Forbes Colin Tweed 23 Śmierć w banku Main Chance

107



COLIN FORBES



Śmierć w banku Main Chance





Prolog


Żadne znaki na niebie i ziemi nie ostrzegły Tweeda, zastępcy dy­rektora SIS i dawnego detektywistycznego asa Scotland Yar­du, że podejmuje się najdziwniejszego w swojej karierze zadania. We wspaniały marcowy dzień wyjechał z Londynu, kierując się na południe, a siedząca obok niego asystentka Paula Grey studiowała mapę, aby wybrać najlepszą trasę. Zgodnie z jej wskazówkami zjechali z autostrady i posuwali się na południowy zachód szeroką lokalną szosą, z obu stron obrzeżoną nasypami porośniętymi na szczycie żywopłotami, których gałęzie zaczynały właśnie wypuszczać pierwsze listki. Słońce świeciło na bez­chmurnym niebie. Od czasu do czasu mijali samotne domy z ogrodami od frontu, gdzie można już było zauważyć krokusy i pierwsze kępy narcyzów.

- Wspaniała przejażdżka - powiedziała Paula, spoglądając przez okno.

Była atrakcyjna, szczupła, nieco po trzydziestce. Czarne włosy opadały jej na twarz lśniącą falą.

- Masz pojęcie, dokąd jedziemy? - spytał Tweed.

- Pewnie, że tak. Hengistbury Manor znajduje się w głębi dość rozległego leśnego obszaru. Dziwaczne miejsce na umieszczenie głównej siedziby Main Chance Bank.

- Jak powiedział Buchanan, najbogatszego prywatnego banku na świecie.

Wszystko zaczęło się wczesnym rankiem, tuż po przyjeździe Tweeda do siedziby głównej SIS na Park Crescent w Londynie.

Najważniejsi pracownicy zebrali się w jego przestronnym gabine­cie na pierwszym piętrze. Były reporter Bob Newman wyciągnął swoje długie ciało w fotelu, Harry Butler, jak przystało na cock-neya, rozłożył się na podłodze, a Paula usiadła za swoim biurkiem w kącie pod oknem. Marler, doskonały strzelec wyborowy, stanął obok Pete'a Nielda.

Ledwo Tweed zasiadł za antycznym biurkiem, otrzymanym w prezencie od współpracowników, zadzwonił telefon. Uniósł brwi. Była dopiero ósma rano. Kto mógł dzwonić o tej porze?

Monica, jego wieloletnia sekretarka, kobieta w średnim wie­ku, z włosami upiętymi w kok z tyłu głowy, zakryła mikrofon dło­nią i powiedziała:

- Szef Yardu Buchanan pilnie prosi cię do telefonu.

- Nieco za wcześnie, Roy... - zaczął Tweed, dając sygnał Pauli, by słuchała na równoległej linii.

- To coś wyjątkowo pilnego - odparł Buchanan zdecydowa­nym głosem. - Chcę cię prosić o wyjątkową przysługę. Słyszałeś o Main Chance Bank, najbogatszym w kraju banku prywatnym? Jest całkiem niezależny. Żadnych akcji na giełdzie. Zarządza nim Bella Main. Ma osiemdziesiąt cztery lata i wciąż świetnie się trzy­ma. Poznała cię na jakimś przyjęciu przed rokiem, zrobiłeś na niej duże wrażenie. Możesz dzisiaj tam pojechać?

- Dokąd?

- Do Hengistbury Manor.

- Gdzie to, u diabła, jest?

Paula podsunęła mu otwartą mapę, wskazując miejsce. Tweed skinął głową i zwrócił się do Buchanana.

- Zapomnij o pytaniu, Paula już znalazła. A po jakiego czorta Bella Main chce mnie widzieć?

- Nie wiem. Nie powiedziała...

- Więc dlaczego, na Boga, Roy - Tweed się nachmurzył - tak się tym przejmujesz?

- Rząd uważa, że z tym bankiem coś jest nie tak.

- Coś nie tak? W jakim sensie? - spytał Tweed.

- Nie wiem - odparł zirytowany Buchanan. - Myślę, że kilku bo­gatych ministrów trzyma tam pieniądze. Ale to tylko moje zgady­wanie, a w tej chwili jestem zawalony bieżącą robotą i związanymi z nią problemami. Wiesz, że mianowano mnie dowódcą brygady antyterrorystycznej? Proszę, zajmij się tym. To może być ważne...

- Z jakiego powodu?

- Nie mam pojęcia.

- Jesteś naprawdę bogatym źródłem informacji. Kiedy mamy się spotkać?

- Dziś rano. Około jedenastej, możliwie punktualnie, jeśli ci się uda. Umówiłem się z nią w twoim imieniu.

- Nie pytając mnie o zdanie? Wielkie dzięki!

- Przepraszam, ale naprawdę jestem w tarapatach. Powie­działem jej, że zapewne przyjedziesz do niej z Paulą. Naprawdę przepraszam.

- Wracaj do ścigania swoich terrorystów. Pojedziemy. Jesteś mi sporo winien. - Rzucił słuchawkę, nim Buchanan zdołał co­kolwiek odpowiedzieć, i spojrzał na Paulę. - Łatwo tam trafić? - spytał.

- Nie, ale znajdę drogę. - Odwróciła się do Harry'ego, który za­glądał jej przez ramię. - Dlaczego cię to tak interesuje? - spytała.

- Ot tak, po prostu ciekawi mnie, dokąd jedziecie - powie­dział, stukając grubym palcem w mapę. - To tu?

- Tak.

Paula wstała.

- Lepiej coś na siebie włożę. Tam może być chłodno. A Tweed już przestępuje z nogi na nogę.

Jej szef, w narzuconym płaszczu z wielbłądziej wełny, czekał przy drzwiach gotowy do drogi. Po kilku sekundach miała na so­bie krótki kożuszek. Usiadła na krześle i sprawdziła automa­tyczną berettę 6,35 mm umieszczoną wygodnie w kaburze na prawej łydce. Przedtem sprawdziła walthera 7,65 mm w kaburze na biodrze. Wstała.

- No to jestem gotowa!

- Ruszajmy - powiedział Tweed.

Zadzwonił telefon. Gdy Monica podnosiła słuchawkę, Tweed potrząsnął głową i uprzedził:

- Nie ma mnie.

- Tym razem jesteś - odparła Monica. - To Philip Cardon. Spo­dziewam się, że jak zwykle z zagranicy.

Tweed przysiadł na skraju biurka, dając sygnał Pauli, by pod­biegła do swojego aparatu. Podnieśli słuchawki w tej samej chwili. Zniecierpliwienie Tweeda znikło i w jego głosie zabrzmiało rze­czywiste zadowolenie.

- Philip, stary łajdaku. Od wieków nie mam od ciebie żadnej wieści. Co tam słychać w świecie?

- Czy to bezpieczna linia? - Głos Philipa zabrzmiał niespo­dziewanie ostro.

- Gdyby nie była, to już dawno nas by w tym biznesie nie było.

- Tylko parę słów. Od głęboko ukrytego agenta wiem, że Calouste Doubenkian jest w drodze do Brytanii. Mógł tam już do­trzeć. Wiesz, o kim mówię?

- Mniej więcej. Nigdy nie zawarliśmy znajomości.

- I nie pal się do tego. Jest bardzo niebezpieczny i ma duże możliwości. Z moich informacji wynika, że jedzie do Anglii w związku z jakąś sprawą dotyczącą ciebie.

- Pod jakim względem, Philipie? Nie wiem, o co chodzi.

- Tak samo, jak ja. Ale pilnuj się. Zadzwonię, jeśli dokopię się do jakichś informacji.

Philip zakończył nagle rozmowę i Tweed usłyszał dźwięk szyb­ko odłożonej słuchawki. Odłożył swoją, a Paula i Monica zrobiły to samo. Wzruszył ramionami, wyszedł z gabinetu i zbiegł po schodach, Paula za nim. Po otwarciu drzwi frontowych spojrzał za siebie. Harry, który w milczeniu sunął za Paulą, teraz szybko ru­szył w stronę garaży.

- Ciekawe, dokąd Harry'emu tak się śpieszy? - zdziwiła się, zapinając pas.

- Robi swoją robotę. Wiesz, że dałem im wolną rękę w wyko­nywaniu zadań. Philip wydawał się bardzo spięty - zauważył Tweed, wyjeżdżając z Park Crescent i kierując się w stronę autostrady prowadzącej na południe.

- Czy nie powinniśmy się zastanowić, jakie kłopoty może nam sprawić ten Doubenkian? - spytała.

- Nie sądzę - odparł lekceważąco.

- Chyba jednak powinniśmy o tym pomyśleć - nalegała Pau­la. - Philip zawsze wie, co mówi. Zawsze.

- Zapnij pas - rzucił Tweed wesoło. - W tę piękną wiosenną pogodę czeka nas spokojny dzień na wsi. Zrelaksuj się.

- Mówił, że on jest niebezpieczny - ciągnęła.

Tweed spojrzał na nią z uśmiechem i pozostawił tę uwagę bez komentarza, ciesząc się na myśl o czekającej go wycieczce.

Zostawili autostradę daleko za sobą i coraz bardziej zagłębiali się w wiejską okolicę. Słońce wciąż świeciło, a niebo pozostawało czyste i niebieskie z lekkim odcieniem morskiej zieleni. Na dłu­gich odcinkach nie spotykali żadnego pojazdu. Znikły również sa­motne domy z pełnymi wiosennych kwiatów ogrodami od frontu. Zabrzęczała komórka Pauli. Odebrała i rozmawiała przez chwilę.

- To Monica - powiedziała, chowając telefon do kieszeni.

- Tak? - spytał Tweed, błądząc myślami daleko.

- Próbowała sprawdzić, skąd dzwonił Philip. Gdzieś z Belgii. Nie wie dokładnie skąd. Potrafili jej podać jedynie kraj. Nie są­dzę, aby to był jeden z jego szczęśliwych terenów łowieckich.

- Tak, to nienormalne. Ale przecież włóczy się po całym kon­tynencie.

- Czy zauważyłeś lekki samolot lecący równolegle do drogi?

- Tak. Widziałem.

- Może to Marler nas pilnuje.

- Nie, to nie jego maszyna.

- Błyska światłami, włącza je i wyłącza. Co on robi?

- Nie mam pojęcia.

- Przestał. Teraz odlatuje na północ.

- Ach tak.

Spojrzała na Tweeda. Odpowiadał automatycznie, błądząc my­ślami gdzie indziej. Zwolnił i do wysokiego wzgórza zbliżyli się w tempie niemal ślimaczym.

Z góry mieli doskonały widok na okolicę przed sobą i drogę spływającą w dół długą prostą linią. Nie więcej niż osiemset metrów przed nimi ogromny traktor-koparka tkwił na szczycie niewielkiego pagórka. Pole za nim było zaorane. Daleko jak wzrok sięgał leżały odwalone wielkie skiby. Tweed zatrzymał auto i wyłą­czył silnik. W nagłej ciszy słychać było jedynie miarowy, dość wy­soki dźwięk. Traktor stał, ale kierowca, majaczący niewyraźnie za kierownicą, nie zgasił motoru. Tweed zaczął powoli zjeżdżać ze zbocza. Paula oczekiwała, że przyspieszy, ale zerknąwszy na szyb­kościomierz zobaczyła, że pełzną z prędkością niespełna czter­dziestu kilometrów na godzinę.

Ze zdumieniem spojrzała na swojego szefa. Nigdy nie wyglą­dał na bardziej rozluźnionego, a ją aż ponosiło, aby docisnąć no­gą pedał gazu.

- Mógłbyś na tej prostej jechać szybciej - zaproponowała. - Widać dobrze na kilka kilometrów przed nami. Nic nie nadjeż­dża z przeciwka.

- Masz rację - zgodził się ze spokojem.

Gdy zbliżali się do podnóża pagórka, przyspieszył do sześć­dziesiątki. Zadowolona Paula wtuliła się w fotel. Opuściła szybę i świeże powietrze wypełniło jej nozdrza.

Zjeżdżając ze wzgórza, Tweed znowu zwolnił. Spojrzała na nie­go. Był w jakimś dziwnym nastroju, ale zapewne rozważał wszyst­kie aspekty wizyty w kwaterze głównej Belli Main.

- Ciekawi mnie, jak wygląda Hengistbury Manor... - zaczęła.

- Czy dobrze zapięłaś pas? - spytał z rozdrażnieniem.

- Oczywiście. Jeszcze zanim wyjechaliśmy z Park Crescent.

- To siedź cicho. Nie mam ochoty na pogawędki. Muszę się skoncentrować.

- Dobrze - odparła zirytowana. - Nie odezwę się już ani słowem.

- I bardzo dobrze.

Jechali teraz sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. W pewnej chwili Tweed znów zwolnił do czterdziestu, potem do trzydziestu pięciu. Nagle zahamował. Paula zobaczyła gigantyczną koparkę tuż przed sobą i niemal nad ich samochodem. Przerażające gąsie­nice przebiły się przez żywopłot i maszyna z potwornym hukiem runęła w dół na drogę.

Przez chwilę olbrzymia lewa gąsienica, obracająca się niczym diabelski młyn, wypełniła całą przednią szybę, po czym spadła na szosę przed nimi, omijając przedni zderzak zaledwie o centy­metry. Paula zamarła z przerażenia. Tweed pozostał spokojny i niewzruszony.

Rozpędzona maszyna, nad którą stracił kontrolę kierowca, przeleciała przez drogę i po drugiej stronie trafiła na przerwę w żywopłocie. Paula przez moment widziała traktorzystę w roboczym ubraniu i cyklistówce. Przerażony, chwiał się w kabinie na wszystkie strony, rozpaczliwie starając się chwycić ręką dźwignię hamulca. Za luką w żywopłocie widać było po prawej stronie ła­godnie wznoszące się zbocze, wystarczająco szerokie, aby traktor mógł tam bezpiecznie się zatrzymać.

Lecz na lewo teren opadał stromo do kamienistego wąwozu, a ogarnięty paniką traktorzysta nie panował nad pojazdem. Ma­szyna, wspinając się na zbocze, lewą gąsienicą ześlizgnęła się z krawędzi, potem przewróciła na bok i z dużą prędkością wpadła do wąwozu. Paula zobaczyła przerażający obraz kabiny z kierowcą do góry nogami i usłyszała przeraźliwy odgłos zgniatanego metalu.

Nieszczęśnik, starając się wyskoczyć, zdołał wysunąć głowę i ramiona. Olbrzymia masa żelastwa uderzyła w jego czaszkę, miażdżąc ją jak skorupkę od jajka. Paula wstrzymała oddech. Tweed ledwo zerknął na jatkę i ruszył dalej.

- Nie powinniśmy się nim zająć? - szepnęła Paula.

- W żadnym razie. Jest martwy jak głaz. Prawdopodobnie to myśmy mieli tak skończyć.

- Może powinniśmy zawiadomić policję? - spytała.

- Nie, nie powinniśmy. Mieliśmy skończyć tu w samochodzie, spłaszczeni jak naleśniki. Wciąganie w to policji spowoduje kil­kugodzinną zwłokę i konieczność udzielania wyjaśnień, a tego należy uniknąć.

- Dlaczego? - spytała silniejszym głosem.

- Jest oczywiste, że ktoś chciał, abyśmy nie dotarli do Hengistbury Manor. Zaplanował to jakiś niezły organizator.

Paula wyczuła, że Tweed nie chce, aby ciągnęła ten wątek. Taktownie zmieniła temat.

- Hengistbury to dość dziwna nazwa.

- Pochodzi sprzed stuleci. Jutowie z Jutlandii wylądowali na wyspie Thanet pod wodzą Hengista i Horsa. Zniszczyli Piktów, któ­rzy rozprzestrzeniając się na południe, zagrażali lokalnym wład­com. Wyruszyli z Thanet i objęli w posiadanie rozległy obszar żyznej ziemi. Taki był początek utrwalenia angielskiej władzy. Kto­kolwiek stworzył tę posiadłość ziemską, miał wyczucie historii.

Dotarli na szczyt następnego wzgórza. Tweed zamilkł. Krajo­braz poniżej zmienił się całkowicie. Zamiast otwartych pól, jak okiem sięgnąć widzieli poniżej przed sobą nieskończoną gęstwę ciemnozielonych drzew. Wysokie, gęsto stłoczone jodły z często przeplatającymi się gałęziami tworzyły jakby olbrzymią podu­chę. Paula wstrzymała oddech.

- To musi być ten las zaznaczony na mojej mapie. Wydaje się odwieczny.

- I gdzieś tu jest ta posiadłość.

- Tak, odszukam drogę.

Gdy dotarli do podnóża pagórka, wskazała na stary drogo­wskaz kierujący tam, dokąd zmierzali, do Hengistbury. Ruszyli ciemnym tunelem, stworzonym przez grubopienne jodły. Słońce znikło i czasem tylko zauważali jego czerwone błyski. Tweed zapa­lił światła drogowe. Wkrótce po lewej stronie ujrzeli długi ka­mienny mur wysokości około trzech metrów. Na szczycie widać było zwoje drutu kolczastego.

- Czyżbyśmy dotarli do posiadłości Belli Main? - spytała Paula.

- Na to wygląda. Musi być spora...

Gdy to mówił, reflektory oświetliły przerwę w niebotycznym murze i zamkniętą bramę z kutego żelaza. Tweed spojrzał we wsteczne lusterko, zwolnił i stanął. Paula obejrzała się i zmarsz­czyła brwi.

- Od niedawna jedzie za nami jakiś samochód. Zauważyłam go już przedtem.

- To Harry. Ciągnął się za nami i właśnie jest.

Już wcześniej podczas takich wyjazdów, wspólnych lub od­dzielnych, Tweeda i Pauli pilnowali zaufani członkowie ich zespo­łu. Wypadek z koparką nie był pierwszą próbą zabicia Tweeda. Gdy cockney podszedł, jego szef opuścił okno.

- Na autostradzie na chwilę was zgubiłem - poinformował Harry. - Wpakowałem się w korek. Odnalazłem was, jak zjechali­ście na drogę na południowy zachód. Ja...

- Harry - polecił Tweed - masz być niewidoczny. Podpełznij do bramy i zobacz, czy jest tam podjazd prowadzący wprost do rezydencji. Sprawdź także drogę na prawo wzdłuż muru. Zapar­kuj gdzieś tak, żeby nie było cię widać, ale jeżeli to możliwe, tak
abyś ty widział posiadłość.

Harry pomknął wzdłuż muru, ale zaraz rzucił się na kolana, przepełzł kilka metrów i wyjrzał. Popatrzył jeszcze w prawo, na drogę, i powrócił do samochodów.

- I na czym teraz stoimy? - zastanowiła się Paula.

- Poczekaj. - Tweed odwrócił się do stojącego za oknem Harry'ego.

Cockney wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Bułka z masłem. Droga prowadzi wprost do Buckingham Palace. Objadę jakoś dookoła i zostawię motor gdzieś tu w krzakach. Jak to rozgrywamy?

- Mam nadzieję, że będę wystarczająco blisko okna, by dać ci sygnał płomieniem zapalniczki, jeżeli ktoś - kiedy będziemy w środku - będzie chciał opuścić posiadłość. Jeżeli tak się zdarzy, śledź go dyskretnie.

- Zawsze jestem dyskretny. Przyjemnej zabawy... A na naj­bliższym filarze jest domofon. Miejmy nadzieję, że uznają was za osoby godne wpuszczenia.

Gdy Tweed uruchamiał silnik, Harry zniknął w gęstwie leśnego poszycia. Pod jodłowym sklepieniem było chłodno i Paula się wzdrygnęła. Tweed podjechał do bramy i zatrzymał samochód na wprost niej.

- Och! - wykrzyknęła Paula. - Teraz wiem, dlaczego on mówił o Buckingham Palące.

Szeroki podjazd z otoczaków prowadził wprost do rezydencji. Główna siedziba Main Chance Bank była starodawną, olbrzymią budowlą bez wątpienia z czasów elżbietanskich. Spiralne kominy wystawały z całego dachu. Na końcu każdego skrzydła znajdowa­ły się małe wykusze z własnymi pochyłymi daszkami, na których wznosiły się kolejne rzędy korkociągowych kominów. Z wielu ula­tywały w bezwietrzne niebo kręgi dymu.

Tweed otworzył drzwi i wysiadł, by podejść do domofonu, lecz uprzedził go płynący stamtąd ostry jak brzytwa męski głos.

- Panie Tweed i panno Grey, witamy w Hengistbury.

Brama już się otwierała do środka. Tweed ruszył wolno. We wstecznym lusterku zobaczył zamykające się wrota.

- Musi to być najdoskonalszy przykład architektury elżbietańskiej w Anglii - skomentował.

- Bajeczny. - Paula niemal westchnęła z zachwytu. - Do tego ten park.

Po obu stronach podjazdu rozciągały się zielone, strzyżone trawniki. Na lewo wysoka fontanna strzelała strumieniami wody, tworzącymi literę „H". Za węższym trawnikiem po prawej stronie widać było gigantyczne jodły pobliskiego lasu, jakby gotowego do wchłonięcia parku. Ich widok wydał się Pauli złowróżbny.

- Nie widzę nic niepokojącego - zauważył Tweed.

- Nie bądź taki pewny - odparła spokojnie.




2.


Tweed zaparkował u podnóża szerokich marmurowych schodów, prowadzących na biegnący wzdłuż całej rezydencji rozległy ta­ras. W pobliżu były inne samochody, a wśród nich wielka, prze­pastna limuzyna. Stojący obok szofer w liberii spojrzał pogardli­wie, ignorując przybyłych.

Tweed, wchodząc z Paulą na taras, zlustrował wzrokiem wszyst­kie okna; nieduże z oprawnymi w ołów szybami. Na szczycie scho­dów widać było parę wielkich i ciężkich mahoniowych drzwi. Ich lewa część otworzyła się i elegancki mężczyzna po trzydziestce wyszedł raźno na powitanie przybyłych. Miał na sobie czarne szy­kowne ubranie, złożone ze spodni z ostro wyprasowanymi kanta­mi i długiej, niemal sięgającej kolan marynarki ze sztywno ster­czącym kołnierzem. Był to strój służącego.

- Panie Tweed i panno Grey, jesteście najbardziej pożądanymi gośćmi. Wskażę drogę. Jeżeli państwo pozwolą, ośmielę się poinformować, że jestem tu kamerdynerem.

Był to ten sam głos z ostrą jak kant kryształu nutą, który po­przednio usłyszeli przez domofon.

- Czyżby nie był pewien swej pozycji? - szepnęła Paula, pa­trząc z humorem na wyprostowaną postać we wnętrzu.

- Sza - upomniał ją Tweed, gdy wchodzili do wielkiego holu wyłożonego kosztownym parkietem.

Ujrzeli trzy ściany z trojgiem zamkniętych mahoniowych drzwi. Kamerdyner powiódł ich do tych po prawej stronie i za­trzymał się na chwilę z ręką na klamce.

- Jestem Snape, proszę państwa. Są państwo bardzo punktu­alni. Pani Bella Main prosi o usprawiedliwienie. Zejdzie wkrótce, ale jeden z jej ważnych klientów zjawił się bez zapowiedzi. - W jego tonie wyczuwało się dezaprobatę. - Pani prezes pozbę­dzie się go szybko. Proszę do biblioteki.

Weszli do wielkiego pomieszczenia, którego ściany szczelnie przesłaniały szafy biblioteczne z półkami pełnymi starannie uło­żonych tomów, oprawnych w skórę. W łukowatym otworze ko­minka widać było płonące kłody i Paula odczuła promieniujące stamtąd ciepło. Rezydencja sprawiła na niej klaustrofobiczne wrażenie. Ogień w palenisku stanowił jedyne oświetlenie, a przez małe okna dostawała się do wnętrza zaledwie odrobina światła.

Na ich spotkanie wyszedł spiesznie wysoki mężczyzna, praw­dopodobnie po sześćdziesiątce. Miał na sobie kosztowny prążko­wany garnitur; od nieskazitelnie białej koszuli odcinał się krawat Chanel, a z rękawów wystawały białe mankiety ze złotymi spinkami. Uśmiechał się, ale zarys jego wystającej szczęki sprawiał nieokreślone wrażenie stanowczości.

- Nazywam się Marshal Main i pełnię funkcję dyrektora za­rządzającego. Jesteście państwo najbardziej interesującymi go­śćmi, jacy od dawna tu zawitali.

- Dlaczego? - spytał Tweed, gdy wymieniali z Mainem uściski dłoni.

- Co państwo życzą sobie do picia? Myślę, że możemy spełnić każde życzenie.

- Z przyjemnością wypiję kawę - odparł Tweed.

- Ja także - dodała Paula.

- W jakiej postaci? - spytał Snape, stojący obok w wyprosto­wanej postawie wartownika.

- Dla mnie czarną jak smoła piekielna i taką samą dla Pauli.

- Dobrze. - Main parsknął śmiechem. - Państwa życzenie pa­suje do miejsca, bo pełno tu dookoła grzechów. Proszę usiąść.

Ujął Paulę za ramię i patrząc na nią, uścisnął. Nie lubiła ta­kiego zachowania.

Snape wyszedł, cicho zamykając drzwi za sobą, Main zaś popro­wadził ich do otoczonego czterema fotelami stołu w pobliżu ko­minka. Paula przyglądała się kobiecie, która stała za krzesłem w dalszej części biblioteki, i spokojnie przysłuchiwała się rozmowie.

Mogła mieć po trzydziestce i była niezwykle atrakcyjna. Smu­kła, z pięknie uczesanymi, długimi, sięgającymi ramion, ciemny­mi włosami, miała grube brwi i perfekcyjnie rzeźbione rysy twa­rzy. Poniżej wielkich oczu i nosa idealnej długości widniały stanowcze usta i wyraźnie zarysowany podbródek. Uśmiechnęła się, a Paula odwzajemniła ten uśmiech.

Main, którego uwagi nic nie umykało, podniósł się prędko. Je­go ruchy były zwinne i szybkie.

- Och, mój Boże. Zapominam o dobrych manierach. Lavinio, proszę, podejdź do nas.

Wsunął dodatkowy fotel między Tweeda i Paulę.

- To moja córka Lavinia. Jest pożądaniem mego serca.

Tweedowi te słowa wydały się dziwne. Lavinia usiadła obok nich i uśmiechnęła się do ojca.

- Dotychczas nie próbowałeś posuwać się tak daleko - powie­działa.

- Dlaczego? - Tweed ponownie spytał Maina.

- Co dlaczego? - spytał tamten zdumiony.

- Pytanie pana Tweeda dotyczy twojej uwagi, że są najbar­dziej interesującymi gośćmi, jacy nas odwiedzili od długiego cza­su. Prawdopodobnie obawia się, że powtarzasz to każdemu, kto się tu zjawi - ujmująco droczyła się z ojcem.

- Bzdura i nonsens - warknął krótko, zirytowany, ale gdy odwró­cił się do Tweeda, znów był profesjonalnie przyjacielski. - Ponieważ jest pan zastępcą dyrektora SIS i przyjechał pan z damą, której najbardziej ufa. A także, jak mogę stwierdzić, dlatego że oboje pań­stwo odznaczacie się wyjątkowym intelektem i potęgą umysłu.

- Bella zawsze porządnie odrabia pracę domową, zanim zgodzi się spotkać tu z kimkolwiek - wtrąciła Lavinia.

- Ona zawsze próbuje mi się sprzeciwiać - rzekł zirytowany Main.

- Po prostu lubię dokładność - odparła Lavinia.

- To dlatego - stwierdził Main - jesteś główną księgową.

Snape pojawił się z kawą na srebrnej tacy. Najpierw rozłożył przed Paulą i Tweedem niewielkie maty, po czym z wielkiego srebrnego dzbanka nalał kawy do filiżanek z porcelany Royal Doulton. Następnie spojrzał na Lavinię.

- Dla mnie nic - poinformowała.

Zaraz po cichym wyjściu Snape'a pokojem niemal targnął wy­buch. Drzwi otworzyły się szeroko, uderzając w wyłożoną boaze­rią ścianę. Do biblioteki wbiegła dziewczyna, jak oceniła Paula, zapewne dwudziestokilkuletnia. Miała długie rude włosy, piękną twarz ze zmysłowymi wargami i bystre zielone oczy. Lavinia po­chyliła się w stronę Pauli.

- Przepraszam za jej zachowanie, lecz niestety jest nieco dzika.

Paula odwróciła się w stronę przybyłej. Płomiennowłosa nie­znajoma miała dobrą figurę i dobrze dopasowane dżinsy. Nosiła głęboko wyciętą bluzkę na ramiączkach. Paula złapała się na po­równywaniu strojów jej i Lavinii, ubranej w brązową, sięgającą kolan spódnicę i ciemny żakiet z zasuniętym do połowy zamkiem błyskawicznym. Biała bluzka pod spodem była zapięta pod szyję. Diabelny kontrast ze strojem kobiety, która właśnie wtargnęła do pokoju.

Rudowłosa rzuciła się wprost przed siebie i śmiejąc się głośno, położyła obie ręce na ramionach Tweeda. Odezwała się szorstkim głosem, choć niewątpliwie należącym do osoby wykształconej.

- Ponieważ dobre maniery nie skłoniły żadnego z was do za­proszenia mnie na party, a teraz nikt nie kwapi się mnie przed­stawić, zrobię to sama. Jestem Crystal.

Jej głos, z początku agresywny, złagodniał.

- Jestem córką dyrektora zarządzającego, ale nie tego - po­wiedziała, patrząc na Marshala Maina. - Moim ojcem jest War­ner Chance. Myślę, że będzie tu za chwilę.

- Weź sobie krzesło, Crystal - zaproponowała Lavinia - i przy­łącz się do nas.

- Zamierzam pokazać panu Tweedowi Pike's Peak. To coś szczególnego - zapewniła, pochylając się i niemal dotykając ustami jego ucha. - Proszę tylko spojrzeć z mojego okna. To krót­ka wycieczka.

Tweed wstał. Z chęcią obejrzałby sobie rezydencję i przypusz­czał, że przyjęcie zaproszenia Crystal może być po temu jedyną okazją.

- Proszę wybaczyć. Zapewne to naprawdę rzadki widok.

Wyszedł za młodą kobietą z biblioteki i ruszyli przez hol. Cry­stal z rozmachem otworzyła podwójne drzwi i cofnęła się, by przepuścić go przodem.

- Naprawdę robią wrażenie - powiedziała spokojnym głosem.

Musiał przyznać jej rację. W odległości około sześciu metrów wznosiły się wspaniałe, szerokie schody z poręczami w stylu elżbietańskim. Wysoko na półpiętrze rozchodziły się w prawo i w lewo. Gdy tam dotarli, Crystal poprowadziła Tweeda w gó­rę i na prawo, a potem z rozległego podestu weszli w korytarz z widocznym na końcu oknem. Zatrzymała się, wyjęła klucz i otworzyła drzwi.

Tweed wszedł pierwszy i stanął. Był w sypialni z wielkim łożem pod baldachimem. Usłyszał za sobą szczęk zamykanego na klucz zamka. Odwróciwszy się, ujrzał tuż za sobą szeroko uśmiechniętą Crystal.

- A więc gdzie jest Pike's Peak? - zapytał ją spokojnie.

- Później przyjdzie na to czas.

Zrobiła jednocześnie dwie rzeczy. Zsunęła w dół ramiączka i wyswobodziła z nich ręce. Wsunęła stopę między stopy Tweeda i naparła nogą na jego kolana. Stracił równowagę i upadł na łóżko, a Crystal znalazła się na nim, trajkocząc jak karabin maszynowy.

- Lubię dojrzałych mężczyzn. Szczeniakom brak finezji!

Jej pełne piersi były na wpół odkryte. Zaczęła szarpać jego ubranie, jednak nie zdołała go skusić. Była wprawdzie silna, lecz on okazał się silniejszy. Ścisnął dłońmi jej nagie ramiona, potrząs­nął nią gwałtownie i usiadł, po czym zepchnął ją z łóżka i wstał. Na moment na twarzy dziewczyny pojawił się wyraz niedowierza­nia. Gdy ruszyła w jego stronę, spoliczkował ją dość mocno. Za­mrugała.

- Lubię to - powiedziała.

- Ubierz się. I to szybko.

Podszedł do lustra przy toaletce i uporządkował ubranie. Za jego plecami Crystal podciągała ramiączka i poprawiała włosy. Odwrócił się.

- Bluzkę miałaś podciągniętą wyżej. Podnieś ją tak samo.

Ruszył do drzwi, a Crystal posłusznie pospieszyła za nim; gdy przekręcił klucz, podbiegła i lekko dotknęła dłonią ramienia Tweeda. Potrząsnęła głową i powiedziała spokojnym głosem:

- Poczekaj, muszę wyjrzeć na korytarz. Sprawdzę, czy szpicel tu nie węszy.

- Szpicel?

- Snape. Źle go nazwali. Szpieguje. Gdy wychodzę, zamykam drzwi na klucz i zabieram go ze sobą. Poczekaj chwilę.

Otworzyła powoli drzwi i wysunęła się z pokoju. Spojrzała w obie strony i wróciła.

- Droga wolna - powiedziała i zamykając drzwi, dodała: - nie sądzę abyś mi uwierzył, ale nie kłopoczę się o własną reputację, tylko o twoją.

- Wierzę - zapewnił, nie chcąc jej prowokować do kontynu­owania tego wątku.

- Lepiej, żebyś szybko obejrzał ten widok. Będziesz miał o czym mówić, gdy wrócimy do biblioteki.

Popatrzył na nią, gdy razem podeszli do okna. Była teraz zupeł­nie spokojna, całkiem różna od kobiety, jaką widział w sypialni.

Stali przy jednym z wykuszów, które zauważył, podjeżdżając do rezydencji. Za potężnym lasem rozciągającym się daleko, wyrastał stożkowy, stromy, kamienny szczyt. Przypominał Tweedowi miniaturę Matterhornu. Patrzył niemal zahipnotyzowany tym wi­dokiem, dopóki Crystal nie pociągnęła go za ramię.

- Chyba powinniśmy już zejść na dół. Jeżeli zostaniemy tu dłu­żej, Marshal zacznie się niepokoić. Zważywszy na jego styl życia.

- Masz rację.

Gdy wracali w stronę klatki schodowej, Crystal zaczęła mówić tym samym spokojnym tonem:

- Ileś tam lat temu człowiek o nazwisku Pike był właścicielem terenu, na którym znajduje się ten szczyt, więc zaczęto nazywać skałę Pike's Peak [Szczyt Pike'a - ang.]. Tak też się nazywa najlepszy hotel w Gladworth.

- Gladworth?

Usiadła na pokrytym dywanem przejściu, a Tweed przy niej. Sięgnął jej za plecy i wsunął bluzkę do dżinsów.

- Dzięki - powiedziała. - Źle by to wyglądało. A co do Glad­worth, pojedź naszą drogą. Za bramą skręć w lewo. Dojedziesz do Gladworth, to bardzo piękna miejscowość.

- Myślę, że lepiej, abyśmy teraz wrócili do biblioteki - powie­dział Tweed, wstając.

Zastali tam wszystkich, wciąż zebranych wokół antycznego sto­łu. Przed Marshalem stała butelka whisky. W dłoni trzymał na wpół wypełnioną szklankę, którą opróżnił, gdy usiedli. Paula uśmiechnę­ła się do Crystal, a ta odwzajemniła uśmiech. Tweed powiedział:

- To naprawdę niezwykły widok. Wspaniała, zdumiewająca skała wznosząca się nad drzewami.

- Opowiedziałam panu Tweedowi jej historię. O tym, jak czło­wiek zwany Pike...

- Ona wciąż o czymś paple.

To obraźliwe stwierdzenie wypowiedział dobrze zbudowany młodzieniec przed trzydziestką, który właśnie wszedł do bibliote­ki. Miał gęste jasne włosy, pociągłą twarz i wykrzywione szyder­czo usta. Był niechlujnie ubrany w biały sweter niedbale wsunięty w workowate dżinsy. Zachowywał się jak pewny siebie nieokrze­sany byczek. Tweed spojrzał na Lavinię i gdy uniosła grube brwi, po raz pierwszy uświadomił sobie, że głęboki błękit jej wielkich oczu przypomina barwę Morza Śródziemnego w lecie.

- Crystal, daj mi krzesło - polecił chłopak.

Ta stanęła z rękami na biodrach i spojrzała nań ponuro.

- Wszyscy - powiedziała swym ostrym głosem - mogą teraz powitać mojego brata Lea. Jest wprawdzie trochę starszy ode mnie, ale dopiero wyrasta z pieluch. Sam sobie weź krzesło! - fuknęła, podchodząc do niego.

Podniósł wielkie łapsko, aby ją uderzyć, lecz inna para rąk opadła od tyłu na jego ramiona. Należały do mężczyzny w śred­nim wieku, ale zbudowanego potężniej od Marshala. Człowiek ów miał jasne włosy i silnie zarysowaną szczękę. Wydawało się, że doskonale panuje nad sobą. Od pierwszego wejrzenia sprawił na Tweedzie dobre wrażenie. Obrócił chłopaka twarzą do siebie i po­wiedział spokojnym, acz pewnym siebie głosem:

- Idź na górę i włóż jakieś porządne ubranie. Porozmawiamy później.

Leo posłusznie ruszył do drzwi, ale gdy uznał, że ojciec już go nie widzi, odwrócił się i pokazał Crystal język.

- A zanim wyjdziesz, przeproś siostrę - powiedział dobrze zbudowany mężczyzna, podchodząc do stołu.

- Przepraszam, Crystal. Chyba mam dziś zły dzień.

Wyszedł, ona zaś zaprosiła ojca, by usiadł na jej krześle. Sama przyciągnęła sobie inne, a kiedy usiadła, przybyły uśmiechnął się do Tweeda.

- To zaszczyt spotkać pana. Jestem Warner Chance, dyrektor zarządzający.

Tweed natychmiast zauważył różnicę między obydwoma męż­czyznami. Marshal obwieścił, że pełni tu funkcję dyrektora zarzą­dzającego, a Warner zadowolił się prostym podaniem informacji - już to potwierdzało odmienność ich charakterów. Warner miał na
sobie świetnie dobraną skórzaną marynarkę, krawat i eleganckie niebieskie spodnie. Marshal zaproponował Tweedowi szklaneczkę szkockiej, a gdy ten odmówił, ponownie napełnił własną szklankę.

- Na cześć pana Tweeda, który wstąpił pod nasz dach.

- Byłoby świetnie, gdyby tak się stało - powiedziała Crystal, pochylając się nad ojcowskim ramieniem. - Mielibyśmy kogoś, kto by nas chronił.

Tweed nic nie odpowiedział, gdyż w tym momencie pojawił się, wyprostowany jak żołnierz, Snape. Zatrzymał się na chwilę.

- Jeżeli mogę przeszkodzić...

- Gadaj, człowieku - burknął Marshal.

- Panie Tweed i panno Grey - oznajmił uprzejmie służący - pani Bella przeprasza za opóźnienie i jeżeli nie sprawi to pań­stwu kłopotu, jest gotowa przyjąć państwa.




3.


Tweed z Paulą po jednej stronie i Lavinią po drugiej ruszył za Snape'em przez mroczny hol w stronę wyłożonej boazerią ścia­ny. Kamerdyner dotknął ukrytego przycisku i odwrócił głowę, by coś powiedzieć.

Boazeria rozsunęła się, odsłaniając wielką kwadratową win­dę, z podłogą wyłożoną beżowym włochatym dywanem.

- Gabinet pani Belli mieści się na pierwszym piętrze, proszę pana - poinformował Snape.

- Więc dlaczego nie pójdziemy schodami?

- Pani Bella woli, aby goście korzystali z windy.

Gdy weszli do kabiny, Tweed spojrzał na dywan. Zobaczył na nim głęboko odciśnięte jakby koleiny. Zauważył także, że starano się zniszczyć te ślady zapewne przy użyciu odkurzacza. Snape nacis­nął guzik na tablicy sterowania. Poniżej znajdował się inny przy­cisk, brązowy. Gdy wznosili się powoli i łagodnie, Tweed spytał:

- Do czego służy ten brązowy przycisk?

- To alarm - odparł Snape z wyraźnym zniecierpliwieniem.

Winda stanęła i drzwi się otworzyły. Skręcili w szeroki kory­tarz z lewej strony, kończący się solidną boazerią. Podłogę, jak w windzie, wyściełał gruby beżowy dywan. Tweed także tu zaob­serwował wyraźne koleiny, które próbowano usunąć odkurza­czem. Snape poprowadził ich w prawo, otworzył drzwi i zaprosił gości do wielkiego pokoju, którego ściany po obu stronach po­krywały półki biblioteczne z szeregami oprawnych w skórę to­mów. Na trzeciej ścianie wisiały dwa stare obrazy, portrety dwóch mężczyzn ubranych w starodawne stroje.

- To Ezra Main i Pitt Chance, założyciele dynastii - wyjaśnił Snape, gdy zauważył, że Tweed przygląda się portretom.

- Panie Tweed - szepnęła Lavinia - nie powinnam posuwać się za daleko. Jeżeli zamierza pan rozmawiać o czymkolwiek po­ufnym, wrócę na dół.

- Proszę pozostać - odparł Tweed, dotykając jej ramienia.

- Bella czasami chce, abym robiła notatki - szepnęła, ściska­jąc trzymany pod ramieniem notes.

- Pani Bello - zaanonsował Snape - oto pani goście, pan Tweed i panna Paula Grey.

Skłonił się i wyszedł, zamykając drzwi za sobą. Gabinet był dłu­gi i wąski, ze ścianami wyłożonymi boazerią i witrażowymi okna­mi, których oprawne w ołów szyby, jak spostrzegł Tweed, wychodzi­ły wprost na drogę dojazdową. Gdy podszedł bliżej, jego uwagę przykuła przede wszystkim osoba znajdująca się na końcu pokoju.

Osiemdziesięcioczteroletnia Bella Main siedziała za biurkiem z czasów regencji na wysokim krześle z twardym, rzeźbionym oparciem, ponad którym wystawała jej imponująca głowa z szyją bez zmarszczek. Ta kobieta musiała mieć z metr osiemdziesiąt wzrostu.

Jej rzymska twarz wszędzie przyciągnęłaby uwagę; gęste, si­we włosy były starannie wyszczotkowane, szare oczy patrzyły by­stro, nos miała zakrzywiony niczym dziób, usta stanowcze, a pod­bródek wyraźnie zarysowany. Gdy wstała na powitanie, Paula zauważyła jej strój - elegancki skórzany żakiet, białą bluzkę i szare spodnie. Siwe włosy miała obcięte na krótko, a jedyną bi­żuterię, na jaką sobie pozwoliła, stanowiły perły w uszach i przy­pięta do żakietu brosza z ułożonymi z niewielkich brylantów lite­rami MC. Szybkim krokiem podeszła do Tweeda i witając się, objęła go na moment.

- Dziękuję, że był pan tak dobry i zechciał przybyć tu do mnie. Przepraszam, że musiał pan czekać. Pewien klient miał kłopot, z którym nie potrafił sobie poradzić, i wymusił na mnie niespodziewane spotkanie. Pomogłam mu i pożegnałam szczęśli­wego człowieka.

Bella Main bezsprzecznie dominowała w pokoju, ale nie było w tym cienia arogancji. Ujęła dłoń Pauli w wyjątkowo mocny uścisk i potrząsnęła nią. Kiwnięciem ręki wskazała Lavinii miej­sce obok siebie przy biurku.

- Dzięki temu mieliśmy czas na poznanie większości, a być może całej rodziny - powiedział kurtuazyjnie Tweed.

- To tylko część problemu - odrzekła Bella, siadając za biur­kiem obok Lavinii. - Teraz muszę sobie poradzić z tym łajdakiem Calouste'em Doubenkianem. Wiem, że zwykle zmierza pan wprost do celu, i ja czynię to samo.

Choć nic nie mogło bardziej zdumieć Tweeda, jego twarz pozo­stała niewzruszona. Paula, by ukryć zaskoczenie, silnie zacisnęła obie dłonie na kolanach, co pomogło jej zachować obojętny wy­raz twarzy. Bella zmarszczyła czoło.

- Ale mówię nie po kolei. Więc po pierwsze, Main Chance Bank jest bankiem prywatnym i zawsze nim był. Trzymamy się z dala od pomysłu wprowadzenia akcji na giełdę, która jednak daje się nam we znaki, zapewne dlatego że jesteśmy najbogat­szym bankiem w Europie, a być może także na świecie. Założyli go w roku tysiąc dziewięćset dwunastym moi kolejni teściowie, Ezra Main i Pitt Chance...

- Proszę wybaczyć - wtrącił Tweed - ale czy to ich portrety wi­szą w bibliotece przed tym gabinetem?

- Tak, to ci dwaj zbóje. Ezra to ten po lewej.

- Zbóje? - powtórzył Tweed. - Lektury historyczne nauczyły mnie, że w tamtych czasach mężczyźni byli twardsi. Dwie wojny światowe ich zmiękczyły. Teraz w biznesie stosują sztuczki i oszu­kują.

- Ma pan słuszność. - Przeciągnęła ręką, by wygładzić włosy z jednej strony. - Ezra i Pitt uważali, że wielu bogatych ludzi w Europie zapragnie umieścić znaczne sumy pieniędzy w bez­piecznym raju. Stworzony przez nich Main Chance Bank zapewnił im taki raj i czyni to nadal. Dzisiaj, aby założyć konto w naszym banku, trzeba mieć przynajmniej milion w dolarach, frankach szwajcarskich lub funtach szterlingach. Choć jako wstępną opłatę pobieramy dziesięć procent wartości depozytu, nasi klienci są szczęśliwi, gdyż wiedzą, że ich pieniądze są bezpieczne.

- Czy bierzecie każdego, kto przychodzi z taką sumą?

- Skądże! Mój wywiad sprawdza ich wcześniej. Obserwujemy praczy brudnych pieniędzy, fundusze organizacji terrorystycznych i hochsztaplerów uprawiających różne rabunkowe procedery. Wszy­scy oni mogą sobie skakać na zewnątrz wokół fontanny. Jest więcej do powiedzenia o tym systemie, ale najpierw muszę wiedzieć, czy jest pan gotów przyłączyć się do nas na stałe jako główny admini­strator z pełnią uprawnień. Płaca początkowa wyniosłaby trzysta tysięcy. Potem, gdy się pan zainstaluje, mogłaby wzrosnąć.

- Nigdy nie przypuszczałem, że może pani wystąpić z taką propozycją. - Tweed zamilkł na chwilę. - To dla mnie wielki za­szczyt, ale jestem bardzo oddany swojej obecnej pracy.

Rozległo się pukanie do drzwi i wszedł Snape, niosąc srebrną tacę z kawą w filiżankach i szklankami na wodę. Obok Tweeda postawił wielką szklaną karafkę. Gdy inni patrzyli na Snape'a, Tweed przyglądał się podłodze obok biurka. Tu również zobaczył koleiny, jakby ślady niewielkich kół; dwie linie oddalone od sie­bie o niespełna pół metra. Światło słoneczne padało na dywan, odbijając się od mniejszych i większych drobin świecących jak złoto.

Po wyjściu Snape'a Bella pstryknęła palcami i spojrzała na zegarek. Przyłożyła rękę do czoła i odwróciła się do Lavinii.

- Pewnego dnia jednak się zestarzeję. Pomóż mi wyjąć z tej niewygodnej szuflady kopertę.

Obie się pochyliły, usiłując otworzyć opierającą się szufladę. Wówczas Tweed, zauważony jedynie przez Paulę, wyjął z górnej kieszeni chusteczkę i zanurzył ją w karafce z wodą. Następnie po­chylił się, rozłożył biały kawałek płótna na złotych drobinach, przycisnął, a potem zgniótł i schował do kieszeni. Co on u diabła robi? - zaciekawiła się Paula. Bella i Lavinia wciąż walczyły z szu­fladą. Wreszcie ją otworzyły.

- Powinnaś naprawdę coś z tym zrobić - uznała Lavinia.

- I wtedy nie będę wiedziała, jeżeli jakiś ciekawski będzie w niej szperał.

Bella trzymała w ręce długą, sztywną, brązową kopertę, w ro­dzaju tych, jakich używają prawnicy. Podniosła ją tak, aby Tweed nie mógł zobaczyć adresu. Po drugiej, widocznej stronie widnia­ła czerwona woskowa pieczęć.

- Lavinio - powiedziała nienaturalnie powolnym głosem - ty już znasz dokładnie sprawę Doubenkiana, z którą zamierzam te­raz zapoznać naszych gości. Czy mogłabym prosić cię o dostarcze­nie tej koperty do moich prawników Hamble'a, Goodworthy'ego i Richtera na Threadneedle Street w City? Weź od nich pokwito­wanie.

- Zaraz to zrobię. - Lavinia wstała, obeszła wokół biurko i wy­ciągnęła rękę do Tweeda. - Do widzenia, panie Tweed. Bardzo mi odpowiada pański sposób bycia.

Odwróciła się do Pauli i silnie uścisnęła jej rękę.

- Polubiłam panią, Paulo. Zazdroszczę pani pracy u tak wybit­nego człowieka.

Tweed zauważył, że ściskała sztywną, brązową kopertę pod ra­mieniem tak, by mógł widzieć jedynie stronę z pieczęcią, bez ad­resu. Odczekał chwilę przed wykonaniem kolejnego ruchu.

Lavinia energicznym krokiem opuściła gabinet, a Bella zda­wała się spokojnie układać w myślach to, co zamierzała powie­dzieć. Tweed wstał.

- Czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, abym zapalił pa­pierosa?

- Skądże znowu. Ja chyba także zapalę.

Sięgnęła do srebrnej szkatułki na biurku, uniosła wieczko i wyciągnęła papierosa. Zapaliła go za pomocą srebrnej kuli, na której nacisnęła jakiś włącznik. Tweed stanął w ciemnej wnęce przy oknie, przez które wpadało nieco światła słonecznego. Uj­rzał Lavinię wsiadającą do saaba. Patrzył wprost na drogę wiodą­cą od rezydencji do bramy wjazdowej i udawał, że ma kłopoty z zapalniczką. Gdy pojawił się wysoki płomień, zgasił go, macha­jąc ręką. Powtórzył to czterokrotnie, nim wreszcie zapalił papie­rosa. Był pewien, że Harry w samochodzie zaparkowanym na­przeciw bramy zauważył sygnał. Zobaczył, jak po otwarciu się wrót Lavinia skręciła w lewo, na drogę wiodącą do Gladworth, a nie w prawo, którędy powinna udać się na Threadneedle Street w Londynie, zgodnie z adresem podanym głośno przez Bellę. Po­wrócił na miejsce.

- Czas, abym przeszła do rzeczy - zaczęła pani Main. - Calouste Doubenkian jest miliarderem, ale to skończony łajdak. Ma wielkie kontrakty naftowe na wschodzie, olbrzymie stalownie i kilka ban­ków na Bałkanach. Wszystko uzyskane podejrzanymi, by nie po­wiedzieć przestępczymi, metodami. Aby zdobyć pewien bank, po­rwał żonę jego właściciela, a to tylko jedna z jego pomniejszych zbrodni. Teraz chce kupić Main Chance. Zaoferował olbrzymią su­mę, stanowiącą jednak około połowy naszej wartości.

- To normalne postępowanie ludzi tego rodzaju - zauważył Tweed. - Oferują niską cenę startową, by potem targować się jak Arabowie na bazarze Mouski w Kairze.

- Jego nazwisko brzmi chyba z armeńska - zauważyła Bella.

- Tak, ale wątpię, aby było prawdziwe. Ten człowiek może po­chodzić skądkolwiek, z Bułgarii, Gruzji, Dagestanu, Tadżykistanu lub jakiegoś bogatego kraju arabskiego.

- A więc wie pan coś o nim?

- Nie. Słyszałem jego nazwisko i wiem, że jest niebezpieczny. To wszystko. Nasze drogi nigdy się nie przecięły.

- Śledztwo w jego sprawie powierzyłam Medfords Security...

- Są bardzo dobrzy - zapewniła Paula. - Byłam przez nich szko­lona, nim wstąpiłam do SIS. Kto zajął się sprawą?

- Dyrektor Matteson. Sprawił na mnie wrażenie bystrego.

- Nie było go w moich czasach - powiedziała Paula z uśmie­chem.

- I czego się dowiedział? - przerwał Tweed.

- No cóż... - Bella westchnęła. - Zatrudnił najlepszego czło­wieka w Europie, jakiegoś Louisa z Paryża. Biedny Louis skoń­czył w swoim mieszkaniu z poderżniętym gardłem. Mam go na su­mieniu.

- Wróćmy na pani terytorium. Sporo członków rodziny pracu­je dla pani. Spotkałem ich na dole.

- To wątpliwa tradycja sięgająca daleko wstecz. Wszyscy chcą dla mnie pracować. Wszyscy są inteligentni. Jest coś w genach, co trwa przez wieki. Wiedzą, że nikt im nie zapłaci lepiej ode mnie. Tylko kilkoro poszło własną drogą.

Jaki jest podział zadań?

Marshal Main i Warner Chance są współdyrektorami o rów­nych uprawnieniach. Byłam kiedyś żoną ojca Marshala. Charles zmarł. Potem wyszłam za mąż za Ruperta Chance'a, ale zginął w wypadku drogowym. Tak więc Marshal i Warner są przyrodni­mi braćmi.

- Czy to oni wybierają klientów?

- Oczywiście, że nie! Sama to robię. Jeżeli uznam, że można ich zaakceptować, decyduję, kto najlepiej się nimi zajmie. Mar­shal jest czarujący i niesforny, bardzo ekstrawertyczny. Warner zaś spokojniejszy i rozważniejszy.

- W jaki sposób wybrała pani Snape'a?

- Dobre pytanie. Był oficerem Berkshire Blues, a potem wojsk inżynieryjnych. Potrafi między innymi poradzić sobie z windą, gdy się popsuje, i ma właściwą prezencję do witania gości.

- A co z bezpieczeństwem? Gdy przyjechaliśmy, brama zosta­ła otwarta, zanim przedstawiłem się przez domofon.

- Wiedzieliśmy, że pan przyjeżdża. - Uśmiechnęła się. - Coś wam umknęło. Snape namierzył was, gdy opuszczaliście Park Crescent, zrobił zdjęcie i wrócił tu na motocyklu.

- Sfotografował nas - spytał Tweed zaniepokojony - i pozostał niezauważony?

- Jest sprytny - zachichotała. - Niewidzialny. Gdy podjeżdżali­ście, przyjrzał się wam przez lornetkę.

- Czy to on odpowiada za bezpieczeństwo?

- Nie. Nie on, lecz nasza główna księgowa, Lavinia. Jest biegłą księgową sądową. Tak samo Crystal, jej asystentka. A teraz, panie Tweed, ma pan już ogólny obraz, więc mogę jeszcze raz zapy­tać: czy jest pan gotów zamieszkać tu jako główny administrator ze wszystkimi uprawnieniami? Paula byłaby jak najmilej widzia­na jako pańska asystentka.

- Powtarzam, że doceniam ten zaszczyt - zamilkł na chwilę - ale bardzo mi odpowiada moja obecna pozycja. Przykro mi.

- Mnie również.

Bella powstała zza biurka, aby ich odprowadzić do drzwi. Wskazała na portrety dwóch założycieli banku.

- Nie zniosłabym, gdyby na mnie spoglądali w gabinecie. Nie przemyśli pan ponownie mojej oferty? Pani Grandy przygotowa­ła dwa wielkie apartamenty, które łączą się...

- Pani Grandy?

- Tyran prowadzący nasze gospodarstwo. Weredyczka, ale god­na zaufania. Naprawdę pana potrzebuję, panie Tweed, do ochro­ny naszego skarbu.

Uścisnęła mu rękę, po czym odwróciła się w stronę Pauli i uczyniła to samo. Pojawił się Snape, by zaprowadzić ich do win­dy. Tweed szybko podszedł do niego, a Paula podążyła tuż za sze­fem. Na dole boazeryjne drzwi windy rozsunęły się na wprost otwartych drzwi biblioteki i zobaczyli w środku Lea, krzyczące­go: „Zabiję cię".

Cała rodzina była przy tym obecna. Crystal ze spokojem od­wróciła się do brata, a gdy ruszył w jej stronę, wymachując no­żem, kopnęła go silnie w nogę. Zawył z bólu i upadł. Kiedy próbo­wał wstać, gramoląc się powoli, Warner zacisnął dłonie na jego ramionach. Spokojnie nakazał mu pójść do swojego pokoju. Leo pokuśtykał w stronę windy.

Tweed i Paula wymienili ze wszystkimi uściski dłoni. Podcho­dząc do Snape'a, Tweed uśmiechnął się i powiedział:

- Obawiam się, że nie przyjdziemy strzec waszego skarbu, jak to określiła pani Bella.

- Powiedziała wam o tym! - wykrzyknął Snape.

- Wyjeżdżamy - oznajmił Tweed, ignorując jego dziwny wy­buch.




4.


Tweed ruszył podjazdem wprost do bramy. Gdy się otworzyła, skręcił w jodłowy tunel w lewo. Znów było chłodno. Tu zawsze było chłodno. Paula spojrzała na niego. Wyglądał ponuro.

Zobaczyła obok siebie człowieka w nieokreślonym wieku, do­brze zbudowanego, średniego wzrostu, w eleganckim granato­wym garniturze. Miał stanowczy podbródek, a na wydatnym no­sie tkwiły okulary w rogowej oprawie. Zmienił się ostatnio; wydawał się teraz młodszy i bardzo sprawny fizycznie.

- Pojechałeś w złą stronę - zaryzykowała. - Do Londynu po­winniśmy zaraz za bramą skręcić w ten jodłowy tunel na prawo.

- Przestałaś myśleć analitycznie.

- To znaczy?

- Bella i Lavinia zrobiły przedstawienie z ukrywaniem adresu na kopercie, w jakiej zwykle przechowuje się testamenty.

- Nadal nie rozumiem - stwierdziła.

- Hamble, Goodworthy i Richter to dobrze znani prawnicy, mają biuro przy Threadneedle Street w Londynie. Bella podnios­ła głos, abyśmy na pewno usłyszeli adres. Obserwując z okna od­jeżdżającego saaba Lavinii, zobaczyłem, że za bramą skręciła w lewo. No, chyba rzeczywiście nie nadążasz... - dodał.

- To droga do Gladworth...

- Właśnie - ciągnął tym samym surowym tonem. - Dałem Harry'emu sygnał zapalniczką. Będzie śledził Lavinię. Kiedy go odnajdziemy, powie nam, dokąd naprawdę pojechała.

- Teraz rozumiem.

- Przede wszystkim nie lubię ludzi planujących zabicie mnie, zwłaszcza wtedy, gdy mam ciebie w samochodzie. Zamach na nasze życie został zręcznie zaplanowany. Myśl analitycznie, a sama do tego dojdziesz.

- Zgubiłam się - przyznała.

- Pomyśl! - rzucił ostrym tonem. - O wszystkim, co się stało od naszego wyjazdu z Park Crescent.

Paula spojrzała na niego zdumiona. Rzadko się na nią złościł, a teraz czuła, że stara się opanować gniew.

- To musi być Gladworth - powiedziała, gdy z jodłowego tune­lu wyjechali na ulicę brukowaną płaskimi kamieniami. - Musimy znaleźć Harry'ego i dowiedzieć się, czy to tu przyjechała Lavinia.

Przywarła twarzą do szyby, szukając wzrokiem starego forda z podrasowanym silnikiem. Znak ograniczał prędkość do trzy­dziestu kilometrów na godzinę, ale Tweed zwolnił prawie do zera. Po obu stronach ulic stały domy z tarasami. Wyglądały na drogie, od pierwszego piętra na zewnętrznych parapetach widać było ka­mienne skrzynki, teraz wypełnione wiosennymi kwiatami, kroku­sami i narcyzami, a gdzieniegdzie również niewielkimi krzewami. Partery zajmowały bardzo eleganckie sklepy, jakich w tak małej miejscowości nie oczekiwała. Zauważyła takie marki jak Escada, gdzie suknia kosztowała małą fortunę, Aquascutum i wiele in­nych z tego samego przedziału cenowego.

- Są tu dookoła wielkie pieniądze - stwierdziła.

- Zapewne w wielkich domach ukrytych w lesie - niejasno skomentował Tweed - ale naszym celem jest teraz odszukanie Harry'ego.

- Tam na końcu ulicy widzę znak parkingu.

- Dobrze, sprawdzimy. Nie widać samochodów parkujących na chodnikach.

Gdy skręcili w wąską uliczkę otoczoną domami z szarego kamie­nia, Paula opuściła okno. Parking wypełniały drogie, starannie ustawione samochody. Zobaczyła lamborghini i przyjrzała się staro­świeckiej lagondzie. Tweed znalazł wolne miejsce, ostrożnie w nie wjechał i wyłączył silnik. Zauważył saaba Lavinii. Numer rejestra­cyjny zapamiętał, patrząc, jak wyjeżdżała z Hengistbury Manor.

- No, gdzież ten Harry? - wykrzyknęła Paula.

- Stary kumpel jest tutaj. - Usłyszała najpierw głos Harry'ego, a potem on sam stanął obok jej okna. - I jeżeli ten srebrny saab - dodał, zwracając się do Tweeda - to furka, którą miałem śledzić, to jesteście we właściwym miejscu. Pięknotka, która nią przyje­chała, naprawdę mnie kręci. Gdybym tak się przyzwoicie ubrał i wyedukował...

- Zapewne byłaby tobą zafascynowana - dopowiedziała Paula ze śmiechem. - Zwłaszcza gdybyś zaczął jej opowiadać dowcipy z East Endu.

- Co robiła po przyjeździe? - spytał Tweed. -1 gdzie jest teraz?

- Po pierwsze - Harry odliczał na swych grubych palcach - zaparkowała tutaj. Po drugie, wyszła na główną ulicę i wpadła do prawników Lowell, French i Browne. Taka niewielka wystawa z dużym oknem przy głównej ulicy. Siedzi tam za biurkiem wyso­ki chudzielec z pince-nez. Dała mu długą brązową kopertę, którą przyniosła. Pince-nez coś nabazgrał w małej książeczce, wyrwał kartkę i dał ślicznotce.

- Pokwitowanie - powiedział Tweed.

- Potem Pince-nez krótko gdzieś zadzwonił.

- Powiedzieć Belli, że przesyłka dotarła bezpiecznie. I co Lavinia zrobiła potem?

- Poszła do Pike's Peak, pewnie na lunch i siedzi tam dalej. Przynajmniej tak mi się wydaje. Ale nie w sali restauracyjnej i nie w barze.

- Czy to ten elegancki lokal z białymi ścianami i portierem? - spytała Paula.

- Dobrze gadasz. Jak mi się zdaje, to najlepsze miejsce w tej dziurze.

Tweed wyłączył silnik, a Paula zamknęła okno. Wysiedli. Spoj­rzał na Harry'ego.

- Poprowadź nas dyskretnie. Chciałbym zerknąć na tego Lowella, Frencha i Browne'a, ale tak, by nas nie widzieli. - Jego głos stał się ostry i zdecydowany, jak u kogoś, kto nie ma czasu do stra­cenia.

- Chodźcie za mną. Powoli. W Gladworth nikt się nie śpieszy. Nikt z wyjątkiem tej pięknotki w saabie. Przejdziemy na drugą stronę.

Ruszyli za Harrym pustawą ulicą. Wśród niewielu przechod­niów było kilka eleganckich kobiet przyglądających się wysta­wom sklepowym. To lepsze niż Piccadilly przy Bond Street, pomy­ślała Paula. Harry zatrzymał się i odwrócił.

- Po drugiej stronie ulicy. To wielkie okno.

Tweed spojrzał na szklaną taflę i zobaczył wypisaną staro­modnymi literami nazwę: Lowell, French & Browne. Doradcy prawni. Przy wielkim biurku, ustawionym prostopadle do High Street, nie spostrzegł nikogo. W całym biurze nie było śladu ży­wego ducha. Zmarszczył brwi.

- Nie wstępujmy na lunch do Pike's Peak - ostrzegł Harry. - Nasz obiekt zainteresowania może tam być.

Tweed wybrał herbaciarnię, w której podawano lunch. Za­prosili Harry'ego do towarzystwa, ale wolał wziąć swój zapako­wany lunch do samochodu. Paula zamówiła jajka na szynce, a Tweed poszedł w jej ślady. Był zamyślony, więc zachowywała się cichutko.

- Przepraszam, że nic nie mówię - usprawiedliwił się - ale mam sporo do przemyślenia.

Gdy za wyprzedzającym ich o niespełna pół kilometra Harrym wracali do Londynu przez ciemne jodłowe tunele, spytał:

Już sobie wszystko poukładałaś w głowie?

Tak. Chyba miałam zaćmienie. Ta próba pozbycia się nas za pomocą traktora-koparki była znakomicie zorganizowana. Ktoś musiał obserwować, jak wyjeżdżamy z Park Crescent. Przez ko­mórkę zawiadomił pilota, czekającego gdzieś na prywatnym lot­nisku, i opisał nasz samochód, a może również nas samych. Pilot wystartował i sprawdzał drogę do Hengistbury Manor. Widząc nas, dał sygnał świetlny czekającemu kierowcy maszyny.

- Bardzo dobrze, ale skąd wiedzieli, że tego ranka pojedziemy na spotkanie z Bella?

- Nie mam pojęcia.

- Pomyśl! - powiedział z uśmiechem. - W rodzinie Main Chance jest zdrajca. Wszyscy wiedzieli, że przyjeżdżamy. Bella powie­działa im o tym zapewne przed kilkoma dniami i ów zdrajca po­informował o tym naszego doskonałego organizatora zamachu.

- O, Boże, masz rację! - Pochyliła się do przodu. - Widać poli­cyjną barierę w poprzek dogi. Bardzo blisko miejsca, gdzie rozbi­ła się koparka.

- Ja z nimi pogadam - zaproponował Tweed i stanął, nie ga­sząc silnika.

Umundurowany policjant, który podszedł do opuszczonego okna, wprost emanował dostojeństwem władzy. Gdy zerknął do środka, Paula odwzajemniła jego spojrzenie. Zwrócił się do Tweeda:

- Czy jedzie pan z Londynu?

