Forbes Colin Tweed 02 Terminal


COLIN FORBES

TERMINAL

Tweed 02

Przełożyła

MAŁGORZATA DORS

Tytuł oryginału

TERMINAL

Jane - za jej pomoc i wyrękę

Od autora

Kliniki szwajcarskie należą do najlepszych na świecie - zatrudniają personel o bardzo wysokich kwalifikacjach i są wyposażone w supernowoczesną aparaturę medyczną. Zapewniają opiekę, jakiej pacjent nie znajdzie nigdzie indziej. Klinika Berneńska, która odgrywa znaczącą rolę w tej powieści, w rzeczywistości nie istnieje. Wszystkie postacie są wytworem fantazji autora.

Terminal - najbardziej zwięzłe wyrażenie myśli; śmiertelna choroba; złącze w obwodzie elektrycznym; końcowy przystanek kolejowy lub lotniczy...

The Concise Oxford Dictionary

Prolog

Żadna noc nie powinna być aż tak zimna. I żadna kobieta nie powinna wycierpieć tyle, co Hanna Stuart, która biegła w dół zaśnieżonego zbocza. Krzyczała, dopóki nie zdławił jej głosu duszący kaszel. Z tyłu dobiegało ujadanie goniących ją groźnych dobermanów.

Była ubrana tylko w futro narzucone na nocną koszulę i odpowiednie na tę porę roku buty z gumową podeszwą, dzięki którym nie ślizgała się po zdradliwym gruncie. Potykając się, biegła w kierunku ogrodzenia z drutu okalającego teren. Nie zatrzymując się, zerwała z twarzy to coś, odrzuciła je na bok i kilka razy głęboko wciągnęła lodowate powietrze.

Wprawdzie noc była ciemna, ale biel śniegu powodowała, że Hanna widziała, dokąd biegnie. Jeszcze tylko kilkaset jardów i dotrze do siatki oddzielającej ją od autostrady, od świata zewnętrznego, od wolności. Wdychała głęboko świeże powietrze i przyszło jej w tym momencie do głowy, że teraz jest jeszcze gorzej, niż gdy miała to coś na twarzy. Na dworze panował mróz i Hanna miała wrażenie, że łyka płynny lód.

- O Boże, nie! - sapała, z trudem łapiąc oddech.

Nagle coś upadło - pocisk w kształcie granatu pękł przed nią z sykiem. Przebiegając unoszącą się chmurę, rozpaczliwie próbowała wstrzymać oddech. Okazało się to niemożliwe. W rezultacie oddychała szybciej, wypełniając płuca tym paskudztwem, i ponownie zaczęła się dusić.

Za psami biegli umundurowani ludzie w dziwacznych maskach na twarzach. Hanna Stuart nie oglądała się, nie widziała ich, lecz czuła, że ją gonią.

Skupiła się tylko na próbie dobiegnięcia do wielkiej bramy w ogrodzeniu z drutu. Była zamknięta, ale Hanna wiedziała, że pod stopami ma prowadzącą do niej zaśnieżoną ścieżkę. Dzięki tej świadomości przyspieszała kroku - z niewielkim skutkiem wprawdzie, ale jednak. Wciąż się dusząc, dosięgła wreszcie bramy i uczepiła się jej. Szarpała, próbując ją otworzyć.

Gdyby autostradą jechał jakiś samochód, gdyby zobaczył ją kierowca. Gdyby udało jej się otworzyć tę przeklętą bramę, to może nawet by przeżyła. Tak wiele tych "gdyby"... Panika, nad którą starała się panować, teraz zawładnęła nią zupełnie. Oszalała ze strachu, wypatrywała na pustej drodze zbawczych świateł samochodu. Ale nic się nie poruszało w panującej ciemności. Nic z wyjątkiem psów, które były coraz bliżej, i uformowanych w półokrąg ludzi podążających za zwierzętami.

Hanna zakasłała po raz ostatni. Zakrwawione dłonie uczepione siatki rozluźniły chwyt. Na oblodzonej bramie zostały tylko czerwone plamy, gdy osunęła się i upadła, uderzając twarzą w pokrytą lodem ziemię.

Kiedy prześladowcy znaleźli się przy niej, była już martwa - niewidzących oczu nie pokrywały powieki, a na skórze zaczęły się pojawiać ślady zatrucia cyjankiem. Dwóch ludzi wniosło ciało na noszach z powrotem na górę. Psy uwiązano. Jeden z mężczyzn kawałkiem gazy usunął z bramy ślady krwi i podążył za innymi.

To wydarzenie miało miejsce w Szwajcarii w roku 1984. Na bramie widniała metalowa tabliczka z wygrawerowanym napisem KLINIK BERN. Wachthund. KLINIKA BERNEŃSKA. Uwaga, zły pies.

1.

Tucson, Arizona. 10 lutego 1984. 24 stopnie Celsjusza.

Przesycone żarem powietrze pulsowało; surowe, skaliste góry Tucson zdawały się drgać w upalnej mgiełce. Siedząca za kierownicą swego niedawno sprowadzonego z Anglii jaguara doktor Nancy Kennedy dała upust frustracji i wcisnęła pedał gazu.

Wprawnie wyrównała bieg, a autem zarzuciło, gdy energicznie skręcała z międzystanowej autostrady numer 10 na serpentynę wiodącą do Gates Pass. Siedzący obok niej Bob Newman zdawał się nie aprobować takich ekstrawagancji. Zaczął kasłać, gdy otoczyła ich wzbita przez samochód chmura kurzu. Miał ochotę krzyczeć, może nawet wrzeszczeć.

- Czy musisz prowadzić tę swoją najnowszą zabawkę tak, jakbyś brała udział w rajdzie w Brands Hatch? - zapytał.

- To typowe brytyjskie umniejszanie faktów?

- Za to typowo po amerykańsku obchodzisz się z nowym samochodem. Przecież powinnaś go dotrzeć - odciął się.

- A co ja niby robię?

- Wyciskasz z niego ostatnie poty. Nie musisz nas zabijać tylko dlatego, że zamartwiasz się o dziadka, który leży w szwajcarskiej klinice.

- Czasami zastanawiam się, dlaczego zaręczyłam się z Anglikiem - rzuciła.

- Bo nie mogłaś mi się oprzeć. O Boże, ale gorąco...

Newman miał czterdzieści lat, gęste, płowe włosy, cyniczne niebieskie oczy, które zbyt często oglądały ciemniejszą stronę życia.

Miał też wydatny nos, wyrazistą szczękę oraz usta znamionujące stanowczość, ale i poczucie humoru. Wiedział, że są dwadzieścia cztery stopnie, bo zauważył wskazanie elektronicznego termometru przed bankiem w Tucson. Miał na sobie jasne spodnie, białą rozpiętą pod szyją koszulę, a na kolanach trzymał złożoną marynarkę w drobną kratkę. Był mokry od potu. Na jego wilgotnej skórze osiadał kurz. Była godzina jedenasta i właśnie trochę się pokłócili.

Może już czas na następną sprzeczkę? Zaryzykował.

- Nancy, jeśli chcesz się dowiedzieć, dlaczego tak pospiesznie wywieziono twego dziadka do Szwajcarii, to wiedz, że obrałaś złą drogę. Ta nie prowadzi do Kliniki Berneńskiej.

- O, cholera!

