wjechali na kolejny pagórek w łoskocie silników: chyba wszystkie niemieckie jednostki na wyspie są w stanie ostrego pogotowia i jadą na wyznaczone im pozycje.
- Port! - obwieścił Angelo.
Z pagórka widzieli śpiącą u stóp góry Messynę, nie oświetloną, dostrzegalną jedynie dzięki poblaskowi księżyca. Za miastem półkolista zatoka portowa i dalej srebrnostalowa cieśnina ku północy i południowi. A jeszcze dalej Góry Kalabryjskie - tak przynajmniej wydawało się Petriemu, choć to mogło być złudzenie: ciemne pasemko nad horyzontem. I gdzieś w tym pasemku oczekujące przeprawy przez cieśninę niemieckie rezerwy pancerne. Gdy zaczęli zjeżdżać z góry, nadal ściśnięci przez wojskowe pojazdy niemieckie, rozpoczął się aliancki nalot gdzieś w strefie cieśniny: widać było błyski artylerii przeciwlotniczej, a także przebijające przez hałas silników w kolumnie potężne szczeknięcia dział artyleryjskich, podobne do odległych grzmotów nadciągającej burzy.
A więc z Palermo udało się im dotrzeć do Messyny, nieprzyjaciel nadal nie miał pojęcia o ich obecności i zadaniu! Mijała godzina dwudziesta trzecia trzydzieści, gdy wjechali na ulicę przedmieścia.
13. Piątek, 11.30-11.55 wieczorem
Zjeżdżali nie kończącą się drogą, nadal uwięzieni w kolumnie niemieckich pojazdów. Po obu stronach drogi gęstniały zabudowania - Messyna, miasto trzypiętrowych budynków. U stóp wzgórza zjechali na szeroką aleję. Znad skraju cieśniny echo przynosiło coraz głośniejszą kanonadę - artyleria przeciwlotnicza strzelała bez wytchnienia! - a także głuche wybuchy padających gdzieś bomb. Alianci bombardowali nabrzeża! Petrie potarł dłonią wilgotne czoło.
- Angelo, chciałbym się wydostać w boczną ulicę. Jeśli pojawią się problemy, a będziemy pozostawać w konwoju, to możemy nie wybrnąć.
- Przygotuj się do skrętu w prawo.
Petrie nieco zwolnił, aby zwiększyć odległość między sobą a niemiecką ciężarówką jadącą przodem, wyrzucił w prawo strzałkę i na znak Angela skręcił. Na bocznej ulicy znaleźli się sami, żadnego innego pojazdu. Jechali w ciemnościach, po obu stronach ulicy wznosiły się wysokie budynki. Żadnych świateł w oknach. Co prawda było bardzo późno, ale absolutny brak świateł podsunął Petriemu myśl, że bombardowania uszkodziły kable podstacji. Przecież wojenne zaciemnianie nie było na Sycylii wprowadzone. Przyśpieszył na pustej ulicy. Angelo dał znak, by skręcić w lewo. Znaleźli się znów na szerokiej alei, równoległej do tej, którą wjechali do miasta. Nie było żadnego ruchu, podobnie jak na ulicy, z której skręcili. Petrie pomyślał, że ta aleja wygląda na całkowicie bezludną, jakby nie była zamieszkana - nigdzie nie zauważył najmniejszego objawu życia. Jechali między ponurymi, porzuconymi jakby budynkami, których przeznaczenia Petrie mógł się jedynie domyślać - biura i urzędy. Żadnych sklepów. Scelba, przyglądający się ulicy przez okienko do szoferki, postukał Petriego w plecy.
- Proszę się zatrzymać na następnym skrzyżowaniu. Chwilowo muszę was tu pożegnać.
- Zostanie pan z nami, aż znajdziemy się w porcie - odparł ostro Angelo, w którym wszystkie poprzednie podejrzenia i uprzedzenia do Scelby wybuchły nagle ze zdwojoną siłą. Petrie zwolnił, potem zatrzymał ambulans. - Musimy zostać razem! - upierał się dalej Angelo. - Tylko na parę minut staniemy przy moim mieszkaniu, a potem jedziemy prosto do portu, więc nie wiem, po co...
- Dlaczego chce pan wysiąść, Scelba? - spytał spokojnie Petrie, a jednocześnie rozglądał się bacznie dokoła. Na skrzyżowaniu znajdowała się kawiarnia z zamkniętymi okiennicami, a obok także zamknięty, nieczynny garaż. Przerwa w kanonadzie pozwalała im porozumiewać się przyciszonymi głosami, przy czym obroty silnika wydawały się bardzo głośne z braku innych odgłosów. Capo spojrzał uważnie na Angela, a potem zwrócił się do Petriego:
- W tym garażu stoi samochód. Samochód jest przeznaczony dla mnie. Muszę sam pojechać do portu do Giacoma i uprzedzić go, że przybywacie, i żeby wszystko, co konieczne, zapiął na ostatni guzik. Czy pańskie mieszkanie jest tu gdzieś w pobliżu, signor Gambari? To świetnie! - Podał Petriemu plan miasta. Zaczął objaśniać znaki, które na nim postawił. - A w tym miejscu na samym nabrzeżu spotkamy się... Gambari z pewnością zna drogę. To zresztą nie jest daleko. Będę czekał na tym rogu...!
Petrie podał plan Gambariemu. - Ile potrzeba nam czasu, żeby tam się dostać?
- Ambulansem?
- Nie, pieszo. Jeśli dłużej w tym pojeździe zostaniemy, to może odwrócić się od nas szczęście. A mieliśmy piekielne szczęście. Nie nadużywajmy go. W twoim mieszkaniu będę się chciał przebrać w moje stare łachy.
- Pięć minut wystarczy. Mieszkam bardzo blisko nabrzeża, z którego odpływa „Cariddi”.
- No to spotykamy się mniej więcej dziesięć minut przed północą, panie Scelba! - powiedział Petrie patrząc na zegarek. Jeszcze niedawno operowali godzinami, teraz pozostały im jedynie minuty. Petrie usiłował nie okazywać niepokoju, gdy Scelba wysiadał z ambulansu i potem szedł szybko w stronę garażu. Ruszył w drogę i wkrótce Angelo polecił mu skręcić w lewo. Za zakrętem zmienił bieg zamierzając jechać dalej, ale Angelo polecił mu stanąć.
- Dlaczego tutaj? - spytał Petrie zatrzymując wóz na skraju chodnika. Angelo wysiadł nic nie mówiąc i pędem ruszył w stronę skrzyżowania, z którego przyjechali. W okienku oddzielającym szoferkę od reszty ambulansu pokazała się głowa Johnsona.
- Ależ tu dokoła pusto i ponuro. Czy ty myślisz, że Angelo może mieć rację na temat Scelby?
- Zdecydowanie nie! - Petrie mówił z pełnym przekonaniem. Ponownie spojrzał na zegarek. - Angelo zapomina, że Scelba przejechał z nami pół Sycylii. Przez cały czas ryzykował. Nie będzie próbował teraz nas oszukać czy wystawić do wiatru. Za dużo w nas zainwestował. Angelo nie wie też, że obiecaliśmy Scelbie, że zostanie burmistrzem Palermo...
- No to dlaczego pozwoliłeś teraz Angelowi, żeby pobiegł za Scelbą? W sytuacji, kiedy każda minuta jest droga.
- Żeby podwoić moją pewność co do Scelby.
Za plecami usłyszeli warkot motoru gdzieś w okolicach skrzyżowania. Potem warkot się oddalił. Zza rogu wybiegł Angelo i wskoczył do ambulansu, gdy Petrie ruszył.
- Prosto do następnej ulicy, potem w prawo i do samego końca! - Angelo wydawał instrukcje bardzo zdyszany. - Dziwne mi się to wydało, że Scelba miał klucz do garażu. Miał go już w ręku, gdy wysiadł z ambulansu. Coś tu nie gra. Skąd, jak?
- Po prostu Scelba jest człowiekiem dobrze zorganizowanym - powiedział Petrie skręcając w uliczkę tak wąską, że ambulans niemalże ocierał się o mury domów. Przez otwarte okno wpadały do szoferki zapachy gnijących odpadków, w uliczce nie zauważyli żadnego światełka - wydawało im się, że jadą ciemnym kanionem. - No i co, wszedł do garażu, a potem z niego wyjechał samochodem i oddalił się, tak?
- Tak, nie stracił ani sekundy. To też wydało mi się bardzo dziwne, że samochód na niego czekał w garażu. - Angelo nie miał zamiaru pozbyć się resztki podejrzeń wobec przywódcy mafii.
- No cóż, on kontroluje siłę roboczą w porcie - zwrócił uwagę Petrie. - Prawdopodobnie przyjeżdża do Messyny dość często. - Petrie skręcił w prawo zgodnie z poleceniem Angela, a potem w lewo. Ten ostatni manewr wyprowadził ich na tę samą szeroką aleję, przy której pozostawili Scelbę, lecz dużo niżej, bliżej portu.
- Staram się uniknąć głównych ulic - wyjaśnił Angelo. - Jeśli to będzie możliwe. - Znów słychać było kanonadę, Angelo wychylił się przez okno, jakby chciał się zorientować, z jakiego kierunku.
Petriemu się wydawało, że słyszy także przeciągłe brzęczenie silników samolotów bombowych. Za sobą usłyszał stuknięcie butów o podłogę karetki i na ułamek sekundy obejrzał się dostrzegając Johnsona przy tylnej szybie. Po chwili Johnson podszedł do okienka szoferki i zawiadomił: - Problem! Jedzie za nami patrol! Niemiecki. Samochód w rodzaju dżipa. Węszy, bo jedzie z tą samą szybkością co my.
- Jak duży patrol? Ilu ludzi?
- Widzę dość niewyraźnie, ale chyba jest ich czterech.
- Angelo, jak daleko do twojego mieszkania? - rzucił pytanie Petrie.
- Już tam prawie jesteśmy.
Petrie zaklął. W ostatniej niemal chwili taka historia! Wyregulował wsteczne lusterko i pochwycił w nie osłonięte maskownicą reflektory pojazdu z tyłu. Zbliżał się do skrzyżowania, była więc okazja sprawdzenia, czy tamci jadą za nim, czy też jest to jedynie zbieg okoliczności; być może patrol miał zadanie jeździć po prostu po mieście. Trzy szybko po sobie następujące skręty powinny wyjaśnić sprawę. Szykował się do pierwszego skrętu w lewo ze środka alei, kiedy zauważył, że światła pojazdu z tyłu zbliżają się szybko. Zmarszczył brwi. A więc tamci przestaną już za nimi jechać. Albo zamierzają ich po prostu wyprzedzić, albo zatrzymać... Wóz patrolowy zrównał się z ambulansem i człowiek siedzący koło kierowcy ręką nakazywał zatrzymanie. Petrie stanął blisko jakiegoś skrzyżowania, przy którym znajdowała się kawiarnia, teraz zamknięta, ale stoliki nadal były rozstawione na chodniku. Kierowca samochodu patrolowego zawołał po niemiecku: - Proszę wyłączyć silnik! Chcemy zajrzeć do ambulansu!
- Wracamy właśnie do szpitala. Ja mówię tylko po włosku! - odkrzyknął Petrie zdając sobie sprawę, że jest to bezowocna próba wymknięcia się z matni. Żądanie otwarcia ambulansu świadczyło, że sprawa jest poważna. Najprawdopodobniej niemieccy pseudosanitariusze, których Petrie pozostawił związanych w starej stodole, zostali odnalezieni. I pewno wszędzie rozesłano numer rejestracyjny ambulansu. Jakże inaczej można było wytłumaczyć fakt zatrzymania włoskiego ambulansu wojskowego przez niemiecki patrol na ulicach Messyny. Kierowca samochodu patrolowego raz jeszcze wydał polecenie tym razem łamanym językiem włoskim: - Obaj wyjść z samochodu! Wyłączyć silnik!
Petrie skinął głową, zwolnił hamulec i ruszył do przodu. Jak mógł się tego spodziewać, samochód patrolowy także ruszył, ale Petrie miał sekundową przewagę przez zaskoczenie, a poza tym docisnął pedał gazu do deski, widząc kątem oka zbliżającą się maskę niemieckiego pojazdu. Wykonał też ostry skręt w lewo, aby odciąć Niemcowi drogę, i przyśpieszając umknął w przecznicę. Niemiecki kierowca chcąc uniknąć zderzenia też skręcił gwałtownie w lewo, wpadł na chodnik przed kawiarnią, zmasakrował kilka pustych stolików i utkwił w kawiarnianym oknie. Petrie usłyszał brzęk tłuczonego szkła, zobaczył w lusterku jeden ze stolików tak silnie pchnięty, że wyleciał w przecznicę i legł na środku uliczki, w którą uciekł ambulans. Petrie szybko zmieniał biegi, w miarę jak wzrastała szybkość. Johnson wyjrzał przez szybkę tylnych drzwi ambulansu i krzyknął: - Wycofał się z chodnika, zamierza nas gonić!
Nie czekając na informacje od Angela, Petrie skręcił w lewo w szeroką aleję przecinającą wąską uliczkę. Aleja była pusta. Armatki przeciwlotnicze pracowały bez wytchnienia: harmider kanonady był coraz głośniejszy. Księżyc zniknął, odległe błyski towarzyszące wybuchom wydobywały z mroku dachy domów, oświetlały na mgnienie oka balkony, ukazały sylwetę wielkiego kościoła. Petrie pędził ulicą, niepomny na wszystko, usłyszawszy kolejne ostrzeżenie Johnsona. - Jedzie za nami! - Kazał Johnsonowi położyć się na podłodze ambulansu, gdyż spodziewał się, że lada chwila Niemcy otworzą ogień z pistoletu maszynowego, który poprzednio zauważył w rękach siedzącego obok kierowcy żołnierza. Działa przeciwlotnicze były coraz głośniejsze, niemalże ich ogłuszając, błyski ognia coraz silniejsze. Przed nimi zaróżowiło się nagle niebo po jednym z głośniejszych wybuchów: jakaś bomba wywołała pożar. Jechali prosto w strefę kanonady i bombardowania. Podczas jednego z dłuższych błysków ujrzał konwój ciężarówek przecinających aleję, którą jechał; przy pierwszej nadarzającej się okazji skręcił w wąską ulicę biegnącą mniej więcej w kierunku arterii, którą wjechał do Messyny. Dojechał do końca ulicy, ponownie skręcił, tym razem w lewo. Wizg opon hamowanego pojazdu zagłuszył na chwilę inne odgłosy. Skręt był tak ostry i gwałtowny, że Angelo nie mógł utrzymać swej pozycji i wpadł na Petriego. Wjechali na spory plac obsadzony w środku drzewami; ulica biegła dokoła placu. Byli w jego połowie, gdy w lusterku pojawił się samochód patrolowy. Petrie postanowił kontynuować ucieczkę wokół placu i wrócić na ulicę, z której przyjechał. Nagle usłyszał przeraźliwy gwizd bomby gdzieś bardzo blisko. Przeraźliwy gwizd, który przez te parę sekund mógł doprowadzić do szaleństwa każdą istotę. I zagłuszający wszystko, otępiający huk: bomba trafiła jeden z budynków przy placu. Dom przestał istnieć, frontowa ściana padła na plac grzebiąc pod sobą niemiecki samochód patrolowy, który znalazł się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie. Ambulans został na ułamek sekundy podrzucony, upadł ciężko na ziemię, zachybotał się. Petrie zatrzymał wóz i obejrzał się na gruzy i obłok pyłu nad nimi. Niemieckiego samochodu nie było widać.
- Czy daleko do twego mieszkania? - spytał Angela.
Angelo przez chwilę nie odpowiadał obejmując głowę dłońmi. Był w szoku. Petrie powtórzył pytanie.
- Tuż za placem. Najwyżej minuta drogi...
- No, to idziemy! Zabieramy stare ubrania. Przebierzemy się u ciebie. Ed, bierz worek z materiałami wybuchowymi. Jazda, szybko, porzucamy tutaj ambulans...!
Generał Guzzoni, naczelny dowódca sił włoskich i niemieckich na Sycylii, siedział za swym biurkiem w kwaterze głównej w Ennie. Odłożył słuchawkę spoglądając na siedzącego naprzeciw marszałka Kesselringa, który przed parunastu minutami przyleciał z Neapolu. - A więc, panie marszałku, mamy pierwsze, nie potwierdzone jeszcze informacje o lądowaniu nieprzyjacielskich spadochroniarzy w Piano Lupo i koło Syrakuz. Źródła, choć nie potwierdzone, są w zasadzie pewne i mówią o dużych zrzutach. Chodzi więc zapewne o jednostki wsparcia głównego morskiego desantu. - Guzzoni wstał, podszedł do wiszącej na ścianie mapy, wziął pałeczkę i wskazywał. - W tym rejonie i w tym...!