- Jadę z Gladworth do Londynu. Jaki problem?

- Jestem inspektor Tetford z Leaminster. Zdarzył się okropny wypadek. Śmiertelny. Kierowca ogromnego traktora-koparki nie zauważył niewielkiego wąwozu i wpadł do niego. Ciężar maszyny go zabił.

- Naprawdę? - rzucił Tweed.

- Skoro jedzie pan z Gladworth, zapewne zna pan Jeda Higginsa?

- Nie, nie znam.

- Dziwne zdarzenie. Traktor został skradziony z jego stodoły. Wcześniej ktoś do Jeda zadzwonił z wiadomością, że jego żona zo­stała ranna w wypadku samochodowym na autostradzie w pobliżu Londynu. Pojechał tam szybko, ale okazało się, że żadnego wy­padku nie było. Gdy wrócił na farmę, zobaczył, że ktoś ukradł mu maszynę, a żona cała i zdrowa wróciła z zakupów w Gladworth.

- Tak, rzeczywiście, to dziwna sprawa.

- A do tego, proszę pana, nikt z miejscowych tutaj nigdy do­tychczas nic nie słyszał o Higginsie. Nie będę pana dłużej zatrzy­mywać. - Cofnął się, zasalutował i machnął ręką, aby podniesio­no zaporę. Tweed przejechał, nawet nie rzucając okiem na pole, gdzie nad maszyną ustawiono namiot.

- Co o tym myślisz?- spytała Paula.

- Nie podoba mi się to. Całość została zaplanowana przez świetnego organizatora.

- Zostaliśmy w to wciągnięci przez Main Chance Bank.

- Nie!

- Wspomniałeś o zdrajcy. Niepokoi mnie Snape. Fotografował nas, jak rano wyjeżdżaliśmy z Park Crescent.

- Czas się nie zgadza. Oni, kimkolwiek są, musieli mieć wcześ­niej odpowiednie dane, aby przygotować tak skomplikowaną pu­łapkę.

- Tak, masz rację. Myślisz, że więcej nie będziemy mieć do czynienia z mieszkańcami Hengistbury?

- Na pewno nie. Wytłumaczę ci dlaczego, jeżeli dzisiaj wrócisz ze mną do domu na Bexford Street.

- Oczywiście pojadę, ale wciąż się zastanawiam, czy napraw­dę ostatni raz byliśmy w Hengistbury.




5.


Wash, hrabstwo Norfolk

Trzydzieści sześć godzin przed wyjazdem Tweeda i Pauli do Hengistbury na zewnętrznym stoku grobli, chroniącej rozległe trawiaste połacie Wash przed rozmyciem przez fale Morza Pół­nocnego, stał w ciemnościach samotny mężczyzna. Nazywał się Max. Oczekiwał, aż czarterowy parowiec pozostający poza zasię­giem pasa wód granicznych odpowie na jego sygnał.

W wielkiej dłoni trzymał potężną latarkę. Wysłał jeden błysk krótki, dwa długie i jeden krótki. Było mu zimno. Arktyczny wiatr przemroził go do szpiku kości pomimo podbitego bobro­wym futrem płaszcza, czapki na głowie i sportowych rękawic sa­mochodowych. Na szczęście morze było spokojne. VIP, który miał się zjawić na wybrzeżu, nie lubił wzburzonych fal.

Bryza zamarła i w tym samym momencie ze statku odpowie­dziano na jego sygnał. Jeden błysk krótki, dwa długie i jeden krótki. Wcześniejszymi błyskami Max poinformował statek, że ta część Wash jest opustoszała i nie ma żadnego zagrożenia.

Kurde, pomyślał, całe Wash jest opustoszałe.

Jedynymi budynkami były tu nieużywane, stare kościoły, roz­proszone wśród trawiastych pustkowi, wzniesione przed setkami lat przez kupców wełnianych, w czasach gdy handel tym towarem dawał znaczne dochody. Potem warunki ekonomiczne się zmieni­ły i ceny wełny poleciały w dół na łeb, na szyję. Wełniani barono­wie i ich pracownicy zniknęli, a porzucone przez nich wsie przez długie lata niszczały, popadając w ruinę. Max, widząc nadpływa­jący duży gumowy ponton, zaświecił latarką. Nędzny pomost z poręczami schodzącymi do wody był jedynym miejscem, gdzie mógł wylądować przybywający właśnie pasażer. Ponownym sy­gnałem Max wskazał prymitywną przystań nadpływającym. Pon­ton poruszał się szybko, a wytłumiony silnik dawał ledwie słyszal­ny pomruk.

Max miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a ręce i nogi krzepkie i zwinne. Był kiedyś pracowitym drwalem w Ka­nadzie, ale pewnego dnia zabił jednego z kolegów, gdy ten odmó­wił zwrotu pieniędzy, które był winien. Po zabraniu noża przy­gniótł ciało marnej jakości drzewem, ściętym specjalnie piłą łańcuchową. Wiedział, że nikt z grupy pracującej w oddali nie za­interesuje się zwalonym pniem.

Natychmiast wyjechał do Vancouveru i złapał samolot do Lon­dynu. Spędził jakiś czas na East Endzie, ucząc się mówić jak cockney. Jego następnym posunięciem było kupienie za zarobio­ne wcześniej pieniądze najlepszego ubrania.

Potem odwiedzał najlepsze hotele, wsłuchując się w sposób mówienia ich gości. Uczył się wtapiać w każde środowisko. Był bystry i wkrótce znalazł się na pokładzie samolotu lecącego do Paryża.

Znalazł pracę ochroniarza w wysokiej klasy klubie nocnym przy Champs-Elysees. Jego grube, ale regularne rysy i jasne wło­sy pociągały kobiety. Lubił kobiety, jednak pełniąc funkcję bram­karza, wystrzegał się ich. Mówił już płynnie po francusku.

Późną nocą po zamknięciu klubu poszedł do eleganckiego ba­ru, jak mu się wydawało pustego, i zamówił u barmana drinka. Zwykle był ostrożny i nie nosił w kieszeni więcej niż kilka euro. Tym razem popełnił błąd. Wyciągnął wypchany portfel, za który niespodzianie chwycił jakiś wyrosły znikąd grubas.

Max, wciąż trzymając portfel, lewą ręką rzucił zgiętego wpół złodzieja na bar. Tamten potknął się i upadł, po czym z wyrazem wściekłości na tłustej twarzy skoczył na nogi, z kabury na bio­drze wyciągnął pistolet automatyczny i wycelował w Maxa. Ten podniósł ręce do góry i powiedział po francusku:

- Za tobą!

Gdy tłuścioch zerknął do tyłu, Max prawą ręką sięgnął do kie­szeni po nóż. Długie ostrze świsnęło w powietrzu i przecięło gard­ło grubasa. Upadł w przód wprost na rękojeść, a ostrze przeszyło jego mięsistą szyję na wylot. Leżał bez ruchu na podłodze.

Max odwrócił się, ponownie uniósł szklankę i chusteczką starł z niej odciski palców. W tej chwili pojawiło się wokół niego czte­rech typów o wyglądzie bandziorów. Rozważał, jak ma sobie z nimi poradzić, gdy stojący z przodu podniósł obie dłonie w geście pokoju.

- Zrobiłeś wrażenie na szefie. Chce z tobą pogadać. W tamtej alkowie...

W ten sposób Max spotkał, a potem stał się prawą ręką czło­wieka teraz ostrożnie schodzącego na ląd z pokładu pontonu mocno przytrzymywanego przez dwóch wioślarzy.

Calouste Doubenkian zeskoczył jak kot na twardy grunt i wol­nym krokiem podszedł do Maxa. Trudno byłoby określić jego wygląd. Był niski, ale nosił długi karakułowy płaszcz sięgający za kolana. Futrzana czapka w rosyjskim stylu zakrywała jego wyso­kie czoło, a wielkie ciemne okulary zasłaniały oczy. Długie futrza­ne rękawice skrywały ręce. Gdy zbliżał się do swojego ochroniarza, buty na miękkich podeszwach nie wydawały żadnego dźwięku. Je­go głos był spokojnym mruczeniem, Calouste mówił po angielsku niezwykle miękko, co zawsze wprawiało Maxa w zakłopotanie.

- Czy jest bezpiecznie? - spytał.

- Było, gdy ostatni raz sprawdzałem...

- To może lepiej sprawdź jeszcze raz?

- Proszę poczekać tutaj, panie Doubenkian - odparł Max nerwowo.

- Czy nie mówiłem ci przedtem, abyś nigdy nie wymawiał mo­jego nazwiska?

- Przepraszam pana. Bardzo przepraszam.

- Pójdę z tobą, gdy sprawdzisz.

- Gdyby pan mógł iść dokładnie po moich śladach. Tuż obok kamieni na ścieżce są głębokie bagna.

- Wygodne do ukrycia zwłok, mój drogi Maksie.

- A więc poprowadzę pana.

Księżyc, który wyjrzawszy zza chmury, pozwolił Maxowi ujrzeć zbliżający się wielki ponton, teraz oblewał upiornym światłem po­rośnięte trawą pustkowie za groblą. W otaczającej ich ciszy sły­chać było jedynie lekki szum motoru popychającego ponton z powrotem ku oczekującemu statkowi. Ciszę przerwał Calouste, ostrożnie stąpający z jednej kamiennej bezpiecznej wysepki na drugą. Jego silne nerwy zostały wystawione na próbę sięgającą granic wytrzymałości, gdy spoglądał na sinozieloną trawę po obu stronach ścieżki, utrzymującą się na powierzchni śmiertelnie nie­bezpiecznego, niezgłębionego grzęzawiska.

- Czy przygotowaliście wszystko do wyeliminowania Tweeda, zanim dotrze do Hengistbury? - spytał miękko.

- W ciągu trzydziestu sześciu godzin będzie martwy jak zimna baranina - zapewnił go Max pogodnie. - Mam teraz sieć w Brytanii. Tweed jest już trupem.

W tym momencie zamilkł nagle. Przed nimi na ścieżce stała ruda dziewczyna ubrana w wiatrówkę i dżinsy. To oczywiste, że ich dostrzegła. Carol Lynton wracała z wiejskiego domku swoje­go chłopaka i zgubiła drogę. Gdy Max zatrzymał się, myśląc go­rączkowo, czy usłyszała, o czym przed chwilą mówili, Calouste podszedł do niego.

- Pozbądź się jej - szepnął. - Głos w ciszy rozchodzi się daleko.

- Chyba nie chce pan.... - zaczął Max szeptem.

- Słuchaj, co mówię. Wyeliminuj ją.

Max przełknął ślinę i zacisnął zęby. Dziewczyna była ładna i nie miała więcej niż osiemnaście lat. Podeszła do nich z uśmiechem.

Starał się także do niej uśmiechnąć, ale nie potrafił. Calouste dźgnął go w plecy. Max nabrał zimnego powietrza w płuca.

Gdy podeszła blisko, schwycił ją mocno w pasie. Była drobna. Otworzyła usta, by krzyknąć, lecz podniósł ją, odwrócił do góry nogami i zanurzył głową w bagnie. Wydawało mu się, że słyszy bulgotanie. Jej nogi miotały się chwilę rozpaczliwie, zanim znik­nęła w głębi. Tylko kilka bąbelków pokazało się na powierzchni. To wszystko.

- Wiejskie dziewczyny plotkują - zauważył mimochodem Ca­louste.

Max patrzył na północ. W widmowym świetle księżyca Wash wyglądało na posępną i odludną pustynię. Nie mógł się docze­kać, kiedy się stąd wydostaną.

- Przepraszam, że musieliśmy urządzić pańskie lądowanie w miejscu takim jak to - powiedział - ale to jeden z najodludniejszych zakątków Brytanii.

- Nie szkodzi - warknął Calouste, który dorastał na dzikich pustkowiach Azji. - Gdzie jest samochód?

- Nieco dalej, przy drodze. Pomyślałem, że lepiej nie parko­wać zbyt blisko ścieżki.

Przeszli kawałek w ciszy. Calouste spojrzał przed siebie. Na poboczu połyskiwała czernią rozłożysta limuzyna. Za nią stał ku­piony z drugiej ręki ford Maxa. Widząc ich obu, szofer w liberii otworzył drzwi i stanął, czekając na polecenia.

- Ta elegancka gablota oczywiście dla pana - wyjaśnił Max. - Kierowca to jeden z moich najlepszych ludzi. Udusił przynaj­mniej jednego faceta. Nazywa się Grogan...

- Ty idioto! - wściekł się Calouste. - Mówiłem ci wcześniej, że nie chcę zwracać na siebie uwagi. Czy ta gablota jest wynajęta?

- Tak. - Max wyraźnie się zdenerwował.

- Przynajmniej jedną rzecz zrób dobrze. Pozbądź się tego Grogana. - Calouste niemal zazgrzytał zębami. - Każ mu natych­miast zwrócić samochód do firmy. Jeżeli policja go zatrzyma, niech mówi, że miał zabrać w Spalding bankiera Morana, ale nie mógł znaleźć adresu. Czy ja sam muszę pilnować wszystkich cho­lernych szczegółów? Pojadę z tobą twoim samochodem. Daj mi kluczyki. Wsiądę do środka, a ty jak najszybciej pozbądź się stąd tego cholernego pudła ze wszystkimi dodatkami. Rusz się!

Max sięgnął do kieszeni po kluczyki. W pośpiechu upuścił je, schylił się i podniósł. Na niepewnych nogach pobiegł do limuzy­ny. Śmiertelnie bał się Calouste'a, gdy widział go w takim na­stroju.

- Do hotelu Green Dark w West Higham. Czy tak, proszę pa­na? - spytał po chwili, ruszając.

- Zgadza się.

Max odetchnął, widząc szefa w nieco lepszym humorze. Nie miał pojęcia, że Calouste udawał gniew. To był dobry sposób, aby od czasu do czasu przypomnieć podwładnym, kto tu rządzi.

- Pojechałem wcześniej do hotelu Green Dark - rzucił Max od niechcenia. - Ot tak, aby poznać drogę. Objechałem go dookoła. Wydawało mi się, że tam nikogo nie ma. Czy pan zamówił sobie apartament?

- Jestem właścicielem tej cholernej budy. Kupiłem ją za po­średnictwem kilku małych firm, w których mam swoich ludzi. Bę­dę jedynym gościem. Jadąc, omiń King's Lynn. Jest tam posteru­nek policji. Wątpię, aby ktoś już zgłosił zaginięcie tej wiejskiej dziewczyny, którą musiałeś załatwić, ale po co ryzykować.

- Bardzo rozsądnie, jeżeli wolno mi tak powiedzieć. Pan myśli o wszystkim.

- Nikt tego za mnie nie zrobi. Zatrzymaj się gdzieś w spokoj­nym miejscu, zanim dojedziemy do hotelu. Chcę zmienić wygląd.

Nie padło więcej ani jedno słowo, a ruch na drodze był zniko­my. Nikomu nie chciało się wychodzić z domu w taką diabelnie zimną noc. Gdy zatrzymali się na odludziu, Calouste wysiadł z walizką, którą dotychczas trzymał na kolanach. Max dyskretnie odwrócił się tyłem. Gdy spojrzał ponownie, niemal doznał szoku.

Ledwie rozpoznał Calouste'a, który miał teraz na sobie tweedowy płaszcz, wełniany szal na szyi, eleganckie skórzane rękawiczki i naciągnięty głęboko na twarz filcowy kapelusz z szero­kim rondem. Podobne, choć inne od tych, w których wyszedł na ląd, były jedynie wielkie okulary w złotych oprawkach. Poprzed­nie przebranie zostało zgrabnie zapakowane do walizki. Calouste wręczył Maxowi kartę; swoją własną trzymał w ręce.

- Kiedy w hotelu podejdziemy do recepcji, nie mów nic, tylko podaj recepcjoniście swoją kartę. Ja mam apartament trzeci na pierwszym piętrze, a ty czwarty. Oba są połączone wewnętrznymi drzwiami. W razie kłopotów użyj pięści lub swego ukochanego noża. Nie strzelaj. Jakiś przypadkowy przechodzień mógłby usły­szeć strzały.

- Spodziewa się pan kłopotów? - spytał Max, gdy wrócili do samochodu.

- Absolutnie nie, drogi chłopcze - odparł Calouste, mówiąc tym razem z doskonałym akcentem absolwenta Eton. - Ale kie­dyś czytałem, że maksymą skautów jest „bądź gotów". Ot i jeste­śmy na miejscu. Później odprowadź samochód do garażu z tyłu, aby nie był na widoku.

Dziwacznie nazwany Green Dark Hotel był wielkim kwadrato­wym budynkiem z tynkowanymi ścianami pomalowanymi na jas­nozielony kolor. Z przodu znajdował się rozległy park ze żwiro­wym dojazdem. Wewnątrz Calouste pomaszerował do recepcji i położył swoją kartę na ladzie obok karty Maxa.

- Parsons, zauważyłem, że nie wypełniłeś instrukcji. Musisz zrobić dokładnie to, co każę. Proszę, abyś o tym pamiętał. Chcę, aby na zewnątrz natychmiast pojawiła się tabliczka „Wolnych miejsc nie ma". Czekam na posiłek w apartamencie za godzinę. Czy znajdę tam menu? Doskonale. Zadzwonię z zamówieniem. Pan Rogers oddzielnie zamówi posiłek do swojego pokoju.

Oczywiście, panie Pennington - zapewnił swojego gościa elegancko ubrany recepcjonista. - Natychmiast biorę się do ro­boty.

- Najpierw informacja na zewnątrz. Natychmiast.

- Odprowadzę pana do apartamentu.

- To nie jest konieczne - odparł Calouste w ten sam pański sposób.

- A więc nazywa się pan Pennington - szepnął Max. - A ja Rogers...

- Bądź uprzejmy nie zapomnieć naszych nazwisk. Twój apar­tament jest następny. Nie chcę, aby mi przeszkadzano. Mam tro­chę papierów do przejrzenia.

W apartamencie Caloiiste włożył walizkę do szafy. Rozsiadł się w fotelu i obok na stole położył skomplikowany telefon komórko­wy. Z wewnętrznej kieszeni wyciągnął kilka dużych arkuszy pa­pieru. Rozwinął je. Były to plany architektoniczne pokazujące skomplikowany rozkład wnętrz Hengistbury Manor. Brakowało je­dynie labiryntu piwnic znajdujących się pod budynkiem. Calouste nie wiedział o ich istnieniu. Kopie planu zostały przesłane listem poleconym na adres w Brukseli.

Nawet jego sprawny umysł musiał pracować na pełnych obro­tach, aby zapamiętać korytarze i liczne apartamenty, każdy z sa­lonem, jadalnią, dwiema łazienkami, dwiema sypialniami, prze­stronną kuchnią i małą biblioteką.

Nazwiska mieszkańców dopisano czarnym długopisem druko­wanymi literami, jak podejrzewał, w celu ukrycia charakteru pis­ma. Hengistbury Manor był znacznie większy i miał układ wnętrz znacznie bardziej skomplikowany, niż przypuszczał Calouste. Zdjął okulary do czytania i spojrzał na telefon komórkowy. Co najmniej przed czterdziestoma ośmioma godzinami powinien otrzymać meldunek, że pierwsza faza planu została zrealizowana.

W dwa dni później o ósmej wieczorem zabrzęczała komórka. Calouste podniósł ją do ucha.

- Tak, kto mówi?

- Tu Orion. Wieści nie są dobre. A nawet całkiem złe...

Dźwięk był mechaniczny. Dzwoniący użył jakiegoś urządzenia całkowicie zniekształcającego głos. Nie można było nawet stwier­dzić, czy mówi mężczyzna, czy kobieta.

- Co to, u diabła, ma znaczyć? - spytał ostro Calouste.

- Plan nie wypalił. Tweed i Paula Grey żyją, pewnie są już z powrotem w Londynie. Cali i zdrowi...

- Już to słyszałem. Nie powtarzaj się - warknął Calouste.

Z trzaskiem wyłączył i odłożył komórkę. Przyjdzie mu wszyst­ko zaczynać od początku. Zaczął kląć w najplugawszej francuszczyźnie.



6.


Po powrocie z Hengistbury Tweed i Paula spotkali się z grupą najważniejszych współpracowników. Tweed rozejrzał się wo­kół. Marler, wysoki i chudy, pod czterdziestkę, zajął swoje ulubio­ne miejsce. Stał pochylony, opierając się o ścianę naprzeciw Pau­li, która siedziała za biurkiem w odległym końcu przy oknie. Palił papierosa w długiej czarnej cygarniczce.

Był jak zwykle elegancko ubrany, a ciemne włosy miał staran­nie przystrzyżone. Nosił dziś dobrze skrojony beżowy garnitur, ciemnoniebieską koszulę i krawat Chanel. Ze swoim karabinem Armalite miał opinię najlepszego strzelca wyborowego w Euro­pie. Na ulicach Londynu jego przystojna, gładko wygolona twarz przyciągała pełne podziwu spojrzenia eleganckich kobiet.

- Jeżeli myślicie, że wylegiwaliśmy się tu bezproduktywnie - zaczął głosem świadczącym o przynależności do klasy wyższej - to informuję, że wszyscy byliśmy zajęci w terenie. Ja chodziłem po East Endzie, gdzie agenci niejakiego Calouste'a Doubenkiana rekrutują najgorsze szumowiny. Wybierają brutalnych zbirów i zabójców, których nigdy nie udało się schwytać, by odpowie­dzieli za swoje zbrodnie. Pomyślcie o tym, mając na uwadze tele­fon Philipa Cardona, o którym wspomniała mi Monica.

- Co takiego? - przełknęła ślinę Paula.

- Czy mówię niewyraźnie? - spytał Marler ironicznie.

- Słyszysz? - krzyknęła Paula do Tweeda.

- Harry - powiedział ten, jakby nie słysząc poprzednio wypo­wiedzianych słów. - Nie, przepraszam, myślałem o Pecie - popra­wił się, zwracając się do Pete'a Nielda, mającego około metra siedemdziesięciu wzrostu, również świetnie ubranego, ale bez szyku Marlera. - Znasz jakiegoś faceta pracującego u jednego z trzech kupców handlujących złotem w sztabkach? Mam coś dla ciebie.

Paula podskoczyła do Pete'a, który gładząc palcami wytworny wąsik, podszedł do biurka Tweeda. Jego partner, Harry Butler, siedział po turecku na podłodze. Trudno było sobie wyobrazić dwóch mężczyzn bardziej różniących się od siebie. Harry miał na sobie starą, lichą wiatrówkę i spodnie, których lepsze dni stały się już tylko wspomnieniem. Był oburzony.

- Ja mam w podziemiu dwa razy więcej kontaktów od Pete'a - zrzędził.

Tweed zignorował jego protest. Rozłożywszy na biurku kawa­łek białego papieru, ostrożnie wyjął z górnej kieszeni chusteczkę i wysypał jej zawartość na kartkę. Pete zapalił lampę na biurku. Błyszczące drobiny i jeden większy okruszek jasno błysnęły w świetle.

- Pete - spytał Tweed - czy to złoto?

- Ach - odezwała się Paula - to po to moczyłeś chusteczkę wo­dą z karafki i dociskałeś ją do dywanu, kiedy Bella i Lavinia wal­czyły z tą szufladą.

- Jak myślisz, Pete? - spytał Tweed, ignorując innych.

Pete wyciągnął z kieszeni potężne szkło powiększające. Przez kilka minut przyglądał się wszystkim drobinom po kolei, najdo­kładniej badając największą.

- Muszę to zanieść do mojego faceta. To on jest ekspertem - powiedział w końcu - ale według mnie to złoto.

- Muszę wiedzieć, jak dawno zostało wydobyte, a także, jeżeli to możliwe, gdzie.

- Powinienem wrócić w ciągu dwóch godzin - powiedział Pete, patrząc na zegarek. - Mój kontakt pracuje popołudniami i wie­czorami. Z rana śpi.

Mówiąc to, zwinął papier i zręcznie przesypał zawartość z po­wrotem na chusteczkę Tweeda. Zakręcił ją delikatnie i zawinął we własną czystą, dając w ten sposób złotym okruchom dodatko­wą ochronę.

- Będę za dwie godziny - obiecał, wychodząc.

- I nic mi nie powiedziałeś! - fuknęła Paula.

- Poczekaj, aż się dowiemy, czy mam rację - odrzekł jej szef.

- Nie warto naciskać na Tweeda - odezwał się Harry z podło­gi. - Mówi tylko wtedy, kiedy jest gotów. Powinnaś już to wie­dzieć.

- Mój ty kochany - odparła z uśmiechem.

Zadzwonił telefon. Odebrała Monica i machnęła na Tweeda, by podniósł słuchawkę. Gdy to zrobił i rozpoznał głos, dał znać Pauli, aby słuchała ze swego aparatu.

- Tak - powiedział. - Więcej informacji o...

- Mam wiarygodne informacje, że Calouste Doubenkian jest już w Anglii. Przyjechał kilka dni temu...

- Gdzie jest?

- Nie mam pojęcia.

- Jaką drogą dotarł?

- Nie mam pojęcia. Skontaktuję się, kiedy będę mógł.

Telefon zamilkł. Philip Cardon szybko przerwał połączenie. Tweed, unosząc brwi, spojrzał na Paulę. Zastanawiał się przez chwilę, po czym poprosił Monicę o połączenie z komendantem Buchananem. Rozmowę ze swoim przyjacielem Royem rozpoczął od zwięzłego raportu o wizycie z Paulą w Hengistbury, lecz nie wspomniał o drobinach złota.

- Bardzo mi przykro - skomentował Buchanan. - Nie miałem pojęcia, że będzie chciała, abyś został jej ochroniarzem, a jak widzę, o to chodziło. Oczywiście musiałeś odmówić. Nie podoba mi się ta oferta wykupienia jej banku. Wygląda bardzo niebez­piecznie.

- Przypuszczam, że nie wiesz nic o charakterze tej oferty?

- Tylko pogłoski, z których wnoszę, że stoi za tym Doubenkian.

- Jakie pogłoski?

- Między innymi to, że chciał kupić prywatny bank w Wied­niu. Właściciel odmówił. Zaraz potem jego jedyny osiemnastolet­ni syn został porwany. Ceną za jego uwolnienie była sprzedaż banku. Właściciel sprzedał, chłopak wrócił zdrowy. Potem, tak jak w Wiedniu, tajemniczy kupiec wyznaczył cenę za pewien bank w Grenoble. Właściciel odmówił i jego żona została porwa­na. Potem właściciel, który zapewne za swą połowicą nie przepa­dał, dostał ją pocztą w kawałkach, najpierw nogę, potem ramię, a następnie resztę podzieloną na części.

- No to ten Doubenkian wygląda na najgorszego zimnokrwi­stego łajdaka, o jakim słyszałem...

- Poczekaj. To tylko pogłoski. Na razie żadne nici nie prowa­dzą do niego.

- Należało śledzić kupca, aby się dowiedzieć, gdzie ostatecz­nie wylądowały pieniądze ze sprzedaży - naciskał Tweed.

- Próbował tego wydział kryminalny w Wiedniu. Pieniądze przeszły przez kilka prywatnych firm. Na koniec znalazły się w Vaduz w Lichtensteinie. Wiesz, że w tym małym państewku sprawdzenie rachunków nie jest możliwe.

- Pani Bella Main twierdzi, że Doubenkian sam do niej dzwonił.

- To żaden dowód. Mamy tylko jej słowo. Przekonanie pani Main nie wystarczy, by uznać, że to był rzeczywiście on.

- Czy nikt nie ma pojęcia, gdzie się znajduje jego kwatera?

- Nie.

- A co z Interpolem? - naciskał Tweed. - Nie interesują się tym?

- To, co powiem, wcale nie jest dowcipem. Wiesz, że Interpol ze swojej wygodnej kwatery głównej w Lyonie we Francji rozsyła czarne zawiadomienia, aby rozpowszechniać listy najgroźniej­szych poszukiwanych kryminalistów z ich fotografiami i wszystki­mi danymi, jakie tam mają [W rzeczywistości czarne zawiadomienia (kartki) Interpolu dotyczą niezidentyfi­kowanych zwłok. Zapewne chodzi tu o zawiadomienia czerwone (listy gończe z nakazem aresztowania) lub zielone (informacje o osobach, które mogą stanowić zagrożenie).]? Trzymają te kartki u siebie poroz­wieszane na ścianach. Raz chciałem się od nich dowiedzieć, co mają na temat Calouste'a Doubenkiana. Tylko jego nazwisko ze znakiem zapytania. Nic więcej, czysta karta. Żadnego zdjęcia. Ja­kiś dowcipniś dopisał jedno słowo: „Widmo". Prawdopodobnie ma z pół tuzina doskonale zrobionych fałszywych paszportów. Każ­dy na inne nazwisko.

- A skąd ten znak zapytania przy jego nazwisku?

- Ponieważ prawdziwe może być inne. Słuchaj - Buchanan pod­kreślił to mocno - wszystko, co ci powiedziałem to tylko pogłoski.

- Dobrze, ale teraz już wiesz, że nie zatrudnię się w Hengistbury.

- Jak mógłbyś coś takiego zrobić? Z twoją obecną pozycją...

Tweed przerwał rozmowę i spojrzał na Paulę, która słyszała każde słowo. Śmiejąc się, rozłożył ręce, jakby pokazując, że o sprawie należy zapomnieć.

- Co o tym myślisz?- spytał.

- Wydaje mi się to bardzo intrygujące.

- Z jakiego powodu?

- Nie mamy jeszcze pojęcia, jak wygląda Calouste, ale jego charakter zaczyna się powoli objawiać.

- W jaki sposób, na Boga?

- Na swój nieczuły sposób jest on bardzo inteligentny i potra­fi doskonale pociągać za sznurki z ukrycia. Założę się, że nigdy nie pozostaje długo w jednym miejscu i zawsze występuje pod fałszywym nazwiskiem.

- To nas zbytnio nie posuwa do przodu. Tak czy inaczej nie nasz problem. - Tweed wskazał ręką na plik papierów na biurku. - Do mnie należy przedarcie się przez ten stos raportów od infor­matorów z zagranicy. Prawdopodobnie większość przysłała śmie­cie bez znaczenia, byle udowodnić swoją aktywność. Nie chcę, aby mi przeszkadzano, gdy będę nad tym pracował.

Robert Newman, główny agent Tweeda, rozsiadł się wygodnie w fotelu obok biurka. Dokładnie sprawdzony już dawno temu, był kiedyś w Europie i Ameryce bardzo poważanym międzynaro­dowym dziennikarzem informacyjnym. Jego z rzadka pisane ar­tykuły przedrukowywały „Washington Post" w USA, „Der Spiegel" w Niemczech oraz wiele innych wpływowych pism, łącznie z londyńskim „Daily Clarion".

Wysoki, metr osiemdziesiąt wzrostu, dobrze zbudowany, nieco po czterdziestce, z przystojną twarzą, często na ulicy przyciągał wzrok kobiet. Słysząc odpowiedź Tweeda, zmarszczył czoło.

- Tweed - zaczął stanowczo - myślę, że Paula jest bystra i to, co powiedziała, wydaje się bardzo rozsądne. Określenie charak­teru to połowa drogi do zidentyfikowania człowieka. Zaufaj jej.

- Prosiłem, aby mi już nie przeszkadzać - odparł Tweed spo­kojnie. - Doubenkian nie jest teraz w centrum naszej uwagi. Ale ponieważ wszystkim wam siedzi w głowach, możecie iść, zarzucić własne sieci i przewietrzyć kontakty. Nie chodźcie tylko na połu­dnie od rzeki. Kryminaliści i szpiedzy unikają tego rejonu z oba­wy, że mogą się tam rzucać w oczy.

- Idę do toalety - powiedziała Paula i wyszła z pokoju.


* * *


Trzeciego ranka po otrzymaniu niepokojącej informacji, że Tweed i Paula Grey pozostali przy życiu i prawdopodobnie znów są na Park Crescent, Calouste postanowił działać. Gdziekolwiek by był, nigdy długo nie zagrzewał miejsca.

Całą noc spędził bezsennie w hotelowym pokoju, siedząc w fo­telu, pijąc jedną filiżankę kawy za drugą i rozmyślając. Jego by­stry umysł pracował nad planem głównego zadania - wyeliminowa­niem Tweeda. Wiedział, że ten człowiek potrafi być niebezpieczny. Teraz wziął do ręki walizkę, zawsze spakowaną i przygotowaną do szybkiego wyjazdu, odsunął blokadę, otworzył drzwi między apar­tamentami i spokojnie zwrócił się do Maxa, stojącego opodal okna.

- Wyjeżdżamy. Kiedy będziesz gotów?

- Zaraz, proszę pana. Natychmiast.

Usiadł obok Maxa w jego kupionym z drugiej ręki fordzie i gdy tylko znaleźli się na otwartej przestrzeni, zaczął mówić. Nis­ko świecące słońce pobłyskiwało na przedniej szybie. Chwilę po Maksie również on opuścił osłonę przeciwsłoneczną.

- Jedziemy - poinformował swojego podwładnego - do jedne­ go z moich domów, koło wsi Leaminster na pograniczu Sussex i Hampshire. To piętnaście kilometrów od Hengistbury Manor.

Wyciągnął mapę, aby podać ją Maxowi, ale ten potrząsnął głową.

- Proszę mi go po prostu pokazać. Niektórzy, kupując drugie domy w tej okolicy, założyli, że nie będzie tu żadnego ruchu, i teraz jeżdżą środkiem drogi. Tacy młodzi macho.

Spojrzał na mapę trzymaną przez Doubenkiana. Mały palec szefa wskazał Leaminster i Max skinął głową.

- Pojadę spokojnym objazdem. Będziemy tam w porze lunchu.

- Rozwiązałem problem Tweeda - powiedział Calouste, stara­jąc się ponownie złożyć mapę. - Każdy człowiek ma swój słaby punkt. Nawet ktoś tak znakomity jak Tweed. Wykorzystamy to sa­mo, co przyniosło nam sukces w Wiedniu. Wywabisz Paulę Grey z kwatery SIS, porwiesz ją, a potem zadzwonisz do Tweeda. Poin­formujesz go, że masz dziewczynę i że będziesz ją torturować przez trzy godziny, a potem zabijesz, jeżeli nie zjawi się sam, aby jej bronić. Zaczniesz, zanim do niego zadzwonisz i podsuniesz jej telefon, aby Tweed usłyszał, jak ona wyje.

Tłumacząc swój plan, Calouste wciąż usiłował złożyć mapę. Dlatego umknął mu ponury cień, przemykający po twarzy Maxa.




7.


Gdy zadzwonił telefon, w biurze na Park Crescent byli jedynie Monica, Tweed i Paula. Monica kiwnęła ręką na Paulę.

- To do ciebie. Pan Evelyn-Ashton. Wytworny głos...

- Słucham - powiedziała Paula.

- Czy panna Paula Grey?

- Tak. Kto mówi?

- Evelyn-Ashton, Nie zna mnie pani, ale mam dla pani infor­macje o pewnym dżentelmenie armeńskiego pochodzenia.

Był to głos starego absolwenta Eton, uprzejmy i dystyngowa­ny, ale bez zabarwienia protekcjonalnego. Paula spojrzała na za­topionego w papierach Tweeda.

- Więc słucham pana - odparła.

- Nie przez telefon. To zbyt niebezpieczne. Czy możemy się spotkać?

- Gdzie i kiedy?

- Zaraz, w hotelu Duke's Head, w Mayfair, w bok od Tiverton Street. Jestem wysoki, dobrze zbudowany, mam na sobie garnitur i sztuczną szarą różę w butonierce. Gęste brązowe włosy, gładko wygolony. Przyjdzie pani?

- Będę mniej więcej za piętnaście minut.

- Będę popijał szampana. Umiarkowanie...

Paula mówiła ściszonym głosem, wiedząc, że szefowi nie spodobałoby się takie spotkanie. Wstała, włożyła skórzaną kurt­kę i sprawdziła walthera w kieszeni na biodrze. Pochyliła się, by wciągnąć sięgające za kostki buty, i poprawiła berettę w przypię­tej na łydce kaburze.

- Kto to był? - spytał Tweed, nie podnosząc wzroku.

- Firma krawiecka przerabiająca mi ubranie.

W drodze do Mayfair różne myśli chodziły jej po głowie. Czy to możliwe, aby ów nieznajomy, z którym miała się teraz spotkać, mógł rzeczywiście mieć jakieś informacje o Doubenkianie? Ale przecież w poprzednich sprawach w sytuacjach najmniej oczeki­wanych zdarzały się niespodziewane, przełomowe zwroty.

W hotelu Duke's Head, w dobrze wyposażonym barze, czekał już na nią Max. Na wszystkie spotkania zawsze przychodził wcześ­niej. Dawało mu to możliwość rozejrzenia się wokół. Bar był prze­stronny i wydłużony, z węższą częścią od frontu.

O tej porze był jedynym gościem i wybrał miejsce w pobliżu drzwi. Na stoliku stały dwa kieliszki i butelka szampana w kubeł­ku z lodem. W wielkiej dłoni ukrył przeznaczoną dla Pauli kap­sułkę bez smaku. Ten środek powinien ją szybko uśpić.

Był w rozterce. Podczas nocy spędzonej w hotelu Green Dark nie zmrużył oka. Wciąż przychodziła mu na myśl dziewczyna, któ­rą utopił w Wash. Wyobrażał sobie jej przerażenie, gdy próbowa­ła otworzyć usta i krzyknąć. Musiała nałykać się tego przeklęte­go mułu, zanim ją wreszcie zadusił. Rozłożyło go to zupełnie i nadal nie potrafił się pozbierać.

Wszystko stało się tak nagle. Przyzwyczajony do słuchania rozkazów Doubenkiana, działał bez zastanowienia. Schwycił ofia­rę, przewrócił do góry nogami i wepchnął w bagno. A jego chlebo­dawca mimochodem powiedział o niej „wieśniaczka". Max mógł zabić każdego mężczyznę i bez problemu zasiąść do posiłku, ale to, co Doubenkian szykował dla Pauli, napełniało go odrazą.

Paula postawiła samochód na wolnym miejscu nieco dalej od baru. Zbliżając się do Duke's Head, zobaczyła zaparkowanego tuż przed hotelem sfatygowanego brązowego forda. Zauważyła także, że kierowca obserwujący ją we wstecznym lusterku, nagle odwrócił wzrok i pochylił się nad kierownicą. Emigrant z północ­nej Afryki przebrany po londyńsku, pomyślała. Zauważyła jesz­cze dwie rzeczy. Na tylnym siedzeniu leżała wielka płachta, a sil­nik samochodu cały czas pracował. Parkometr wskazywał, że samochód stał tu już od dziesięciu minut.

Gdy weszła do baru, biało ubrany mężczyzna za ladą uśmiech­nął się do niej, mówiąc: „dzień dobry".

Drugi, siedzący w pobliżu wejścia, wstał z krzesła i podszedł, aby ją poprowadzić do stolika. Był wysoki, dobrze zbudowany, miał na sobie elegancki szary garnitur, białą koszulę i stary szkol­ny krawat. Uśmiechał się serdecznie, ale wyczuła w tym uśmie­chu cień napięcia.

- Jestem Evelyn-Ashton - powiedział. -To bardzo miło, że zna­lazła pani czas, aby się ze mną spotkać.

- Czasu nie mam zbyt wiele - zastrzegła od razu, odsuwając krzesło.

- Nic nie szkodzi - zapewnił i z niezwykłą zwinnością zasiadł na miejscu naprzeciw. - Jest mało prawdopodobne, aby to, co mam do powiedzenia, mogło zająć tydzień. Może nieco szampana dla rozluźnienia? Gdy byłem chłopcem, mieliśmy zwyczaj prze­mycać od czasu do czasu butelkę szampana do sypialni w szkol­nym internacie. Naprawdę tak się zdarzało.

- Dziękuję, wolę kawę.

Barman, aby zapewnić im prywatność, dyskretnie odsunął się na przeciwny koniec baru. Max zwrócił się do niego z zamówieniem.

- Proszę dla mojego gościa kawę ze wszystkimi dodatkami.

Paula wiedziała już, że coś jest nie w porządku. Dawno temu miała krótko chłopaka, absolwenta Eton, którego wkrótce całko­wicie znielubiła i przed którego zachłannymi pazurami w końcu uciekła. Ten niby Evelyn-Ashton nie mówił jak absolwent Eton. Prawie, prawie, ale niezupełnie. Gdy odwrócił się do barmana, upuściła chusteczkę i pochylając się po nią, wyciągnęła z kabury berettę. Ścisnęła ją w dłoni ukrytej pod serwetą przykrywającą stół i skierowała lufę w nogi swego gospodarza.

Max był zaszokowany. Siedziała przed nim przepiękna kobieta, jak przypuszczał, około trzydziestki, i uśmiechała się do niego cza­rująco. Już wcześniej, zanim przyszła, był niemal pewien, że nie zdoła wykonać tego zadania. Torturować? Ohyda. Nie ma mowy.

Kiedy podano kawę, Max się zdecydował. Musi ją ostrzec. Zwłaszcza po tym, co się zdarzyło na bagnach Wash. Paula wyczu­ła coś dziwnego w jego zachowaniu i pochyliła się do przodu.

- Czy coś nie w porządku? Coś pana niepokoi?

Otworzył usta, przełknął ślinę i wyrzucił z siebie, zapominając o wymowie absolwenta Eton:

- Panno Grey, już nigdy nie podejmę się takiego zadania. Za­szokuję panią, ale zostałem wynajęty, aby panią porwać. Zamie­rzałem wsypać narkotyk do szampana, udać, że pani źle się po­czuła, a potem wynieść panią do forda czekającego na zewnątrz i tam ukryć na tylnym siedzeniu pod wielką płachtą. - Wciągnął głęboko powietrze. - Potem miałem panią torturować i dać posłu­chać Tweedowi pani jęków, aby go zwabić w pułapkę. Nie mogę tego zrobić. Proszę teraz uciekać. Barman zna tylne wyjście. Niech pani nie wychodzi od frontu.

- Tak - powiedziała Paula chłodno - a co z Ormianinem?

- Nie znam żadnego Ormianina - oświadczył z naciskiem i od­wrócił się do barmana.

Paula skorzystała z tego, aby wsunąć berettę z powrotem do kabury. Max wyjaśniał sytuację barmanowi. Mówił ściszonym głosem, ale tak, że słyszała każde słowo.

- Jedzie tu mąż tej pięknej damy. Czy może pan szybko poka­zać jej tylne wyjście, o którym pan poprzednio wspominał.

Wstając, aby podążyć za barmanem, Paula położyła rękę na biodrze.

- Może powinien pan szybko wyjechać z kraju i zacząć nowe życie - powiedziała do Maxa.

Gdy barman prowadził ją do ukrytych drzwi na tyłach, zacho­wała czujność, obawiając się bardziej wyszukanej pułapki.

- Dokąd prowadzi to wyjście? - spytała. - Mógłby pan spraw­dzić, czy nie ma tam jakiegoś samochodu lub ludzi?

- Pusto - odpowiedział po powrocie. - Na samochód nie ma tu miejsca. Nie ma też nikogo. Proszę skręcić w lewo i pójść prosto uliczką, dopóki nie dojdzie pani do jeszcze mniejszej uliczki. Tam­ta doprowadzi panią do Tiverton Street, dość daleko od Duke's Head.

- Bardzo dziękuję.

- Powodzenia.

Dla niego była to zwykła praca. Paula nie była pierwszą kobie­tą, której pomagał uciec na czas przed zazdrosnym mężem.

Idąc ostrożnie po kocich łbach alejki, trzymała w dłoni walthera, ukrytego pod przewieszoną przez ramię torbą. W myślach dziękowała Bogu za wygodne buty. Przynajmniej nie skręci kost­ki. Znalazła węższy zaułek i wyszła na Tiverton Street w pobliżu zaparkowanego porsche.

Spojrzała z daleka na miejsce, gdzie przedtem stał brązowy ford. Samochód znikł. Nagle usłyszała znajomy dźwięk, coś po­średniego między nuceniem a gwizdem. Odwróciła się i zobaczy­ła Marlera.

- Byłem na polowaniu - powiedział z uśmiechem. - Jesteś nie­co spięta.

- Wybrałam się porsche na zakupy.

- Pomóc ci?

- Tak, proszę. Lodówka jest pusta.


* * *


Po wyjściu z Duke's Head Max miał problem do rozwiązania. Taz, Marokańczyk siedzący za kierownicą forda, zrobił Pauli Grey zdjęcie, gdy wchodziła do baru, więc było niemal pewne, że ją rozpoznał. Jeżeli Doubenkian zacznie go przepytywać, życie Maxa nie będzie warte złamanego grosza. Taz był nowym nabyt­kiem, członkiem armii budowanej przez Calouste'a w różnych krajach Europy, a teraz w Brytanii. Max uważał go za miernego rekruta, zdatnego tylko do wykonywania prostych zadań.

Otworzywszy drzwi pasażera, jak na dłoni zobaczył rozwiąza­nie swojego problemu. Siedzący obok za kierownicą oszołomiony Taz obiema rękami przytrzymywał starannie zwiniętą w lejek białą kartkę. Przyłożył do nozdrza czubek stożka i wdychał biały proszek. Potem przesunął lejek do drugiego nozdrza i znów za­ciągnął się głęboko.

Tak był tym zaabsorbowany, że nie zauważył siadającego obok Maxa, który zanurzył wilgotny palec w resztce proszku, jaka pozo­stała w papierowej trąbce, i spróbował. Tak jak myślał. Kokaina.

- Potrzebowałem... dla zabicia czasu - wyjaśnił Taz z głupim uśmiechem. Mówił niewyraźnie, rozciągając poszczególne słowa.

- Ja poprowadzę - powiedział Max stanowczo. - Wysiądź i przejdź przed samochodem na moje miejsce.

Taz był już porządnie naćpany, miał kłopoty z otwarciem drzwi. Gdy się z nimi mocował, Max wyjął mu z rąk papierowy le­jek, zagiął go mocno, aby uchronić w środku resztkę kokainy, i wepchnął ją do schowka w drzwiach.

Patrzył z pogardą, jak Marokańczyk, podpierając się obiema rękami, wygramolił się na zewnątrz i z mozołem poczłapał wokół samochodu na miejsce pasażera. Gdy opadł na siedzenie, Max stracił cierpliwość.

- Zapnij się - warknął.

Musiał sam przełożyć mu pas. Gdy ruszył, miał już w głowie plan opracowany ze wszystkimi szczegółami. Wybrał okrężną tra­sę w stronę Cambridge Circus i skręcił w Shaftesbury Avenue. Mimo godzin szczytu ruch na jezdni był niewielki. Zbliżając się do Piccadilly Circus, Max zrozumiał przyczynę. Roboty drogowe. Piętrowe autobusy miały pierwszeństwo. Dwa toczyły się w jego stronę. Wślizgnął się w puste miejsce, akurat opróżnione, po pra­wej stronie.

- Mam jeszcze coś do zrobienia - powiedział do Taza. - Wysia­daj. Przejdź kilka kroków chodnikiem, a potem przez ulicę i tra­fisz na stację metra - skłamał. - Złap pociąg i jedź do miejsca za­kwaterowania w New Maiden. Pokoje są opłacone za następne dwa dni. Ruszaj się...

Odpiął przytrzymujący Taza pas bezpieczeństwa i otworzył drzwi po jego stronie. Chłopak wyszedł na chodnik i zatrzasnął drzwi za sobą. Max zapalił papierosa i obserwował potykającego się Marokańczyka. Dwa pierwsze autobusy minęły forda, lecz nadjeżdżał następny.

Taz bez oglądania się zszedł z chodnika na jezdnię. Autobus, mając przed sobą pusty pas jezdni, jechał koło pięćdziesięciu ki­lometrów na godzinę, aby zgodnie z rozkładem zdążyć na następ­ny przystanek. Kierowca w ostatniej chwili starał się wyhamo­wać, lecz było za późno. Autobus grzmotnął Taza, przewrócił go i jednym kołem przejechał po leżącym na brzuchu ciele. Potem cofnął się z oponą zabrudzoną krwią.

Max przez cały czas nie gasił silnika. Zobaczył człowieka, któ­ry rzucił się, by sprawdzić tętno na szyi leżącego, po czym wstał, potrząsając głową. Max włączył kierunkowskaz, powoli przeje­chał obok wstrząśniętych gapiów i ruszył w stronę Piccadilly.

Przed godziną siedział naprzeciw Pauli Grey i na myśl o tym, co ma zrobić, trząsł się cały w środku. Teraz był zimny jak lód i bardzo głodny.

- Chyba pójdę do Cafe Royal i zjem dobry obiad - mruknął do siebie. - Jestem przynajmniej w stroju odpowiednim do takie­go miejsca.




8.


- Niezły samochód - powiedział Marler, gdy Paula ruszyła w stro­nę sklepów. - Też myślę o kupieniu porsche.

- Chyba rozumiesz, że trochę kosztuje - odpowiedziała. - Jak wiesz, mam niezłą pensję, ale aby uzbierać, ile trzeba, musiałam odkładać przez wiele miesięcy.

- Gdybyś powiedziała, moglibyśmy zapłacić pół na pół - zażar­tował. - Problem powstałby wtedy, gdybyśmy musieli wziąć pasa­żera. Jedno z nas trzeba by było upchać w bagażniku. Myślę, że ty byś lepiej pasowała.

Roześmiała się i poczuła znacznie lepiej. Gdy się spotkali, Marler zauważył jej napięcie i zaczął mówić więcej niż zwykle. Żartował, doskonale naśladując głosy innych członków zespołu z Park Crescent. Paula roześmiała się i wreszcie, już w dobrym humorze, zaczę­ła protestować.

- Jeżeli nie przestaniesz, stracę kontrolę nad kierownicą.

- Świetnie. Wtedy ja poprowadzę.

Wcisnęli się w wolne miejsce przed wielkim sklepem spożyw­czym i Marler wyskoczył, by nakarmić parkometr, zanim Paula zdąży to zrobić. Potem złapał wózek i machnął na nią ręką.

- Na Dalekim Wschodzie kogoś do pomocy nazywają chłop­cem.

- Dobrze, chłopcze. Ruszaj się więc chyżo, bo ja robię szybkie zakupy, a do tego jestem z dziesięć lat młodsza od ciebie.

Zdejmowała metodycznie żywność z półek i wyciągała z chło­dziarek. Wkrótce wielki wózek był wypełniony z czubem. Z ga­piącym się Marlerem podeszła do kasy. Ubrany na biało pracow­nik brał kolejno zakupy, skanował numery i pakował wszystko do mocnych toreb z brązowego papieru. Potem zapytał, gdzie stoi ich samochód, zawiózł górę paczek do porsche i ułożył je staran­nie w bagażniku. Marler sięgnął do kieszeni po szczodry napi­wek. Pomocnik potrząsnął głową.

- Dziękuję panu, ale nie wolno nam przyjmować pieniędzy. Dobrze nam płacą, jeżeli szybko pracujemy. Przepraszam, widzę przy kasie następnego klienta.

Ostatni raz coś takiego widziałem w Kalifornii - skomento­wał Marler, siadając na miejscu pasażera.

- To nowy amerykański market spożywczy. Stąd amerykań­skie metody pracy.

Paula wyjechała z parkingu z prędkością nieco tylko mniejszą od dozwolonej i błyskawicznie wskoczyła w przerwę w ciągu po­jazdów. Kierowca innego samochodu wrzasnął na nią, lecz go zi­gnorowała.

- Wracasz do Kalifornii? - spytała.

- Chyba nie. Pełno tam blondynek z niewiarygodnie długimi nogami i bez odrobiny oleju w głowie.

Gdy w końcu dotarli do Park Crescent, zaparkowała porsche na dziedzińcu z tyłu budynku. Zmierzchało już. Za nimi wchodził po schodach Pete Nield, trzymając kurczowo w ręce niewielką torbę z czarnego atłasu.

Cały zespół był już na miejscu. Harry siedział po turecku na swoim zwykłym miejscu na podłodze. Rozbierał walthera, ukła­dając jego części na plastikowej tacy. Tweed machnął ręką znad uprzątniętego już biurka.

Uporałem się ze wszystkimi raportami. Przygotowałem od­powiedzi i Monica zabrała je do biura komunikacji. A oto i pan Pete Nield. Jak widzę, tamta sprawa zajęła ci trochę czasu, ale to nie ma znaczenia, jeżeli tylko przyniosłeś odpowiedzi na moje pytania dotyczące złota.

- Będziesz zachwycony. Musiałem czekać, bo mój zdumiony kontakt zabrał materiał do innego eksperta.

Z powodu słowa „złoto" wszyscy zebrali się wokół biurka Tweeda. Pete wyciągnął wielki kawał czarnego atłasu i opróżnił zawar­tość woreczka. Drobiny złota i jeden większy okruszek błysnęły w świetle lamp.

- Pochodzi z Rand w Afryce Południowej. - Pete na moment zawiesił głos. - Wydobyte ponad sto lat temu. Nie ma co do tego wątpliwości.

- Właśnie to mnie ciekawiło - powiedział jego szef powoli.


W domu Tweeda przy Bexford Street, nim Paula mogła zabrać się do obiadu, musieli przenieść zakupy z bagażnika porsche na pierwsze piętro. Tweed był zdumiony.

- Po co nam to wszystko?

- Aby wypełnić twoje dwie wielkie i puste amerykańskie lo­dówki. Uzupełnianie zapasów to podstawa.

- Moglibyśmy otworzyć własny supermarket - droczył się.

- Ja gotuję. Wymyślna zupa grzybowa, jagnięce kotlety, ziem­niaki plus mieszanka warzywna, a potem tarta cytrynowa, którą upiekłam na Fulham Road.

- Ślina mi cieknie...

Gdy przygotowania do posiłku były już zaawansowane, Paula weszła do jadalni, aby nakryć do stołu. Wszystko było jednak naszykowane. Czekały nawet dwa kieliszki wina. Z ukontentowa­niem popiła z jednego i zerknęła Tweedowi przez ramię na książ­kę, którą czytał. Było to opracowanie dotyczące sztabek złota.

Jedli w milczeniu, jak mieli w zwyczaju. Dopiero gdy zasiedli na wygodnej kanapie, Paula zwięźle opowiedziała o dziwacznym spotkaniu z Evelyn-Ashtonem. Tweed był zaniepokojony, więc zmieniła temat.

- Co myślisz o Hengistbury Manor i jego mieszkańcach?

- Wygląda na najbardziej luksusowe więzienie na świecie. Wszyscy mieszkają pod jednym dachem. Wyczułem wśród nich nienawiść, a może i obecność szatana, którego trzyma w zamknię­ciu niesamowita Bella.

- A co z Marshalem Mainem?

- Czaruś. Nigdy takich nie lubiłem, może dlatego że brakuje mi...

- Widziałam, jak kobiety w różnym wieku przyglądały ci się z zainteresowaniem. Jeszcze coś o Marshalu?

- Czaruje kobiety i nie ma oporów, gdy któraś mu się znudzi. Pod pozorami łatwego spoufalania się widzę bezwzględność.

- A Crystal? - spytała z obojętnym wyrazem twarzy.

- Zaprowadziła mnie do swojej sypialni, mówiąc, że stamtąd jest lepszy widok, i starała się mnie uwieść. Jest uparta, ale się od niej uwolniłem.

- Wpadła w furię, dziką wściekłość?

- Trochę dziwne, ale nie. Była spokojna, doskonale opanowana. Pokazała mi Pike's Peak. To naprawdę niezwykły szczyt - a może raczej wysoka skała. Ma kształt stożka, zbocza są strome. Nic tam nie rośnie. Na pewno nie chciałbym się tam wspinać, nawet za tysiąc funtów.

- Lavinia?

- No cóż... - zamilkł na chwilę. - W tym towarzystwie z pewno­ścią, poza Bellą, najinteligentniejsza i najlepiej panująca nad sobą osoba. Muszę przyznać, że mam kłopoty z jej rozszyfrowa­niem. Patrzyłem w jej niezwykle błyszczące, niebieskie oczy i nie mogłem zobaczyć, co się za nimi kryje. Ma silną wolę.

- I jest bardzo atrakcyjna - zasugerowała Paula. - Bystra? Jest biegłą księgową sądową. To bardzo wysoko.

- Tak samo Crystal, choć młodsza - zauważył.

- A co powiesz o tym drugim dyrektorze, Warnerze Chance, ojcu Lea i Crystal? Jest bardzo zrównoważony.

- I znów, wyłączając Bellę, zapewne najsilniejsza i najbar­dziej przedsiębiorcza postać w tym towarzystwie. Podejrzewam, że po cichu pogardza Marshalem.

- Dwie rzeczy utkwiły mi w pamięci - zastanowiła się Paula. - Nie zdziwiło cię określenie Belli „do ochrony naszego skarbu"?

- Tak, zwróciłem na to uwagę.

- A gdy na dole powtórzyłeś te słowa Snape'owi, był zaskoczo­ny. Niemal histerycznie wykrzyknął „Powiedziała wam o tym!". Myślę, że to bardzo dziwne.

- Też tak sądzę.

- Co to wszystko znaczy? - zastanowiła się Paula.

- Brakuje nam klucza. To miejsce jest jak bomba zegarowa, która może wybuchnąć w każdej chwili.

- Tak, i lepiej, aby nas tam nie było, gdy to nastąpi. A co po­wiesz o Snapie?

- Coś jest z nim nie tak. Kiedy ciebie nie było, zadzwoniłem do przyjaciela z Ministerstwa Obrony. Snape służył w Bośni i był oskarżony o zastrzelenie z tyłu dwóch bezbronnych Muzułmanów. Jedyny świadek został zdyskredytowany i Snape'a uniewinniono. Niedługo potem na własne życzenie przeszedł do oddziałów inży­nieryjnych. Możemy być pewni, że ma coś na sumieniu. Na pew­no wie więcej niż ktokolwiek inny o tym, co się tam dzieje.

- A ta dziwaczna sprawa ze złotem? - drążyła dalej Paula.

- Będę wiedział więcej po konsultacji z Bobem Newmanem. Tak czy inaczej jest przecież reporterem, a przynajmniej był nim, dopóki nie przystał do nas.

Stłumił ziewnięcie i Paula uświadomiła sobie, że wypytywała go zbyt długo. Wstała, by posprzątać ze stołu, a Tweed chciał jej koniecznie pomóc. Zaraz po powrocie do domu zdjął marynarkę i krawat, by czuć się swobodniej.

- Pora do łóżka - powiedziała, gdy skończyli sprzątanie.

- Chyba tak - zgodził się, tłumiąc kolejne ziewnięcie. - Chciał­bym, abyś, kiedy będziesz mogła, narysowała portret pamięciowy tego Evelyn-Ashtona, z którym spotkałaś się w Duke's Head. Spę­dziłaś kiedyś trochę czasu w szkole artystycznej.

- Zrobię to zaraz z rana, póki jego obraz nie zatrze mi się w pamięci.

Tweed zmusił się do rozebrania i wsunął do łóżka. Zapadł w sen, gdy tylko dotknął głową poduszki.

Paula nie mogła usnąć. Wciąż przypominała sobie szarpiący nerwy epizod z Evelyn-Ashtonem. Widziała dokładnie jego twarz i dziwaczną zmianę zachowania tuż przed szokującym wyzna­niem. Przeszła do salonu. Z szuflady wyciągnęła blok rysunkowy i kilka kawałków węgla. Usiadła przed biurkiem i zaczęła ryso­wać. Pracowała pewnie, bez zastanawiania się i w ciągu pół go­dziny szkic był gotowy. Wstała i obejrzała go w świetle osłoniętej lampy.

- No, udało mi się ciebie uchwycić, panie Evelyn-Ashtonie - mruknęła do siebie. - Udało się już za pierwszym razem.

W tym momencie usłyszała samochód jadący z wolna ulicą. Ostrożnie rozsunęła zasłony. Brązowy ford zatrzymał się i zoba­czyła wyskakującego kierowcę. Prawą ręką zamachnął się łu­kiem jak gracz w krykieta rzucający piłką. W świetle ulicznej lampy ujrzała wyraźnie jego twarz. Był to Evelyn-Ashton. Usły­szała dźwięk tłuczonego szkła, gdy rzucony przedmiot trafił w okno Tweeda.

Pobiegła do drzwi. Tweed, który budził się szybko, zdążył już wyskoczyć z łóżka i automatycznie zapalił lampkę nocną. W jej świetle ujrzał na dywanie obiekt przypominający masywną szysz­kę sosnową. Granat.

- Wracaj, do cholery, do salonu!

Zamarła, zesztywniała ze strachu o jego życie. Tweed rzucił się przed siebie, pochylił, schwycił leżący granat i wyrzucił go przez okno. Oczekiwali detonacji. Ciszę przerwał jedynie warkot silni­ka forda odjeżdżającego z maksymalną szybkością ulicą.

- Dzwonię do Harry'ego. Jest ekspertem od materiałów wybu­chowych.

- Co się właściwie stało? - zastanawiała się Paula.

- Harry nam powie. Po czymś takim ubieram się. Nie usnę już tej nocy.

- Ani ja.

Kiedy telefonował, wyciągnęła śmietniczkę i szczotkę. Staran­nie zmiotła rozbite szkło łącznie z najdrobniejszymi odłamkami. Potem weszła do kuchni, aby je wyrzucić. Tweed, w pełni ubra­ny, gotował jajka i szykował grzanki, sok pomarańczowy oraz ka­wę na śniadanie.

Gdy jedli, podjechała kanciasta, opancerzona ciężarówka Harry'ego. Paula wstała i pospieszyła do okna. Tweed miarowym krokiem podążył za nią. Zobaczyli, jak Harry zaparkował i wy­siadł z ciężarówki z metalowym pudłem w jednej ręce i potężną latarką w drugiej. Podszedł do przedmiotu leżącego na jezdni.

Zapalił latarkę, podniósł to coś, najpierw przyłożył do ucha, a potem umieścił w metalowym pudle. Paulę zawsze zdumiewało nonszalanckie zachowanie Harry'ego w takich sytuacjach. Podno­sząc wzrok, ujrzał ich w oknie i podszedł do drzwi, które pobiegła otworzyć. Tweed podążył za nią zwykłym niespiesznym krokiem.

- Witam z rana - pozdrowił ich Harry. - Granat? To była atra­pa. Żadnej dziury do zawleczki. Na postrach. Do zobaczenia póź­niej...

- Wiedzieli, w które okno celować - skomentował Tweed. - Wie­dzą zbyt wiele - stwierdził, gdy wrócili na piętro.

- Widziałam, kto to rzucił - oświadczyła Paula, pokazując mu zrobiony węglem szkic. - Widziałam go. To Evelyn-Ashton. To on.

- Gdy będziemy na Park Crescent, zrób fotokopie dla wszyst­kich członków zespołu. Niech wiedzą, kogo szukamy.

Przepowiedziana przez Tweeda bomba zegarowa wybuchła w Hengistbury w kilka minut po ich przyjeździe na Park Crescent.




9.


Paula miała akurat czas na sporządzenie fotokopii swojego szki­cu Evelyn-Ashtona i rozdanie go wszystkim członkom zespołu. Tweed zwięźle wytłumaczył im, kim jest ów osobnik.

- Bardzo wątpliwe, aby to było jego rzeczywiste nazwisko... - dodał.

- Komendant Roy Buchanan pilnie chce się z tobą widzieć - przerwała mu gwałtownie Monica, odebrawszy telefon.

- Mówisz o telefonie?

- Nie. Przyjechał i czeka na dole.

- Poproś, aby wszedł.

Paula wstała od swego biurka w rogu. Marler, oparty w pobli­żu o ścianę, wyjrzał razem z nią przez okno. Poniżej stał nie oznakowany samochód policyjny, a za nim widać było połyskującego rolls-royce'a.

- Rolls należy do profesora Saafelda, wybitnego patologa - szep­nęła. - Nie podoba mi się to.

Komendant Buchanan wszedł do biura. Wysoki, chudy jak szczapa, pod pięćdziesiątkę, był starym przyjacielem Tweeda. Pau­la spodziewała się zobaczyć go w mundurze dowódcy brygady an­tyterrorystycznej, jednak dziś nosił oficjalny szary garnitur. Zwyk­le miał przyjazną minę, lecz teraz wyraz jego twarzy był ponury.

Ominął fotel i wybrał krzesło z twardym oparciem.

- Przynoszę złe wieści - ogłosił, stawiając teczkę obok krzesła.

- Więc mów - odrzekł Tweed.

- Pani Bella Main została zamordowana w swoim gabinecie w Hengistbury Manor. W dziwny i straszny sposób.

W pokoju zapanowała przytłaczająca cisza. Wszyscy patrzyli na Tweeda. W przeszłości często był informowany o wielu szokujących zdarzeniach, a jego twarz zawsze pozostawała obojętna. Nie teraz jednak.

Siedział bardzo spokojnie, niemal jak rzeźba. Na jego twarzy odbijały się błyski emocji: jakby niedowierzanie, gniew, wściek­łość. Przed oczami przewinęło mu się ostatnie spotkanie z Bella, kobietą, którą lubił i szanował. Cenił jej charakter i bystrość umysłu. Miała osiemdziesiąt cztery lata. Przypuszczał, że mogła­by dożyć setki.

- Miała królewski sposób bycia, bardzo wytworny - powiedzia­ła Paula spokojnie.

- Królewski! To trafne określenie - zgodził się Tweed, nagle znów pobudzony i czujny. - Jej morderca musi zostać odnalezio­ny, niezależnie od tego, ile czasu to zajmie i jakie pociągnie za so­bą ryzyko.

- Przyjechałem właśnie zapytać cię - zaczął Buchanan - czy przejmiesz sprawę jako główny śledczy.

- Tak - odparł krótko Tweed.

- Zabrałem ze sobą profesora Saafelda. Czeka na dole w po­koju dla gości.

- A po co, u diabła, on się w to pakuje?

- To jego pomysł, nie mój - powiedział szybko Buchanan.