Nancy wcisnęła hamulec tak gwałtownie, że Bob wyleciałby z samochodu przez przednią szybę, gdyby nie to, że oboje mieli zapięte pasy. Na sekundę przed tym manewrem zjechała z drogi na pobocze. Zamaszyście otworzyła drzwi, jak burza wyskoczyła na drogę, i splótłszy ręce stanęła przy niskim murku tyłem do Boba.

Westchnął. Naturalnie nie zgasiła silnika. Bob wyłączył go, wrzucił kluczyki do kieszeni i z przewieszoną przez ramię marynarką dołączył do Nancy, obserwując ją kątem oka.

Dwudziestodziewięcioletnia Nancy Kennedy wyglądała wyjątkowo atrakcyjnie, kiedy się złościła. Jej gładka skóra nabierała, rumieńców, a kruczoczarne włosy opadały na ramiona. Bob uwielbiał błądzić palcami w gęstwinie jej włosów i głaskać delikatnie kark. Potem nic już nie było w stanie ich powstrzymać.

Nancy miała metr siedemdziesiąt wzrostu, zaledwie dziesięć centymetrów mniej niż Bob. Gdy wchodziła do restauracji, jej nogi budziły pożądanie, a nadzwyczaj zgrabna figura przyciągała spojrzenia wszystkich mężczyzn. Zagniewana odchyliła głowę, wyraźnie ukazując regularne rysy twarzy, wysoko osadzone kości policzkowe i ostry podbródek świadczący o uporze.

Zawsze go to zadziwiało. Widywał ją w szpitalnym fartuchu, kiedy niestrudzenie i z nadzwyczajnym opanowaniem zajmowała się pacjentami. Ale prywatnie Nancy zachowywała się tak, jakby wstąpił w nią diabeł. Bob podejrzewał, że poza wyglądem zewnętrznym właśnie to rozdwojenie jej osobowości tak go do niej przyciągało.

- O czymż to myśli sławny dziennikarz? - zapytała zjadliwie i nie bez pewnej ironii.

- Staram się ustalić jakieś fakty, dowody, a nie skupiać się na nierealnych domysłach... - Spojrzał na roztaczający się przed nimi widok i poprawił się - szalonych, ekstrawaganckich, wysnutych na ślepo hipotezach.

Za murkiem widać było szosę, która wiła się w dół w coraz bardziej przerażających zakrętach. Góry wyglądały tu jak pogranicze piekła - gigantyczne, porysowane żłobieniami stożki żużlu pozbawione najmniejszego śladu roślinności.

- Mieliśmy spędzić wspaniały dzień w Muzeum Pustyni - rzuciła zjadliwie. - Mają tam do obejrzenia żeremia bobrów i ich komory mieszkalne...

- A ty cały czas będziesz mówić i myśleć o Jesseem Kennedym...

- Wychowywał mnie po śmierci rodziców, którzy zginęli w wypadku samochodowym. Nie jestem zachwycona tym, że Linda po kryjomu wywiozła go do Szwajcarii właśnie wtedy, kiedy ja miałam praktykę w Londynie. Cała ta sprawa brzydko pachnie....

- Nie lubię Lindy - powiedział Bob.

- Ale podobają ci się jej nogi; nie możesz oderwać od nich oczu...

- Jestem koneserem dobrych nóg. Twoje są prawie tak samo świetne.

Pchnęła go lekko, odwróciła się i oparła o murek. Na twarzy Nancy malowała się powaga.

- Bob, naprawdę się martwię. Przecież Linda mogła zadzwonić do mnie, kiedy stwierdzono u niego białaczkę. Miała mój telefon. Fakt, że jest moją starszą siostrą nie upoważnia jej do tego, by tak sobie poczynała. No i ten jej mąż, Harvey...

- Harveya też nie lubię - odparł Bob beztrosko, ściskając nie zapalonego papierosa w ustach. - Wiesz, jaki jest jedyny sposób, by poznać prawdę? Wprawdzie ani przez myśl mi nie przeszło, że coś może być nie w porządku, ale nie uspokoisz się, dopóki nie zostaniesz przekonana.

- No to przekonaj mnie, panie dziennikarzu, władający płynnie pięcioma językami!

- Zbadamy tę sprawę systematycznie, tak jakbym pracował nad jakimś wielkim tematem. Jesteś lekarką i bliską krewną człowieka, o którym próbujemy się czegoś dowiedzieć, tak więc związani ze sprawą ludzie będą musieli ze mną rozmawiać, jeśli ty będziesz przy tym obecna. Zajmę się domowym lekarzem, ale najpierw zadam parę pytań specjaliście, który zrobił badanie krwi i orzekł białaczkę. Wiesz, gdzie możemy go znaleźć?

- Nazywa się Buhler i pracuje w Centrum Medycznym Tucson. To w śródmieściu. Nalegałam, żeby Linda zaznajomiła mnie ze wszystkimi szczegółami. Mówię "nalegałam", bo musiałam niemal wydzierać z niej te informacje.

- To niczego nie dowodzi - skomentował Newman. - Może martwiła się, że nie załatwiła wszystkiego tak, jak zrobiłabyś to ty jako lekarka. Mogła też czuć się dotknięta twoim przesłuchaniem.

- Chyba zabieramy się do sprawy od końca - zaoponowała. - Nie rozumiem dlaczego nie chcesz najpierw porozmawiać z Lindą, potem z naszym lekarzem, a następnie ze specjalistą w Centrum Medycznym.

- Od końca, ale celowo. Dzięki temu zdobyte zeznania będziemy mogli skonfrontować z tym, co powiedzą następni. To jedyna metoda umożliwiająca wykrycie ewentualnych rozbieżności. Wciąż uważam, że to daremny trud, ale - rozłożył ręce - chcę tylko, byś się uspokoiła i żebyśmy mogli wrócić do zwykłego trybu naszych zajęć.

- Ale to dziwne, że Linda nie zadzwoniła do mnie, kiedy miałam praktykę w Londynie...

- Już to mówiłaś. Teraz zabierzmy się do roboty. Przede wszystkim pojedźmy do tego Centrum, zanim Buhler wyjdzie na lunch. I nie sprzeczaj się ze mną - ja prowadzę. Wskakuj z prawej strony.

- Nie wiedziałaś, Nancy? No tak, oczywiście, przecież byłaś w Londynie, kiedy Buhler został zabity...

Znajdowali się w Centrum Medycznym i rozmawiali ze szczupłym mężczyzną około pięćdziesiątki, ubranym w bawełnianą koszulkę i spodnie. Doktor Rosen zaprosił ich do swego gabinetu i Newman przyglądał mu się teraz popijając kawę. Rosen miał energiczny, bystry sposób bycia, a jego zachowanie znamionowało profesjonalistę. Widać było, że pragnie udzielić Nancy wszelkiej pomocy.

- Jak został zabity? - spytał Newman obojętnie.

- Zabity to chyba niewłaściwe słowo...

- Ale tego właśnie słowa pan użył - przypomniał Newman. - Może mógłby pan nas trochę oświecić w kwestii szczegółów. Jestem pewien, że Nancy chciałaby je poznać...

Doktor Rosen zawahał się. Przez chwilę prawą ręką gładził swe rzadkie włosy, jakby szukając odpowiednich słów. Bob mrugnął do Nancy, która zamierzała coś powiedzieć, ale powstrzymała się.

- To było bardzo tragiczne wydarzenie. Prowadził swego nowego mercedesa i zjechał z drogi niedaleko Gates Pass. Był już martwy, gdy go tu przywieźliśmy....

- Musiał dużo zarabiać, skoro mógł sobie pozwolić na mercedesa - wtrącił Bob.