- Proszę więc wydać rozkaz, by „Cariddi” bez zwłoki odpłynął do Giovanni. Ściągam tu Rheinhardta z jego dywizją.
- Nie będzie pan czekał na potwierdzenie, panie marszałku?
- Nie! Proszę wysłać rozkaz do Baadego!
Guzzoni wrócił na swoje miejsce za biurkiem, z wahaniem ujął telefon. Kesselring chcąc uniknąć dalszych pytań udawał, że pilnie studiuje mapę. Nie miał zamiaru opowiadać o swoich przeczuciach i o tym, że gdy tylko dowiedział się, że dowódcą wojsk alianckich w rejonie Morza Śródziemnego został generał Strickland, to stało się oczywiste, iż Sycylia będzie kolejnym miejscem desantu. I że z tych powodów konieczne jest sprowadzenie dwudziestej dziewiątej dywizji pancernej dla odparcia inwazji. Desant powietrzny nastąpił, potwierdzenie rychło nadejdzie i tym samym uzyska argument wobec kwatery głównej Hitlera. Może już nawet nie będzie potrzebował argumentu, gdy w kwaterze głównej dowiedzą się o przebiegu wypadków i rozwoju sytuacji. To ich tam zupełnie uciszy, a nawet będą zadowoleni, że właściwe decyzje zostały w odpowiednim czasie podjęte. Spojrzał na zegar, wiszący na ścianie nad mapą. Za osiem minut północ!
Mieszkanie Angela znajdowało się na pierwszym piętrze zaciemnionego budynku. Wchodzili po nie oświetlonych schodach korzystając jedynie z latarki Petriego. Gdy dotarli na piętro, Angelo trzymał już klucz w ręku, wsunął go w zamek, otworzył i wszedł. Sprawdził szybko, czy wszystko jest w porządku w obu pokojach, zasłonił czarnym materiałem okna, przez które odbłyski wybuchów oświetlały migotliwie ściany, po czym wybiegł na schody, gdzie czekali Petrie i Johnson z bronią gotową do strzału.
- Wszystko w porządku! - powiedział Włoch.
Poruszali się szybko, z precyzją. Wojskowy trening! Angelo zrzucił z siebie włoski mundur, podobnie uczynił Petrie, który ponownie wdział swój chłopski strój. Angelo na stole postawił butelkę francuskiego koniaku i zajął się telefonowaniem. Ponieważ okazało się, że elektryczności nie ma, najwidoczniej z powodu nalotu została wyłączona czy uszkodzona, pomagał sobie latarką wybierając na tarczy cyfry. Zadzwonił do człowieka, który miał być gotowy z motorówką. - Czy jest Alfredo? - spytał. Petrie zobaczył, że Włochowi twarz stężała. Po chwili rzucił słuchawkę na widełki. - To był ktoś obcy, kto dobrze mówił po włosku z niemieckim akcentem.
- Tak więc pozostaje tylko Scelba. Będzie musiał zabrać nas z pokładu „Cariddi” albo zatoniemy wraz z promem. - Petrie powziął szybką decyzję. - Zmywamy się stąd. Natychmiast!
Johnson chwycił worek z materiałami wybuchowymi, zarzucił go sobie na plecy. Wybiegli z budynku za Angelem, który poprowadził ich zaułkami oświetlanymi krótkimi błyskami artyleryjskiej kanonady. W wąskich przejściach było cieplej niż na szerokich ulicach - ciepłe powietrze wieczoru uwięzło tu wraz ze wszystkimi zapachami sycylijskich bocznych uliczek. Na końcu wąskiego przejścia Angelo zatrzymał się i wyjrzał ostrożnie, po czym skinął na swych towarzyszy, by szli za nim. Znaleźli się na dużym placu z ogrodzonym, pełnym zieleni skwerem na środku. Petrie znieruchomiał widząc na wyspie zieleni kilka baterii 88-milimetrowych dział i żołnierzy Wehrmachtu, kręcących się przy sprzęcie.
- Jak daleko stąd mamy? - spytał Angelo.
- Niecałą minutę!
- Nie jestem pewien - szepnął Johnson. Na chwilę odległe działka przeciwlotnicze umilkły i w tej ciszy cała trójka usłyszała szybkie kroki podążającego za nimi patrolu wojskowego. Petrie zaklął pod nosem: niespełna minuta do portu i musieli trafić na patrol! Ale szli dalej. Petrie włożył rękę pod kurtkę i ujął mocno swego mausera. Jednakże nie do pomyślenia było rozpoczynać strzelaninę tutaj, o paręnaście metrów od niemieckich artylerzystów. Coraz bliższe były kroki patrolu, jednakże Angelo, który nadal prowadził, nie przyśpieszał.
Petrie zauważył, że wielki plac, wzdłuż którego szli, nie ujawniał żadnych śladów wojny, żadna bomba tu jeszcze nie padła. Jedynie na skwerze drzewa były wycięte - zostały jedynie pieńki - aby ułatwić ustawienie baterii. Żołnierze Wehrmachtu przyglądali się ciekawie idącym. Minęli już prawie skwer, kiedy usłyszeli przeciągłe brzęczenie nadlatujących bombowców. Na skwerze padł krótki głośny rozkaz po niemiecku i po chwili cały plac rozjaśniał odbitym światłem trzech reflektorów ze snopami skierowanymi ku niebu. Jeden z reflektorów znalazł cel, pozostał przy nim, zagrzmiały działa.
- Biegiem! - krzyknął Petrie znajdując wspaniały pretekst do szybkiego zniknięcia z placu, mimo że szedł za nimi patrol. Angelo wbiegł w wąską boczną uliczkę, z niej skręcił w wąski zaułek za domami, przebiegł paręnaście metrów, wpadł w inny zaułek. Lecieli zziajani tuż za nim. Nagle znaleźli się na portowym nabrzeżu.
- No, chyba ich zgubiliśmy. Przez ten labirynt wiedzie wiele dróg. Trzeba je tylko znać. I oto jesteśmy na miejscu!
- I patrzcie, co na nas czeka! - odezwał się Petrie z ponurą powagą.
Nabrzeże było szerokie, wznosiły się na nim wysokie dźwigi przesuwane na torach, ich potężne sylwetki widać było wyraźnie na tle nieba, co chwila rozjaśnianego błyskami. Przy bramie prowadzącej na molo widać było długą kolejkę ludzi, za bramą stał niski długi budynek mieszczący magazyny, nad jego dachem wystawał sam koniec zgrabnego komina okrętowego. Kolejka przed bramą składała się głównie z sycylijskich chłopów pragnących wejść na statek w porcie - mężczyźni w czapkach z daszkami, kobiety owinięte w czarne chusty, z całym swym mizernym dobytkiem - wszyscy pragnący czym prędzej uciec z bombardowanego miasta; ludzie gotowi ryzykować życiem pod portową bramą podczas ciężkiego nalotu, aby tylko opuścić niebezpieczną wyspę i znaleźć się na bezpieczniejszym, ich zdaniem, lądzie stałym.
- Czy to jest „Cariddi”? - spytał Petrie podniecony.
Angelo skinął głową. - Ludzie musieli się dowiedzieć pantoflową pocztą, że wkrótce odpływa i dlatego tu przyszli. Nie ma teraz regularnych rejsów do Giovanni, ale wszyscy zawsze wiedzą, kiedy „Cariddi” płynie.
Niemcy nie mieli bezpośredniej kontroli nad promowym molo - w wyniku decyzji włoskiego dowództwa - ale wzmocnili kontrolę wokół portowego obszaru. Cały ogonek czekających był otoczony przez żołnierzy Wehrmachtu, zaś wzdłuż kolejki posuwało się trzech oficerów SS sprawdzając dokumenty. Byli teraz mniej więcej w połowie. Sycylijczyk stojący po wewnętrznej stronie bramy jedynie zdawkowo rzucał okiem na okazywane mu papiery, zaś główną jego troską było jak najszybsze wpuszczenie czekających. Natomiast esesmani byli nadzwyczaj dokładni. Petrie był przekonany, że w tym tempie nie wszyscy zdążą na pokład przed odpłynięciem promu, ale Niemców to nie obchodziło.
Z widocznego nad portowym magazynem okrętowego komina płynęła ku górze strużka dymu.
- Musimy odszukać Scelbę i to szybko! - powiedział Petrie, który teraz dźwigał worek z materiałami wybuchowymi zmieniwszy Johnsona.
- Chodźcie tędy! Wydaje mi się, że niechlubny przyjaciel na nas czeka. - Ruszyli za Angelem, który poprowadził ich pod dachami domów wychodzących na port. Zatrzymali się przy sklepionej wysoko bramie, w którą właśnie przed chwilą wpadł potężnie zbudowany mężczyzna, uciekając przed spadającymi na ziemię odłamkami pocisków i gradem odprysków po wybuchu bomby tuż w pobliżu. Bombowce usiłowały umknąć z reflektorowych snopów, dokonywały karkołomnych sztuczek, aby przedostać się przez ogniową zaporę włoskiej i niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, której kilkaset sztuk po obu stronach cieśniny ziało teraz ogniem. Ogień właściwie nie ustawał ani na chwilę. Zawsze był ktoś, kto strzelał, gdy sąsiad ładował swoje działa. Była to owa sławetna zapora ogniowa, która aliantom uniemożliwiła zatopienie ostatniego promu. Z bramy wyszedł Scelba, twarz miał zmęczoną i ściągniętą. Musiał przyłożyć usta niemal do ucha Petriego i krzyczeć, aby ten go usłyszał.
- O wejściu główną bramą nie ma mowy. Nie wiem dlaczego, ale dzisiejsza kontrola jest bardziej dokładna niż zwykle. Nikt się przez nią nie przemknie. Chodźcie za mną...!
Scelba ruszył w przeciwnym kierunku; szli najpierw wzdłuż ogrodzenia, a potem portowego magazynu, wszystko jakieś sto metrów od miejsca, gdzie Niemcy kontrolowali wchodzących. Petrie zauważył, że mimo nalotu jeden z dźwigów pracował unosząc z nabrzeża wielkie skrzynie, przenosił je nad prom i ostrożnie opuszczał na jego pokład. Scelba rozejrzał się na wszystkie strony, a potem otworzył połówkę potężnych drzwi. Przytrzymał ją, gdy Petrie z Johnsonem i Gambarim wchodzili następnie zatrzasnął i zaryglował. Znaleźli się w wielkiej osłoniętej dachem wiacie otwartej na molo. Wiata była prawie pusta, zaśmiecona. Prawdopodobnie od dawna nie była używana.
- To aż za łatwe! - wykrzyknął Petrie. - Czyżbyśmy byli na molo promowym?
- Mój Boże, żeby tak było! - odparł Scelba. Okazywał duże zdenerwowanie. - Ten na poły magazyn i molo nie są obecnie używane. I są całkowicie odcięte od głównego molo promowego.
- No to dlaczego...?
- Nie ma czasu, chodźcie, prom zaraz odpływa!
Capo przeprowadził ich szybko wzdłuż magazynu, przez portową szopę. Pojawili się jacyś ludzie, w robotniczych ubraniach, z dubeltówkami o przyciętych lufach. Nozdrza wyłapywały zapach portowej zgnilizny i ponadto gnijącego drewna: skraj molo był śliski i niebezpieczny, drewno belek w stanie daleko posuniętego rozkładu. - Uważajcie! - ostrzegł ich Scelba. Wyszli z nabrzeżnej szopy na molo i odetchnęli świeżym powietrzem znad cieśniny. Działa przeciwlotnicze zamilkły. Być może nalot się skończył. Panowała - zdawało się - śmiertelna cisza. Ale to było jedynie złudzenie po tamtym huku. W istocie portowych dźwięków było pełno. U stóp chlupotała uporczywie woda liżąc gnijące belki molo. Wydawało im się także, że słyszą odległy pomruk silników odlatujących bombowców. Na końcu molo grupka Sycylijczyków otaczała dwie skrzynie. Zamilkli, gdy zbliżył się do nich capo, który przechylił głowę do tyłu i wpatrzył się w coś w ciemnościach. Z kieszeni wyjął latarkę, zamigotał parę razy.
- Dostaniecie się na pokład w skrzyniach. - Mówił nie odwracając głowy od kabiny maszynisty dźwigu, którego żuraw pochylał się nad nimi sięgnąwszy z sąsiedniego molo promowego. - Jesteście gotowi? Dwóch z was w dużej skrzyni, jeden w mniejszej. Kiedy już będziecie na pokładzie, jeden z moich ludzi zapuka trzy razy w skrzynię, co oznacza, że można bezpiecznie wyjść z ukrycia...
- Mamy pchnąć pokrywę skrzyni?
- Przedtem musicie odsunąć zasuwy. Teraz je zasuniecie. Są dostępne tylko od środka. - Scelba otworzył pokrywę skrzyni i pokazał Petriemu zasuwy. - A Giacomo czeka z kutrem! Będzie płynął za wami przez cieśninę. Pamiętajcie: ma na maszcie czerwoną lampę. Kiedy wyskoczycie do wody, wystrzelicie zieloną rakietę. Zgadza się?
- Tak, ale... - Podobnie jak przedtem Scelba ponaglany czasem czy też powodowany napięciem, tak teraz Petrie mówił szybciej niż zwykle: - Ale ponieważ na pokładzie są cywilni pasażerowie, będę najprawdopodobniej musiał ustawić czas wybuchu na rejs powrotny. Wówczas pozostajemy na pokładzie i wyruszamy w powrotną drogę z Giovanni wraz z pierwszym eszelonem niemieckich rezerw. Czy Giacomo będzie mógł...? Człowiek Angela wpadł w ręce Niemców.
- Giacomo będzie w razie potrzeby kursował tam i z powrotem, aż go wezwiecie na pomoc! - Scelba skierował latarkę ku górze i błysnął czterokrotnie. W tym samym momencie lina z hakiem oderwała się od pokładu „Cariddi” i zaczęła unosić ku ramieniu wysięgu. - Teraz szybko, do skrzyń? Kto podróżuje sam?
Angelo wszedł do mniejszej skrzyni, na której obecni dokerzy ułożyli pokrywę.
Scelba wziął Petriego na bok. - W kwaterze głównej, tej waszej, wiedzą o naszej umowie? - spytał.
- Proszę się nie bać, Scelba! Dokładnie im opowiem, jak bardzo pan nam pomógł. Dziękuję za doprowadzenie nas tutaj. - Spojrzał ku górze, ku zbliżającemu się stalowemu ramieniu, z którego zwisała lina z hakiem.
Nagle rozległ się głośny wybuch zza muru, który oddzielał ich od molo promowego.
- Co to było, do cholery? - przeraził się Petrie myśląc już, że w ostatniej chwili pojawiły się nowe komplikacje.
- To tylko mała dywersja, aby odciągnąć uwagę portowej straży i Niemców. - Scelba wskazał ręką mężczyznę, który w poznanej przez nich szopie siedział przy telefonie. - Kiedy dałem znak dźwigowemu, to on zadzwonił do moich ludzi na sąsiednim molo promowym. - Lina z hakiem zatrzymała się nad ich głowami. - Szybko do skrzyni! - polecił Scelba. - Obie skrzynie podróżują razem...!
Gdy Petrie z Johnsonem zagospodarowywali się w skrzyni, hak z liną zwisał już o parę kroków obok. Petrie usłyszał drugą detonację z molo za murem. Kiedy nad jego głową zamykano wieko, Petrie pomyślał, że doskonałość mafijnej organizacji jest zaskakująca. Słyszał stąpanie dokoła skrzyń, stłumione głosy i jeden donioślejszy, Scelby: - Szybciej, szybciej!
Ale dokerzy nie potrzebowali tej zachęty, uwijali się jak w ukropie owijając skrzynie linami, sprawdzając węzły, wiążąc obie skrzynie razem i osadzając liny na potężnym dźwigowym haku.
Scelba znów zasygnalizował latarką i dźwigowy zaczął zwijać linę, obie skrzynie uniosły się wysoko w górę. Trzech ludzi w dwu skrzyniach, skulonych, w egipskich ciemnościach, zmordowanych wędrówką przez Sycylię, w napięciu, opuszczało sycylijską ziemię. Cała operacja załadowania i wyprawienia skrzyń nie trwała nawet dwóch minut.
Skrzynia była zdecydowanie za mała dla dwu ludzi. Petrie siedział skulony na piętach, kark miał zgięty, przyduszony drewnianym wiekiem. Słyszał pracę dźwigu i czuł unoszenie do góry i lekkie kołysanie. Obok niego przyciśnięty tkwił Johnson jeszcze bardziej skulony, gdyż miał pod kolanami worek z materiałami wybuchowymi. W zamkniętej przestrzeni promieniujące ciepłem dwa ciała podniosły niemal natychmiast temperaturę wnętrza. Skrzynia wędrowała coraz wyżej ze swą doczepioną mniejszą siostrą. Całość kołysała się coraz bardziej.