- Uważał, że najpierw ja powinienem cię poinformować o zdarze­niu. Znał Bellę. Dzwoniła do niego po twoim wyjściu i rozmawiali na twój temat. Lubiła cię, to znaczy, zaczynała cię lubić. A tutaj szybko otworzył teczkę i pokazał papiery - masz pełne uprawnienia, a nawet upoważnienia wraz z nakazem rewizji całego Hengistbury Manor, a także lasu, którego znaczna część należy do posiadłości.

Tweed obejrzał papiery, które Buchanan położył na biurku. Na dole obu dokumentów widniał podpis trzeciego z najwyż­szych rangą oficerów policji.

- Masz także - dodał Buchanan - pełne poparcie ministra spraw wewnętrznych.

- Który może być jednym z deponentów Belli - powiedział Tweed z uśmiechem, co oznaczało powrót do jego zwykłego stanu ironii i całkowitej samokontroli.

- Trudno powiedzieć.

- W udzieleniu tak szerokich pełnomocnictw czuję powiąza­nia polityczne.

- Masz rację... - Buchanan się zawahał. - Niektórzy ministro­wie obawiają się, że Main Chance Bank może teraz zostać wykupiony przez pewnego bezwzględnego dżentelmena, któremu pra­wo własności tej potężnej instytucji otworzy drogę do sukcesu w przetargu na jeden z naszych czterech wielkich banków, co praktycznie dałoby mu finansową kontrolę nad krajem.

- Jest Brytyjczykiem?

- Nie!

- Pochodzi ze Wschodu?

- Tak - odparł Buchanan ponuro.

- Jak się nazywa?

- Nie jestem upoważniony do ujawnienia tego. - Nastrój Bu­chanana nieco się poprawił. - Za asystenta będziesz miał starsze­go inspektora Hammera.

- Zawsze najlepszy kawałek zostawiasz na koniec, prawda?

Paula jęknęła i odwróciła się do Newmana, który przedtem pocieszał ją zaraz po otrzymaniu wieści o śmierci Belli.

- Stary twardogłowy Hammer - rzuciła nieco głośniej niż szeptem.

- Bardzo nam brakuje starszych oficerów śledczych - powie­dział Buchanan, przyjaźnie grożąc jej palcem. - Poza tym jest jasne, że ty kierujesz, a on jest twoim asystentem - ciągnął, odwracając się w stronę Tweeda.

- Kiedy on się pojawi w Hengistbury? - spytał Tweed.

- Pojechał tam przed tobą z trzema fotografami, dwoma spe­cami od odcisków i innymi technikami.

- Więc lepiej i my jedźmy tam od razu. Pete, na razie tu zosta­niesz. Dyrektor Howard wraca jutro z urlopu. Wytłumacz mu wszystko szczegółowo i powiedz, że zadzwonię do niego, jak będę mógł.

- Tak jest - odparł Nield zwięźle.

- Obejmujesz czasowo dowództwo - dodał Tweed.

Podszedł do Pauli czekającej już z dwiema walizkami. Wziął swoją i wraz z Royem Buchananem i resztą ekipy pospieszył do pokoju dla gości. Otwierając drzwi, znalazł profesora Saafelda wyciągniętego w fotelu wygodnie z nogą na nodze i czytającego książkę.

- To okropne - zaczął Tweed - że zostawili tu pana samego, gdy komendant Buchanan przekazywał mi informacje...

- Z przyjemnością poczytałem sobie ostatni wielki bestseller Roberta Newmana - powiedział profesor, wstając. - Ale czy to nie pan Newman, tu za panem? Cóż, panie Newman, pisząc takie książki, musi pan być bogaty. Zasługuje pan na to. To trzeci pański majstersztyk, jaki czytam. Z pewnością jest pan przynaj­mniej milionerem.

- Rzeczywiście odłożyłem co nieco - przyznał Newman z uśmiechem, podając mu rękę.

- Potem będziecie mogli porozmawiać - przerwał im sucho Tweed. - Przypuszczam, że nie zna pan skomplikowanej drogi do Hengistbury? - spytał profesora. - Wobec tego poprowadzimy pa­na czerwonym porsche Pauli. Pojedzie pan rollsem za nami. Bob, zabierz resztę grupy do mercedesa i trzymaj się za rollsem. Ru­szamy.

Gdy wyjechali z Park Crescent z rollsem za plecami, Tweed powiedział.

- Paulo, Saafeld prowadzi rollsa z przepisową prędkością, tak jak powinien. Dostosuj się do niego.

- Sama już o tym pomyślałam - mruknęła z naganą w głosie. - Jeżeli chcesz, możesz usiąść za kierownicą tej rakiety. Teraz za­stanawiam się, co za okropieństwo zobaczymy w Hengistbury.




10.


- Przed naszym wyjazdem zadzwoniłam do Snape'a - powiedzia­ła Paula.

Zatrzymała porsche przed właśnie otwierającymi się do we­wnątrz wysokimi wrotami z kutego żelaza. Ruszyła wolno podjaz­dem, a za nią wspaniały rolls Saafelda i mercedes Newmana z resztą ekipy.

- Mam przedziwne wrażenie, że śnię - oznajmiła. – Zapewne dlatego, że byliśmy tu tak niedawno.

Po zaparkowaniu w pobliżu schodów prowadzących na taras wy­skoczyła z samochodu tuż obok Saafelda, wysiadającego z torbą w ręce z rollsa. Profesor liczył sobie około pięćdziesięciu pięciu lat, był średniego wzrostu, gładko ogolony i zaskakiwał zupełnie białą czupryną. Miał wysokie czoło i grube, siwe brwi, ale uwagę zwraca­ły przede wszystkim przenikliwe szaroniebieskie oczy. Długi nos, sil­nie zarysowane, szerokie usta i stanowczy podbródek nadawały mu wojowniczy wygląd, choć w rzeczywistości w najmniejszym stopniu nie przejawiał agresji, chyba że miał do czynienia z głupcami.

Weszli całą grupą po schodach. Snape już ich oczekiwał, uśmiechając się wymuszenie. Marshal Main z oślizgłym uśmie­chem na ustach, w czarnym garniturze i czarnym krawacie, wy­ciągnął rękę na powitanie. Tweed odnotował w myślach, że żaden z mężczyzn nie wyglądał na zmartwionego.

Przedstawił tamtym dwóm swoich współpracowników. Nagle znikąd pojawił się starszy inspektor Hammer, jeszcze masywniejszy, niż go zapamiętała Paula, jeszcze bardziej napastliwy i apo­dyktyczny.

- Zaprowadzę pana do niej, panie profesorze - powiedział uniżenie.

- Czy ktoś jej dotykał? - spytał Saafeld.

- Oczywiście, że nie - zaprzeczył Hammer z oburzeniem.

- Czy jest pan tego zupełnie pewien? - rzucił Saafeld.

- To moja praca... - odparł tamten, urażony. - Tędy.

- Wolę, aby na górę zaprowadził mnie pan Tweed. Po scho­dach, na pierwsze piętro?

Było oczywiste, że Saafeld natychmiast znielubił starszego in­spektora. Tweed uznał to za niezwykłe, gdyż profesor rzadko da­wał po sobie poznać, co myśli o kimś, kogo właśnie poznał. Popro­wadził go przez hol. Z boku schodów siedziała na krześle Lavinia. Miała na sobie czarną sukienkę, a pod nią białą bluzkę z marszczonym kołnierzem. Doskonale, pomyślał Tweed, nie prze­sadza z żałobą. Uśmiechnął się do niej i na tym poprzestał.

Saafeld szedł szybko za Tweedem, a Paula za nimi. Po wejściu do sąsiadującej z gabinetem biblioteki zobaczyli czterech sanita­riuszy w białych fartuchach. Saafeld skinął na nich ręką.

- Ściągnąłem ich z leżącego w pobliżu Leaminster - wyjaśnił Tweedowi. - Znają drogę do mojego biura w Holland Park, ale poprowadzę ich rollsem.

W pomieszczeniu było też czterech mężczyzn w mundurach poli­cyjnych. Dwóch miało zawieszone na szyi wielkie aparaty fotogra­ficzne, a trzeci niósł walizeczkę. To specjalista od odcisków palców, pomyślała Paula. W tym momencie drzwi gabinetu otworzyły się od środka i pojawił się w nich sierżant Warden, osobisty asystent Bu­chanana. Zaskoczyło to Paulę, gdyż od dawna go nie widziała. Buchanan bardzo się pośpieszył z przysłaniem na miejsce ekipy technicznej. Tak samo Saafeld, wzywając sanitariuszy z Leaminster.

Warden, w prostym ciemnym garniturze, stał sztywno, jak zwykle z twarzą bez wyrazu. Zwrócił się do Tweeda.

- Od czasu mego przybycia nikt poza mną nie wszedł do gabi­netu. Czy mogę pana wprowadzić?

- Jeżeli mogę doradzić - wtrącił uprzejmie Saafeld, spogląda­jąc na Paulę - byłoby najlepiej, gdybym najpierw wszedł tam tylko z panem Tweedem.

- Wyjdę po ciebie za minutę - powiedział szybko Tweed do Pauli.

Paula, pozostawiona sama wśród tak wielu obcych mężczyzn, po­czuła się niepewnie. Miała wrażenie, że powinna coś powiedzieć. Jeden z fotografów przyglądał jej się lubieżnie.

- Nieczęsto nam się trafia przyjemność być tak blisko tak po­ciągającej kobiety - powiedział pożądliwie.

- George - odezwał się drugi fotograf - wyszoruj sobie brudną gębę jakimś silnym środkiem dezynfekującym.

Paula spojrzała na niego z uznaniem, omijając wzrokiem obleś­nego typa. Drzwi do gabinetu otworzyły się i stanął w nich Tweed. Odwrócił się w jej stronę.

- Bardzo dziękuję - powiedziała do fotografa, który utemperował kolegę.

- Sama zdecyduj, czy chcesz wejść - zwrócił się do niej Tweed ściszonym głosem.

- Wejdę - oświadczyła twardo.

Zamknął za nią drzwi. Sierżant Warden stał pod ścianą pokry­tą boazerią, Saafeld za fotelem Belli. Paula spojrzała, wstrzymu­jąc oddech. Pani Main siedziała nadal na swoim miejscu. Jej wspaniała głowa opadła do przodu. Ubranie było przesiąknięte krwią, a na szyi tkwił kołnierz z drutu kolczastego z okropnymi szpicami. Wyzierała spod niego głęboka, krwawa rana. Był to je­den z najstraszliwszych widoków, jakie kiedykolwiek oglądała Paula.

Wchodząc do gabinetu, trzymała ręce w kieszeniach kurtki; teraz mocno zacisnęła obie dłonie. Miała spokojny wyraz twarzy, a Saafeld, nim się odezwał, bacznie jej się przyjrzał.

- Aby zobaczyć, jak to zostało zrobione, musi pani stanąć za fotelem.

Podeszła spokojnie z Tweedem za plecami. Stając obok Saafelda, zobaczyła drewniane uchwyty przymocowane do obu koń­ców szatańskiego drutu kolczastego. Posłużyły do skręcenia i za­ciśnięcia okrutnego kołnierza.

- Sądzę, że już wiem, jak to zrobiono - powiedziała, zauważa­jąc z ulgą, że jej głos brzmiał normalnie.

- Morderca stanął za fotelem i z góry zarzucił jej ten naszyj­nik przez głowę, a potem ściągnął uchwyty i zacisnął drut, skrę­cając jego końce - tłumaczył Saafeld.

Mówił, jakby wyjaśniał na wykładzie studentom kwestię ana­tomiczną. Paula skinęła głową, przyglądając się krwi kapiącej z tyłu szyi. Saafeld, wbrew swemu zwyczajowi, skomentował.

- To jedna z najokropniejszych zbrodni, jakie widziałem.

Nie rozumiem, w jaki sposób morderca wniósł do gabinetu ten, jak pan powiedział, naszyjnik bez zwrócenia uwagi Belli. Ktokolwiek to był, musiała go znać i mu wierzyć.

Nagle wpadła jej do głowy pewna myśl.

- Oczywiście mógł to w czymś ukryć, na przykład w aktówce.

Zerknęła na milczącego Tweeda. Spojrzał na nią z uznaniem i potakująco skinął głową.

- A potem - ciągnęła - morderca musiał stanąć za fotelem i przerzucić ten naszyjnik przez jej głowę.

Zauważyła, że siwe włosy Belli nie były potargane, co pozosta­wiło zmarłej przynajmniej resztkę dostojeństwa.

- Krótka fryzura ułatwiła mordercy zadanie; narzędzie zbrodni dało się gładko zsunąć w dół na szyję. Jak pan myśli, czy to długo trwało?

- Jeżeli morderca miał silne i zręczne ręce, poszło bardzo szybko. Wątpię, aby wiedziała, co się dzieje, gdyż arterie szyjne są zerwane.

Paula uświadomiła sobie, że przestała zaciskać dłonie. Wyjęła je z kieszeni i idąc w stronę Tweeda, z wolna okrążyła biurko, wpatrując się w dywan.

- Znikły przypominające tor odciski kół, które widzieliśmy poprzednio - powiedziała.

- Też to zauważyłem - potwierdził jej szef. - Ktoś użył odku­rzacza. Dowiem się kto i kiedy.

- Jeżeli obejrzeliście już wszystko, co trzeba - wtrącił sucho Saafeld - to czas, by policyjny fotograf zrobił zdjęcia. Sanitariu­sze mogą już wejść. Trzeba znaleźć jakąś płachtę do jej przykry­cia. Chcę tak szybko, jak tylko będzie to możliwe, zabrać ją wraz z fotelem. Nie będzie łatwo zejść z nim po schodach.

- Jest winda - powiedziała Paula. - Rusza z dolnego holu i za­trzymuje się dokładnie na wprost wejścia do biblioteki.

- To bardzo ułatwi zadanie.

Tweed i Paula podążyli za Saafeldem do biblioteki, gdzie pro­fesor wydał sanitariuszom dokładne instrukcje. Kiedy przeszli na podest schodów, Paula przechyliła się przez poręcz i zobaczy­ła Lavinię rozmawiająca z Newmanem.

- Lavinio, czy mogłabyś poprosić Snape'a, by wjechał windą na górę? - zawołała do niej. - Niech stoi w otwartych drzwiach i czeka, aż przyniosą twoją babkę.

- Załatwione! - odkrzyknęła Lavinia rzeczowym tonem.

- Co teraz? - spytała Paula, gdy schodzili na parter.

- Zamierzam zaraz rozpocząć przesłuchania. Jak Lavinia? - spytał Newmana, widząc ją ze Snape'em na drugim końcu holu.

- Naturalnie jest zgaszona. Żeby zmusić ją do myślenia o czymś innym, wypytywałem ją o wyjazdy do Londynu. Myślę, że całkiem dobrze mi poszło.

- Rozmawiaj z nią nadal. Niech przestanie myśleć...

Wraz z Paulą przeszedł do salonu na dole. Zastali tam jedynie Marshala Maina maszerującego żwawo tam i z powrotem. Do po­łowy opróżniony kieliszek szampana stał na okrągłym, podręcz­nym stoliku. Butelka czekała obok w kubełku z lodem. Osobliwy napój, raczej nieodpowiedni w tych okolicznościach, pomyślał Tweed. Przesłuchanie rozpoczął od formalności.

- Panie Main, kto znalazł ciało?

- Proszę, nie traćmy czasu - powiedział Marshal z uśmiechem, wskazując krzesła wokół stolika, a sam z kieliszkiem szampana w ręce zapadł w głąb fotela, wyciągając przy tym nogi do przodu i krzyżując je w kostkach. - Coś dla odświeżenia? - zagadnął. - Szampan może wyglądać niestosownie, ale Bella by go zaakceptowała. Była jak najdalsza od robienia szumu i zamieszania w sytuacjach wyjątkowych. Mo­że kawę?

- Tak, proszę. Jak przypuszczam, dla Pauli też.

- Przyniosę dzbanek - usłyszeli głos od wejścia.

Tweed odwrócił się i przy otwartych drzwiach zobaczył poważ­ną Lavinię; właśnie zamykała je za sobą.

- Czarną jak smoła piekielna, jeżeli dobrze zapamiętałam z ostatniego spotkania. Cóż, największy grzech został już popeł­niony - powiedział beztrosko Marshal, podnosząc kieliszek i przepijając do Pauli.

- Kto znalazł ciało? - spytał Tweed surowszym tonem.

- No cóż, w rzeczy samej ja. Około ósmej wieczorem Bella po­prosiła mnie przez interkom, abym na dziesiątą przyniósł jej kil­ka sprawozdań finansowych.

- Jak pan te sprawozdania dostarczył? - wypytywał Tweed.

- Jak? W niebieskiej teczce, która leży na biurku. Nadal tam są.

- Co pan zobaczył po wejściu do jej gabinetu?

- Odwróciłem się, przyznaję. Padało na nią światło lampy na biurku. Szybko zorientowałem się, że stało się coś strasznego. Zo­baczyłem to diabelstwo wokół jej szyi i kapiącą krew...

- Jest pan pewien, że krew jeszcze kapała? - Tweed pochylił się przez stół w jego stronę. - To ważne, gdyż pomoże ustalić go­dzinę morderstwa. Oznacza, że od czasu jego popełnienia do chwili pańskiego przybycia nie mogło upłynąć wiele czasu. O któ­rej godzinie wszedł pan do gabinetu?

- Już panu mówiłem. O dziesiątej. Bella lubiła punktualność. Nim zapukałem do drzwi, sprawdziłem czas na zegarku. Była do­kładnie dziesiąta.

W tym momencie weszła Lavinia, niosąc srebrną tacę z trze­ma filiżankami i starannie ułożoną resztę utensyliów. Tweed spoj­rzał wprost na nią i spytał:

- Kto znalazł ciało?

- Mój ojciec, Marshal.

Spojrzała na ojca, jakby zdumiona, że jeszcze o tym nie po­wiedział. Tweed pomyślał, że taki sposób mówienia o ojcu, z uży­ciem jego imienia, jest nieco dziwaczny. Uśmiechnął się i podzię­kował za kawę. Lavinia wyszła, zamykając drzwi za sobą.

- Sprawdza mnie pan, tak? - spytał Marshal ze złością.

- To nieprzyjemna strona mojej pracy. Będę po kolei rozma­wiał z całą rodziną i muszę wiedzieć, czy każdy mówi prawdę.

Nagle zmienił temat i Paula uśmiechnęła się do siebie, rozpo­znając technikę, którą stosował w celu wyprowadzania podejrza­nych z równowagi.

- Bella była prezesem Main Chance Bank, więc kto nim teraz zarządza?

Marshal wyprostował się z godnością.

- Ja jestem dyrektorem zarządzającym.

- Dyrektorem współzarządzającym - poprawił Tweed. - Jest przecież także Warner Chance. Muszę wiedzieć - dodał z emfazą - kto zgodnie z wolą zmarłej przejmie władzę.

- Tak... - Marshal przeciągnął ręką po gęstej czuprynie. - Za­raz po telefonie do Yardu, gdy w końcu udało mi się połączyć z komendantem Buchananem i opowiedzieć mu o tym, co się zda­rzyło, natychmiast zadzwoniłem do prawników Belli: Hamble'a, Goodworthy'ego i Richtera na Threadneedle Street z prośbą o przesłanie jej testamentu. Dostarczą go przez kuriera do jutra rana. Wtedy dowiemy się, co zarządziła na wypadek śmierci. Czy to panu wystarcza?

- Muszę przeczytać ten testament, zanim ktokolwiek go zobaczy.

- Czyżby?! - Twarz Marshala poczerwieniała. - Będzie tam moje nazwisko.

- A także prawdopodobnie Warnera Chance'a. Być może po­winienem przypomnieć panu, że prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa.

- A więc? - warknął Marshal oburzony.

- Testament może mnie naprowadzić na trop mordercy Belli Main.

- To niewystarczający powód! - wykrzyknął. - Mam prawo prze­czytać to, co jest do mnie adresowane. Coś, o co sam poprosiłem.

- Nie tracił pan czasu, prawda? - zauważył Tweed spokojnie.

- Co to znaczy, do cholery?

- To znaczy, że gdy tylko dowiedział się pan o okrutnej śmier­ci pańskiej matki, był pan przede wszystkim zainteresowany sprawdzeniem, kto dziedziczy majątek. To mnie zastanawia - do­dał ponuro.

- Nie ma pan uprawnień! - wrzasnął Marshal.

Tweed wyciągnął i podał mu dokument otrzymany od Bucha­nana. Paula, wpatrując się w Maina, gdy czytał, spostrzegła, jak drżały mu ręce. W końcu zwrócił papier Tweedowi.

- No to jest pan szychą.

- Więc gdy przybędzie kurier, wręczy mi pan nietkniętą kopertę.

- Jestem zmęczony - powiedział Marshal, wstając. - Chyba zjem u siebie.

- Czy jest pan żonaty? - spytał Tweed znienacka.

Paula znów się uśmiechnęła. Szef ponownie wyprowadził przeciwnika z równowagi. Marshal zatrzymał się w pół kroku, od­wrócił i opadł na krzesło.

- Oczywiście, byłem. Jak pan wie, Lavinia jest moją córką.

- To czas przeszły - Tweed drążył bezlitośnie. - Więc co się stało z pańską żoną? Muszę wiedzieć o panu wszystko.

- Nie sądzi pan, że ta wiedza nie jest warta złamanego grosza? Ale skoro pan nalega. Moja żona umarła, gdy Lavinia miała osiemnaście lat. To znaczy ponad szesnaście lat temu. Lavinia bardzo to przeżyła.

- Przypuszczam, że pan również.

- Cóż, takie rzeczy się zdarzają - odpowiedział sucho Marshal. - Trzeba sobie z tym radzić.

Drzwi się otworzyły i stanęła w nich Lavinia w fartuchu nało­żonym na czarną suknię. Odczekała chwilę, aby się upewnić, że nikt nic nie mówi.

- Lunch zostanie podany w jadalni za dziesięć minut. Przepra­szam, że nie skonsultowaliśmy tego z wami. To zapewne z powodu tego, co się stało. Już poinformowałam pana Newmana.

Marshal poderwał się ochoczo, rad z możliwości uwolnienia się od Tweeda. Pospieszył w stronę Lavinii.

- Ja zjem u siebie.

- Panie Main - spytał Tweed odchodzącego. - Czy słyszał pan kiedykolwiek o armeńskim miliarderze Doubenkianie?

- Wygląda mi to na nazwisko jednego z tych cudzoziemców, któ­rych sprawdzamy w Dover. Nie, nigdy nie słyszałem o kimś takim.

- Jak myślisz? - spytała Paula, ściszając głos, choć zostali sa­mi, a drzwi były zamknięte. - Czy często osoba, która znajduje ciało, okazuje się mordercą?

- To mit. Gdy byłem w Yardzie, poprosiłem kogoś o sporządze­nie statystyki morderców, którzy nie znaleźli ciała. Daleko prze­wyższali liczbą tych, o których wspomniałaś. Czy to tylko moja wyobraźnia, czy Marshal wydawał się zaskoczony, gdy spytałem go o Doubenkiana?




11.


Zabrzęczał telefon komórkowy Doubenkiana. Zerknął na Maxa i powiedział ostrożnie:

- Dunfield, dyrektor do spraw sprzedaży...

Głos w słuchawce znów był straszliwie zniekształcony. Użyto jakiegoś urządzenia, które nie pozwalało rozpoznać, czy to mówi mężczyzna, czy kobieta.

- Bella Main zmarła nagle.

- Dobrze. Jak to się stało?

- Tweed przyjechał do Hengistbury z Paulą Grey. Zabrał ze so­bą Roberta Newmana, Harry'ego Butlera i faceta o nazwisku Marler.

- Newmana, tak? - spytał Doubenkian.

Zaklął. Jego informator przerwał połączenie. Zaniepokojony Calouste rozejrzał się wokół. Max, wiedząc, czego szuka szef, po­dał mu młotek. Zawsze w takich sytuacjach miał go pod ręką.

Już po raz drugi tego dnia zmienili miejsce pobytu w Norfolk. Ukryli się teraz w kolejnym odizolowanym wiejskim domu, odda­lonym znacznie od Leaminster i położonym na skraju lasu. Tak samo jak poprzednio, od Hengistbury Manor dzieliło ich nie wię­cej niż dwadzieścia osiem kilometrów. Max spodziewał się, że wkrótce przeniosą się gdzie indziej.

Patrzył, jak szef, odwrócony do niego plecami, zmienił ciemne okulary na ochronne, po czym na wielkim drewnianym stole roz­trzaskał w drobny mak telefon komórkowy. Po włożeniu na po­wrót ciemnych okularów odwrócił się do Maxa.

- Czy to nie zbytnia ostrożność? - zapytał ten. - Czy nie wy­starczyłoby, gdyby pan zniszczył kartę SIM i zastąpił ją inną ze swojej kolekcji?

- Wiadomości z Hengistbury są i dobre, i złe. Wiesz, że Bella Main kontrolowała Main Chance Bank. Nie sprzedając mi go, po­pełniła błąd. Nie żyje.

- Zamordowana? - spytał Max.

- Tego mój anonimowy informator nie powiedział. Teraz musi­my poczekać i zobaczyć, kto będzie dziedziczył.

- Kto to może być?

- Albo Marshal Main, albo Warner Chance.

- A jeżeli, którykolwiek by to był, też nie zechce sprzedać banku?

Doubenkian uśmiechnął się strasznym, sadystycznym uśmie­chem.

- Wówczas zastosujemy metodę wiedeńską. Pamiętasz właści­ciela banku, który odmówił jego sprzedaży? Porwałem mu syna i natychmiast się zgodził, bez żadnego powiadamiania policji.

- Nadal nie wiem, w jaki sposób zamierza pan dać sobie radę w obecnej sytuacji.

- Bardzo prosto, drogi Maksie. Jeżeli to będzie Marshal, porwie­my jego córkę Lavinię. Jeżeli to będzie Warner Chance, porwiemy al­bo jego syna Lea, albo córkę Crystal. Tak czy inaczej powiadomimy któregoś tatę, że otrzyma przesyłkę kurierską z prawą ręką potomka, odciętą w nadgarstku. Oczywiście starannie opakowaną. Musimy po­stępować w sposób cywilizowany. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Nie mogę tego zrobić - powiedział Max stanowczo.

- Masz naprawdę miękkie serce. Czasami mnie to niepokoi. Więc wezwę z Paryża francuskiego rzeźnika Jacques'a. Dla niego to obojętne, czy mięso, które kroi, jest żywe, czy martwe.

Zniesmaczony Max zmienił temat.

- Wciąż nie rozumiem, dlaczego po jednorazowym użyciu niszczy pan telefon i bierze następny.

- Ponieważ z powodu zagrożenia terrorystycznego brytyjska Centrala Łączności [Government Communications Headquarters (Centrala Łączności Rządowej) - brytyjska agencja wywiadowcza, zajmująca się zbieraniem i oceną informacji pocho­dzących z nasłuchu i podsłuchu.] losowo monitoruje rozmowy. Jedna zareje­strowana nie ściąga niczyich podejrzeń. Więcej niż jedna może wzbudzić czujność. Dlatego za każdym razem korzystam z inne­go aparatu. Mój informator ma listę kolejnych numerów [Z podanego wyjaśnienia nie wynika konieczność niszczenia aparatów. Calouste niszczył komórki, aby uniknąć namierzenia numeru IMEI (International Mobile Equip-ment Identificater), indywidualnego numeru identyfikacyjnego telefonu komórkowe­go, który można wyświetlić w każdym telefonie po wybraniu sekwencji #06#.] Dlatego nie muszę się obawiać przypiekania na rożnie w Scotland Yardzie.

Max wziął szczotkę i śmietniczkę i zaczął zmiatać resztki roz­bitego telefonu. Powstrzymał go kolejny rozkaz Doubenkiana.

- Twoja następna robota to zabicie Roberta Newmana, który siedzi teraz wraz z Tweedem w Hengistbury.

- Dlaczego Newmana? To tylko reporter. Nie widzę powodu! - zaprotestował Max.

- Właśnie dlatego ja zostałem tym, kim jestem, a ty tkwisz tam, gdzie jesteś - odparł szyderczo Calouste. - Newman jest te­raz jednym z najcenniejszych członków grupy Tweeda i nadal pi­sze doskonałe artykuły. Drukują je na całym świecie. Gdy dowie się, że jestem zamieszany w tę sprawę, napisze sensacyjną histo­rię, a wtedy cały mój plan przejęcia kontroli nad Wielką Bryta­nią za pośrednictwem jej głównych centrów finansowych legnie w gruzach. Dlatego chcę jego śmierci. Najlepiej niech to wygląda na wypadek, ale zrób, jak ci wygodniej. Jest teraz w Hengistbury.

Pojadę tam z rana.




12.


- Chyba nie myślisz o wspinaczce, Bob? - spytała Paula.

Było to następnego ranka po śniadaniu. Newman stał w końcu korytarza tuż przed drzwiami przydzielonego mu apartamentu na drugim piętrze. Po jednej stronie miał Paulę, po drugiej ze skrzyżowanymi ramionami stała Lavinia.

- Bob dla wyrobienia muskułów wspiął się na Eiger w Szwaj­carii - wyjaśniła Paula. - Możesz w to uwierzyć?

- Pike's Peak to może nie Eiger - skomentowała Lavinia - ale już trzy osoby zginęły, usiłując wejść na niego. Jak słyszałam, tyl­ko z jednej strony można bezpiecznie dostać się na szczyt. Stąd stożek wygląda na wyjątkowo gładki, nic na nim nie rośnie. Ska­ła jest bardzo krucha i nie można wbić kotwy do przeciągnięcia liny asekurującej. Przez pierwsze trzydzieści metrów idzie się nawet nieźle, ale wyżej to śmiertelna pułapka.

- Brzmi jak wyzwanie - odparł Newman, szczerząc zęby w uśmiechu.

- Takie nastawienie zabiło już wielu - ostrzegła go Lavinia.

- Dla kogoś z dobrą lornetką ta skała to doskonały punkt, żeby obserwować, czy ktoś jest w lesie.

- I co tu z takim począć? - zauważyła z westchnieniem Lavinia.

Obrzuciła Newmana badawczym spojrzeniem. Sądziła, że jest nieco po czterdziestce. Spodobały jej się jego jasne włosy, przy­stojna twarz, szare oczy o kpiącym i zagadkowym spojrzeniu, a także szerokie ramiona i silna sylwetka. Wszystko w nim suge­rowało siłę i determinację. Raczej się jej podobał.

- Chcesz popatrzeć na Pike's Peak z Gladworth? spytała Paula, mając nadzieję na odmowną odpowiedź. - Wybieram się z Bobem do miasta, aby coś załatwić dla Tweeda.

- Stamtąd najlepiej go widać - potwierdziła Lavinia. - Pójdź­cie wzdłuż Pegworth Lane, naprzeciw hotelu Pike's Peak, gdzie można zjeść dobry lunch. Zobaczycie szczyt skały wznoszący się stromo nad wami. Wspinałam się nieco we włoskich Alpach, ale nie namówicie mnie na wdrapywanie się na Pike's Peak.

- Przepraszam - powiedziała Paula - ale chcę o coś spytać Tweeda...

Newman, pozostawiony sam na sam z Layinią, wykorzystał okazję do pogawędki. Jej urok go hipnotyzował. Gdy patrzył na nią, jej tajemnicze, wielkie niebieskie oczy zdawały się go obej­mować i pochłaniać.

- Czy nie czujesz się czasem znudzona zamknięciem w tej po­siadłości? - spytał z uśmiechem.

- Czasami - odparła kuszącym głosem.

- Więc może wybierzemy się do mnie na South Ken [Potoczna nazwa South Kensington, bogatej dzielnicy Londynu.]? Mogli­byśmy zaszaleć. Lub przynajmniej zjeść obiad, powiedzmy w Savoyu?

- Byłam tam kiedyś - odparła, wciąż się w niego wpatrując.

- A co byś powiedziała na Ivy? - spytał z szerokim uśmiechem.

- Wolę Savoy - stwierdziła.

- W jakimkolwiek miejscu w Londynie, gdziekolwiek masz ochotę. To moja wizytówka. Jeżeli mnie nie ma, to nie na długo. Możesz się nagrać na sekretarkę - namawiał.

- Więc mam zostawić wiadomość: „To ja. Jestem w Savoyu" - droczyła się z nim.

- To moja wizytówka...

- Ręce mi się lepią po czyszczeniu kuchenki - uśmiechnęła się szelmowsko. - Wsuń mi do górnej kieszonki bluzki.

Bez wahania wsunął jej wizytówkę do kieszeni. Zalotne za­chowanie Lavinii uległo gwałtownej przemianie, gdy tylko dał się słyszeć dźwięk kroków wracającej do pokoju Pauli.

- Wszystko w porządku - powiedziała do Newmana - ale za­wsze lepiej sprawdzić. Lavinia jest w stroju raczej kuchennym, więc chyba ruszymy bez niej.

Zdawkowo uśmiechnęła się do kobiety, której twarz pozostała bez wyrazu.

- Pojedziemy moim mercem - oświadczył stanowczo Newman, gdy schodzili z tarasu po schodach. - To lepsze od fruwania tym macho-porsche.

- Tak się składa, że jestem absolwentką Wyższej Szkoły Sportu Motorowego - rzuciła w odpowiedzi Paula. - Wyczuwam, że zaczy­nasz czuć do naszej olśniewającej Lavinii coś więcej niż brater­skie uczucie. Myślałam, że twoja dziewczyna została w mieście.

- Roma zaczyna to wszystko traktować serio, więc rozpoczy­nam szybki odwrót. Nie zauważyłem ambulansu, który zabrał biedną Bellę.

Praktyczna Lavinia kazała im zaparkować z tyłu za domem. Tak samo samochodom policyjnym ze służbą techniczną z Lon­dynu. Jak twierdziła, zdumiało ją, skąd okoliczni mieszkańcy dowiedzieli się o nieszczęściu i zebrali się jak złe duchy przed bramą.

Gdy Newman włączył silnik, ktoś nagle otworzył tylne drzwi. Crystal wskoczyła do środka i zatrzasnęła je za sobą. Było za póź­no na pozbycie się jej, gdyż brama, obsługiwana prawdopodob­nie przez Snape'a, już się otwierała.

- Wspaniale! - krzyknęła, pochylając się do przodu w ich stronę. - Ucieczka z Belmarsh [Świetnie strzeżone więzienie w południowo-wschodniej części Londynu.]! - dodała już normalnym tonem.

Paula odwróciła się do niej. Gęste płomienne włosy Crystal były starannie wyszczotkowane. Miała na sobie kurtkę do jazdy konnej z suwakiem zapiętym aż pod szyję i bryczesy wsunięte w jeździeckie buty. Jej pełne, szkarłatne i rozchylone wargi uka­zywały rząd drobnych, ostrych zębów. Zwróciła twarz ku Pauli.

- Wygląda na to, że chyba jedziemy do Gladworth? Tak? Świet­nie, muszę zrobić masę zakupów. Po co tam jedziecie? - spytała obcesowo, cofając się w głąb siedzenia.

Ta dziewczyna nie potrafi ani minuty posiedzieć spokojnie, pomyślała Paula.

- Też wybieramy się na zakupy do Gladworth - odpowiedziała.

- Zamierzam się przespać, zanim tam dojedziemy - poinfor­mowała ich Crystal.

Newman zamknął szybę oddzielającą ich od niechcianej pasa­żerki. Szklana przegroda była dźwiękoszczelna.

Chwilę potem pojawił się za nimi posłaniec na motocyklu. Dogo­nił mercedesa i przejeżdżając obok nich, zwolnił. Newman stanął.

- Przepraszam, że niepokoję - zaczął kurier - ale szukam Hengistbury Manor. Czy może pan mi pomóc?

- Właśnie pan minął posiadłość - odparł Newman. - Niech pan zawróci, cofnie się około ośmiu kilometrów i wypatruje po prawej stronie wysokiej bramy z kutego żelaza. Będzie pan mu­siał użyć domofonu.

- Wielkie dzięki!

- Pewnie wiezie testament - szepnęła Paula, gdy ruszyli.

- Ominą nas fajerwerki. Zgadujesz, kto odziedziczy?

- Nie mam pojęcia. Bella była przebiegła.

- Sądzę, że na jego przybycie na tarasie oczekuje kolejka za­interesowanych - zauważył Newman w zamyśleniu.

- Lavinia się tym zajmie. Dopilnuje, aby testament dotarł naj­pierw do Tweeda. Mówił jej o tym.

- Całe te pieniądze i żądza ich posiadania... - ponownie zasta­nowił się Newman.

- Taki jest porządek świata.

- A przecież, jestem tego pewny, otrzymują sowite wynagro­dzenie - zauważył.

- Ludzie zawsze chcą więcej i więcej.

- Ja nie - zaprotestował. - Ta książka zapewniła mi to, czego potrzebuję.

- Powinni cię umieścić w muzeum z napisem „Człowiek, który nie chce mieć więcej". To dlatego jesteś tak zadowolony. Zauwa­żyłam to.

- A czy zauważyłaś, że Warner Chance prawie się do nas nie odzywał? Usłyszeliśmy od niego ledwie kilka słów.

- Następny zadowolony człowiek. Chwileczkę. Mogłam się bardzo pomylić.

- W czym? - spytał Newman.

Nigdy nie usłyszał odpowiedzi. Wynurzyli się nagle z ciemnego tunelu, którego ściany stanowiły pnie potężnych jodeł, a strop gę­stwa ich gałęzi. W pełnym blasku słońca wjechali do Gladworth, gdzie na chodnikach snuli się robiący zakupy przechodnie.

W ich stronę jechał powoli brązowy ford. Kierowca miał czap­kę myśliwską nasuniętą na twarz i wiejski ubiór, co ułatwiało mu wtopienie się w atmosferę miasteczka. Max zjechał na skraj jezd­ni i przyglądając się mercedesowi, czekał.

Cierpliwie obserwował, jak Newman zaparkował przed skle­pem z wyposażeniem turystycznym i napisem na witrynie: „Sprzęt wspinaczkowy na wakacje w Szwajcarii". Zobaczył go wchodzącego do środka i rozpoznał z łatwością, gdyż widział w Paryżu fotografię reportera, gdy „Le Monde" opublikował jego artykuł. Ponadto kilka dni temu, gdy Bob opuszczał Park Crescent, Max zrobił mu zdjęcie z ukrycia.

Był zaskoczony widokiem Pauli Grey u jego boku. Przypomniał sobie spotkanie z nią w ekskluzywnym pubie w Mayfair. Nie miał pojęcia, kim mogła być trzecia pasażerka, zniewalająco atrakcyj­na dziewczyna z długimi rudymi włosami. Ale to nie ona, lecz Newman pozostawał w centrum jego uwagi. To on miał być ofiarą.

Newman kupił brezentową torbę z pasem do przerzucenia przez ramię. Potem wybrał kotwy, dwa małe mocne młotki i parę butów wspinaczkowych.

- Po co ci cały ten majdan? - spytała Paula. - Chyba nie za­mierzasz rzeczywiście wspinać się na Pike's Peak?

- Rzuciłem na niego okiem, gdy mijaliśmy Pegworth Lane. Czuję, że muszę tam wejść.

- Nie bądź głupi - fuknęła.

Zdenerwowana przeszła przez dział drogeryjny sklepu i kupiła buteleczkę wody toaletowej. Crystal zajrzała jej przez ramię, by zobaczyć, co wybrała. Do nozdrzy Pauli dotarł lekki zapach perfum Chanel. Potem dziewczyna umknęła gdzieś w bok, a Paula, zostaw­szy sama z Newmanem, sięgnęła do kieszeni kurtki, skąd zamiast portmonetki wyciągnęła złożony arkusz papieru ze szkicem męż­czyzny, który zwabił ją do Mayfair. Pokazała go Newmanowi.

- Rozpoznamy go, jeżeli kiedykolwiek spotkamy ponownie - powiedziała.

- Ja tak. Przyjrzałem się już fotokopii, którą mi dałaś...

Z oporami podążyła za Newmanem przechodzącym na drugą stronę High Street. Usłyszeli za sobą spieszne kroki. Crystal bieg­ła w ich stronę. Na ulicy nie było teraz widać żywej duszy. Szli Pegworth Lane, wąską, brukowaną alejką ze starymi domami po obu stronach. Nikogo wokół. Paula poczuła, że ta cisza działa jej na nerwy.

Z tyłu za Pegworth Lane biegła jeszcze węższa uliczka, raczej przesmyk obrzeżony drzewami i krzewami. Przed nimi piętrzyło się strome zbocze Pike's Peak. Paula ruszyła do przodu i odwra­cając się, zawołała:

- To podejście nie wygląda na bezpieczne, lepiej nie ryzykować.

Crystal ruszyła w jej stronę. Odchyliła klapę torby trzymanej przez Newmana na ramieniu i wyciągnęła młotek i kilka kotew.

- We Włoszech wspinałam się na gorsze! - krzyknęła.

Zwinnie wdrapała się jakieś dwa metry w górę, przyłożyła ko­twę i uderzyła młotkiem. Newman postąpił naprzód i stanął poniżej. Crystal nadal tłukła młotkiem. Kamień, w który starała się wbić kotwę, pękł i kotwa spadła na ziemię.

- Marnie! - krzyknęła w dół dziewczyna. - Odłamki jak szkło...

Wtem straciła uchwyt i zsunęła się ze skały. Newman stanął mocniej na nogach i rozłożył ręce. Schwycił Crystal mocno w pa­sie i opuścił na ziemię.

- Marnie - powtórzyła bez tchu. - Ale przynajmniej próbowałam.

- Wracamy do Gladworth - zarządziła Paula, ściskając ją za ramię.

Newman, pozostawiony sam sobie, zaczął od łagodniejszej strony. Zatrzymał się, widząc przed sobą potężnie zbudowanego mężczyznę, który lewą ręką przesunął czapkę myśliwską na tył głowy. W prawej trzymał wycelowanego w niego zabójczego, ośmiostrzałowego lugera 7.65. Newman zrobił unik i ukrył się za stromą ścianą, a kula odłupała kawałek kamienia. Odrucho­wo chciał sięgnąć po swego smith & wessona, ale uświadomił sobie, że w pośpiechu zostawił go wraz z kaburą w apartamencie w zamkniętej na klucz szafie.

- Szykuj się do nieba, żołnierzyku - rzucił z ironią Max.

- Ty nigdy tam nie trafisz, łajdaku! - odkrzyknął Newman.


Mając w pamięci szkic sporządzony przez Paulę, natychmiast rozpoznał napastnika. Malująca się na twarzy przestępcy brawu­ra mogła stać się cennym sprzymierzeńcem Newmana. Słyszał, jak tamten wdrapuje się w górę po łagodniejszej stronie stożka. Wziął głęboki oddech, przesunął torbę z ramienia na plecy i za­czął się wspinać inną drogą, poszukując uchwytów dla rąk i opar­cia dla nóg.

Wiedział, że zwykle potrafi wyczuć i ominąć kruchą skałę. Starannie wybierał mocniejsze, dobrze osadzone kamienie. Mu­siał dotrzeć na szczyt przed zabójcą, któremu łatwiej było się po­ruszać. Ale Newman zdobył Eiger, co nauczyło go ostrożności i dało wiarę we własne siły.

- Nie patrz w dół - mówił sam do siebie.

Wspinał się na szczyt zygzakiem, nie patrząc także w górę. Po­czuł chłód, co znaczyło, że osiągnął już znaczną wysokość. Przed kolejnym ruchem systematycznie sprawdzał każdy kamień, któ­rego musiał się przytrzymać, i każde oparcie dla stopy. Wiedział, że wszedł już tak wysoko, że upadek oznaczałby śmierć. Dener­wowało go, że nie widzi, jak daleko wdrapał się jego przeciwnik.

- Bob, już prawie tam jesteś... - głos Pauli niósł się echem z da­leka, ale znaczenie słów było jasne.

Był wyżej, bliżej szczytu niż tamten. Paula usłyszała dźwięk pojedynczego strzału, który dotarł na dół. Pobiegła dookoła ska­ły, by sprawdzić, gdzie jest zabójca, po czym wróciła na miejsce, z którego zaczął wspinaczkę Newman.

Uświadomienie sobie, gdzie jest, dodało Newmanowi sił. Ru­szył naprzód, nadal sprawdzając oparcie dla rąk i stóp. Posuwał się teraz dużo szybciej. Gdy spojrzał w górę, był zaskoczony; nie­mal dotarł na szczyt.

Obiema rękami chwycił się krawędzi postrzępionej skały i spojrzał nad nią. Wierzchołek był płaski, miał średnicę mniej więcej dwudziestu metrów. Newman podciągnął się na górę. Powinien teraz położyć się i chwilę odpocząć, by złapać oddech.

Zamiast tego musiał podpełznąć do krawędzi, by nasłuchiwać. Dobiegł doń zdyszany oddech śmiertelnie zmęczonego zabójcy. Bob oparł się pokusie wyjrzenia poza krawędź skały. Nie wziął ze sobą żadnej broni, a przecież tamten miał lugera. Newman rozej­rzał się dookoła. Żadnych luźnych kamieni.

Wtem zauważył, że szczyt jest pokryty kamiennym pyłem. Po­śpiesznie nabrał sporą garść w obie dłonie. Zobaczył tuż obok siebie ręce chwytające za krawędź. Lewa natychmiast znikła, zabójca utrzymywał się na prawej i zapewne miał dobre oparcie dla stóp. Jego lewa dłoń pojawiła się znowu. Ściskał w niej luge­ra, którego lufa chwiała się niebezpiecznie na wszystkie strony. Teraz starał się prawą ręką wykonać jednocześnie dwie czyn­ności; przełożyć do niej lugera, przytrzymując się nadal krawę­dzi skały. Nagłym podrzutem ciała mężczyzna uniósł się i ukazał spoconą twarz, dokładnie taką jak na szkicu Pauli. Wtedy New­man przysunął się bliżej i sypnął kamiennym pyłem w oczy mordercy. Chmura pyłu przesłoniła twarz Maxa. W panice starał się prawą ręką przetrzeć oczy, gdy wtem stracił oparcie i odpadł od skały. Wyglądając zza krawędzi, Newman obserwował, jak ciało tamtego toczy się, koziołkuje, uderza w ziemię i nierucho­mieje.

Paula również widziała spadającego ze szczytu mordercę i od­skoczyła, aby nie zleciał na nią. Potem podbiegła do leżącego bez ruchu mężczyzny. Pochyliła się nad nim i zobaczyła krew wypły­wającą z wielu ran. Wyczuła jednak puls. Max wciąż żył.

Otworzył jedno oko i spojrzał na nią z niedowierzaniem. Otworzył usta, lecz nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Spróbo­wał ponownie.

- To ty... - udało mu się wykrztusić. Pochyliła się, by usłyszeć, co chciał powiedzieć. - Pięk... ny widok... dla kogoś... kto patrzy ostatni raz.

- Nic nie mów - uciszyła go. - Wyjdziesz z tego.

- Nie... tym razem. Muszę ostrzec... ciebie. Calouste...

- Co Calouste? - spytała łagodnie.

- Znajdź sukinsyna... Heather Cottage... dwa... dwadzieścia ki­lometrów... stąd... w... Leaminster... planuje zabić... was wszystkich.

Oczy mu się zamknęły, a ciało jakby zapadło w sobie. Paula ponownie sprawdziła puls. Nic nie wyczuła.

Usłyszała dźwięk cichych kroków Newmana schodzącego po łagodniejszym stoku. Nie patrzyła, jak się zbliża, nie mogła. Zbyt świeżo miała w pamięci widok staczającego się ciała mordercy. Stała, nie ruszając się z miejsca i mając nadzieję, że boska Crystal nie wróci teraz z zakupów. Była tak oszołomiona, że nie za­uważyła, kiedy Bob do niej podszedł. Podskoczyła, gdy objął ją ramieniem.

- Nie przejmuj się - powiedział spokojnie. - Już po wszyst­kim.

- Jeszcze nie - odparła, zwracając się ku niemu. Krótko po­wtórzyła to, co usłyszała przed chwilą od Maxa.

- W tej sytuacji lepiej wracajmy, by powiedzieć o wszystkim Tweedowi. Uważaj, nie cofnij się.

Spojrzała za siebie. O kilka kroków od nich była szczelina o szerokości mniej więcej metra, wyglądająca na bezdenną. Pau­la jej nie zauważyła, gdyż ziemia wokół miała ten sam kolor. Przeniosła wzrok na ciało Maxa.

- Będzie z tym spory problem.

- Na pewno byłby, gdyby gdzieś w pobliżu znalazł się inspek­tor Tetworth czy jak mu tam; ten policjant, który zatrzymał cie­bie i Tweeda, gdy kierowca koparki chciał was zabić. Wracaj do miasteczka, znajdź Crystal i czekajcie na mnie w samochodzie. Muszę zabrać kotwę i młotek, które zostawiła pod skałą.

- Dobrze. Im szybciej Tweed się dowie, że Calouste jest w oko­licy i...

- Więc na co czekasz? Idź i znajdź Crystal.

Poczekał, aż znikła z zasięgu wzroku, a wtedy włożył rękawicz­ki, pochylił się i ostrożnie, aby nie pobrudzić się krwią, przeto­czył ciało do szczeliny. Przepchnął je nad krawędzią i czekał, aż usłyszy odgłos uderzenia o skałę. Nic nie usłyszał. Luger zabójcy leżał kilka kroków dalej. Newman kopnięciem wrzucił go do szczeliny i słuchał. Gdzieś po minucie dobiegł go odległy stukot metalu uderzającego o kamień. Szczelina była przerażająco głę­boka.

Newman podniósł kotwę i młotek Crystal i włożył je do torby przerzuconej przez ramię. Uważnie rozejrzał się dokoła. Nie do­strzegł żadnego śladu ich bytności tutaj. Pośpieszył do samocho­du, przy którym stała Paula.

- Crystal będzie za chwilę. Wykupiła pół sklepu z kieckami...

- Zanim nadejdzie... Nikt nie wchodził na Pike's Peak, rozu­miesz? Nie spodobał mi się i już.

- Rozumiem. Oto i Crystal z pełnymi torbami. - Ściszyła głos. - Ciekawi mnie, co jest w testamencie.




13.


Wrócili do Hengistbury Manor, brama otworzyła się i podje­chali wyłożoną otoczakami aleją do schodów. Tweed, z wyra­zem zamyślenia na twarzy, przechadzał się powoli po osłonecznionym tarasie.

Gdy tylko samochód stanął, Paula wyskoczyła z niego i wbieg­ła na stopnie. Crystal szła za nią, taszcząc zakupy, gdyż odrzuciła ofertę Newmana, który chciał jej pomóc. Gdy ściskając kurczowo torby, mijała Tweeda, ten zauważył:

- Jak widzę, wykupiłaś chyba połowę Gladworth...

- To moje pieniądze - rzuciła ze złością w odpowiedzi i znik­nęła w domu.

- Czy mogę spytać, co było w testamencie? - spytała Paula, gdy dołączył do nich Newman.

- Możesz. Odczytałem go, tak jak zapowiedziałem. Tylko kil­ka osób z rodziny było obecnych: Marshal, Warner, Lavinia - mu­siałem poprosić ją, by przyszła - oraz syn Warnera, Leo. To był prosty i krótki testament. Władza nad bankiem została podzielona po połowie między Marshala i Warnera. Był także zapis w kwocie stu tysięcy funtów dla prowadzącej dom pani Grandy.

- Jak na to zareagowali?

- Marshal wpadł w furię, najpierw wrzeszczał, że to na pewno się nie uda, a potem wybiegł. Warner przyjął wiadomość spokoj­nie i uznał, że to może się udać i jest typowe dla zdroworozsądko­wego podejścia Belli. Leo był wściekły i krzyczał: „Dlaczego u diabła ta stara kwoka dostała tyle pieniędzy?". Warner kazał mu przeprosić gospodynię, ale chłopak ze złością wypadł z poko­ju zaraz za Marshalem. Gdy osobiście poinformowałem panią Grandy, wyglądała na zdumioną i uznała dar za wyjątkowo szczo­dry. Teraz wiecie już wszystko.

- Bella była bardzo rozsądna i przebiegła. Mamy dla ciebie pilną informację.

Paula szybko opowiedziała mu, co się wydarzyło na Pike's Peak i co jej powiedział Max przed śmiercią.

- Wciąż mnie zdumiewa - ciągnęła - że człowiek, który miał mnie porwać z Mayfair, a potem torturować i zapewne zabić, tuż przed śmiercią ostrzegł mnie po raz drugi. I powiedział, gdzie możemy znaleźć Calouste'a.

- Jeszcze jeden przykład złożoności ludzkiej natury - zauwa­żył refleksyjnie Tweed. - Spotkałem wielu ludzi, w których dobro było pomieszane ze złem. - Zmienił temat i zajął się bieżącymi sprawami.

- Teraz zadania na dzisiaj, jak zwykł mawiać Winston Chur­chill. Musimy natychmiast spróbować schwytać Calouste'a. Bę­dziemy potrzebować sporych sił. Porządnie uzbrojonych. Oczywi­ście pojedziesz ty, Bob. Harry Butler pomaga teraz policji w przeszukiwaniu rezydencji, a Marler jest w lesie. Musimy być porządnie uzbrojeni - powtórzył.

Poprowadził ich do drzwi, a Newman przyznał się, że zostawił swojego smith & wessona trzydziestkęósemkę wraz z amunicją w zamkniętym pokoju. Przed wejściem do holu Tweed zatrzymał ich podniesieniem ręki.

- Mówimy, że dostaliśmy cynk o mordercy Belli, który po­dobno ma się ukrywać w Gladworth - polecił i pospieszył na pię­tro, gdzie się znajdował apartament Crystal. Akurat wtedy poja­wił się tam starszy inspektor Hammer z wielce zawiedzioną miną.

- Tygodnia trzeba na przeszukanie tej lisiej nory - narzekał, idąc korytarzem, po czym zniknął w jednym z apartamentów.

Tweed spostrzegł idącego po schodach sierżanta Wardena. Kiwnął na niego i spytał cicho:

- Czy możesz dyskretnie wyświadczyć mi pewną przysługę?

- Przecież po to mnie tu przysłano, proszę pana.

- Zorientuj się, które pomieszczenia przeszukał starszy in­spektor, i obejrzyj je jeszcze raz. Niezły z niego policjant, ale cza­sem za bardzo się spieszy.

- Powiem mu, że komendant Buchanan polecił mi sprawdzić wszystko dwa razy. Dobrze, że mamy ten nakaz. Pan Marshal Main niemal szaleje z wściekłości i nazywa to inwazją.

Grupa Tweeda zebrała się na tarasie. Marler, ubrany w strój maskujący, trzymał zapiętą na suwak torbę golfową. Paula zerk­nęła na nią, a on pochwycił jej spojrzenie.

- W środku to co zwykle. Mój ulubiony armalite z lunetą i za­pasową amunicją, w tym z kilkoma nabojami eksplodującymi.

Harry Butler uginał się pod ciężarem wypchanego skórzanego plecaka. Paula rzuciła na niego okiem i spytała, do czego tak się szykuje.

- Właśnie rozmawiałem z Tweedem. Z tego, co gadał, wygląda, że wybieramy się na oblężenie Heather Cottage. On nie przy­puszcza, że Calouste łatwo się podda, i jest przekonany, że ten drań ma w okolicy małą armię na swoje rozkazy. Więc jak my­ślisz, co mogę tu taszczyć? Granaty wybuchowe i dymne. Do tego granatnik, który mogę złożyć w pół minuty i jeszcze broń auto­matyczną, wystrzelającą sześćset pocisków na minutę. No to chy­ba jestem wyekwipowany.

- Wyekwipowany na niewielką wojnę.

Newman wyglądał na rozluźnionego, a humor poprawiał mu tkwiący w kaburze smith & wesson. Harry zszedł wcześniej na ty­ły rezydencji i przyprowadził swojego starego forda, którego ustawił za mercedesem Newmana, po czym wrócił, by podjechać czarnym audi.

- Za dużo samochodów - uznał Tweed. - Możemy wziąć mojego...

- Mogli go namierzyć - stwierdził Harry. - Ty jedziesz pierw­szym audi, za tobą Newman mercedesem, a na końcu ja fordem. Wasz wóz zostawimy na widoku przed domem. Jeśli postawili gdzieś tutaj jakiegoś szpicla, niech mu się wydaje, że wciąż tu je­steś. Do tego audi jest opancerzone i ma kuloodporne szyby.

- Dobrze pomyślane - zgodził się Tweed. - Jeżeli uda nam się namierzyć Heather Cottage, machnę przez okno czerwoną chus­teczką. Wtedy Newman i Harry urwą się z tyłu i zaparkują tam, gdzie będą. Konwój mógłby wzbudzić podejrzenia Calouste'a. Machnę chusteczką drugi raz, gdy będziemy gotowi do uderze­nia. A teraz ktoś musi nam otworzyć bramę.

- Lavinia to zrobi - odparł Marler, cedząc słowa. - Snape gdzieś zniknął.

- Zgodnie z sugestią Tweeda, Paula usiadła obok prowadzącego audi Marlera. Tweed postanowił usiąść za nim. Chciał się zasta­nowić nad wszystkimi aspektami tej dziwnej sprawy.

Brama otworzyła się, zanim do niej dotarli. Tweed kazał Marlerowi skręcić w lewo i skierować się do Gladworth.

- Myślisz, że tam się kryje Calouste? - spytała Paula.

- Nie sądzę. Ale Heather Cottage jest jakieś piętnaście, może dwadzieścia kilometrów od Hengistbury. Wystarczająco daleko, by być niewidocznym i wystarczająco blisko, by móc szybko reago­wać na to, co się dzieje w rezydencji.

- Jak już powiedziałem, Snape zaginął - zaczął Marler. - Sta­rałem się znaleźć jego chatę, ale mi się nie udało. Wracając, chyba widziałem go na skraju lasu, jak przyglądał się drodze do­jazdowej. Wyglądało na to, że rozmawiał przez komórkę. Podszed­łem do miejsca, gdzie go zauważyłem, ale nikogo nie znalazłem. Czy to mogło być złudzenie?

- Jadąc przez Gladworth - wydał kolejne instrukcje Tweed - szukaj mniejszej szosy lub drogi odchodzącej w prawo.

- Dlaczego nie w lewo? - zastanowiła się Paula.

- Dlatego że według mapy, którą mi dałaś, za Gladworth na le­wo jest las. Żadnej drogi ucieczki. Po prawej stronie teren jest otwarty.

- Marler - spytała Paula niezobowiązująco - co robisz w wol­nym czasie?

- Latam swoim samolotem i doglądam go. Lub ćwiczę strzela­nie, aby utrzymać formę.

- Żadnych przyjaciółek? - naciskała.

- Cóż, lubię kobiety. Nie za często, ale czasem, gdy robię sobie wolne, jakaś atrakcyjna dama uśmiechnie się do mnie. Taka nie­co młodsza ode mnie. Ale wydaje mi się, że między mną a nimi jest jakaś bariera. One lubią być zabawiane. Nigdy nie wiem, co mógłbym powiedzieć. Głupio wychodzi.

Paula była zszokowana. Znała Marlera tak długo, a dopiero teraz uświadomiła sobie, że w sprawach dotyczących kobiet był nieśmiały.

- Skupcie się na szukaniu skrętu w prawo - napomniał Tweed z tylnego siedzenia.

- Na litość boską, nie bądź takim zrzędą - odpaliła Paula. - Przecież Marler cały czas wypatruje wszystkiego z prawej strony.

Tweed wiedział, że czasem lepiej jest przemilczeć niż odpo­wiedzieć. Chwilę później Marler zwolnił i skręcił w prawo w dro­gę obrzeżoną żywopłotami, przez które przezierały zielone pa­górki. Żadnych jodeł. Żadnych domostw.

Oślepiające słońce świeciło przez przednią szybę i Marler opu­ścił osłonę. Po kilkuminutowym slalomie pełną zakrętów drogą poinformował Tweeda, że przejechali już dwadzieścia kilometrów.

- Jedź dalej - polecił Tweed.

- Na skraju drogi widać biały dom! - zawołała Paula.

Marler zwolnił. Tweed sięgnął po chustkę do nosa, aby ostrzec jadące z tyłu samochody. Paula pochyliła się do przodu i gdy po­woli przejeżdżali obok posesji, potrząsnęła głową i powiedziała, by jechać dalej.

- Nie mamy szczęścia - stwierdziła. - Widziałam tablicę. To miejsce nazywa się Dogwood.

- Jest też za blisko drogi - dodał Tweed. - Jestem pewien, że Calouste wybrałby dom leżący bardziej na uboczu.

Przejechali następny kilometr, nie trafiając na żadną siedzi­bę. Nagle Paula wychyliła się do przodu, spoglądając w lewo. Po­nownie poprosiła Marlera, by zwolnił. Tweed sięgnął po chustecz­kę i opuścił okno.

- Heather Cottage! - wykrzyknęła triumfalnie Paula. - Zoba­czyłam napis...

- Miejsce trudne do ataku - stwierdził Tweed po przyjrzeniu się przez lornetkę. - Otwarty teren aż do samego domu.

Zatrzymali audi kilka metrów dalej, za zakrętem. Newman za­reagował na sygnał Tweeda i zaparkował mercedesa tak, aby go nie było widać. Harry postawił swojego forda tuż za nim. Paula sięgnęła po lornetkę Tweeda. Heather Cottage był obszernym piętrowym, krytym strzechą wiejskim domem z pomalowanymi na biało ścianami i oknami po obu stronach wejścia.

Marler sięgnął po leżącą na podłodze u jego stóp torbę. Roz­sunął zamek błyskawiczny, wyciągnął karabin armalite i staran­nie przymocował celownik optyczny. Po wyjściu z samochodu wy­celował w kamień na poboczu, delikatnie pokręcił śrubami regulacyjnymi i ponownie sprawdził.

- Zajdę ich od drugiego końca żywopłotu na skraju posesji. To może być droga ucieczki od tyłu.

- Pójdę z tobą - powiedziała Paula, trzymając w prawej dłoni walthera.

Do tego czasu Harry, z ciężkim plecakiem na grzbiecie i z Newmanem za plecami, podpełzł do żywopłotu od frontu. Wy­ciągnął z tornistra dwa wielkie granaty i trzymając po jednym w każdej ręce, wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Granaty z gazem łzawiącym. Jeden przez otwarte okno na parter, a drugi z tej samej strony przez okno na piętrze. Wskaku­ję przez okno po prawej.

- Idę z tobą - stwierdził Newman.

- Będę obserwował frontowe drzwi - zdecydował Tweed. - Mo­gą tędy uciekać.

Granaty zostały wystrzelone i eksplodowały wewnątrz budyn­ku. Harry rzucił się do przodu i wskoczył do środka przez prawe okno. Szczupły facet o ostrych rysach, ubrany w niepasujące na niego dżinsy i kurtkę, wytoczył się z holu z pistoletem maszyno­wym w ręce. Starał się celować.

- Za tobą! - krzyknął Harry.

Chudzielec obejrzał się instynktownie. Nie było za nim nikogo. Zniknął w wąskim holu i wycofał się tylnymi drzwiami, widać gaz łzawiący przestawał już działać. Przestępca zobaczył przed sobą stojącą pod żywopłotem Paulę. Skierował w jej stronę pistolet maszynowy, by skosić ją serią. Jej walther wystrzelił dwukrotnie. Pierwsza kula trafiła mężczyznę w czoło, druga przebiła pierś. Upadł na ścianę domu, osunął się i legł bezwładnie na ziemi.

- Dobra robota - powiedział Marler. - Mój armalite wraca na ramię. Nie muszę go ściskać w garści.

Paula podbiegła do leżącego i dotknęła jego szyi. Potrząsnęła głową i wyprostowała się. Zza rogu domu nadchodził Tweed.

- Nie żyje - powiedziała Paula. - Sądząc po wyglądzie, to chy­ba Francuz. - Włożyła rękawiczkę, sprawdziła kieszenie jego spodni i wyciągnęła niemal pustą paczkę papierosów. - Cauloise - stwierdziła. - Tak, to Francuz.

Z okna na piętrze wynurzyła się głowa Newmana.

- Czy wszystko u was w porządku?

- Wydaje mi się, że tak. Sprawdzam z Harrym dół i piętro. Nie ma nikogo. A co to za motocykl oparty o ścianę?

- Miał służyć do ucieczki, ale nie będzie już potrzebny - odpo­wiedział Marler, wskazując na ciało.

- W kuchni jest prawdziwy bałagan - raportował Newman.

Tweed wpadł do środka przez tylne drzwi, a Paula pospieszyła za nim. Gdy wbiegli do kuchni, nagły przeciąg wyrzucił na zewnątrz po­plamione serwetki. Stół nakryto dla trzech osób. Były na nim talerze i resztki jedzenia, jajka na bekonie i jakaś podejrzanie wyglądająca kiełbasa; kubki do połowy napełnione kawą. Paula podniosła przez lateksową rękawiczkę spory kawałek papieru z opakowania i obej­rzała. Zauważyła nazwę sklepu rzeźniczego w Paryżu.

- Znowu po francusku - powiedziała. - Co tu się właściwie zdarzyło?

- Calouste został ostrzeżony przez swego informatora, że je­steśmy w drodze - powiedział Tweed ponuro. - Zostawił jednego faceta do wyczyszczenia miejsca. Tego martwego na zewnątrz.

- Wydaje mi się, że trudno będzie go złapać - zamyśliła się Paula.

- Lub zabić - dodał Tweed. - Z tego, co mi opowiedział Bucha­nan o jego niektórych akcjach we Francji i w Austrii, byłoby to chyba najlepsze rozwiązanie. Jest najbardziej bezlitosnym, dzia­łającym z zimną krwią łajdakiem, o jakim kiedykolwiek słysza­łem. Tymczasem przeszukajmy dokładnie to miejsce od podłogi po czubek dachu. Widać, że drań uciekał w wielkim pośpiechu, a to oznacza, że mógł coś zostawić.

Newman i Tweed zniknęli, aby przeszukać piętro, Butler i Marler zaś sprawdzali na dole. Paula pozostała w kuchni. Wy­rzuciła jedzenie z talerzy do kubła za tylnymi drzwiami, po czym zamknęła okno i przystąpiła do systematycznych poszukiwań.