- Mówił mi, że poszczęściło mu się kiedyś w Vegas. Taki był, panie Newman, skoro już trafiła mu się zabójcza fortuna... Znów użyłem tego słowa, ale proszę nie dopatrywać się w tym żadnego znaczenia. Chciałem powiedzieć, że skoro wpadło mu w ręce dużo pieniędzy, to nie zamierzał ich wypuścić.

- Powiedział pan "bardzo tragiczne" i podkreślił pierwsze słowo. Czy to znaczy, że on miał rodzinę.

Rosen obrócił się na krześle, popatrzył przez szybę, a potem z powrotem odwrócił się do Newmana, który miał wrażenie, że doktor czuje się skrępowany rozmową na ten temat. Lekarz splótł dłonie, pochylił się nad biurkiem i spojrzał na swoich gości.

- Buhler jechał z dużą prędkością i zjechał z drogi, ponieważ był pijany. Ta wiadomość zbulwersowała nas wszystkich, bo nikt nie podejrzewał go o alkoholizm....

- To, że ktoś zjechał z drogi, bo wypił o jednego za dużo, nie znaczy, że jest alkoholikiem - dowodził Newman. - Może dokończy pan tę historię?

- Buhler nie miał żadnej rodziny, nie był żonaty, chyba że uznać pracę za żonę. Nie udało nam się znaleźć jakichkolwiek krewnych. A kiedy policja przeszukała jego mieszkanie, znalazła szafki pełne butelek po whisky. Dowody były niezbite - Buhler pił potajemnie. Dlatego powiedziałem, że to było bardzo tragiczne...

- I to właśnie on zrobił badanie krwi dziadka i orzekł białaczkę? - przerwała Nancy.

- Tak. Młody doktor Chase osobiście przyniósł Buhlerowi próbki do sprawdzenia. Niestety, diagnoza nie pozostawiała żadnych wątpliwości, jeśli o to pani chodzi, Nancy.

- Nie chodziło mi o to, tylko dlaczego doktor Chase? Przecież od lat naszym lekarzem był Bellman....

- To, co mówię, jest ściśle poufne, Nancy. Niektóre fakty zdradzam jedynie ze względu na naszą długoletnią znajomość. Chciałbym, żebyś się tak nie przejmowała wysłaniem Jessea do tej kliniki w Szwajcarii. To pani Wayne zmieniła waszego lekarza - nigdy nie lubiła Bellmana. Mówiła, że lepszy będzie ktoś młodszy.

- Linda wybrała doktora Chasea! - krzyknęła zaskoczona. - A więc ktoś zupełnie nowy i niedoświadczony poradził jej wysłać Jessea do Europy!

- Cóż... - Rosen ponownie się zawahał i zerknął na Newmana, który patrzył na niego obojętnie. - Frank Chase szybko osiąga szczeble kariery. Jest bardzo znany. Niedługo będzie miał mnóstwo bogatych pacjentów. On umie postępować z ludźmi.

- A te wyniki - nalegała Nancy - próbki krwi, które Buhler badał. Są tu w szpitalu?

- Uległy zniszczeniu.

- To nieprawda - sprzeciwiła się Nancy.

- Chwileczkę. Proszę! - Rosen podniósł pojednawczo dłoń.

- Niech mi pani pozwoli skończyć. Buhler był ekscentrykiem. Jak już powiedziałem, jego całym światem była praca. Miał zwyczaj wożenia papierów ze sobą, by móc w każdej chwili do nich zajrzeć i przemyśleć sprawę. W czasie wypadku wyniki pani dziadka były w jego samochodzie. Wybuchł niewielki pożar i wszystkie dokumenty spaliły się.

- Ile lat ma doktor Frank Chase? - zainteresował się Newman.

- Trzydzieści dwa. Przed nim jeszcze długa droga na szczyt, jeśli o to panu chodzi, ale pnie się do góry.

- Czy moglibyśmy dostać adres doktora Chasea?

- Naturalnie. Mieszka za miastem na Sabino Canyon Road.

- Nieźle - skomentowała Nancy. - To grunty klubu Skyline Country. Jeśli mieszka odpowiednio daleko, jest sąsiadem Lindy.

Rosen bez słowa wziął do ręki notes i z włoską starannością zapisał adres. Newman przeczytał, widząc go do góry nogami, i uznał, że jak na pismo lekarza jest ono wyjątkowo czytelne. W zachowaniu Rosena było coś, co go zastanawiało - lekarz obrzucił go kilkoma uważnymi spojrzeniami, jakby nie mógł podjąć decyzji w jakiejś kwestii, która wyraźnie go niepokoiła. W końcu wyrwał kartkę, złożył ją starannie i podał Newmanowi, co wywołało zdumienie Nancy.

Potem lekarz wstał, wyszedł zza biurka, by się pożegnać. Odprowadził gości do drzwi, puszczając Nancy przodem. Uścisk jego ręki był ciepły i dodawał otuchy.

- Naprawdę uważam, że nie macie państwo powodu do zmartwienia - powiedział. - Szwajcarscy lekarze są bardzo dobrzy.

Dopiero kiedy Newman był już w połowie korytarza prowadzącego do wyjścia, Rosen zawołał go z powrotem. Bob przeprosił Nancy, zaproponował, by zaczekała na niego w samochodzie, i zawrócił. Gdy znalazł się w gabinecie Rosena, lekarz zamknął za nim drzwi i podał mu wizytówkę.

- Tutaj są moje telefony: domowy i do pracy. Czy moglibyśmy się spotkać dziś wieczorem? Tylko my dwaj na jakieś pół godziny, wypijemy drinka? Zna pan lokal, który nazywa się Tack Room?

- Tak. Nancy kiedyś mnie tam zabrała. Miło tam... - Wsunął wizytówkę do portfela.

- MOBIL zakwalifikował ten lokal do kategorii pięciogwiazdkowej. To co, o siódmej? Świetnie. Może lepiej będzie nie wspominać o tym Nancy. Kilka tygodni przed wywiezieniem Jessea z Tucson gościł u nas wybitny lekarz szwajcarski. Siostra Nancy, Linda, była na jednym z jego wykładów.

- A jakie to ma znaczenie?

- Tak się składa, że to szef Kliniki Berneńskiej...

2.

- Gdzie ty do diabła byłaś, Nancy? - krzyknął Newman. - Smażę się w twoim jaguarze dokładnie od czterdziestu trzech minut. Dobrze przynajmniej, że wywietrzał mi z płuc ten odór.

- A ile siedziałeś u Rosena? - odcięła się. - Może to ja musiałabym czekać na ciebie czterdzieści trzy minuty...

- Tylko trzy - syknął Newman.

- A skąd niby miałam wiedzieć? Odwiedziłam przy okazji dawną przyjaciółkę na wydziale i miała dla mnie sporo nowinek. Przecież byłam przez rok w Londynie, zapomniałeś już? A w ogóle, to czy mógłbyś ustąpić mi miejsca za kierownicą?

- Ja poprowadzę...

Włożył kluczyki do stacyjki i zapalił. Nancy mruknęła coś pod nosem i siadła obok niego tak energicznie, że jej klasyczna plisowana spódnica podwinęła się do góry, odsłaniając długie nogi. Zatrzasnęła za sobą drzwiczki. Gdy Newman płynnym ruchem odjechał sprzed Centrum, zapytała:

- Jaki odór miałeś na myśli, gdy mówiłeś, że pozbyłeś się go z płuc?