- To dobrze, że Scelba nas tym zaskoczył, a nie uprzedził z góry - mruknął Johnson. - Chyba bym odmówił! - Spływał potem z gorąca i częściowo ze strachu przed niewiadomym. Całe ciało zaczęło mu drętwieć, a o najmniejszej zmianie pozycji nie było mowy. Temperatura we wnętrzu skrzyni i brak powietrza stawały się nieznośne. Od huśtania poczuł lekkie mdłości. Petrie był chyba w jeszcze gorszej formie. Zamknięty w tej malutkiej ciemnej celi odczuwał olbrzymie, nieprawdopodobne znużenie, bolały go zmęczone żarem dnia i drobniutkim pyłem oczy, bolała go głowa. Zdawało mu się, że za chwilę straci przytomność. Paznokcie wbił w skórę ramion, przebił ją do żywego ciała i dopiero ostry ból zagłuszył uczucie zmęczenia, przywrócił zdolność trzeźwego myślenia. W tym momencie przestali się unosić, teraz ramię żurawia pociągnęło kabel, hak i zawieszone na nim skrzynie ku pokładowi kolejnego promu. Ta podróż w poziomie ledwo się zaczęła, kiedy poczuli szarpnięcie, skrzynia przechyliła się na bok i tak już pozostała pod kątem trzydziestu stopni. Petrie i Johnson całym ciężarem swoich ciał leżeli teraz na bocznej ściance. Trudno im było odgadnąć, co się stało, najwyżej można się było domyślać, że dokerzy pracując w dużym pośpiechu nie umocowali dobrze sznurów wokół skrzyń, teraz któreś z pęt obsunęło się, grożąc być może wypadnięciem ładunku z linowego oplotu. To ostatnie przypuszczenie było już fantazjowaniem. Z pewnością dobrną na pokład szczęśliwie, jedynie troszkę poobijani! A może jednak? Strach ma wielkie oczy. Może za chwilę runą z wysokości wielu metrów na pokład „Cariddi” albo jeszcze na nabrzeże; albo też wpadną do morza i pójdą na dno...?
Petriego oblał zimny pot, Johnson dosłownie trząsł się myśląc, że nadeszła jego ostatnia godzina. Strach potęgowało zamknięcie w małym pudle o sześciu ścianach, bez świeżego powietrza, w absolutnych ciemnościach, w stanie lekkiego kołysania, pod zwariowanym kątem. Połowa tego wystarczyłaby na dobry atak serca.
- Puszczają liny! - syknął Johnson przez zęby. Nie czuł już gorąca, lodowaty chłód ściskał mu serce.
- Nie podniecaj się, Ed! - Petrie starał się udawać opanowanie. - Zaraz opuszczą nas na pokład...!
Amerykanin dusząc się z braku powietrza odparł:
- Przecież ja właśnie tym się martwię, z jaką szybkością nas opuszczą.
Petriemu zupełnie zdrętwiało ramię, ale bał się poruszyć ręką, gdyż pomyślał, że najmniejszy ruch wywołany przez nich może spowodować wypadnięcie skrzyni z podtrzymujących ją lin. Zajęci problemami własnej skrzyni zapomnieli zupełnie o drugiej, w której siedział Angelo.
- A ja ci mówię, że za pół minuty będziemy już na pokładzie, w jednym zdrowym kawałku każdy z nas! - odparł Petrie. - No, zacznij liczyć do trzydziestu!
I Johnson zaczął półgłosem liczyć, a Petrie dołączył z chwilą, gdy poczuł, że lina, na której byli uwieszeni, zaczyna się obniżać. Gdyby w tym momencie zechciał ich zbadać jakiś lekarz, stwierdziłby z pewnością, że obaj mają całe ciała w stanie nerwowego skurczu - tak byli napięci oczekiwaniem. Bez porozumiewania się wiedzieli, że nie wolno im się poruszać, że każde przemieszczenie może fatalnie się skończyć. Tkwili więc w tej arcyniewygodnej pozycji ciśnięci na boczną ścianę, bali się lepiej podeprzeć, bali się nawet głębiej oddychać. Zjeżdżali w dół, dźwigowy był dobrym fachowcem: opuszczał ich znacznie wolniej, niż czyniłby to ze zwykłym ładunkiem. Zamknięci w skrzyniach nie wiedzieli o tym, że dłonie dźwigowego są w tej chwili bardziej mokre od potu niż ich ręce i twarze. Skrzynie powoli spływały ku pokładowi.
Doliczyli do piętnastu, kiedy jedna z nich znów się trochę osunęła wywołując w nich paroksyzm przeraźliwego strachu. Poszedł hak? Lina? Sznury, jakimi obie skrzynie były oplatane? Petrie porzucił bezcelowe próby dojścia do przyczyny i na chwilę zapomniał, do ilu doliczyli z Johnsonem. Ale przez drżące wargi wypowiedział „szesnaście” i Johnson mu zawtórował. I liczyli dalej razem. Głośne wymienianie cyfr miało uboczny pożytek - zachowanie zdrowych zmysłów było ratunkiem przed popadnięciem w szaleństwo. A więc powoli liczyli, skrzynie znajdowały się coraz niżej nad pokładem, a powietrze zostało praktycznie rzecz biorąc całkowicie wyczerpane.
Przy „dwudziestu czterech” usłyszeli łomot o pokład: to była pierwsza z Angelem w środku. Więc już są na dole! Po chwili ich skrzynia uderzyła o pokład i legła na boku. Jakieś dłonie ją pochwyciły i ustawiły właściwie. Coś twardego trzykrotnie uderzyło w wieko. Zabrali się po omacku do szukania zasuw, potem męczyli się, żeby je odciągnąć. Kiedy wreszcie wieko zostało otwarte i chłodne nocne powietrze wdarło się do środka, nie byli zdolni się ruszyć, leżeli na dnie przez kilka sekund, skuleni. Petrie pierwszy się poruszył, zmusił swe ręce, by chwyciły górny skraj skrzyni i pomogły jego nogom wstać i wygrzebać się do pozycji stojącej. Potem długo musiał się zmuszać, by wyjść na zewątrz przekładając najpierw jedną, potem drugą nogę przez jej krawędź. Skrzynia stała wśród innych spiętrzonych wysoko, co zasłaniało ich przed ciekawymi oczami. Obok kręcił się jedynie Sycylijczyk, który posadził Petriego na stosie worków, a potem pomógł Johnsonowi. Z mniejszej skrzyni wyjrzała głowa Angela. Twarz miał straszliwie wymiętą. Petrie spojrzał na zegarek. Chyba stanął, bo przecież przesiedzieli tam wieki. Zegarek wskazywał zaledwie za minutę północ.
14. Piątek, północ i po północy
Znajdowali się w pobliżu podniesionego do góry i rozwartego dzioba. Stali na pokładzie kolejowym, na który wtaczane są wagony przewożonych pociągów. Przed niepożądanym wzrokiem chroniły ich specjalnie poustawiane dokoła skrzynie. Skraj pokładu od strony dzioba dotykał molo z kilkoma parami szyn spiętych z szynami na pokładzie. Gdy Petrie zadarł głowę do góry, zobaczył rozgwieżdżone niebo. Potem rozejrzał się po kryjówce, do której dźwigowy opuścił obie skrzynie, i doszedł do wniosku, że może ona nadal im służyć, dopóki nie znajdą lepszego pomieszczenia. A przede wszystkim nie należy stąd jeszcze wynosić materiałów wybuchowych.
- Ed, zostaniesz tutaj z naszym workiem pełnym fajerwerków, a Angelo i ja pójdziemy na krótki rekonesans! - zdecydował.
Petrie przecisnął się między burtą a osłaniającymi ich skrzyniami, zerknął we wszystkie strony i ręką przywołał Angela. Nie widział nikogo dokoła. Choć paszcza dzioba była szeroko rozwarta, na ten rejs nie ładowano kolejowych wagonów. Przepaściste wnętrze pokładu słabo rozświetlały niebieskie lampy ukazując trzy nitki torów gotowych pomieścić wcale długi pociąg.
Petrie z wystudiowaną swobodą oparł się o stalową przegrodę i zaczął zapalać papierosa, ogień zapałki kryjąc w dłoniach.
- Czy jest tędy zejście do maszynowni? - spytał.
- Nie - odparł Angelo. - W tym celu trzeba najpierw wejść na wyższy pokład...
- Za chwilę to zrobimy. Najpierw muszę się tu rozejrzeć.
Mimo że czas naglił, Petrie doszedł do wniosku, że nie wolno mu podjąć żadnego działania, nim ogólnie nie pozna statku. Przy wykonywaniu konkretnego zadania, później, może się okazać, że brak mu jakiegoś skrawka informacji stanowiącej o różnicy między sukcesem a porażką. Dobrze przyjrzał się mostkowi kapitańskiemu wysoko nad głową, a potem przeniósł wzrok na smukły komin, z którego buchał dym świadcząc o przygotowaniach „Cariddi” do odpłynięcia. Poszedł w głąb pokładu kolejowego mając wrażenie, że idzie jakąś wielką remizą kolejową. Wrażenie to niwelowało dygotanie pokładu, pod którym gdzieś w głębi pracowały maszyny i ludzie. Gdy zagłębił się jeszcze parę metrów, a wzrok przyzwyczaił do panującego tu półmroku, zobaczył ludzi: tłum chłopów siedzących lub leżących na pokładzie między torami. Wielu z nich spało jakby w stanie absolutnego wyczerpania. Widok tego ludzkiego zbitego nędznego tłumu wpłynął na podjęcie natychmiastowej decyzji - Petrie postanowił, że ładunki będą nastawione na wybuch w czasie powrotnego rejsu. Wówczas już nie będzie cywili na pokładzie. Petrie obrócił się w stronę dzioba i dostrzegł na molo szybko idących ku promowi dwóch cywili. Nie przyśpieszając kroku podszedł do Angela, który czekał przed skrzyniami osłaniającymi ich kryjówkę.
- Widziałeś, kto idzie? - spytał cicho.
- Gestapo!
To było widać z ich twarzy i ubioru: miękkich filcowych kapeluszy i długich płaszczy ściągniętych paskiem. Jeden z dwójki był wysoki i szczupły, drugi niski i gruby.
- Pat i Pataszon! - mruknął i ze spojrzenia Angela zorientował się, że ten nie kojarzy, o co chodzi.
Gestapowcy stanęli niedaleko Petriego na łączeniu szyn promowych z ułożonymi na molo i zaczęli intensywnie wpatrywać się w czeluść pokładu kolejowego. Zrobili kilka kroków do przodu i jeden z nich wyjął latarkę, którą po zapaleniu skierował na tłum wynędzniałych chłopów siedzących w głębi. Snop światła latarki wędrował wolno z twarzy na twarz. Wreszcie przyszła kolej na Petriego, który spokojnie palił papierosa. Światło zatrzymało się na chwilę i powędrowało dalej. Tam przy bramie portowej esesmani badali dokumenty każdego, kto chciał wejść na molo, a tutaj Gestapo przeprowadzało kolejną lustrację!
Petrie nie obracając głowy do Angela, mówiąc kątem ust, wydał polecenie: - Idź do Eda i każ mu wejść do większej skrzyni, założyć wieko. Ma czekać do naszego powrotu, nie reagować na żadne odgłosy. Dwa wolne, dwa szybkie uderzenia to będziemy my.
Nie zmieniając pozycji Petrie spokojnie odczekał, aż gruby niski gestapowiec zakończy inspekcję wszystkich pasażerów na pokładzie kolejowym. Angelo powrócił właśnie w chwili, gdy obaj Niemcy odchodzili w głąb promu.
- Dalsze dwie pary wybierają się z nami! - mruknął Petrie widząc kolejnych osobników wchodzących na pokład. - Tych również nie zaprosiłbym do siebie do domu! - Nowo przybyli, w mundurach SS, poszli prosto do schodów.
- Bardzo to wszystko dziwne - szepnął Angelo poważnie zaniepokojony. - Czegoś podobnego nie widziałem w czasie żadnego z poprzednich rejsów.
- Z tego wynika, że jest to rejs specjalny. Przybyliśmy w samą porę. A teraz pójdziemy obejrzeć maszynownię.
Weszli na wyższy pokład schodami, którymi przed chwilą udali się esesmani. Schody kończyły się tuż pod nadbudową sterowni i mostka kapitańskiego. Prom lekko się kołysał poruszany rosnącą falą i wiatrem wzbierającym w cieśninie. Otwartym pokładem podeszli do prawej burty dotykającej potężnego betonowego molo, które skierowane ku północy przekształcało się nieco dalej w falochron prowadzący do wyjścia z portu. Angelo pociągnął Petriego ku wejściu w wąski korytarz w samej nadbudowie, po obu stronach którego znajdowały się drzwi prowadzące do kabin. Korytarz zakręcał w lewo. Angelo zatrzymał się przy drzwiach oznaczonych cyfrą 3. Byli sami w długim przejściu. Angelo otworzył nie zamknięte na klucz drzwi, weszli do ciemnej kabiny, zamknęli drzwi, Angelo zapalił światło.
- To jest kabina zastępcy głównego mechanika. Będzie naszą bazą operacyjną - wyjaśnił. - Od Volpego wiem, że zastępca jest na urlopie. Nikt nam tu nie powinien przeszkadzać. - Angelo zaryglował drzwi. Była to mała duszna jednoosobowa kabinka, w niej koja i malutka umywalka w rogu, to prawie wszystko! Petrie otworzył wbudowaną w ścianie szafę, w której na drewnianym wieszaku wisiał galowy mundur ze złotymi guzami. Czapka, kurtka, spodnie. - Jakiego on jest wzrostu? - spytał Angela.
- Mniej więcej mojego - odparł zapytany. - A bo co...?
- Nic konkretnego. Chciałem wiedzieć na wszelki wypadek. Co to jest za klucz, może do kabiny? - wskazał na mosiężny klucz wiszący nad umywalką.
Angelo zdjął klucz z haczyka i obejrzał. - Tak, na pewno tak. Będziemy mogli za sobą zamknąć.
- Dziwne, że zostawił kabinę otwartą jadąc na urlop!
- Bo to jest Sycylijczyk - Angelo wzruszył znamiennie ramionami. - A teraz zaprowadzę cię do maszynowni...
- Raczej mi tylko powiedz, gdzie to jest! - Z głosu można było wyczuć, że Petrie ma już zalążek planu. - Ty wracaj na pokład kolejowy i jak najszybciej zabierz stamtąd Eda z jego workiem. Ci gestapowcy są zanadto ciekawi, a mogą się zrobić jeszcze bardziej wścibscy. Powiedz mi, czy gdyby przyszli i zastali kabinę zamkniętą, to ich to zastanowi? Będą usiłowali dociec, dlaczego?
- Dlaczego mieliby cokolwiek podejrzewać? Poza tym ja ich nigdy przedtem nie widziałem na pokładzie promu.
Nie zwlekając opuścili kabinę i Angelo wskazał Petriemu inne schody wiodące na pokład poniżej. - Kiedy nimi zejdziesz, skręcisz na prawo, w połowie długości przejścia zobaczysz drabinkę prowadzącą w dół do maszynowni. Mogę z tobą iść, jeśli chcesz...
- Nie. Leć po Eda! Spotkamy się wszyscy w kabinie zastępcy mechanika. Zapukam cztery razy, dwa długie, dwa krótkie... Na ten sygnał Ed otworzy tobie skrzynię...
Petrie ostrożnie rozglądając się dokoła zszedł po wskazanych mu schodach. Na dole zatrzymał się, by spojrzeć za róg w prawo. Długie przejście, ale tym razem nie było puste: o kilka metrów przed Petriem stał oparty o ścianę włoski żołnierz. Wartownik! Nie zastanawiając się dłużej Petrie spokojnie wszedł w korytarz, którego koniec, jak mógł zauważyć, nie miał połączenia z pokładem kolejowym. Było tu znacznie duszniej i dygotanie konstrukcji wyraźniejsze. Głośniej słyszał też pracę maszyn. Gdy zbliżył się do wartownika, zauważył, że ten opiera się nie o ścianę, ale o stalowe wodoszczelne drzwi. Drzwi były otwarte i prowadziły do maszynowni, z której - z tej małej odległości - dochodził już nie chrobot, ale jazgot maszyn. Wartownik spojrzał z obojętnością na przechodzącego. Wzrok miał znudzony i z twarzy było widać, że żołnierz bardzo cierpi nad tym, że o tak późnej porze musi pilnować pustego korytarza zamiast iść spać.