Pod kuchenką znalazła zwinięty kawałek papieru. Nadal w la­teksowych rękawiczkach, oczyściła część stołu i ostrożnie wypro­stowała papier. Miał perforację wzdłuż jednego brzegu, więc za­pewne został wyrwany z notatnika. Zobaczyła na nim tylko jedno słowo, napisane czarnym długopisem.

Seacove.

Pewnie jakaś wioska nad morzem, pomyślała. Wyszła przed dom, aby pozbierać serwetki, które wiatr wywiał przez otwarte okno. W gałęziach żywopłotu zobaczyła wielki kolorowy arkusz. Zabrała go i rozłożyła na stole. Wyglądał na pojedynczą kar­tę wyrwaną z atlasu Ordnance Survey [Oficjalna instytucja publikująca dokładne mapy Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej.]. Była to mapa West Country z czarnym okręgiem zakreślonym wokół hrabstwa Kornwalii. W tym momencie wrócili Tweed z Newmanem, Marler i Butler.

- Tak jak się spodziewałem, w całym domu nic nie znaleźli­śmy - powiedział Tweed.

- Mylisz się - zaoponowała Paula. - Spójrz na te dwa kawałki.

Zebrali się wokół stołu, przyglądając się jej znaleziskom. Tweed podniósł kartkę z notatnika dłonią w lateksowej rękawiczce.

- Seacove? To chyba nic nie oznacza. Okrąg wokół Kornwalii może być znaczący. Diabelnie duży teren do przeszukania, ale nie teraz.

- A co teraz? - chciała się dowiedzieć Paula.

- No to klapa - powiedział Harry, który właśnie do nich dołą­czył. - Skąd, u diabła, Calouste mógł wiedzieć, że jedziemy?

- Dobre pytanie - zgodził się Tweed. - To potwierdza, że ma w Hengistbury szpiega, który komunikuje się z nim przez telefon komórkowy. To jedyna odpowiedź.

- Kto to może być?

- Nie mam pojęcia.

- Mówiłem wam, że Snape chował się na skraju lasu i obser­wował wasz wyjazd. Ale nie możemy być pewni, że to on.

- Jeżeli on polował na nas w lesie, to kto mógł podsłuchać, do­kąd jedziemy? - spytał Tweed.

- On nie - przyznał Marlen - Zamierzam pomóc Newmanowi w wyczyszczeniu bałaganu na zewnątrz. On zabrał ciało tego Francuza, więc ja wytrę krew ze ściany.

- Niepokoi mnie to - skomentował Tweed. - Wracamy wszyscy do Hengistbury.

Newman i Marler wrócili po dziesięciu minutach. Newman wyjaśnił, że ukrył ciało pod bocznym żywopłotem, a Marler za­pewnił, że ściana domu wygląda teraz jak nowa, to znaczy, jak przed naszym przyjazdem, wyjaśnił.

Tweed usiadł w audi na siedzeniu pasażera obok prowadzące­go Marlera i spoglądając na Heather Cottage, powiedział:

- Ciekawi mnie, co tu się wydarzyło, zanim przyjechaliśmy...


* * *


Mniej więcej dwie godziny wcześniej Calouste siedział za kie­rownicą samochodu na tyłach Heather Cottage. Czekał, mając przed sobą otwarty widok na drogę z Gladworth. Spodziewał się przybycia swoich dwóch francuskich podwładnych. Gdyby poja­wił się ktoś niepożądany, mógł na czas odjechać. Tym razem nie miał ciemnych okularów.

Z renault, które zajechało od frontu przed dom, wysiadł mężczy­zna. Calouste wyłączył silnik, który dotychczas trzymał włączony na wypadek konieczności nagłej ucieczki. Wrócił do domu. Jego stopy w czarnych butach na miękkiej podeszwie poruszały się szybko, gdy szedł dziwnie kołyszącym się krokiem. Niski wzrost podkreślały sze­rokie potężne ramiona i długie ręce. Miał na sobie drogi ciemny garnitur i ciemny filcowy kapelusz. Gdyby zobaczył go ktoś z miej­scowych, bez wątpienia uznałby go za londyńskiego biznesmena.

Specjalnie zapowiedział swoim ludziom, że może przyjechać później, aby sprawdzić ich punktualność. Podszedł po trawie do dwóch mężczyzn otwierających kluczem drzwi.

Choć zbliżał się po cichu, Jacques odwrócił się, trzymając w ręce groźnie wyglądający nóż o szerokim ostrzu.

- Jacques - spytał Calouste po angielsku - czy Pierre zabrał motocykl? Dobrze. Niech go postawi z tyłu za domem, a potem szybko przygotuje dla nas śniadanie. Dla mnie i dla ciebie jajka na bekonie. Sam, jak sądzę, będzie wolał kiełbasę z tej tłustej paczki, którą ściska. We francuskim opakowaniu, jak widzę, co świadczy o jego głupocie. Musi je zniszczyć, zanim stąd wyjedzie my. Nie zabawimy tu długo.

Chudy Pierre z wydłużoną twarzą rozumiał po angielsku, lecz zwyczajem Calouste'a było utrzymywanie ludzi na właściwym stopniu hierarchii przez wydawanie im poleceń za pośrednic­twem innych.

- Bardzo dobrze, proszę pana - odpowiedział Jacques.

Po francusku powtórzył Pierre'owi polecenia, dodając od siebie:

- Rusz się, ty leniwy chamie. Najpierw motocykl na tył domu, a potem przygotuj przyzwoite śniadanie.

Gdy wchodzili do domu, idący przodem Calouste uświadomił sobie, że Jacques jest dla niego cenną zdobyczą. Był rzeźnikiem z zawodu i miał sklep w Paryżu.

Calouste uważał, że na Pierze szczególnie można polegać. Je­go sklep zaopatrywał wiele osób ze śmietanki towarzyskiej Pary­ża. Zwykle to służące kupowały potrzebny towar, lecz nierzadko zjawiały się osobiście same panie domu. Niektóre damy przycho­dziły, by wybierając mięso, poflirtować z właścicielem sklepu. Po­trafił być zabawny i przyjacielski, a jego ostrą twarz rozświetlał ciepły uśmiech.

Jacques, zwykle elegancko ubrany, często odwiedzał bary i re­stauracje, w których mógł posłuchać, jak mówią klasy wyższe. Wkrótce nauczył się mówić w taki sam sposób.

Pewnego razu, będąc na przyjęciu, świetnie zabawiał wszyst­kich gości, opowiadając różne historyjki. Alkohol rozwiązał mu język.

- Nic nie sprawia mi takiej radości jak krojenie mięsa - oświad­czył, szczerząc zęby w uśmiechu. - Nieważne, czy jest ono zwierzęce czy ludzkie.

Mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Kobiety uśmiechnęły się z dowcipu nieco wymuszenie.

Calouste, który już o nim słyszał, siedział w podejrzanym barze w częściowo zasłoniętej alkowie, gdy doszło do brzemiennego w skutki incydentu. Jacques dał się wciągnąć w kłótnię z mężczyzną dwukrotnie przewyższającym go tuszą i wzrostem. Przeciwnik najpierw obrzucił go wyzwiskami, a potem podszedł doń z pistole­tem automatycznym w dłoni. Uderzył go mocno lufą w twarz. Jacques błyskawicznie wyciągnął nóż z szerokim ostrzem i wbił go w pierś osiłka. Śmiertelnie ranny mężczyzna zatoczył się do tyłu i upadł. Wszyscy obecni natychmiast uciekli z restauracji. Calouste dogonił Jacques'a.

- Jeżeli będziesz pracować dla mnie, zapłacę ci pięćdziesiąt ty­sięcy dolarów rocznie. Jeżeli zgodzisz się zlikwidować każdego, kto stanie na mojej drodze, zapłacę po dwadzieścia tysięcy za głowę...

Tak to się zaczęło i Calouste pamiętał o tym, pochłaniając śniadanie.

Instynkt podpowiadał mu, że mądrzej będzie działać szybko. Nie było żadnych informacji od Maxa, choć tamten miał składać regularne raporty. Musiało się coś zdarzyć. W tym momencie za­dzwonił telefon komórkowy.

Tak - rzucił Calouste.

Tu Orion. Mniej więcej pół godziny temu Tweed ze sporą ekipą wyjechał w kierunku Gladworth.

- Dlaczego nie było wcześniejszego ostrzeżenia? - wściekł się Calouste.

- Dopiero teraz mogę zadzwonić. - Głos zaczynał zanikać. - Marshal Main ma drugi dom w Seacove.

- Gdzie? - Calouste nagryzmolił tę nazwę w notatniku.

- W Seacove. Dlaczego nie słuchasz? - głos na chwilę znów stał się wyraźny. - Nad morzem, w Kornwalii...

Telefon zamilkł. Calouste darował sobie nazwę miejscowości

- Seacove. Wydarł kartkę z notatnika, zwinął ją i rzucił na stół.

W pośpiechu nie zwrócił uwagi, że wiatr zwiał ją na podłogę. Wchodzący Pierre nieświadomie wepchnął papier kopnięciem buta pod kuchenkę.

Calouste wziął do ręki atlas, odszukał Kornwalię, zaznaczył długopisem miejsce i wydarł kartę. Jak na razie był to pierwszy objaw paniki, na jaki sobie pozwolił. Ruszył do pokoju od frontu, by zabrać rzeczy. Nagły podmuch wiatru uniósł wyrwaną kartę i porwał za okno.

- Pierre niemal stracił śniadanie, bo kazałem mu zostać i po­sprzątać - raportował Jacques. - Wszyscy zjedliśmy tylko połowę śniadania. Co mam mu powiedzieć, na wypadek gdyby Tweed ze swo­imi ludźmi przybył tu, zanim skończy? - naciskał Jacques.

- Powiedz, niech ucieka przez pola. Ty i ja już wyjeżdżamy.

Calouste śpieszył się tak bardzo, że chwytając atlas Ordnance Survey, zapomniał o wyrwanej karcie z mapą Kornwalii.

Pobiegł przez ogród, śpiesząc do drogi, gdzie zostawił samo­chód. Gdy ruszał, Jacques był już tuż za nim. Dotarli do rozjazdu z pięcioma możliwymi trasami.

- Gdzie teraz? - mruknął do siebie Calouste. Wtem zobaczył drogowskaz ze strzałką „West Country". Kornwalia była właśnie gdzieś tam. Skierował samochód w tym kierunku.




14.


Gdy samochód stanął przed Hengistbury Manor, Tweed wysiadł i ruszył do głównego wejścia. Ujrzał tam starszego inspektora Hammera, który ze skrzyżowanymi ramionami i wyrazem trium­fu na twarzy powitał go na szczycie schodów. Wyraźnie nie mógł się doczekać, aż Tweed wraz z Paulą, Marlerem i Newmanem wej­dą na taras.

- Możecie już wszyscy wracać do domu - oświadczył z satys­fakcją. - Rozwiązałem sprawę. Morderczynią jest Crystal Chance. Złapałem ją na gorącym uczynku.

- Może konkretniej - zaproponował Tweed.

- Proszę za mną - nakazał Hammer.

Prowadził ich po szerokich schodach, pusząc się. Dotarli do apartamentu Crystal. Drzwi były zamknięte. Stał przed nimi sier­żant Warden.

- W środku zostawiłem z nią drugiego młodszego policjanta - oznajmił Hammer.

- Młodszego policjanta?

Tweed spojrzał na Wardena, który uniósł brwi. Warden był uważany za bardzo doświadczonego funkcjonariusza.

Tryskający dumą Hammer otworzył drzwi i wkroczył do apar­tamentu. Znaleźli się w sypialni. Crystal siedziała na łóżku, szczotkując włosy, a w jej zielonych oczach błyskała furia. Przed nią, twarzą do łóżka, siedział na krześle umundurowany poli­cjant. Hammer zwrócił się do niego.

- Dobrze, Parrish, czy ruszyła się z łóżka od czasu, gdy stąd wyszedłem? Na przykład do toalety, czyli kibelka, jak mówią w tych wytwornych kręgach?

- W dzisiejszych czasach większość ludzi nazywa to kiblem - rzuciła Crystal w jego stronę.

- Nie mówię do ciebie - osadził ją Hammer. - Więc jak, Parrish?

- Od czasu pańskiego wyjścia cały czas siedziała tam, gdzie teraz - oświadczył po chwili jego podwładny.

- No to spływaj. Dołącz do innych przeszukujących. Choć po tym, co odkryłem, to już tylko marnowanie ludzkiego wysiłku.

- Więc co pan odkrył? - spytał Tweed po wyjściu Parrisha.

Pełen dumy Hammer otworzył podwójne drzwi garderoby wy­posażone w staromodne kuliste klamki.

- Stop! - powstrzymał go Tweed. - Czy miał pan na rękach rę­kawiczki, gdy po raz pierwszy otwierał pan te drzwi? Nie jest pan pewien? To znaczy, że ich pan nie miał. A więc sprawdzanie odcisków palców nic nie da. Zatarł pan oryginalne.

- Przez cały czas, jak tu był, nie włożył rękawiczek - zjadliwie oświadczyła Crystal.

- Nikt ciebie nie pyta - zaczął Hammer, patrząc na nią z gnie­wem.

- Proszę się skoncentrować - polecił Tweed. - Co pan zrobił zaraz po otwarciu tych drzwi?

- Pochyliłem się, odrzuciłem na lewo ten stos, który tam wi­dać. O, szybko! Spójrzcie na to.

Tweed przykucnął. Zobaczył dwa kołnierze z drutu z wystającymi ostrymi kolcami. Wyglądały na dokładne repliki tego, który rozdarł gardło Belli. Końce każdego były zaopatrzone w drewniane uchwy­ty służące do zaciśnięcia drutu. Spojrzał na lewo, na stertę bluzek, które zapewne miały owe kołnierze zasłonić. Bluzka na wierzchu by­ła rozdarta, a jej strzępy pozostały na kolcach jednego z kołnierzy.

- Panie starszy inspektorze, bardzo się pan śpieszył, przeszu­kując tę garderobę.

- Pewnie, że tak! - wrzasnęła Crystal. - Te bluzki to czysty je­dwab. Kupiłam je na wyprzedaży w Harvey Nick's, ale nadal są warte sporą sumę. Pozwę tego policjanta!

- Z policyjnego aresztu? - szydził Hammer, powstając wraz z Tweedem.

- Starszy inspektorze - powiedział Tweed stanowczym tonem. - Myślę, że już pora, aby dołączył pan do innych i pomógł w prze­szukiwaniu domu. I to zaraz... Proszę.

Po wyjściu Hammera Crystal się uspokoiła.

- Czy to nie oczywiste, że ktoś uknuł to wszystko przeciwko mnie? Hammer nakazał, aby nie zamykać na klucz drzwi naszych apartamentów. Pracowałam nad księgami rachunkowymi na gó­rze w bibliotece, gdy wezwał mnie tutaj. Każdy mógł to tu pod­rzucić - oświadczyła z przekonaniem.

- To możliwe - zgodził się Tweed.

- Chciałabym ci coś powiedzieć - dodała, zniżając głos.

- Chcesz, abym wyszła? - spytała Paula.

- Nie, chcę, abyś ty też słyszała. To o mojej stryjecznej sio­strze Lavinii. Nienawidzę jej, ale nie dlatego chcę wam opowie­dzieć o skandalu, o którym nikt inny wam nie powie.

- Siostry często żyją w niezgodzie - zauważyła Paula. - Za­pewne to stwierdzenie pasuje do ciebie i Lavinii.

- Lavinia jest główną księgową, a ja tylko jej asystentką. Obie jesteśmy biegłymi księgowymi sądowymi i potrafię zała­twiać najważniejsze sprawy nie gorzej od niej.

Odgarnęła z twarzy pasmo rudych włosów i Paula mogła lepiej się jej przyjrzeć. Wyglądała na całkowicie spokojną, niemal zrów­noważoną. Paula lepiej od Tweeda rozumiała wściekłość Crystal, gdy Hammer rozerwał i zniszczył jej nową jedwabną bluzkę.

- Lepiej spotkajmy się na dole w bibliotece i wtedy opowiem wam, co wiem - zaproponowała Crystal. - Czuję, że policja może powrócić, by przeszukać wszystko ponownie.

Tweed wiedział, że sierżant Warden zacznie wkrótce spraw­dzać dokładność działań Hammera. Otworzył drzwi. Na końcu ko­rytarza Marler i Newman spoglądali na Pike's Peak, teraz ukryty w chmurach.

Podszedł do nich.

- Bob - zwrócił się do Newmana - sporo pracy przed tobą. My­ślę, że te diabelskie kołnierze - dwa następne zostały znalezione w pokoju Crystal - mogły zostać zrobione z drutu wyciętego ze szczytu muru otaczającego posiadłość. Snape zapewne ma drabi­nę teleskopową odpowiedniej wysokości. Czy mógłbyś sprawdzić całe ogrodzenie?

- Przyjdę do ciebie - powiedział Marler. - Snape ma w lesie dom. Znalazłem drogę do niego...

Tweed i Paula weszli do biblioteki i znaleźli tam jedynie Lavinię. Przywitała ich serdecznie i zaczęła żartować z Newmana.

- Wspiąłeś się na Pike's Peak? Wyobrażam sobie, że trudno było ci się oprzeć takiej pokusie.

Newman się roześmiał.

- Raz popatrzyłem na tę skałę i zdecydowałem, że chcę jesz­cze trochę pożyć.

- Więc powinieneś odwiedzić kryjówkę Marshala w Seacove w Kornwalii.

Seacove? Otóż to, zamruczał Tweed do siebie. Dziwaczna na­zwa, którą Calouste nagryzmolił na kawałku papieru znalezio­nym pod kuchenką w Heather Cottage. To samo wskazywała kar­ta z atlasu z zakreślonym okręgiem wokół hrabstwa Kornwalii.

- Co jest w Seacove? - spytał Newman.

- Nic! - Lavinia roześmiała się ponownie. - To malutka, dzika zatoka. Marshal ma tam najbardziej zdumiewający, niewielki luksusowy jacht. Zaprojektowany przez Marca Shepherda, nie­konwencjonalnego projektanta statków.

W tym momencie w drzwiach ukazał się Marler. Kiwnął na Newmana, który westchnął.

- Musimy iść. Robota czeka. Rozmawialiście o wspinaczce na Pike's Peak?

- Musicie mi też wybaczyć - powiedziała Lavinia z błyskiem uśmiechu. - Mam do sprawdzenia masę rachunków, które nie mo­gą czekać.

Gdy tamci troje wyszli, Tweed i Paula usiedli przy stole. Po kilku minutach Crystal wślizgnęła się do biblioteki, ściskając w ręku notatnik. Wzniosła oczy ku niebu.

- W środku dnia jest tu zwykle pusto, ale dziś był ruch jak na Piccadilly Circus. Ukryłam się na szczycie schodów i czekałam, aż sobie pójdą. To sekret. To o mojej kuzynce...

- Co masz na myśli? - wypytywał zdumiony Tweed.

- Nie przerywaj, bo stracę wątek. Zanim przyszła na świat Lavinia, Marshal z żoną natrudzili się bardzo, aby mieć dziecko. Po­wiedziała mi o tym na łożu śmierci moja tak zwana ciotka. Na długo przedtem Marshal zgłupiał na punkcie bardzo atrakcyjnej kobiety, która całkiem go otumaniła. Ten romans trwał miesiąca­mi, aż ona zaszła w ciążę. Marshal powiedział o tym żonie, która za wszelką cenę chciała mieć dziecko. Resztę możecie zgadnąć, ale wolałabym, abyście usłyszeli to od niej. Myślę, że Marshal płaci jej za milczenie ogromne sumy.

- Szantaż - mruknął Tweed.

- Oczywiście. Znalazłam sekretną książeczkę czekową. Od dawna płaci prawdziwej matce Lavinii po dwadzieścia tysięcy funtów miesięcznie.

- Dobry Boże! - westchnął Tweed. - To niemal ćwierć miliona rocznie.

- Tak - przyznała Cryśtal. - Ale jest tak samo bogaty jak mój ojciec. Ta kobieta nazywa się Mandy Carlyle. Mieszka w Ba­ron Walk w Dodd's End, po tej stronie Tunbridge Wells. Poje­dziecie zobaczyć się z nią?

- Najlepiej od razu. Paulo, jedź ze mną.

Zabrał kartkę z adresem wyrwaną przez Crystal z notesu.

- Czy Lavinia wie, że ta kobieta jest jej prawdziwą matką? - spytała Paula.

- Chyba nie. Wszystko zostało załatwione po cichu.

- Ruszamy do Dodd's End - zdecydował Tweed, wstając. - Jeżeli ktoś będzie pytać, to pojechaliśmy z krótką wizytą do Londynu.




15.


Mieli już wsiąść do audi, kiedy Tweed zmienił zamiar. Wrócił do rezydencji, a Paula za nim. Gdy wchodzili po schodach, wyjaśnił:

- Uświadomiłem sobie, że rozmawiałem z większością rodziny, chociaż ostrzejsze przesłuchania odłożyłem na później. Jedyną osobą, jaką przeoczyłem, jest syn Warnera, Leo.

Będąc na szczycie schodów, zobaczył sierżanta Wardena, który właśnie zamykał drzwi czyjegoś apartamentu.

- Czy wiesz, gdzie jest apartament Lea Chance'a? - spytał.

- To ten. - Warden wskazał przeszukany przed chwilą aparta­ment. - Nic obciążającego. Ten Leo to dziwny facet.

Tweed zapukał i wszedł, a Paula za nim. Leo, schludnie ubra­ny w dżinsy i t-shirt i starannie uczesany, siedział w wiklinowym fotelu, mając przed sobą stos zadrukowanych arkuszy na desce kreślarskiej. Uśmiechnął się szeroko w stronę wchodzących.

- Już ktoś od was tu był. Teraz pora na artylerię większego ka­libru. Proszę siadać. Spojrzał uprzejmie na Paulę. - Może colę dla zwilżenia gardła? Dla obojga? Nie? No to tylko dla mnie.

- Leo - zaczął Tweed spokojnie, gdy usiedli w fotelach - czy mógłbyś nam powiedzieć, gdzie byłeś, gdy popełniono morderstwo?

- Tego pamiętnego wieczoru byłem tu, gdzie jestem teraz. Sprawdzałem bilans. Uprzedzę pytanie, byłem sam. Więc nie mam alibi.

- Między siódmą a dziesiątą wieczorem?

- Ta sama odpowiedź. - Leo założył ręce za głowę, a Paula za­uważyła, że był muskularny. - Znów bez alibi.

Nie potrafił ani przez chwilę usiedzieć spokojnie. Wyciągnął swoje długie nogi, sięgnął po leżącą na łóżku gitarę i zaczął brzdąkać popularne melodie sprzed kilku lat, które Paula potra­fiła rozpoznać. Potem wstał i nadal brzdąkając na gitarze, zaczął tańczyć, szarpiąc instrumentem w dół i w górę. Wyglądał na zaabsorbowa­nego tym, co robi.

- Byłbym wielce zobowiązany - powiedział Tweed - gdybyś odłożył gitarę i wrócił do grania dopiero po naszym wyjściu.

- Jestem ekscentrykiem. Wszyscy w Hengistbury tak myślą, ale co mnie to obchodzi? Raz już mnie złapali i umieścili w klinice.

Mówiąc to, przestał tańczyć, odrzucił gitarę na łóżko i usiadł z powrotem w wiklinowym fotelu. Założył nogę na nogę i kiwał stopą. Nie może przez chwilę zachowywać się spokojnie, pomy­ślała Paula. W końcu usiadł ze złożonymi rękami i splecionymi palcami.

- Dlaczego zamknęli cię w klinice? - spytał Tweed.

- Myśleli, że jestem stuknięty. Przynajmniej Marshal tak uważał. Zawiózł mnie do jakiegoś domu po drugiej stronie Gladworth, a tam czekało dwóch fałszywych cyklistów, jak ich nazy­wał Churchill. Według was psychiatrów. Jeden Kahn, Murzyn. Drugi Weatherby, biały. Gadałem wiele głupot, aby wprawić ich w zdziwienie.

- Ojciec tam cię zawiózł?

- Nie ojciec, tylko stryj. Ojciec był w interesach w Ameryce. Kiedy wrócił i dowiedział się, co się stało, wściekł się podobno na Marshala i walnął go pięścią. Nigdy przedtem nie słyszałem, aby tata kogoś uderzył. Wsiadł w samochód, pojechał do kliniki, po­wiedział tym dwóm facetom, że są oszustami, i przywiózł mnie do domu. Niedługo potem klinika została zamknięta, a Weatherby i Kahn odpłynęli w siną dal gdzieś za granicę. Był jakiś krzyk, że złapano ich na przekrętach podatkowych. Czy przesłuchiwaliście już innych? - spytał nagle.

- Niektórych - odparł Tweed ostrożnie.

- Więc wszystko, co usłyszeliście, to stek kłamstw. Oni wszy­scy kłamią. Założę się, że nikt nie powiedział wam o pozostawie­niu tylnych drzwi otwartych tej nocy, gdy została zamordowana Bella.

- Więc, proszę, ty powiedz.

- Sprawdzanie tego należy do obowiązków pani Grandy, naszej drogiej kucharki i zarządzającej domem. Tej nocy nie mogłem spać. Chciało mi się pić, więc zszedłem na dół, żeby zaparzyć so­bie herbatę. Kiedy zapaliłem światło w kuchni, zobaczyłem, że tylne drzwi są na wpół otwarte. O drugiej w nocy. Zamknąłem je na klucz, zrobiłem sobie herbatę i wróciłem na górę.

- Był tam ktoś jeszcze? - spytała Paula.

- Nie, kochanie, żadnej żywej duszy. Chociaż wydawało mi się, że usłyszałem trzask zamykanych drzwi do biblioteki na górze. Zaskrzypiały, ale pomyślałem, że tak mi się tylko wydawało.

- Bardzo nam pomogłeś - powiedział Tweed, wstając.

Na twarzy Lea pojawił się na chwilę wymuszony uśmiech, któ­ry szybko zniknął.

- Teraz kuchnia i pani Grandy - powiedział ponuro Tweed, gdy schodzili ze schodów. - Następna, którą pominąłem.

- Co myślisz o tym facecie? - zastanowiła się Paula. - Uwa­żam, że na pewno nie jest stuknięty. To, co mówił, brzmiało roz­sądnie.

- Nie podobał mi się ten jego uśmieszek na końcu. Jakby mó­wił: „No to się z tego wykpiłem".

Na szczycie schodów spotkali Lavinię. Była jak zawsze ele­gancko ubrana. Dziś miała na sobie plisowaną niebieską spódni­cę, golf i starannie wyczyszczone buty. Jej długie włosy wygląda­ły tak, jakby dopiero co wyszła od fryzjera w Mayfair.

- Właśnie usłyszeliśmy niepokojące wieści - powiedział Tweed. - Jak możemy się dostać do kuchni?

- Pokażę wam.

W holu pojawił się Snape i Lavinia nie powiedziała nic wię­cej. Odczekała, aż ruszyli ciasnym korytarzem, kierując się do wąskich schodów używanych przez służbę. Przechodziła właśnie tamtędy młoda pokojówka. Lavinia zatrzymała ją, poprawiła jej czepeczek, uśmiechnęła się i poszła dalej korytarzem.

Pchnęła ciężkie drzwi i wprowadziła ich do kuchni, rozległego, podłużnego pomieszczenia. Kamienne ściany i podłoga lśniły czy­stością. Wyposażenie było nowoczesne, w tym lodówki wielkie jak mamuty i schludne blaty bez plamki czy skazy.

Na przeciwległym końcu przy drewnianym stole dobrze zbu­dowana kobieta po pięćdziesiątce siekała mięso. Zignorowała wchodzących.

- Przepraszam, że przeszkadzamy w pracy, pani Grandy, ale ci państwo są z policji. Zastępca dyrektora SIS i jego asystentka Paula Grey - odezwała się nieco protekcjonalnym tonem Lavinia.

Pani Grandy odwróciła się. Była to siwa kobieta o twardych ry­sach i nieustępliwym wyrazie twarzy, z zaciśniętymi ustami, ha­czykowatym nosem i ciemnymi, wrogo patrzącymi oczami. Spojrzała na Lavinię, uniosła tasak i Paula pomyślała, że zamierza da­lej siekać mięso. Zamiast tego z zamachem i łomotem wbiła go w stół. Inne ślady obok wskazywały miejsca, gdzie robiła to samo poprzednio.

Wziąwszy się pod boki, spojrzała z pogardą na Paulę, potem przeniosła wzrok na Tweeda i na końcu na Lavinię.

- Jak wy sobie wyobrażacie, że zrobię swoją robotę na czas, kiedy wciąż przeszkadzacie? Właśnie przegnałam stąd tasakiem jakiegoś chamskiego inspektora.

- Mogła pani zostać aresztowana - powiedziała Paula.

- Mówi pani „aresztowana"? Uciekał stąd jak zając.

- Pani Grandy - odezwał się Tweed stanowczym tonem - je­stem tu po to, aby się dowiedzieć, kto zamordował panią Bellę Main. Odpowie pani na kilka pytań, które zadamy. Na przykład, gdzie pani była tamtego wieczoru między godziną siódmą a dzie­siątą?

- Oskarża mnie pan o morderstwo? - warknęła. - Naślę na pa­na mojego prawnika. Właśnie tak zrobię.

- Proszę tylko o odpowiedź na pytanie. Chyba że z jakichś po­wodów czuje pani, że potrzebuje prawnika.

- Pani Grandy - wtrąciła spokojnie Lavinia - wszyscy w tym domu musieli odpowiedzieć na te pytania, łącznie z panem Marshalem i panem Warnerem.

Warner jeszcze nie, pomyślał Tweed, ale ciągnijmy dalej spo­kojnie.

- Między siódmą a dziesiątą wieczorem, proszę? - powtórzył.

- Dobrze. - Pani Grandy wyprostowała się z godnością. - O szós­tej po południu podałam obiad w bibliotece. Wolą jeść tam niż w stołowym, Bóg wie dlaczego. Przez resztę wieczoru byłam tutaj, zjadłam własny posiłek i przygotowywałam jedzenie na następ­ny dzień.

- Czy w czasie tych przygotowań ktoś tu wchodził?

- Wszyscy wiedzą, że lepiej tu nie wchodzić, kiedy pracuję.

- Więc na pewno nikt nie wchodził tu tego wieczoru? - dopy­tywał się Tweed.

- Przecież już to panu powiedziałam. Nie!

- Pani Grandy, dowiedziałem się, że jednym z pani obowiąz­ków jest sprawdzanie, czy tylne drzwi w kuchni są bezpiecznie zamknięte na noc. Czy sprawdziła je pani tego wieczoru, gdy pa­ni Bella Main została zamordowana?

- Oczywiście, że tak.

Prawdę mówiąc, zwykle ja też sprawdzam - powiedziała Lavinia. - Tego wieczoru pani Grandy miała kłopoty z sufletem, więc pozostawiłam jej sprawdzenie drzwi.

- Z sufletem? - zmarszczyła brwi Paula. - Przecież trzeba go przygotować niedługo przed podaniem?

- Oho. Odezwała się doskonała kucharka! - zadrwiła pani Grandy. - Jem to samo, co moi pracodawcy, Warner tego pilnuje. Byłam głodna i miałam ochotę na suflet. Pierwszy się zapadł, więc zaczęłam od początku. Dopiero o wpół do dwunastej zjadłam dru­gi i poczułam się lepiej. Byłam już wtedy trochę zmęczona.

- Ktoś z tego domu powiedział mi, że gdy zszedł do kuchni o drugiej w nocy, drzwi na zewnątrz były otwarte.

Choć Tweed tego oczekiwał, żadna z nich nie zapytała, o które­go z domowników chodziło. Razem z Paulą podszedł do wpół-otwartych drzwi. Miały zwykły zamek i były wykonane ze zwykłego drewna. Znalazł dziurę w systemie bezpieczeństwa Hengistbury.

Otworzył drzwi na oścież i wyszedł przed dom, a za nim podą­żyły Paula i Lavinia. Przez trawnik w stronę groźnej ściany lasu biegła wąska ścieżka. Spytał, dokąd ona prowadzi.

- Do domu Snape'a - odpowiedziała Lavinia. - Ale lepiej pój­dę z wami. Łatwo zgubić drogę.

- Dziękuję, ale nie teraz. Musimy uspokoić policję w Gladworth. Więc nie miałaś okazji sprawdzić, czy w noc morderstwa te drzwi zostały zamknięte na klucz?

- Nie. Przedzierałam się przez masę rachunków i byłam bar­dzo zmęczona. Gdy usłyszałam, że pani Grandy wciąż jest w kuch­ni, wolałam uniknąć kłótni. To mój błąd.

- Nie możesz odpowiadać za wszystko - odparł Tweed z uśmie­chem. - No, a teraz naprawdę musimy pojechać do Gladworth, za­nim inspektor tu się zjawi...

U stóp schodów Tweed z Paulą spotkali sierżanta Wardena, który poprosił gestem, aby weszli za nim na taras.

- Pomyślałem, że powinienem panu o tym powiedzieć. Zaraz potem, jak weszliście do pokoju młodego Chance'a, zobaczyłem, że ktoś podsłuchuje pod drzwiami. Wyglądało na to, że mógł tam być od pewnego czasu.

- Kobieta czy mężczyzna? - spytał Tweed.

- Trudno powiedzieć. Myślę, że mężczyzna. Widziałem tylko cień. Wtedy starszy inspektor zawołał mnie do pomocy przy prze­szukiwaniu. Wychyliłem się przez barierkę piętro wyżej. To nie­zbyt dobry punkt obserwacyjny.

- Jak myślisz, kto to mógł być? - spytała Paula, gdy Warden odszedł i znikł w bibliotece.

- Nie mam pojęcia. Kręci się tutaj wielu ludzi.

Przy wyjściu niemal zderzyli się ze Snape'em wchodzącym do domu. Gdy przepraszał, wyglądał na zdenerwowanego.

- Bardzo przepraszam. Tyle roboty i wciąż nie mogę zdążyć na czas. Nie lubię mieć pana Marshala na karku - rzucił przez ra­mię, śpiesząc na schody.

Zeszli szybko z tarasu i wskoczyli do zaparkowanego na pod­jeździe mercedesa Newmana. Audi stało prawdopodobnie na ty­łach domu. Tweed włożył do stacyjki kluczyk, który dał mu Bob, zanim poszli z Marlerem sprawdzać mur otaczający posiadłość. Zacisnął palce na kluczyku, zamierzając go przekręcić.




16.


Calouste po przejechaniu zaledwie kilku kilometrów w stronę West Country skręcił na parking na poboczu. Jacques spojrzał na niego.

- Coś nie tak?

- Myślę jak przeciwnik.

- Nie rozumiem.

- Nic dziwnego. - Spojrzał na niego szyderczo.

Właśnie tego Jacques nie cierpiał i zawsze go to denerwowało. Dwa wielkie, ciemne szkła okularów zasłaniały zwrócone na nie­go oczy.

- Zmieniłem zdanie.

- Więc co teraz robimy? - spytał zdezorientowany Jacques.

- Jeżeli Tweedowi, który jak mnie poinformowano, wyjechał ze swoją drużyną w stronę Gladworth, uda się odnaleźć Heather Cottage, to nikogo tam nie znajdzie. Jego logiczną decyzją będzie powrót do Hengistbury.

- I co wtedy?

- Masz ładunki wybuchowe. Co włożyłeś do bagażnika samo­chodu?

- Torbę z żywnością i piersiówkę z kawą. Bomba jest w skórza­nej torbie na narzędzia, leży na podłodze za nami.

- Co? - wrzasnął Calouste. - Jedziemy z bombą za plecami? Zupełnie zwariowałeś!

- Niech się pan uspokoi - odparł Jacques. - Bomba jest nieak­tywna. Mógłby pan przejechać przez wielki wybój i nic by się nie stało. Więc niech pan schowa ten nóż i przestanie się denerwować.

Calouste w furii wyciągnął sztylet z ostrzem jak igła. Schował go teraz, odzyskując dobry humor. Poklepał Jacques'a po kolanie.

- Czy to taka bomba jak do wysadzenia samochodu?

- Właśnie taka.

Wracam na rondo, z którego odchodzi wiele dróg. Weźmiesz bombę ze sobą. Tweed lubi podróżować mercedesem. Pójdziesz z ronda do Heather Cottage. Sprawdzisz, czy są jakieś ślady, że Tweed tam był. Pierre, o ile go znam, gdzieś się schował. Spójrz tu na mapę. Popatrz na okolicę naprzeciw domu. Heather Cottage jest wystarczająco wysoko i jeżeli weźmiesz motocykl Pierre'a, to zjedziesz przez pola do Hengistbury. Myślę, że bez trudu znaj­dziesz mercedesa zaparkowanego przed rezydencją. Podłóż w nim bombę. Możesz mieć kłopoty z przebyciem otwartego terenu.

- To nie problem. Wezmę białe ubranie. O tej porze dnia lu­dzie rzadko wyglądają przez okna. Jeżeli ktoś to zrobi, zobaczy mężczyznę w stroju mechanika. Zobaczy mechanika.

Gdy dotarli do ronda, wysiadł. Calouste krzyknął za nim:

- Jak zamierzasz przedostać się przez ten wysoki mur...

- Pan robi swoją robotę, a ja swoją pieprzoną. Zbyt wiele pan gada.

Jacques, jedyny z wielkiego zespołu podwładnych Calouste'a, zostawszy sprowokowanym, potrafił posłać swego szefa do diabła.

Teraz ostrożnie zbliżał się do Heather Cottage. Szedł tą samą ścieżką za bocznym żywopłotem, którą wcześniej wybrał Marler. Na drodze nie było żadnych samochodów. Znalazł ukryte pod ga­łęziami ciało Pierre'a. Nie zmartwił się tym. Jego zdaniem Pierre był do niczego. Odetchnął, gdy zobaczył jego motocykl nadal oparty o ścianę. Nie tracił czasu. W bocznej sakwie umieścił skó­rzaną torbę narzędziową z bombą, kilkoma drutami, które miał później przymocować, i długim kawałem liny z hakiem na końcu. Na wierzch wsunął starannie złożony biały strój mechanika. Uru­chomił silnik i przez otwór w żywopłocie wyjechał z posesji.

Teren był doskonały do jazdy, łagodne pagórki pokryte świeżą trawą. Z wierzchołka wyjątkowo wysokiego wzgórza ujrzał szczy­ty elżbietańskich kominów, które jak palisada wznosiły się nad lasem. Ruszył w ich stronę.

Ukrył motocykl w gęstym poszyciu i ruszył drogą, jaką wcześ­niej wybrał Butler, gdy czekał na sygnał Tweeda dany zapalnicz­ką. Wynurzył się z lasu z torbą narzędziową przerzuconą przez ra­mię i przez podręczną lornetkę przyjrzał się oknom rezydencji. Nie było śladu nikogo.

Przeszedł szybko między krzewy, by las otaczający rezydencję ukrył go przed oczami mieszkańców. Włożył biały strój i przerzucił linę przez mur. Hak natychmiast zakotwiczył na szczycie. Wspiąwszy się po linie, Jacques wyciągnął nożyce i wyciął dziurę w drucie kolczastym.

Dostał się na mur, wciągnął linę za sobą, przełożył hak i zrzu­cił linę po drugiej stronie, by móc potem wyjść tą samą drogą. Spuścił się po linie i pewnym krokiem przeszedł przez otwartą przestrzeń do stóp tarasu, gdzie z zadowoleniem zauważył zapar­kowanego mercedesa. Wokół nie dostrzegł nikogo.

Asfalt ułatwiłby zadanie, jednak po przeciwnej do tarasu stronie samochodu nawierzchnia była pokryta żwirem. Wsuwając się pod samochód, Jacques szeroko rozłożył nogi. Kable zostały szybko przytwierdzone, usłyszał stuknięcie magnesów przywiera­jących do blachy. Przekręcił włącznik i bomba została uaktyw­niona. Po uruchomieniu zapłonu samochód i jego pasażerowie zostaną rozerwani na strzępy.

Z trudnością wypełzł spod samochodu, rozrzucając przy tym kamyki na znacznej powierzchni. Wrócił drogą, którą przyszedł, ukrył się w poszyciu i czekał. Chciał obejrzeć rezultat tak staran­nie wykonanej pracy.


Tweed i Paula zeszli szybko z tarasu i wsiedli do zaparkowane­go mercedesa.

- Stop! Na Boga, nie uruchamiaj silnika! Wyskakujcie z tej pieprzonej maszyny! - Przez otwarte okno dotarł do nich głośny krzyk Butlera.

Paula spojrzała na Tweeda.

- Rób dokładnie to, co mówi Harry - rozkazał.

- Czy powinniśmy wyjąć kluczyk ze stacyjki?

- Nie! Niczego nie dotykajcie i wynoście się stąd do diabła.

Zobaczyli Harry'ego, który zbiegał ze schodów ze swą torbą narzędziową. Zdezorientowana Paula spytała:

- Dlaczego? Coś nie w porządku?

- Tak, nie w porządku.

Wskazał na wyraźnie rozrzucone kamyki po przeciwnej do ta­rasu stronie samochodu. Ze sposobu ich przesunięcia Paula mog­ła sobie nawet wyobrazić sylwetkę mężczyzny.

- Ktoś był pod mercedesem - wyjaśnił Harry. - Zobaczyłem te poruszone kamyki z okna na pierwszym piętrze, a potem was, jak szliście do samochodu, więc złapałem torbę i zbiegłem po schodach... - Zabrakło mu tchu i zamilkł na chwilę.

- Co teraz? - pytał Tweed.

- Idźcie do domu na tył holu. Zatrzymajcie każdego, kto by chciał wyjść na taras, a ja sprawdzę samochód. Nie wychodźcie, póki nie wrócę. Coś mi tu strasznie śmierdzi. No, idźcie już do środka i czekajcie.

- Uważaj, Harry - powiedziała Paula, ruszając na schody.

- Ostrożność to moje drugie imię - zapewnił ją, uśmiechając się szeroko.

Przed wejściem do domu obejrzeli się jeszcze i zobaczyli Harry'ego, jak z latarką w jednej ręce i cęgami w drugiej wsuwał swoje korpulentne ciało pod samochód.

Gdy czekali w holu, pojawiła się Lavinia z plikiem papierów pod pachą. Podniosła oczy ku sufitowi.

- Marshal zawsze chce wszystko na wczoraj. Idę do stołowego, aby mieć chwilę spokoju.

Zniknęła w wąskim korytarzu prowadzącym do kuchni. Zde­nerwowany Tweed spoglądał na zegarek. Niepokoił się, że Harry'emu zajmuje to tyle czasu, i martwił, czy nic mu nie grozi.

Po piętnastu minutach Harry ukazał się w drzwiach. Niósł me­talową skrzynkę, którą przedtem musiał mieć w torbie narzędzio­wej. Pokiwał na nich ręką.

- Już jest OK - powiedział radośnie. - Możecie jechać do Sin­gapuru, jeżeli macie na to ochotę.

- Znalazłeś tam coś? - spytał Tweed.

- Tylko to - odpowiedział, spojrzawszy na pusty teraz taras.

Tweed i Paula zajrzeli do metalowej skrzynki. W środku leża­ło wąskie czarne pudełko z pękiem drutów. Paula odgadła na­tychmiast.

- To bomba.

- Dziewczynka ma rację! Bardzo wyszukana robota. Włączasz zapłon lub wyciągasz kluczyk i merc eksploduje, zamienia się w kupę złomu. Teraz już wszystko wyłączyłem. Rozmontuję ją.

- Jak, u diabła, komuś udało się to zamontować? - zastanowi­ła się Paula.

- Bezczelność i mocne nerwy - odparł Harry. - To wystarczy na pokonanie zabezpieczeń w Hengistbury. Przyjemnej podróży - dodał pogodnie na pożegnanie.




17.


Jacques, skulony w jeżynach obok drogi, był zdezorientowany. Czekał, by zobaczyć wybuch i rozerwanego na strzępy merce­desa; być może najpierw auto uniesie się w powietrze, a potem przemieni wraz z pasażerami w ognistą kulę.

Zamiast tego zauważył niewyraźnie jakiś ruch. Coś się działo. Sięgnął do kieszeni po lornetkę, ale upuścił ją i nie mógł jej od­naleźć w gęstwinie jeżyn. Zaklął. Co tam się mogło dziać?

Cierpliwie czekał, choć czas dłużył mu się okrutnie. Wtem, ku swemu zdumieniu, zobaczył otwierającą się bramę i mercedesa skręcającego w lewo w stronę Londynu.

Był wstrząśnięty. Czyżby bomba miała defekt? Nie, to niemoż­liwe. Był ekspertem od materiałów wybuchowych. Powoli zaczął wycofywać się ścieżką w stronę motocykla. Ruszył z dużą prędko­ścią, podskakując na grzbietach pagórków.

Zamierzał powiedzieć swojemu szefowi prawdę. Tak było bez­pieczniej. Wiedział, że Max zwykł kłamać, by ukryć niepowodze­nia. Był pewien, że wytrzymały, ale za bardzo ludzki Max już nie żyje. Dojeżdżając do ronda, zobaczył Calouste'a czekającego w samochodzie. Schował motocykl do bagażnika i usiadł z przodu na siedzeniu pasażera. Calouste ponownie zawrócił w stronę West Country.

- Tweed jest trupem - syknął.

Było to stwierdzenie i oczekiwanie.

- Nie, nie jest - odparł Jacques szczerze. - Z jakiegoś powodu bomba, którą umieściłem pod samochodem, nie wybuchła. Na pewno nie była uszkodzona...

- Co? - wrzasnął Calouste. - Musi być trupem! Chcę jego śmierci. Nawaliłeś!

- Myślę, że nie. Zerknąłem na niego, gdy odjeżdżał do Londy­nu. Ja...

- Tak nie może być - krzyczał Calouste, zjeżdżając na przy­drożny parking, na którym zatrzymali się poprzednio.

Otworzył drzwi i ze sztyletem w dłoni wyskoczył z samochodu. Jacques ścisnął swój nóż z szerokim ostrzem. Calouste zaczął okrążać samochód kołyszącym się krokiem.

- Tweed musi zginąć - skrzeczał. - To on powiedział Belli, żeby nie sprzedała mi banku.

- Myślałem, że Bella została zamordowana, zanim Tweed przy­jechał do Hengistbury - odpowiedział nierozważnie Jacques przez wpółotwarte okno.

- Tweed też ma słaby punkt! - wykrzykiwał Calouste.

Dźgał swym sztyletem w powietrzu wyimaginowaną postać Tweeda.

- Ta dziwka, która zawsze z nim jest, ta, która nie przyszła na spotkanie z Maxem. - Zamilkł na chwilę. - Przynajmniej tak po­wiedział Max. - Zaczął znów dreptać w koło, przeszywając sztyle­tem pustą przestrzeń. - Więc - krzyczał dalej - porwiemy ją...

- Ale co teraz robimy? - mruknął Jacques, wiedząc, że do świadomości szefa nie docierają jego słowa.

- Zrobimy odciski jej palców na dziesięciu oddzielnych kar­tach! - wykrzykiwał Calouste z pola żółtego rzepaku, na które wskoczył i gdzie ścinał teraz kwiaty ostrym jak brzytwa sztyletem.

Jacques zamarł na siedzeniu. Nigdy przedtem nie widział swe­go pracodawcy w takim stanie. Jego zielone oczy błyszczały nie­nawiścią. Nie wiedział, że przebiegły Calouste używał zabarwio­nych na zielono szkieł kontaktowych.

- Gdy będziemy mieli jej odciski palców, poślemy mu zdjęcie z przekreślonym prawym palcem wskazującym.

- Po co? - spytał Jacques, choć spodziewał się, jaka będzie odpowiedź.

- Jesteś rzeźnikiem. Odetniesz ten palec i poślemy go Tweedowi. Aby powstrzymać dalsze jej okaleczanie, Tweed zrezygnuje ze śledztwa i funkcji zastępcy szefa SIS - krzyczał Calouste.

- A jeżeli odmówi? - odkrzyknął Jacques.

Niekończący się szalony taniec Calouste'a ścinającego bez opamiętania kwiaty rzepaku zaczynał drażnić zazwyczaj zimnego jak lód Jacques'a. Miał już tego dość.

- A co jeżeli Tweed odrzuci wszystkie pańskie żądania? - za­pytał głośno przez okno.

- Będziemy ciąć dziewczynę kawałek po kawałku. Zawsze przesyłając najpierw jej zdjęcie z przekreśloną odpowiednią czę­ścią ciała.

Jacques'a zdenerwowała zmieniona twarz szefa. Szczęka Calouste'a była teraz wykrzywiona w jedną stronę, co dało iście dia­belski grymas ust, jakiego Jacques nigdy przedtem nie widział. Zdecydował się działać. Udał, że patrzy w lusterko wsteczne, i krzyknął możliwie najgłośniej:

- Chyba od tyłu zbliża się do ronda jakiś samochód! Słychać syrenę.

Calouste biegiem powrócił na miejsce za kierownicą. Nastąpi­ła najbardziej niespodziewana transformacja. Jego twarz, przed chwilą ukazująca oblicze szatana, była teraz całkowicie spokoj­na. Spojrzał w lusterko wsteczne i nie zobaczył śladu żadnego sa­mochodu. Sztylet znikł. Calouste sięgnął do kieszeni kurtki, wy­ciągnął długą, wypchaną kopertę i podał Jacques'owi.

- Bardzo doceniam twoją pomoc, a to mały prezent. Wewnątrz znajdziesz dwadzieścia tysięcy funtów we frankach szwajcar­skich. A teraz jedźmy. Do Seacove.




18.


Gdy odjeżdżali z Hengistbury krętą drogą pod złowieszczym, ciemnym, jodłowym sklepieniem, przydarzyło im się coś dziw­nego. Za zakrętem Tweed ujrzał przed sobą wolno jadącego rolls-royce'a. Za kierownicą siedział Marshal. Widząc ich, skręcił na pobocze, nacisnął klakson i machnął ręką, by stanęli. Tweed za­trzymał auto i tak samo jak Marshal opuścił okno. Marshal trzy­mał telefon komórkowy.

- Panie Tweed - powiedział pogodnie - mam wspaniały po­mysł. Jedźcie za mną. Zabiorę was do Seacove, do mojej kryjówki w Kornwalii. To dość daleko. Z przyjemnością pokażę wam mój piękny jacht. To był naprawdę wyrafinowany projekt - mówił cha­otycznie. - Stworzony przez Shepherda, najbardziej niekonwen­cjonalnego projektanta łodzi na świecie. Niech pan zjedzie na po­bocze i stanie za mną w tej przerwie w żywopłocie.

Zanim Tweed zdążył odpowiedzieć, Marshal wybrał numer na swojej komórce.

- Może być zabawnie - szepnęła Paula. - I myślę, że powinni­śmy zobaczyć to miejsce. Moglibyśmy jutro jechać do Dodd's End i odwiedzić panią Carlyle.

Gdy Tweed się wahał, Marshal rozmawiał głośno przez komór­kę. Mogli nawet usłyszeć odpowiedzi z drugiej strony.

- Czy to ty, Lavinio? Dobrze. Zamierzam zabrać teraz Tweeda i Paulę do Seacove. Nie słyszysz dokąd? Do Seacove.

- Czy powiedziałeś, że zabierasz Tweeda i Paulę do Seacove? - spytała.

- Marny pomysł - zadudnił głos Warnera, który musiał stać obok, blisko Lavinii. - Będzie dziś chłodno - ciągnął.

Tweed potrząsnął głową, ale Marshal był tak zajęty rozmową, że niczego nie zauważył.

- Pani Grandy - rozległ się głos Lavinii - na lunchu będzie o dwie osoby mniej. Marshal zabiera Tweeda i Paulę do Konwa­lii. Tak, do Seacove.

Tweed pomachał ręką i wreszcie udało mu się ściągnąć na sie­bie uwagę Marshala.

- Bardzo chcielibyśmy jechać, ale chyba innego dnia. Nie mo­żemy opuścić umówionego spotkania w Londynie - wyjaśnił, wy­chylając się przez otwarte okno.

Marshal odrzucił komórkę na siedzenie obok. Na jego twarzy widać było niezadowolenie, które pokrył uśmiechem.

- Tak to jest z terminami. Mam nadzieję, że wasza wycieczka będzie owocna.

- Przykro mi, jeżeli jesteś rozczarowana - powiedział do Pauli Tweed, ruszając - ale sądzę, że musimy najpierw porozmawiać z panią Carlyle. To, co powiedziała Crystal, może mieć znaczenie dla sprawy.

- Nie mam pojęcia, gdzie jest to Dodd's End - odezwał się Tweed po pewnym czasie - więc będzie dobrze, jeżeli poszukasz tego miejsca na mapie. Gdy wjeżdża się do Kentu, trudno znaleźć właściwą drogę.

- Nie bój się - uspokoiła go Paula.

Minutę później zobaczyli starożytny drewniany drogowskaz z możliwą do odczytania na­zwą: „Dodd's End". Tweed zerknął na domostwa, widoczne przed nimi na zboczu niewielkiego wzgórza.

- To tutaj?

- To mała osada. Wygląda, jakby ten, kto ją budował około trzydziestu lat temu, lubił styl z epoki Tudorów.

Zobaczyli dziewięć domów znacznie oddalonych od siebie. Wszystkie miały po dwa trójkątne dachy nad mansardowy­mi oknami, drewniane belkowania nad biało tynkowanymi ścianami i rozległe ogrody od frontu, które starano się dobrze utrzymać. Dokoła nie zauważyli nikogo. Całe to miejsce wyda­ło się wymarłe jak po przejściu zarazy. Na dalekim końcu, na szczycie wzgórza, widać było większy dom zwrócony frontem do drogi.

- Wszystkie mają numery, nie nazwy, więc który z nich to Ba­ron’s Walk? - narzekał Tweed.

- Zauważyłam kobietę zerkającą na nas zza zasłony - powie­działa Paula. - W tym domu po lewej stronie, który omal minęliśmy. Zapytajmy ją.

Frontowe drzwi domu miały starannie wypolerowaną kołatkę, której Tweed musiał użyć kilkakrotnie, nim się otworzyły. Pojawi­ła się w nich koścista kobieta o nieprzyjemnym wyglądzie.

- Tak? - powiedziała ostrym tonem, krzyżując ramiona.

- Szukamy Baron's Walk i pani Carlyle - powiedział Tweed.

- Tam się wybierasz? - zadrwiła kobieta. - Ale po co z dziew­czyną?

- Przepraszam, nie rozumiem.

- No cóż, elegancka pani Mandy Carlyle zwykle przyjmuje jedy­nie wizyty mężczyzn bez towarzystwa. Nigdy z nami nie rozmawia, a my nie rozmawiamy z nią. - Spojrzała na Paulę. - Może posta­nowiła pozwolić innym na oglądanie przedstawień - powiedziała jadowicie i dodała: - To ten wielki dom na wzgórzu przy drodze. Jesteście obrzydliwi.

Po tym ostatnim stwierdzeniu zatrzasnęła drzwi. Tweed wzru­szył ramionami.

- Przepraszam cię - powiedział, gdy wrócili do samochodu.

- Nie szkodzi. Ona zapewne jest największą podglądaczką w Kent.

Dojechawszy do wielkiego domu, zobaczyli, że wybetonowany podjazd prowadzi wprost do garażu. Paula, słysząc trzask zamy­kanych automatycznie drzwi, zacisnęła dłoń na kolbie walthera.

Zapłonęły światła i otworzyły się boczne drzwi. Stała w nich wysoka kobieta, dobrze po pięćdziesiątce, z długimi tlenionymi włosami. Obcisły sweter z głębokim dekoltem podkreślał zgrabną sylwetkę. Twarz miała pociągającą, ale z oznakami zmęczenia.

- Kim jesteście? - spytała na powitanie.

Tweed i Paula wysiedli z auta i pokazali odznaki identyfika­cyjne. Wcześniejsza bezpośredniość kobiety natychmiast znikła.

- No cóż... - Odchrząknęła.

Prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa pani Belli Main - oznajmił Tweed surowo. - Sądzimy, że jest pani zaprzyjaźnio­na z jednym z członków jej rodziny.

- Myślę, że będzie lepiej, jeżeli przejdziemy do salonu.

Poprowadziła ich na górę po schodach wysłanych dywanem, żółtym w fioletowe pasy, drogim, ale w złym guście. Weszli do ob­szernego salonu od frontu. Ciężkie zasłony były na wpół zaciągnięte. Główne umeblowanie stanowiły dwie długie sofy ze stosa­mi również fioletowych poduszek.

- Proszę siadać - zaproponowała. - Zamierzałam napić się brandy. To mój ulubiony trunek. Czy państwo też sobie życzą?

Oboje odmówili i usiedli w fotelach blisko siebie, w czasie gdy gospodyni szczodrze napełniła swój kieliszek. Chciała ulokować się na jednej z sof, lecz Tweed wskazał jej fotel.

- To jest przesłuchanie. Bardzo proszę, aby była pani uprzejma usiąść tutaj. Dziękuję. Zacznijmy od pani związku z Marshalem Mainem. Jak się dowiedziałem, była pani z nim w ciąży. Czy to prawda?

- Ten cholerny Marshal wszystko wygadał. Strasznie dużo na tym zyska...

- A więc to prawda? Sprawa dotyczy morderstwa.

- Tak, to prawda. Powiem, jak było. Potem zadzwonię do Lavinii, sprowadzę ją tutaj i opowiem całą historię.

- Postąpi pani okrutnie, a ja oskarżę panią o szantaż. Sędzio­wie bardzo nie lubią tego przestępstwa i wyroki są surowe. Mar­shal płaci pani dwadzieścia tysięcy funtów miesięcznie. To daje niemal ćwierć miliona rocznie. Bez podatków. Więc przez lata uzbierało się Bóg jeden wie ile.

Tweed wiedział, że tańczy na linie. Miał nadzieję, że Crystal rzeczywiście widziała wypłaty z sekretnej książeczki czekowej Marshala i mówiła prawdę.

Pani Carlyle, siedząca dotąd prosto w fotelu, nagle opuściła ramiona, skurczyła się jakby i rozlała brandy. Szybko, drżącą rę­ką postawiła kieliszek na stole. Tweed odetchnął. Na pierwszy rzut oka wydawała mu się twardym orzechem do zgryzienia.

- Opowiem - odezwała się pani Carlyle łamiącym się głosem - jeżeli obieca pan, że zapomni o oskarżeniu za szantaż.

- Niczego nie obiecam - odparł Tweed bezlitośnie. - Proszę po prostu wszystko opowiedzieć. Całą prawdę.

- Kiedyś, wiele lat temu, lekarz powiedział zmarłej już żonie Marshala, że nie może mieć dzieci, a ona za wszelką cenę starała się urodzić. Nie chcieli adopcji. Pani Main bała się, na co mogą trafić. Gdy Marshal opowiedział jej o swojej przygodzie ze mną i okazało się, że jestem w ciąży, zgodziła się po cichu przyjąć dziecko. Nie chciałam tego cholernego pomiotu. Zajmowałyśmy sąsiadujące pokoje w takiej niezbyt uczciwej klinice, której już nie ma. Gdy dziecko się urodziło, oddano je pani Main. Pokocha­ła je. Kosztowało Marshala fortunę, ale stać go było. Akt urodze­nia jakoś sfałszowano. Pani Main powróciła do Hengistbury i wszyscy byli szczęśliwi. Ale muszę się przyznać, że kiedy dowie­działam się o jej śmierci, poczułam ulgę.

- Teraz wiem, jak sympatyczną jest pani osobą - powiedział Tweed. - Dlaczego pani ulżyło?

- Oczywiście wciąż o tym myślałam. Obawiałam się, że gdy dziewczyna dorośnie, żona Marshala może jej wszystko wygadać. A skąd dowiedzieliście się o mnie?

- Proszę nie zapominać, że popełniono morderstwo. Rezyden­cja została przeszukana od piwnic aż po dach. Znalazłem ukrytą szufladę z sekretnymi książeczkami czekowymi Marshala i pa­miętnik z pani adresem - łgał Tweed.

- I powie pan o tym Marshalowi? - spytała nerwowo.

- Nie, to by niczemu nie służyło. Ale jest jeden warunek.

- Jaki? - spytała.

- Usiądzie pani i napisze list do Marshala. Poinformuje go pa­ni, że spotkała bogatego mężczyznę i nie chce więcej żadnych prezentów. Obieca pani, że nigdy nie wyjawi, co się zdarzyło przed laty. Będę wiedział, czy pani ten list wysłała. Sprawdzam całą korespondencję, zanim dotrze do adresatów.

- Zrobię to zaraz, jak tylko wyjdziecie - zapewniła go po­śpiesznie pani Carlyle.

- I proszę nie zapominać o karze za szantaż - powiedział Tweed surowo, powstając. - Jeden błędny ruch i będę bardziej bez­względny niż pani, o ile to tylko możliwe...

- Ktoś ukradkiem wygląda zza zasłony - zauważyła Paula, gdy mijali dom, gdzie pytali o drogę do Baron's Walk.

Odetchnęła, gdy opuścili Dodd's End i oddalali się od wioski, mając otwarty krajobraz po obu stronach drogi. Paula otworzyła okno i rozkoszowała się świeżym powietrzem.

- Jedna rzecz mnie zdumiewa w morderstwie biednej Belli - zastanawiała się głośno. - W jaki sposób ktoś mógł stanąć za krzesłem, przerzucić jej przez głowę ten okropny kołnierz i zacis­nąć go na szyi? To bardzo blisko boazerii na ścianie.

- Mnie też to zdumiewa.

- I musimy dalej przepytywać wszystkich - ciągnęła, gdy w pobliżu rezydencji zamknął się nad nimi strop tunelu z ciem­nych jodłowych gałęzi - gdzie dokładnie byli tego fatalnego wie­czoru między siódmą a dziesiątą. Wiemy, że Bella zadzwoniła na dół do Marshala o ósmej wieczorem i wezwała go na dziesiątą. Oczywiście jeżeli to prawda.

- Prawda. Poszedłem do jej gabinetu i zabawiłem się jej apa­ratem telefonicznym z sekretarką. To bardzo skomplikowane urządzenie. Można odtworzyć, co powiedziała pani Main i jaką otrzymała odpowiedź. Co więcej, zapisuje dokładny czas. Za­dzwoniła o ósmej. Mówiłem, że o siódmej, aby się dowiedzieć, co wszyscy robili wcześniej tego wieczoru.

- Nigdy nie rezygnujesz z takich sztuczek?

- Jestem pewien, że straciłem kilka okazji. Już dojeżdżamy, brama się otwiera.


* * *


Nieco wcześniej, gdy Tweed i Paula zbliżali się do Dodd's End, Calouste i Jacques jechali na zachód. Przed nimi pokazały się wzniesienia Dorset. Jacques wypatrywał morza. Zadzwonił tele­fon komórkowy. Calouste go odebrał.

- Tak?

- Tu Orion. Teraz lepiej słychać.

- Mów, z czym dzwonisz.

Tweed i Paula wybierali się mercedesem do Seacove.

- Czy aby na pewno? Dzisiaj? Teraz?

- Może pozwolisz mi skończyć. Zamierzali jechać z Marshalem Mainem...

- Marshal razem z nimi mercedesem?

- Zaraz muszę kończyć, więc zamknij się! Marshal pojechał swoim rollsem. Okazało się, że Tweed zmienił zamiar i jedzie do Londynu. Na pewno wieczorem będzie z powrotem w Hengistbury. Może wcześniej.

Telefon zamilkł. Calouste nie cierpiał sposobu, w jaki jego in­formator nagle kończył rozmowę. Był to ten sam zniekształcony głos. Nawet, do cholery, nie wiedział, czy to kobieta czy mężczyzna.

Dojechali do ronda, okrążyli je i wrócili na drogę, którą przy­byli. Jacques prowadził auto bez słowa. Wciąż był wstrząśnięty niezwykłym zachowaniem szefa miotającego się jak szatan na polu rzepaku.

- Tweed będzie wieczorem w Hengistbury - powiedział Ca­louste z wściekłością. - Masz swoją strzelbę w bagażniku?

- Tak.

- Nie będzie się spodziewał drugiego ataku w tak krótkim cza­sie. Zastrzelisz go. Mam domek w pobliżu rezydencji. To będzie nasza baza. Jesteś najlepszym strzelcem wyborowym w Europie.

- Nie całkiem - sprostował Jacques. - Najlepszy jest w zespo­le Tweeda. Nazywa się Marler.




19.


Tweed wjechał w otwartą bramę, a za nim wpadł rozpędzony motocykl. Przemknął obok mercedesa, rozrzucając dookoła kamyki. Paula spojrzała przed siebie.

- Jakiś młody idiota. Moment, przecież to Leo.

- W zupełnie nowej wiatrówce i wełnianej czapeczce.

- Czy mógł jechać za nami? Słyszałam motocykl, gdy po raz pierwszy zobaczyliśmy Dodd's End. I jestem pewna, że usłysza­łam ten sam dźwięk dwukrotnie w drodze powrotnej.

- Na świecie tego pełno - odparł beztrosko Tweed.

Leo zwolnił w pobliżu tarasu, odwrócił się i pomachał w ich stro­nę, a potem zniknął na swojej maszynie za domem. Pierwszą osobą, na którą trafili po wejściu do holu, była Lavinia, ubrana w zgrabną tunikę i bryczesy wsunięte w błyszczące buty do konnej jazdy.

- Otworzyłaś nam bramę - powiedziała Paula. - Dziękujemy.

- Nie ma sprawy. Jedliście lunch? Myślę, że nie. Powiedziałam pani Grandy, aby zatrzymała dla was coś ciepłego. Przypuszcza­łam, że niedługo wrócicie. Ten merc nieźle goni, zwłaszcza po au­tostradach.

- Na szczęście - powiedział Tweed - facet, z którym mieliśmy się spotkać, mieszka na obrzeżach Londynu, więc uniknęliśmy korków.

- Jest coś, co powinniście wiedzieć, a o czym zapomniałam was wcześniej poinformować. Mówię o gabinecie Belli. Jest tam ukryte wejście. Po lunchu wam pokażę.