- Odór środków dezynfekcyjnych. Smród szpitalnych specyfików...

- Nienawidzisz wszystkiego, co ma związek z medycyną, prawda? Sama nie wiem, co ty we mnie widziałeś tamtej nocy, kiedy poznaliśmy się przy Walton Street. Lokal nazywał się Bewicks, nieprawdaż?

- To moja ulubiona londyńska restauracja. Widziałem wtedy twoje wspaniałe nogi. Często je pokazujesz...

- Ty draniu! - uderzyła go w ramię. - A cóż takiego pikantnego Rosen chciał ci powiedzieć, że nie nadawało się dla moich delikatnych uszu?

- Ze względu na to, że nie jestem lekarzem ani Amerykaninem, chciał podkreślić, że ta rozmowa miała charakter ściśle poufny. To bardzo ostrożny człowiek, kieruje się zasadami etyki i tego typu względami. A teraz prowadź do willi doktora Franka Chasea...

Trzymając w dłoniach kartkę, którą Rosen wręczył Newmanowi, Nancy patrzyła prosto przed siebie i odzywała się tylko po to, by udzielać Bobowi wskazówek. Sabino Canyon Road zaczynała się w gęsto zaludnionej okolicy na północno - wschodnich przedmieściach Tucson i biegła w kierunku gór Catalina. Na jej początku mieszkali ludzie zamożni, dalej, w głębi kanionu, rozciągała się oaza bogaczy.

Newman zauważył, że im dalej jechali, tym większe domy i rozleglejsze posiadłości ukazywały się ich oczom. Góry przed nimi i znów drgały w upalnej mgiełce. Jednak łańcuch Tucson bardziej przypominał gigantyczne dinozaury z przetrąconym kręgosłupem zamienione w skały. Podobnie jak tereny klubu Skyline Country, góry Catalina były pełne życia, roślinności i sprawiały wrażenie gościnnych.

Przejeżdżając obok posiadłości Wayneów, Newman przyspieszył, na wypadek gdyby Linda wyglądała przez okno. Nancy popatrzyła na niego rozbawiona.

- Skąd ten nagły zapał?

- Żeby Linda nie mogła zadzwonić do Chasea i uprzedzić go o naszej wizycie.

- Och, Robercie, ty nigdy nie pominiesz okazji, by zrobić jakąś sztuczkę - docięła mu.

Zawsze kiedy była na niego zła albo chciała mu dopiec, zwracała się do niego "Robert", bo wiedziała, że nie lubi swego imienia.

Odpłacił jej milczeniem. Jaguar wspinał się coraz wyżej. Tucson rozciągało się już za nimi w dole, w niecce utworzonej przez trzy łańcuchy górskie.

- Zwolnij, Bob - ostrzegła. - Dojeżdżamy. Ten dom po lewej musi należeć do Chasea.

Posiadłość otaczało ogrodzenie, a ogromny, dwupiętrowy dom w kształcie litery L miał dach pokryty zieloną dachówką. Newman wjechał przez otwartą bramę. Alejka rozdwajała się - jedna jej odnoga prowadziła przed frontowy ganek, druga - do podwójnego garażu. Żwir zachrzęścił pod kołami zatrzymywanego samochodu.

Przed domem znajdował się "ogród". Był to spory plac wysypany żwirem, z którego wyrastały złowieszczo wyglądające wysokie kaktusy. Przypominały drzewa, bo z głównego pnia wyrastały strzeliste odgałęzienia, które pięły się ku niebu, jak gdyby chciały sprowadzić je na ziemię. Stojący przy garażu mężczyzna nacisnął jakiś guzik. Newman, który już wyłączył silnik, usłyszał dźwięk automatycznie zamykających się drzwi do garażu. Potem w bocznym lusterku dostrzegł, że nieznajomy zbliża się do nich spokojnym krokiem.

Rosen twierdził, że ma trzydzieści dwa lata. Ubrany był w obcisłe niebieskie dżinsy i koszulę w dużą kratę rozpiętą pod szyją. Twarz miał kościstą, opaloną, a okalała ją czupryna gęstych, brązowych włosów. Tylko tyle Newman zdołał zauważyć w lusterku, ale natychmiast poczuł instynktowną niechęć do tego człowieka. Gdy nieznajomy podszedł i oparł dłoń o długich palcach na drzwiczkach samochodu, Newman podniósł na niego wzrok. Miał starannie wypielęgnowane paznokcie i wokół niego intensywnie pachniał płyn po goleniu.

- Czy doktor Frank Chase?

- Tak, to ja.

Słowa te zawisły w gorącym powietrzu jak wyzwanie. Piwne oczy wpatrywały się w Newmana, jakby widziały w nim potencjalnego kandydata na stół operacyjny. Newman uśmiechnął się uprzejmie.

- Chyba nie poznał pan jeszcze doktor Nancy Kennedy. Jest siostrą Lindy Wayne i wnuczką Jessea Kennedyego. Zamierza rozpocząć dochodzenie w sprawie pospiesznego wywiezienia jej dziadka o pięć i pół tysiąca mil stąd bez porozumienia z nią. Ma pan piękną posiadłość, doktorze Chase...

- Panno Kennedy, obawiam się, że nie było żadnych wątpliwości, iż pani dziadek jest chory na białaczkę.

Chase powiedział to, opierając chudą, kościstą dłoń na leżaku, na którym siedziała Nancy. Znajdowali się na tyłach domu, tuż obok basenu w kształcie muszli ostrygi. Mówiąc to, uśmiechał się ze współczuciem, ale Newman zauważył, że jego oczy pozostały chłodne i uważnie obserwowały Nancy.

- Widzi pani - kontynuował Chase - przebadał go najlepszy specjalista w całym stanie. Doktor Buhler...

- Który, szczęśliwym zbiegiem okoliczności, zginął w wypadku samochodowym - przerwała zimno Nancy. - I który dzięki jeszcze wspanialszemu zbiegowi okoliczności miał przy sobie wyniki badań; w rezultacie tej sytuacji wyniki przestały istnieć. Były w gruncie rzeczy jedynym dowodem choroby dziadka.

- Szczęśliwy zbieg okoliczności? - powtórzył Chase z nieco sztywnym uśmiechem na ustach. - Chyba niezupełnie rozumiem.

Jego dłoń delikatnie ścisnęła rękę Nancy. Oto mamy typowy lekarski gest wobec pacjenta, pomyślał Newman, wyciągając się na swoim leżaku i sącząc burbona.

- Doktor Kennedy - ciągnął Chase już bardziej oficjalnym tonem - zdaję sobie sprawę, że jest pani zdenerwowana. Była pani bardzo przywiązana do dziadka...

- Jestem bardzo przywiązana do mego dziadka...

Nancy wyszarpnęła dłoń i łyknęła spory haust burbona. Newman wstał i rozprostował nieco ramiona, jakby mu zdrętwiały od długiego siedzenia. Uśmiechnął się jowialnie, gdy Chase rzucił mu ostre spojrzenie.

- Czy ma pan coś przeciwko temu, żebym trochę pospacerował po pańskiej posiadłości? - spytał. - Pan i Nancy będziecie mogli sami omówić tę sprawę.

- To chyba dobry pomysł - zgodził się Chase. - Proszę się nie krępować.

Zarówno obowiązkowy w takich posiadłościach basen, jak i otaczające go patio, wyłożono marmurowymi kafelkami. Ściany domu były otynkowane i pomalowane na ciemnozielony kolor o odcieniu mułu. Ogromne okna były zwrócone na Tucson, trzyczęściowe szklane drzwi otwierały się na patio. Przechodząc obok nich, Newman zerknął do środka.