Ponieważ Petrie się nie zatrzymywał, mógł rzucić jedynie bardzo krótkie spojrzenie na podnoszące się i opadające dźwignie i zawory oraz na kilku mężczyzn w białych spodniach i podkoszulkach coś majstrujących na żelaznej galeryjce blisko drzwi. Nie doszedł do końca korytarza, lecz skręcił ku schodom, które zobaczył nieco w głębi po prawej stronie. Schodami wszedł na jeszcze wyższy pokład. Nie było tam żywego ducha. Skręcił w lewo i pokładem spacerowym udał się na rufę.
Prom nagle bardziej się zakołysał. Opuszczając pokład spacerowy Petrie zastanawiał się, czy to możliwe, by nadchodziła tak szybko następna burza. Pokład, na którym się znalazł, nie sięgał rufy. Na rufę i koniec pokładu kolejowego patrzył z góry. Miał pod sobą kilka ustawionych w trzech rzędach ciężarówek. Uderzony większą falą prom zatańczył na wodzie jak korek. Jednoczesny nagły poryw wiatru niemal przewrócił Petriego, który w ostatniej chwili złapał się balustrady. Przez chwilę stracił zainteresowanie tym, co dzieje się na pokładzie, widząc, że z portu wypływa właśnie samotny kuter rybacki z czerwoną latarnią na maszcie i kieruje się szybko ku cieśninie. To na pewno Giacomo, który zamierza czekać na morzu na wypłynięcie promu!
Petrie powracał na dziób pustym pokładem spacerowym na sterburcie. Ani żywej duszy! Żadnego wartownika! Miał rację Angelo twierdząc, że ochrona promu jest bardzo powierzchowna, natomiast cały wysiłek skierowano na obronę przeciwlotniczą: na dziobie i rufie poczwórne działka 20-milimetrowe oraz parę działek pojedynczych na platformach za mostkiem kapitańskim.
Kiedy tak sobie z zadowoleniem myślał o łatwości poruszania się po pokładach, otworzyły się drzwi z pokładu spacerowego i pojawił się w nich carabiniere z latarką w ręku, którą zaświecił Petriemu w oczy. Światło oślepiło Petriego na kilka sekund.
- Co tutaj robisz? - spytał żołnierz.
- Musiałem wejść nie tymi schodami. Chcę wrócić na pokład kolejowy.
- Tam prosto i schodami w dół! - poinstruował żołnierz, cofnął się i zniknął. Wraz z jego odejściem rozwiał się lekki zapach wina i papierosowego dymu. Petrie szybkim krokiem poszedł ku wskazanym mu schodom, ale u ich szczytu stanął jak wryty: właśnie wchodzili nimi Pat i Pataszon! Niski grubas, który szedł pierwszy, spojrzał na Petriego spod ronda kapelusza. Petrie zauważył dopiero teraz, jak okrągłą twarz ma ten Niemiec i jakie małe oczki przy spłaszczonym, jakby wgniecionym w twarz nosie. Wydawało się, że przejdzie koło Petriego bez okazywania mu większego zainteresowania, kiedy nagle zatrzymał się u szczytu schodów i warknął: - Papiery! - Wbrew wszelkim zakazom zapalania świateł na otwartych pokładach statków, co wydawało się oczywistą rzeczą w okresie wojny, Niemiec zapalił latarkę, której światłem przewędrował po chłopskich łachmanach, w jakich stał przed nim Petrie. Drugi Niemiec, wysoki i chudy, stał obok z założonymi rękami. A więc to taka z niego chytra sztuka, pomyślał sobie Petrie: Niemczur specjalnie udawał przez parę sekund, że go Petrie nie interesuje, po to, aby go nagle zaskoczyć. Petrie lewą ręką wyciągnął swoje dokumenty z kieszeni na piersi zaś prawą trzymał kilka centymetrów od mausera.
Grubas zaczął przeglądać oferowane mu przez Petriego zaświadczenia, zaś ten ostatni przyglądał się chudzielcowi, który zerkając poza burtę coś żuł. Jego twarz wydawała się całkowicie pozbawiona choćby kropli krwi, oczy patrzyły martwo w przestrzeń.
Petrie pomyślał, że oto ogląda wytresowanego kata, wykonawcę wyroków, jednego z grona ludzi wysyłanych w świat po to, aby eliminowali tych, którzy swym istnieniem zagrażają Trzeciej Rzeszy: mordowali patriotów, tych co odmawiają kolaboracji, wszystkich, którzy w czymś przeszkadzają. Miłe towarzystwo podczas rejsu! Najbardziej martwił Petriego ten gruby - typ, który ani na chwilę nie spocznie, będzie przez cały czas węszył po pokładach, świecił ludziom w oczy latarką, sprawdzał dokumenty i próbował otwierać drzwi do kabin.
Tym razem Niemiec zwrócił bez słowa dokumenty i odszedł ze swym towarzyszem. Petrie odetchnął, zbiegł po schodach na pokład kolejowy trafiając na chwilę poprzedzającą odpłynięcie „Cariddi”. Na molo właśnie odczepiono linę od pachołka, wibracje w maszynowni wzrosły. Petrie przeszedł na drugą stronę pokładu kolejowego do schodów od nawietrznej, wszedł na wyższy pokład i rozejrzał się po molo, czy przypadkiem nieprzyjaciel w ostatniej chwili nie wysyła jakichś posiłków na prom. Wreszcie wszystkie liny zostały odczepione, podniesione dwie części dzioba zaczęły powracać do swego naturalnego położenia zamykając wjazd na kolejowy pokład. Prom ruszył, pasmo wody między bocznym molo a statkiem stawało się coraz szersze. Wielu pasażerów pojawiło się na górnym pokładzie, aby towarzyszyć wyjściu promu z portu - wyjściu rufą ku przerwie między falochronami. Z komina wytaczały się wirując wielkie kłęby dymu.
Teraz pozostawało sprawdzenie, czy Giacomo jest gotów im towarzyszyć. Petrie dostrzegł go natychmiast po wycofaniu się promu z basenu portowego i gdy molo stało się jedynie ciemniejszym od innych cieniem nocy, po nawietrznej zobaczył w oddali czerwone światełko kiwające się śmiesznie w czarnej przestrzeni. Gdy sternik dokonywał manewru obrotu statku o sto osiemdziesiąt stopni ustawiając się dziobem w kierunku Giovanni, Petrie wrócił do kabiny.
Trzech ludzi w tak malutkiej kabinie - to co najmniej o jednego za dużo.
- Czuję się tutaj jak w skrzyni - narzekał Johnson. - Kiedy zaczynamy?
- No właśnie! - odparł Petrie wysypując zawartość worka na koję.
Johnson i Angelo wzięli sobie po jednym lugerze i parę zapasowych magazynków. Petrie oglądał szczegółowo materiały wybuchowe: wałeczki o konsystencji kitu okiennego. Ułożył je z powrotem w worku tak, aby zajmowały jak najmniejszą przestrzeń. Cztery mechanizmy zegarowe i zapalnik sprawdził jedynie pobieżnie, opakował z powrotem w gazetę i też schował do worka.
- Będę to trzymał pod pachą. Cholernie ciężko! - powiedział. - I będę z tym musiał iść do maszynowni. Jak mam to wytłumaczyć Volpemu, jeśli mnie zapyta?
- Jesteś murarzem, to są twoje narzędzia pracy. - Angelo był bardzo szybki ze swoimi wyjaśnieniami. - Powiesz, że obecnie w czasie wojny narzędzia trudno kupić, więc je wszędzie z sobą wozisz. I nosisz, żeby ci nie ukradli. Ale on tego najprawdopodobniej nie spostrzeże. Volpe spostrzega wyłącznie siebie. Zawsze jest tylko w siebie zapatrzony. - Angelo podniósł z koi dużą rakietnicę. - To jest nieodzowne, żeby móc zawiadomić Giacoma, ale to jest za duże, żebyśmy z sobą nosili. Więc chwilowo musi zostać tutaj...
- Zgoda - powiedział Petrie. - Ta kabina to rzeczywiście wspaniała baza operacyjna. I poza tym jest bardzo blisko otwartego pokładu. W razie gdy trzeba będzie umykać... Czy możesz mi teraz powiedzieć, Angelo, jak długo trwa normalnie rozładunek i załadunek w Giovanni? Mówię o ludziach i o cargo.
- Zwykle nie dłużej niż pół godziny. Ale tego nie można być pewnym. Poza tym ja nie wiem, co Niemcy będą ładowali w Giovanni. Wagony czy sprzęt zmotoryzowany? Może całe jednostki wojskowe?
- Tak, masz rację, zdecydujemy jak i co w zależności od sytuacji. Chodzi mi o ustawienie mechanizmów zegarowych. I w tej chwili nie wiem, ile mi zajmie czasu zakładanie ładunków. - Podniósł worek i włożył go pod pachę. - Aha, żebym nie zapomniał: przed wejściem do maszynowni jest wartownik...
- Tego nigdy nie było! - wykrzyknął Angelo. Był niemile poruszony tą informacją. Po chwili twarz mu się rozjaśniła. - Może się przyda mój francuski koniak! - Zdanie o koniaku wypowiedział takim tonem, jakby butelka alkoholu była w tej wojnie bronią równą pistoletowi maszynowemu. - Ale mówiąc generalnie powinniśmy unikać wszelkich konfliktów, póki ładunki nie znajdą się na swoich miejscach.
- Jeśli to będzie możliwe - zgodził się Petrie. - No dobrze, idziemy. Ty pierwszy, Angelo, gdyż w wypadku czyjejś obecności w korytarzu, mogłoby to wydać się dziwne, że dwaj prości chłopi wychodzą z oficerskiej kabiny.
Angelo zgasił w kabinie światło, odryglował drzwi, wychylił ostrożnie głowę i zastygł widząc plecy oddalającego się esesmana. Niemiec zniknął za zakrętem w kierunku pokładu. Angelo odczekał chwilę, by upewnić się, że Niemiec nie wraca - a potem skinął na swych towarzyszy. Gdy wyszli, zamknął drzwi na klucz, po czym poprowadził ich korytarzem. Zszedł ze schodów, zerknął w korytarzyk, odwrócił głowę zdziwiony i zawiadomił Petriego: - Żadnego wartownika tu nie ma!
Petrie z kolei się wychylił: korytarz był pusty, żelazne drzwi do maszynowni nadal otwarte.
- No to szybko! - zdecydował. - Zanim strażnik wróci!
Gdy Petrie szedł za Angelem, korytarz wydawał mu się znacznie dłuższy niż podczas pierwszych odwiedzin. W każdej chwili mogli wyłonić się ze schodów lub jakiegokolwiek zakrętu dwaj gestapowcy. A poza tym trzydzieści kilogramów trzymanych pod pachą w worku bardzo ciążyło. Zupełnie jakby dźwigał sto kilo. Dużą w tym rolę odgrywało zmęczenie. Było też cholernie gorąco i wydawało się, że brakuje powietrza. Zatrzymali się, gdy Angelo podniósł rękę. Znajdowali się blisko drzwi do maszynowni, której huk całkowicie ich ogłuszył.
- Przyszedłem zobaczyć się z głównym mechanikiem Volpe! - krzyknął Angelo: na żelaznej galeryjce za drzwiami stał wartownik.
- Nikomu tu nie wolno wejść! - powiedział wartownik znudzonym głosem.
- Ale ja jestem przyjacielem mechanika...!
- Mam rozkaz, żeby nikogo nie wpuszczać! - Żołnierz bez przekonania podniósł oparty o żelazną kładkę karabin. Unikać problemów, oto hasło najbliższych godzin. Angelo wyjął z kieszeni butelkę koniaku i pomachał nią nad głową widząc w dole Volpego. Główny mechanik podszedł do drabinki, która prowadziła na galeryjkę i usiłował coś wykrzyczeć do żołnierza, ale ten nie usłyszał nic w tym hałasie. Volpe zaczął energicznie machać ręką wskazując, że Angelo ma prawo do niego zejść na dół. Żołnierz westchnął, ale zaczął pilnie się przyglądać, gdy Angelo skinął i przywołał na galeryjkę stojących w korytarzu dwóch mężczyzn. Po chwili machnął ręką i przez wysoki próg wyszedł na korytarz, żeby im zrobić miejsce na wąskiej galeryjce. Skoro główny mechanik znał tych ludzi, to znaczy, że wszystko w porządku! Wartownik nie miał zamiaru dalej się tym przejmować. Poza tym ledwo trzymał się na nogach ze zmęczenia. Tracić jeszcze energię na spory! Po co?
Petrie i Johnson weszli na galeryjkę, gdy Angelo schodził już tyłem do maszynowni po żelaznej drabince. Trzymając się żelaznej barierki Petrie spojrzał w otchłań pod nogami - widział jak na dłoni skomplikowane wnętrzności potężnego promu kolejowego: skomplikowaną huczącą, syczącą, stukoczącą dziesiątkami popychadeł i drążków maszynerię, koło której kręcili się półnadzy ludzie pilnując, aby ten mechaniczny potwór dowiózł ich szybko i szczęśliwie do Giovanni. Petrie stał w wilgotnym, niemal tropikalnym żarze. Było w nim coś pokrewnego z upałem, jaki im towarzyszył w drodze przez Sycylię. Angelo po zejściu z drabiny spojrzał w górę i ponowił swe zaproszenie dla Petriego i Johnsona. Następnie się obrócił i klucząc między różnymi urządzeniami poszedł w kierunku Volpego, który odszedł dość daleko i zwrócony plecami do Angela rozmawiał z którymś ze swoich ludzi. Petrie ujął mocniej pod pachą worek przygotowując się do zejścia. Po chwili rozpoczął koszmarną wędrówkę po szczeblach. Wszyscy trzej gonili już resztkami sił, ale sytuacja Petriego była najgorsza. Nie zmrużył oka przez dwadzieścia cztery godziny, prażony słońcem południa przejechał pół Sycylii. Od wieczora do północy prowadził ambulans, i to od samego skrzyżowania, gdzie porzucili pociąg. Przez cały dzień nieprzewidziane przeszkody, problemy, zagrożenia: spacer do Puccio po zniszczeniu samochodu Scelby przez, jak na ironię, brytyjskiego pilota. To jeszcze nie wszystko: przez cały dzień prawie nic nie jadł, przy nieustannej konieczności koncentrowania myśli i uwagi, improwizowania rozwiązań, przy stałym napięciu. Ileż mogło mu jeszcze pozostać w rezerwie zasobów sił, gdy rozpoczął schodzenie rakiem po żelaznej pionowej drabince z workiem pełnym materiałów wybuchowych w wystarczającej ilości, by zatopić prom o kilku tysiącach ton wyporności? A drabinka miała co najmniej siedem metrów i sięgała stalowej podłogi. Żar buchał w maszynowni tak okropny, że już na pierwszym stopniu był mokry, a dłonie miał lepkie. Stanął w obliczu niemalże nierozwiązalnego problemu: jedną ręką musiał trzymać mocno pod pachą worek, tylko druga pozostawała mu na trzymanie się drabinki, tylko ta druga z dłonią lepką i śliską od kurzu zmieszanego z potem! Poza tym worek uniemożliwiał spoglądanie pod siebie, aby przynajmniej widzieć, gdzie należy postawić stopę. Musiał więc polegać wyłącznie na zmyśle dotyku. Zszedł zaledwie trzy stopnie, gdy poczuł się słabo i zakręciło mu się w głowie. Zacisnął mocno zęby i podniósł do góry twarz spływającą strużkami brudnego potu: Johnson stał oparty o balustradę galeryjki i z niepokojem obserwował Petriego. Tak, zejście do kotłowni stwarzało nieprzewidziany groźny problem. Odpoczął chwilę na trzecim stopniu, głęboko wciągnął powietrze, co mu raczej zaszkodziło niż pomogło, gdyż powietrze było przesycone gorącą parą. Postanowił mimo wszystko kontynuować wędrówkę ku piekielnym czeluściom maszynowni. Trzymając się tylko jedną ręką musiał po każdym stopniu pozostawać bez zabezpieczenia przez ułamek sekundy - przerzucał na ślepo dłoń z jednej poprzeczki na drugą licząc na to, że nie straci w tym czasie równowagi, a dłonią trafi we właściwy pręt i pochwyci go mocno. W każdej chwili groziło runięcie na podłogę maszynowni. Oślizłe od potu, kurzu i tłuszczu palce coraz bardziej ślizgały się po prętach drabinki, nie miał żadnej możliwości otarcia dłoni o kurtkę - usiłując to zrobić spadłby bez wątpienia na ziemię. Po zejściu kilku następnych stopni palce zaczęły go boleć i drętwieć. Były rozdygotane, słabiej chwytały każdy następny pręt. Ciężar do utrzymania miały niemały: jego waga i waga worka. Stopy odciążały palce jedynie częściowo. Ale i ze stopami, a właściwie nogami zrodził się kolejny problem po paru stopniach: obciążona była zawsze jedna noga i to nadmiernie, druga poszukiwała po omacku kolejnego szczebla. Mięśnie zaczęły boleć, nogi uginać się. Worek, którego drugą ręką nie mógł sobie w żaden sposób poprawić, stał się przeraźliwie ciężki, ważył już nie sto, jak mu się przedtem wydawało, ale chyba dwieście kilo; parokrotnie już miał ochotę uwolnić rękę od tortury i worek upuścić. Worek zaczął mu się wyślizgiwać. Pomyślał, że jeśli nie przyśpieszy schodzenia, to trzymany ciężar wymknie się z uchwytu. A więc następny szczebel, jest, oprzeć na nim nogę, kilka ciężkich oddechów, szukanie szczebla poniżej, stopa nie trafiła, obsunęła się, brak sił na podciągnięcie do góry, a więc szybka decyzja opuszczenia szczebla, straszliwy wysiłek utrzymania śliskich i słabych palców na pręcie, palce zaciskają się kurczowo, ręka drży, przez ułamek sekundy grozi odpadnięcie z drabiny i oto dodatkowa porcja skądś cudem wygrzebanej energii zapobiega uderzeniu bokiem w szczeble. Wszystkie mięśnie protestują ostrym bólem i grożą lada chwila masowym skurczem, stopa szuka kolejnego szczebla, i następnego. Ach Boże, całe ciało staje się martwe, ciężkie, zaraz runie na ziemię! Stopa dotknęła czegoś - ale to nie szczebel, serce ze strachu skacze do gardła, nagle zaczyna rozpierać je radość, gdyż okazuje się, że już nie ma więcej szczebli, to jest stalowe dno pudła maszynowni! Udało się zejść na sam dół!