- Posiłek będzie dopiero za jakieś pół godziny - rozległ się zgrzytliwy głos pani Grandy, która pojawiła się niespodziewanie. - Jeżeli myślicie, że ciepłe jedzenie może leżeć i czekać, to zna­czy, że o kuchni wiecie tyle, co ja myślę.

- Możemy zatem przejść teraz do gabinetu - zapropono­wała Lavinia spokojnie. Widząc Snape'a, odezwała się doń roz­kazującym tonem: - Mógłbyś zabrać te ubrania i powiesić na
miejsce.

Poprowadziła ich schodami na górę, a potem - minąwszy wej­ście do biblioteki - wąskim korytarzem o ścianach wyłożonych drewnem. Wydawało się, że koniec korytarza prowadzi donikąd. Zamykała go solidna boazeria. Widać było na niej nazwę banku wypisaną metalowymi literami: „Main Chance Bank".

- Litery służą do ustawiania kodu. Chcesz spróbować szczę­ścia? - spytała Paulę.

- Paula przeszła kurs łamania szyfrów - wyjaśnił Tweed - gdy przed przyjściem do mnie pracowała w Medfords Security.

- To nie będzie trudne - powiedziała Paula.

Nacisnęła najpierw „M", a potem „a" w słowie Main. Zatrzy­mała się na chwilę, potem w Chance wybrała „n" i „e". Nic się nie wydarzyło.

- Dobrze próbowałaś - pochwaliła ją Lavinia - teraz patrz.

Nacisnęła „M" w słowie Main. Przeszła do drugiego wyrazu i nacisnęła „a" a potem „n" i ostatnie „e". Użyła tego samego słowa „MANE", ale z literami w innym układzie. Solidna drew­niana płyta odsunęła się na bok i ujrzeli część gabinetu za wyso­kim krzesłem Belli.

- Użyłaś właściwego słowa kodu - powiedziała Lavinia z uśmie­chem.

- A więc tak to zrobiono - odezwał się Tweed z głębokim wes­tchnieniem. Postąpił krok naprzód i stanął za krzesłem. Paula i Lavinia ruszyły za nim i weszły głębiej do gabinetu.

- Po tym, co się tu zdarzyło, przechodzą mnie ciarki - oświad­czyła Lavinia.

- Mnie też - przyznała się Paula.

Tweed stał nieruchomo, próbując uświadomić sobie przebieg morderstwa w miejscu, gdzie się zdarzyło. Odwrócił się, słysząc powrót panelu na miejsce. Te same litery widniały po drugiej stronie.

- Identyczny kod służy do otwierania od tej strony - powie­działa Lavinia. - Gdy Bella wzywała kogoś na dyskretną rozmo­wę, każdy wiedział, że ma użyć tego przejścia.

Tweed wyszedł zza krzesła, przemaszerował na drugą stronę gabinetu i usiadł obok Lavinii.

- Kto jeszcze zna kod otwierający ukryte drzwi?

- Marshal - wyliczała na swych szczupłych palcach - potem oczywiście Warner. Plus Crystal i jestem pewna, że również Leo. Pewnego razu, śpiesząc się, użyłam kodu, nie sprawdziwszy prze­ciwnego końca korytarza. Potem spojrzałam za siebie i zobaczy­łam, że Leo wyciąga szyję zza rogu. Ma wyjątkowy wzrok. I oczy­wiście Snape.

- Całkiem spora liczba podejrzanych.

- Czy możemy przejść do biblioteki? - zaproponowała Layi­nia, wstając. - Teraz nie lubię tego pokoju.

Usiedli w fotelach ustawionych tak, by widzieli się twarzą w twarz. Layinia ulokowała się naprzeciw Tweeda i rozpraszała jego uwagę, wpatrując się weń swymi wielkimi oczyma, niebie­skimi jak odbicie nieba w jeziorze.

- Czy zawsze chciałaś pracować tutaj jako księgowa? - spytał.

- Skądże - odrzekła z przyjemnym, pociągającym śmiechem. - Po zdaniu egzaminów, gdy wiedziałam, że mogę tu pracować, jeżeli zechcę, postanowiłam poznać kawałek prawdziwego świata. A teraz nie śmiejcie się - ciągnęła nadal z olśniewającym uśmiechem - zo­stałam aktorką i grałam w niewielkich teatrach na północy. Warun­ki były okropne, pokoiki malutkie jak cele, a jedzenie straszne.

- Co grałaś?

- Szekspira. Kolejno wszystkie trzy córki Króla Lira. Napraw­dę - zapewniła ich, chichocząc.

- Która była twoją ulubioną? Jedna z tych dwóch diablic, Goneryla czy Regana?

- Na pewno nie, choć grałam te role. Ale moją faworytką była Kordelia, tak okrutnie wykorzystywana. Potem, nie wiem czemu, pojechaliśmy na tournee po Europie. W Danii widzowie syczeli, gdy grałam Gonerylę lub Reganę i bili brawo Kordelii.

- A potem wróciłaś tutaj? - spytał Tweed.

- Jeszcze nie. Poszłam do Medfords Security. - Spojrzała na Paulę. - Ty też tam byłaś, prawda. Nauczono mnie otwierać skom­plikowane zamki i śledzić podejrzanych, nie ujawniając się, a także zmieniać ubrania podczas przerw w marszu.

- Robiłam to samo - przyznała Paula. - To było najtrudniejsze z całego kursu.

- Dla mnie też - przyznała Lavinia. - Nie wydaje mi się, abym była w tym dobra.

- Aktorstwo ci w tym nie pomogło? - spytał Tweed.

- Interesująca była ta zagraniczna podróż. Tyle różnych kra­jów. Ale nie lubiłam niektórych kolegów aktorów. Powiedzmy, że byli dość dziwaczni. - Przysunęła się do Tweeda. - I po spędzeniu pewnego czasu w Medfords wróciłam tutaj. Tu jest tak spokojnie po tym diabelskim ruchu ulicznym w Londynie z tłumem pie­szych wciąż trajkoczących przez komórki i wpadających na cie­bie. - Położyła rękę na jego kolanie. - A więc teraz już znacie bio­grafię Lavinii.

- Dzięki - powiedział ze śmiechem Tweed. - Rzeczywiście fascynująca.

- Fascynująca? Ja czy moja biografia? - spytała z przymilnym uśmiechem, cofając rękę z jego kolana.

- Oczywiście obie - odparł z galanterią.

Lavinia spojrzała na zegarek i wstała.

- Jeżeli teraz zejdziemy na parter, powinniśmy trafić na panią Grandy i jej syrenę alarmową - powiedziała.

- Syrenę? - spytała, gdy wyszli z biblioteki i zbliżali się do im­ponujących głównych schodów.

- Tak nazywam jej wrzask, gdy posiłek jest gotowy.

Gdy weszli do głównej biblioteki, pani Grandy pojawiła się tam z ponurą miną. Za nimi wszedł śpieszący się Marshal z Marlerem i Newmanem za plecami. Pani Grandy stanęła w drzwiach ze skrzyżowanymi ramionami.

- Przyjemnie, gdy ludzie zjawiają się na czas. Właśnie tak. Mężczyźni jak zwykle się spóźniają. I nie podoba mi się, kiedy za późno mi mówicie, że będzie dwóch dodatkowych. - Wskazała palcem na Marlera i Newmana.

Marshal odwrócił się w jej stronę.

- Zamiast ryczeć jak małpa, a zawsze mi ją przypominasz, gdy tylko na ciebie spojrzę, rób swoją robotę, za którą ci i tak za du­żo płacimy, i podaj posiłek, mam nadzieję, że jadalny.

Marler usiadł przy zastawionym stole między Paulą i Lavinią. Gdy Lavinia zaczęła z nim rozmawiać, Newman pochylił się i szepnął do Pauli:

- Odkryliśmy coś. Później...




20.


- Pospaceruję po trawniku przed domem, dopóki słońce świeci - oznajmił pod koniec posiłku Tweed, odwracając się przez ramię.

Zapowiedział to już przed jedzeniem i teraz powtórzył. Posi­łek przeciągnął się znacznie, gdyż niemal każdy wtrącał coś do pogawędki i żartował, histerycznie odreagowując niedawną śmierć Belli. Tweed zauważył wzrost zażyłości Marlera i Lavinii, słysząc krótkie wybuchy wesołości dobiegające z ich strony.

Jedynym wyjątkiem była Paula, pilnie obserwująca Warnera. Nie powiedział ani słowa, a jego jakby wykuta w kamieniu twarz zdawała się skupiona wyłącznie na jedzeniu. Coś jej przypomi­nał i nagle uświadomiła sobie co.

Podczas pracy w Medfords w czasie letnich wakacji poleciała do Ameryki. Z Nowego Jorku wybrała się do Rapid City w połu­dniowej Dakocie. Obejrzała tam niezwykły pomnik: widoczne z daleka gigantyczne, wykute w skale głowy czterech prezyden­tów: George'a Washingtona, Jeffersona, Teodora Roosevelta i jeszcze jednego, którego nazwiska nie pamiętała. Warner przy­pominał jej te ponure kamienne twarze. Coś mu siedzi w głowie albo na coś czeka, pomyślała.

- Przepraszam wszystkich - powiedział Tweed, wstając - ale idę na spacer.

Gdy wychodził do holu, uświadomił sobie, że ktoś za nim bieg­nie. Był to Marler ze swoją torbą.

- Idę z tobą - powiedział, przeciągając słowa. - Bez gadania.

Zeszli ze schodów, Tweed kilka kroków przed swoją eskortą. Słońce znów jasno świeciło; teraz zza rezydencji, padając wprost na las za zamkniętą bramą. Świeże powietrze i trawa pod stopami sprawiały Tweedowi wielką przyjemność. Przystanął, by napa­wać się spokojem.

Po drugiej stronie drogi, za krzewami jeżyn, Jacques mierzył doń z karabinu z celownikiem optycznym. Wyczekiwał godzina­mi, mając nadzieję na ukazanie się celu. Teraz widział Tweeda w tle krzyżujących się linii celownika. Przeszkadzało mu jedynie słońce świecące wprost w oczy. Tweed stał nieruchomo z rękami w kieszeniach kurtki w stylu country. Jacques przed naciśnię­ciem spustu odetchnął głęboko.

- To naprawdę wspaniały dzień - zachwycał się Tweed. - Nie­mal zapominam, po co tu jesteśmy...

Stojący na prawo od niego Marler jak zwykle rozglądał się wokół. Nagle kątem oka spostrzegł odblask słońca na czymś za bramą. Lewym ramieniem chwycił swojego szefa w pasie i gwał­townie pchnął go na trawę twarzą do ziemi, a sam rozciągnął się na nim.

Kula przeleciała nad leżącym na brzuchu Tweedem, ryjąc wy­raźną, głęboką bruzdę.

- Nie ruszaj się - rzucił Marler. - Leż.

W kilka sekund wyciągnął armalite'a z zamontowanym celow­nikiem optycznym. Widział, skąd padł strzał. Zauważył nie tylko odblask słońca w lunecie, lecz również błysk z lufy.

Wycelował szybko między pionowymi prętami bramy w krzaki rosnących za nią jeżyn. Odczekał kilka sekund i wystrzelił po­nownie w to samo miejsce. Poderwał się i z chyżością antylopy skoczył do przodu, krzycząc przez ramię do Tweeda:

- Biegnij zygzakiem do domu... otwórz bramę!

Jacques był w szoku. Pierwsza kula minęła jego głowę o cen­tymetry. Druga przypaliła mu włosy. Z fotografii zrobionej grupie SIS opuszczającej Park Crescent, rozpoznał strzelca. O Boże! To Marler.

- Muszę spieprzać - wymamrotał.

Przedzierał się przez jeżyny, nie zwracając uwagi, że drapią mu twarz. Dotarłszy na otwartą przestrzeń, wskoczył na moto­cykl. Wystartował od pierwszego razu i skierował się na gładki stok. Ruszył szybko w górę. Zerkając wstecz, zobaczył z przeraże­niem otwierającą się bramę. Zaklął, dodając gazu.

Przeskoczywszy przez drogę, Marler jak mógł najszybciej przedostał się przez leśne poszycie na otwarty teren i widząc tam pędzącego motocyklistę, podniósł broń do ramienia. Zdążył już przeładować. Naprowadził krzyż celownika na uciekającego morderce. Trzymał palec na spuście, gdy cel zniknął. Motocyklista zjechał ze zbocza po drugiej stronie szczytu.

Marler oparł się o pień wielkiego drzewa i roześmiał.

- Następny raz będzie dla ciebie ostatni - powiedział.

Krótko przedtem Tweed z Paulą wbiegli po stopniach do holu, gdzie zobaczyli Lavinię.

- Otwieraj szybko bramę! - krzyknął Tweed.

Lavinia nie traciła czasu na zadawanie pytań. Palcem wskazu­jącym nacisnęła włącznik ukryty w boazerii. Tweed odwrócił się. W pobliżu otwierającej się w dali bramy spostrzegł Marlera.

- Co to za zabawa? - spytała Lavinia z lekko kpiącym uśmiechem.

- Ćwiczenia - odpowiedział Tweed. - Trzeba ciągle ćwiczyć. Teraz muszę natychmiast znaleźć Newmana.

- Poszedł do leśnego domu Snape'a. Lepiej cię tam zaprowa­dzę, bo łatwo zgubić drogę.

Przeszli korytarzem i weszli do kuchni. Pani Grandy właśnie wyłączała kuchenkę. Spojrzała na nich.

- Tylne drzwi znowu są otwarte - powiedziała Lavinia. - Mu­szą być zamknięte na klucz...

- Naprawdę? - Pani Grandy złożyła ręce. - Często wynoszę śmieci na zewnątrz do pojemnika. Myślicie, że ja...

- Zamknięte przez cały czas, gdy jest pani w kuchni.

Wyszli przed dom, zanim kucharka zdążyła cokolwiek odpo­wiedzieć. Na lewo od rezydencji znajdował się utwardzony kort tenisowy. Marshal, w widocznie złym humorze, właśnie skończył mecz z Crystal, która kręciła się w kółko, trzymając rakietę na czubku swej rudej fryzury.

- Wygrałam! - krzyknęła.

- Nieprawda - warknął Marshal. - Oszukujesz.

- Wiesz, że nigdy nie oszukuję. To ty nie potrafisz przegrywać. Gra czy debata, zawsze twoje musi być na wierzchu.

- Pójdę z wami - powiedział Marshal do Pauli i Lavinii. - Gdziekolwiek, byle z dala od tej wiedźmy.

Paula była zadowolona, że Lavinia ich prowadzi. Kręte ścieżki zostały wycięte w gęstym ciemnym lesie. Na ziemi leżały sięgają­ce kostek dywany jodłowego igliwia. Paula uświadomiła sobie, że nie słyszy żadnych kroków. Nawet Marshal, stąpający ciężko w butach do tenisa nie robił żadnego hałasu.

Wychodząc zza zakrętu, Paula zobaczyła drewniany domek Snape'a, piętrową chatę z ciężkich drewnianych bali. W drzwiach stał Newman. Paula poczuła, że ktoś jest za nią. Był to Marler.

- Skąd się tu wziąłeś? - spytała.

- Jestem zjawą polującą w lesie, zwłaszcza w ciemnościach.

- Nie gadaj - warknęła. - Ten las wydaje się straszny.

- To właśnie ja straszę - ciągnął Marler. - Włóczę się wokół w ciemności i poluję jak wilk.

- Przestań gadać! - Uderzyła go lekko dłonią po twarzy. - Wy­wołujesz obrazy, które i tak widzę bez twojej pomocy.

- Naprawdę przepraszam - odpowiedział szybko, ściskając ją za ramię. -To był tylko żart i to w bardzo złym guście. - Już dobrze?

- Oczywiście. - Pocałowała go szybko tam, gdzie przedtem uderzyła. - To moja wina. Z jakiegoś powodu jestem spięta, jak­by coś miało się wydarzyć.

- Czy przeszkadzam w schadzce kochanków? - spytał Marshal, który nagle wychynął z gąszczu. Przypatrywał im się bez­czelnie. - Byłoby najlepiej, gdybyście poszli dalej tą ścieżką. Pro­wadzi w głąb lasu.

- Jeśli myślisz pan, że to zabawne, to się pan cholernie mylisz - odparł Marler ostro, oddzielając sobą Paulę od Marshala. - Dla­czego nie pójdziesz pan do wsi i nie zamówisz sobie wyparzenia gęby?

- Hej! - zawołał Newman od drzwi. - Chodźcie do środka. Ty, Marler, też.

Paula ruszyła szybko do niego. Newman z uśmiechem wprowa­dził ją do środka. Spodziewała się surowego lub prymitywnego wnętrza. Zamiast tego zobaczyła pokój z szarym dywanem od ściany do ściany, komfortowo umeblowany, z kilkoma nieskazitel­nie czystymi fotelami i wypolerowanym stołem. Przy jednej ze ścian stała szafa z dwojgiem drzwi o niewielkich szybkach, przez które było widać kolekcję strzelb i broni krótkiej.

Snape, w sztruksowych spodniach i czyściutkim swetrze w niebieskie pasy, stał pod ścianą z pełnym samozadowolenia uśmiechem.

- Nieźle, Paulo, jak na kamerdynera, nie sądzisz?

Nie miała czasu odpowiedzieć, gdyż Marler, rzuciwszy okiem na pokój, ruszył wprost do szafy z bronią.

- Przepraszam - powiedział, przekręcając klucz.

Otworzył drzwi i przez chwilę przyglądał się broni, zabezpie­czonej specjalnymi kleszczowymi uchwytami. Wskazał jedną sztukę, usunął trzymające ją kleszcze, wyjął wybraną strzelbę i ostrożnie obrócił, kierując lufę w sufit.

- Winchester ze stali nierdzewnej - powiedział.

- Dubeltówka - odparł Snape.

- Znam tę dubeltówkę - oznajmił Marler zimno. - Jest nałado­wana?

- Powinna być - odpowiedział Snape zirytowany. - Tak, myślę, że jest.

- I niezabezpieczona. Stąd się biorą wypadki. Zakładam, że masz zezwolenie na nią i resztę tego arsenału? Tak? To by ci jed­nak nie pomogło przy inspekcji sposobu przechowywania pry­watnie trzymanej broni. Tak to działa - powiedział rozładowując dubeltówkę i wrzucając naboje do głębokiej popielniczki.

Stojący obok Newmana Marshal był całkowicie spokojny. Przyglądał się, jak Marler zabezpiecza broń.

- Najpierw - zaczął Marler - trzeba odbezpieczyć, potem przeładować, co trwa mniej niż sekundę. I już można otworzyć ogień. Naciskasz spust, przeładowujesz ponownie i znów możesz strzelać i tak raz za razem.

W chacie wyczuwało się napięcie. Paula postanowiła załago­dzić sytuację. Spojrzała na Snape'a.

- Do czego tego używasz?

- Och! - W jego uśmiechu błysnęło okrucieństwo. - Gdy widzę dzikie króliki zjadające trawę na wzgórzu, celuję i otwieram ogień. Naciskam spust, jeden błysk z lufy i wymiatam całą zgra­ję. Nawet nie trzeba sprzątać tego śmiecia. Lisy przychodzą wie­czorami i wszystko wyżerają.

- Masakra - powiedział Marler tym samym chłodnym tonem.

- Jesteśmy na wsi - zaprotestował Snape.

- No to ja wybieram na stałe miasto - rzuciła Paula, nie pa­trząc na kamerdynera.

Odwróciła się i zobaczyła Tweeda stojącego tuż za nią. Nie mogła nic wyczytać z jego wyrazu twarzy. Za nim stała Lavinia. Miała ponurą twarz i zaciśnięte usta.

Paula, odwracając się, ujrzała, jak Marler włożył rękawiczki i starannie wytarł z broni odciski palców. Ostrożnie włożył dubel­tówkę w uchwyty, otworzył niewielką szufladę i wrzucił do niej naboje, tuż obok innych już tam leżących. Zamknął szafę na klucz i rzucił go Snape'owi, lecz tamten nie zdołał go złapać. Po­chylił się, by podnieść klucz, i spojrzał jadowicie na Marlera.

- Tweed, Paula i Marler! - zawołał od drzwi Newman. - Chodź­my na spacer...

- Wracam do domu - powiedziała Lavinia. - Bóg raczy wie­dzieć, co tam się dzieje.

- Potrzeba mi nieco hazardu - stwierdził Marshal i ruszył w drogę powrotną.

- Hazardu? - spytała Paula Lavinię, która jeszcze nie odeszła.

- Zamierzam z tym skończyć - szepnęła ta. Zmieniła temat. - Druga ekipa techniczna przyjechała dziś wczesnym rankiem z Londynu. Sierżant Warden przepraszał za to przeciąganie spra­wy. Przywieźli fotografa, który zrobił masę zdjęć tych okropnych kołnierzy, znalezionych w pokoju Crystal. Potem starannie je za­pakowali i zabrali razem z jej podartymi bluzkami. Jestem pew­na, że ktoś to zaplanował przeciw niej, ale kto?

- Idziesz z nami czy nie? - usłyszała głos Newmana dobiegają­cy z zakrętu ścieżki. - Na pewno cię to zaciekawi.

Z Marlerem na czele Tweed, Newman i Paula ruszyli okrężną drogą przez las. Paula zorientowała się, że idą w stronę głównej drogi i muru. Miała rację. Las skończył się gwałtownie. Przed ni­mi był otwarty teren, a dalej mur. Oparta o niego stała drabina teleskopowa rozłożona na pełną wysokość. Newman ruszył w tę stronę i spojrzał na Paulę.

- Drap się na górę.

Szybko wspięła się po drabinie. Drut kolczasty na szczycie mu­ru był w tym miejscu wycięty, końce zwisały luźno. Po drugiej stro­nie drogi las tworzył ciemną zaporę. Paula szybko zeszła na ziemię.

- Ktoś wyciął drut na te okropne kołnierze - powiedziała.

- Zgadłaś za pierwszym razem.

Pochylił się, podniósł długie, ciemnoszare pudełko i otworzył wieko. Pudełko było puste, ale wewnątrz było widać zadrapania. Newman wskazał na nie ręką.

- Znaleźliśmy to w małej komórce opodal chaty Snape'a. Poży­czyliśmy sobie, nie pytając o pozwolenie. Nie było go tam wtedy.

- Więc - zastanowiła się Paula - morderca miał metalowe cę­gi. Przede wszystkim, aby zdobyć materiał, a potem żeby zrobić z niego te okropne kołnierze. Ale skąd wziął drewniane uchwyty?

- Być może nigdy się nie dowiemy - odpowiedział Marler.

Po powrocie do rezydencji usłyszeli podniecone głosy dobie­gające z głównej biblioteki. Tweed i Paula, prowadzeni przez Newmana, weszli przez kuchenne drzwi, ignorując złowrogą mi­nę pani Grandy.

W bibliotece zobaczyli długi prostokątny stół pokryty zielo­nym suknem. Z jednej strony ujrzeli koło ruletki, nad nim Lavinię w roli krupierki, a naprzeciw troje graczy.

Byli to Crystal, Marshal i Warner. Crystal miała kilka żetonów pozwalających na kontynuowanie gry. Marshal zebrał ich spory stos, ale największa sterta piętrzyła się przed Warnerem.

Stojący obok Marlera i Pauli Tweed nie interesował się sta­nem gry. Już dawno temu przekonał się, że obserwowanie twarzy graczy to klucz do poznania ich charakterów.

Gra trwała nadal i przez chwilę nikt wiele nie ryzykował. Potem atmosfera zmieniła się, napięcie wzrosło. Crystal postawiła na czarne wszystko, co miała. Kulka zatrzymała się na czerwonym.

- Głupia gra! - wybuchnęła.

- Oczywiście, że głupia - potwierdziła Lavinia. - Najgorzej, że pasjonują się nią bankierzy. To powinno być zakazane.

- Nie zaczynaj od nowa! - krzyknął Marshal.

- Będę powtarzać w kółko, dopóki na dobre nie przestaniesz. To nic dobrego.

- Nie mów mi, że to naganne. Ty we wszystkim jesteś dyletantką! - wrzasnął Marshal. Pchnął przed siebie cały stos żeto­nów. - Wszystkie na czerwone.

Zanim Lavinia puściła koło w ruch, Warner posunął naprzód swoją ogromną stertę żetonów.

- Wszystkie na czarne - powiedział spokojnie.

Koło zawirowało; wydawało się, że zwalnia przez wieki i nie­mal stanęło. Kulka potoczyła się na czerwone, a potem prześlizg­nęła dalej i pozostała na czarnym. Lavinia grabkami przesunęła żetony na stos Warnera.

- Brakuje tu świeżego powietrza! - zawył Marshal.

Lavinia podeszła szybko do okna i otworzyła je szeroko. Za nią podążył Marshal, z kołem ruletki, które porwał ze stołu i z rozmachem wyrzucił przez okno. Wszyscy usłyszeli, jak roztrzaskało się o taras.

- Gra dla smarkaczy! - wrzasnął i wybiegł gwałtownie z pokoju.

Warner nie ruszył się z miejsca. Na jego twarzy nie drgnął ża­den muskuł, w ogóle nie okazywał emocji podczas gry i nie po­zwolił sobie na wypowiedzenie ani jednego słowa. Nagle odwró­cił się i spostrzegł, że Paula na niego patrzy. Ich oczy się spotkały. Warner spoglądał na nią z dziwnym uśmiechem na twarzy. Od czasu przybycia tu Paula po raz pierwszy zobaczyła jego uśmiech. Osobliwy ten uśmiech, pomyślała, gdy Chance ochrypłym głosem oznajmił:

- Zwycięzca bierze wszystko.




21.


- Jedziemy dzisiaj do Seacove w Kornwalii.

Tweed czekał w korytarzu, aż Paula wyjdzie ze swojego apar­tamentu. Z wyrazu twarzy poznał, że ją zaskoczył.

- Co mamy tam robić? Przypuszczam, że to dlatego powiedziałeś mi wczoraj wieczorem, żebym była gotowa na śniadanie o wpół do ósmej. Ale po co się tam wybieramy?

Wyjaśnił, że poprzedniego dnia, późno wieczorem, Marshal za­prosił go do mniejszej biblioteki obok gabinetu Belli.

Odzyskał już spokój i był w swym zwykłym pogodnym nastro­ju. Namawiał, by wraz z Paulą wybrali się z nim na przejażdżkę do Seacove. Tweed przystał na to od razu.

- Dlaczego? - spytała.

- Dlatego że muszę zobaczyć, jaki jest Marshal z dala od tej rezydencji. Tutejsza atmosfera staje się coraz bardziej klaustrofobiczna.

- Na tę wycieczkę muszę chyba zabrać ze sobą coś ciepłego? - spytała, patrząc na ciężki, długi do kolan płaszcz, który jej szef niósł przerzucony przez ramię.

- Myślę, że tak. Schodzę teraz na dół. Do zobaczenia przy śnia­daniu.

Po posiłku zeszli razem do stojącego na tyłach audi. Paula lek­ko ścisnęła Tweeda za ramię.

- Zgodzisz się, że ja poprowadzę?

- Zamierzałem ci to zaproponować...

Objechawszy taras, zobaczyli rollsa z Marshalem za kierowni­cą i Snape'a trzymającego otwarte drzwi pasażera.

Gdy Paula zatrzymała się z tyłu, Marshal otworzył okno, spoj­rzał w jej stronę i krzyknął:

- Jak myślicie, po co u diabła, Snape trzyma otwarte tylne drzwi?

- Nie mam pojęcia - odpowiedziała ze śmiechem.

- Ponieważ - zachrypiał - proponowałem, abyście pojechali ze mną. Czy rolls to dla was zbyt nędzny wóz? A co się stało z tym poobijanym mercem? Nawalił wreszcie?

- To samochód Newmana i będzie mu dzisiaj potrzebny - od­powiedziała, wciąż się uśmiechając. - A ja wolę niezależny trans­port. Tak samo Tweed.

- Jeżeli nie będziecie się trzymali blisko mnie, to nigdy tam nie dotrzecie...

- Dobrze to załatwiłaś - spokojnie stwierdził Tweed, gdy ruszali.

Wrota otworzyły się przed wyjeżdżającym rollsem. Tweed obejrzał się i w drzwiach zobaczył Lavinię. Otworzyła bramę i te­raz machała im na pożegnanie. On również jej pomachał.

Na wąskiej drodze przed Gladworth Paula trzymała się w pewnej odległości za Marshalem, sunącym z rykiem silnika, za­palonymi światłami drogowymi i wyjącym klaksonem.

- Nie zgubię go - obiecała Tweedowi - ale muszę mieć miejsce na wyhamowanie, jeżeli w coś uderzy.

- Bardzo rozsądnie.

Rolls przeleciał przez High Street w Gladworth, zmuszając ja­kąś kobietę do odskoczenia na bok. Marshal coś do niej krzyknął i wkrótce mieli miasteczko za sobą.

- Lavinia mówiła mi - odezwała się Paula - że grupa technicz­na sfotografowała garderobę Crystal i zabrała te diabelskie koł­nierze. Czy ją aresztują?

- Nie ma szans. Za mało dowodów. Nie było jej odcisków pal­ców ani na kołnierzach ani na klamkach u drzwi.

- I do czego my zmierzamy w całej tej sprawie? Znaleźliśmy już jakichś naprawdę podejrzanych?

- Właściwie nie. Jeszcze nie. Czy masz coś przeciw temu, abym się zdrzemnął?

- Będę cichutko jak myszka.

Tweed oparł się na fotelu, ułożył wygodnie i zamknął oczy. Paula wiedziała, że w rzeczywistości nie śpi, lecz korzysta z oka­zji, by przeanalizować w myślach wszystkie dotychczas uzyskane informacje, przypomnieć sobie odbyte w Hengistbury rozmowy i wychwycić coś dziwnego, nie pasującego do reszty.

Sporo już przejechali. Rolls gonił do przodu; Paula przestrze­gała ograniczeń prędkości, ale nigdy nie traciła Marshala z oczu.

Sprawiało jej radość mijanie jednego hrabstwa za drugim. Krajo­braz zmieniał się: łagodne pagórki, długie płaskie pola, potem za­gajniki na wzgórzach. Słońce wciąż paliło z góry.

Mieli już za sobą szmat drogi, gdy pogoda gwałtownie się zmieniła. Znikło słońce, powiał gwałtowny wiatr i groźne niskie chmury wypełniły niebo. Tweed otworzył oczy. Na szerokim odcinku drogi Marshal dał sygnał, by stanąć. Paula opuściła szy­bę, poprzednio podniesioną dla ochrony przed wiatrem. Zatrzy­mała audi obok rollsa, a Marshal opuścił szybę po stronie pasa­żera.

- Czy to nie wspaniałe? - krzyknął.

- Co takiego? - spytała Paula.

- Sztormowa pogoda! Akurat takiej potrzeba, aby pokazać co „Star Sprite" potrafi na wzburzonym morzu.

- Cieszę się, że komuś sprawia to przyjemność - odpowie­działa.

- Wejdziecie razem ze mną na pokład. Będziecie zachwyceni.

- Na pewno nie - odparł Tweed stanowczo. - Nie cierpię mo­rza i Paula pozostanie ze mną.

- Mięczaki! - krzyknął Marshal.

Przez cały czas trzymał silnik włączony i teraz bez ostrzeżenia skoczył do przodu. Paula spojrzała na Tweeda i ruszyła za oddala­jącym się rollsem. Potem jechali wąskimi drogami z miejscem tylko na jeden samochód i stromymi zboczami wznoszącymi się wysoko nad nimi. Devon, pomyślała. Przeklęty kraj dla zmotory­zowanych. Na szczęście wkrótce mieli to już za sobą i roztoczył się przed nimi całkiem inny krajobraz. Tweed usiadł prosto, by lepiej widzieć.

- Kornwalia - powiedział.

Wielkie postrzępione kamienne grzbiety rozciągały się dale­ko na zachód. Nic tam nie rosło. Była to wyludniona i zapomnia­na kraina. Nagle na północy zobaczyli morze, spienione gigan­tyczne fale, sunące coraz bliżej i piętrzące się wyżej i wyżej aż do rozbicia o wybrzeże serią grzmiących eksplozji.

W dół w stronę morza biegła wyboista droga. Tuż przed nią rolls skręcił na niewielki cypel i zatrzymał się. Marshal wysiadł i rozłożył ręce teatralnym gestem.

- Raj! - wykrzyknął naprzeciw wyjącemu wiatrowi, gdy Paula zatrzymała audi i wysiadła wraz z Tweedem, który mocował się z płaszczem.

- Jedno pytanie - odezwała się. - Co to jest?

Wskazała długi, płaski pas wewnątrz szerokiej niszy i dalej coś, jakby szopę. Obok, niemal równolegle do ziemi, powiewał rękaw wiatrowskazu.

- Cholerne prywatne lotnisko. Dzięki Bogu rzadko używane. Chciałem, aby je zamknęli, ale ci mędrkowie z lokalnej rady od­mówili. Chodźcie za mną tą drogą, tylko patrzcie uważnie pod nogi.

Dotarli do punktu wznoszącego się kilka metrów nad kamie­nistą plażą i Paula rozejrzała się dookoła. Na trzech różnych po­ziomach, niemal jedne nad drugimi, wznosiły się rzędy wiejskich domków z białego kamienia. Poniżej przetaczała się właśnie wielka fala.

- Oto Seacove - oznajmił Marshal.

- Czy to wszystko? - spytał Tweed bez ogródek.

- Moja samotnia jest na najwyższym poziomie, przebudowa­łem wnętrze, zupełnie nie licząc się z kosztami.

Między domem Marshala i następnym była spora przerwa, ciągnąca się w dół obok stojących niżej domostw, a dalej stromo opadająca ku plaży.

- Do czego służy ta niby pochylnia? - spytał Tweed.

- Zobaczycie - powiedział Marshal z podnieceniem.

Kiedy prowadził ich do ciężkich drzwi z tyłu domu, Pauli wy­dało się, że słyszy słaby dźwięk samolotu, gdy nagle potężna fala rozbiła się o brzeg, pokrywając wilgotną mgłą jej twarz. Tymcza­sem Marshal uporał się z zamkiem. Po przekroczeniu progu Pau­la wstrzymała oddech; wnętrze było luksusowo umeblowane, na ścianach w gustownym niebieskim kolorze, w pewnym oddale­niu od siebie, wisiały oprawne w złocone ramy obrazy. Pokój sto­łowy (jak przypuszczała) był umeblowany antykami, z rzeźbiony­mi krzesłami i sekreterą. Fotele sugerowały, że służy również jako salon. Tweed przyjrzał się dwóm portretom dziwnie ubra­nych mężczyzn. Spojrzał na Marshala.

- To pański dziadek i jego wspólnik? Pit i Ezra?

- Zgadł pan za pierwszym razem.

Paula podskoczyła, gdy coś ciężkiego uderzyło w okno od stro­ny morza. Morska woda spływała po szybie.

- Czy szybom nic nie grozi? - spytała.

- Nie, moja droga. To szkło pancerne.

- Wnętrze jest urządzone znakomicie. Należy się panu uzna­nie.

- Nie mnie. - Uśmiechnął się szeroko. - Lavinia się tym zajęła.

Wniósł do środka ciężkie, jak się wydawało, emaliowane pu­dło zabrane z bagażnika rollsa. Gdy rozglądał się, szukając miej­sca, gdzie je postawić, Tweed chwycił za uchwyt, aby mu pomóc. Pudło było naprawdę bardzo ciężkie. Pomyślał, że Marshal jest silniejszy, niż na to wygląda. Teraz bez pomocy wepchnął ciężar na półkę.

- To lodówka. Lunch na potem, przygotowany przez Lavinię. Lepiej nie dowierzać temu, co pani Grandy mogłaby tam upchać. Popatrzmy jeszcze na widoki, a potem pokażę wam „Star Sprite".

Tweed i Paula wyjrzeli przez okno i dreszcz przebiegł im po plecach. Wprost pod nimi piętrzyły się dwa rzędy krytych łup­kiem stromych dachów. Niżej rozciągała się kamienista plaża, na wpół przesłonięta pianą pozostawioną przez ostatnią falę.

Dalej zobaczyli małą zatokę. Odległe, wąskie wyjście na oce­an było częściowo zamknięte przylądkiem, który zdawał się bar­dzo ograniczać szerokość przesmyku. Nagle stanął między nimi Marshal w okrągłej czapce z daszkiem na głowie. Wskazał w le­wo. Wielka granitowa skarpa z postrzępionymi skałami wystawa­ła z lądu, jakby strzegąc zatoki.

- To Pindle Rock - wyjaśnił Marshal. - Kiedyś na końcu ster­czał szpic, trójkątny jak kawałek tortu [Pindle to trójkątny koniec kawałka ciasta lub tortu.], ale zwalił się w morze podczas wyjątkowo silnego sztormu. Wszystko dobrze, póki trzy­mamy się z dala, ale jest jeszcze jedno niebezpieczeństwo. Moż­na je zaobserwować, wypływając lub powracając. Mówię o pod­wodnym prądzie biegnącym w poprzek w połowie zatoki.

- Wiem, że to Seacove - odezwał się Tweed - ale w jakim miejscu wybrzeża się znajdujemy?

- To jest - Marshal wskazał rękami zatoczkę - Oyster Bay [Zatoka Ostrygowa.], gdyż kształtem rzeczywiście przypomina ostrygę. Kiedyś miesz­kali tu rybacy, ale ryby zniknęły, a ja wykupiłem domy za grosze. Potem utrapieniem byli surferzy, dopóki trzech nie zginęło jed­nego dnia.

- Mogę w to uwierzyć - powiedziała Paula.

Była zafascynowana grozą oceanu. Sztorm narastał. Fale jak ruchome góry sunęły w stronę Oyster Bay, rosnąc w oczach i sie­jąc spustoszenie.

- Łódź jest tutaj. - Marshal poprowadził ich do drzwi na pra­wo od domu.

Znaleźli się w wielkiej szopie o metalowych ścianach. Na konstrukcji przypominającej platformę kolejową znajdowało się coś na kształt miniaturowego statku wycieczkowego. Marshal podał im żółte kurtki ochronne z kapturami. Musiał rów­nież nacisnąć jakiś guzik, bo olbrzymie szklane drzwi od strony morza uniosły się powoli. Wiatr nieco przycichł, stał się mniej złowieszczy.

- Musicie je włożyć albo przemokniecie - upierał się Marshal, wciąż trzymając nieprzemakalne stroje. - Wiatr ponownie przy­biera na sile.

- Nie zamierzamy wypływać na pańskim jachcie! - krzyknął Tweed. - Nie i już!

- Szczury lądowe - rzucił Marshal szyderczo.

Pauli zdawało się, że słyszy słaby dźwięk odlatującego samolo­tu, lecz uznała, że to tylko pomruk włączonego silnika jachtu. Marshal z dumą objaśniał działanie swego cudu.

- Spójrzcie tu, na koniec kadłuba. Widzicie tę dużą dźwignię pod kątem prostym do pokładu? Naciskam i machina rusza. Dzio­bowe kadłuby sterburty i bakburty zbliżają się do siebie aż do opuszczenia hangaru, a potem, gdy będziemy na pochylni, rozsu­ną się automatycznie.

- Gdy pan tam będzie - poprawił go Tweed.

- To rewelacyjna łódź. Dwie w jednej. Jeżeli zderzy się z in­nym statkiem, „Sprite" momentalnie się podzieli. Część przed­nia ma własny silnik i może sama pływać po oceanie. To dlatego mostek jest tak bardzo wysunięty do przodu.

- Niezły pomysł - zauważył Tweed.

- Potrzeba naprawdę wielkiej fali idącej od plaży, by zdołała unieść „Sprite'a" z pochylni. Myślę, że taka nadchodzi...

Z obrzydzeniem rzucił na beton przyniesione kurtki, włożył swoją i nie naciągając kaptura, poprawił na głowie niebieską czapkę z daszkiem. Paula spojrzała w stronę morza i zobaczyła zbliżającą się wielką falę. Marshal wspiął się na pokład, a potem pochylił, by wcisnąć dźwignię, i zawołał:

- Gdy wyjadę, drzwi zamkną się automatycznie. Najlepszy widok będziecie mieli z okna salonu. Sami weźcie sobie jedze­nie.

Dotarli do okna w salonie na czas, by zobaczyć jacht wyłania­jący się z hangaru. Sunął powoli po poziomym torze, po czym roz­pędził się na pochylni, dążąc na spotkanie wielkiej fali. Na jej grzbiecie spłynął na Oyster Bay.

Paula uniosła wieko emaliowanego pudła, jednym okiem zer­kając za okno. Jak można się było spodziewać po Lavinii, wszyst­ko w środku było starannie poukładane.

- Kurczak czy kanapka z szynką? - zwróciła się do Tweeda.

- I jedno, i drugie.

Wyjęła również dwa papierowe kubki ozdobione wzorem Wedgewood i piersiówkę z kawą. Spojrzawszy za okno, doznała szoku. Mostek, na którym stał ich gospodarz, miał tylną szybę i mogła zobaczyć, jak Marshal pochyla się nad kołem stero­wym. Jej szok był spowodowany tym, że „Sprite" zdążał wprost na Pindle Rock.

- On zamierza uderzyć w skałę - powiedziała w napięciu.

- Na pewno nie - odrzekł Tweed z pełnymi ustami. - Steruje na zachód, aby ominąć podwodny prąd.

Tak było. Jacht zmienił kurs i ruszył przez Oyster Bay w stro­nę wyjścia na ocean. Zatoka była pełna wielkich fal, goniących jedna za drugą. „Sprite" zgrabnie unosił się na grzbiecie jednej i znikał na chwilę, by zaraz potem zostać uniesionym przez na­stępną.

- Ma facet jaja - skomentował Tweed. - I odwagę, by coś zro­bić - dodał w zamyśleniu.

- Jest szalony! - wykrzyknęła Paula - i głupi jak but. Zobacz, co go czeka, jeżeli uda mu się wypłynąć z zatoki.

Tweed musiał w duchu przyznać, że perspektywa była przera­żająca. Z zachodu nagle napłynęły sztormowe chmury. Otwarte morze natychmiast gwałtownie się wzburzyło. Wielkie jak góry fale burzyły wodę, tworząc kipiel i wiry. Czy Marshal na pewno będzie mógł powrócić? Tweed wyciągnął z kieszeni płaszcza lor­netkę. Wewnątrz domu było chłodno, więc w ślad za Paulą włożył płaszcz.

- Ten idiota zamierza uderzyć w cypel po prawej - powiedzia­ła Paula.

Tweed zobaczył przez lornetkę, że Marshal zmienia kurs. „Sprite" przeszedł przez przesmyk, mając dużo wolnego miejsca po obu stronach. Potem zanurzył się w kipieli. Paula nie mogła dłużej na to patrzeć.

Po raz trzeci wróciła do emaliowanego pudła, wzięła dwa do­datkowe talerze i dwa kawałki ciasta Dundee owinięte w nieprzetłuszczający się papier, ponownie napełniła kubki kawą i po­deszła z tym do Tweeda. Podziękował, nie odrywając oczu od oceanu. Paula czuła się zmuszona również spojrzeć.

Sprite" podskakiwał jak łupina, ale sunął, unoszony na grzbie­tach kolejnych fal. Wtem zawrócił w stronę brzegu i wpłynął do Oyster Bay, po czym niesiony przez falę ominął z dala Pindle Rock. Paula usłyszała odgłos podnoszących się drzwi hangaru.

- Jak on to zrobił? - zdumiała się.

- Zapewne ma potężny sterownik radiowy, takiego pilota, ja­kiego używa się do otwierania z zewnątrz drzwi garażu. Dajmy mu czas na zdjęcie mokrego ubrania.

Przyglądali się, jak fala uniosła „Sprite'a" i pozwoliła skiero­wać go na pochylnię, prowadzącą do hangaru. Drzwi zamknęły się z hurgotem. Paula zdjęła ze stołu jakieś plany.

Jest mniejszy, niż wygląda, ale od frontu są dwa apartamen­ty, każdy z sypialnią, salonem i łazienką. To samo w części za mostkiem. Czy sądzisz, że naprawdę rozdzieliłby się na dwa jach­ty w przypadku zderzenia?

Chyba tak. Gdy zjeżdżał po pochylni, zauważyłem na tylnym pokładzie za mostkiem szeroką i grubą taśmę biegnącą od bak-do sterburty. Więc chyba rzeczywiście mógłby się rozdzielić. Tuż za mostkiem widać też było szczyt drugiego steru...

Zamilkł, gdy Marshal wszedł głośno, trzaskając drzwiami. Twarz miał zaczerwienioną, a jego oczy płonęły radością.

- Nieco burzliwie na oceanie, ale „Sprite" dał sobie radę, jak zawsze. Lavinia będzie zła, że jej tu nie było.

- Wypływa z panem na morze? - spytał Tweed zdumiony.

- Potrafi kierować tym pudłem lepiej ode mnie. Doskonale steruje. Przypuszczam, że ma do tego większy talent niż ja - wy­znał Marshal markotnym głosem.

- Dostałem pilny komunikat wzywający mnie do pracy - oznajmił nagle Tweed. - Mam nadzieję, że nie przeszkadza pa­nu samotny powrót. Widzieliśmy wspaniały pokaz i bardzo dzię­kujemy.

- To znaczy, że mam wracać sam?

- Zostawiliśmy panu dużo jedzenia - wtrąciła Paula, widząc, że Marshal patrzy spode łba. - Dziękujemy za przeżycie, które pozostanie nam długo w pamięci.

- Już lepiej spływajcie stąd - warknął. - Inni goście zawsze przyjeżdżają i odjeżdżają razem ze mną.

- Jaki komunikat? - spytała Paula, gdy już Seacove zostało za nimi. Teraz prowadził Tweed.

- Skłamałem. Nie mogłem znieść myśli o powrocie za rollsem Marshala. Ale co za przemyślna konstrukcja ten „Sprite".

- Nie chciałabym tym pływać, nawet gdyby ktoś nie wiadomo ile mi płacił - odpowiedziała. - Wciąż masz mój telefon komórko­wy. Dlaczego nie wziąłeś jednego ze swoich?

- Bo ich nie lubię, a teraz potrzebuję.

- Pamiętasz, jak Marshal rozmawiał przez komórkę i słyszeli­śmy nie tylko jego, ale i jego rozmówcę? Jak to możliwe?

- Miał włączony głośnik. Ale dlaczego? Aby pokazać, jaki jest ważny? Myślę, że pamiętam drogę powrotną.

- Nie wydaje mi się i dlatego patrzę na mapę. Będę cię pilo­tować...

Nadeszła burza, deszcz lał tak gwałtownie, że Tweed z trudno­ścią widział drogę, choć wycieraczki pracowały pełną mocą. Deszcz bębnił w dach, lecz raptem ustał tak nagle, jak się rozpo­czął. Zaczynało się ściemniać.

Gdy dotarli do jodłowego tunelu w lesie, była już noc, i Tweed musiał włączyć długie światła. Paula nie lubiła tunelu, nawet oświetlonego reflektorami samochodu, i odetchnęła z ulgą, gdy po krótkim oczekiwaniu otworzyła się przed nimi brama Hengistbury.

- I znowu spokój - szepnęła.

Już wkrótce pożałowała tej uwagi.




22.


Wchodząc po schodach na taras, zauważyli zapalone światła we wszystkich frontowych oknach rezydencji. W otwartej lewej połowie drzwi stał Leo. Jego płowa czupryna była zmierzwiona; jak zwykle miał na sobie dżinsy i T-shirt. Na twarzy plątał mu się głupawy uśmiech.

- Otworzyłem wam - powiedział podniecony, gdy wchodzili za nim do holu.

- Nie jesteś do tego uprawniony - zwrócił mu uwagę Snape, stojący u stóp schodów. - Tylko ja i Lavinia możemy otwierać bramę, nie ty...

- A ty jesteś tylko cholernym kamerdynerem i niczym więcej - wrzasnął Leo. - I do tego takim, który znika na wiele godzin, więc spływaj.

Gdy Snape z furią wbiegł po schodach, Tweed uświadomił so­bie, że pani Grandy stoi przy wejściu do korytarza prowadzącego do kuchni.

- Przyjechaliście za późno na obiad - powiedziała ze wzgard­liwym uśmiechem. - Jest podawany o szóstej. To mój wolny wieczór na wizytę u siostry w Gladworth. Najlepsze, co mo­gę wam teraz dać, to placek ziemniaczany z mięsem i warzywa­mi i coś z owocowych pomysłów Lavinii. Za pół godziny w sto­łowym.

- Zapowiada się apetycznie - odparł Tweed z uśmiechem. - A co z Marshalem?

- Próbowałam go złapać na komórce. Nie odpowiada. Sam bę­dzie musiał wziąć sobie jedzenie.

Gdy zniknęła, Leo pociągnął Tweeda za ramię i poprowadził do biblioteki.

- Mam panu coś do powiedzenia. O kimś, kogo zechce pan szybko zobaczyć.

- A co z zamknięciem bramy? - przypomniała Paula, gdy we­szli do środka i Leo zatrzasnął drzwi do holu.

Zamknąłem ją, gdy wjechaliście.

Po wejściu do biblioteki Tweed i Paula usiedli w fotelach przy stole. Leo, wyraźnie podniecony, zakrzątnął się w pośpiechu i po odebraniu od nich płaszczy, starannie sprawdził, czy drzwi są zamknięte.

- Jeśli nie macie nic przeciw temu, to może usiądziemy na drugim końcu? - spytał. - Wtedy jeżeli Snape będzie podsłuchi­wał pod drzwiami, to nic nie usłyszy.

Tweed i Paula podeszli do przeciwległego końca kwadratowe­go stołu i usiedli na dwóch rzeźbionych krzesłach z bogatymi obi­ciami i poduszkami. Leo opadł na trzecie krzesło. Bez przerwy poruszał długimi nogami, zaciskał dłonie, rozprostowywał je i za­ciskał ponownie.

Czy on nawet przez chwilę nie potrafi usiedzieć spokojnie? - zastanowiła się Paula.

- Gdzie wszyscy? - spytał Tweed.

- Szybko zjedli obiad, a potem poszli do swoich apartamen­tów. Lavinia miała stos papierów i powiedziała, że nie chce, aby jej przerywano pracę. Warner trzymał dużą teczkę i uprzedził, aby pod żadnym pozorem nikt mu nie przeszkadzał.

- Więc co chcesz nam powiedzieć? - spytał zniecierpliwiony Tweed.

- Czy kiedykolwiek słyszeliście o pani Mandy Carlyle?

Oboje byli zszokowani. Tweed starał się nie dać tego po sobie poznać, Paula zacisnęła zęby.

- Kim ona jest? - spytał Tweed.

- Lepiej jedźcie z nią porozmawiać, to sami się dowiecie. To jej adres.

Wyciągnął z tylnej kieszeni złożoną kartkę, rozprostował ją i położył na stole tak, aby oboje mogli przeczytać. Zobaczyli ad­res napisany wyrobionym charakterem pisma: „Baron's Walk, Dodd's End".

- Byłeś tam? - zasugerował Tweed.

- Ja nie. To gdzieś w bok od Tunbridge Wells.

- A kto ci o niej powiedział?

- Nie mogę tego ujawnić. To tajemnica.

- Tak myślisz? - Tweed po raz pierwszy rąbnął w stół. Leo aż podskoczył, po czym znów opadł na krzesło. - Prowadzę śledztwo w sprawie brutalnego morderstwa twojej rodzonej babki. Więc może mi to powiesz.

- No więc - Leo rozłożył bezradnie ręce, wykonując przy okazji mnóstwo innych ruchów - tylko obiecajcie, że nikomu nie powiecie...

- Do diabła z tym. Poślę cię do Scotland Yardu.

- O Boże, tylko nie to. To Crystal.

- Od kogo twoja siostra dostała tę informację?

- Nie wiem. Jeżeli mi nie wierzycie, to poślijcie mnie do tego pieprzonego Scotland Yardu.

- W porządku. - Tweed się rozluźnił. - Teraz poprosimy tu Cry­stal na pogawędkę.

- Nie ma jej. Wyjechała po obiedzie do chłopaka w Gladworth lub gdzieś w pobliżu. I mówię, zanim zapytacie: Nie wiem, jak się nazywa! I nie wiem, gdzie mieszka! - Uspokoił się i dodał: - Ona nigdy nic nie mówi na temat swego prywatnego życia.

- Chyba rozumiesz, Leo, że cała ta rozmowa jest ściśle pouf­na? Ani słowa Crystal.

- Zabiłaby mnie, gdyby się dowiedziała. Myślę, że wam pomog­łem, mówiąc o tym.

- Rzeczywiście. Ale ani słowa Crystal...

- Już panu mówiłem. Zabiłaby mnie. Nigdy jej nie widzieli­ście, jak jest naprawdę wściekła. Chciałbym pójść na górę do pokoju i położyć się. Jestem padnięty.

- Dobry pomysł. Prześpij się.

Gdy wyszedł, Tweed spojrzał na Paulę, a ona na niego.

- Pani Carlyle lub pani Mandy Carlyle, jak powiedział. Co o tym myślisz?

- To rzuca nowe światło na całą sytuację.

Tweed spojrzał na zegarek.

- Dobry Boże, już wpół do dziewiątej. Jak ten czas leci.

- Jechaliśmy ostrożnie z Seacove, a to daleka droga. I jest wpół do dziesiątej. Twój zegarek stanął. A posiłku ani śladu. Pa­ni Grandy wyszła, nie martwiąc się o nakarmienie nas. Tak czy inaczej ja nie jestem głodna.

- Ale gdzie jest Marshal? Powinien wrócić co najmniej przed godziną. Dziwne.

Zadzwonił telefon komórkowy. Tweed odebrał. Słuchał, wtrą­cając krótkie uwagi i kilkakrotnie spoglądając na Paulę.

- Prawdę mówiąc, przesłuchiwaliśmy ją - powiedział w pew­nej chwili. - Tak, przesłuchiwaliśmy ją ostatnio. Powiem ci póź­niej. Teraz chcę już jechać.

Zakończył rozmowę i jeszcze raz spojrzał na Paulę.

- To był Roy Buchanan. Wytrzymasz kolejną jazdę samocho­dem? Niezbyt daleko.

- Coś się stało?

- Można tak powiedzieć. Pani Mandy Carlyle została zamordo­wana. W taki sam sposób jak Bella. Profesor Saafeld jest w dro­dze do Dodd's End.

- To dziwne - powiedziała Paula, wstając. - Po tym, co nam powiedział Leo. Zaraz potem.

- Też mnie to uderzyło.



23.


Gdy Tweed zatrzymał audi kilka metrów przed wjazdem do Dodd's End, ich oczom ukazał się dramatyczny widok. Front Baron's Walk był rozjaśniony mnóstwem świateł: przed wejściem do ogrodu migały niebieskie obracające się światła alarmowe trzech samochodów policyjnych, dalej umundurowani policjanci z silnymi latarkami przeszukiwali ogród, a we wszystkich oknach przez zaciągnięte zasłony pobłyskiwały lampy.

- Jak w cyrku - skomentowała Paula.

- To starszy inspektor Hammer - powiedział Tweed. - Ode­brał telefon w Hengistbury Manor jeszcze przed naszym powro­tem. Buchanan z nim rozmawiał. Hammer przyjechał tu i zaczął rewolucję.

- On jest naprawdę głupi jak but z lewej nogi - stwierdziła Paula.

- Bądźmy uczciwi; w przypadkach prostych jak drut daje so­bie radę, na przykład mąż ofiary uciekł, a na broni, którą zabito żonę, są odciski jego palców. Ale gorzej mu idzie, gdy trzeba określić cechy osobowości i charakteru sprawcy.

- A w przypadku Hengistbury wszystko opiera się na osobo­wościach i charakterach.

- Chyba wysiądziemy z samochodu i pójdziemy lewym chod­nikiem, gdzie pali się jedna latarnia uliczna. Po drugiej stronie jest ciemna.

Minęli dom kobiety, którą pytali o drogę i która ich obserwo­wała zza firanek, gdy pierwszy raz tu przyjechali. Pod numerem trzecim. Teraz plotkarka stała w otwartych drzwiach i rozmawia­ła z sąsiadką ubraną w szlafrok. Również w innych domach sąsie­dzi w różnych stadiach negliżu rozmawiali ze sobą, często zerka­jąc w stronę Baron's Walk.

- Gule [W muzułmańskich baśniach ludowych duchy żerujące na zwłokach.] - mruknęła Paula.

- Nie dopuszczono ich w pobliże ciała, więc mają niewielką rozrywkę.

- Nazywasz to rozrywką? - rzuciła Paula ostrym tonem.

- W pewnym makabrycznym sensie...

Pokazali dokumenty stojącemu na straży policjantowi, a ten uniósł nieco taśmę i ich przepuścił. Pochylili się i przeszli pod spodem, a potem ruszyli szerokim podjazdem do otwartego gara­żu, czyli tak samo jak podczas pierwszej wizyty. Gdy się tam zbli­żali, w otwartych frontowych drzwiach pojawiła się masywna po­stać Hammera.

- Ja tu kieruję! - ryknął, zwracając się w ich stronę. - To nie jest wejście.

- Nie pan, tylko ja - odparł Tweed łagodnie - i znam drogę przez ten garaż.

- Jestem odpowiedzialny za tę sprawę! - ryczał Hammer tak, aby słyszeli go policjanci w pobliżu. - Nie ma tu nic do ro­boty w...

- Zamknij się! - warknął Tweed, zwracając się w jego stronę. - I pod żadnym pozorem ani słowa o Hengistbury - rozkazał ci­chym głosem. - Bez wątpienia te morderstwa łączą się ze sobą.

- Dobrze, chodźcie na tył, możecie ją obejrzeć.

- To jej samochód? - spytał Tweed, wskazując na pomalowane ostrą żółcią stojące w garażu bmw.

- Tak.

Tweed był już w połowie schodów, gdy Hammer starał się we­pchnąć przed Paulę. Zareagowała, wyciągając rękę i powstrzy­mując go z uśmiechem.

- Na parterze skręćcie w prawo w korytarz! - krzyknął Ham­mer. - Ostatnie drzwi po lewej stronie. Leży w salonie...

Tweed wszedł do pokoju i zatrzymał się. Jeżeli to możliwe, widok był gorszy niż w gabinecie Belli. Mandy z rozłożonymi no­gami leżała wyciągnięta w fotelu. Jej fioletowe majtki walały się na podłodze. Wokół szyi widać było kolczasty druciany koł­nierz. To znaczy wokół czegoś, co pozostało z szyi, która stała się teraz jedną wielką raną. Bluzka kobiety przesiąkła krwią. Za­mordowana miała głowę odrzuconą na oparcie fotela, a włosy zmierzwione. Pochylony nad nią profesor Saafeld wyprostował się, słysząc Tweeda.

- Zgwałcił ją - oznajmił ponurym głosem Hammer. Dogodził sobie - dodał lubieżnym tonem.

Paula odwróciła się z wściekłością. Hammer stał zaledwie o krok za nią, gdy walnęła go na oślep.

- To najbardziej nieprzyzwoity komentarz, jaki mogłeś zrobić, bydlaku. Marsz do łazienki i wyszoruj swoją brudną gębę domestosem.

- Ty... - Hammer cofnął się o krok. - Ty...

Zabrakło mu słów, więc wytoczył się z pokoju na swych krót­kich nogach i zniknął.

- Wątpię, aby została zgwałcona - powiedział profesor Saafeld. - W całej tej scenerii jest coś dziwnego. Kołnierz prawdo­podobnie zarzucono jej od tyłu. To replika tego, którym zamordo­wano Bellę. Przypuszczam, że pani Carlyle była w tym czasie przynajmniej na wpół pijana. Wszystko to sprawdzę dokładnie w kostnicy. Kiedy przyjadą sanitariusze, chcę ją zabrać do Hol­land Park wraz z fotelem. Będzie im ciężko, ale to konieczne.

Wiem, że nie chciałby pan się teraz wypowiadać - zaczął Tweed - ale czy można by orientacyjnie podać czas popełnienia zbrodni.

Saafeld zacisnął wargi. Paula pamiętała z poprzednich spraw, że najlepsi patolodzy brytyjscy nigdy nie ujawniają swych reak­cji. W drzwiach pojawiła się grupa mężczyzn. Jeden trzymał apa­rat fotograficzny. Przybyła ekipa techniczna.

- Proszę zrobić dużo zdjęć - polecił Saafeld, kierując słowa do młodego technika z aparatem. - Z góry, z dołu, więcej niż zazwy­czaj, zwłaszcza od frontu, ale także parę ujęć fotela pod różnymi kątami. Wracam już - powiedział do Tweeda, zdejmując latekso­we rękawiczki.

- Przyjeżdżając, nie widziałem pańskiego rollsa - zauważył Tweed.

- Zaparkowałem od tyłu, policjant go pilnuje. Chuligani są nie tylko w Londynie. W takiej okolicy jak ta jeszcze ich więcej. Wciąż nie rozumiem, jak pani wytrzymuje, pracując dla Twee­da - powiedział przyjaźnie, przy wyjściu całując Paulę w policzek.

Wrócił niemal równie szybko, jak wyszedł, i gestem poprosił Tweeda i Paulę, by mu towarzyszyli. Na zewnątrz w pewnej odleg­łości od nich zmęczeni policjanci nadal przeszukiwali ogród, świecąc sobie latarkami.

- Nie powiedziałem wam, kiedy zostało popełnione morder­stwo. Mniej więcej między ósmą a dziesiątą wieczorem.

Z torbą w ręce pośpieszył za dom, gdzie zostawił zaparkowany samochód. Zaraz po jego odejściu pojawił się Hammer.

- Nie zadałem panu jednego istotnego pytania - powiedział Tweed uprzejmie. - Kto zgłosił morderstwo?

- Pani Denise Sealle. Numer trzy, w dół na prawo od drogi. Morderca zostawił światło w salonie. Zaciągnął zasłony, ale pozo­stała szpara, naprzeciw której leżała ofiara. Gdy zrobimy wszyst­ko, co możliwe, przyjadę do Hengistbury. - Zwracał się tylko do Tweeda, nawet nie patrząc na Paulę.

Poszli chodnikiem po prawej stronie ulicy, ale przed domem numer 3 nie zastali nikogo. Tweed nacisnął i przytrzymał guzik dzwonka. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich kobieta, którą po­przednim razem pytali o drogę do Baron's Walk. Miała na sobie długą suknię z czarnego welwetu. Pulchną ki­bić owinęła złotym paskiem.

- To znowu wy - warknęła. - Zamierzam wezwać policję.

- Jest na pani progu, pani Sealle - powiedział Tweed, pokazu­jąc legitymację. - Prosimy o dziesięć minut rozmowy.

- Powinniście mnie uprzedzić. Przypuszczam, że będzie le­piej, jeżeli wejdziecie. Nie mam nic do przekąszenia.

Weszli do marnie umeblowanego salonu. Stały tu dwa krzesła z twardymi oparciami i dwie kanapy przykryte kwiecistymi na­rzutami. Gruba kłoda trzaskała w kominku na wprost drogi. Pani Sealle zapaliła papierosa i czekała.

- W jaki sposób dowiedziała się pani, że pani Carlyle została zamordowana? - spytał Tweed.

- Bo ją zobaczyłam. Zapalone światła w salonie... Wielka szpa­ra między zasłonami.

- Było ciemno - naciskał - a pani dom jest oddalony od tam­tego.

- Zobaczyłam ją z piętra, a potem zeszłam, aby spojrzeć przez to okno.

Tweed i Paula powstali i podeszli do okna. Tweed spojrzał su­rowo na panią Sealle, zmyślającą tak głupio.

- Widzę tylko zamazaną plamę.

- Proszę spojrzeć przez to.

Spod poduszki na sofie wyciągnęła lornetkę. Paula uśmiech­nęła się nieznacznie. Pani Sealle prawdopodobnie wiedziała wszystko o wszystkim, co się działo w okolicy. Tweed wyregulował ostrość. Zobaczył panią Carlyle, nadal w fotelu, z rozłożonymi no­gami, poharataną szyją i w zakrwawionej bluzce.

- Dziękuję - powiedział, zwracając lornetkę i siadając na ka­napie obok Pauli. - Czy widziała pani jakichś obcych zmierzają­cych do Baron's Walk, powiedzmy między siódmą a dziesiątą wie­czorem?

- Tak. Pierwszy przyjechał na motocyklu. Słyszałam silnik, ale musiał zostawić motocykl trochę dalej. Potem szedł szybko chod­nikiem po drugiej stronie drogi i zniknął, gdy dotarł do Ba­ron’s Walk.

- Proszę go opisać.

- Miał okrągłą czapkę z daszkiem, taką, jaką wszyscy noszą, i dżinsy.

- Czy widziała pani twarz?

- Diabelska, ostry nos i szczęka. Myślę, że było około siódmej. Znacznie później przyjechał ten drugi.

- Jest pani bardzo spostrzegawcza. Jak by pani opisała tego drugiego?

- Elegancik. Wysoki i chyba szczupły. W długim czarnym płaszczu i kapeluszu filcowym naciągniętym na oczy.

- Która mogła być wtedy godzina?

- Chyba około ósmej.

- Jest pani pewna, że tak wyglądali? - naciskał Tweed.

- Tak, przypuszczam, że ten o ósmej mógł być średniej tuszy i raczej przysadzisty.

- Pani Sealle... - Tweed powstał. - Ta lampa po drugiej stronie drogi nie paliła się przez cały wieczór. Więc w jaki sposób mogła pa­ni zobaczyć, jak wyglądali ci dwaj? Ciemno tam, choć oko wykol.

- Rozumiem. Uważa pan, że kłamię, tak?

Tweed nic nie odpowiedział, lecz z Paulą skierował się do drzwi. Pani Sealle już je otworzyła. Gdy szli chodnikiem, krzyk­nęła za nimi:

- Niech tu żaden sukinsyn więcej nie wraca!

W drodze powrotnej do Hengistbury w audi panowało milcze­nie. Tweed skupił się na prowadzeniu auta po niebezpiecznej drodze, a Paula zatopiła się w myślach.