Przy najdalszej ścianie salonu stała największa wieża hi-fi, jaką kiedykolwiek widział. Meble też z daleka pachniały dużymi pieniędzmi. Zanim skręcił za garażem, Newman obejrzał się za siebie.

Chase siedział tyłem do niego i pochylony w stronę Nancy, która słuchała go obojętnie, coś jej z przejęciem wyjaśniał.

Newmana zaintrygował fakt, że pierwszą czynnością, jaką wykonał Chase po ich przyjeździe, było zamknięcie garażu. Być może rozpoznał Nancy; w końcu w domu Wayneów mnóstwo było zdjęć przedstawiających ją i Lindę. Koszula lepiła się Bobowi do pleców, gdy ostrożnie kroczył po żwirze, który przypominał w dotyku nagrzany piasek.

Trzymając szklaneczkę w jednej dłoni, drugą uniósł klapkę osłaniającą puszkę kontrolną wiszącą na ścianie. Były tam dwa przyciski, zielony i czerwony. Nacisnął zielony. Rozległ się znany mu już dźwięk otwierających się drzwi; mechanizm, który tym zawiadywał, musiał być niezawodny i bardzo kosztowny. Newman stał wpatrując się w samochody. Czerwone ferrari i takież maserati. Krwistoczerwone i nowiuteńkie. Tylko osiem kół i taka fortuna!

- Interesuje się pan samochodami, panie Newman?

- Uwielbiam samochody, doktorze. Widzę, że pan też - odparł beztrosko.

Chase zaszedł go od tyłu cicho jak kot. Przecież nawet trampki, które miał na nogach, powinny spowodować, by żwir zachrzęścił.

Patrzył na Newmana, a na jego twarzy nie było już uśmiechu.

W prawej ręce trzymał szklaneczkę burbona. Jednym haustem wypił połowę jej zawartości, a wierzchem drugiej dłoni otarł usta.

- Zawsze skrada się pan wokół cudzych domów i wścibia nos w nie swoje sprawy? Widzę, że wyłazi z pana typowy korespondent zagraniczny. Nawiasem mówiąc, wydawało mi się, że pan i Nancy jesteście zaręczeni, ale jakoś nie zauważyłem pierścionka na trzecim palcu jej lewej dłoni...

Newman uśmiechnął się i rozłożył ręce w pojednawczym geście. Chase nie zareagował, wykrzywił tylko usta w szyderczym półuśmiechu i czekał wpatrując się w Newmana. Bob zwlekał z odpowiedzią; włożył między wargi papierosa.

- Wszystko po kolei, dobrze? Z pewnością ma pan coś do ukrycia, skoro może sobie pozwolić na dwa nowiuteńkie sportowe samochody...

- Nie podoba mi się pański ton.

- Ja również nie szaleję za pańskim, ale jakie to ma znaczenie, skoro przepadają za panem zamożni pacjenci? Wracając do Nancy, e,.. to jesteśmy zaręczeni na próbę...

- Na pana miejscu nie zapalałbym tego papierosa, Newman. Powinien pan zapoznać się ze statystyką.

- Myśli pan, że zanieczyszczę tu powietrze? - spytał zapalając. - Wie pan, że w Anglii wielu lekarzy rzuciło palenie i nawołuje do tego innych? Albo to, że krzywa oznaczająca procent lekarzy alkoholików w Anglii idzie w górę? - Popatrzył na szklaneczkę w ręku Chasea. - To pan powinien zapoznać się ze statystyką.

- Słyszałem o małżeństwach na próbę... - zaczął Chase, uśmiechając się coraz bardziej szyderczo. - Ale próbne zaręczyny to chyba coś zupełnie nowego w układach męsko-damskich...

- No widzi pan, poszerzyłem pańskie horyzonty. Hej, Nancy. Myślę, że powinniśmy już wracać... Chyba że masz jeszcze jakieś pytania do tego niezwykle uprzejmego lekarza rodzinnego...

Nancy w milczeniu, z zaciśniętymi ustami, odczekała aż wyjadą na Sabino Canyon Road. Wyjęła Newmanowi papierosa z ust, zaciągnęła się kilka razy i oddała mu go z powrotem. Oznaczało to, że jest maksymalnie wkurzona.

- Protekcjonalny sukinsyn i Bóg wie, co Linda widzi w kimś takim! Nasz poprzedni lekarz domowy, doktor Bellman, był takim miłym człowiekiem!

- Nie mam nic przeciwko Frankowi Chaseowi - stwierdził obojętnie Newman biorąc zakręt. - To hiena - rzuca się na mięso, gdzie tylko się da. Trzyma bogate staruszki za rękę, wysłuchując opowieści o ich wyimaginowanych dolegliwościach. Ale to jeszcze nie czyni z niego spiskowca. Teraz jedziemy do twojej siostry? Wolałbym porozmawiać z nią na jej własnym terenie niż w pubie. U siebie ludzie zwykle ukazują taką twarz, jaką mają naprawdę. Tamtym razem, gdy przyszła z Harveyem na kolację do mojego hotelu, odegrała przedstawienie. Zaprezentowała ogólnie znaną wersję Lindy.

- Czy wiesz, że tam, przy basenie Chase nie zasugerował mi najważniejszej rzeczy, którą powinien był mi podsunąć, gdyby naprawdę chciał, bym nie martwiła się o Jessea?

- Tak się składa, że nie było mnie tam przez cały czas, więc nie wiem.

- Nie zasugerował, żebyśmy pojechali do Kliniki Berneńskiej i odwiedzili Jessea. A w ogóle to myślę, że powinieneś porozmawiać z Lindą. Zostawię was samych. Tylko uważaj, żeby cię nie uwiodła...

- Wiesz, Bob, wszystko zaczęło się, kiedy Jesseowi, bo tak go nazywaliśmy, przytrafił się ten paskudny upadek z konia. - Ogromne ciemne oczy patrzyły na Newmana spod skromnie na wpół przymkniętych powiek. - Wolisz, żeby nazywać cię Bob, prawda? Wiem, że Nancy nazywa cię Robertem, kiedy chce ci dokuczyć. Moja siostrzyczka ma w zanadrzu mnóstwo takich sztuczek. Smakuje ci herbata? Zrobiłam, tak jak lubisz?

Linda Wayne siedziała na kanapie tuż obok Newmana. Spódnica odsłaniała jej kształtne kolana i skrzyżowane długie nogi w cieniutkich czarnych pończochach. Linda miała na sobie kaszmirowy sweterek, który choć zakrywał ją pod samą szyję, jednak świetnie podkreślał figurę. Prowadząc Boba do ogromnego salonu, prawą piersią lekko musnęła jego przedramię. Poczuł jędrne ciało pod kaszmirem, który zupełnie nie był odpowiednią tkaniną na upał, lecz świetnie pasował do rześkiego chłodu w klimatyzowanym salonie.

Włosy Lindy, podobnie jak Nancy, były kruczoczarne, gęste i długie do ramion. Jej gęste, ciemne brwi sprawiały, że leniwie poruszające się oczy wydawały się jeszcze większe. Głos miała chrapliwy, a seks emanował z niej niczym drogie perfumy. Newman przyłapał się na tym, że obserwuje zarys jej nóg i nie bardzo pamięta, co Linda przed chwilą powiedziała.