Trzęsły się pod nim nogi, ledwo mógł na nich ustać, ciężko dysząc trzymał przyciśnięty do brzucha worek. Obiema rękami! Poczekał, aż Johnson zejdzie i polecił mu iść przed sobą. Amerykanin zaczął przeciskać się wąskim przejściem między maszynami uważając, by nie położyć czy oprzeć ręki w niewłaściwym miejscu. Hałas w maszynowni wydawał się nieprawdopodobny, dla ich przemęczonych głów było to walenie tysiącem ciężkich młotów. Pod nogami drżała stalowa podłoga. Minąwszy jakąś metalową pokrywę wpadł prosto na Angela, który głośno krzycząc Volpemu do ucha przedstawił swych towarzyszy. Volpe miał około czterdziestki, był barczysty, ale i zbyt otyły, miał na sobie ciemne spodnie i brudny podkoszulek. Twarz głównego mechanika była nalana, wyzierały z niej chytre oczy, pod nosem tkwił ciemny wąsik.
- To jest mój kuzyn, Paolo! - wykrzykiwał z dumą Angelo. - Całe życie chciał zostać mechanikiem, no ale cóż, nie było pieniędzy na szkołę...!
Volpe, wskazując szerokim gestem maszynownię, zaczął opowiadać bez żadnych wstępów: - Dzięki nam tutaj właśnie statek pływa po morzu. Tym na mostku może się wydawać, że to oni są odpowiedzialni za „Cariddi”. Ale zastanówcie się: rejs trwa tylko kilkadziesiąt minut, nic się nie może przydarzyć złego w tym czasie. Ale my tutaj przez wszystkie godziny dnia i nocy musimy dbać o każdą maszynę. O, na przykład, widzicie ten zegar...?
- Pietro też jest moim kuzynem! - krzyknął Volpemu do ucha Angelo, gdy do Johnsona dołączył Petrie, ale Volpe prawie nie zwrócił na niego uwagi i kontynuował swą opowieść o olbrzymiej odpowiedzialności głównego mechanika za cały statek. Johnson natychmiast zauważył, że Petrie nie niesie już worka, a więc zdążył go gdzieś schować. Następnie Angelo zaprezentował swoją butelkę koniaku i Volpe niezwłocznie zaczął prosto z niej pić za ich zdrowie. Johnson rozglądał się z cielęcym zachwytem w oczach. Kilka minut później, gdy Volpe odwrócił się na chwilę, Petrie porozumiewawczo mrugnął do Johnsona, a gdy główny mechanik znów spojrzał w ich kierunku, Petrie trzymał się za głowę, jakby hałas i żar zupełnie go zmogły.
- Pietro zawsze cierpi na chorobę morską - wyjaśnił szybko Johnson. - Ale to mu wkrótce minie.
Volpe tylko wzruszył ramionami z wyraźną pogardą dla słabeuszy tego świata i ciągnął dalej opowieść pokazując cuda swej maszynowni. Przerywał jedynie w celu wykrzyknięcia jakiegoś polecenia swoim ludziom.
Rozglądając się pilnie dokoła, Amerykanin stwierdził, że w maszynowni oprócz Volpego jest sześciu marynarzy. Trochę go to zmartwiło: Petrie będzie miał trudne zadanie umieszczając ładunki w podobnych warunkach. Dwaj marynarze przez cały czas tkwili w pobliżu głównych wałów, a właśnie one były głównym celem Petriego. W minutę później stwierdził ze zdumieniem, że Petrie gdzieś zniknął, natomiast na galeryjce wysoko nad nimi stał włoski wartownik i rozglądał się po maszynowni.
Johnson po prostu zamarł, ale szybko się opanował, założył ręce i powędrował za Volpem i Angelem w inny zakątek królestwa tego pierwszego. Dyskretnie zerknął na zegarek i z przerażeniem stwierdził, że za osiem minut dokują w Giovanni. Nie ma mowy, aby przed upływem tego czasu Petrie zdążył założyć wszystkie ładunki, ustawić mechanizmy zegarowe i wyjść na pokład, zwłaszcza że wartownik na galeryjce mógł go w każdej chwili dostrzec. Johnson już się pocił z powodu gorąca, a teraz doszedł nowy powód: strach. I nawet gdyby nagle zrobiło się w maszynowni chłodno, to pociłby się dalej wysłuchując w podobnej sytuacji ględzenia i przechwałek Volpego oraz pilnując kątem oka wartownika. Idź sobie stąd, wynoś się, żeby cię wszyscy diabli wzięli, kierował w myślach życzenia pod adresem włoskiego żołnierza.
- Niech pan sobie jeszcze pociągnie! - zaproponował Angelo podając butelkę Volpemu, a Johnson czym prędzej wlepił pełen zachwytu wzrok w jakąś dźwignię i pokiwał mądrze głową. Volpe po raz trzeci przylepił usta do szyjki. Johnson zorientował się, że główny mechanik chcąc być gościnny, a jednocześnie korzystając z okazji popicia sobie, przekazał obowiązki bieżącego nadzoru jednemu ze swoich ludzi, który stał przy tablicy pełnej zegarów i wydawał dyspozycje, gdy zachodziła potrzeba. Johnson rzucił okiem na galeryjkę i z uczuciem ulgi stwierdził, że jego skryte życzenia spełniły się: wartownika nie było.
- W drodze powrotnej będziemy mieli bardzo ważny ładunek! - pochwalił się Volpe Angelowi. - Bardzo ważne ładunki będziemy wieźli przez kilka następnych rejsów, jeden po drugim, przez wiele godzin. Niemcy!
- Naprawdę? - zdziwił się Angelo. - Ja myślałem, że Niemcy przez cały czas jeżdżą promem tam i z powrotem...
- Ale tym razem będzie to ich wielka dywizja czołgów. - Volpe głośno czknął i potem zamilkł, jakby się zawstydził, że powiedział zbyt wiele. - Po dłuższej przerwie stwierdził: - Dobry jest ten twój koniak! - I dalej zaczął opisywać Johnsonowi maszynerię: - Ten zegar informuje...
Johnson słuchał pilnie przyoblekłszy twarz w wyraz zainteresowania, kiwał głową, cmokał z zachwytu. Widząc go tak z założonymi rękami nikt by nie przypuścił, jak bardzo poruszyła go otrzymana przed chwilą informacja. „Ich wielka dywizja czołgów”, powiedział Volpe. A więc dwudziesta dziewiąta dywizja grenadierów pancernych szykowała się do przepłynięcia na Sycylię! Musiał więc już nastąpić aliancki desant spadochronowy i Kesselring natychmiast zareagował nakazując wysłanie silnych rezerw pancernych na wyspę. A tymczasem „Cariddi” jeszcze pływa, pokonuje wzburzone morze, aby czym prędzej dotrzeć do Giovanni i zabrać Niemców. Wyczuł stopami, że obie okrętowe śruby zwolniły obroty, poznawał to również z odgłosów w maszynowni. Stojąc na rozdygotanej stalowej płycie pudła maszynowni, wśród tego walenia tysiąca młotów, walcząc z lekkimi mdłościami spowodowanymi żarem pomieszczenia i nieustannymi wibracjami Johnson usiłował zebrać myśli, zastanowić się nad nową sytuacją - Petrie z pewnością nie zdołał jeszcze założyć ładunków, a więc co zrobią? Volpe zwrócił półpełną butelkę koniaku Angelowi, który nałożył metalową zakrętkę, zakręcił ją i butelkę schował do kieszeni. Wiedział, że mechanik chciałby już się z nimi pożegnać.
- Jeśli nie uda się nam złapać żadnego środka transportu z Giovanni, to być może będziemy wracać na „Cariddi” - powiedział Angelo. Volpe wiedząc, że pół butelki koniaku jeszcze zostało, posmutniał i podrapał się po głowie.
- To będzie niemożliwe, prom zarekwirowali Niemcy, żadnych cywilów... - poinformował i zabrał się do wydawania poleceń maszynistom, a czynił to brutalnie, wydzierając się na cały głos.
Angelo z niepokojem spojrzał na Johnsona. Statek wyraźnie zwalniał. Amerykanin ruszył ku drabince prowadzącej do stalowych drzwi. Johnson już zrozumiał plan Petriego: ponieważ nie było mowy o zakładaniu ładunków w czasie drogi, na oczach całej załogi maszynowni, Petrie się ukrył w nadziei, że w czasie postoju w Giovanni przed następnym rejsem do Messyny maszynownia przez pewien czas zostanie pusta, ludzie wyjdą zaczerpnąć powietrza. Podjęcie takiej decyzji pasowało do Petriego. Johnson był absolutnie pewien swego toku myślenia i zaczął wdrapywać się po drabince jak gdyby nigdy nic. Angelo wziął z niego przykład. Jeśliby na górze stał przed stalowymi drzwiami ten sam wartownik, to mógł powstać problem: przepuścił do maszynowni trzech ludzi, wracało dwóch! Kiedy wyszedł z Angelem z galeryjki na korytarz, to co prawda zobaczył wartownika opartego o ścianę, ale biedak miał zamknięte oczy. Po prostu zmęczony zasnął na stojąco. Po chwili się jednak obudził, najwidoczniej wiedziony jakimś instynktem, ziewnął kilka razy i zamrugał oczami, a potem za nimi zawołał: - A gdzie ten trzeci, co był z wami?
Johnson wrócił, stanął przed żołnierzem, wpatrzył mu się w oczy. - Wyszedł przed nami. Musiał go pan widzieć. - Johnson położył nacisk na słowo „musiał”.
- A tak, teraz sobie przypominam - skłamał szybko wartownik. - Oczywiście, że go widziałem.
Odeszli. Wędrowali tą samą drogą wzdłuż korytarza, na górę schodami, górnym pokładem spacerowym. Kiedy się wreszcie znaleźli w pobliżu kabiny numer trzy, Johnson poszedł kilka kroków dalej i wyjrzał ostrożnie na otwarty pokład. Był całkowicie pusty tak jak poprzednio, po żarze maszynowni wiejący z morza sztormowy wiatr przeniknął go niemal boleśnie wywołując krótki dreszcz. Kryjąc się w cieniu nadbudowy Johnson wyjrzał na dół, na pokład kolejowy. To, co zobaczył, wyglądało bardzo groźnie.
Chłopi podróżujący na pokładzie kolejowym stali w zbitym stadku blisko dzioba z niecierpliwością czekając na zejście na ląd. Prom prawie przestał się kołysać minąwszy falochrony i wpływając do portu w Giovanni. Statek wślizgiwał się wolno zmierzając ku molo, na którym - w świetle osłoniętych czarnymi kapturami lamp ustawionych na całym nabrzeżu - na zaokrętowanie czekał Wehrmacht: ciężarówki, cysterny, zdyscyplinowane dwuszeregi żołnierzy w polowych mundurach wojsk pancernych. Na torach urywających się na skraju nabrzeża stały wagony z lokomotywą - wagony towarowe najprawdopodobniej z dywizyjnym zaopatrzeniem. Pierwszy eszelon dwudziestej dziewiątej dywizji pancernej gotowy do zaokrętowania! Dla Johnsona był to widok naprawdę przerażający, gdyż mógł sygnalizować niepowodzenie inwazji aliantów. Oczywiście jeśliby „Cariddi” z tym i z następnymi ładunkami dotarł do portu w Messynie. Prom dobił do molo, pasażerowie czekający na pokładzie lekko się zachwiali, marynarze rzucili liny na brzeg, dziób promu rozdwoił się i obie części powędrowały w górę. Operacja opróżnienia promu i ponownego załadowania zapowiadała się na bardzo krótko, gdyż widać było, że Niemcy nie mają czasu.
- Nasze zadanie bardzo się komplikuje - szepnął Angelo.
Johnson zawrócił na pięcie i ruszył ku kabinie, Angelo za nim.
Zamknęli dobrze i zaryglowali drzwi, a potem dopiero zapalili w kabinie światło.
- Jim nie może zakładać ładunków, kiedy kręcą się po maszynowni członkowie załogi - powiedział zdenerwowany Johnson.
- Kiedy oni zawsze wychodzą na pokład po łyk świeżego powietrza - uspokajał Angelo. - Zawsze tak było, nawet wówczas kiedy zostawałem na pokładzie, żeby Volpego jeszcze trochę podpoić. Przecież oni nie mogą w tej temperaturze maszynowni długo przebywać. Muszą wyjść na pokład, nic się nie bój!
- Jeśli w ciągu trzydziestu minut Petrie tu się nie pojawi, to będziemy musieli raz jeszcze zejść do maszynowni. I tym razem nie będzie to takie łatwe. Nie będzie już tak pusto. - Johnson odłożył papierosa, którego przed chwilą wyciągnął z paczki i miał zamiar zapalić. Wiele by oddał za papierosa, ale w kabinie mieli tak mało powietrza i takie zgęstniałe, że było już trudno oddychać. - Ale nie tylko dlatego będzie sztuką dostać się do maszynowni, i w ogóle chodzić po promie - ciągnął Johnson. - Raz, że prom będzie zatłoczony wojskiem, ale poza tym, słyszałeś, co mówił Volpe: żadnych pasażerów cywilnych! Natychmiast by nas capnęli. Na pokładzie będzie czuwała niemiecka żandarmeria.
- Tylko tyle? - spytał Angelo z ironią.
- Tylko tyle wystarczy, żeby nam spuchły głowy od myślenia - odparł Johnson wyjmując spod poduszki trzy niemieckie granaty z rączkami. Schował je poprzednio pod poduszką koi, teraz starannie owinął w koc. Była jeszcze jedna sprawa, o której nie wspomniał Angelowi, a która stała się jasna dla Johnsona, kiedy rzucił okiem na wagony kolejowe w porcie. Co te wagony pierwszego eszelonu mogły zawierać? Opatrunki, jedzenie? Na pewno nie. Amunicja! Z chwilą wtoczenia wagonów na pokład „Cariddi” stanie się on jedną wielką beczką prochu. Jest niesłychanie ważne, na ile minut Petrie nastawi zegary ładunków wybuchowych. Raz nastawione będą zmierzały nieuchronnie ku zerowej minucie wybuchu! O której, w jakiej minucie rejsu? Czy nie za wcześnie?