- Pani Sealle byłaby do niczego jako świadek - powiedziała w końcu. - Ma odpowiednie nazwisko: Sea-all [Taka sama wymowa jak see-all - „widzieć wszystko".]. Problem w tym, że nie wszystko widziała.

- Jedyne dane, na których możemy polegać - skomentował Tweed - to informacja, że pierwszy gość miał okrągłą czapkę z daszkiem, a drugi filcowy kapelusz. Sądzę, że tego nie pomyliła. Filcowy kapelusz przyjechał później.

- Co nas do niczego nie prowadzi.

- Może...

Zdawało się, że minęły wieki, zanim Tweed przejechał powoli przez jodłowy tunel w lesie. Brama otworzyła się w ciągu kilku sekund. Rolls Marshala stał przy schodach na taras. Tweed zapar­kował za nim, ciekaw, czy Marshal wybiera się jeszcze gdzieś z późną wizytą.

Lavinia czekała na nich w otwartych drzwiach i Tweed uświa­domił sobie, że to ona otworzyła bramę. Była ubrana w niebieską spódnicę i biały obcisły golf, podkreślający figurę.

- Dziękujemy - powiedział Tweed z uśmiechem. - Gdzie reszta?

- Zjedliśmy wczesny obiad o szóstej, aby pani Grandy mogła odwiedzić siostrę w Gladworth. Potem, o ile wiem, każdy poszedł do siebie, tak jak ja, i siedzą w pokojach do tej pory. Zeszłam na dół, by wziąć tę teczkę z dokumentami, i usłyszałam, jak nadjeż­dżacie. - Uśmiechnęła się ciepło. - Potrafię rozpoznać dźwięk wa­szego samochodu. Lepiej wrócę do pracy...

Gdy odebrała od nich płaszcze, weszli do biblioteki, spodzie­wając się, że będzie pusta. Marshal wstał z fotela. Teraz miał na sobie elegancki garnitur. Pozdrowił ich przyjaźnie.

- Byliście w mieście? Wróciłem już dwie godziny temu...

- Nieprawda! - odezwała się z końca biblioteki Crystal. Sie­działa ukryta za oparciem głębokiego fotela.

Z buntowniczą miną ruszyła do przodu tanecznym krokiem.

- Marshal wrócił nie wcześniej niż przed dziesięcioma minu­tami albo i to nie.

- Jeżeli nie możesz nie kłamać - krzyknął Marshal - to zamknij swą głupią gębę, durna smarkulo!

Crystal stała obok niego. Podniósł dłoń i obrócił się, aby wy­mierzyć Crystal siarczysty policzek. Gdyby cios trafił, poleciała­by przez cały pokój. Tweed pochwycił jego wzniesione ramię i mocno ścisnął.

- Marshal, po pierwsze, ona już nie jest dzieckiem, tylko mło­dą kobietą. Po drugie, musisz się odzwyczaić od bicia kobiet, nie­zależnie od ich wieku.

Marshal, z twarzą wykrzywioną wściekłością, dźgnął go łok­ciem w żebra. Właściwie miał tylko taki zamiar, gdyż Tweed usu­nął się i zaciśniętą pięścią uderzył przeciwnika w szczękę z umiarkowaną siłą. Gdyby użył całej siły, złamałby mu szczękę. Marshal runął do tyłu na boazerię i osunął na podłogę. Chustką starł krew rozmazaną na ustach. Wstając, uśmiechnął się ujmują­co do Tweeda i Pauli.

- Wszystkim nam się zdarzają sprzeczki, ale mijają szybko. Wychodzę zaparkować rollsa na tyłach, a potem idę do siebie. Mam nadzieję, że dobrze będzie się wam spało.

- Czy widziałeś wyraz jego twarzy na moment przed twoim uderzeniem? - szepnęła Paula. - Jak doktor Jekyll i pan Hyde.

- Dziękuję - powiedziała Crystal, podchodząc do Tweeda i ca­łując go. - Mój ty obrońco.

Wyraz jej twarzy zmienił się nagle.

- A wrócił niecałe dziesięć minut temu. No to dobranoc i śpij­cie dobrze.

Po tych słowach znikła, zamykając cicho drzwi za sobą. Paula opadła na fotel, a Tweed usiadł naprzeciw niej.

- Cóż - zastanowiła się - coś w tym jest.

- Crystal powiedziała prawdę - stwierdził Tweed. - Gdy wróci­liśmy, dotknąłem maski rollsa i była bardzo ciepła. Marshal na­prawdę przyjechał bardzo niedawno.

- Przez wiele godzin wracał z Seacove - powiedziała Paula w zamyśleniu. - Potem jeszcze gdzieś wyskoczył, mniej więcej tak daleko, jak do Dodd's End.

Tweed już zamierzał zaproponować, by poszli spać, gdy za­dzwonił jego telefon komórkowy. Kiedy słuchał, prawie się nie odzywając, do pokoju wszedł Bob Newman. Pochylił się, uścisnął Paulę i usiadł w fotelu obok.

Po skończeniu rozmowy Tweed spojrzał ponuro. Chwilę roz­ważał otrzymaną wiadomość, po czym powiedział:

- To był Buchanan. Otrzymali pewne dane na temat metod działania Calouste'a. Jego strategii, jeśli wolicie.

- Więc mów - niecierpliwie odezwała się Paula.

- Jeżeli wszystko idzie zgodnie z jego planem, a myślę, że w tym wypadku on za tym stoi, sam pozostaje za kulisami. Ale gdy nie osiąga sukcesu, staje się agresywny.

- Co to znaczy? - spytał Newman.

- Jest prawdopodobne, że pojawi się na scenie osobiście i jak przypuszczam, sam będzie nadzorował działania.

- Co z tego dla nas wynika? - dopytywała się Paula, odrzu­cając pasmo czarnych włosów z twarzy. - To znaczy w tym wypadku.

- Wiemy, że tu jest - ciągnął Tweed. - Jestem pewien, że nie­mal go złapaliśmy w Heather Cottage. Mylnie wtedy założyłem, że wyjedzie gdzieś daleko od Hengistbury...

- Przekonamy się - wtrącił Newman. - Co powiesz o nim te­raz?

- Jest sfrustrowany. Stąd ta kula wystrzelona do mnie przez bramę.

- Streszczaj się - przynagliła go Paula.

- To przerażające. Jego zwykła strategia to znaleźć się coraz bliżej celu. Coraz bliżej mnie. Prawdopodobnie, gdy to mówię, jest gdzieś niedaleko Hengistbury.

- O Boże! - krzyknęła Paula.

- W takim razie - powiedział Newman pogodnie - skoro tu jest, być może całkiem blisko, musimy pomyśleć, czym go zająć.

- Może być tu wszędzie - zaoponował Tweed.

- To prawda - przyznał Newman ponuro. - Być może tylko ja zauważyłem...

Przerwał, gdyż do pokoju wszedł Marler, wymachując trzyma­nym w ręce hełmem. Paula przesłała mu ręką całusa i spytała:

- Gdzie byłeś przez cały dzień?

- Och - odparł Newman - zabawiał się. Latał nad wschodnią Anglią, a potem nad Fens.

- Pogoda była niezła - przyznał Marler - a teraz przyszedłem powiedzieć wam dobranoc. Idę się zdrzemnąć.

- A gdzie jest Harry? - spytała Paula, gdy wyszedł.

- Harry - odpowiedział Newman - przez cały dzień grasował po lesie. Zabrał ze sobą kanapki. Jest przekonany, że niebezpie­czeństwo nadejdzie właśnie stamtąd.

- A teraz - przerwał zirytowany Tweed - może Bob wreszcie dokończy i powie, z czym przyszedł.

- Wziąłem dzisiaj samochód Harry'ego i powolutku poje­chałem do Gladworth po papierosy. W pewnej odległości stąd wysoki mur Hengistbury oddala się od drogi. Za lasem powra­ca. Niedaleko stamtąd jest dróżka do małego starego domu zwanego Shooter's Lodge. Rzeczywiście wygląda na domek my­śliwski.

- Pamiętam, że go zauważyłam - potwierdziła Paula. - Wyglą­da na zrujnowany.

- I - ciągnął Newman - pomyślałem o nim, słysząc, co Tweed mówił o taktyce Calouste'a, by samemu zbliżyć się do celu, gdy plan zawodzi.

- Brzmi nieprawdopodobnie - skomentowała Paula, wstając razem z Tweedem. - Czas spać - powiedziała.

- Ja się nie kładę - oznajmił Newman. - Czuję się jeszcze dość rześko.

Tweed ruszył schodami za Paulą, która potem w korytarzu wy­przedzała go nadal o kilka metrów. Gdy zakasłał lekko, aby prze­czyścić gardło, drzwi, obok których przechodził, otworzyły się i stanęła w nich Lavinia. Wciąż miała na sobie biały golf i krótką spódnicę. Stała ze skrzyżowanymi ramionami, bez butów.

- Rozpoznałam ten kaszel - powiedziała z zapraszającym uśmiechem. - Wejdź na chwilę. Chcę z tobą porozmawiać.

- Już raczej późno...

Cofnęła się o krok, by skłonić go do wejścia. Czuł się podeks­cytowany jej widokiem, zwłaszcza widokiem jej wielkich niebie­skich oczu. Nabrał ochoty, by do niej wejść.

- Lubię cię - powiedziała miękko. - I myślę, że ty też mnie lu­bisz.

- Wzbudzasz moje zainteresowanie - przyznał.

- Więc może się czegoś napijemy. Kawy czy czegoś mocniej­szego?

Trzymał obie ręce w kieszeniach i nagle uświadomił sobie, że obie zacisnął. Patrząc na korytarz, zobaczył Paulę stojącą z klu­czem w dłoni przed drzwiami swojego apartamentu. Lavinia po­chwyciła jego spojrzenie. Wysunęła się zza drzwi.

- Cześć, Paula. Miałaś ciężki dzień? Tweed chyba też. Ledwie mu się udaje nie zasnąć - powiedziała z uśmiechem. - Śpijcie dobrze. Dobranoc.

Jeszcze raz uśmiechnęła się szeroko do niego i zamknęła drzwi.

Tweed ruszył korytarzem i podszedł do Pauli w chwili, gdy uporała się z zamkiem. Wszedł za nią do środka. Z szerokim uśmiechem zapadła się w fotel. Wyciągnęła z barku butelkę wina i dwa kieliszki. Napełniła je i postawiła na stole. Gdy Tweed sięg­nął po jeden, usiadła na bocznym oparciu jego fotela. Stuknęli się kieliszkami i wypili.

- Co cię tak bawi? - spytał. - Wyglądasz jak kot z „Alicji w krainie czarów".

- Leci na ciebie. Podobasz się jej. Słyszałam, jak to powie­działa. Rozumiem ją. Jest po trzydziestce i woli starszych męż­czyzn. Jest także bardzo inteligentna i traktuje młodszych jak szczeniaki.

- Absolutnie nic się nie zdarzyło.

- Podoba ci się - naciskała.

Usiadł prosto i z poważną miną położył ręce na stole.

- Jest wraz z wieloma innymi podejrzana o dwa okropne mor­derstwa. Jeżeli okaże się winna, bez oporów będę zeznawał prze­ciwko niej. Zrobię tak, wiedząc, że sędzia pośle ją do więzienia na całe życie bez możliwości ułaskawienia. To moja praca. Wciąż jestem w sercu policjantem.

- Wiem o tym - powiedziała, kładąc dłoń na jego ramieniu. - I to jeden z kilkunastu powodów, dla których cię lubię.




24.


- Idę do łóżka, proszę pana - powiedział Snape, wchodząc do bi­blioteki.

- Nie, nie idziesz. Chcę, żebyś poczekał, aż wrócę. Otworzysz mi bramę, jak będę wychodził, i potem, gdy wrócę.

- Na spacer? O tej porze, w nocy?

- Właśnie to powiedziałem. Więc zbieraj się i otwórz mi...

Newman ruszył przez trawnik do bramy. Idąc po żwirze, mógł­by zostać przez kogoś usłyszany. Dotarłszy do drogi, skierował się w stronę Gladworth. Spacer pod baldachimem jodłowych gałęzi był niesamowitym przeżyciem. Wokół przeklęty spokój i żadnego ruchu. Ani śladu wiatru. Nic, tylko złowróżbna cisza.

Dotarłszy do miejsca, gdzie mur wokół Hengistbury skręcał, oddalając się od szosy, Newman zwolnił. Posuwał się bardzo ostrożnie, aż doszedł do leśnej drogi prowadzącej w stronę Shooter's Lodge. Była ona pokryta jodłowym igliwiem, sięgającym mu po kostki. Nasłuchiwał. Z chaty nie dobiegał żaden dźwięk, w oknach nie zobaczył świateł. Panował zbyt wielki spokój.

Jak dotąd jego noktowizor działał doskonale. Chata leżała na prawo od drogi i była od niej oddalona mniej więcej o dziesięć metrów. Tak jak mówiła Paula, była bardzo stara, zbudowana z szarego kamienia, miała stromy dach z szerokimi, kwadratowy­mi kominami sterczącymi z tyłu. Przy wejściu był długi zadaszo­ny ganek. Za wielki spokój, powtórzył Newman do siebie. Wszyst­ko wskazywało, że chata jest niezamieszkana.

Z pistoletem w dłoni zaczął posuwać się drogą, a jego buty na miękkich podeszwach nie wywoływały żadnego szmeru na gru­bym dywanie sosnowych igieł. Wydawało mu się, że widzi jakiś ruch za największym kominem. Stanął, poczekał i przyjrzał się. Niczego nie zauważył.

Potem spostrzegł skomplikowaną sieć drutów, jakby radio­wych, przymocowanych do komina. Był to pierwszy znak, że skromne domostwo nie jest takie, za jakie miało uchodzić.

Gdy Newman, krocząc ostrożnie po sosnowym igliwiu, nacis­nął wymyślnie ukryty przycisk, wewnątrz Shooter's Lodge zaczęło błyskać czerwono światełko alarmowe. Dwaj mężczyźni w kuchni na tyłach spojrzeli na siebie bez słowa.

Jeden był ubrany w welwetową marynarkę i spodnie. Miał ży­dowską myckę na głowie i binokle w złotej oprawie na długim, wydatnym nosie. Wyglądał na profesora.

Towarzyszący mu Jacques był jego przeciwieństwem: wyższy i potężnie zbudowany, z wielkimi rękami. Z pochwy na łydce wy­ciągnął groźnie wyglądający nóż z szerokim ostrzem. Wskazując na zewnątrz, zrobił gest oznaczający podrzynanie gardła.

Profesor nachmurzył się, potrząsnął głową i wskazując w górę na komin, zrobił gest naśladujący robienie fotografii. Jacques skinął głową i ostrożnie przesunął szarą metalową płytę u dołu komina. Pochylił głowę, wszedł do otworu i ruszył po drabinie w górę na dach.

Profesor przykucnął, odsunął gruby chodnik, zagłębił palce w szczelinę, dźwignął i uniósł klapę, po czym po kilku stopniach zszedł do obszernej piwnicy. Jacques miał pójść za nim tą samą drogą. Z dołu uniosła się fala ciepła.

Piwnica była luksusowo urządzona. Dywan pokrywał podłogę od ściany do ściany. Od kłód płonących w kominie biło ciepło, lecz profesor szybko wygasił ogień. Potem spokojnie usiadł na so­fie i zaczął studiować starą księgę pod tytułem „Broń w wiekach średnich".

Jacques za pomocą bezbłyskowego aparatu sfotografował in­truza zmierzającego w stronę ganku, po czym cofnął się na drabi­nę wewnątrz komina i zasunął za sobą przemyślną klapę. Gdy wrócił do kuchni, starannie wstawił na miejsce metalową płytę, pomalowaną na kolor kamienia.

Po zejściu paru stopni do piwnicy z trudem zamknął klapę w podłodze. Ciężki kuchenny chodnik miał od spodu warstwę sa­moprzylepną, utrudniającą to zadanie. Gdy się z tym wreszcie uporał, zszedł do piwnicy. Z wielkimi rękami mokrymi od potu usiadł na sofie obok profesora, który spokojnie czytał dalej książkę. Nie spojrzawszy na Jacques'a, wyciągnął i wręczył mu wielką niebieską chustkę do nosa. Jacques wytarł nią ręce, po czym sięgnął do kieszeni po mały aparat fotograficzny i wydruko­wał zdjęcie zrobione zza komina. Profesor płacił zawsze za naj­wyższą jakość - aparat bez lampy błyskowej robił w ciemności wyraźne fotografie. Wręczył odbitkę profesorowi, który przyjrzał jej się sponad binokli. Jego twarz nie ujawniła żadnych odczuć.

Sięgnął po leżący obok notatnik i starannie coś w nim napisał. Potem podał Jacques'owi i przyglądał mu się z uwagą, gdy ten czytał.

- Robert Newman. Najważniejszy członek zespołu Tweeda.

Jacques szarpnął się do przodu z szerokim nożem w dłoni. Profesor wyciągnął rękę i z zaskakującą siłą pchnął Francuza w pierś, odrzucając go z powrotem na fotel. Potem przyłożył do ust dwa palce tej samej ręki. Ani słowa! - nakazał gestem i po­wrócił do książki.

Piętro wyżej Newman sprawdzał każdy pokój. W drugiej sy­pialni sytuacja była taka sama. Łóżko było pościelone, ale na prześcieradłach pojawił się grzyb. Wszędzie natykał się na paję­czyny zwisające z sufitu. Było tu nawet chłodniej niż na zewnątrz.

Wszedł, by sprawdzić ostatnie pomieszczenie - kuchnię. Jesz­cze więcej pajęczyn i wszystkie powierzchnie pokryte kurzem. Żadnego zapachu posiłków, których tu chyba nie przygotowywa­no od lat. Nagle zatrzymał się i zmarszczył brwi. Czy mu się tylko wydawało, czy naprawdę poczuł lekkie ciepło?

Zdjął rękawiczkę i zbliżył gołą dłoń do kuchenki. Nic. Więc dlaczego przez chwilę wyczuł ciepło? Powiódł dokoła promie­niem kieszonkowej latarki. Inaczej niż w pozostałych pomiesz­czeniach podłoga była pokryta plastikowymi płytami, a nie ka­mieniami.

Logiczne, pomyślał, przecież to kuchnia. Skierował światło la­tarki na gruby chodnik na środku pomieszczenia. Pochylił się i wyczuł, że jeden róg jest nieco uniesiony. Zastanowiło go to. Był lepki, jakby pokryty substancją samoprzylepną.

Powoli odwinął chodnik, odsłaniając ukrytą pod nim podłogę. Z jednej strony plastikowa płyta nie była dokładnie dopasowana. Zobaczył głęboką, wąską szczelinę. Ostrożnie wsunął w nią dłoń, znalazł uchwyt, ale oparł się chęci zajrzenia tam. Bardzo ostroż­nie ułożył z powrotem chodnik, przykrywając całą płytę.

Wstał z ponurą miną. Pod spodem była piwnica. Jeżeli ją nie­dawno otwierano i zamykano, wyjaśniało to, dlaczego wyczuł ciep­ło tylko w kuchni. Gdy on sprawdzał niezamieszkaną chatę, ktoś ukrywał się w dole. Może więcej niż jedna osoba. Poczuł się nieswojo.

Spokojnie wrócił do drzwi frontowych. Były zamykane na key-lock, najbardziej skomplikowany z dostępnych na rynku. Wcho­dząc, otworzył zamek bez trudności za pomocą precyzyjnego wy­trycha, otrzymanego od Harry'ego.

Teraz, stojąc na długim arkadowym ganku, zbliżył się do drzwi i zobaczył, że zawiasy są dobrze naoliwione. Wytrychem Harry'ego po cichu zamknął zamek. Zszedł powoli ze stopni i na­słuchiwał z pistoletem u boku.

Wracał ostrożnie do szosy tą samą trasą, którą tu dotarł. Szedł jak poprzednio środkiem starej dróżki, a jego stopy znów zapa­dały się w gruby dywan z igliwia. Już na jej końcu wyczuł prawą stopą coś twardego. Obejrzał się szybko w stronę chaty i pochylił. Ręką w rękawiczce odsunął stertę sosnowych igieł i wyczuł...

Szeroka metalowa taśma nie znalazła się sama na ścieżce. W jej zagłębieniu pośrodku biegł gruby kabel. Ktokolwiek był w chacie, został ostrzeżony o pojawieniu się obcego, gdy Newman ciężarem stopy nacisnął kabel sygnałowy. Prawdopodobnie gdzieś w domku zapaliło się czerwone ostrzegawcze światło.

Ostrożnie przykrył ponownie igliwiem swoje odkrycie. Potem rozpoczął mozolny, powrotny marsz do rezydencji. Przycisnął włącznik domofonu i Snape natychmiast otworzył bramę.

Newman podziękował mu za tak długie oczekiwanie, dał szczodry napiwek i wszedł z wysiłkiem na schody, które tym ra­zem wydały mu się wyższe niż zazwyczaj. Zatrzymał się pod drzwiami Tweeda i uniósł dłoń, aby zapukać, ale ostatecznie zde­cydował się mu nie przeszkadzać.

Poszedł do swojego apartamentu, zmusił się do wzięcia prysz­nicu, włożył piżamę i wsunął się do pościeli. Gdy tylko jego głowa dotknęła poduszki, zapadł w głęboki sen. Nocna lampka obok pozostała zapalona przez całą noc.




25.


Następnego ranka po śniadaniu Newman opowiedział Tweedowi o wizycie w Shooter's Lodge. Obecni byli również pozostali członkowie zespołu. Gdy skończył, zaskoczyła go reakcja szefa.

- Po pierwsze, zrobiłeś świetną robotę, Bob, i to w doskonały spo­sób. Teraz nie możemy się zbliżać do tego miejsca. Jeżeli będziemy przejeżdżać obok, niech nikt nawet nie spogląda w tę stronę.

- Nie rozumiem - zaprotestował Newman. - Być może mamy Calouste'a na wyciągnięcie ręki.

- Mam nadzieję, że tak. Ale przecież nie chcemy, żeby nam się wymknął jak w Heather Cottage. Na pewno ma opracowaną ja­kąś drogę ucieczki. Zaczynam rozumieć sposób jego rozumowa­nia. Po dwóch nieudanych próbach zamordowania mnie przysu­nął się bliżej.

- Myślę, że masz rację - powiedziała Paula.

Zebrali się w wielkiej bibliotece na dole. Tweed, zanim po­zwolił Newmanowi zdać raport, sprawdził każdy najodleglejszy nawet fotel, aby się upewnić, że na żadnym nie siedzi Leo lub Crystal.

Niektórzy już się podnieśli, by wyjść, gdy zadzwonił telefon komórkowy Tweeda. Ten odebrał i poprosił gestem, by zostali. Dzwoniła Monica z Park Crescent. Tweed wysłuchał i ledwie co odpowiedział, dziękując za wiadomość. Nic na jego twarzy nie wskazywało, czy była to ważna rozmowa.

- Podejdźcie tutaj - polecił. - Będę mówił bardzo spokojnie, choć wieści są niepokojące. Do Moniki zadzwonił z kontynentu Philip Cardon. Mówił krótko. Powtarzam jego słowa: „Nasz przy­jaciel nakazał swoim najlepszym francuskim podwładnym przybyć natychmiast. Prawdopodobnie już są w Anglii". To wszystko.

- Nie łapię - powiedział Harry.

- Philip ostrzega nas, że Calouste ściągnął tu elitę francu­skich zabójców. Jestem trochę nie na bieżąco, ale będzie ich sze­ściu lub siedmiu, on nigdy nie działa na pół gwizdka.

- Przyjdą tu przez las i zaatakują - ostrzegł Marler. - To oczy­wista droga. I w przeciwieństwie do nas użyją swej ulubionej broni - noży. Więc proponuję, aby cały nasz zespół poszedł teraz do lasu w rozproszeniu.

- Służę radą - zaproponował Harry. - Prawdopodobnie lepiej niż ktokolwiek znam ten teren.

- Poczekaj chwilę - przerwał Tweed. - Jest problem. Ciała. Urzędasy z Home Orfice [Ministerstwo Spraw Wewnętrznych] i Foreign Orfice [Ministerstwo Spraw Zagranicznych] planują rozgrywkę dyplomatyczną z Paryżem. Francuzi tylko czekają, by znaleźć ja­kiś pretekst i nas oskarżyć. Nawet jeżeli będzie to tylko kupa zbirów, płatnych morderców, Paryż podniesie krzyk z powodu ma­sakry obywateli francuskich.

- Ja mam rozwiązanie - wyskoczył z propozycją Harry. - Dale­ko na końcu lasu znalazłem stary, głęboki kamieniołom, nieczyn­ny od lat. Ciała. Mam jeszcze coś dodać?

- Nie - odrzekł Tweed. A gdy jego grupa była już przy drzwiach, dodał: - Bądźcie ostrożni, będziecie mieli do czynienia z profesjonalistami.

- Myślałem, że my jesteśmy profesjonalistami - odpalił Harry i wyszedł, zamykając drzwi.

- Wszędzie dokoła zaczyna być gorąco - powiedział Tweed do Pauli, gdy zostali sami. - Tempo rośnie. Ale już kiedyś tego do­świadczyliśmy.

- Dreszcz mnie przechodzi na myśl, że nasza grupa może zgi­nąć w lesie.

- Prowadzi ich Harry, więc nie zginą - oświadczył z przekona­niem Tweed.

Parę minut później drzwi otworzyły się powoli i do środka wsunęła się głowa Lea. Za nim pokazała się Crystal.

- Czy jest tu jeszcze ktoś? - spytał szeptem Leo. - Nie? To do­brze. Mamy dla was ważną wiadomość. To tajemnica.

Jakby jednej było mało, pomyślała Paula. Ta o pani Carlyle okazała się fatalna, ale - trzeba przyznać - była ważna.

Oboje usiedli wraz z Paulą i Tweedem przy stole. Crystal wy­glądała na podnieconą i ręką odgarniała włosy z twarzy. Leo miał zdecydowany wyraz twarzy.

- Słyszeliśmy, że nasza matka zginęła w wypadku samochodo­wym - zaczął Leo. - Ja miałem wtedy jedenaście, a Crystal osiem lat. Matka wracała do domu drogą, którą dobrze znała. Wracając z Midhurst, musiała wjechać na wysokie wzgórze, gdzie jest nie­bezpieczny zakręt, Hook Corner. Zbocze po jednej stronie opada tam stromo około trzydziestu metrów w dół, o czym ostrzega ta­blica. Droga skręca ostro o sto osiemdziesiąt stopni, więc nasza mama na pewno jechała bardzo wolno, jak zawsze. Rozumiecie?

- Tak - odparł Tweed, podpierając ręką podbródek i czekając na wtrącenie się Crystal, ale ta milczała.

- Przy Hook Corner - ciągnął Leo - szosa ostro opada w dół i trzeba hamować. Samochód mamy przeleciał nad krawędzią i spadł trzydzieści metrów w dół, zamieniając się w bezkształtną masę. Policja z inspektorem Traffordem...

- Chyba Tetfordem? - upewnił się Tweed. - Ten facet wciąż pracuje w Leaminster.

- Tak, to on. Tetford. Jest tu od zawsze. A co do owego rzekome­go wypadku mamy, właśnie inspektor Tetford oznajmił, że to jeszcze jedna tragedia na niebezpiecznym zakręcie. To nieprawda. Przed­tem ktoś manipulował przy okładzinach hamulcowych. Gdy matka nacisnęła na pedał, hamulce nie działały. To było morderstwo.

- Moja matka została zamordowana - powiedziała Crystal. - Tet­ford wszystko spaprał.

- Skąd wiesz, że ktoś manipulował przy okładzinach hamulco­wych? - spytał Tweed, pochylając się do przodu.

- Leo jest mechanikiem - odparła Crystal. - Pracował nawet kiedyś w warsztacie i był tak dobry, że chciano go zatrudnić. Mo­że rozebrać na części dowolny samochód i idealnie złożyć go z po­wrotem. Może to zademonstrować na waszym audi.

- Nie, dziękuję - odparł Tweed stanowczo. - Kiedy sprawdza­łeś rozbity samochód?

- W dzień po tym, jak facet z policji dokonał pobieżnego prze­glądu.

- A czy poinformowałeś Tetforda o swoim odkryciu?

- Tak. - Leo się zaczerwienił. - Powiedział mi, że mam tylko dwanaście lat - nawet tego dokładnie nie wiedział - i ostrzegł, abym nie gadał takich bzdur, jeżeli nie chcę wpaść w poważne kłopoty.

- A czy jeszcze komuś o tym mówiłeś?

- Tylko Crystal, a ona milczała.

- Na pewno nie wspomniałeś o niczym swojemu ojcu, Warne­rowi?

- Wiedziałem, że nie chce z nikim na ten temat rozmawiać. Do tej pory ani razu o tym nie wspominał. Tylko wam to mówię, aby­ście wiedzieli o wszystkim, co może się łączyć z tym śledztwem.

- Rób tak dalej. Doceniam, że mi to powiedziałeś.

Obydwoje wstali i wyszli z biblioteki. Tweed spojrzał na Pau­lę, która siedziała z poważną miną.

Co o tym myślisz?

To może dać całej sprawie nowy wymiar. Wierzę mu. Widzia­łam, jak rozbierał na części swój motocykl, a potem zabrał się do jego składania.

Zamilkła, gdyż drzwi się otworzyły i do biblioteki wpadł Marshal, jak zwykle w beztroskim nastroju. Miał na sobie jaskrawo-żółtą kurtkę i bryczesy, włożone w błyszczące buty do jazdy kon­nej. Trzymaną w prawej ręce szpicrutą uderzał po butach.

- Witam parę detektywów. Czas, byście rozwiązali tę sprawę.

Tweed nie czuł się rozbawiony i nim się odezwał, spojrzał twardo na Marshala.

- Nie ma nic zabawnego w tym, że pańska matka została za­mordowana. Zapewniam, że jesteśmy bliżej rozwiązania niż wte­dy, gdy tu przyjechaliśmy. Dokąd pan zamierza jechać?

- Przymierzałem się do małej przejażdżki po lasach. Lavinia często jeździ trasą za kortami tenisowymi, gdzie jest wiele ro­wów. Przeskakuje nad nimi. Nie mogę na to patrzeć. Tym razem chcę wziąć mojego drugiego konia, Whiskersa. To powolny guzdrała i można na nim całkiem bezpiecznie jeździć po lasach.

- Tym razem, panie Main, proponuję panu zrezygnować z jaz­dy i tego ranka nie ruszać się z własnego apartamentu.

- Co to u diabła znaczy? Nie może mi pan rozkazywać!

- Kilku ludzi z mojego zespołu poluje w lesie na króliki, aby pomóc Snape'wi oczyścić z nich okolicę. Istnieje niebezpieczeń­stwo, że nadmiernie rozmnożona populacja naszych futrzastych przyjaciół opanuje ten teren.

- Nigdy nie widziałem tu na żadnym trawniku żadnego cho­lernego królika.

- I zapewne nie chce pan zobaczyć ich inwazji i wykopanych przez nie labiryntów nor. A ja - ciągnął Tweed dobrotliwie - nie chcę, aby ktoś z moich podejrzanych został zastrzelony.

- Ja jestem podejrzany? - Twarz Marshala poczerwieniała w furii.

- Każdy w rezydencji jest podejrzany, dopóki nie zbiorę wszystkich dowodów, które znajduję niemal co godzinę.

- Ach tak... - Marshal zatrzymał się niezdecydowany. - Rze­czywiście mam u siebie cały stos rachunków do sprawdze­nia. Gdyby pan powiedział mi wcześniej, nie wkładałbym tego stroju.

Z takim pożegnaniem wyszedł z biblioteki, trzaskając drzwia­mi. Wkrótce potem zjawił się Snape z aparatem telefonicznym, który podłączył do gniazdka w ścianie.

- Profesor Heathstone na linii. Prosił o poufną rozmowę. Mó­wi, że to pilne.

- Halo. Tu Tweed.

- Dzień dobry, panie Tweed, lubię mówić krótko. Zajmuję się handlem starymi książkami.

- Ja się tym nie zajmuję.

Głos był drżący, gardłowy, jak gdyby należący do starego czło­wieka, który wymawiał z wolna każde słowo. Tak jakby ów ktoś starał się spamiętać wszystko, co ma do powiedzenia.

- Och - ciągnął - impulsywny z pana człowiek. Nie tego się spodziewałem. Mam dla pana ważną wiadomość. Mieszkam w ho­telu Pike's Peak w Gladworth. Czy mógłby pan tu przyjechać, po­wiedzmy w ciągu piętnastu minut?

- Nie, nie mogę. Nim zjawię się gdziekolwiek w pobliżu pana, muszę wcześniej dowiedzieć się więcej o tej rzekomo ważnej in­formacji.

- Dobrze. Niedawno byłem w antykwariacie w Paryżu i spod jakiegoś śmiecia wygrzebałem pierwsze wydanie „Ulissesa" te­go irlandzkiego dżentelmena. Czy orientuje się pan, jaka może być jego wartość na aukcji w Londynie?

- Nie. I jeżeli nie przejdzie pan szybko do rzeczy, odłożę słu­chawkę.

- Cierpliwości, panie Tweed. Jeszcze tylko chwila. Wewnątrz była kartka z napisanymi na maszynie nazwiskami, nowa kartka. Były to nazwiska członków czegoś, co zostało nazwane Czerwo­nym Kręgiem. Przewodniczącym jest ktoś nazywający się Calouste lub jakoś tak.

Zapadła cisza. Tweedowi wydawało się, że słyszy ciężki oddech po drugiej stronie.

- Będę w pańskim hotelu za pół godziny - powiedział w chwi­li, gdy Harry wchodził do pokoju.

- Wystawię za to rachunek, panie Tweed. Jestem biznesme­nem.

- Zawsze jest jakiś rachunek.

- Co takiego, Harry? - spytał Tweed, odkładając słuchawkę.

W tym momencie również Marler wsunął się do biblioteki.

- Chyba możemy powiedzieć, że jesteśmy gotowi do wejścia tylnymi drzwiami.

- Przyszliście w odpowiednim momencie. Zmieniamy plan.

Newman wszedł w chwili, gdy Tweed zaczął opowiadać o ta­jemniczym telefonie, przytaczając z pamięci rozmowę słowo po słowie. Na końcu oznajmił, że zamierza spotkać się z profesorem Heathstone'em w hotelu Pike's Peak. Paula oświadczyła, że chce mu towarzyszyć.

Marler natychmiast zgłosił szczegółowy plan, przypominając Tweedowi ostrzeżenia Philipa Cardona o przybyciu sześciu lub siedmiu francuskich morderców. Uważał jednak, że Philip jak zwykle przesadził z liczbą, aby wzbudzić pełną czujność szefa. Wyjaśnił Harry'emu i Newmanowi, jak powinni to rozegrać.

- Parking hotelowy leży w niebezpiecznym miejscu, więc mu­simy tam być pierwsi.

- Myślę, że masz rację - zwróciła się Paula do Marlera - to może być dla Tweeda bardzo niebezpieczne.

- Czyż ja nie mam zawsze racji? - odparł ten z uśmiechem i w sposób dodający otuchy objął ją w pasie.

- Czekaj, niech pomyślę - drażniła się z nim.

- Byleś zdążyła, nim wyjdziemy - ciągnął Marler - bo znie­cierpliwiony Tweed już czeka przy drzwiach.

- I co teraz? - spytał Tweed gwałtownie.

- Chciałbym, aby każdy oddał swoje kajdanki Harry'emu. Bę­dzie ich wiele potrzebować.




26.


- To spotkanie w hotelu to pułapka - powiedziała Paula, siedząc obok Tweeda, który prowadził audi przez jodłowy tunel w dro­dze do Gladworth. - Strasznie mi się to nie podoba.

- Oczywiście, że pułapka - odparł Tweed.

- Pułapka zastawiona na ciebie - naciskała - więc po co w nią leziesz?

- Ponieważ każdą pułapkę można wykorzystać, by złapać tych, którzy ją zastawili.

- Skoro tak twierdzisz.

Zmiana pogody pogłębiała jej zły nastrój. Słońce się schowało i miała wrażenie, że nawet z zapalonymi światłami zapadają się w otchłań ciemności, a może nieszczęścia.

- Tuż za nimi jechał mercedesem Newman. Za pasażerów na tylnym siedzeniu miał Marlera i Harry'ego. Harry wyciągnął ze swej torby na narzędzia rewolwer z długą, cienką lufą. Wręczył go Marlerowi razem z kilkoma nabojami i krótką, gęsto podziur­kowaną tuleją o nieco większej średnicy.

- Amerykański colt - powiedział Marler. - Niezbyt ich wiele, nawet w Stanach.

- Kiedy kumpel był w Nowym Jorku, postraszono go tym w barze. Zabrał tę spluwę jankesowi. Facet nie wiedział, że nie należy straszyć cockneya. Ten krótszy kawałek z gwintem w środ­ku to...

- Tłumik - przerwał mu Marler. - Problem w tym, że czasem przytyka rewolwer.

- Zgoda. Ale możesz wypalić ze dwa, trzy razy, zanim zaczną się kłopoty.

- Myślisz, że w razie potrzeby mogę tego użyć...

- Aby utłuc jakiegoś zbira.

- Może się przydać. Dzięki.

Marler skrzętnie ukrywał niepokój, ale obawiał się, że mogą przybyć na parking przed hotelem później niż francuskie zbiry. To dałoby wrogom ogromną przewagę.

Nie wiedział, że to samo trapiło Paulę. Calouste miał opinię doskonałego organizatora, a przecież nadal nie wiedzieli, czy człowiek, który dzwonił do Tweeda, był prawdziwym profesorem Heathstone'em.

Gdy dojechali do jak zwykle sennego Gladworth, pilnie wypa­trywała zaparkowanych samochodów. Nie było ani jednego.

- Stań po tej stronie, kilka metrów przed wjazdem na par­king przy hotelu - rozkazała Tweedowi.

- Dlaczego? - spytał.

- Rób, jak mówię.

Podjechał tam, gdzie chciała. Ku swemu przerażeniu zobaczy­ła, że z kabury na kostce wysunął jej się browning i upadł na jezdnię. Wybrała tę broń, gdyż łatwiej ją było ukryć i trzymać bli­sko przy sobie.

Ruszyła powoli z niezapalonym papierosem w ustach jak miej­scowa dziewczyna szukająca swojego chłopaka. Weszła na parking i rozejrzała się; był opustoszały. Wróciła do wjazdu i machnęła na Tweeda, siedzącego nadal za kierownicą. Wskazała na miejsce pod murem hotelu, robiąc obrót ręką, wskazujący, by zawrócił i podjechał tyłem, co mogło ułatwić późniejszą ucieczkę.

Newman zatrzymał mercedesa przed wjazdem na parking. Obserwował Paulę i wiedział, że nie ma żadnego niebezpieczeń­stwa. Jeszcze.

Tweed z Paulą weszli do hotelowego holu. Minęli rachityczną palmę w donicy i podeszli do recepcji. Dziewczyna za ladą przy­witała ich zapraszającym uśmiechem.

- Jeżeli wnioskować z parkingu, chyba nie macie wielu gości - zauważył Tweed.

- Tylko jednego. Taka pora roku. W czerwcu będziemy pękać w szwach. Przyjedzie cała masa tych szalonych górołazów, chęt­nych do wspinaczki na Pike's Peak. - Zakryła ręką usta. - Och, chyba powiedziałam coś niestosownego.

- Skądże znowu. Jedyne góry, na jakie mam ochotę się wspi­nać, to londyńskie wieżowce w Canary Wharf. Do tego windą. Jesteśmy tutaj umówieni na spotkanie z profesorem Heathstone'em.

- Mieszka w naszym najlepszym apartamencie, pierwsze pię­tro, pokój numer czternaście - westchnęła. - Biedny człowiek, jeździ na wózku inwalidzkim.

- Nie spotkaliśmy się nigdy przedtem. Na wózku?

- Nasz kierownik i portier mieli okropną robotę z wciągnię­ciem go na tym wózku po schodach na górę. Czy mam zadzwonić i poinformować go o państwa przybyciu?

- Nie, dziękujemy! Wie, że mamy przyjechać, ale teraz chcie­libyśmy zrobić mu niespodziankę. Uwielbia to.

Pokój znajdował się w połowie korytarza. W drzwiach był wi­zjer, od którego Tweed, naciskając dzwonek, trzymał się z daleka.

Przez kilka minut nic się nie działo, po czym drzwi się uchyliły. Ujrzeli twarz starca, który skinął głową i zdjął blokujący łańcuch. Profesor Heathstone uśmiechnął się, pomanipulował dźwigniami i z dużą szybkością cofnął się za wielkie biurko. Gestem zaprosił Tweeda i Paulę, by usiedli naprzeciw niego na dwóch wygodnych krzesłach z twardymi oparciami. Tweed dokonał prezentacji.

- Jest pan niezwykle punktualny - odparł Heathstone. - Bar­dzo to doceniam. I rozjaśnił mi pan ten dzień, przyprowadzając swoją pełną wdzięku asystentkę, pannę Grey. - Lekko skłonił się w jej stronę. - Mają tu na dole dobrze zaopatrzony bar. Co mogę zaoferować dla odświeżenia?

Oboje podziękowali i odrzucili propozycję. Paula była zdener­wowana i bardzo czujna. Pochyliła się, by poprawić dżinsy na pra­wej kostce i sprawdzić, czy browning jest łatwo dostępny.

Profesor Heathstone był inny, niż oczekiwali. Przede wszyst­kim siedział na wózku inwalidzkim. Twarz miał pomarszczoną jak u krokodyla, a brązowe oczy spoglądały na nich zza oprawnych w złoto binokli. Tweed zauważył, że głos miał teraz silniejszy, z akcentem wyniesionym z brytyjskich szkół publicznych sprzed lat. Być może sprawiało mu kłopot mówienie przez telefon.

- A teraz, szanowny panie - kontynuował Heathstone - je­stem biznesmenem, a pańskie szybkie przybycie przekonuje mnie, że dokument jest dla pana cenny. Wierzę, że nie będzie
pan miał nic przeciw wypłaceniu mi pewnej kwoty. Oczywiście w gotówce. Powiedzmy dwustu funtów.

- To masa pieniędzy - zauważył Tweed.

- Zapewniam pana, że zapłaciłem daleko więcej za pierwsze wydanie „Ulissesa", w którym znalazłem ten dokument. Oczywi­ście mogę sprzedać je za trzykrotnie więcej. Księgarz w Paryżu nie miał pojęcia o jego rzeczywistej wartości - zachichotał.

- Zapłacę panu należność, jeżeli wcześniej sprawdzę ten do­kument. - Zamilkł na chwilę. - A co to za organizacja ten Czer­wony Krąg?

- Doprawdy nie mam pojęcia. Ani też się tym zbytnio nie inte­resuję.

Tweed skinął głową. W ostatniej rozmowie Buchanan poinfor­mował go, że francuska policja ostatnio odkryła, że była to nazwa obejmującej kontynent organizacji Calouste'a.

- Sądzę, że pański czas jest bardzo cenny - powiedział Heathstone, kładąc obie ręce na dźwigniach wózka. Okno za jego pleca­mi wychodziło na parking, lecz Tweed i Paula nie mogli przez nie wyjrzeć, gdyż było od nich zbytnio oddalone. Usłyszeli warkot podjeżdżającego samochodu. Niemal natychmiast podjechał też drugi wóz.

Heathstone sprawnie odwrócił swój fotel i przesunął się tak, by wyjrzeć na zewnątrz. Zachichotał, odwrócił fotel z powrotem i ponownie zachichotał.

- Przyjęcie weselne. To będzie najlepszy dzień w ich życiu. A teraz biznes. Czy opłata jest dla pana do zaakceptowania?

- Po zobaczeniu dokumentu.

Manipulując wózkiem z wielką zręcznością, Heathstone prze­jechał szybko od okna do drzwi łączących ten pokój z innym. Od­suwając zasuwę, zawołał przez ramię:

- Czy na pewno ma pan przy sobie gotówkę?

- Oczywiście, że mam.

Drzwi się zamknęły. Paula zmarszczyła brwi i podniosła wzrok na Tweeda.

- Pewnie w tamtym pokoju ukrył swoje cenne wydanie „Ulis­sesa".

Nieco wcześniej przy wjeździe do Gladworth Harry zerknął nagle przez tylną szybę.

- Zbliża się do nas duży citroen pełen ludzi - ostrzegł New­mana. - Wjeżdżaj na środek parkingu, daleko od ściany. Szyb­ko...

Robert skierował mercedesa na opustoszały parking, na któ­rym stało jedynie audi Tweeda. Citroen wjechał pędem i zatrzy­mał się o kilka metrów na prawo od mercedesa. Następne wyda­rzenia potoczyły się tak szybko, że trudno było zdać sobie sprawę z ich przebiegu.

- Stój! - krzyknął Harry.

Ledwie Newman zdążył wyhamować, tamten już biegł z waltherem w dłoni przez parking jak sprinter. Doskoczył do citro­ena, w momencie gdy jeden ż francuskich zbirów z nożem w dło­ni pchnął przednie drzwi pasażera, by wyskoczyć z auta. Harry trzasnął drzwiami, w chwili gdy łotr jedną nogą był już na ze­wnątrz. Drzwi trafiły go w kostkę. Zbir zawył z bólu z nogą uwięzio­ną między drzwiami i progiem samochodu.

Do tego czasu Marler dotarł do drzwi kierowcy z gotowym do strzału waltherem. Szyba od strony kierowcy była opuszczona i bandzior właśnie zamierzał wyskoczyć z citroena ze straszli­wym nożem w prawej ręce. Marler uśmiechnął się złowieszczo i wycelował w niego z walthera. Kierowca podniósł obie ręce do góry.

Dwaj bandyci z tyłu właśnie zamierzali włączyć się do walki, gdy usłyszeli głośne stuknięcie w tylne okno. Odwróciwszy się, zobaczyli Newmana przesuwającego lufę smith & wessona szyb­ko od jednego do drugiego. Zamarli w bezruchu jak skamieniali.

Kilka chwil wcześniej profesor Heathstone wyjrzał przez okno, robiąc uwagę o przyjęciu weselnym.

Harry wyciągnął draba ze zranioną nogą z samochodu, pchnął twarzą na twardy bruk i sięgnąwszy po pierwszą parę kajdanek, zacisnął mu je ciasno na przegubach dłoni. Następnie podbiegł do otwartych przez Marlera drzwi kierowcy i przycisnął lufę wal­thera do oka drugiego zbira. W tej walce nie było czasu na stoso­wanie półśrodków.

Marler mówił biegle po francusku. Klnąc ordynarnie, aby łotr zrozumiał, kazał mu położyć się na jezdni na brzuchu. Tamten jednak nie chciał wyjść i nadal zaciskał dłoń na rękojeści noża. Harry połamał mu palce, waląc po nich lufą pistoletu. Bandzior wrzasnął i upuścił nóż. Harry wyciągnął zbira zza kierownicy, rzu­cił go na beton i drugą parą kajdanków skuł mu ręce na plecach, ignorując jęki więźnia.

Nie tracąc czasu, pośpieszył na tył, gdzie jeden z bandziorów trzymany na muszce przez Newmana wysiadł potulnie i ułożył się brzuchem do jezdni. Wstrząsnął nim widok pierwszego z pojma­nych przez Harry'ego, leżącego bez ruchu, z nogą skręconą pod nienormalnym kątem. Ostatni łotr był twardszy. Choć Newman celował w niego ze smith & wessona, rzucił się z nożem na Harry'ego.

Gdy Newman uderzył go lufą w mostek nosa, co często bywa śmiertelne, upadł do tyłu głową na siedzenie samochodu.

- Dzięki - powiedział Harry. -To koniec. Prawdopodobnie nie żyje. Czort z nim.

Dotknął tętnicy szyjnej przeciwnika i po twarzy przebiegł mu cień żalu.

- Bydlak jednak żyje. Tak pięknie zdzielony!

Wyciągnął go całkowicie na zewnątrz, odwrócił, skuł kolejną parą kajdanków i wstał.

- Niezła poranna robota - skomentował Marler. - Teraz chyba wciągniemy ich wszystkich na tył merca i zawieziemy Buchana­nowi w prezencie. Pewnie wszyscy są tu nielegalnie, więc odeśle ich Francuzom wraz z naszymi wyrazami uszanowania.

Na pierwszym piętrze, w pokoju profesora Heathstone'a, Pau­la niepokoiła się coraz bardziej. Spojrzała na zegarek, a potem na Tweeda.

- Minęło już pięć minut. Wydaje mi się to podejrzane.

- Mnie również - zgodził się Tweed. - Zajrzyjmy tam.

Gdy Tweed otwierał drzwi łączące pomieszczenia, Paula ścis­nęła browninga w dłoni. Profesor Heathstone zniknął. Weszli do drugiego pokoju. Nie było nikogo. Na stole leżał stary egzem­plarz „Ulissesa". Tweed otworzył go na wstępnych stronach z in­formacjami wydawniczymi i roześmiał się.

- Wydanie nie pierwsze, lecz trzynaste. Bez wartości. Żadnego dokumentu w środku. Co za niespodzianka!

Paula podskoczyła do bocznych drzwi z tabliczką: „Wyjście awaryjne". Ruszyła w dół po stopniach, a Tweed za nią, krzycząc, by była ostrożna. Na parterze, po odsunięciu zasuwy i otwarciu drzwi znaleźli się w wąskim przesmyku między budynkami. Drzwi naprzeciwko prowadziły do garażu. Usłyszeli dźwięk uru­chamianego silnika, lecz nim dotarli do środka, samochód odje­chał, kierując się w stronę Hengistbury.

Tweed poprowadził ją przesmykiem do głównej ulicy. Skręcili na parking. Mercedes z Newmanem za kierownicą oraz Marlerem i Harrym ściśniętymi na siedzeniu pasażera między nimi właśnie miał ruszać. Na tylnym siedzeniu leżeli rzuceni jeden na drugie­go, zakuci w kajdanki przestępcy.

Marler opuścił szybę i odwrócił się w stronę Pauli i Tweeda.

- O to właśnie chodziło. Ci dżentelmeni z tyłu mieli was zabić. Zabieramy tę zgraję. Jestem pewny, że wszyscy są tu nielegalnie. Dostarczymy ich w prezencie Buchananowi.

- To byłaby daleka jazda - powiedział Tweed. - Zadzwonię do niego, niech wyśle wam na spotkanie samochód policyjny, który zabierze ten podarunek. Potem wracajcie wprost do Hengistbury.

Jak wam poszło z profesorem Heathstone'em? - spytał Mar­ler, gdy Newman uruchamiał silnik.

- Rozmowa była raczej krótka, potem wyślizgnął się do dru­giego pokoju i uciekł wyjściem awaryjnym.

- A więc Calouste prysnął po raz wtóry - powiedział Marler ściszonym głosem.

- To uparty szczur. Wróci. Poczekam na niego.




27.


- Czeka na ciebie zapieczętowana koperta od Buchanana - oznaj­miła Lavinia, witając ich w otwartych drzwiach holu. - Telefo­nował i powiedział, że przysyła coś przez kuriera. Gdy wyjaśni­łam mu, że wyjechałeś z Paulą, porozmawiał ze mną.

- Czy powiedziałaś mu, że reszta mojej grupy jest również w terenie? - spytał Tweed, kiedy weszli do domu i Lavinia zamk­nęła za nimi drzwi.

- Nie - odparła z uśmiechem. - To facet, który mówi niewiele. Tak samo jak ja. Nie przekazuję innym informacji, jeżeli nie mu­szę.

- Bardzo dobrze, dziękuję - odpowiedział Tweed, sięgając po kopertę. - Czy jest tu jakieś miejsce, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał?

- Proponuję bibliotekę na górze, obok gabinetu Belli. Teraz nikt nie lubi tam zaglądać.

Tweed ponownie podziękował. Miała na sobie dłuższą niebie­ską spódnicę sięgającą poniżej kolan i była przepasana fartu­chem. Wskazała na niego ręką.

- Proszę wybaczyć ten strój. Piekę w kuchni placki cytryno­we. Dajcie swoje okrycia, a potem możecie iść na górę.

Tweed usiadł z Paulą przy stole w bibliotece na piętrze i sprawdził pieczęcie na kopercie; były nieuszkodzone. Powoli otworzył przesyłkę.

Zabrzęczał telefon komórkowy. Dzwonił Buchanan.

- Tweed? Dobrze. Chcę tylko spytać o kopertę. Dotarła? Do­brze. Zawiera pięć portretów mężczyzny. Jak twierdzi francuskie biuro do walki z przestępczością zorganizowaną, to Calouste. Je­żeli tak, to punkt zwrotny. Naszkicował go student w barze przy bocznej paryskiej ulicy. Razem z podejrzanym był tam Francuz, może to jego zastępca. Ponurym potwierdzeniem informacji jest to, że ciało studenta znaleziono pływające bez głowy w Sekwa­nie. Zdarzyło się to po spotkaniu u komisarza Loriota w kwaterze głównej policji, kiedy chłopak powiedział, że słyszał, jak Francuz zwracał się do tego jegomościa per „Calouste".

- Dlaczego ten drań usunął studenta?

- Ponieważ Calouste stara się być jak najmniej widoczny. Na skutek mojej sugestii w „Le Monde" ukazał się artykuł pod zwracającym uwagę tytułem „Calouste Doubenkian: poszukiwa­ny w celu przesłuchania". Reporter, który to napisał, jest teraz w bezpiecznym miejscu pilnowany przez policję. Są jakieś po­stępy w sprawie, którą ten reporter Drew Franklin nazwał „Na­szyjnikowymi morderstwami"? Nie sądzisz, że powinieneś już mieć dla mnie jakieś wieści? Teraz muszę się rozłączyć.

Tweed powtórzył Pauli najważniejsze informacje przekazane przez Buchanana. Niecierpliwie skinęła głową.

- Czy mam czekać cały dzień na otwarcie tej koperty?

- Jak mówi przysłowie, ciekawość zabiła kota - drażnił się z nią Tweed.

- Tak, kobiety są ciekawe jak koty, jeżeli tylko, oprócz czasz­ki, mają coś tutaj - powiedziała, stukając się w czoło.

Wyciągnął z koperty pięć fotokopii tego samego rysunku. Był to wykonany węglem szkic, jaki sama mogłaby narysować. Wstrzymała oddech. Z biednego, zamordowanego francuskiego studenta mógł wyrosnąć utalentowany artysta. Ale te szkice ją zdumiały.

- Zupełnie nie przypomina profesora Heathstone'a.

- Tak, całkiem niepodobny.

Heathstone był wyraźnie po siedemdziesiątce, może nawet ko­ło osiemdziesiątki. Szkic pokazywał kogoś mniej więcej po czter­dziestce, o złowieszczym wyglądzie, z szeroką szczęką, gładką skórą, zakrzywionym nosem i w zakrywających oczy ciemnych okularach. Coś w tym portrecie przyprawiło Paulę o dreszcz.

- Może Heathstone to jego zastępca - powiedziała zamyślona.

- Ciekawiło mnie, czy uważasz, że ten Heathstone był mocno ucharakteryzowany. Ja sądzę, że różnice w wyglądzie były na to za duże.

- Chyba tak. Gdy uciekał, słyszałam jego samochód zmierza­jący chyba w stronę Hengistbury.

- A może do Shooter's Lodge.

Rozległo się pukanie do drzwi. Tweed wsunął szkice z powro­tem do koperty, po czym zawołał:

- Proszę wejść.

Ukazała się Lavinia, już bez fartucha, niosąca na srebrnej ta­cy rosenthalowską porcelanę: wielki czajnik, dzbanuszek z mle­kiem i talerzyki. Duży talerz wypełniały różne rodzaje ciast. Roz­stawiła wszystko na stole.

- Pomyślałam, że dla nabrania sił zechcecie napić się kawy.

- Bardzo chętnie. To miło z twojej strony - powiedział Tweed. - A teraz, skoro już tu jesteś, czy nie miałabyś nic przeciwko te­mu, abym ci zadał kilka pytań?

- Oczywiście, że nie.

Przysunęła sobie krzesło i usiadła obok nich.

- Nie mogę jedynie obiecać odpowiedzi na wszystkie pytania dotyczące operacji bankowych - oznajmiła z uśmiechem.

- Nie będę pytał o bankowe sekrety - odrzekł Tweed, obraca­jąc krzesło tak, że kolanami niemal dotknął jej kolan - ale Bella nie przekazała mi żadnych informacji. Musicie przechowywać za­pisy operacji.

- Oczywiście, że tak. W sposób, który uznasz za staromodny. Nie mamy tu żadnych komputerów ani połączenia z Internetem. Bella twierdziła że skoro hakerzy, i do tego całkiem młodzi chłop­cy, potrafili się włamać do Pentagonu, to na pewno spenetrowali­by nasze komputerowe dane, gdybyśmy je mieli.

Paula uśmiechnęła się do siebie. Z tego samego powodu Tweed zabronił używania nowoczesnych urządzeń w swoim biurze. Jakkol­wiek by na to patrzeć, stawką było życie zagranicznych agentów.

- Tak więc dane dotyczące rachunków naszych deponentów są zapisywane na maszynie na kartach kartotekowych - ciągnęła Lavinia z uśmiechem. - Zatrudniamy do tego dwie bystre dziew­czyny z Gladworth. Pracują kilka dni w tygodniu i wchodzą tylny­mi drzwiami we wschodnim skrzydle. Jak dotąd udało mi się utrzymać inspektora Hammera z dala od tej części budynku.

- Nie ma powodu do zaglądania tam - zgodził się Tweed. - Po­rozmawiam o tym z Hammerem. Ale wracając do waszego syste­mu, na pewno obdarzacie wielkim zaufaniem te dwie dziewczyny z Gladworth, biorąc pod uwagę sprawy, które muszą znać.

- Nie polegamy na zaufaniu. - Lavinia uśmiechnęła się po­nownie. - Pracują na danych, które im dostarczam. Nazwisko każ­dego deponenta jest zakodowane, jak również deponowana su­ma. Książkę tych kodów mam zawsze ze sobą.

Popatrzyła na Tweeda figlarnie, a jej niebieskie oczy wydawa­ły się jeszcze większe.

- Nawet gdy śpię, trzymam ją w poduszce. Ktoś leżący ze mną w łóżku mógłby ją wyciągnąć, tylko gdy głęboko usnę.

Tweed za wszelką cenę starał się nie patrzeć w jej stronę. Pró­bował wymyślić, co by tu jeszcze powiedzieć, ale nic nie przycho­dziło mu do głowy.

- A teraz - powiedziała Lavinia, wstając - jeżeli to już wszyst­ko, chyba powinnam wyjść i zostawić was w spokoju. Nikt tu nie przyjdzie. Życzę owocnych rozmyślań.

Zamknęła drzwi i szybko ponownie je otworzyła.

- Jeżeli któreś z was szukałoby lektury do poduszki, niech zej­dzie do większej biblioteki na dole. Pełno tam najnowszych i kla­sycznych powieści. Tutaj Bella trzymała przez wszystkich zapo­mniane dziwaczne dzieła.

- Dziękujemy - powiedział Tweed. - Od czasu jak tu przyje­chaliśmy, nie przeczytaliśmy nawet jednej gazety.

Bella ich nie lubiła. Snape zabiera wszystkie i trzyma w swo­jej chacie w lesie. No to na razie.

- Ta kawa ma akurat odpowiednią temperaturę, więc proszę - powiedziała Paula, nalewając dwie filiżanki po wyjściu Lavinii.

Tweed wypił trochę i ruszył w stronę oszklonych szaf biblio­tecznych wypełniających część jednej ściany. Przebiegał je wzro­kiem, odczytując wszystkie tytuły. Zatrzymał się, wciągnął latek­sowe rękawiczki, otworzył drzwi i sięgnął po wielki, oprawny w skórę tom wepchnięty nieco głębiej niż sąsiednie. Zdjął go z półki i położył na stole, delikatnie unosząc okładkę. Księga otworzyła się na środkowej stronie.

Paula wstała i zbliżyła się do niego. Zamknął książkę i wska­zał tytuł na porządnie wytartym grzbiecie.

Hiszpańska inkwizycja: Metody tortur" - przetłumaczył. Potem pozwolił, by książka otworzyła się na dwóch środkowych stronach. Nadal miał na rękach lateksowe rękawiczki.

- O Boże! - krzyknęła Paula.

Na prawej stronie widać było szereg ilustracji, z których każda pokazywała pod innym kątem kolczasty kołnierz, niemal identycz­ny z tymi, które widzieli wokół szyi Belli, a potem pani Carlyle. Na jednym rysunku widać było tył kołnierza z drewnianymi uchwyta­mi służącymi do jego zaciskania. Obok był tekst po hiszpańsku.

- Więc teraz wiemy, skąd zabójca wziął pomysł szatańskiego narzędzia zbrodni.

- Co zawęża krąg podejrzanych do osób z rezydencji.

- Gdybym potrafiła czytać po hiszpańsku! - westchnęła Paula.

- Rysunki są wystarczająco jasne.

Tweed poprosił ją o dużą przezroczystą kopertę przeznaczoną do zbierania dowodów. Paula wyjęła jedną z torebki i mu podała. Wsunął do niej książkę, zapieczętował i wepchnął do pustej prze­grody swojej teczki.

- Odciski palców? - spytała.

- Tak. Daj to Harry'emu. Zawsze ma ze sobą sprzęt. Ale nie spodziewam się, że cokolwiek znajdę. Ten zabójca już nam poka­zał swoją sumienność.

- Co za niesamowita książka w bibliotece Belli - skomentowa­ła Paula.

- Spodziewam się, że kupiła ją wraz z innymi, aby zapełnić półki. To część umiejętnego robienia wrażenia na klientach mi­lionerach. Kiedy Harry sprawdzi odciski palców, przynieś książkę z powrotem i wstaw na miejsce. Stała tu, gdzie teraz jest luka, by­ła wepchnięta o kilka centymetrów głębiej niż inne. Jak to inte­ligentnie powiedziałaś, to zawęża krąg podejrzanych do osób stąd. Na razie mam już dość przebywania między nimi.

Schodząc po imponujących schodach, spotkali Lavinię idącą na górę. Tweed zatrzymał się.

- Lavinio, czy mam rację, zakładając, że brama główna to je­dyne wejście na teren posiadłości?

- Teraz tak - przystanęła, mając ręce zajęte papierami - ale przed wiekami było niewielkie wejście dla pieszych w odległym końcu muru, w miejscu, gdzie oddala się od drogi. Zostało zamu­rowane, Bóg raczy wiedzieć jak dawno. Taka mała sklepiona furta. Czy mieliście spokój w bibliotece? - spytała, zmieniając temat.

- Tak, odpoczywaliśmy i rozmawialiśmy. To niezła odmiana.

Nie wiadomo skąd u stóp schodów pojawił się Marler. Spoj­rzał w górę, by upewnić się, że Lavinia odeszła, i powiedział:

- Nie pomoże ci to, co mówiła Lavinia. Jestem pewien, że mó­wiła w dobrej wierze - zamilkł na chwilę - ale to nieprawda.

- Co masz na myśli? - spytał Tweed ostro.

- Szwendałem się po lesie wzdłuż muru i poznałem niemal każde drzewo. W końcu dziś rano trafiłem na to drugie wejście, które ona nazwała małą sklepioną furtą. Zamurowane! Lepiej chodź, sam zobacz. Przygotuj się na szok.




28.


Marler przeprowadził Tweeda i Paulę przez kuchnię, ignorując protesty pani Grandy. Objawiła swe uczucia, unosząc wysoko tasak i wbijając go mocno w wolne miejsce na blacie roboczego stołu.

- Będzie miała kłopoty z wyciągnięciem go - stwierdził Marler.

- Poczekajcie chwilę - szepnął Tweed do idących przed nim Marlera i Pauli.

Zatrzymał się na chwilę pod drzwiami i zobaczył, z jaką łatwo­ścią pani Grandy chwyciła za rękojeść i wyjęła tasak. Zmarsz­czył brwi, uświadomiwszy sobie, że kucharka jest bardzo silną kobietą. Potem skinął głową na swoich towarzyszy i ruszyli dalej.

Po długim, mozolnym marszu przez las Marler zatrzymał Twee­da i Paulę, unosząc rękę. Przystanęli, a on wyjaśnił:

- Zostawiłem tu Harry'ego, aby miał oko na to drugie wejście. Ma walthera i kilka granatów. Nie chcę go zaskakiwać.

Składając ręce wokół ust, krzyknął:

- Harry, nadchodzimy we trójkę. Zabrałem Tweeda i Paulę.

Jego wyraźny głos niósł się po okolicy. Przecięli niewielką prze­siekę przed murem skręcającym tu i oddalającym się od drogi. Tweed spojrzał na otwór pod jakby rzemieślniczo wykonanym łu­kiem. Od strony rezydencji widać było starannie ułożony stos sta­rych nieuszkodzonych cegieł, które niegdyś zamykały przejście.

- Cóż - powiedziała Paula ponuro - właśnie wzięła w łeb moja teoria, że mordercą był ktoś z rezydencji.

Ledwie skończyła mówić, Harry gwałtownie pchnął ją na Twee­da. Oboje zachowali równowagę, lecz wylądowali w głębi starej furty. Sekundę później kula wycelowana z zewnątrz przeleciała w miejscu, gdzie przed chwilą stał Tweed. Harry zareagował natychmiast. Z głębokiej kieszeni kurtki wyciągnął prawą rękę z już odbezpieczonym granatem.

- Dobrze, chłopcze - powiedział szybko. - Chcesz się pobawić?

Rzucił granat w kępę krzewów po drugiej stronie wejścia. Na­stąpił błysk i stłumiony huk. Potem usłyszeli odgłos uruchamia­nia, a następnie ryk silnika niewidocznego motocykla pędzącego na pełnym gazie po otwartej przestrzeni za plątaniną krzewów. Powoli warkot ucichł.

- Nie trafiłem - stwierdził Harry filozoficznie. - Przepraszam za pchnięcie, ale usłyszałem ruch tam w krzakach.

- To znaczy, że szef nadal jest głównym celem - powiedział Marler.