- Pytałam o herbatę - powtórzyła. - Czy ma odpowiednią barwę?

- Doskonałą...

- To Earl Grey. Kupiłam ją w San Francisco. Uwielbiam te wasze angielskie herbaty. Ostatnio pija się w Stanach dużo tego napoju.

- Ale już nie jeździ się tyle konno. - Szybko przełknął łyk herbaty. Nienawidził Earl Greya. - Co więc Jesse robił na koniu?

- Jeździł codziennie, tak jak kiedyś Bob. Potem położyliśmy go w łóżku na górze i wezwaliśmy lekarza...

- Franka Chasea.

- Właśnie... - Zrobiła krótką przerwę i zaczęła mówić szybciej. - Bellman, nasz poprzedni lekarz, nie nadążał za nowoczesnymi osiągnięciami w medycynie. Pomyślałam, że ktoś młodszy będzie uważniej je śledził. I miałam rację, podejmując taką decyzję, bo on dokładnie przebadał Jessea, łącznie z badaniem krwi. To właśnie w ten sposób dowiedzieliśmy się, że Jesse ma białaczkę. Możesz sobie wyobrazić, jaki przeżyliśmy szok,..

Przysunęła się do Boba i wzięła go za rękę. Wyglądała, jakby przepełniało ją uczucie.

- To był bardzo daleki skok - rzucił Bob.

Sprawiała wrażenie, że nie bardzo rozumie, i ostrożnie powiedziała:

- Bob, nie bardzo wiem, co chcesz przez to powiedzieć...

- Z Tucson w Arizonie do Berna w Szwajcarii.

- Aha, rozumiem - odetchnęła swobodnie i uśmiechnęła się ciepło. - Jesse kochał góry i lubił Szwajcarię, Rozmawiał o tym z Frankiem, to jest z doktorem Chaseem. Lekarz po prostu dostosował się do wyraźnego życzenia dziadka, mając ponadto na względzie dobro pacjenta.

- Ty też? Nie, nieważne. Nie, dziękuję za herbatę.

"Doktor po prostu dostosował się do wyraźnego życzenia dziadka mając na względzie dobro pacjenta".

Wypowiedź Lindy zabrzmiała nienaturalnie - normalnie nigdy by się tak nie wyraziła. Ale Frank Chase użyłby dokładnie takich samych słów. Ten fakt potwierdzał jedynie to, czego Newman wcześniej się domyślał. W czasie, kiedy jechali od Chasea do Lindy, ta hiena zadzwoniła do niej, by zdać sprawozdanie z ich wizyty i pouczyć Lindę, co ma mówić.

Linda delikatnie ścisnęła mu dłoń, by skupić na sobie całą uwagę Boba, i kontynuowała swym miękkim, kojącym głosem.

- Bob, proszę cię, zrób wszystko, żeby uspokoić moją siostrzyczkę. W sprawie Jessea i tak nic nie może zrobić, chyba tylko się pomartwić...

- Siostrzyczka może polecieć do Berna i przekonać się, co się tam, u diabła, dzieje...

Nancy stała w drzwiach i szorstkim, uszczypliwym tonem dodała:

- A jak już skończysz, zwróć Bobowi jego rękę - ma tylko dwie....

- Właściwie nie ma punktu zaczepienia, Nancy - powiedział z naciskiem Newman. - Zajmując się jakąś sprawą jako zawodowy dziennikarz szukam faktów, jakichś dowodów! A w tym wypadku nie widzę nic, co wskazywałoby na jakiekolwiek nieprawidłowości.

Było właśnie popołudnie i jedli późny lunch w Oberży Przemytników, gdzie, jak chciał Bob, zatrzymali się na noc. Dzięki temu mogli czuć się swobodnie, a jednocześnie mieli pod ręką Lindę Wayne.

Nancy uderzyła widelcem w stół tuż obok talerza z na wpół zjedzonym stekiem.

- Fakt numer jeden - nie zasięgnięto opinii innego lekarza.

- Zdaniem Rosena, Buhler, który zbadał krew, był najlepszym specjalistą. Chyba ufasz opinii Rosena?

- Tak, to prawda. Ale zostawmy to na chwilę. Fakt drugi - nie przypominam sobie, by kiedykolwiek Jesse mówił, że chciałby mieszkać w Szwajcarii. Pojechać tam turystycznie, owszem. Ale, na Boga, on zawsze tak się cieszył z powrotów do domu!

- Chory człowiek często chce zapomnieć o rzeczywistości...

- Fakt trzeci - wyliczała Nancy. - Akurat kiedy Jesse ma wypadek, bo spada z konia, Linda wzywa zupełnie nowego lekarza. Fakt czwarty - jedyny lekarz, który może potwierdzić, że dziadek ma białaczkę, czyli Buhler, umiera. A wyniki badań giną razem z nim w ogniu! Tak więc wszystko opiera się jedynie na słowie doktora Chasea, człowieka, którego nazwałeś hieną.

- Nie lubię go, ale to nie znaczy, że jest Czyngiz Chanem. Słuchaj, dziś wieczorem mam się spotkać z Rosenem. Jeśli nic z tego nie wyniknie, to zostawiamy tę sprawę w spokoju, dobrze? Muszę zająć stanowisko co do tej lukratywnej posadki korespondenta europejskiego, którą oferuje mi CBS. Nie będą na mnie czekać bez końca.

- Masz ochotę na tę pracę? - spytała.

- To jedyny sposób, żebyśmy mogli się pobrać. Chyba że zgodzisz się zamieszkać ze mną w Londynie albo gdzieś w Europie.

- Poświęciłam wiele lat mego życia na studiowanie medycyny i chcę mieszkać w Stanach. Gdziekolwiek indziej czułabym się wyobcowana, jak na bezludnej wyspie. A poza tym, Bob, ja, wybieram się do Berna. Pytanie brzmi, czy ty jedziesz ze mną? Kto wie, może kryje się w tym jakiś niezły temat...

- Nancy, przecież wiesz, że ja pisuję o szpiegostwie, sprawach o znaczeniu międzynarodowym. Gdzie ty, na miłość boską, widzisz odpowiedni dla mnie temat w tej twojej sprawie z Bernem?

- Byłeś tam. Pracowałeś tam. Władasz prawie wszystkimi europejskimi językami: francuskim, niemieckim, włoskim, a na dodatek hiszpańskim. Mówiłeś, że masz tam przyjaciół. Chodzi tylko o to, czy chcesz mi pomóc?

- Zobaczę po rozmowie z Rosenem.

- Bob, co kobieta zdejmuje z siebie najpierw? Kolczyki, prawda? - Powoli odpięła złote kolczyki, obserwując go z filuterną miną. - Chodźmy do twojego pokoju...

- Jeszcze nie skończyłem steku. - Mówiąc to odsunął talerz i uśmiechnął się jowialnie. - Zresztą i tak jest za mało wysmażony. Straciłem apetyt.

- Przecież miałeś ochotę na krwisty. A na to, co ci oferuję, zawsze miałeś ochotę...

3.

Nowy Jork, lotnisko imienia Kennedyego. 10 lutego 1984. Minus 18 stopni Celsjusza.

Szczupła, atrakcyjna stewardesa szwajcarska, ubrana w jasnoniebieski mundurek, zwróciła uwagę na tego pasażera, gdy tylko wszedł na pokład samolotu, rejs SR -111, lecącego do Genewy i Zurychu. Mężczyzna był dobrze zbudowany i miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Odprowadziła go na miejsce przy oknie w kabinie pierwszej klasy i pomogła zdjąć kożuszaną kurtkę.