Po czterdziestu minutach nadal byli uwięzieni w kabinie słysząc za drzwiami niemal nieprzerwaną procesję ciężko stąpających buciorami ludzi. I siedzieli w absolutnych ciemnościach obawiając się, aby przez jakąś szparę w drzwiach ktoś nie zobaczył światła i nie zainteresował się tym. Zdawało się im, że siedzą tak już wiele godzin. Słyszeli wtaczanie wagonów na pokład, metaliczne odgłosy uderzających o siebie buforów. Pociąg amunicyjny, jak go w myślach nazwał Johnson, był już chyba cały na pokładzie. Słychać też było głośne pokrzykiwania po niemiecku, nawoływania i rozmowy przechodzących za drzwiami żołnierzy. Jednakże z upływem czasu kroki na korytarzu stawały się coraz rzadsze. Po raz trzeci już jakaś nieznana ręka pochwyciła na zewnątrz klamkę i usiłowała drzwi otworzyć. Tym razem nieznana osoba szarpała klamką bardziej natarczywie. Szarpała, potem ramieniem wsparła się o drzwi i usiłowała je wypchnąć. Angelo i Johnson siedzieli obok siebie na koi ustawionej bokiem do wejścia. Johnson wyjął nóż i trzymał go ostrzem zwrócony ku drzwiom. Angelo też wyjął swój nóż. Czekali z bijącymi sercami. Zamek kabiny nie był znów taki mocny i wystarczyłoby kilka silniejszych pchnięć... Angelo i Johnson wyjęli noże, a nie broń, gdyż użycie broni palnej oznaczało wszczęcie na statku alarmu, i skończyłoby się tragicznie dla nich w kabinie i dla Petriego nadal uwięzionego w kotłowni na dole. Nieznany osobnik nadal napierał na drzwi. Jakiś amator podróżowania pierwszą klasą, pomyślał sobie Johnson - nie zdaje sobie sprawy, że w konkretnym wypadku pierwsza klasa oznacza pchnięcie nożem w brzuch. Napór na drzwi nagle ustąpił. Siedzieli zesztywniali i spoceni, w zwierzęcym lęku, wsłuchani w oddalające się korytarzem kroki. Maszyny okrętowe pracowały teraz głośniej, słychać było maszynerię zamykającą i opuszczającą dziób, wreszcie uderzenie, gdy dziób legł na swoim miejscu. W kilka sekund potem nowe wibracje dały znać, że prom wyruszył w drogę powrotną. Jak zwykle rufą wycofywał się z małego portu aż poza falochrony.
- Idziemy do Petriego! - powiedział Johnson ochrypłym głosem.
Angelo po omacku wyszukał kontakt i zapalił w kabinie światło. Nagle oślepiony jasnością zaczął gwałtownie mrugać. - To byłoby dla ciebie zbyt niebezpieczne, gdybyś poszedł ze mną w tym chłopskim stroju. Ale mogę iść ja. W tym mundurze nikt nie zwróci na mnie uwagi. - Angelo stanął przed lustrem, które wisiało nad umywalką. Mundur zastępcy głównego mechanika pasował dość dobrze na Angela. - Włożyłem go po ciemku, ale nie pomyliłem spodni z marynarką - zażartował. - I nawet podobam się w tym sobie. - Na głowę wcisnął czapkę, którą mu podał Johnson. - Trochę za mała, ale musi wystarczyć. No i tak właśnie trzeba! Na lądzie nikt nigdy nie dostrzega listonosza w mundurze, a na morzu... Kto będzie zwracał uwagę na człowieka w marynarskim ubraniu? Staje się po prostu niewidzialny. No, teraz pójdę się rozpatrzyć w sytuacji...
- Dobrze, ale wróć tu najpóźniej za pięć minut. Musimy wydostać Jima z maszynowni, zanim wybuchną ładunki. Nie wiadomo, jak ustawił zegary. Mógł nie przewidzieć dłuższego postoju w porcie. A przede wszystkim nie zdaje sobie sprawy z ładunku. - Johnson odłożył nóż, żeby wyjąć z kieszeni chustkę i otrzeć nią twarz i czoło. Angelo wyłączył światło i otworzył drzwi kabiny, wyjrzał przez nie. Korytarz był pusty. Wyszedł, zamknął za sobą drzwi. Ułamek sekundy później zza rogu od strony mostka wyszedł gestapowiec ochrzczony przez nich Pataszonem. Wpatrywał się w Angela, który czuł, że Niemiec widział go, gdy zamykał drzwi. I wiedział także, że za chwilę gestapowiec go rozpozna. Wiedział to patrząc na twarz Niemca, którego chwilowo zmylił mundur, ale nie na długo. Angelo przestał mieć najmniejsze wątpliwości, że wpadł, gdy Niemiec zadał mu ostro pytanie: - Ja już pana widziałem na pokładzie! - I dalej: - Co jest w tej kabinie?
- Brudna bielizna - odparł Angelo i natarł: - A poza tym to nie pański interes. - Przy ostatnich słowach podniósł głos, żeby Johnson go usłyszał i żeby sprowokować Niemca do próby wejścia do kabiny. Gestapowiec nadal nie kojarzył człowieka w mundurze z Angelem, którego widział poprzednio, ale intensywnie wpatrywał się w jego twarz, a potem zaklął i złapał klamkę drzwi. Siedzący w ciemnościach Johnson nie mógł znaleźć odłożonego przed chwilą noża, więc zmienił taktykę: gdy drzwi się otworzyły, gdy wpadło światło z korytarza, a za nim wszedł Niemiec, złapał gestapowca za gardło i wciągnął głębiej. Angelo z tyłu pchnął go z całej siły, po czym sam wszedł do kabiny, zamknął drzwi i zapalił światło. Zobaczył wtedy, że Niemiec padł na koję, a Johnson na nim leży i usiłuje zacisnąć obie dłonie na tłustej szyi.
Jednakże chwilowo zdezorientowany Niemiec zaczął gwałtownie reagować lewą ręką waląc Johnsona w twarz, a prawą zanurzył w kieszeń. Angelo złapał go za prawą rękę, wyrwał ją z kieszeni wraz z lugerem trzymanym już w palcach. Dopiero wtedy chwycił za lewą rękę bijącą Johnsona. W wąskiej przestrzeni walka z Niemcem była bardzo trudna, Angelo usiłował wykręcić tłuściochowi ręce do tyłu, podczas gdy Johnson starał się utrzymać swój chwyt na gardle. Niemiec, szeroko otworzył usta usiłując krzyczeć, ale palce Johnsona zbyt mocno były zaciśnięte na tchawicy przeciwnika, któremu udało się wydobyć z gardła zaledwie słabe gulgotanie. Ale walka toczyła się dalej. Zabić człowieka wcale nie jest tak łatwo, pomyślał Johnson. Niemiec, choć zbyt otyły i niski, miał olbrzymią siłę. Wyrwał lewą rękę Angelowi i usiłował dwa palce ustawione w literę V wbić Johnsonowi w oczy. Na szczęście Johnson cofnął w porę głowę, a Angelo ponownie chwycił rękę Niemca. Johnson nie rezygnował z duszenia przeciwnika, Angelo zaś skoncentrował cały wysiłek na unieruchomieniu jego rąk. Niemiec zaczął wierzgać nogami i walił butami o ściankę kabiny. Był to ostatni odruch, gdyż Johnson ostatecznie zacisnął dłonie na gardle gestapowca. Ten przestał kopać, znieruchomiał, ręce straciły wszelką siłę. Johnson odczekał pewien czas, nim zwolnił uścisk. Grzbietem dłoni otarł spocone czoło. Kiedy dłoń odjął, zobaczył, że jest czerwona od krwi. Spojrzał w lusterko nad umywalką: czoło miał poorane paznokciami Niemca.
- Nie lubię takich sytuacji! - powiedział do Angela.
- Musimy się go pozbyć - nalegał Angelo. - Trzeba go wyrzucić za burtę. To niedaleko...
Johnson był zupełnie rozkojarzony, ale pomyślawszy przez kilka sekund zdecydował: - Absolutnie nie. To zbyt niebezpieczne. Po drodze na pewno byśmy się na kogoś natknęli. Zostawimy go tutaj! Idź na przeszpiegi, tak jak miałeś. Tylko się śpiesz! I zostaw mi klucz. Kiedy wrócisz, cztery uderzenia. Dwa długie, dwa krótkie...
Angelo wyszedł z kabiny słysząc ryglowanie drzwi przez Johnsona, wolnym krokiem ruszył przez pusty teraz korytarz. Celowo nie okazywał nadmiernego pośpiechu, mimo iż Johnson prosił go o szybki powrót. Ludzie, którzy się śpieszą, ściągają na siebie uwagę. Zszedł lekko schodami na niższy pokład, skręcił w korytarz, z którego prowadziły w samym śródokręciu stalowe drzwi do maszynowni. Przed drzwiami stał wartownik, ale nie włoski, tylko niemiecki! I to uzbrojony w pistolet maszynowy! Słuszny był pesymizm Johnsona: sytuacja wyraźnie się pogarszała i komplikowała. Wartownik jeszcze nie dostrzegł Angela częściowo ukrytego za załomem. Włoch wyjął z kieszeni nóż i przełożył go do marynarskiej czapki. Ruszył ku wartownikowi wachlując się czapką, jakby zanadto męczył go żar w pobliżu maszynowni. Szedł krokiem, jakim szedłby oficer promu. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że oto już za kilka minut na promie będzie ogłoszony alarm - przecież zniknięcie wartownika z posterunku już byłoby wystarczającym ku temu powodem, a cóż dopiero znalezienie jego trupa. Atak musi być szybki, a pierwszy cios skuteczny. Wartownik go zobaczył, ale nie wykazywał zainteresowania. Angelo słusznie przewidział, że mundur marynarski na pokładzie statku odsuwa jakiekolwiek podejrzenia. Ale na galeryjce po drugiej stronie stalowych drzwi mógł stać drugi wartownik. Gdy Angelo zbliżył się do drzwi, wartownik nadal nie okazywał najmniejszego zainteresowania nowym przybyszem i nawet obrócił głowę w stronę maszynowni. Spojrzał na Angela dopiero wtedy, gdy ten zapytał: - Główny mechanik Volpe jest tam na dole? Są pewne zmiany w procedurze dokowania w Messynie i muszę je z nim wyjaśnić. - Wszystko to było wypowiedziane szybko po włosku i z wyrazu twarzy wartownika wynikało, że nie zrozumiał ani słowa. Gdy rozłożył ręce, aby wyrazić to gestem, Angelo upuścił na ziemię czapkę pozostawiając w ręku nóż, który wbił Niemcowi w pierś aż po rękojeść. W gardle Niemca coś zabulgotało i padł na ziemię. Angelo usiłował pochwycić go w chwili upadku i ciało wypchnąć z korytarza na galeryjkę, ale ciężar był zbyt wielki, a ponadto wartownik stopami zaczepił o wysoki próg. Angelo jednak podźwignął go z ziemi, przerzucił przez ramię i pijanym krokiem wyszedł na galeryjkę. Tam go rzucił na metalową kratę. Z trudem wyciągnął nóż. Przez cały czas spoglądał w dół do maszynowni, aby się upewnić, że nikt nic jeszcze nie zauważył. Volpe stał obrócony do niego plecami i wydawał dyspozycje swym ludziom związane z obróceniem promu o sto osiemdziesiąt stopni przed rozpoczęciem podróży do Messyny.
Ktoś go jednak zauważył: Petrie! Nagle wychynął zza jakiejś maszyny, skoczył jak zając chyżo ku drabinie, wspiął się na nią błyskawicznie i stając na platformie koło Johnsona powiedział: - Wszystkie ładunki założone! Wszystkie! Załoga ulotniła się z maszynowni po zadokowaniu, ale ludzie wrócili, nim skończyłem. I potem nie było okazji opuszczenia maszynowni... - Petrie wyglądał strasznie: zapadnięte sczerniałe policzki, podkrążone oczy, skóra lśniąca potem.
Na dole w maszynowni Volpe zakończył wydawanie rozkazów, obrócił się, spojrzał w górę, zobaczył ich, oczy zaokrągliły mu się ze zdumienia, zrobił krok w stronę mosiężnej tuby telegrafu, ale się zatrzymał widząc skierowany na siebie pistolet maszynowy, który nagle pojawił się w rękach Petriego. Lufą Petrie dawał znak, by Volpe odsunął się od tuby. Volpe wykonał rozkaz. Pozostałe głowy zaczęły obracać się w ich kierunku. W sekundę po naszym zniknięciu Volpe zawiadomi mostek, pomyślał ponuro Petrie.
- Puść go! - powiedział do Angela wskazując na trupa. - Angelo puścił i ciało runęło siedem metrów w dół, do maszynowni. - Musimy działać szybko! - oświadczył Petrie, gdy szli korytarzem. - Gdzie jest Ed?
- W kabinie...
- Idź przodem, jesteś w mundurze! Przy pierwszej oznace jakichś kłopotów ostrzeż mnie drapiąc się w ucho albo jeszcze lepiej: zdejm z głowy czapkę. - Angelo wrócił parę kroków po czapkę nadal leżącą przed stalowymi drzwiami do maszynowni, potem prawie biegiem ruszył do schodów i lekko wbiegł na wyższy pokład. U szczytu schodów zatrzymał się, zdjął z głowy czapkę i zamiast wyjść na pokład skręcił ku sąsiednim schodom prowadzącym jeszcze wyżej. Petrie dostrzegł sygnał ostrzegawczy i domyślił się, że na pokładzie jest ktoś, kogo trzeba unikać. Wyjrzał chcąc zobaczyć, kto: w pobliżu kabiny numer trzy klęczał gestapowiec i sznurował sobie but. Tak był zajęty tą czynnością, że nie zauważył Petriego, który cofnął się i poszedł schodami za Angelem.
Angelo był już na górze. Pchnął drzwi, które zamykały schody od otwartej przestrzeni i znalazł się na najwyższym pokładzie spacerowym. Było ciemno i wiał silny zimny wiatr. Ciemności były absolutne, a ponieważ tej nocy zachód księżyca był przewidziany pół godziny po północy, więc doszedł do wniosku, że minęło od tego czasu co najmniej półtorej godziny. Prom zakończył manewr zmiany kierunku i płynął już do Messyny. Czekając na Petriego Angelo wytężał wzrok, aby dojrzeć cokolwiek na morzu. Nic! Słyszał tylko uderzenia fal o kadłub. Gdy Petrie znalazł się obok, wyszeptał: - Musimy przejść tym pokładem do następnych schodów, które doprowadzą nas w pobliże nadbudowy.
- Idź pierwszy! I miej oczy otwarte! - powiedział Petrie.
Angelo szedł miotanym przez wiatr pokładem - ku rufie wzdłuż niskiej nadbudowy po obu stronach. Najprawdopodobniej kabiny! Było tak ciemno, że w otwartych drzwiach jednej z domniemanych kabin dostrzegł człowieka dopiero wówczas, gdy go mijał. Uchylił szybko czapkę mając nadzieję, że idący o kilka kroków z tyłu Petrie dostrzeże sygnał i zatrzyma się. Człowiekiem w drzwiach był wysoki gestapowiec, przezwany przez nich Patem. Być może szukał Pataszona.
- Poczekać! - zawołał do Angela, który był zdumiony jego dobrym włoskim akcentem. - Wrócić się, stać! - wołał Niemiec.
Angelo bez chwili namysłu obrócił się na pięcie, szybko podszedł do gestapowca, stanął blisko niego i wbił mu nóż w brzuch. Odbyło się to wszystko już na pokładzie, gdyż Niemiec wyszedł parę kroków z kabiny na spotkanie Angela. Jak gdyby ich ruchy były zsynchronizowane, Petrie jednocześnie wbił Niemcowi nóż w plecy. Gestapowiec z jednym krótkim jękiem opadł na deski pokładu.
- Szybko z nim za burtę! - polecił Petrie. - Jeszcze nie chcę wywoływać paniki. - Przenieśli ciało do balustrady - przerzucili, a jeśli było słychać uderzenie ciała o wodę, to odgłos ten zaginął w szumie wody i klaśnięciach fal o cielsko promu. Petrie nie miał wątpliwości, że szczątki gestapowca zostały zniesione prosto między dwie potężne śruby „Cariddi”. Przechylony wraz z Angelem przez balustradę nie dostrzegał jednak nic oprócz czarnej masy wody. - Pokarm dla rybek! - powiedział cynicznie. Poszli dalej. Cały incydent nie trwał dłużej niż dwadzieścia sekund.
Zwolnili zbliżając się do schodów. Angelo zatrzymał ruchem ręki Petriego, sam zrobił jeszcze kilka kroków i stanął. Z pokładu poniżej tuż pod nadbudową dochodziły odgłosy rozmowy po niemiecku. Angelo na palcach podszedł pod samą balustradę, wyjrzał. Tuż pod nim stała gromadka żołnierzy w miękkich polowych czapkach. Było ich sześciu, zabijających czas rozmową o niczym. Cichutko wrócił do miejsca, gdzie stał Petrie. - Niemcy tuż przy schodach! Nie możemy tędy zejść. A tak blisko jesteśmy kabiny numer trzy.
- Musimy zajść od drugiej strony. Ale wiesz co, zobaczyłem czerwone światełko. Giacomo czuwa, dzięki Bogu.