- Calouste - odezwał się Tweed - musi uważać, że w jakiś spo­sób przeszkadzam mu w wykonaniu kolejnego posunięcia.

- Lub - dodała Paula - jego informator w rezydencji uznał, że zanadto zbliżasz się do celu.

- Jedno lub drugie. - Tweed wzruszył ramionami. - Harry, czy widziałeś te dwa tak zwane naszyjniki znalezione w garderobie Crystal?

- Tak, wszedłem i obejrzałem je sobie dokładnie. Ten stary za­kuty łeb bardzo niegrzecznie kazał mi się wynosić. Zanim wyszed­łem, mój łokieć jakoś przypadkiem dźgnął go między żebra.

- Ale jak można było przenieść coś takiego z pokoju do poko­ju rezydencji bez obawy, że ktoś to zobaczy?

- Bardzo łatwo. W dużej teczce ze ściankami po obu stronach wyłożonymi blachą i skórą, aby nic nie zadźwięczało podczas przenoszenia.

- Dziękuję ci. Paulo, wróćmy teraz do rezydencji. Chcę do­kładnie przesłuchać Warnera Chance'a.


* * *


Schodząc po stopniach do luksusowo urządzonej piwnicy pod podłogą Shooter's Lodge, Jacques głęboko zaczerpnął powietrza. Musiał zdecydować, czy ma się przyznać do kolejnej porażki.

Poprzedniej nocy, pracując jak murarz, starannie usunął stare cegły z wnętrza sklepionej furty w murze. Po skończeniu tej żmudnej pracy ukrył się w poszyciu naprzeciw nowo otwartego przejścia.

Strzelbę z celownikiem optycznym położył obok, tak aby mógł jej szybko użyć. Sięgnął po paczkę z jedzeniem, połknął wszystko i dla poprawy humoru pociągnął spory łyk koniaku z piersiówki. Potem zapadła ciemność i usnął.

Noc była zimna, lecz przygotował się na to. Pod wiatrówką miał trzy warstwy wełnianej bielizny. Obudził go świt. Sprawdził strzelbę i przez celownik optyczny wymierzył w otwór w furcie. Informator Calouste'a mówił, że jeden z członków grupy Tweeda wciąż przeszukuje las.

- Gdy poinformuje szefa o dziurze w furcie - przewidywał Calouste -Tweed na pewno przyjdzie ją obejrzeć. Wtedy go zabijesz.

Jacques czekał wiele godzin, często zmieniając pozycję, gdy łapały go kurcze. Najpierw pojawił się przysadzisty, barczysty mężczyzna. Jacques'owi nie spodobał się jego wygląd. Profesjo­nalista - powiedział do siebie.

Później ten pierwszy powrócił z drugim, wysokim i szczupłym, którego wygląd również wywołał obawy Jacques'a. Potem niemal natychmiast w łuku furty pojawił się Tweed ze swoją ślicznotką, doskonale ustawiony. Gdy krzyżyk celownika znalazł się na pier­si Tweeda, skurcz zmusił Jacques'a do zmiany pozycji. Nacisnął spust i spojrzał, nie wierząc własnym oczom. Jego cel i dziewczy­na zniknęli! Zobaczył, jak grubas wyciągnął coś z kieszeni, i odgadł, że obok upadł rzucony przez tamtego granat. Odłamek od­ciął Jacques'owi kawałek wiatrówki, ale go nie zranił. Zabójca zdołał dobiec do motocykla.

Dojechał okrężną drogą do Shooter's Lodge, wsunął motocykl do głębokiej jamy ze ścianami krytymi brezentem, od góry przy­krył stertą sosnowych gałęzi i poszedł do kuchni.

Calouste czekał na niego w podziemnym apartamencie, sie­dząc w fotelu. Miał na nosie czarne jak węgiel okulary. Jedną podobną do szponów ręką podpierał kanciasty podbródek, a w drugiej trzymał kieliszek koniaku. Widok tych ciemnych szkieł zbijał Jacques'a z pantałyku.

- Tweed nadal żyje - oznajmił Calouste.

- Skąd pan wie? - spytał Jacques.

- Z wyrazu twojej twarzy.

- Niemal trafiłem go w pierś.

- Niemal - szydził Calouste.

- Jeden z jego ludzi odepchnął go na bok.

- Ponieważ jak idiota narobiłeś hałasu.

- To możliwe.

Jacques'a zawsze denerwował sposób, w jaki jego szef potrafił zrekonstruować bieg wydarzeń tak, jakby sam był na miejscu.

- Zaczynam dochodzić do wniosku, że muszę zabić Tweeda osobiście. Tym.

Calouste miał na sobie obszerny, czarny płaszcz z bardzo dłu­gimi rękawami. Prawą dłoń włożył do lewego rękawa i wyjął wąs­ki i ostry jak brzytwa sztylet. Pochylił się naprzód z sadystycz­nym uśmiechem na swojej niesamowitej twarzy. Czubkiem ostrza dotknął leżącej na stole ręki Jacques'a. Ten skamieniał.

- Nie przejmuj się, mój drogi - powiedział Calouste miękkim, jedwabistym głosem. - Tweed wróci, by sprawdzić to drugie wej­ście, a ślad krwi zaprowadzi go do kredowego kamieniołomu.

- Krwi? - wykrztusił Jacques.

Calouste delikatnie przeciągał czubkiem sztyletu po wierz­chu wielkiej łapy Jacques'a, którą ten położył płasko na stole. Ściskał mordercze narzędzie w dłoni tak pewnie i z taką uwagą, że na skórze zabójcy nie pojawiła się ani jedna kropla krwi. Szybkim ruchem Calouste ukrył sztylet w rękawie.

- Rozumiesz? - spytał. - Króliki.

- Króliki? - powtórzył Jacques głucho.

- Tak. Pójdziesz i zastrzelisz trzy króliki. Nie teraz, idioto - po­wiedział miękko, widząc, że Jacques zamierza wstać i zapewne od razu spełnić polecenie. - Tweed nie zjawi się wcześniej niż jutro.

- Teraz rozumiem.

- Więc co ostatecznie zrozumiałeś?

- Jutro, wcześnie z rana wezmę strzelbę i upoluję trzy króliki.

- Ale będzie ci potrzebne coś więcej niż strzelba, tak czy nie?

Calouste wyciągnął z kieszeni wielką torbę z przezroczystego materiału i rozwinął, pokazując otwór na końcu. Przyglądał się Jacques'owi, który rozpaczliwie starał się znaleźć właściwą odpo­wiedź.

- Po zastrzeleniu królika włożę go tutaj. Wycisnę z niego każ­dą kroplę krwi. Potem ukryję zwierzaka tak, aby nikt go nie zna­lazł.

- Doskonale. Następnie weźmiesz tę torbę i co parę kroków poznaczysz krwią drogę do kamieniołomów, aby doprowadzić tam Tweeda. Uzna, że granat rzucony przez jego człowieka cię zranił. Będę tam na niego czekał w ukryciu.


* * *


- Gdzie jest teraz pan Warner Chance? - spytał Tweed Snape'a, wchodząc do holu.

- W swoim apartamencie, proszę pana. Ma pracować i nie ży­czył sobie, aby ktoś mu przeszkadzał.

- Dopóki nie rozwiążę tej sprawy, będę wam wszystkim wię­cej, niż przeszkadzał.

Zamilkł na chwilę. Z twarzy Snape'a odpłynęła krew.

- Jak mi powiedziano, jesteś tu jedyną osobą, która czytuje codzienną prasę.

- Tak, proszę pana.

- I trzymasz ją w swoim domku w lesie. Proszę, przynieś wszystkie gazety z ostatniego tygodnia i zostaw dla mnie tu w bi­bliotece.

- Zrobię to, jak tylko będę mógł.

- Natychmiast będzie wystarczająco szybko. Dziękuję.

- Wydaje mi się to dziwaczne - skomentowała Paula, gdy wchodzili po schodach. - Żyją tu odcięci od zewnętrznego świata.

- Podejrzewam, że to pomysł Belli. Prawdopodobnie nie wie­rzyła w nic, co jest w gazetach. Nie ma tu także żadnego radia ani telewizora. Myślę, że polegała na informacjach telefonicznych uzyskiwanych od swoich kontaktów. Już jesteśmy na miejscu.

Tweed zapukał do drzwi apartamentu Warnera. Silny głos warknął ze środka:

- Wejdź, kimkolwiek jesteś, i wynoś się zaraz.

Warner siedział twarzą do drzwi za wielkim biurkiem zawalo­nym stosami papierów. Wyraz jego kamiennej twarzy nie był przyjazny.

- Jestem teraz bardzo zajęty.

- Sprawa morderstwa nie może czekać - powiedział ostro Tweed. - Mam kilka pytań.

- Ma pan na to pięć minut. - Warner skrzyżował ramiona.

Był ubrany w skórzaną kurtkę, rozpiętą pod szyją, oraz sztruk­sowe spodnie wciśnięte w sięgające do kolan buty, co Tweed spo­strzegł pod biurkiem.

- Pięć minut? - powtórzył. - Zajmiemy panu tyle czasu, ile nam będzie potrzeba.

- Już mnie pan przesłuchiwał - odparł Warner agresywnie. - Więc po co pan przychodzi ponownie.

- Za pierwszym razem zadałem panu kilka pytań wstępnych. - Tweed zawiesił głos. - Teraz wyszło na światło dzienne więcej dowodów.

- Jakie to mogą być dowody? - spytał tamten sarkastycznie. - Sprzeciwiam się również obecności panny Grey.

- To normalna procedura. Znał pan panią Mandy Carlyle?

- Nigdy o niej nie słyszałem. Użył pan czasu przeszłego.

- Tak. - Jest bardzo bystry, pomyślał Tweed. - Tak, ponieważ została zamordowana. W taki sam sposób, jak pańska matka. Widział pan te okropne kołnierze w garderobie Crystal? Iden­tyczne.

- Oczywiście ktoś je podrzucił.

- O ile to nie jest podwójny blef - wtrąciła Paula. - Niepokoi mnie, czy ich tam nie położono specjalnie, aby wszyscy myśleli, że zostały podrzucone. Jeżeli ona ma coś z tym wspólnego...

Drzwi prowadzące do dalszej części apartamentu otwarły się z hukiem i do pokoju wpadła Crystal. Jej rude włosy były staran­nie uczesane; miała na sobie obcisły jasnoczerwony sweter i spódnicę tego samego koloru. Ale ta czerwień była niczym w porównaniu z rumieńcami na jej policzkach. Była wściekła.

- Oskarżasz mnie, że sama ukryłam tam te okropne kołnie­rze? - krzyczała niemal w ucho Pauli.

- Znów podsłuchiwałaś? - spytał Tweed łagodnie.

- To moje cholerne prawo. Co ona sobie wyobraża, że kim jest, do cholery? Jest na tyle ostrożna, że nie powiedziała mi tego wprost.

- Mogę to powtórzyć, jeżeli chcesz - odrzekła Paula spokoj­nie. - W przypadku morderstwa trzeba rozważyć wszystkie możli­wości. Wraz z innymi jesteście państwo podejrzani.

- Co to za pokój, z którego wyszłaś? - spytał Tweed, chcąc zła­godzić atak Crystal na Paulę.

- To sypialnia. Sypialnia Warnera.

Wyraz twarzy Crystal był obrzydliwie wyzywający. Zmroziło to Paulę. O takim aspekcie życia w rezydencji nawet nie śniła. Tweed wyczuł jej reakcję i postanowił zmienić temat.

- O ile wiem, jeździ pan zielonym fordem - powiedział, zwra­cając się do Warnera. Świadek w Dodd's End - ciągnął, blefując - widział taki samochód zaparkowany w pobliżu domu pani Carlyle, mniej więcej w tym czasie, gdy została ona zamordowana. A na ten wieczór ani pan, ani Crystal nie macie alibi. Siedzieli­ście prawdopodobnie razem w tym apartamencie, czego nikt nie może potwierdzić.

- Byłam na niewielkim przyjęciu w Gladworth - warknęła Crystal. - Już to mówiłam.

- To niezbyt mocne alibi, jeżeli w ogóle prawdziwe - przerwa­ła Paula. - Jedna lub dwie przyjaciółki, jeżeli je poprosisz, mogą potwierdzić to, co mówisz, aby ukryć, że byłaś w mieszkaniu swo­jego chłopaka.

Po raz pierwszy Crystal zamilkła. Stała, patrząc ponuro w ścianę.

- Musiałam trafić w sedno - mruknęła Paula sama do siebie.

Ręce Warnera zacisnęły się na krawędzi biurka, jakby zamie­rzał wyskoczyć z foteła. Gdy mówił, patrząc na Tweeda, jego oczy nie ujawniały żadnych uczuć.

- Kim jest owa pani Carlyle? - zagrzmiał.

- Była kobietą lekkich obyczajów. - Tweed zamilkł na chwilę, uważając, by nie wspomnieć o Marshalu. - Istnieje bezpośredni związek ze śmiercią pana matki, ponieważ pani Carlyle została zamordowana przy użyciu takiego samego kołnierza. Czy zna pan w tym domu kogoś o wyjątkowych zdolnościach mechanicznych, jeżeli chodzi o formowanie metalu?

- Nie całkiem pana rozumiem - odparł Warner spokojnie.

- Kogoś z umiejętnościami i opanowaniem wystarczającym do obrobienia drutu kolczastego, kogoś mającego odpowiednie na­rzędzia: rękawice ochronne i mocne nożyce; kogoś, kto potrafiłby zwinąć drut w odpowiedni kształt z rzeźbiarską dokładnością.

- Snape - bez namysłu odpowiedział Warner.

- Co ty robisz? - spytała Paula, gdy schodzili główną klatką schodową.

- Chcę przyspieszyć śledztwo. Najlepszą drogą jest porusze­nie ich wszystkich. Więc to robię.

- Ryzykujesz. W pewnej chwili myślałam, że dojdzie do walki między tobą i Warnerem, a Crystal skoczy na mnie z pazurami.

- Właśnie to miałem na myśli, mówiąc o poruszeniu wszyst­kich.

- O mało nie doszło tam do wybuchu - upierała się Paula.

- Innymi słowy poruszyłem ich. Ale kiedy poczułem, że atmo­sfera staje się za gorąca, zmieniłem temat.

- Zauważyłam to. O, jest Lavinia.

Stała u stóp schodów, jak zawsze uśmiechnięta. Wskazała na bibliotekę.

- Sama przyniosłam gazety z chaty Snape'a. Są na okrągłym stole.

- Jestem bardzo wdzięczny - odparł Tweed. - Czytasz je?

- Codziennie. Pozwalają mi utrzymać kontakt ze światem ze­wnętrznym. - Ponownie się uśmiechnęła. - Przypominają mi, że taki świat istnieje. Zostawię was teraz w spokoju.

- Jeżeli możesz poświęcić mi kilka minut - poprosił Tweed - będę ci wdzięczny za chwilę spokojnej rozmowy. W bibliotece, jeżeli ci to odpowiada.

Lavinia roześmiała się i dygnęła z gracją.

- Moja kolej na przypiekanie na różnie, łaskawy panie. Cze­mu zawdzięczam szczególny honor ostatniego miejsca w kolej­ce? Z tego, co słyszałam, już wszyscy zostali prześwietleni twym sokolim wzrokiem.

Weszli we trojkę do biblioteki. Lavinia usiadła przy stole, a Paula taktownie zabrała plik gazet i wyszła do holu.

- Jestem pewna, że Tweed będzie wolał przesłuchać cię bez świadków - powiedziała z szelmowskim uśmiechem. - Zabiorę to do siebie i zobaczę, co się wydarzyło na świecie.




29.


Tweed usiadł w fotelu naprzeciw Lavinii. Dotąd nie uświada­miał sobie, że ten stół jest tak wąski. Usiadłszy, poczuł, że ich kolana się dotykają. Nieco odsunął fotel.

- Proszę wybaczyć.

- Nie zrobiłeś nigdy nic, co by mnie w najmniejszym stopniu uraziło.

Wciąż miała na sobie biały golf. Obciągnęła go w dół, by ści­ślej przylegając, podkreślał jej figurę. Jej długie, szczupłe palce złączone razem leżały spokojnie na stole, a wielkie pełne blasku oczy spoglądały wprost w jego źrenice. Zmusił się do wytrzyma­nia tego hipnotycznego spojrzenia.

- A więc przede wszystkim... - odchrząknął - nie jesteś ostat­nia w kolejce do dokładnego przepytania. Pozostał mi jeszcze Snape.

- Nasz doskonały kamerdyner - wtrąciła ironicznie.

- Z twojego tonu wnoszę, że mu nie dowierzasz.

- Wszyscy mamy wady. - Jej głos stał się bardziej szorstki. Choć nie przestawała patrzeć mu w oczy, Tweed wciąż nie potra­fił odczytać ich wyrazu. - Mogę na nim polegać, że zawsze znaj­dzie się w holu, gdy ktoś przyjeżdża.

- A co z porą na lunch?

- Zawsze informuje mnie na czas. Sam sobie gotuje we włas­nej chacie i tam jada.

- Nie ma przyjaciół?

- Nikogo, o kim bym wiedziała.

- A co z innymi? Na pewno spośród dwóch mieszkających tu rodzin ktoś ma jakiegoś przyjaciela?

- Nie sądzę.

Uniosła rękę i odsunęła z twarzy pasmo ciemnych włosów.

- Dziwne, prawda? - Uśmiechała się ponętnie.

Do diabła! - powiedział Tweed w duchu. Bawi się mną. Nigdy przedtem nie doświadczył czegoś takiego w trakcie przesłucha­nia. W czasie wszystkich innych, jakie w swojej karierze przepro­wadził, zawsze potrafił się trzymać w ryzach. Nagle wpadł na po­mysł, jak zmącić jej doskonałą samokontrolę. Lavinia przysunęła się bliżej do niego, jakby zdając sobie sprawę, że w końcu na czymś skupił myśli.

- Czy znałaś nieżyjącą żonę Warnera?

- Moira mieszkała tu, zanim wróciłam z Medfords. Więc nigdy jej nie widziałam.

- Jak mi powiedziano, zginęła w wypadku samochodowym na Hook Corner. Powiedziano mi także, że ktoś manipulował przy hamulcach jej auta, i być może dlatego spadła w przepaść. War­ner raczej szybko pogodził się z tą tragedią.

- A któż to ci naopowiadał takich rzeczy? - spytała z uśmiechem.

- To ja zadaję pytania.

- Odniosłam wrażenie, że to przyjemna pogawędka.

Tweed niemal zaniemówił. Zmusił się do spojrzenia jej w oczy, chcąc dostrzec błysk zaniepokojenia. Nic. Wyglądało tak, jakby to ona prowadziła przesłuchanie. Usiadł sztywno i spytał ostrzejszym tonem:

- A co z twoim ojcem? Musisz wiedzieć, że zabawia się z każdą atrakcyjną kobietą, jaką mu się uda oczarować, a potem porzuca ją dla następnej. To taki rodzaj zmieniającego się haremu.

- Podoba mi się to ostatnie określenie - roześmiała się. - Oczywiście wiem o jego upodobaniach. To tajemnica poliszyne­la. Mężczyźni już tacy są. Przynajmniej niektórzy. Ale oczywiście nie wszyscy.

- Przynajmniej nie jesteś cyniczna.

- Nie chciałam, abyś potraktował to jako osobisty przytyk.

Myśli Tweeda zawirowały. Udało jej się zbić go z pantałyku. Zmusił się do wypowiedzenia następnego zdania.

- Zdarzyło się drugie morderstwo. W niewielkiej wiosce zwa­nej Dodd's End zginęła pani Carlyle. Niepokoi mnie Marshal. Mamy bezpośredni związek - zamordowano ją w taki sam spo­sób, jak twoją babkę.

- Wiem.

W końcu ją złapał. Uświadomił sobie, że jej złożone ręce zacis­nęły się. Odetchnął i pochylił się w jej stronę.

- Skąd o tym wiesz? - spytał.

- Piszą o tym w gazecie. Dzisiejszej. Paula może ci pokazać.

Westchnął. Przebiła jego asa. Szybko wyliczył pozostałych mieszkańców rezydencji. Czekając, Lavinia odchyliła się do tyłu i założyła ręce na kark. To normalna reakcja, powiedział szybko do siebie. Poprzednio pozostawała cały czas w jednej pozycji, więc było to zwykłe rozprostowanie mięśni. Potem zwróciła się ku niemu, z lekko splecionymi rękami.

- Odniosłem wrażenie, że występuje tu silna rywalizacja, cza­sem na skraju fizycznej agresji. Myślę o Crystal i Leo. Jak się układają ich wzajemne stosunki? - spytał.

- Jak brata z siostrą - uśmiechnęła się, ale nie miał wrażenia, że sobie z niego kpi. - Problem w tym, że Crystal jest młodsza. Zawsze uważa, że ojciec więcej uwagi poświęca jej bratu. Nie po­doba jej się to.

- Dlaczego?

- Dlatego... że chciałaby skupiać na sobie uwagę wszystkich mężczyzn.

- Czasami wydaje się nieokiełznana.

- To tylko jej impulsywność.

- Pani Grandy - rzucił Tweed nagle. - Przyznaję, że ją prze­oczyłem. Prawdopodobnie Bella sprawdziła ją przed zatrudnie­niem. Skąd pochodzi?

- Nikt nie wie. Pojawiła się w Gladworth pięć lat temu. Jest wspaniałą kucharką, zawsze punktualną. Prowadzi też dom. O pią­tej rano przychodzi tu grupka dziewcząt z Gladworth. Sprzątają cały dom i wychodzą o wpół do siódmej. Pewnie dlatego nigdy ich jeszcze nie widziałeś. Jesteśmy tutaj dobrze zorganizowani.

- Jeszcze jedno, ostatnie pytanie, Lavinio - Tweed zrobił pau­zę, aby zaobserwować jej reakcję.

Czekał. Ona też czekała. Jej niebieskie oczy zdawały się go pochłaniać. Poczuł mrowienie w całym ciele. Dzięki Bogu nie dzieje się to publicznie.

- Jeszcze jedno, ostatnie pytanie. - powtórzył. - Znasz ludzi mieszkających w tej rezydencji o wiele lepiej, niż ja kiedykol­wiek będę w stanie ich poznać. - Zamilkł na chwilę. -Więc jak ci się wydaje, kto najprawdopodobniej popełnił to morderstwo?

Zaraz pożałował, że zadał to pytanie. Było co najmniej niesto­sowne. Przecież ona jest jedną z podejrzanych, jak wszyscy tutaj. Dlaczego to zrobił? Jakieś niewidzialne więzy zdawały się przy­ciągać ich do siebie.

- Myślałam o tym i myślałam - odpowiedziała powoli. - Ale pomimo maksymalnego wysiłku, jaki w to włożyłam, nie potrafię wskazać nikogo. Przykro mi. - Wstała i wygładziła spódnicę. - Myślę, że będzie lepiej, jeżeli poproszę Paulę, aby zeszła i przejrzała z tobą prasę.

Tweed wstał, by jej podziękować. Błyskawicznie obeszła stół i znalazła się tuż przy nim. Byli mniej więcej tego samego wzrostu.

- Dziękuję za twoją cierpliwość i delikatność - powiedziała Lavinia i szybko pocałowała go w usta. - Naprawdę cię lubię - do­ dała i ruszyła do drzwi.




30.


Tweed czuł się wyczerpany. Podszedł do barku i wyjął butelkę koniaku i kieliszek. Nalał sobie niewielką porcję. Marnie spał w nocy. W myślach pojawiały mu się twarze mieszkańców rezy­dencji. Kto z nich?

Drzwi otworzyły się cicho i weszła Paula z gazetami pod pa­chą. Tweed, odwrócony, sączył alkohol. Zachichotała.

- Utarła ci nosa, prawda?

- To najbardziej nieudane przesłuchanie, jakie kiedykolwiek przeprowadziłem. Tak, ucierała mi nosa za każdym razem - przy­znał, siadając za stołem.

- Przypuszczałam, że tak może być - odrzekła Paula, siadając obok niego. - To najinteligentniejsza osoba tutaj. Czy poczekać z pokazaniem ci gazet?

- Nie. Już mi wróciła jasność myśli. Pokaż od razu.

- Lavinia, co dla niej typowe, uporządkowała prasę według dat, najnowsze na końcu...

Tweed odebrał od Pauli gazety i zaczął przebiegać wzrokiem pierwsze strony. Biły w oczy wielkie nagłówki:

NAJBOGATSZY BANKIER ŚWIATA BESTIALSKO ZAMOR­DOWANY!

BELLA MAIN Z MAIN CHANCE ZNALEZIONA Z PODE­RŻNIĘTYM GARDŁEM!

KRÓLOWA NOCY ZAMORDOWANA W TAKI SAM SPOSÓB JAK BELLA MAIN.

- O Boże - mruknął Tweed - teraz mamy na karku Drew Fran­klina. Skąd ten diabeł tak szybko dowiedział się o Mandy Carlyle? W trzy dni uchylił rąbka tajemnicy. Możemy spodziewać się kłopotów z Londynu.

Zadzwonił telefon. Tweed spojrzał na Paulę i podniósł słu­chawkę. To była Lavinia, spokojna jak zawsze pomimo wiadomo­ści, którymi chciała się podzielić.

- Komendant Buchanan na linii. Zdaje się, że nieco rozdraż­niony. Połączę go i odłożę słuchawkę.

- Tak? - powiedział Tweed.

- Co, u diabła, tam się u ciebie dzieje? - krzyczał Buchanan. - Widziałeś tytuły w gazetach? Jakby ktoś spuścił ze smyczy całą sforę diabłów. Dzwonił do mnie członek Rady Ministrów - praw­dopodobnie po cichu złożył depozyt w Main Chance. Naciskał, aby cię odsunąć i przekazać dochodzenie inspektorowi Hamme­rowi. Odmówiłem, tłumacząc, że ty wiesz o tej zbrodni więcej niż ktokolwiek. Czy masz już jakiegoś podejrzanego? Możesz rozwią­zać sprawę w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin? City się denerwuje. Skądś dotarła do nich plotka, że bajecznie bogaty cudzoziemiec zamierza zaoferować fortunę za ten bank. Niezależ­nie, kim jest, pozwoliłoby mu to posłużyć się Main Chance do wykupienia jednego z wielkich banków brytyjskich. Sprawa zysku­je aspekt polityczny. Halo, jesteś tam jeszcze?

- Tak - odparł Tweed spokojnie. - Już się wyżołądkowałeś? Dziś z rana przesłałem raport do dyrektora Howarda. Wiesz, że nigdy wcześnie się nie kładzie i ma wprawę w ugłaskiwaniu poli­tyków, więc proponuję, aby pogadał z tym ministrem. Nie mam nic więcej do przekazania. Dzięki za rozmowę.

- W tym tekście jest wiele szczegółów - powiedziała Paula do Tweeda. - Bob Newman to świetny reporter i przyjaciel Frankli­na. Może namówi go, żeby odpuścił.

- Niemożliwe - odezwał się Newman, który wchodząc, usły­szał jej sugestię. - Drew jest moim przyjacielem, ale przede wszystkim dziennikarzem. Mając taki temat, nie zdejmie nogi z gazu. To prawdziwy zawodowiec.

- A więc mamy niezłe zamieszanie - skomentowała Paula.

- Nie, nie mamy - odparł stanowczo Tweed. - Problem pozo­staje wciąż ten sam. To jasne, że Drew ma tutaj informatora, tyl­ko kto to jest? Ktoś, komu Drew zaoferował odpowiednią sumę pieniędzy, gdy dostał cynk o tym, co tu się stało, i zorientował się, że to hit.

- Więc co teraz robimy?

- W sprawie przecieku na razie nic. Ale zamierzam podnieść im wszystkim napięcie do wrzenia. Musi nastąpić jakiś prze­łom...

Zamilkł na chwilę, gdyż do biblioteki wbiegł Harry i zwraca­jąc się bezpośrednio do niego, oznajmił spokojnym tonem.

- Coś się stało. Pamiętasz to wejście, które ktoś odblokował? Na zewnątrz widać ślady zaschniętej krwi, prowadzą wzdłuż dro­gi do kredowego kamieniołomu.

- Zaalarmuj wszystkich.

- Już to zrobiłem. Idą tam.

- Więc chodźmy i my.

Gdy doszli do furty, zastali tam Newmana i Marlera trzymają­cego armalite'a. Harry minął ich i z waltherem w dłoni wyjrzał przez otwór. Skinął głową, że droga wolna.

- Ścieżka prowadzi prosto do dużego kredowego kamienioło­mu. Jak mi się wydaje, nieczynnego od dawna.

- Chodźmy - polecił Tweed.

- To może być kolejna pułapka - ostrzegł go Harry.

- Dobrze. Pora spotkać się z wrogiem twarzą w twarz.

Prowadził Harry, pochylony nad tropem. Za nim szedł Tweed i reszta grupy. Pogoda zmieniła się gwałtownie. Słońce znikło i mgła spowiła las. Rozpływały się w niej sylwetki drzew. Tweed zatrzymał się i pochylił. Przesunął palcami po jednym większym rozprysku zaschniętej krwi. Powąchał je i szybko wytarł ręce chu­steczką.

- Dziwna krew - powiedział do Pauli i Marlera, którzy właśnie do niego podeszli. - Nie wygląda na ludzką.

Ruszył biegiem, by dogonić Harry'ego. Paula pośpieszyła za nim, zdumiona jego szybkością. Nie tak dawno uczestniczyli w poprawiających kondycję treningu w tajnym ośrodku szkole­niowym w Surrey; wspinali się po linach, czołgali się wewnątrz wielkich, suchych rur ściekowych. Ich stały trener, którego nazy­wali Mięśniakiem, tym razem był na urlopie. Na jego miejsce przyszedł inny, uwielbiający sztuki walki. Tweed ich nie lubił, uważając je za stratę czasu. Gdy nowy Mięśniak odbywał przed nim poprzedzający atak taniec wstępny, wychylił się do przodu i zaciśniętą pięścią z całej siły rąbnął tamtego w szczękę. Trener upadł i zabrano go ze złamaną szczęką do szpitala. To był koniec zajęć.

Paula przypomniała sobie o tym, patrząc, jak Tweed doganiał teraz szybko poruszającego się Harry'ego. Nie odpowiadały jej warunki dzisiejszej wyprawy. Mgła utrudniała odróżnienie czło­wieka od drzewa.

Przeszli już znaczną odległość, gdy Harry zatrzymał ich, uno­sząc rękę.

- Jesteśmy już bardzo blisko kamieniołomu.

Las urwał się nagle i mieli przed sobą otwarty teren docho­dzący wprost do stromej krawędzi.

- Nie jest taki ogromny - odezwał się Marler. - Obejrzałem go. Przypomina amfiteatr. Po prawej stronie jest niewielkie wzgórze. Doskonały punkt obserwacyjny. Proponuję, abyśmy naj­pierw tam weszli.

Harry ruszył na prawo, a inni za nim. Tweed zlekceważył radę, zatrzymał się i rozejrzał dokoła. Trochę dalej na lewo zobaczył gi­gantyczne jodły, sięgające do krawędzi i rzucające wielkie czar­ne cienie. Jeden wyjątkowo ciemny kształt uznał za wielki głaz. Z waltherem w dłoni zaczął schodzić po stoku.

Amfiteatr? Marler miał rację. Kamieniołom był rozległy i głę­boki. Po jednej stronie widniały resztki pordzewiałego dźwigu. Przed laty na pewno służył do podnoszenia kredowych bloków i ładowania ich na czekające platformy.

Wokoło panowała złowieszcza cisza. Tweed schodził dalej. Chciał sprawdzić teren na dole. Mogli zaczaić się tam na niego bandyci. Szurając butami po kredzie, dotarł do krawędzi i wyj­rzał. O Boże, spadek wynosił ponad trzydzieści metrów. Na dole po obu stronach widać było olbrzymie góry pyłu kredowego. Na prawo rozległ się jakiś dźwięk.

Na szczycie wzgórza Marler powstrzymał Paulę przed krzyk­nięciem. Bez ceregieli położył jej dłoń na ustach.

- Nie rozpraszaj jego uwagi - ostrzegł.

- Ale przecież Harry mówił, że te skały są niestabilne - mruk­nęła wściekła.

Na krawędzi Tweed dostrzegł nagle zbliżający się cień, który przedtem wziął za głaz. Coś wielkiego w czarnym płaszczu rzuci­ło się na niego z boku. Zobaczył przed sobą mężczyznę o po­marszczonej twarzy, szykującego się do zadania ciosu nożem o szerokim ostrzu. Calouste we własnej osobie. Potem wydarze­nia potoczyły się bardzo szybko.

Tweed odrzucił walthera, którego nie mógł użyć, gdyż napast­nik był za blisko. Prawą ręką schwycił trzymającą nóż rękę przeciwnika, błyskawicznie przesunął dłoń nieco wyżej do przed­ramienia mężczyzny i ucisnął mu nerw. Walczyli na skraju przepaści, chwiejąc się w przód i w tył. Okropny nóż wciąż pozo­stawał w ręku zabójcy. Tweed był zaskoczony wielką siłą bandyty.

Wysunął lewą rękę do przodu, celując dwoma palcami w oczy wroga. Prawą zwiększył nacisk na nerw. Przeciwnik jęknął z bólu i gwałtownie odrzucił głowę w tył, by uniknąć palców Tweeda.

Tweed dalej starał się sięgnąć do jego oczu. Walczyli wychyle­ni nad stromym stokiem. Wtem Tweed cofnął się i pociągnął przeciwnika za sobą. Prawą ręką ucisnął mu silniej nerw w przedramieniu. Z dłoni mordercy wypadł nóż i poleciał w dół. Utrata broni jak gdyby pozbawiła łotra siły.

Paula rzuciła się biegiem w dół zbocza w desperackiej próbie ocalenia Tweeda. Nikt nie próbował strzelać, gdyż walczący byli zbyt blisko siebie.

Marler ruszył i wyciągając swe długie nogi, dogonił Paulę; skoczył na nią i przycisnął ją do ziemi.

- Bydlaku - wrzasnęła do niego.

- Rozproszysz jego uwagę, bo będzie musiał myśleć, jak cię ratować - powiedział.

Tweed uniósł nogę i nacisnął butem na goleń mordercy. Roz­legł się jęk. Zwiększył nacisk, wkładając w to całą siłę, starając się zmiażdżyć kość. Rozległo się rozdzierające, bolesne wycie. Morderca zwolnił chwyt i puścił Tweeda, a ten pod lewą ręką, za­ciśniętą na twarzy przeciwnika, wyczuł coś miękkiego. Imitująca skórę maska zsunęła się, ukazując twarz znacznie młodszego mężczyzny.

Morderca był teraz odwrócony plecami w stronę przepaści. Tweed obiema rękami pchnął go w pierś. Przeciwnik przeleciał nad krawędzią, a jego nogi wirowały, gdy spadał i spadał. Tweed przyglądał się, aż tamten dosięgną! dna, uderzył w skałę i znieru­chomiał. Dopiero teraz usłyszał głos Harry'ego, który wrzeszczał z rękami złożonymi wokół ust.

- Cofnij się natychmiast! Ta skała jest niepewna!

Odwrócił się i wykonał potężny skok. Na drżących nogach wy­lądował na twardym gruncie. Za sobą usłyszał huk. Obejrzał się. Zniknęło co najmniej pół metra skały, na której stał poprzednio. Tony kredowych bloków z głuchym łomotem uderzyły o dno ka­mieniołomu, pochłaniając ciało zabójcy na wieki.

Marler puścił Paulę. Chciał pomóc jej wstać, ale odepchnęła jego ręce. Sama strzepnęła z ubrania resztki pyłu.

- Kto to był, u diabła? - spytał Tweed, wciąż trzymając w ręce miękką maskę. - Myślałem, że to profesor Heathstone, którego widzieliśmy w hotelu Pike's Peak.

- Popatrz tam - powiedział Harry.

Nad krawędzią kamieniołomu unosił się biały obłok kredowe­go pyłu wzniesiony przez padające olbrzymie bloki. Tweed, już odprężony, raźno skinął głową.

- Naszym następnym zadaniem będzie zabicie prawdziwego Calouste'a. Jestem pewien, że nadal czai się w Shooter's Lodge, czekając na dobre wieści o mojej śmierci.




31.


Wrócili do rezydencji głównym wejściem. Tweed zdecydował, by nie mówić nikomu o bocznej furcie. Chciał ukryć przed mieszkańcami fakt, że wyszedł tamtędy i wybrał się do kamie­niołomu.

- Zmieniłem zdanie - powiedział, gdy byli przy schodach. - Niech Calouste pogotuje się przez parę godzin. Harry wybiera się do Shooter's Lodge, aby mieć oko na to, co się tam dzieje.

Właśnie usłyszeli, jak Harry uruchamia motocykl na tyłach rezydencji. Po chwili pojawił się, pędząc przez podjazd. Tweed spojrzał przez ramię i zobaczył, że brama się otwiera. Nie zasko­czyło go to, gdyż w otwartych drzwiach pojawiła się Lavinia. Jej spostrzegawczość robiła wrażenie. Przedtem Lavinia otworzyła im bramę, zanim użyli domofonu. Gdy weszli do środka, brama zamknęła się automatycznie. Teraz Lavinia otworzyła ją ponow­nie przed wyjeżdżającym Harrym.

- Harry pojechał do Gladworth po parę rzeczy - powiedział do niej.

- Witam z powrotem - powitała go z uśmiechem. - Słońce po­nownie wyjrzało. Pewnie specjalnie dla ciebie.

- Dwukrotnie sama otworzyłaś bramę - zauważył. - Gdzie jest Snape?

- Ten idiota, gdy zobaczył, że nadchodzisz, powiedział, że zo­stawił coś na ogniu u siebie w kuchni i pobiegł tam.

- Lavinio, wybacz, ale muszę teraz coś sprawdzić - powiedział Tweed.

Przeskoczył przez hol i pognał korytarzem. Paula i Marler, zdziwieni, ruszyli za nim. Przebiegł przez kuchnię pod okiem pa­trzącej wilkiem pani Grandy.

- Jeżeli chcecie dostać spóźniony lunch, powinniście grzecz­nie poprosić.

- Tak, proszę - rzucił Tweed przez ramię. - Jesteśmy bardzo głodni.

Runął w otwarte drzwi i pośpieszył ścieżką prowadzącą do chaty kamerdynera. Paula i Marler z trudnością za nim nadążali. Zwolnił kroku i uniósł rękę, by ich ostrzec, po czym podkradł się do otwartych drzwi.

Paula zajrzała nad jego ramieniem. Snape stał obok stołu, ty­łem do nich. Przy uchu trzymał telefon komórkowy. Mogli usły­szeć każde słowo.

- Capricorn raportuje. Tweed żyje. Tak, słyszy pan dobrze. Właśnie go widziałem...

- Obiecuję panu. Nie, proszę pana. Widziałem go ledwie kilka minut temu. Ostatnio mówił pan, że dziś rano będzie już po nim...

- Nie, proszę pana. Nie został ranny. Szedł energicznie. Nawet się śpieszył. Halo? Halo? Jest pan tam jeszcze? Do cholery, za­wsze tak robi.

Wsunął komórkę do bocznej kieszeni i odwrócił się. Wyraz za­skoczenia i przerażenia, jaki pojawił się na jego twarzy na widok Tweeda, naprawdę wart był obejrzenia.

- Spokojnie. Słyszeliśmy każde twoje słowo. Jak się miewa Calouste?

- Kto?... O kim pan mówi? - wyjąkał kamerdyner.

- Skuj go - powiedział Tweed do Marlera.

Naparł na Snape'a, Marler zaś wykręcił mu ręce do tyłu i zało­żył kajdanki.

- Jesteś aresztowany - powiedział Tweed ponuro - za utrudnia­nie śledztwa w sprawie zabójstwa. Cokolwiek powiesz, może być...

- Zanotuję każde jego słowo - oświadczyła Paula, wyciągając notatnik.

- Dobrze - zadrwił kamerdyner - twoja kochanka także...

Zanim zdążył powiedzieć coś sprośnego, Tweed wymierzył mu policzek. Spojrzał na Snape'a z nienawiścią.

- Mamy trzech świadków twojej zdrady. Wątpię, czy jakiś ad­wokat z chęcią podejmie się twojej obrony. Przypuszczam, że sąd pośle cię na dziesięć lat do więzienia bez możliwości warunkowe­ go zwolnienia.

Odwrócił się.

- Paulo, czy możesz przeszukać jego chatę, dopóki tu jeste­śmy. Może znajdziesz jeszcze jakieś dowody.

Marler przeszukiwał Snape'a. W jednej z kieszeni znalazł pęk kluczy i podał go Pauli. Obejrzała je dokładnie, a potem spróbo­wała otworzyć jednym zamek szafy z bronią. Pasował.

Niezbyt bezpiecznie tak trzymać tyle broni - zauważyła.

A ta dubeltówka jest strasznie niebezpieczna - dodał Marler.

Paula przesuwała się szybko po pomieszczeniu, ignorując by­le jakie zamki. Podczas ćwiczeń w Medfords wiele się o nich do­wiedziała. Stanęła, rozejrzała dokoła, po czym włożyła lateksowe rękawiczki i sięgnęła pod stół.

- Oho - powiedziała do siebie, pochylając się.

Była tam ukryta przed wzrokiem niewtajemniczonych szufla­da, oddalona od krawędzi blatu o kilkanaście centymetrów. Pau­la włożyła do zamka klucz banhamowski, otworzyła i wyciągnęła długą, grubą kopertę.

Położyła ją na stole i wyjęła gruby plik banknotów, franków szwajcarskich o wysokich nominałach. Spojrzała na Snape'a, któ­ry uciekł wzrokiem w bok.

- Zapłata za zdradę - skomentował Tweed. - Na długo trafi za kratki. Paulo, kiedy wrócimy do rezydencji, zadzwoń, proszę, do Buchanana, powiedz mu, co znaleźliśmy, i poproś o szybkie przy­słanie samochodu z dwoma policjantami, aby zabrali tego łajda­ka. Marler, proponuję, żebyś wziął go do kuchni i powiedział pa­ni Grandy, że to zdrajca i nie należy mu dawać nic do jedzenia. Tylko tyle wody, ile zechce.


- Teraz pora na właściwe przesłuchanie Warnera Chance'a - powiedział Tweed do Pauli i Marlera po powrocie do rezy­dencji. - Nie był zbyt skłonny do zwierzeń, gdy ostatnio z nim rozmawiałem.

Paula poszła do dużej biblioteki na dole, aby zadzwonić do Buchanana, Tweed zaś wbiegł na schody i zmierzał do małej bi­blioteki na piętrze. Na podeście spotkał Lavinię.

- Czy nie miałabyś nic przeciwko temu, aby mi podać pomoc­ną dłoń? - spytał.

- Kiedy tylko zechcesz, w dzień lub w nocy - odpowiedziała z uśmiechem Mony Lizy.

- Chodzi mi o to zagadkowe urządzenie, którego Bella używa­ła do wzywania ludzi - wyjaśnił Tweed, gdy stanęli obok biurka zamordowanej. - Jest o wiele bardziej skomplikowane, niż sądzi­łem. Zabrałem się do niego i zobaczyłem, że aparat rejestrował wszystkie rozmowy, które prowadziła, i odpowiedzi wszystkich, z którymi się kontaktowała w rezydencji. Dodatkowo był zapisy­wany czas każdej rozmowy. - Nacisnął niewielką dźwignię.

Zabrzmiał głos Belli wzywającej Marshala na dziesiątą wie­czorem.

Spojrzał na Lavinię, która podniosła rękę do ust.

- Rzadko ujawniam emocje - usprawiedliwiła się.

- Przepraszam, to moja wina. Powinienem cię uprzedzić.

Zamilkł, gdy rozległ się głos Marshala, obiecującego przyjść na dziesiątą. Tweed wskazał na zegar urządzenia, rejestrujący czas obu wypowiedzi. Marshal potwierdził przyjście o ósmej.

- A więc to, co się wydarzyło, nastąpiło między ósmą a dzie­siątą wieczorem - skomentował Tweed. - Teraz chciałbym poroz­mawiać z Warnerem Chance'em. Którym z tych ponumerowanych przycisków można go tu wezwać?

- Drugim.

- Dziękuję.

- Zostawię was samych, abyście mogli swobodnie porozma­wiać - powiedziała Lavinia i cicho zamknęła za sobą drzwi.

Tweed ustawił dwa fotele na wprost siebie w niewielkiej odleg­łości, żeby mogli rozmawiać twarzą w twarz. Siadając w jednym, zastanawiał się, którymi drzwiami Warner wejdzie do gabinetu. Płyta z boazerii odsunęła się i Warner wszedł ukrytym przej­ściem za krzesłem Belli. Miał na sobie sztruksową marynarkę i takież spodnie. Wyglądał elegancko, lecz nieprzyjemnie. Usiadł sztywno w fotelu naprzeciw Tweeda.

- I co teraz? - nachmurzył się. - Słyszałem, że Snape został aresztowany. Złapał pan mordercę?

- Jeszcze nie, ale zbliżam się do celu. Snape to chciwy szpicel.

- Zawsze tak o nim myślałem.

- Pani Bella Main została zamordowana między ósmą a dzie­siątą wieczorem. Wiemy to ostatecznie. Mówił pan, że był w tym czasie u siebie. Na pewno ktoś musiał wejść i powiedzieć panu dobranoc lub może telefonował pan do kogoś.

- Czy nie ma pan nic przeciwko temu, że zapalę cygaro? Dzię­kuję.

Z oprawnego w safian etui wyjął cygaro i obcinacz. Stosowny czas poświęcił na obcięcie końca cygara i nieco więcej na jego zapalenie zapałką. Zyskał na czasie, by zdecydować, co odpowiedzieć, pomyślał Tweed, ale zauważył, że szare obojętne oczy War­nera ani na chwilę nie uciekły przed jego wzrokiem.

- Nikt do mnie nie przychodził i nikt nie dzwonił, więc nie mam alibi. Ale zgaduję, że inni członkowie rodziny też go nie mają.

W tonie, jakim została wypowiedziana ostatnia uwaga, Tweed wyczuł nutę defensywną.

- Bella, umierając, pozostawiła testament, w którym uczyniła pana i pańskiego brata współdyrektorami bajecznie bogatego banku. Gdyby jednak jakiś śmiertelny wypadek zdarzył się pań­skiemu bratu, cały majątek przeszedłby w pańskie ręce.

- Słuchaj pan, Tweed!

Z jego oddechem dotarł do nozdrzy Tweeda zapach brandy. Wypity alkohol wzmógł złość dającą się słyszeć w głosie Warnera.

- Zrobił pan błędne założenie, że na podstawie innego testa­mentu mógłbym otrzymać cały majątek. Ale jest jeszcze Lavinia, bardzo uzdolniona dziewczyna, którą Bella bardzo podziwiała i która odpowiada za aktywa jako główna księgowa.

Teraz nowy manewr, pomyślał Tweed, rzucenie podejrzeń na kogoś innego.

- Pan ma jednak najsilniejszy motyw - naciskał.

Warner z wściekłością puszczał obłoki dymu z cygara. Wstał.

- Pozwę pana za oskarżanie mnie o morderstwo bez jakichkol­wiek dowodów. Mam już pana dość. Jeszcze trochę, a złożę skargę do komendanta Buchanana za nękanie mnie. Dobranoc panu. - Trzęsąc się z furii, wypadł z gabinetu, tym razem przez główne
drzwi.

To typowe dla niego, pomyślał Tweed; próba zastraszenia w celu uniknięcia dalszych pytań. Czyżby wyczuł zagrożenie?

Przechodząc do biblioteki, zobaczył idącego z pośpiechem Harry'ego. Miał mokrą twarz i ciężko oddychał. Dopiero po chwili wyrzucił z siebie nowinę.

- Uciekł.

- Uspokój się, Harry. Kto uciekł?

- Ta świnia, Calouste. Schrzaniłem to.

- Wątpię, Harry. Chcesz piwa? Wiele tu różnych napitków.

- Nie, dziękuję. Dojechałem do Shooter's Lodge. Chwilę zaję­ło mi ukrycie motocykla w jeżynach. Potem podszedłem bliżej i znalazłem dobrze osłonięte miejsce, skąd mógłbym obserwo­wać chatę. Nie było śladu żywego ducha. Żadnych świateł. Zaraz potem to się zdarzyło.

- Co się zdarzyło, Harry?

- Gdzieś z tyłu nadjechał czarny samochód z przyciemniony­mi szybami. Wyjechał wprost na drogę i skierował się w stronę Londynu. Z szoferem w liberii i jednym pasażerem z tyłu. Nie mogłem zobaczyć kto to.

Calouste znów mi umknął, pomyślał Tweed. To dzięki telefono­wi od Snape'a. Uspokajająco położył rękę na ramieniu Harry'ego.

- Chodźmy na obiad. Jutro będzie następny dzień.

Mówiąc to, nie przypuszczał, że następnego ranka rzeczywi­ście bomba wybuchnie.




32.


Gdy tylko Tweed zasiadł do posiłku w pokoju śniadaniowym na­przeciwko głównej jadalni, dał się słyszeć sygnał jego telefo­nu komórkowego. Dzwoniła Monica z Park Crescent.

- Mam Philipa Cardona na linii. Bardzo pilne.

- Poproś, niech poczeka z pół minuty, aż znajdę jakieś spokoj­ne miejsce.

Wpadł do pustej teraz jadalni, zamknął drzwi i usiadł na krześle.

- Philip, tu Tweed...

- Sprawa najwyższej wagi, jeżeli chcecie wyeliminować Calouste'a Doubenkiana. Zarezerwowałem dla was bilety na ostatni eurostar do Brukseli. Ten łotr siedzi w swojej kwaterze głównej w górach.

- Przyjedziemy - zdecydował Tweed bez zastanowienia.

- Wobec tego posłuchaj uważnie...

Zaraz po zakończeniu rozmowy, którą Philip gwałtownie prze­rwał, Tweed zanotował jego wskazówki. Zadzwonił krótko na Park Crescent i wrócił, by spokojnie skończyć śniadanie z Paulą. Na kartce z notesu nagryzmolił krótkie instrukcje. Podał je Marlerowi, który po ich przeczytaniu natychmiast wyszedł.

- Kłopoty? - szepnęła Paula, gdy pani Grandy wnosiła kolejne talerze z jajkami na bekonie.

- Pani Grandy - zwrócił się Tweed z uśmiechem do kucharki - czy może pani być tak uprzejma i podać śniadania pozostałym w głównej jadalni?

- Skoro pan tak mówi - odparła zrzędliwym tonem. - To zna­czy muszę nakryć stół i ułożyć zastawę.

- W pewnym sensie tak - szepnął do Pauli, odpowiadając na jej wcześniejsze pytanie. Wytłumaczę, gdy zbierze się cała grupa. Tymczasem proponuję cieszyć się relaksem przy śnia­daniu.

Po posiłku przeszedł z Paulą do głównej jadalni. Marler szyb­ko się uwinął. Siedział teraz przy stole, kończąc śniadanie z New­manem i Harrym.

Tweed zaczął od zamknięcia ciężkich dębowych dźwiękoszczelnych drzwi i podstawienia pod nie wielkiego krzesła. Potem usiadł u szczytu stołu z Paulą po prawej ręce.

- Najpierw przekażę wam, co powiedział Philip, potem podam dokładne instrukcje...

Gdy skończył, Harry spytał:

- A co z Pete'em Nieldem, którego zostawiliśmy na posterun­ku w Park Crescent?

- Już mu mówiłem, że ma do nas dołączyć.

- To mi się podoba - stwierdził Harry. - On chroni moje plecy, a ja jego.

- Podczas mojej nieobecności odpowiedzialnym tutaj czynię starszego inspektora Hammera. Uprzedziłem Buchanana, aby go powstrzymał przed aresztowaniem Crystal, gdyż dowody są nie­wystarczające. Jeszcze.

- Czy Snape się przyznał? - zaciekawiła się Paula.

- Buchanan go przesłuchiwał i nie udało mu się wyciągnąć ani słowa, więc Snape siedzi w celi.

- Dobrze, że przynajmniej pozbyliśmy się szpiega, który infor­mował Calouste'a - zauważyła Paula.

- Jednego ze szpiegów - poprawił ją Tweed. - Jestem przeko­nany, że w rezydencji kryje się jeszcze ktoś, główny donosiciel.

- Domyślasz się, kto to?

- Brak mi klucza - odparł Tweed. - Mimochodem wspom­nę Marshalowi, Warnerowi i Lavinii, że musimy pójść za pew­nym tropem w Londynie i wymienię trzy różne lokalizacje. Wspomnę także, że nie wrócimy na noc. Jeszcze jedno, Philip ostrzegał, że w Belgii jest teraz bardzo zimno, więc ubierzcie się ciepło.

Stłoczyli się w holu, zmierzając do wyjścia, gdy pojawił się Leo. Schwycił Tweeda za rękaw.

- Czy możemy porozmawiać w cztery oczy? Natknąłem się na coś bardzo ważnego.

- Powiesz mi, jak wrócimy. Już jestem spóźniony.

- Ciekawa jestem, co chciał ci powiedzieć? - odezwała się Paula, gdy schodzili spiesznie po schodach.

- Sądzę, że jeszcze jedną ze swoich fantazji.

- Chyba nic poważnego nie może się tu wydarzyć pod naszą nieobecność.

Była to uwaga, której miała potem gorzko żałować.




33.


- Ostatni eurostar odjeżdża kwadrans po siódmej wieczorem - przypomniał Tweed swej grupie, zebranej na Park Crescent w pełnym składzie. - Przyjedziecie oddzielnymi taksówkami w różnym czasie. Monica rozdała wam już bilety powrotne, praw­da? Teraz chyba powinniście się przespać. Podejrzewam, że tam na miejscu będzie to walka psów zagryzających się nawzajem.

- Czy nie mógłbym zabrać swojej torby z narzędziami? - spy­tał z prośbą w głosie Harry.

- Nie! - podkreślił stanowczo Tweed. - Znacie wskazówki Philipa. Już wam tłumaczyłem, Calouste ma pod kontrolą pewną szczególnie skorumpowaną część policji belgijskiej, kierowaną przez komisarza Baloustera Benliera. Postrzelimy jakiegoś poli­cjanta, złapią nas i na sześć miesięcy wylądujemy w belgijskim więzieniu. Tak, najlepiej prześpijmy się teraz. Podczas całej po­dróży musicie być maksymalnie czujni.

- Zabierzesz tylko swoje zabójcze łapska, stary - drażnił się Pete Nield ze swym partnerem.

- Mnie nie jest potrzebna drzemka - oświadczyła Paula. - Wy­trzymuję bez problemu po trzydzieści sześć godzin.

Wszyscy poza nią poszli do domów. Pete Nield wrócił natychmiast.

- Sprawdziłem raporty zamorskich agentów, wysłałem odpo­wiedzi po pokazaniu ich Howardowi i zaaprobowaniu przez nie­go. Był kłopot z naszym głównym w Marsylii, którego namierzyli.

- Już widziałem, kazałeś mu zatrudnić się jako kelner na statku wycieczkowym i zejść na ląd w Gibraltarze - powiedział Tweed.

- Tak zrobił. Nie możemy sobie pozwolić na utracenie Rogera. Musimy dbać o jego bezpieczeństwo. Jest jednym z naszych naj­lepszych agentów.

- Gratuluję szybkiego działania.

- Może byśmy poszli z tymi raportami na górę do Howarda? - zaproponował Nield.

- Chodźmy od razu. - Tweed spojrzał na zegarek. - Czas ucie­ka. W pociągu dostaniemy coś do zjedzenia. Ta wyprawa zaczyna być interesująca.

- Interesująca? - spytała z powątpiewaniem Paula.

- Calouste wciąż sprawia kłopoty. Zabiera mi czas potrzebny na śledztwo w sprawie dwóch morderstw.

- Sprawia kłopoty? - wykrzyknęła oburzona. - Cztery razy próbował cię zamordować!

- To właśnie miałem na myśli, mówiąc o kłopotach - odpowie­dział Tweed, wstając. - Proponuję, abyś pojechała do domu i wzię­ła coś ciepłego. Jeżeli Philip mówi „zimno", to prawdopodobnie oznacza warunki jak na Syberii. W drodze powrotnej proponuję, abyś wpadła do mnie na Bexford Street i zabrała coś dla mnie.

- To, czego potrzebuję, jest już na Bexford Street, więc wy­starczy, jeżeli tylko tam pojadę. Chyba nie zauważyłeś tego stosu papierów na moim biurku, z którymi powinnam się uporać przed wyjazdem.

Zrób, jak chcesz. Pete, widzę, że masz mnóstwo raportów. Czas pójść do Howarda i dodać mu otuchy. A Monica niech się wybierze do delikatesów po coś gorącego dla nas trojga do zje­dzenia potem. Napoleon twierdził, że armia maszeruje na brzu­chu. Myślę, że to najbardziej pozbawiony godności sposób wy­bierania się na wojnę.

Było już ciemno, gdy o siódmej wieczorem taksówka z Paulą i Tweedem zatrzymała się przy schodach wiodących na dworzec Waterloo.

- Idź najpierw sama - szepnął do Pauli, gdy stanęli na chod­niku.

Wbiegła po schodach i skierowała się do pasażu prowadzące­go na peron linii Eurostar. Tweed przez kilka minut rozmyślnie wybierał drobne, nim w końcu zapłacił za kurs, dając kierowcy hojny napiwek. Wiedział, że reszta jego grupy powinna przybyć wcześniej, każdy oddzielnie i o różnym czasie, zgodnie z dokład­nymi instrukcjami Philipa. Wszyscy znali numery miejsc i wago­nu, gdyż były wydrukowane na biletach.

Tweed miał na sobie podbity futrem płaszcz z karakułowym kołnierzem, który Paula przywiozła z Bexford Street. Zjechał schodami na peron, poszedł w stronę połyskującego pociągu i po przejściu przez kontrolę bezpieczeństwa odszukał właściwy wa­gon. Druga klasa była zajęta jedynie przez ludzi z jego grupy.

Paula siedziała z tyłu przy przejściu. Naprzeciw miała New­mana, który czytał książkę o radiotechnologii. Marler siedział dwa miejsca przed nimi, Nield w połowie wagonu, Harry zaś pil­nował z przodu drzwi.

- Żadnych kłopotów z kontrolą bezpieczeństwa? - spytała Paula Tweeda zajmującego miejsce obok okna. - Co masz w tej wypchanej teczce?

Powiedziałem po prostu „biznes" i otworzyłem teczkę. Jest wy­pchana mnóstwem bezużytecznych papierów, które mi wydrukowa­ła Monica, plus piżama, przybory do golenia i świeży garnitur. Rze­czy, które biznesmen zabiera w zagraniczną podróż. A jak z tobą?

- Powiedziałam temu ponuremu funkcjonariuszowi, że jadę na spotkanie ze swoim francuskim chłopakiem. Miał na palcu obrączkę i wyglądał na zadręczonego na śmierć przez zrzędliwą małżonkę. Pewnie dlatego patrzył na mnie wilkiem.

Gdy pociąg ruszył, Newman wstał i pozdrowił wszystkich jak uprzejmy podróżny witający nieznanych współpasażerów.

- Tweed, przepraszam, ale zapomniałem ci o czymś powie­dzieć. Pamiętasz, że kiedy robiłem rozpoznanie Shooter's Lodge, znalazłem skomplikowany system drutów sterczących obok komi­na. Nie powiedziałem ci, że wspiąłem się tam wtedy i wyciąłem dwa główne przewody, co powinno zniszczyć ten system.

- Nie przejmuj się - odparł Tweed z uśmiechem, gdy Bob skie­rował się w stronę toalety. - Już rozumiem - szepnął Tweed do Pauli - dlaczego jedziemy do Belgii. Zastanawiałem się nad sys­temem łączności Calouste'a. Przecież musiał go mieć, by móc sprawnie kierować swoimi bankami na kontynencie. Teraz pośpie­szył do głównej kwatery, aby rozwiązać problem komunikowania się z dyrektorami.

- A więc sporo się wydarzyło - zauważyła Paula, zakrywając ręką usta przy ziewnięciu.

Zamknęła oczy i oparła głowę na jego ramieniu. Niemal na­tychmiast zasnęła. Pociąg stanął na krótko w Ashford i z dużą prędkością ruszył przez Kent. Wzeszedł księżyc i Tweed przyglą­dał się mijanym sadom, nagim sylwetkom drzew, zaczynających powoli objawiać pierwsze oznaki życia. Podróżował wiele, ale najbardziej lubił Anglię.

Innym przeżyciem był przejazd przez tunel. Tweed nie cier­piał morza. Przeklętą cechą każdej łodzi było kołysanie, zawsze chorował, dopóki Paula nie zmusiła go do łykania tabletek dramaminy. Myślał o wznoszących się falach w Kanale. Przestał się nimi przejmować, gdy pociąg wjechał do Francji.

Paula obudziła się, gdy pociąg zbliżał się do dworca Brussels Midi. Poszła do toalety, by opłukać twarz wodą, i po rozciągnięciu nóg i ramion wróciła w pełni rozbudzona.

- Nie zapomnij - przypomniał jej Tweed - że Philip będzie miał czerwoną czapkę z daszkiem i sztuczny goździk w butonier­ce. Innymi słowy, od tego zaczną się kłopoty. Jesteśmy teraz na cudzej ziemi.

Zaledwie zdążyli wysiąść, gdy pojawił się Philip, energiczny i szybki w ruchach.

- Tu jest wyjście. Na zewnątrz wsiadajcie do pierwszego z trzech landrowerów. Ruszajcie się...

Zniknął natychmiast. Tweed odetchnął z ulgą. Dojazd do Brukseli nie był lepszy niż do innych wielkich miast. Otaczały ich niekończące się wysokie bloki z tanimi mieszkaniami. Było bar­dzo zimno i od kilku minut marzli. Jechał z Paulą w pierwszym landrowerze z niebieskim światłem z tyłu. Newman z Marlerem u boku usiadł za kierownicą drugiego. Trzeciego prowadził Harry, mając Pete'a za pasażera.

Paula spojrzała przez szybę na niemal oślepiający rój świateł. Wewnątrz jasnych restauracji ludzie jedli wieczorny posiłek, śmiali się i wznosili toasty. Kluby nocne jarzyły się oślepiającymi światłami. Na zewnątrz widać było olbrzymie fotografie półna­gich dziewcząt. Szykownie ubrane pary czekały na stolik. Całe miasto zdawało się płonąć jak jeden wielki neon.

- Jesteśmy na słynnym bulwarze Waterloo - wyjaśnił Philip, prowadzący wóz. - Zarezerwowałem pokój, a raczej pokoje dla każdego z was w tym monstrum, do którego się zbliżamy.

- Nie zatrzymujemy się tu - odparł Tweed stanowczo.

- Zarezerwowałem też dla was wszystkich wielki stół na obiad w Grand Place, najlepszej restauracji w mieście.

- Nie będziemy tam jeść - odparł Tweed. - Tak czy inaczej jedziemy teraz na wschód, a restauracja, o której wspomniałeś, pozostała za nami.

- Masz rację w obu wypadkach - zgodził się Philip. - Komisarz Benlier kieruje najbardziej skorumpowaną jednostką policji bel­gijskiej i ma wszędzie kontakty. Jedziemy wprost do kwatery głównej Calouste'a, która jest również jego centrum porozumiewania się. To, co mówiłem wcześniej o hotelu i obiedzie, to tylko zasłona dymna dla Benliera.

- Dobrze to wymyśliłeś - skomentowała Paula.

Spojrzała na Philipa, najlepszego agenta Tweeda na konty­nencie. Dobiegający czterdziestki, silnej budowy, gładko ogolony szatyn z wymuskaną fryzurą wyglądał na młodszego niż w rzeczy­wistości. Zawsze go lubiła. Zdjął z kierownicy jedną rękę i lekko uścisnął jej ramię.

- Nie ma powodów do niepokoju.

- Wcale się nie niepokoję - zełgała.

Wyjął z kieszeni dwie niewielkie skórzane torebki i podał jej jedną. Wyciągnęła ze środka niewielki kolec sterczący pewnie ku górze dzięki specjalnie zakrzywionej gumowej podstawie. W torebce było ich wiele.

- Co to takiego? - spytała.

- Robi je dla mnie kumpel, inżynier z Rotterdamu - powie­dział z uśmiechem Philip.

Paula przypomniała sobie, że Cardon się zawsze śmieje.

- To taki zmyślny szpikulec. Jeżeli za nami pokaże się samo­chód policyjny, wyrzucisz kilka przez okno. Wszystko jedno, jak upadną, dzięki odpowiednio zakrzywionej gumowej podstawie szybko stają na sztorc z kolcem do góry. Niezbyt przyjemnie dzia­łają na opony. Dałem Marlerowi pełną torbę.

Droga prowadziła w dół do podziemnego tunelu. Po jego prze­jechaniu po drugiej stronie oślepiło ich mnóstwo świateł samo­chodów jadących z przeciwka. Paula opuściła osłonę przeciwsło­neczną nad przednią szybą. Philip włożył przyciemnione okulary.

- Droga szeroka jak autostrada - zauważyła.

- Główny wjazd i wyjazd z miasta.

- Nie lubię Brukseli - oświadczyła. - Jest nudna.

- Tak - zgodził się Philip. - O wiele bardziej wolę Gandawę i obszar flamandzki. Flamandowie są znacznie bardziej przyjaźni i gościnni. Tamta część powinna należeć do Holandii. Tutaj mówi się po francusku. Mam jeszcze coś dodać?

Przez chwilę panowała cisza. Pozostawili miasto za sobą. Po obu stronach księżyc oświetlał otwarty teren. Zmniejszył się ruch w stronę Brukseli i Paula odetchnęła z ulgą.

- Dobrze, że robi się nieco spokojniej. Jestem szczęśliwa, że...

Nie było jej dane skończyć tego zdania. Za nimi rozległo się narastające wycie syreny policyjnej. Potem następne. I jeszcze jedno. Na dachach rozbłyskiwały światła.

- Nasz bystry Benlier nie dał się wyprowadzić w pole, więc po­ra na kolce - oświadczył PhUip.