- Poradzę sobie... - Głos miał poważny i o chropowatym brzmieniu.

Podał stewardesie kurtkę, usiadł i zapiął pasy. Między grube wargi wsunął papierosa i patrzył za okienko gdzieś w ciemność. Samolot miał wystartować o osiemnastej pięćdziesiąt pięć. Stewardesa starannie powiesiła jego okrycie i uważnie przyjrzała się pasażerowi. Jej zdaniem był tuż po pięćdziesiątce. Miał gęstą szpakowatą czuprynę, ciemne brwi i ostre rysy twarzy. Gładko ogolona skóra była lekko ogorzała od ostrego wiatru hulającego po ulicach Nowego Jorku. Ogromną dłonią przytrzymywał walizeczkę leżącą na sąsiednim fotelu po lewej stronie.

Dziewczyna wygładziła swój zadbany żakiecik, zanim odezwała się do pasażera:

- Bardzo pana przepraszam, ale nie wolno palić.

- Przecież nie zapaliłem tego cholernego papierosa, tak czy nie! Doskonale znam przepisy. Nie wolno palić, dopóki nie wyświetli się odpowiedni sygnał.

- Bardzo pana przepraszam.

Stewardesa wróciła do swoich obowiązków i wykonywała je automatycznie podczas startu i lotu wielkiego Jumbo 747 przez Atlantyk, lecz myślami cały czas była przy wysokim Amerykaninie.

W końcu uznała, że to jego niebieskie oczy tak ją niepokoją, Miały charakterystyczny lodowaty odcień błękitu, jaki mają jedynie górskie jeziora.

- Myślisz o swoim chłopaku? - spytała jedna z koleżanek, gdy razem przygotowywały zamówione drinki.

- O pasażerze z piątki. Fascynuje mnie. Zwróciłaś uwagę na jego oczy? Są lodowate...

Szpakowaty mężczyzna sączył właśnie gorzki napój cytrynowy i wyglądał za okienko, gdy czyjaś ręka podniosła leżącą obok niego walizeczkę i położyła mu ją na kolanach. Spojrzał w bok i ujrzał małego, przypominającego ptaka człowieczka o rozbieganym spojrzeniu, który usiadł na wolnym siedzeniu i zaczął szczebiotać przyciszonym głosem.

- Czy to mój stary kumpel, Lee Foley? W podróży służbowej Do Zurychu?

- A, to ty - Ed Schulz. Wracaj na swoje miejsce.

- To wolny kraj i wolny samolot, jeżeli wykupiło się bilet. A ja zapłaciłem za swój. Ty natomiast nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Zasłużony korespondent zagraniczny "Timea", i to wciąż w rozjazdach, zawsze uzyskuje odpowiedzi. Do tej pory powinieneś już to wiedzieć, Lee...

- Odszedłem z CIA i dobrze o tym wiesz. Pracuję teraz dla jednej z najlepszych agencji detektywistycznych w Nowym Jorku. O tym też wiesz. Rozmowę uważam za skończoną.

- Może byś to nieco rozwinął.

- Raczej nie. - Foley przechylił się w stronę przejścia.

- Proszę pani, czy może pani tu podejść.

Kiedy stewardesa pochyliła się nad nim uprzejmie, wyjął z kieszonki dwa bilety lotnicze, mówiąc:

- Zarezerwowałem obydwa te miejsca. Można to sprawdzić w biletach. Czy byłaby pani uprzejma usunąć stąd tego intruza? Próbuje mi coś sprzedać.

Kiedy dziewczyna obejrzała bilety, wsunął je z powrotem do kieszonki, usiadł wygodnie w fotelu i znów skierował wzrok w ciemność za oknem. Jego zachowanie mówiło wyraźnie: "uważam sprawę za skończoną i nie mam nic więcej do powiedzenia".

- Obawiam się, że to miejsce jest zajęte - powiedziała stewardesa do Schulza. - Bardzo proszę wrócić na swoje. Może mogłabym przynieść panu coś do picia?

- Jeszcze jedną dużą whisky - odparł Schulz. Wstając i patrząc na tył głowy Foleya, powiedział głosem pozbawionym normalnej dla niego szczebiotliwości: - Do zobaczenia w Zurychu, kumplu! - i odszedł na tył samolotu.

- Mam nadzieję, że ten pasażer nie niepokoił pana - odezwała się stewardesa, która wcześniej wskazała mu miejsce.

- Już zrobiła pani, co do niej należało - rzucił nie spoglądając nawet na dziewczynę.

Roztrzęsiony Schulz usadowił się w swoim fotelu przy przejściu i uświadomił sobie, że jest mokry. Zimnokrwisty skurwysyn! Wytarł spocone czoło, poprawił krawat i zerknął na blondwłose stworzenie stojące tuż obok. Dziewczyna posłała mu ten sam ciepły, miły uśmiech, którym go witała przy wejściu do samolotu.

Ma jakieś czterdzieści lat, ocenił. Obrączka na palcu. Wiekowo w sam raz - Schulz miał czterdzieści pięć. Kobiety, gdy tylko wyrwą się z domu, lubią trochę poflirtować. Miał nadzieję, że ona leci do samego Zurychu. I że poleci na niego! Niewypowiedziany żart zaprawiła odrobina goryczy. To przez to spotkanie z Foleyem.

Schulz podziękował stewardesie za świeżego drinka i zaczął wspominać.

Lee Foley. Kat CIA. Zwykle unika się tego słowa. Używało się eufemizmu - agent do zadań specjalnych. Krążyły plotki, że dorobek świetnego w swym fachu Foleya obejmował dwadzieścia pięć osób - mężczyzn i kobiet. Obecnie mówiło się, że wystąpił z CIA i pracuje dla KMAD-u - Kontynentalnej Międzynarodowej Agencji Detektywistycznej. Schulzowi przyszło na myśl, że mógłby przesłać do biura zaszyfrowany sygnał - ktoś czekałby na lotnisku, żeby śledzić Foleya. Zastanowi się nad tym później, gdy tylko się uspokoi.

- Mam nadzieję, że leci pani do Zurychu? - zwrócił się do blondynki. - Jestem Ed Schulz z czasopisma "Time". Znam w Zurychu miłą restauracyjkę, nazywa się Veltliner Keller...

Lee Foley nie bawił się we wspomnienia. Zrezygnował z jedzenia kolacji i zamówił kolejną szklaneczkę napoju cytrynowego. Nie dlatego, że był takim abstynentem; po prostu rzadko pijał alkohol, bo przyćmiewał umysł i zwalniał refleks. Czy ktoś z tych, co traktowali alkohol jako środek na poprawę humoru wiedział, że w rzeczywistości działa on depresyjnie? Dla Foleya sposobem na relaks były papierosy i od czasu do czasu jakaś kobieta. Ale musiała to być kobieta z klasą - no i zdecydowanie nie prostytutka.

Ta myśl przywołała inną.

- Jeśli przyjdzie mi za to płacić, to całkiem z tego zrezygnuję.

Pamiętał, że powiedział tak pewien Brytyjczyk, gdy przechodzili koło burdelu na Reeperbahn w Hamburgu. To był Bob Newman, dziennikarz. Ten facet, który ostatnio rozpracował sprawę Krugera w Niemczech, czym zdobył sobie nową porcję sławy. Teraz Ed Schulz nigdy nie zdoła pobić tego eksperta od chwytania szpiegów.