Kiedy wracali drogą, którą przyszli, przez górny pokład, obaj widzieli teraz podskakujące na wodzie i migotliwe z tej odległości światełko. Giacomo płynął równolegle do promu po sterburcie. Więcej światełek dawało o sobie znać w cieśninie, ale tylko jedno wyróżniało się swą czerwienią. Angelo dalej prowadził idąc o kilka metrów przed Petriem. Czapkę miał przez cały czas na głowie. Zszedł na pokład spacerowy. Rozejrzawszy się stwierdził z ulgą, że jest pusto. Skinął na Petriego. Gdy ten podszedł i ocenił sytuację, podjął natychmiastową decyzję: - Biegiem! - Pobiegli zwalniając w pobliżu kabiny trzeciej. Z końca korytarza dobiegały głosy rozmawiających żołnierzy, ale nie było ich widać. Podeszli do drzwi kabiny, Angelo delikatnie zapukał, tak jak się umówili - cztery razy - modląc się w duchu, by rozmawiający tego nie usłyszeli i by któryś z nich nie wystawił zza rogu głowy. Johnson jednak usłyszał, a to było najważniejsze. Otworzył szybko drzwi stając w nich z nożem w ręku. Angelo nie tracąc czasu odsunął go i spod poduszki, na której spoczywała głowa martwego Niemca, wyjął rakietnicę. Johnson sięgnął nad trupem po koc z zawiniętymi weń granatami.
Zaglądając im obu przez ramię Petrie zobaczył gestapowca i nie tracąc czasu na komplementy czy komentarze powiedział: - Niemcy są już na pewno zaniepokojeni. Może nawet już ogłosili alarm na promie. A więc, mój drogi, oczekuj fajerwerków. Licznych fajerwerków...!
Petrie od momentu pojawienia się w kabinie nie tracił ani sekundy: odpiął drewnianą kaburę, którą miał na pasie pod kurtką, wyjął z niej mausera, przykręcił do kabury-kolby i w tej chwili miał już do dyspozycji skuteczniejszą od samego mausera broń. Johnson wyjął z koca granat i zatknął go za pas. Wyjrzał z kabiny, rzucił okiem na lewo i na prawo, po czym wybiegł w kierunku rufy. Ponownie musieli schodami dostać się na wyższy pokład, z którego skoczą do wody po wystrzeleniu przez Angela zielonej rakiety. Petrie był w połowie drogi do schodów, kiedy zobaczył schodzących nimi dwu esesmanów z pistoletami w rękach. Biegnąc dalej korytarzem Petrie puścił krótką serię ze swego pistoletu maszynowego. Niemcy padli, nim dobiegł do schodów. Był na pierwszym stopniu, gdy u szczytu schodów otwarły się drzwi i pojawiło się dwóch następnych ludzi. Kolejna seria ku górze. Chwila przerwy i następna, aby zniechęcić każdego, kto miałby zamiar się jeszcze pojawić. Nie w pełni zniechęcił, gdyż pokazała się głowa i szybko cofnęła widząc wzniesioną lufę pistoletu. Tym razem Petrie nie strzelał.
- Tędy nie damy rady! - Petrie ostrzegł pozostałych i przeskakując groteskowo pokręcone ciała esesmanów pognał w kierunku rufy. Sytuacja stawała się piekielnie niebezpieczna. W zasadzie nie powinno już ich być na pokładzie w chwili ogłoszenia przez Niemców alarmu. Tak się jednak nie stało. Dobiegł do drzwi na końcu korytarza, pchnął je lufą pistoletu. Nad sobą słyszał buty biegnących po górnym pokładzie ludzi - zmierzali w jego kierunku. A więc nie ma szans wyskoczenia z promu po tej stronie. Ubiją ich jak kaczki w czasie skoku! Petrie zdecydował się na jedyną pozostałą im drogę: schodami w dół na pokład kolejowy.
Angelo biegł za Petriem, a Johnson spełniał funkcje tylnej straży. Gdy zbliżali się do drzwi od schodów wiodących w dół, Amerykanin obejrzał się i zobaczył w głębi korytarza żołnierza podnoszącego karabin. Celowanie w wąskim korytarzu było łatwe - łatwe i skuteczne, jakby strzelało się do bliskiej tarczy. Trzymając pod pachą koc z granatami Johnson wycelował pierwszy z lugera i strzelił. Wszystkiego dokonał w ruchu. W przeszłości Johnson zgarnął wiele nagród za strzelanie do ruchomych celów, ale tym razem po raz pierwszy spotkał się z sytuacją odwrotną: cel był nieruchomy, natomiast strzelec strzelał z półobrotu w biegu. Niemiec padł na ziemię w chwili, gdy Johnson zatrzaskiwał za sobą drzwi. Jednakże żołnierz został najprawdopodobniej tylko lekko ranny i miał wielki refleks, gdyż po chwili drzwi przebiła kula z wewnątrz. Johnson zbiegł ze schodów na pokład kolejowy, biorąc po trzy stopnie naraz, i stwierdził nagle, że zabrakło mu miejsca, by biec dalej: na torach kolejowych w trzech rzędach stały wagony z domniemaną amunicją.
- Tutaj! - zawołał Petrie zza wagonu na środkowym torze. Johnson zaczął przeciskać się wąziutkim przejściem między wagonami, oświetlonym niebieskimi lampkami. Było to dziwne uczucie spaceru po zapchanej wagonami bocznicy kolejowej, gdzie ziemia kołysała się pod nogami, a wagony szczękały łączeniami i skrzypiały. Przodem szedł Petrie ze swoim przedłużonym mauserem, do którego włożył świeży magazynek. Pilnie wypatrywał jakiegoś ruchu między wagonami. Przecież tu powinni być jacyś strażnicy! Toż to Wehrmacht, na miłość boską! Wcześniejsze zmęczenie gdzieś zniknęło, Petrie czuł się pełen nowej energii, wszystkie zmysły miał wyostrzone, wzrok przyzwyczaił się już do mroku. Szedł przed siebie równym krokiem, nie marudził, nie przyśpieszał. Gdzieś nad sobą słyszeli pokrzykiwania, ale tutaj, na pokładzie kolejowym, było przedziwnie cicho i spokojnie. Było tak cicho, że słyszeli chlupot wody ocierającej się o burty. Mieli tylko tę jedną szansę wydostania się z promu: przez niższy pokład, gdzie poszukujący najmniej spodziewali się ich znaleźć. Każdy uciekałby przecież na pokłady górne! Petrie przechodził właśnie koło wagonu z półotwartymi drzwiami, kiedy spomiędzy dwu wagonów, tuż przed nim, wyszedł żołnierz i zaczął coś do niego mówić po niemiecku. Mówił spokojnie, najwidoczniej nie przewidując żadnych kłopotów. Petrie natomiast nie chciał żadnego hałasu. Zrobił więc kilka kroków do żołnierza głupawo nań patrzącego, podniósł mausera i z całej siły opuścił go na głowę Niemca. Siła uderzenia była tak wielka, że ten padł nie wydawszy głosu. Minął trzy dalsze wagony i był już blisko dzioba, kiedy usłyszał tupot nóg po schodach i następnie głos wydający rozkazy po niemiecku.
- Hans, rozdzielisz ludzi na wszystkie przejścia między wagonami. Dokładnie sprawdzić każdy wagon! Wejść na dachy z latarkami, a gdzie dachów nie ma, sprawdzić dokładnie plandeki! Skontrolować wszystko pod wagonami i między wagonami! Wykonać! - Żołnierze zaczęli się rozchodzić pod dowództwem podoficerów.
Petrie odepchnął Angela i Johnsona do tyłu, w kierunku, z którego przyszli. I kazał im cofnąć się aż do półotwartych drzwi wagonu, które zauważył poprzednio. Kolejno wdrapali się do wnętrza, Petrie ostatni. Wagon był prawie całkowicie wyładowany, pozostawało im bardzo mało miejsca. W czasie tej cholernej wędrówki los ich wielokrotnie skazywał na przebywanie w bardzo ciasnych pomieszczeniach. Aż zabawne! Już podróżowali w skrzyniach i z trupem w jednoosobowej kabinie. I teraz ten wagon, w którym nie ma jak się obrócić. Zacząć trzeba od zamknięcia drzwi. Petriemu serce biło jak młotem - i był pewien, że słyszą to Angelo i Johnson - gdy zabrał się do ich domykania centymetr po centymetrze. Bał się zgrzytów, pisków metalu, no i zacięć. Tymczasem zatriumfowała niemiecka zapobiegliwość: drzwi zasunęły się lekko i bezszelestnie na naoliwionej szynie, a jedynym dźwiękiem na pokładzie pozostawały kroki niemieckich żołnierzy, którzy rozpoczynali przeszukiwanie pociągu. Przed dopchnięciem drzwi do końca Petrie włożył w pozostającą szparę trzon latarki i opuścił na nią dźwignię, która po wyciągnięciu latarki i całkowitym zamknięciu drzwi zaskoczyła w stalowy otwór. Uwolnioną latarką Petrie oświetlił wnętrze wagonu. Na skrzyniach, które go zapełniały, była sygnowana zawartość. Odczytał z jednej: 7,5 LK 7o PK 41. A więc potwierdzało to jego przypuszczenia, że jest to pociąg amunicyjny.
- Ile im czasu zajmie przeszukiwanie? - szepnął Johnson w ciemnościach. Nikt mu nie odpowiedział. Po prostu nikt nie wiedział. Wsłuchiwali się w stłumione odgłosy rozmów, sprawdzania ryglowań wagonowych drzwi, wdrapywania na wagony.
Przeszukiwanie odbywało się szybciej i pobieżniej, niż Petrie oczekiwał. I kiedy niewidzialni żołnierze przeszli dalej w głąb pokładu kolejowego, kiedy uznał, że już dostatecznie oddalili się od ich wagonu, wpakowanym w szparę nożem podważył blokadę drzwi i lekko je odsunął. Zaczął słuchać z uchem przyłożonym do szpary. Oprócz szmeru wody dochodziły odgłosy rozmów i uderzania metalu o metal. Mimo to Petrie zdecydował się na działanie. Niebezpiecznie było zwlekać, ładunki mogły wybuchnąć lada chwila. Tak wynikało z wyliczenia czasu. Otworzył drzwi i zeskoczył na ziemię. Rozejrzawszy się na boki i nic nie dostrzegając skinął na pozostałych. Ruszyli w kierunku dzioba. Była bo najbezpieczniejsza część pokładu: przecież dopiero co została przeszukana. Wydawało się, że konstrukcja dziobowa sięga nieba. W górze było widać gwiazdy na czarnym firmamencie. Tu, na dziobowym skraju pokładu kolejowego, stały cysterny benzynowe na samochodach, wprowadzone na samym końcu, gdy już rozstawiono pociąg na torach. Petrie zaczął powoli wchodzić po schodach przy lewej burcie, krok po kroku, a kiedy wychylił głowę na pokład powyżej, zobaczył pomiędzy prętami balustrady czerwone światełko na morzu. Giacomo ich nie opuszczał, nadal płynął równolegle do promu zbliżającego się już do brzegów Sycylii. Petrie wyszedł na pokład i pozostali doń dołączyli. Wpatrywali się w ciemności dokoła. Przez chwilę Petriemu wydawało się, że coś mu mignęło - jakiś cień?
- Rakieta! - szepnął do Angela. - Teraz!
Angelo podszedł na skraj pokładu, podniósł rakietnicę wysoko nad głową i wystrzelił.
Rozbłysło na chwilę zielone światło, zalewając całą cieśninę zieloną jasnością. Zgasło!
- Skaczcie do wody, szybko! - krzyknął Petrie. - Płyńcie ku czerwonemu światłu!
Z pokładu spacerowego wybiegł żołnierz trzymając karabin w obu rękach. Z niesłychaną sprawnością wycelował stanąwszy i rozstawiwszy nogi, ale Petrie był szybszy: krótka seria z mausera powaliła żołnierza na pokład. Angelo pierwszy wyskoczył za burtę. Za chwilę rozpocznie się tu piekło, pomyślał Petrie. W oddali słychać było motor kutra. Johnson rzucił na ziemię obok Petriego koc, rozwinął. - Masz granaty!
Petrie zaklął i wrzasnął: - Natychmiast skacz!
Johnson wspiął się na żelazną balustradę, gdy koło uszu zaczęły mu gwizdać kule. Odszczypana kulą drzazga z balustrady przeorała mu czoło. Zaczęło krwawić. Amerykanin skoczył. Petrie długą serią z mausera omiatał wszystkie zakątki górnego pokładu, skąd strzelano. Wydawało mu się, że słyszy głuchy łoskot padającego na pokładowe deski ciała. I jęk. Strzały umilkły. Wziął z ziemi jeden z granatów pozostawionych przez Johnsona i cisnął nim jak mógł najdalej w głąb pokładowego mroku. Pomyślał z satysfakcją, że na pewien czas będzie miał z tej strony spokój.
Potężny ryk motorów kutra! Nie był to jednak kuter Giacoma, to pewne, ale jakaś większa jednostka. Rozbłysnął reflektor i na chwilę oślepił Petriego, potem snop skierowano na wodę. Do promu zbliżała się niemiecka łódź torpedowa zwabiona zieloną rakietą! Łódź już była blisko. Reflektor zaczął wędrować po powierzchni morza, przemknął nad głową Angela, wrócił, objął go snopem światła. Z łodzi zaczął szczekać ciężki karabin maszynowy. Łódź torpedowa znajdowała się o kilka metrów od burty promu, płynęła równolegle z nim. Petrie chwycił drugi granat i podbiegł z nim do burty. Kątem oka widział Angela, który nabiera powietrza i nurkuje, aby uniknąć ostrzału. Petrie pewnym ruchem rzucił granat na pokład niemieckiej łodzi, nie patrząc na skutki, padł. Z granatów pozostawionych przez Johnsona został mu tylko jeden. Granat rzucony na łódź wylądował na samym śródokręciu, wybuchł, nim załoga zdołała się zorientować, co się dzieje. Siła eksplozji rozsadziła zbiorniki paliwa. Nastąpił straszliwy wybuch, łódź przestała po prostu istnieć rozsadzona na tysiące płonących kawałków, z których setki zaczęły padać na „Cariddi”. Na miejscu torpedowej łodzi pozostała na morzu płonąca plama. Petrie poczuł oparzenie na karku. Echa wybuchu umilkły, słychać było jedynie tupot wielu butów na schodach wiodących z pokładu kolejowego. Petrie nadal leżał z dłonią zaciśniętą na rączce ostatniego granatu. U szczytu schodów zauważył ruch. Podciągnąwszy się na łokciu cisnął w tym kierunku granatem. Wtulił twarz w pokład i przeczekał parę sekund, aż granat wybuchnie. Zerwał się wtedy z mauserem w ręku - poczuł spaleniznę, zobaczył, że schody są puste. Skierował lufę mausera na mroczną przestrzeń górnego pokładu i wypróżnił w tym kierunku cały magazynek. Musi na kilkanaście sekund oczyścić pole, jeśli ma mieć jakąkolwiek szansę bezpiecznego skoku do wody i odpłynięcia. Wspiął się na balustradę, usiadł na niej na chwilę, odepchnął nogami i skoczył. Pochłonęła go czarna otchłań, potem jednocześnie przejął straszny ziąb i usłyszał jakby klaśnięcie pochłaniającej go wody. Wypłynął, zaczerpnął powietrza i zaczął pracować rękami i nogami jak szalony, aby jak najszybciej oddalić się od promu i nie zostać wciągnięty w wir w pobliżu rufy. Wszystko to robił podświadomie, gdyż był w stanie szoku porażony niską temperaturą wody, która przy pierwszym zetknięciu wydawała się lodowata, a teraz powodowała drętwienie ramion i nóg. A być może nie była aż tak zimna, tylko Petrie znajdował się w stanie absolutnego wyczerpania, reagował gorzej, niż gdyby dysponował zapasami energii. I zapomniał jeszcze o jednym: pływanie w obuwiu jest bardzo trudne. A poprzednio zabrakło po prostu tych kilku sekund na ich zdjęcie. Ciemności w istocie egipskie! Ani promyka, żadnej jasności! Fala była spora, podskakiwał na niej jak korek. Z satysfakcją stwierdził, że odrętwienie jakby ustępuje i że ma pewniejsze, silniejsze ruchy rąk. Raz wydawało mu się, że słyszy strzały, ale gdy obrócił głowę, zobaczył jedynie uciekającą rufę „Cariddi” pędzącego z rezerwami Wehrmachtu na Sycylię. Dzięki temu, że nie zatrzymano promu, Petrie znalazł się poza zasięgiem broni żołnierzy na pokładzie. Raz dostrzegł czerwoną lampę na maszcie kutra Giacoma, ale wydawało mu się, że Giacomo trochę zmienił kurs. Miał nadzieję, że Giacomo potrafi odszukać ich na morzu i że nie będzie marudził z szukaniem. Nie, niech nie szuka, niech nie zmienia kursu, niech po prostu zostanie tam, gdzie był, kiedy zobaczył zieloną rakietę! Klarowne myślenie przychodziło Petriemu trudno, gdyż pod czaszką kłębiło się zbyt wiele myśli. Chyba będą mieli dość siły, by dopłynąć do Giacoma. Potrzebne im będzie także szczęście. Fale nieustannie chlustały mu w twarz swymi grzebieniami, aby następnie potężnymi brzuszyskami przecisnąć się pod nim. Miał przedziwne uczucie płynięcia na gumowym materacu, który woda unosi, by potem rzucić w otchłań. A może płynie na materacu? Nie, to jedynie złudzenie, poplątanie odczuć i myśli. Odczuwał zawrót głowy, początki choroby morskiej, głowa mu wirowała, a może wirowało coś w głowie. Uświadomił sobie z przeraźliwą jasnością, że jest bliski utraty przytomności. Przenoszony przez wodę głuchy łomot maszyn „Cariddi” już ustał, a jedynym dźwiękiem, jaki usłyszał, było pluskanie wody, w której z coraz większym trudem poruszał rękami i nogami w jakim takim rytmie, by zbliżyć się do dobrze widocznej czerwonej lampy; chyba wreszcie przestała zmieniać pozycję. A może nigdy jej nie zmieniała? Może to on płynął na początku w stanie paniki nie pozwalającej na utrzymanie jednego kierunku? Było mu coraz ciężej płynąć. Nasiąknięte wodą ubranie i buty wydawały się ciężkie jak zbroja i ciągnęły w głąb wody. A czerwona lampa zbliżała się strasznie powoli. Uczucie mdłości pogłębiło się. Nagle trafił na jakiś silny prąd, który najwyraźniej odciągał go od kierunku na czerwoną lampę. Poczuł nagłą nienawiść do tego ostatniego z nieprzyjaciół napotkanych w czasie wędrówki: na morski prąd! Postanowił zbuntować się. Zaczerpnął głęboko powietrza i zmobilizował resztkę sił, aby wzmocnić ruchy rąk i nóg i wyrwać się z uchwytu nieprzyjaznej siły. I nagle poczuł dotyk na ramieniu, dotyk bezpośredni czegoś, co przedarło się przez kurtkę i koszulę i połechtało mu ramię. Hak na końcu drąga tylko dlatego mógł go złowić, że ubranie miał nasiąknięte wodą. Materiał suchy złapany przez hak natychmiast by się rozdarł. Giacomo ostrożnie przyciągał Petriego do kutra, a potem czyjeś ręce wyciągnęły go z wody i wciągnęły na pokład. Johnson i Angelo ostrożnie złożyli Petriego na dnie kutra.