- Trzy samochody policyjne mijają Harry'ego i Boba Newma­na - powiedziała Paula, patrząc we wsteczne lusterko. - To my je­steśmy ich celem.

- Otwórz okno i zaraz je zamknij, kiedy się z nami zrównają - polecił Philip.

Gdy to zrobiła, zobaczyła umundurowanego policjanta, który także opuścił szybę w jadącym równolegle samochodzie. Szczerzył zęby w uśmiechu, w ręce trzymał coś, jakby szykując się do rzutu. Paula szybko zamknęła okno i w tej samej chwili uderzył w nie ja­kiś przedmiot, a wokoło rozsypała się chmura białego proszku.

- Pył łzawiący - powiedział Philip.

- Przyjemni ludzie - stwierdziła Paula.

Podał jej niewielki przyrząd przypominający miniaturową gaś­nicę z cienką długą dyszą. Roześmiał się, wciskając pedał gazu i znacznie wyprzedził samochód policyjny.

Widzisz ten guzik na tym czymś? W środku jest olej. Wysu­niesz ten koniec przez szparę w oknie, naciśniesz przycisk i olej zostanie rozpylony na szosie. Zrobisz to, kiedy drugi raz powiem „teraz". Przy pierwszym „teraz" wysypiesz kolce. Widzisz tę wiel­ką limuzynę nadjeżdżającą z przeciwka? Jedzie z prawa na lewo całą szerokością pasa. Kierowca jest pijany. Zaraz zrobimy za­mieszanie - powiedział ucieszony.

- Paulo, daj mi ten rozpylacz - odezwał się Tweed z tylnego siedzenia. - Masz zbyt wiele działań do zgrania w czasie.

- Dobry pomysł - ucieszył się Philip. - Tylko patrzcie na tę limuzynę. Skręca gwałtownie z lewej strony drogi na prawą, a po­tem z powrotem jedzie na skos pasów. Z jakiegoś powodu kierow­ca ma zapalone wewnątrz światło.

Kątem oka zobaczyła w środku grubego mężczyznę ubranego w strój wieczorowy.

- Teraz! - wrzasnął Philip.

Pierwszy samochód policyjny niemal zrównał się z nimi, po­nownie zbliżając się od strony środka jezdni z piekielnym wy­ciem syreny. Paula opuściła okno i sypnęła na zewnątrz dwie peł­ne garście kolców.

- Teraz! - ponownie krzyknął Philip.

Tweed miał już uchylone okno i wysunął dyszę rozpylacza przez szparę. Zdumiewająca ilość oleju trysnęła na szosę, two­rząc w świetle księżyca czarne jezioro.

Usłyszeli parę głośnych trzasków, gdy kolce zniszczyły dwie opony pierwszego radiowozu, który skręcił gwałtownie i uderzył w tył limuzyny, obracając ją wkoło. Następny samochód policyj­ny poślizgnął się na oleju i rąbnął w bok pierwszego. Trzeci zbyt późno starał się ratować i rozorał bok drugiego. Nietknięty gru­bas chwiejnie wytoczył się z limuzyny. Krzyczał coś i wygrażał pięścią.

- Niezłe mamy zamieszanie - powiedział Philip.

Spoglądając w lusterko wsteczne, Paula ujrzała tylko masę pogiętego metalu jak na złomowisku po pracy maszyny zgniata­jącej. Newman, a za nim Harry objechali wraki szerokim łukiem.

- Dobrze zgrane - odezwał się Philip. - Wszystko zależało od oceny pozycji limuzyny.

- No, to już mamy za sobą - oznajmiła Paula i szybko zamknę­ła okno.

Do środka naleciało zimnego powietrza, więc Philip włączył ogrzewanie na maksimum i wkrótce wszyscy znów poczuli się komfortowo.

- Wygraliśmy z Benlierem - zauważyła z ulgą.

- O, to dopiero strzały rozpoczynające bitwę - odparł Philip.

- Co masz na myśli? - spytał Tweed.

- Nazywam to preludium. Przed nami Ardeny, gdzie mamy zniszczyć Calouste'a w jego kwaterze głównej w Chateau les Rochers. Nie oczekujcie powitalnego przyjęcia.




34.


- Za minutę zjeżdżam z autostrady. Pojedziemy na skos przez Ardeny - powiedział Philip. - To jedna z najbardziej ponurych krain, jakie widziałem w Europie. Oddalona. Turyści tu nie zaglą­dają.

Paula opuściła niewielką, silną lornetkę. Patrzyła przez nią, gdy jechali autostradą.

- Chyba powinniście wiedzieć, że widziałam masę migających świateł zbliżających się od strony Liege.

- To dobra wiadomość - powiedział ironicznie Philip, zjeżdża­jąc z głównej drogi w prawo. - Część skorumpowanej jednostki Benliera stacjonuje czasowo w Liege.

- Dokąd prowadzi ta szosa? - spytał Tweed.

- Do Namur i Marche, ale ominę oba miasta polnymi drogami. Potrzęsie nas trochę.

- Potrzęsie? - powtórzyła Paula. - Więc jak nazwiesz naszą obecną jazdę?

- Kwatera główna Calouste'a leży wysoko w Ardenach. Chateau les Rochers to starodawny zamek na granicy Belgii i mini-państewka, Luksemburga. Więc może być rezydentem jednego lub drugiego kraju, zależnie od tego, jak mu w danej chwili wy­godniej.

- Teren, przez który teraz jedziemy, przypomina płaską pu­stynię - zauważyła Paula. -Wygląda jak kamienna kraina księży­cowa.

- Jak widzę, nie zauważyliście, że zjechałem z głównej drogi. Może w ten sposób zdołaliśmy umknąć tym radiowozom.

- Kraina księżycowa?

Rozglądając się, Tweed uznał, że Paula doskonale to określiła. Landrower zaczął się kołysać na boki. Dookoła nich rozciągała się pusta przestrzeń, zasłana niewielkimi kamieniami, gliną łupkowatą i żwirem.

- Cały ten teren jest niestabilny - zauważył Philip.

Paula spojrzała na niego. Miał ponury wyraz twarzy. Nie pa­miętała, by kiedykolwiek wyglądał tak poważnie. Wyraźnie de­nerwował się, jak ich z tego wyciągnąć. Wzięła się w garść, od­wróciła na siedzeniu i przycisnęła do oczu lornetkę, kierując ją na trzy samochody policyjne. Usłyszała dalekie wycie syren. W tym całkowitym pustkowiu ci debile mieli wciąż włączone sy­gnały. Na dachach nadal rozbłyskiwały niebieskie światła. Idioci. Paula nastawiła ostrość na pierwszy samochód. Stał w nim poli­cjant z głową i ramionami wysuniętymi przez otwarty dach.

- Szczupły mężczyzna - powiedziała - w mundurze ze złotym sza­merunkiem i szerokimi epoletami. Ma otwarte usta, jakby krzyczał.

- To będzie Benlier we własnej osobie, wołający „naprzód" - odrzekł Philip.

- Myśli, że jest Napoleonem pod Austerlitz - sucho skomento­wał Tweed.

Nagle zmieniło się nachylenie drogi. Wspinali się teraz po stromym zboczu. Paula nastawiła ostrość na szczyt wzniesienia przed nimi.

- Mamy przed sobą grań - raportowała. - Na jej krawędzi wi­dać dwa głazy, jeden ogromny, drugi nieco mniejszy.

- Nie było ich tam, gdy trzy dni temu robiłem rekonesans. Zie­mia się osunęła.

- Celuj w przerwę między nimi - przynagliła go Paula - tuż na lewo od tego wielkiego. Samochód łatwo tamtędy przejedzie.

- Tak sądzisz? - spytał Philip sceptycznie.

- Rób tak, jak mówi Paula - polecił Tweed. - Ona dość często ma rację.

- Niech będzie - zgodził się z uśmiechem.

- Newman i Harry są zaraz za nami.

- Tak samo jak samochody policyjne - zauważył Philip.

- Teraz lepiej - powiedziała Paula po opuszczeniu okna i za­czerpnięciu paru łyków mroźnego powietrza. Jej mózg znów pra­cował na pełnych obrotach.

- Lepiej niż kiedy? - droczył się Tweed.

- Niż w zamknięciu. Nawet w lesie było znacznie lepiej. Hengistbury przyprawiało mnie o dreszcze. Klaustrofobiczna atmosfera.

- Co może stanowić element sprzyjający morderstwu - zauwa­żył Tweed.

- Dobrze celuj w lukę! - krzyknęła Paula do Philipa, który właśnie skręcał w przesmyk, prowadząc za sobą samochody New­mana i Harry'ego.

- Teraz lepiej - dodała Paula. - Przejdziesz na styk.

- Prześlizgnę się - powiedział Philip, znów się uśmiechając. - Chyba zaczynam pojmować twoją strategię...

- Lepiej późno niż wcale.

Mniej więcej ćwierć metra wolnej przestrzeni pozostało mię­dzy landroverem a kamienną zaporą. Paula spoglądała na zdra­dzieckie podłoże ze śliskich łupków.

- Zaparkuj przodem do wzgórza - poleciła. - Będziemy musieli szybko uciekać, jeżeli wszystko zacznie się zapadać.

- Pomyślałem o tym - odparł Philip zgodnie. - To jak ruchome piaski.

Dwa pozostałe samochody przejechały przez otwór między skałami i za przykładem Philipa stanęły przodem w stronę szczy­tu, aby móc szybko uciekać. Słychać było strzały, choć goniące ich wozy policyjne były jeszcze około czterystu metrów za nimi.

- Przygotujcie się na przyjęcie wroga, jak mawiano przed stu­leciami - polecił Tweed.




35.


W sposób naturalny podzielili się na pary. Tweed i Paula spraw­dzali ostrożnie stabilność ogromnego głazu. Tweed lekko na niego naparł i kamień nieco się poruszył; gdy jednak Paula pod­jęła próbę z drugiej strony - ani drgnął. Jej wysiłek spełzł na ni­czym.

- Jak przyjdzie pora, będziemy musieli pchnąć go razem! - za­wołał Tweed. - Stąd mogę między skałami dostrzec, kiedy się zja­wią. Gdy krzyknę „teraz", pchaj z całej siły.

Ukryci za drugim z głazów tworzących przesmyk, z wyglądu równie groźnym jak pierwszy, choć mniejszym, Newman z Marlerem sprawdzali dwa inne, leżące blisko siebie kamienie.

Dalej Harry z Nieldem stanęli za dwoma kolejnymi blokami niemal stykającymi się ze sobą. Paula zrozumiała, co zatrzymało je wszystkie w tym właśnie miejscu. Za kamiennym wałem roz­ciągał się całkiem pokaźny kawałek równego terenu i dopiero dalej grunt zaczynał ostro się wznosić aż do kolejnego odległego progu skalnego. Równy teren zmniejszył szybkość opadania ka­miennych bloków niemal do zera i niewielki próg, który znalazł się na ich drodze, wystarczył, aby się zatrzymały. Do czasu.

Wokoło panował spokój. Benlier musiał nakazać swym lu­dziom wyłączyć syreny, aby mogli słyszeć rozkazy. Trzy samocho­dy policyjne przystanęły na moment i jedynym dobiegającym dźwiękiem był odległy pomruk ich silników. Zamilkły trzaski da­remnych strzałów i nad Ardenami zapadła cisza. Cały teren rozjaś­niało światło księżyca.

- Cisza przed burzą - powiedziała Paula do siebie.

Tak samo jak koledzy włożyła grube motocyklowe rękawice. Popychanie gołymi rękami skał z tak ostrymi krawędziami mogłoby się skończyć pokaleczeniem dłoni i obfitym krwawieniem. Aby poprawić krążenie, tupała nogami w twardą skałę. Podeszła do Tweeda, który rozglądał się wokół zza wielkiego głazu.

- Wracaj na miejsce - powiedział spokojnie. - Kiedy nadjadą, krzyknę: „teraz!". Wtedy pchaj z całej siły, ale uważaj, abyś nie poleciała razem z tym kamieniem.

- Rozumiem.

Ich trzy landrowery stały zaparkowane przodem do wznoszą­cego się stoku. Szum ich silników ginął w wyciu pracujących na wysokich obrotach motorów wspinających się samochodów poli­cyjnych.

- Niedługo będą - ostrzegł Tweed.

- Im szybciej, tym lepiej - odpowiedziała Paula.

Obawiała się, że jej ciężar wraz z wagą Tweeda mogą okazać się niewystarczające do ruszenia ogromnego bloku. Miała ochotę zrobić kilka głębokich oddechów, ale uświadomiła sobie, że nie jest to dobry pomysł. Na tej wysokości powietrze było lodowate.

Patrząc spoza głazu, Tweed zobaczył stojącego w bezruchu Benliera. Śmiesznie wyglądały jego białe rękawiczki. Rozmyślnie zwlekał, aby spotęgować napięcie. By ich złamać.

Wtem machnął w przód uniesionymi rękami. Wykrzyknął ja­kąś komendę, której Tweed nie zdołał usłyszeć. Wozy policyjne ruszyły w górę; ten z Benlierem pierwszy i dwa inne za nim.

- Teraz! - krzyknął Tweed.

Paula naparła na głaz, naprężając mięśnie do granic wytrzy­małości. Ani drgnął. Nagle jednak runął do przodu i w dół. O ma­ło nie pociągnął jej za sobą. Pamiętając słowa Tweeda, zaparła się piętami w ziemię i odzyskując równowagę, spojrzała na wido­wisko przed sobą. Lawina kamieni sunęła coraz szybciej w dół zbocza wprost na dobrze widocznych teraz policjantów.

Benlier patrzył na to ze zgrozą, do połowy wysunięty przez otwarty dach auta.

- Skręcaj! - wrzasnął na kierowcę, który nie posłuchał rozkazu.

Strach sparaliżował Benliera. Zniknął świat. Zniknął księżyc. Wszystko przesłoniły zbliżające się głazy. Starał się cofnąć w głąb radiowozu, lecz sekundy ciągnęły się niczym lata. Olbrzymi ka­mień przetoczył się po samochodzie, zgniatając go. Zmiażdżone ciało Benliera pozostało gdzieś w środku pogiętego metalu. Led­wo zauważalnie zwolniwszy, głaz potoczył się w dół z rosnącą szybkością i wkrótce wydał się Tweedowi i Pauli nie większy od kamyka.

Marler i Newman ruszyli z miejsca swoje kamienie. Jeden sa­mochód policyjny gwałtownie skręcił, unikając o włos trafie­nia pierwszym głazem tylko po to, by zostać zgniecionym przez drugi.

Nieco wyżej Harry i Pete zepchnęli następne kamienie. Paula zobaczyła, że ogarnięty paniką kierowca zjechał w bok, starając się przed nimi umknąć. Gdy skręcał, oba głazy trafiły w bok sa­mochodu, przewracając go i miażdżąc.

Nad Ardenami zapadła nagła, zaskakująca cisza. Tweed wyre­gulował ostrość noktowizora i poinformował spokojnym głosem:

- Żadnego śladu życia. Wszyscy martwi.

- Broń! - krzyknął Philip.

Rzucił się w dół po zboczu w stronę wraków. Paula ruszyła w jego ślady, zanim Tweed zdołał ją powstrzymać. Gdy dogoniła Philipa, ten zatrzymał się i powiedział:

- To będzie straszne.

- Nie gorsze od tego, co widziałam w laboratorium profesora Saafelda - rzuciła w odpowiedzi.

Najpierw dotarli do resztek samochodu Benliera. Z otwartych drzwi na wpół wystawały zwłoki komisarza, który daremnie pró­bował uciec. Zdjąwszy rękawicę, Paula pochyliła się nad nim i odpięła teleskopową pałkę policyjną. Starła z niej krew brze­giem jego munduru. Philip wyciągnął drugą pałkę, Bóg raczy wiedzieć skąd. Mruknął z ukontentowaniem. Od pasa niebosz­czyka odpiął automat trzydziestkędwójkę. Sprawdził. Broń była w pełni sprawna i nie ubrudzona krwią.

- Paulo - powiedział, prostując się z uśmiechem - to prezent dla ciebie.

Wręczył jej pistolet. Schwyciła z przyjemnością, dwukrotnie sprawdziła mechanizm i zobaczyła, że magazynek jest pełny. Po­tem wsunęła broń do lewego wysokiego botka, który posłużył jej za nożną kaburę.

Philip pobiegł do samochodu policyjnego, który stanął bo­kiem i został starty na proch przez głazy spuszczone przez Pe­te i Harry'ego. Z trudem mógł uwierzyć w to, co zobaczył; na ziemi leżały rozrzucone cztery dodatkowe pałki teleskopowe.

Wiedział, że policja belgijska wozi zapasowe pałki na półce z tyłu. Gwałtowne uderzenie musiało wyrzucić je przez okno. Z wielką satysfakcją zebrał ten łup. Newman z Marlerem i Pete z Harrym podeszli, by zobaczyć, co się zdarzyło. Każdemu z nich Philip wręczył pałkę.

- Czy mogę dowiedzieć się, o co chodzi? - ostrym głosem spy­tał Tweed, zbiegając w dół stoku.

- Broń - powiedział Philip i wręczył trzymaną pałkę szefowi.

- I po co nam ona teraz, gdy rozprawiliśmy się z oddziałem policji?

- Ponieważ w Chateau les Rochers są poczwórne straże.

- Nie wiem, jak to działa - powiedziała Paula.

Tweed chwycił pałkę i szybko machnął nią w bok. Czubek wy­strzelił do przodu i teraz pałka była dłuższa przynajmniej o poło­wę. Wręczył ją Philipowi, który złożył ją z powrotem.

- Ty będziesz się nią posługiwał sprawniej ode mnie. Więc jaki jest nasz następny ruch, Philipie?

- Śpieszmy teraz na szczyt Ardenów. Potem uderzymy na Cha­teau.

Paula spodziewała się, że Chateau les Rochers będzie wyglądał bajkowo. Kiedy jednak dotarli do ostatniego zakrętu, zobaczyła, jak bardzo się myliła. Była to raczej średniowieczna forteca z ma­lutkimi wieżyczkami w rogach. Na środku płaskiego dachu ster­czała wysoka i szeroka wieżyczka oplatana girlandą przewodów i anten. Gdy Philip zatrzymał landrowera w bezpiecznej odległo­ści, Tweed mruknął:

- Jego anteny komunikacyjne są wyższe od drzew za budyn­kiem. A więc to stąd zarządza swoim bankowym imperium. Mam nadzieję, że jest w domu.


Calouste był w domu.

Z uporem maniaka chciał jednak pozostać niewidzialny. W swoich centrach dowodzenia stworzył wiele podziemnych po­mieszczeń, takich jak w Shooter's Lodge. Nie inaczej było w Cha­teau. Pracował tu w wielkiej, luksusowo urządzonej piwnicy pod zamkiem.

Miał tam dwa wejścia. Jedno - wielka, otwarta klapa z koryta­rza na parterze, od której pół tuzina stopni biegło w dół do gabi­netu. Drugie wejście znajdowało się tuż nad biurkiem, przy któ­rym siedział. Kilka stopni wiodło tam na podest z ciężkimi żelaznymi drzwiami. Obok nich widać było wbudowany w ścianę panel sterowania z przyciskami numerowanymi od jednego do dwudziestu czterech. Oddzielnie umieszczono brązowy przycisk blokujący zamek słabiej zabezpieczonej klapy.

Calouste był ubrany w welwetową kurtkę, takież spodnie i bu­ty do tenisa. Pokój pozostawał w półmroku, rozjaśnianym jedynie przez potężną lampę nad biurkiem, przy którym pracował. Na nosie miał okulary w złotej oprawie i z przyciemnionymi szkłami, pozwalającymi widzieć dokładnie. Gdy wydawał polecenia ban­kom, poruszał szybko kanciastą jak łopata szczęką. Używał tele­fonu połączonego ze skomplikowanym systemem anten na szczy­cie zamku.

Nie wiedział nic o zamieszaniu na niższych stokach Ardenów. Orion, jego informator w Hengistbury, doniósł mu, że Tweed ze swymi ludźmi opuścił rezydencję. Intuicja mówiła Calouste'owi, że jego wróg udał się do Belgii. Ale to nie stanowiło problemu, gdyż komisarz Benlier ze swą jednostką specjalną był w stanie wybić wszystkich przybyłych. Ze szczególnym podnieceniem Ca­louste oczekiwał na informację o śmierci Tweeda.

Kolorowy służący pojawił się na podeście, niosąc na tacy kie­liszek i butelkę najwyborniejszego koniaku. Calouste napełnił kieliszek i ustawił butelkę obok pistoletu Glock. Zawsze był go­tów do wsparcia swojej przybocznej straży własną bronią. Dzięki temu czuł się bezpieczny. Wypił za śmierć Tweeda, który stanowił główną przeszkodę w urzeczywistnieniu planów dotyczących Main Chance Bank.




36.


Tweed i Paula, siedząc obok siebie na tylnym siedzeniu landrowera prowadzonego przez Philipa, okrążyli z dala ponure zamczy­sko z wieżyczką komunikacyjną na dachu. Philip zaparkował wyso­ko na grani, wskazując pozostałym, aby do niego dołączyli.

Blisko tylnego muru fortecy znajdowało się wielkie jezioro z dużym jazem przy brzegu. Na wale otaczającym jezioro dostrzegli pokaźnych rozmiarów skrzynię z grubym zwiniętym wężem na wierzchu.

- Jaki jest plan? - spytał szeptem Tweed, gdy ostrożnie ześlizg­nęli się pod mur.

- Harry i ja opuścimy jaz. Wtedy masy wody z naturalnych źródeł na tamtym wzgórzu wleją się do jeziora. Przedtem przy­mocuję ten wąż do wlotu powietrza systemu klimatyzacyjnego zamku, a drugi koniec wrzucę do jeziora. W czasie ostatniego re­konesansu zajrzałem do wielu okien zamku. Wszystkie pokoje mają w ścianach wielkie otwory klimatyzacyjne z kratami.

- Czy to podziała? - zaniepokoiła się Paula.

- Zapominasz, że Philip, zanim się do nas przyłączył, był naj­wyższej klasy inżynierem.

- A ściany wyglądają mi na dość liche - zauważył Harry.

- A Harry pracował w budownictwie - dodał Tweed.

Harry wydobył z głębokiej kieszeni kurtki dłuto, co rozbawiło Paulę. Jak widać, nie ruszał się nigdzie bez zestawu narzędzi, teraz ukrytego zmyślnie w przepastnych kieszeniach. Zbliżył się do zam­kowego muru i lekkim uderzeniem odłupał kawałek zaprawy. Sfor­mowane na kształt cegieł kamienie zaczęły się wykruszać i zsuwać.

- Cała ta ruina zaraz się zapadnie. Na pewno nie wytrzyma - powiedział, odwracając się.

Philip przywołał Harry'ego machnięciem ręki i pospieszył do wielkiej aluminiowej komory ze sterownią klimatyzacji. Odkrę­cił okrągłą płytę i wepchnął gumowy wąż w odsłonięty otwór. Je­go drugi koniec był wrzucony do jeziora.

- Myślę, że odkręcił pokrywę zabezpieczenia na wypadek za­palenia się sytemu klimatyzacyjnego - powiedział Tweed. - W ta­kiej sytuacji cały zamek mógłby stanąć w płomieniach, chyba że zostałby szybko zalany dużą ilością wody.

- Skoro tak twierdzisz - odparła Paula z powątpiewaniem.

Philip i Harry zajęli teraz miejsca przy wielkich kołach umiesz­czonych po obu stronach jazu i zaczęli nimi obracać. Paula patrzy­ła zafascynowana, jak szczyt przegrody pokrytej zielonym osadem zaczął gwałtownie opadać. W miarę obracania kół fala wody, spię­trzonej po drugiej stronie śluzy, zaczęła się wlewać do jeziora.

- Wystarczy - powiedział Philip i ruszył z Harrym z powrotem.

Tweed wyczuł w kieszeni płaszcza coś, o istnieniu czego zapo­mniał. Była to maska ściągnięta zbirowi, który rzucił się na niego w kamieniołomie w pobliżu rezydencji. Podał ją Philipowi.

- To coś szczególnego...

- Zrobiona w Paryżu - odparł Philip - przez eksperta, najlep­szego w tej dziedzinie specjalistę na świecie. Kosztuje fortunę. Jest wspaniała. Chyba ją włożę. Może nas gładko przeprowadzić przez główne wejście.

Podszedł do furty i uderzył w nią mocno ciężką żelazną kołat­ką. W odsłoniętym okienku zobaczyli zdumioną twarz mężczyzny.

- Och, pan Calouste. Myślałem, że jest pan u siebie w gabinecie.

Harry z pałką policyjną w dłoni stał opodal drzwi, ukryty przed wzrokiem zbirów. Usłyszeli, jak otworzyły się trzy zamki i zdjęto kilka łańcuchów. Philip wszedł do środka i silnym ude­rzeniem pałki zdzielił strażnika w głowę. Tamten upadł, lecz za­raz pojawił się drugi i uniesionym sztyletem zagroził Philipowi. Pałka policyjna Harry'ego trafiła go w łokieć. Z bólu na chwilę stracił oddech i upuścił sztylet, a Harry następnym ciosem pałki złamał mu ramię. Otrzymawszy kolejne silne uderzenie w czoło, strażnik zwalił się na swego nieprzytomnego kolegę.

- Korytarz przed nami jest prosty i równy - szepnął Philip. - Ten po prawej opada w dół. Calouste to kret. Znajdziemy go gdzieś w podziemiach...

Paula wysunęła się przed niego, zajrzała za róg i nagle się zatrzy­mała. Wskazała palcem niewyraźne światło padające na uniesioną pionowo klapę. Mając resztę grupy za sobą, przeszła przez podest i pokonała sześć stopni w dół. Wielki piwniczny pokój tonął w półmroku rozświetlonym jedynie przez lampę stojącą w odległym koń­cu na biurku, nad którym pochylał się ktoś odwrócony tyłem.

Harry zatrzymał się i niewielką latarką oświetlił krawędzie klapy. Całość była sterowana elektrycznie. Wyciągnął z kieszeni niewielką tubkę i wycisnął między dwie elektrody trochę kle­istej mazi, która natychmiast stwardniała.

Dzięki butom na grubych gumowych podeszwach wszyscy ze­szli za Paulą bez najmniejszego dźwięku.

Nagle zapłonęły mocne światła. Calouste wyskoczył zza biur­ka. Cała grupa zmrużyła oczy, oślepiona. Calouste mierzył z pi­stoletu wprost w Paulę. Tweed, stojący nieco dalej w piwnicy, pa­trzył teraz z niepokojem na Paulę, która przywarła plecami do ściany. Calouste odezwał się z akcentem charakterystycznym dla absolwentów brytyjskich szkół publicznych.

- No, wszystko w najlepszym porządku. Jeżeli ktoś się ruszy, przestrzelę pannie Grey klatkę piersiową...

Cała grupa stała jak skamieniała.

Paula popatrzyła na ściany. Z kraty klimatyzacyjnej w pobliżu podestu, na którym stał Calouste, skapywała woda. On zaś mówił dalej z teatralną manierą.

- Nikt z was nie wyjdzie z tego zamku żywy. - W jego głosie brzmiało okrucieństwo. - Wasze ciała rozdziobią kruki, które są w tej okolicy bardzo żarłoczne. I nie są wegetarianami.

Zachichotał. Jego oczy były równie martwe jak dusza. Paula zauważyła, że od miejsca, w którym stoją, podłoga opada. Osunę­ła się po ścianie, jak gdyby mdlała. Ucieszyło to Calouste'a.

- Jest śmiertelnie przerażona. Bardzo słusznie. Bo śmierć już nadchodzi...

W tym momencie krata klimatyzacyjna obok niego, wypchnię­ta ciśnieniem spiętrzonej wody, wypadła z otworu i z trzaskiem przeleciała przez pokój. Po chwili ustąpiła druga i wielka fala wlała się do pomieszczenia. To na moment rozproszyło uwagę Ca­louste’a. Wtedy Paula wystrzeliła, mierząc z browninga w jego le­we kolano. Krzycząc z bólu, upuścił glocka i zacisnął obie ręce na ranie. Stracił równowagę i spadł z podestu do wody.

Zdawało się, że całe jezioro wlewa się do gabinetu. Woda podą­żyła gwałtownie do miejsca, gdzie stał Tweed. Było jej już przy­najmniej około metra. Tweed wskoczył na stopnie, zarządzając ewakuację. Gdy dotarli do klapy, woda poniżej sięgała już prawie dwóch metrów. Calouste starał się desperacko dopłynąć do schodków, dziwacznie przebierając rękami. Dotarł do stopni i wdrapał się na pierwszy, zalewany już przez wodę. Wyciągnął w górę szponiastą rękę, a na jego twarzy malowało się przerażenie.

- Proszę, ratujcie - skrzeczał. - Uratujcie mnie. Dam wam mi­liony.

Harry spojrzał na niego z góry, a potem pchnął ręką ciężką klapę, która zatrzasnęła się z łoskotem. Paula była pewna, że usłyszała chrzęst pękającej czaszki. Pośpieszyli korytarzem, bo Harry pokazał im wodę przesączającą się przez ściany i wypłuku­jącą zaprawę.

- Spieprzajmy stąd, wszystko wali się w diabły.

Z wierzchołka wzgórza, gdzie zaparkowali samochody, przy­glądali się teraz dramatycznej scenie poniżej. Zamek się rozpa­dał. Wysoka wieżyczka z bajecznie kosztownym systemem łączno­ści przechyliła się, uderzyła w ścianę zwróconą w stronę stoku, rozpadła się na kilka części i wybiła w murze wielką dziurę.

- Pora ruszać - powiedział Philip.

- Mamy teraz wracać do Brukseli? - jęknęła Paula.

- Nie. Ruszamy w drugą stronę, do Luksemburga. Jedziemy na lotnisko. Pierwszy poranny samolot odlatuje na Heathrow. Macie zarezerwowane miejsca, tu są bilety. Musimy się śpieszyć.

Landrower Philipa ruszył na południe. Tweed usiadł obok, na przednim siedzeniu. Paula ulokowała się z tyłu. Szybko zjeżdżali wąskimi szosami biegnącymi w wąwozach; z obu stron piętrzyły się masywne wapienne skały z wyrastającymi gdzieniegdzie kę­pami drzew. Paula z uczuciem ulgi przyjęła zmianę krajobrazu.

Gdy podjeżdżali do spokojnego lotniska, na wschodzie pobłyskiwał złoty świt. Na asfaltowym pasie startowym czekał samolot. Zanim bez kłopotu przeszli przez odprawę, Tweed z komórki Pauli zadzwonił do Moniki i polecił, żeby zawiadomiła personel z łączności. Potem zadzwonił do Jima Corcorana, szefa ochrony Heathrow, i poprosił o podstawienie mikrobusu na płytę. W końcu odwrócił się do Philipa, potrząsnął jego dłonią i gorąco mu podziękował.

- Philip nie leci z nami? - spytała Paula.

- Nie tym razem - odparł Philip z uśmiechem. - Moja praca jest tutaj, w Europie. Pojadę daleko na wschód...

Nastał już dzień, gdy samolot wystartował. Paula spojrzała na Tweeda i spytała, o czym myśli.

- Kto zabił Bellę, a potem panią Carlyle.




37.


Jim Corcoran, szef ochrony lotniska Heathrow i bliski przyja­ciel Tweeda, wyjechał im na spotkanie niewielkim busem za­raz po wylądowaniu samolotu.

- Ominiemy wszystkie kontrole bezpieczeństwa - powiedział do Tweeda, gdy wsiedli. - Wytłumaczyłem, że jesteście z SIS w trakcie pościgu za terrorystami. Zadzwonili do twojego dyrektora Howarda, który to potwierdził. Wasz transport czeka na par­kingu.

Wkrótce Tweed siedział już za kierownicą audi z Paulą u bo­ku. Reszta grupy wsiadła do dwóch czekających landrowerów. Gdy wyjechali z lotniska, wyjaśnił:

- Rozmawiałem z Newmanem. Jako doskonały dziennikarz wie, gdzie szukać. Muszę szybko przejrzeć wydania „Clarion" z listopada i grudnia tysiąc dziewięćset dwunastego roku. We­dług Newmana może nam pomóc tylko Pete Drewniana Noga. To ekscentryk. Skupuje za grosze egzemplarze różnych staroci, a po­tem słono sobie liczy za pokazywanie mikrofilmów w przeglądar­ce. Bob dzwonił do niego, aby przygotował odpowiednie egzemplarze.

Na Heathrow wylądowali w środku dnia w pełnym słońcu. Paula pilotowała Tweeda od lotniska i w końcu dotarli do Watersend Lane na East Endzie. Na spokojnej, pokrytej kocimi łbami uliczce zobaczyli brudne okno wystawowe z wypisanym wyblak­łymi złotymi literami szyldem „Pete Drewniana Noga".

Prowadzeni przez Newmana weszli do środka, a reszta grupy pozostała na zewnątrz na straży. Wyszedł im naprzeciw niski, krzepki osobnik, stukający drewnianą nogą i podpierający się laską.

- Dwie setki funciaków - warknął na powitanie i patrząc na Tweeda, wyciągnął rękę. - Dwie setki funtów dla twojego wy­kształconego przyjaciela, zanim usiądziesz do maszyny. Egzem­plarze „Clarion", które chcesz zobaczyć, są już przygotowane.

- Nie śpiesz się, Drewniana Nogo - powiedział Newman szorstko. - Wracaj do swojego kantorka, a mój przyjaciel spraw­dzi, czy znajdzie to, czego szuka.

Ujął tamtego lekko za ramię, poprowadził do pokoiku na za­pleczu i zatrzasnął drzwi. Tweed usiadł na krześle przed małym czytnikiem mikrofilmów. Przesunął dźwignię, przeskanował stro­nę, ponownie poruszył dźwignią, a potem jeszcze raz.

- Mam - powiedział i wskazał akapit z nagłówkiem: MOR­DERSTWO I RABUNEK W BANKU! Proszę, zrób pięć kopii całego akapitu.

Poczekał, aż Paula wykona zdjęcie bezbłyskowym aparatem. Wskazał jej palcem datę: środa, 7 listopada 1912 roku.

Gdy Paula sfotografowała całą stronę, znów poruszył dźwig­nią. Nie znalazł niczego aż do wydania grudniowego, gdzie wskazał kolejny akapit z wielkim nagłówkiem. Gdy zrobiła kolej­ne zdjęcia, automatycznie wyrzucane z aparatu, zrozumiała, cze­go szukał. Sfotografowała całą kolumnę wydania z czwartku, 12 grudnia 1912 roku.

- To więcej niż dwieście funciaków! - wrzasnął Drewniana Noga, wyłaniając się ponownie ze swego biura i stukając o podło­gę protezą. Newman wyjął kopertę z dwoma banknotami stufuntowymi i wsunął ją do górnej kieszeni znoszonej wełnianej mary­narki Pete'a.

- Na tyle się zgodziłeś, stary złodzieju, więc się zamknij. Nas już nie ma.

- Nie rozumiem - powiedziała Paula, gdy wyjechali z Londynu i w trzy samochody ruszyli na południe.

- Zrozumiesz - zapewnił ją Tweed. - Teraz pełnym gazem do Hengistbury i rozwiązania tajemnicy dwóch strasznych mor­derstw.

- Mam nadzieję, że z niczym więcej nie będziesz już się mu­siał zmierzyć - odezwała się Paula, której intuicja często okazy­wała się prorocza.




38.


W tunelu pod gałęziami mrocznych jodeł Paulę ogarnęło to sa­mo przerażające uczucie, jakiego doznała, kiedy przyjechali tu po raz pierwszy. Ustąpiło, gdy dotarli do bramy, której wysokie skrzydła z kutego żelaza otworzyły się po chwili oczekiwania.

- Jaki piękny dzień - zauważyła, gdy Tweed podjeżdżał do stopni tarasu.

W niespełna dziesięć minut miała gorzko pożałować tej uwa­gi. Jadące za nimi dwa pozostałe samochody skręciły na parking na zapleczu.

Kiedy wbiegli po stopniach na górę, lewa połowa drzwi otwo­rzyła się, lecz zamiast Lavinii powitała ich Crystal. Podobnie jak stryjeczna siostra, miała na sobie biały golf i plisowaną spódnicę. Stała bardzo spokojnie z rękami założonymi na piersiach.

- Witam z powrotem - pozdrowiła ich z mrocznym uśmiechem. - Mam ponure wieści, ale staram się opanować swoją wybuchową naturę. - Zamilkła na chwilę. - Leo został zamordowany.

- Wejdźmy do biblioteki, abyś mogła usiąść - powiedział Tweed, delikatnie ujmując ją pod ramię.

- To nie jest konieczne. Ale dziękuję.

Nie pokazał po sobie, że ta wiadomość była dla niego szokiem. Paula, bacznie obserwująca Crystal, nie zauważyła u niej śladów załamania, a więc dziewczyna miała silniejszy charakter, niż się wcześniej wydawało. W głównym holu wyszedł im naprzeciw starszy inspektor Hammer, który zwrócił się do Crystal tonem wyjątkowo uprzejmym:

- Dotrzymałem słowa, pozwoliłem pani powiedzieć Tweedowi, co się stało. A teraz będzie pani łaskawa odpocząć w bibliotece, a ja zamienię z nim prywatnie kilka słów.

Crystal podążyła powoli do biblioteki, jednak pozostawiła drzwi otwarte. Paula uświadomiła sobie, że dziewczyna postano­wiła słuchać, czy Hammer powie prawdę.

- Ze wszystkimi szczegółami, proszę - zażądał Tweed.

- Zamordowany w taki sam sposób jak poprzednie ofiary. Za­rzucono mu przez głowę od tyłu jeden z tych nieprzyjemnych, chciałem powiedzieć, okropnych kołnierzy. Siedział na krześle. Gardło rozorane. Zadzwoniłem do Buchanana, który wezwał Saafelda. Profesor zjawił się natychmiast, przyjechał w środku no­cy z ekipą medyków. Przed autopsją ocenił, że morderstwo nastą­piło między północą a drugą nad ranem. Powiedział to oczywiście z takimi zastrzeżeniami jak zwykle. Przesłuchałem wszystkich i według tego, co mówią, każdy spał w swoim apartamencie. Znów nikt nie ma alibi.

- Gdzie jest Lavinia? - spytał Tweed. - Zwykle to ona otwiera bramę.

Crystal spokojnym krokiem wyszła z biblioteki. Paulę zdumia­ło jej opanowanie.

- Niepokoję się o Lavinię - powiedziała pewnym głosem.

- Dlaczego? - spytał Tweed. - Gdzie ona jest?

- Zaraz po śniadaniu Marshal oznajmił, że wybiera się do Seacove. Naciskał na Lavinię, żeby z nim pojechała.

- Naciskał? - wypytywał Tweed.

- Chyba jej ten pomysł niezbyt się podobał. Poszła z Marshalem do samochodu owinięta w płaszcz, ponieważ wtedy było jesz­cze chłodno. Wychylił się z miejsca kierowcy i schwycił ją za ra­mię; zgodziła się, gdy powiedział, że potrzebuje jej towarzystwa. Wsiadła i odjechali.

- Dawno to było? - spytał Tweed z niepokojem.

- Mniej więcej godzinę temu. Och, zdarzyło się jeszcze coś dziwnego. Poszłam do chaty Snape'a i zobaczyłam, że ktoś włamał się do jego szafy z bronią. Ukradziono dubeltówkę, winchestera.

- Hammer - powiedział nagle Tweed w pośpiechu - wyjeż­dżam i zostawiam panu dowodzenie. Musimy jechać natychmiast.

- Dokąd? - spytała Paula, gdy schodzili po schodach.

- Do Seacove - odparł Tweed, wskakując za kierownicę.

- Dlaczego? - spytała, siadając obok niego.

- Mam nadzieję, że zdążymy na czas, aby zapobiec czwartemu morderstwu.

Paula miała na zawsze zapamiętać tę długą jazdę do odległe­go Seacove. Tweed brał ostre zakręty jak kierowca na torze Le Mans, zawsze na granicy dopuszczalnej prędkości. Zrezygnował z autostrady przechodzącej często w pobliżu nad nimi i wybrał starą lokalną drogę.

- Za duży ruch - odpowiedział, gdy Paula wspomniała o auto­stradzie. - Wielkie ciężarówki z ładunkiem. Rolls jest godzinę drogi przed nami.

- Co cię tak zaniepokoiło? - spytała.

- Zniknięcie winchestera.

- Chcesz dojechać na miejsce tak szybko, jak to tylko możliwe?

- Taki mam zamiar.

- To zajedź na pierwszą z brzegu stację benzynową.

- Nie możemy tracić czasu.

- Więc jak zamierzasz dojechać na pustym baku? Spójrz na wskaźnik paliwa.

Tweed zerknął w dół. Strzałka niemal dotykała zera. De jeszcze pozostało do zupełnego zamilknięcia silnika? Spojrzał na Paulę.

- Dobrze, gdy przynajmniej jedna osoba w samochodzie ma rozum.

- Nie denerwuj się - powiedziała, dotykając jego ramienia. - Musimy znaleźć jakąś stację benzynową.

Ciekawe gdzie?, pomyślał. Droga była opustoszała. Przez wie­le kilometrów nie spotkali żadnego samochodu jadącego z prze­ciwka. Możemy na wieki utknąć na tym pustkowiu, zaniepokoił się, ale zachował dla siebie ponure przepowiednie.

Słońce rozjaśniało okolicę. Kępy fioletowych i złotych kroku­sów połyskiwały w zielonej trawie. Po obu stronach rozciągały się pofałdowane wzgórza. Wiosna wreszcie rozkwitła. Tweed sta­rał się nie patrzeć na wskaźnik poziomu paliwa. Byli w Dorset i Paula napawała się pięknem okolicy.

Za zakrętem, kilkaset metrów przed sobą, zobaczyli parę dys­trybutorów ustawionych przed małą stacją benzynową. Paula stuknęła Tweeda łokciem.

- Widzisz? - krzyknęła. - Wyjdę zatankować.

Wydawało mu się, że trwa to wieki. Parę następnych stuleci zdawało się trwać uiszczenie opłaty. Uświadomił sobie, że jego palce miarowo bębnią w kierownicę. Opanował się. Usłyszał stu­kanie palcem w szybę pasażera. To była Paula. Wskazała na po­ziom paliwa. Pełny zbiornik. Uśmiechnął się do niej szeroko. Wskoczyła na miejsce pasażera.

- Audi Express może jechać dalej. Czy Leo wpuściłby kogoś do swojego apartamentu tak wcześnie z rana?

- Przecież to jego rodzina, ludzie, z którymi mieszkał. Czy mógł to być ktoś z nich? Miejmy nadzieję, że pogoda się nie po­psuje.

- A czy zastanawiałeś się, dlaczego został zamordowany?

- Tylko zgaduję, że mógł podsłuchać, jak nieznany szpieg dzwonił do Calouste'a, aby go poinformować, że wyjechaliśmy z rezydencji. A teraz, proszę, siedź cicho. Nie lubię rozmawiać, gdy jestem skoncentrowany na prowadzeniu.

Zamilkła. Wiedziała, że Tweed zastanawia się nad kolejnym brutalnym morderstwem w rezydencji. W myśli sporządziła listę osób, które były tej nocy w domu. Marshal, Lavinia, Warner, Crystal i pani Grandy, chociaż ta odgrywała dotąd raczej niewielką rolę w wydarzeniach w Hengistbury.

Nagle Paula pochyliła się do przodu. Przekraczali granicę Kornwalii. Po lewej stronie drogi miejsce zielonych falistych wzgórz za­jęły ponure wapienne skały wybiegające z lądu w morze.

Co gorsza, słońce się schowało, a niebo wypełniły płynące szybko na zachód czarne groźne chmury sztormowe; gęste i nis­kie przypominały ruchome pasma górskie. Tweed włączył reflek­tory. Ciężkie, mgliste opary ześlizgiwały się z kamiennych grzbie­tów, zacierając ich kształty. Wzmagający się wiatr rozmazywał mgłę na przedniej szybie. Tweed uruchomił wycieraczki. Powie­trze było obrzydliwie lepkie.

- Miejmy nadzieję, że w tych warunkach nie wypłynęli na tym, jak go Marshal kiedyś nazwał, cudownym jachcie - powie­dział Tweed do siebie.

Przecięli łańcuch wzgórz i ujrzeli przed sobą Seacove i opada­jącą stromo po zboczu drogę do wioski. W pewnej odległości wi­dać było zgrupowanie białych wiejskich domków, rozcięte opada­jącą w dół aż do kamienistej plaży pochylnią, przeznaczoną dla „Sea Sprite'a". Ani śladu kogokolwiek. Paula wstrzymała oddech.

- Co się stało? - spytał Tweed.

- Spójrz tam, na południe. Ten idiota Marshal prowadzi jacht na skos przez zatokę i celuje wprost w lukę między cyplami. Pły­nie na ocean. Fale wyglądają na sztormowe.

- Być może przybyliśmy za późno - powiedział Tweed spokojnie.




39.


Podjechali do plaży i zaparkowali. Paula ruszyła w stronę otwar­tych drzwi domu Marshala. Wpadła tam tylko na chwilę, po czym podbiegła do Tweeda, stojącego kilka metrów od pochylni.

- Lavinii tam nie ma - powiedziała, z trudem łapiąc oddech. - Ten szalony Marshal zabrał ją na jacht.

- Nie całkiem szalony - zapewnił ją Tweed. - Wraca. Nie spodobało mu się to, co zobaczył.

Nic dziwnego, pomyślała Paula, patrząc na skrawek oceanu widoczny z Oyster Bay. Sztorm burzył morze i wznosił fale wiel­kie jak góry, które zderzając się, wyrzucały w powietrze obłoki rozpylonej wody.

Jacht, popychany falami wlewającymi się do zatoki, śpieszył do brzegu. Paula patrzyła, jak sunął, i modliła się, by zdołał do­trzeć do pochylni.

- Rzeczywiście przypomina miniaturowy statek turystyczny - zauważyła.

Jej głos zmienił się nagle. Zacisnęła dłoń na ramieniu Tweeda.

- O Boże! - krzyknęła. - Schodzi z kursu, musiał go pochwycić prąd!

Na kilka minut zapanowała cisza. Wtem Pauli wydało się, że słyszy głos jakby innego silnika i uświadomiła sobie, że Marshal otworzył przepustnicę, podejmując desperacką próbę zmiany kursu. Nie udało mu się, i jacht zmierzał szybko w stronę Pindle Rock. Stali obok siebie w milczeniu, patrząc, jak przednia część kadłuba rozbija się o skałę. Głośny trzask dobiegł wyraźnie aż tu­taj. Przednia część jakby wzniosła się nad poszarpane kamienie, po czym z wolna opadła. W zdumienie wprawiło ich to, co stało się potem.

Część tylna oderwała się od rozbitego przodu, a otwarte spe­cjalne klapy utworzyły nowy dziób. Teraz był to samodzielny sta­teczek z oszkloną, zapasową sterówką nad pokładem i wystają­cym nad rufą sterem.

- Mój Boże! - wykrzyknęła Paula. -To działa!

- Nigdy nie przypuszczałem, że to możliwe - przyznał Tweed.

Ustawił ostrość lornetki na sterówkę. Za kołem zobaczył Marshala w jego ekstrawaganckiej niebieskiej czapce z daszkiem. Widział, jak tamten narzucił na siebie nieprzemakalną kurtkę i naciągnął kaptur, po czym, aby lepiej widzieć, opuścił szybę z przodu. Natychmiast zmoczyły go rozbryzgi szalejących fal.

- Może nie trafić na pochylnię! - krzyknęła Paula w narasta­jącym wietrze.

- Może się tak zdarzyć.

- Trzeba mieć nadzieję!

- Z tyłu nadchodzi wielka fala.

- Może mu pomóc w dotarciu do brzegu. Bądź dobrej myśli - zbeształa go.

- Na Pindle Rock widać było krew - odrzekł Tweed.

- Pewnie jest ranny. Musiało tam być piekło w czasie uderze­nia o skałę.

- Być może.

- Czy musisz być takim czarnowidzem?

- Muszę być realistą - odburknął.

- Nie widzę żadnej krwi - krzyknęła, oglądając skałę przez własną lornetkę.

- Teraz nie. Fale właśnie ją zmyły.

- Wydawało ci się - uznała.

- Jesteś za bardzo przejęta - powiedział. - Odetchnij głęboko i uspokój się.

- Nie jestem - odburknęła.

- Masz zaraz nabrać głęboko powietrza. To rozkaz.

Niemal wsparta na nim, wzięła głęboki wdech, zatrzymała na chwilę i wypuściła. Słone powietrze wypełniło jej płuca. Napię­cie znikło. Tweed miał rację.

- Nadpływa - stwierdził pogodnie.

Dziwny kadłub zręcznie sterowany i popychany przez wielką falę dotarł do pochylni. Silnik został wyłączony, by zmniejszyć prędkość. Jacht wpłynął do środka i zatrzymał się tuż przed nimi. Paula odetchnęła z ulgą.

Sternik zszedł na pokład, zrobił parę kroków na zesztywniałych nogach i stanął po drugiej stronie kadłuba, około dwóch metrów od Tweeda i Pauli. Szybkim ruchem zrzucił z siebie nieprzema­kalny kaptur i okrycie. Długie, ciemne włosy opadły na kołnierz kurtki. Błysnęła wymierzona wprost w nich lufa winchestera.

- Stójcie spokojnie. Malutki ruch i jednym strzałem poślę was razem do piekła - powiedziała Lavinia.




40.


- Lavinio! Co ty robisz?

W głosie Pauli słychać było zaskoczenie i niedowierzanie. Spoj­rzała na mocno zarysowany podbródek i bladą twarz oraz na du­beltówkę pewnie trzymaną przez Lavinię w silnych dłoniach.

- Po zamordowaniu Belli, pani Carlyle i Lea teraz zamierza zamordować nas - powiedział Tweed spokojnym głosem, jak zwyk­le w sytuacjach kryzysowych. - Ale, Lavinio, jeżeli mogę spytać, jak zamierzasz pozbyć się naszych ciał?

- Dobre pytanie, panie Tweed. Wciągnę je na pokład, a po­tem poślę jacht przez zatokę prosto na Atlantyk. Czy to wam od­powiada? - spytała z szyderczym uśmiechem.

Paula była zszokowana absolutną bezdusznością tej kobiety. Myśli jej zawirowały, a następne słowa Lavinii nie pomogły wró­cić do równowagi.

- Pogubił się pan w rachunkach, panie Tweed. Niech pan spoj­rzy na drugą stronę pokładu. Rozpoznaje pan to ciało?

- Marshal - odpowiedział ponuro. - Z rozdartym gardłem, jak tamci troje. Zabiłaś własnego ojca, co jest uważane za zbrodnię najbardziej godną pogardy.

- Ojca? - odparła jadowitym tonem. - Nienawidziłam go, tego niby ojca. Zostałam poczęta, gdy zabawiał się z Mandy Carlyle, dziwką, która brała zbyt wiele za noc. To była moja niby matka, niech się smaży w piekle! Moja prawdziwa matka nie mogła mieć dzieci, choć straszliwie chciała. Gdy Mandy Carlyle zaszła w cią­żę, Marshal wpadł na pomysł, by powiedzieć swojej żonie, co się stało. Moja prawdziwa matka udawała, że spodziewa się dziecka. Gdy się urodziłam, zabrała mnie do Hengistbury jako własną cór­kę. Klinika, gdzie się urodziłam, sfałszowała papiery, nadając mi inne nazwisko. - Jej głos stwardniał. - Teraz możesz sobie wy­obrazić, dlaczego znienawidziłam mojego ojca?

- Tak, mogę - odparł Tweed spokojnie. - Jak się o tym dowie­działaś?

- Wiesz jak.

Wiedział, że dopóki można, musi przedłużać rozmowę. Zauwa­żył, że dubeltówka jest odbezpieczona, Lavinia musiała jedynie nacisnąć spust, aby zabić ich oboje.

- Wolę, abyś sama mi o tym opowiedziała.

- Znalazłam sekretną książeczkę czekową Marshala. Płacił wielkie sumy tej suce Carlyle. Szantaż. Odgadłam, z jakiego po­wodu.

- Dlaczego zamordowałaś Bellę?

- To oczywiste. Stała na drodze do mojego ostatecznego celu, przejęcia banku. - Usta Lavinii wykrzywił ten sam szyderczy uśmiech. - Miała osiemdziesiąt cztery lata. Nadszedł jej czas.

Paulę ponownie przeraziła jej całkowita bezduszność.

- Logiczne - zgodził się Tweed, nie okazując żadnych uczuć. - A czemu zabiłaś panią Carlyle?

- To też oczywiste. Nienawidziłam jej i mogła stać się niebez­pieczna, biorąc pod uwagę szantażowanie Marshala.

- Co się stało, gdy przyjechałaś do Dodd's End?

- Wyjawiłam jej, kim jestem. Powiedziała drwiąco, że miło jej popatrzeć na jedyną córkę. Była tak pijana, że ledwie mogła wstać z fotela.

- Co się dalej stało?

- Ta uwaga mną wstrząsnęła. W torbie miałam kołnierz. Po­wiedziałam, że muszę się napić, i podeszłam do stojącego za nią barku. Wszystko łatwo poszło. Przerzuciłam kołnierz nad jej plu­gawą głową. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. Nigdy nie użyłam większej siły niż przy zaciskaniu tego kołnierza. Niemal oderwa­łam jej głowę od tułowia.

- To rozumiem - powiedział Tweed, zmuszając się do przecią­gania rozgrywki. - Ale skąd miałaś jej adres?

- Ten idiota Marshal nabazgrał go na końcu jednej z sekret­nych książeczek czekowych.

- A dlaczego pozbyłaś się Lea?

- Och, Leo. - Uśmiechnęła się zimno. - Podsłuchał moją roz­mowę z Calouste'em, kiedy ostrzegłam go, że wyjeżdżacie z Hengistbury. Wiedziałam, że mógłby się wygadać, więc musiałam go uciszyć.

- To też logiczne - ponownie zgodził się Tweed spokojnie. - A Marshal?

- To też oczywiste. Dziedziczył bank. Bella sporządziła testa­ment, w którym uczyniła mnie jedyną spadkobierczynią po śmierci Marshala i Warnera.

- Dowiedziałaś się o tym z testamentu, który Bella wręczyła ci w zapieczętowanej kopercie, gdy odwiedziliśmy ją po raz pierwszy.

- Czyżby? - Potrząsnęła głową. - Prawnikom nie wolno ujaw­niać takich dokumentów, więc jak się o tym dowiedziałeś? - spy­tała z wyraźną ciekawością.

- Starałaś się, żebyśmy uwierzyli, że jadłaś długi lunch w hote­lu Pike's Peak w Gladworth. W rzeczywistości zajęłaś się uwodze­niem prawnika, który pokazał ci testament, a potem włożył go z powrotem do koperty i ponownie zapieczętował. Skąd o tym wiem? Zadzwoniłem do właściciela hotelu i spytałem go, czy tego dnia jadłaś tam lunch. Odpowiedział mi, że tego dnia nikt nie jadł lunchu. Zacząłem się zastanawiać, co naprawdę mogłaś robić.

- Bystryś pan, panie Tweed.

- A Calouste Doubenkian nie żyje. Utonął wraz z całym swo­im zamkiem.

- Naprawdę? - Uniosła brwi. - No to mogę sprzedać bank suł­tanowi. Na Dalekim Wschodzie kochają złoto.

- Złoto? - Spojrzał w jej wielkie niebieskie oczy. Potrafił już od­czytać jej naturę i zobaczył w głębi pobłysk diabelskich ogników.

- Mógłby pan zostać detektywem pierwszej wody, panie Tweed - zauważyła, unosząc lufę dubeltówki.

Głośna eksplozja odbiła się echem w panującej ciszy.





41.


Marler wylądował wcześniej. Zaryzykował zmniejszenie puła­pu we mgle i posadził samolot na małym prywatnym lotnisku na tyłach wiejskich domów.

Przez pewien czas leżał rozciągnięty na pochyłym dachu domu Marshala od strony lądu. Zrozumiał, że sytuacja jest krytyczna, i czekał w swojej kryjówce, trzymając w pogotowiu karabin.

Słyszał każde słowo. Przez cały czas krzyżyk celownika miał wymierzony w skroń Lavinii. Zrozumiał, że Tweed starał się wy­ciągnąć z niej jak najwięcej informacji i zręcznie nakłaniał ją do mówienia.

Gdy usłyszał jej ostatnią uwagę i zobaczył, że celuje, nacisnął spust. Użył pocisku wybuchającego.




42.


Kula zmiotła połowę głowy zabójczyni. Z rany trysnęła krew. Lavinia stała tak blisko kadłuba, że upadła na pokład, przyciska­jąc swoim ciałem dźwignię startową. Padając, przesunęła dźwi­gnię w dół na maksymalną prędkość i silnik ryknął pełną mocą. Marler podszedł do Tweeda i Pauli. Objęła go mocno.

- Zawsze pojawiasz się we właściwym momencie - powiedział Tweed. - Dziękuję.

Patrzył, jak jacht z dwoma ciałami na pokładzie przesuwał się po pochylni. Mknął szybko w dół i trafił akurat na wierzchołek monstrualnej fali, która niczym potwór morski poniosła go przez Oyster Bay.

- Wygląda na to, że trafi w wyjście z zatoki - zauważył Marler.

Paula spojrzała na morze za przesmykiem. Trwał gwałtowny sztorm. Ogromne fale zderzały się ze sobą, wznosząc tony wody. Nic nie mogło przetrwać w tej burzy.

Statek wciąż był widoczny na szczycie fali biegnącej z niezwyk­łą prędkością dokładnie między skałami, wprost na Atlantyk. Tweed sięgnął po lornetkę.

- Oba ciała są nadal na pokładzie. Chyba się zaplątały w ol­brzymi zwój liny.

Jacht podążał wprost na wzburzone morze. Tweed obserwo­wał przez lornetkę, jak rzucany przez fale wciąż trzymał się zdu­miewająco prosto, nie gubiąc ciał zamotanych w liny. Potem z co­raz większą prędkością zaczął się zanurzać, głębiej i głębiej, aż zniknął na dobre w kipieli.

- Ciała pozostały na pokładzie - powiedział Marler, patrzący przez własną lornetkę. - Straż przybrzeżna nigdy niczego nie znajdzie.

- A resztki części rozbitej na Pindle - dodał Tweed - zostały już zmyte do Atlantyku.

- Już po wszystkim - powiedziała Paula, która nagle uświado­miła sobie, że nadal trzyma zaciśnięte pięści w kieszeniach.

- Nie! - ostrzegł Tweed. - Jeszcze nie całkiem po wszystkim. Wracamy do Hengistbury.

Marler odleciał na prywatne lotnisko, które znalazł w pobliżu Leaminsteru. Już po raz drugi pilnował przyjaciół podczas ich wizyty w Seacove.

Umysł Pauli, pełen traumatycznych przeżyć, nie odnotował ni­czego z drogi powrotnej. Crystal otworzyła bramę i czekała na nich w holu. Stała wyprostowana, z powitalnym uśmiechem na twarzy.

- Muszę natychmiast zobaczyć się z twoim ojcem - zwrócił się do niej Tweed.

- Pracuje w swoim apartamencie.

Warner Chance siedział za biurkiem, na którym piętrzył się stos zestawień finansowych. Tweed szybko opowiedział mu ocen­zurowaną wersję wydarzeń, o tym, jak Marshal wypłynął z Lavinią jachtem na ocean, gdzie złapał ich sztorm o niespotykanej si­le i zatopił. Żadne nie przeżyło. Wchodząc do apartamentu, Tweed zauważył na biurku zmiętą chusteczkę do nosa. Potem udało mu się zrozumieć prawdę.

- Teraz, panie Chance... - zaczął Tweed.

- Proszę, mów do mnie Warner.

- A teraz, Warnerze, złoto.

- Złoto?

- Paulo - ciągnął Tweed - pokaż Warnerowi te wycinki z ga­zet, które wyszukał dla nas Pete Drewniana Noga.

Ułożyła je w kolejności na biurku Warnera.

MORDERSTWO I RABUNEK W BANKU!

Ostatniej nocy trzech ludzi zostało zamordowanych, gdy bandyci zaatakowali bank Klempnera, filię wiedeńskiego Kreditanstalt. Dyrektor i dwaj jego sekretarze, pozostający w budynku o północy, zostali zastrzeleni przez dwóch zamas­kowanych mężczyzn. Złote sztaby o wartości 800 000 funtów zostały następnie załadowane na ciężarówki i zniknęły wraz z rabusiami. Policja nie znalazła dotąd klucza, pozwalające­go na zidentyfikowanie morderców.

Paula pokazała następnie zdjęcie całej strony gazety, z której pochodziła informacja.

- Zwróć uwagę na datę - powiedział Tweed. - Szósty listopada tysiąc dziewięćset dwunastego roku.

Paula podała mu kolejny wycinek z „Clarion".

DZISIAJ ZOSTAŁ ZAŁOŻONY MAIN CHANCE BANK

Ezra Main i Pitt Chance założyli dziś nowy, potężny i waż­ny Main Chance Bank. Nadzór Bankowy potwierdził powsta­nie tej instytucji i zapewnił, że posiada ona odpowiednie rezerwy finansowe do prowadzenia działalności międzynaro­dowej.

- A teraz spójrz na datę - polecił Tweed. - Dwunasty grudnia tysiąc dziewięćset dwunastego roku. Mniej więcej miesiąc po ra­bunku złotych sztab. „Odpowiednich rezerw finansowych".

- Nie wiedziałem o tym. - Warner objął głowę rękami. - Je­stem pewien, że Bella również nie wiedziała.

- Poza tym - ciągnął Tweed - na moje polecenie Paula wydo­była z hipoteki w Gladworth kopię planów Hengistbury, różnych od tych, które nam pokazano, gdy przeszukiwaliśmy rezydencję. Plany, które otrzymała, pokazują istnienie labiryntu piwnic pod budynkiem. Czy możemy je teraz obejrzeć? Przypuszczam, że trzeba nacisnąć brązowy przycisk w windzie, tak zwany awaryjny.

Weszli we trójkę do kabiny i Warner nacisnął brązowy przy­cisk. Zjechali na dół. Gdy drzwi otworzyły się ponownie, weszli do kompleksu piwnic o ścianach z kamienia. Warner zatrzymał się przed potężnymi stalowymi drzwiami i zajrzał do małego czarnego notesu, który znalazł w sekretnej szufladzie biurka Belli. Ustawił kombinację i cofnął się. Drzwi się otworzyły.

Weszli do wielkiej stalowej komory z mocnymi półkami i po­czuli się jak w grocie Alladyna. Wszędzie wokół, aż pod sufit, pię­trzyły się sztaby złota. W głębi stał mocny wózek na solidnych ko­łach.

- Co, u diabła, mam z tym wszystkim zrobić? - spytał Warner znużonym głosem. - Nie chcę tego. Bank jest niewiarygodnie wypłacalny dzięki samym tylko złożonym w nim depozytom.

- Bank Klempnera był filią wiedeńskiego Kreditanstalt - po­wiedział Tweed jakby do siebie. - Gdy Kreditanstalt upadł, nie­wielu ludzi wiedziało, że to bankructwo wywołało Czarny Poniedziałek na Wall Street i gwałtowne spadki na giełdzie. Więc to złoto już do nikogo nie należy. Oczywiście można je sprzedawać po kilka sztabek kolekcjonerom. Ale to nie jest rada. Jeżeli bę­dzie konieczne, zaprzeczę, że kiedykolwiek coś takiego powie­działem. Jestem pewien, że bank rozkwitnie w twoich rękach.

- Teraz, kiedy nie ma już Lavinii - powiedział Warner - za­trudnię Crystal jako główną księgową. Być może śmierć Lea była dla niej szokiem, ale gwałtownie wydoroślała.

- Będzie twoim wielkim sprzymierzeńcem - powiedziała Paula.

- Musimy już jechać - oznajmił Tweed.




Epilog


Cały zespół, który zebrał się wcześniej na Park Crescent, po­śpieszył teraz do domów, aby się przebrać w stroje wieczoro­we. Z wyjątkiem Pauli.

Tweed poinformował wszystkich, że zabiera ich na obiad do Mungano's, najdroższej restauracji w mieście. Paula otworzyła szafę.

- Mam tutaj nową kreację w ochronnym pokrowcu. Wszyscy docenią twój gest.

- Zasłużyli na to.

- Siedzisz tu jak przykuty i rozmyślasz. O czym?

- Niepokoi mnie, czy udało mi się właściwie rozwiązać tę sprawę.

- Co takiego? Nie rozumiem.

- Wciąż powraca mi w myślach wypowiedziane kiedyś przez kogoś zdanie.

- Jakie zdanie? - spytała, siadając na jego biurku.

- Czy pamiętasz, jak grali w ruletkę w bibliotece? Marshal wściekł się wtedy, porwał koło ze stołu i wyrzucił przez okno na taras.

- Tak.

- A czy przypominasz sobie, co wtedy powiedział Warner Chance?

- Nie, a co to było?

- „Zwycięzca bierze wszystko”.





Skan poprawił Bogusław P. Marcela


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Colin Forbes Śmierć w banku Main Chance
!Colin Forbes Śmierć w banku Main Chance
Forbes Colin Tweed 17 Przypływ
Forbes Colin Tweed 02 Terminal
Forbes Colin Tweed 02 Terminal
Forbes Colin Tweed 19 Śmiertelne ostrze
Forbes Colin Tweet 19 Śmiertelne ostrze
Forbes Colin Ekspres pod lawina
Forbes Colin Komorka
Forbes Colin Pułapka w Palermo
Forbes Colin Kamienny lampart 2
Forbes Colin Na szczytach Zervos
Forbes Colin Ekspres pod lawiną
Forbes Colin Rok złotej małpy
Forbes Colin Komórka
Forbes Colin Kamienny lampart
Colin Forbes Tweed 13 Przepaść
Colin Forbes Tweed 20 Komórka
Colin Forbes Tweed 13 Przepaść(1)

więcej podobnych podstron