- No i jak tam, Jim? - spytał Amerykanin.
- Wszystko w porządku - odparł Petrie oddychając z trudem, jakby w zadyszce. Chyba na kilka sekund stracił przytomność: patrzył mało przytomnym wzrokiem na ich twarze, w czerwoną lampę nad nimi, w gwiazdy wokół lampy. Znów poczuł nadchodzącą słabość. - Posadźcie mnie...! - wymamrotał.
Posadzili i plecami oparli o maszt z jednego wielkiego drąga przewierconego w równych odstępach. W otwory te wbite były na wylot dość grube patyki spełniające rolę drabinki, po której można było się wspiąć. Petrie przypominał sobie, że gdzieś słyszał już o tych przedziwnych sycylijskich kutrach: szyper wspina się na maszt podczas połowów miecznika i z wysokości kieruje rybakami, odpowiednio ich naprowadzając, gdy pojawi się potencjalna ofiara.
- Dziękuję! - powiedział Petrie do Giacoma i w tym momencie uświadomił sobie, że rybak jest głuchy i niemowa. W świetle czerwonej lampki było widać jego tuszę przy niskim wzroście. Palcem wskazywał na lampę. Miał w ręku dubeltówkę, gestem ręki nakazał im pochylić głowy. Długo celował, dubeltówka zagrzmiała, lampa rozprysnęła się w kawałeczki, deszcz szkła spadł do kutra. Był to w istocie najłatwiejszy sposób zgaszenia zawieszonej wysoko na maszcie lampy. Łatwiejszy niż wdrapywanie się na bujający drąg.
- A teraz powiedz, Jim! - zawołał Johnson siedząc na rufie przy doczepionym do niej motorku. - Czy ładunki udało ci się umieścić tam, gdzie zamierzałeś?
- Wszystkie co do jednego są tam, gdzie powinny być! - odparł z dumą Petrie. - Dwa pięciokilogramowe są w osłonach głównych wałów napędowych w pobliżu pierwszych łożysk. I są połączone, tak że detonacja będzie jednoczesna. No i główny ładunek, dwudziestokilowy, został ukryty w urządzeniu smarowniczym; kiedy wybuchnie, zniszczy bezpowrotnie silniki.
- I w tym samym czasie, co tamte dwa?
- Teoretycznie tak, ale można się spodziewać trzydziesto - może czterdziestosekundowej przerwy między nimi.
- Jakie przewidujesz skutki? - Johnson bose nogi oparł o zwój lin i ocierał pokrwawione czoło szmatą podaną mu przez milczącego Giacomo.
- Myślę, że maszynownia będzie zalana w ciągu trzydziestu sekund, a wraz z sąsiednimi pomieszczeniami na tym poziomie w minutę. Według moich wyliczeń prom zatonie w pięć minut po pierwszej detonacji.
- Nie sądzisz, że Niemcy przeszukują teraz całą maszynownię? - zapytał trzeźwo Johnson.
- Nie wątpię. I prawdę mówiąc spodziewałem się, że ładunki już wybuchną. Ale pamiętaj, że przeszukanie całej maszynowni wymaga długiego czasu.
Giacomo poszedł na tył kutra ruchem ręki prosząc Johnsona, żeby się odsunął. Pochylając się nad motorem Sycylijczyk pociągnął za sznur startera i motor od razu ożył. Petrie rozglądał się po horyzoncie. W pobliżu ich nie płynęło nic, ale w ciemnościach widoczność była ograniczona, poza tym ktoś mógł próbować podpłynąć do nich bez świateł. Wiadomo było, że w cieśninie roiło się od niemieckich kutrów torpedowych. Ale gdy na promie nastąpi wybuch, na pewno się do niego zbiegną i nie będą zwracały uwagi na małą łódź rybacką. Motor już się rozgrzał, pracował równo i zaczął popychać kuter ustawiony dziobem na południe ku odległej Malcie. Jednakże wszyscy z Giacomem włącznie patrzyli nie na południe, ale na ten wycinek horyzontu, na tle którego musiał płynąć w mroku „Cariddi”. I wreszcie nastąpił pierwszy wybuch - usłyszeli jakby potężne uderzenie w przystawiony im do uszu bęben. Jeszcze nie było widać żadnego błysku, żadnego ognia. Zapaliły się jedynie reflektory na asystujących promowi włoskich PKT, trzy smugi spoczęły na jego kadłubie. Tak, kutry patrolowe prawdopodobnie zbiegły się jak sfora psów i towarzyszyły „Cariddi” od chwili ogłoszenia alarmu na jego pokładzie lub od chwili zatopienia kutra tuż pod burtą promu. Reflektory wędrowały po „Cariddi”, który nagle zmniejszył szybkość i kierunek. Zwłaszcza zmiana kierunku była znacząca, co Petrie od razu zauważył: nadbudowa i komin połączyły się w jedną całość.
- „Cariddi” zmienił kierunek! - zawołał.
- Może usiłują doprowadzić prom do zatoki Paradiso. Jest bliżej.
- Nie! Nie mają sterów! - Petrie kilka razy zamrugał, żeby lepiej widzieć. Następny ładunek powinien go dokończyć.
Reflektory nadal trzymały się statku, prowadziły go zmienionym kursem. Wszystkie urządzenia sterownicze na pokładzie zostały całkowicie zniszczone. Z różnych zakątków zatoki płynęły ku „Cariddi” dalsze łodzie torpedowe. Drugi wybuch! Pierwszy w porównaniu z tym drugim, spowodowanym detonacją dwudziestu kilogramów materiału wybuchowego, był jak lekkie pukanie do drzwi. Gdy huragan wybuchu przemknął po wodzie aż po sycylijskie góry, cała cieśnina zdawała się trząść. W Messynie i w San Giovanni usłyszano wybuch i wzięto go za artyleryjską salwę wielu baterii dział przeciwlotniczych. W parę sekund po wybuchu zapanowała na chwilę jasność większa niż o wschodzie słońca, zgasła, znów opanowała całą przestrzeń, ponownie zgasła i raz jeszcze gigantyczny błysk rozświetlił morze. Siedzący przy sterze Johnson patrzył jak skamieniały. Następowały kolejne wybuchy jasności i grzmoty - cały pociąg amunicyjny, wagon po wagonie, wylatywał w powietrze. I nieprawdopodobna musiała być to eksplozja w zamkniętej przestrzeni pokładu kolejowego! Po niej nastąpiła następna, po niej jeszcze dwie, a potem wszystko zamieniło się w jedną wielką kulę ognia. Czegoś podobnego Johnson jeszcze nigdy w życiu nie widział: z ognistej kuli niby promienie wyprysnęły jęzory ognia, cała cieśnina rozświetlona została na różowo. Jakby ognistemu spektaklowi nie było dość, na zakończenie diabelskiego widowiska nastąpił jeszcze jeden wybuch w grozie swojej podobny do wybuchu wulkanu, a towarzyszyły mu strzeliste wypryski ognia sięgającego nieba. Był to wybuch potężniejszy niż wszystkie poprzednie, po nim pojawiły się potężne kłęby dymu znoszonego wiatrem, czarniejsze od nocy, przez pewien czas widać jeszcze było płonącą sylwetę promu - gigantyczny pływający piec rozgrzany do czerwoności, płonący od samej powierzchni wody, gdzie wybuchy wyrzuciły tony ropy i benzyny z cystern. Wszystko było w ogniu: pokłady, sprzęt, ludzie, jeśli przeżyli eksplozje. Wokół tej pochodni kręciły się bezradnie kutry torpedowe, jak pozbawione zmysłu orientacji mrówki, lękające się zbyt blisko podpłynąć do piekielnej pochodni na wodzie.
Jeszcze nie wszystkie zasoby zmasowanych na okręcie paliw i amunicji uległy zniszczeniu; jeszcze nie wszystkie wagony dojrzały do eksplozji, a kiedy wreszcie w tym piekielnym ogniu dojrzały, to po prostu rozprysły się w ostatnim potężnym fajerwerku, rozerwały się na szczątki, które niszczyły wszystko, co jeszcze pozostało do zniszczenia. Część nadbudowy potężnego promu już przestała istnieć odkrywając to, co pozostało z pokładu kolejowego. Płonący prom, którego sylwetka objęta ogniem była doskonale widoczna, przypominał teraz raczej tankowiec niż statek pasażerski: długie gołe metalowe pudło o kształcie trumny. Kutry torpedowe rozpierzchły się, gdy na morze zaczęły padać płonące żagwie, resztki wszystkiego, co było na statku i co zostało rozsadzone na drobne kawałki, a przesycone ogniem gorzało dalej. Na chwilę ku górze uniósł się dziób, gdy jednocześnie pod wodę zapadła się rufa. Dziób sterczał zwrócony ku niebu krótko - niby jakiś czerwienią promieniujący morski potwór - a potem osunął się w głębiny. Kiedy nienawistne monstrum ginęło w odmętach, Petriemu mimo odległości wydawało się, że słyszy syczenie przekształcającej się w parę wody.
Nawet gdy już nic nie pozostało na powierzchni morza, siedzieli nadal w milczeniu jakby oszołomieni i zafascynowani zjawiskową potęgą tego, co widzieli. Po dłuższej chwili Petrie wstał i przeszedł na przód kutra, aby obserwować szlak, którym płynęli. Ale po godzinie spokojnej wędrówki mroczną cieśniną Johnson zastał Petriego pogrążonego w głębokim śnie. Leżał zwinięty jak dziecko i chrapał.
- Tego mu nie pozwolę nigdy zapomnieć! - odezwał się Angelo. - Zasnąć na wachcie!
Wczesnym świtem, gdy czerwona tarcza słońca dźwigała się znad horyzontu, aby znów zacząć przypiekać Sycylię, zabrakło im benzyny do silniczka i zabrakło najmniejszego choćby tchnienia wiatru, aby popchnąć żagielek małego kutra, nie dostrzegali też skrawka lądu w żadnym kierunku. Ot, kołysali się na łagodnej fali jasnoniebieskiego morza, które już zaczęło przechwytywać odbicie słońca. Tylko Johnson i Giacomo nie spali. I Johnson po prymitywnych szczebelkach wdrapał się prawie na sam szczyt masztu i tam tkwił powiewając jak szaleniec swą koszulą, choć nie wiedział, do kogo macha, bo nikogo nie było. Ale dobrze robił, gdyż pojawił się na horyzoncie kuter torpedowy i pomknął ku rybackiej łodzi całą siłą swych motorów. Na kutrze powiewała flaga amerykańska, tak jak być powinno, aby opowieść szczęśliwie się skończyła, i kuter zawiózł ich na Maltę, daleko od sycylijskiego brzegu, gdzie alianckie oddziały lądowały właśnie na plażach i przygotowywały się do wyruszenia w głąb wyspy, którą podbiły dopiero po trzydziestu trzech dniach.
Epilog
Czasami bardzo znaczące jest to, co dzieje się potem.
Po szczęśliwym zakończeniu inwazji don Vito Scelba otrzymał obiecaną mu nagrodę, głównie dzięki nic nie ukrywającemu, zawierającemu wszystkie fakty raportowi, jaki major Petrie czuł się w obowiązku złożyć w kwaterze głównej sił sojuszniczych. Vito Scelba nie został co prawda burmistrzem miasta Palermo, ale otrzymał stanowisko - kto wie, czy nie bardziej znaczące - w cywilnej administracji ustanowionej przez aliantów na wyspie. I wykorzystywał to stanowisko, by utrwalić i powiększyć swoje wpływy, a ponadto po cichu organizował na dużą skalę napady na alianckie magazyny zaopatrzeniowe, systematycznie je okradał zasilając towarami czarny rynek, który najpierw stał się plagą Sycylii, a potem całych Włoch.
Olbrzymie korzyści finansowe z operacji czarnorynkowych pozwalały mu nieustannie wzmacniać swe wpływy. Pod koniec wojny współdziałał już z mafią neapolitańską, ze światem przestępczym Marsylii i najpotężniejszą z pięciu mafijnych rodzin Nowego Jorku. Można właściwie powiedzieć, że Vito Scelba przywrócił do życia międzynarodową mafię. Powoli jej działalność objęła połowę ziemskiego globu, pod jej kontrolą była prostytucja, operacje walutowe, no i handel narkotykami. To właśnie organizacja stworzona przez Vita Scelbę kierowała w późniejszych latach handlem narkotykami, które nadal i to coraz bardziej zagrażają żywotności licznych państw zachodnich. A wszystko dlatego, że w czasie drugiej wojny światowej politycy alianccy zwrócili się do sycylijskiej mafii o pomoc. Pułapka, w którą później wpadła połowa zachodniego świata, została przygotowana w lipcu 1943 roku.
W związku z tym wszystkim śmierć Scelby nie pasuje do okazywanej zawsze przezeń przebiegłości i zdolności przewidywania. Nosi też znamiona ironii losu: zmogła go choroba zwana luparą! Któregoś gorącego lipcowego dnia w Palermo, Vito Scelba wyszedł rano z hotelu jako starszy już pan, który nadal podróżował po Sycylii w podkoszulku i szelkach!
A więc wyszedł z hotelu i zdziwił się, że nie czeka na niego jego własny samochód. Dziesięć lat wcześniej zareagowałby natychmiast, natychmiast zacząłby coś podejrzewać. Ale dużo starszy Vito Scelba nie był już tym mafioso, który nożem zadźgał palacza wąskotorowej lokomotywki w nocy tamtego lipca przed laty, w malutkiej miejscowości Scopana. Miast zachowywać się podejrzliwie i czujnie, stał na skraju chodnika i zastanawiał się, dlaczego nie ma samochodu. I pojawił się jadący szybko inny samochód z czterema młodymi mężczyznami w ciemnych okularach, którzy nie zmniejszając szybkości podjechali pod trotuar i z bliska wypróżnili trzy lupary prosto w Scelbę. Gdy padł na ziemię, nie było nikogo, aby doń podbiec i udzielić pomocy. Po prostu przeżył swój czas.