Foley zaczął się zastanawiać, gdzie może znajdować się teraz Bob Newman, ale szybko odrzucił tę nie związaną z tematem myśl. "Skup się maksymalnie" było jedną z ulubionych maksym Foleya. "I czekaj choćby wieczność, jeśli trzeba, aż nadarzy się odpowiednia okazja".

Teraz Foley właśnie czekał, obserwując spod na wpół przymkniętych powiek jedzących kolację pasażerów wokół Schulza.

Kiedy podawano kawę, uznał, że nastąpiła właściwa chwila. Sięgnął do rozsuniętej uprzednio kieszonki i z plastikowej osłonki wycisnął rozpuszczalną kapsułkę.

Wstał i zaczął spokojnie iść w stronę dwóch stewardów krzątających się obok Schulza, który siedział zwrócony twarzą do swego sąsiada i rozmawiał z nim. Schulz - jak nakazywał zwyczaj - rozwartą dłonią podtrzymywał pękaty kieliszek remy martini. Na stoliku przed nim stała filiżanka parującej czarnej kawy.

Foley potrącił lewym łokciem najbliższego stewarda. Gdy ten się odwrócił, sprawnie wrzucił kapsułkę do filiżanki Schulza.

W powietrzu unosiły się opary alkoholu, nikt więc niczego nie zauważył. Foley przeprosił stewarda i wrócił na swoje miejsce.

Zerknął na zegarek. Do Genewy zostało sześć godzin lotu. Kawa zmieszana z rozpuszczoną zawartością kapsułki zapewni Schulzowi ośmiogodzinny sen. Dopiero w porcie docelowym, Zurychu, zdoła wyjść z samolotu, choć jeszcze chwiejnym krokiem. Nie wyczuje w kawie obcego smaku. A samo prztyknięcie kapsułką do Filiżanki Foley wielokrotnie przećwiczył w domu. Zresztą już wcześniej zmylił Schulza, bo w jego obecności pokazywał stewardesie bilety do Zurychu. Kiedy nadawał bagaż, kazał odprawiającej go dziewczynie skierować walizki do Genewy.

Foley zawsze kupował bilet na trasę dłuższą, niż rzeczywiście zamierzał odbyć, albo jechał drogą okrężną, przesiadając się na inny samolot. Uważnie się rozejrzał, zanim wyjął dokumenty z walizeczki. Nikt już nie będzie mu dzisiaj przeszkadzał.

Nadszedł ten etap nocnego lotu, który tak dobrze znał. Wszyscy pasażerowie albo zasypiali, albo już spali ukołysani monotonnym odgłosem pracujących silników. Odmówił skorzystania z oferowanej mu przez stewardesę poduszki i otworzył walizeczkę.

Przez ostatnie parę godzin od czasu tego dziwnego telefonu do KMAD - u niewiele chodził po ziemi. Przed sobą miał teraz maszynopis długiej rozmowy telefonicznej z Fordhamem z Ambasady Amerykańskiej w Bernie. Dokument był zatytułowany "Sprawa Hanny Stuart, pacjentki zmarłej w Klinice Berneńskiej w Thun".

Pismo nie ujawniało faktu, że Fordham pełni w ambasadzie funkcję attache wojskowego. Wzrok Foleya spoczął na notatce przy końcu maszynopisu.

"Jesteśmy bardzo zaniepokojeni faktem, że plotki na temat wydarzeń i sytuacji w Klinice mogą wpłynąć na sytuację międzynarodową".

Foley rozłożył dokładną mapę Szwajcarii, koncentrując uwagę na kantonie berneńskim. Przesunął palcem wzdłuż autostrady biegnącej z Berna na południowy wschód do miasta Thun. W Genewie albo w Bernie będzie musiał wynająć samochód. Był przekonany, że do wykonania zadania cztery kółka okażą się niezbędne.

4.

Gmund, Austria, 10 lutego 1984. Minus 17 stopni Celsjusza.

Zdaniem Manfreda Seidlera, tysiące mil na wschód od Tucson i Nowego Jorku słońce wschodziło znacznie bardziej ponuro.

Osobowo-towarowy samochód marki Renault wciąż znajdował się na terenie Czechosłowacji, lecz szybko zmierzał w stronę położonego na odludziu przejścia granicznego z Austrią w Gmundzie; zostało już niecałe dwa kilometry. Seidler popatrzył na siedzącego obok kierowcę, sześćdziesięcioletniego Franza Oswalda, którego pomarszczona, szorstka skóra twarzy i krzaczaste wąsy sugerowały raczej siedemdziesiątkę.

Spojrzał na zegarek. Szósta dwadzieścia pięć. Było jeszcze całkiem ciemno i nie mógł dojrzeć końca pustych, ośnieżonych pól. Choć działało ogrzewanie, w samochodzie panował chłód; Seidler przyzwyczajony był do zimna. Martwiło go tylko zdenerwowanie Oswalda.

- Zwolnij - polecił. - Już dojeżdżamy. Jeszcze pomyślą, że próbujemy siłą przedrzeć się na drugą stronę. Nie możemy obudzić ich czujności.

- Nie możemy też się spóźnić. - Oswald zwolnił nieco, a to, co powiedział potem, tylko potwierdziło obawy Seidlera. - Zatrzymajmy się na chwilkę - zaproponował. - Przyda mi się kropelka sznapsa przed tą przeprawą.

- Nie! Nie mogą poczuć od ciebie alkoholu! Zwróci ich uwagę jakiś drobiazg i zarządzą przeszukanie całego samochodu. A poza tym ja będę mówił.

- A jeśli wcześniej zmienili warty? Jeśli teraz stoi już nowa zmiana?

- Zawsze zmieniają strażników o tej samej porze.

Mówił szorstko, starając się, żeby jego głos brzmiał pewnie. Ponownie spojrzał na starego Franza - odkąd pamiętał, zawsze tak nazywał go w myślach. Twarz Oswalda porastał siwy zarost.

Seidler potrzebował go do swoich ekspedycji, bo staruszek często przekraczał granicę z legalnymi ładunkami. Na przejściu granicznym znali go, tak jak i ten samochód. Teraz widać już było strażnicę.

- Włącz długie światła - rozkazał Seidler.

Staruszek tracił nad sobą kontrolę - zapomniał o sygnale dla Jana.

- No, przełącz je!

Chłodne powietrze wewnątrz samochodu zepsuła woń strachu. Seidler wyczuwał kwaśny odór spoconego ciała kierowcy, na którego czole zaczęły się pojawiać kropelki potu. Sam lepiej by się czuł, gdyby stary nie powiedział, że być może wcześniej zmieniono strażników. Mógłby skończyć na Syberii, gdyby przeszukano samochód. Nie! Nie na Syberii. Na torturach powiedziałby wszystko o poprzednich przesyłkach. To by ich rozwścieczyło. Postawiliby go z pewnością przed plutonem egzekucyjnym. Właśnie w tym momencie Manfred Seidler postanowił, że jeśli im się uda, będzie to ostatni raz. Na numerowym koncie w szwajcarskim banku miał już wystarczającą ilość pieniędzy.

Wyjął z kieszeni jedwabną chusteczkę i poleciwszy Franzowi siedzieć spokojnie, otarł mu pot z czoła. Zatrzymali się. W świetle wydostającym się przez otwarte drzwi strażnicy Seidler widział opuszczony ciężki szlaban, który zagradzał im drogę do Austrii.

- Zostaw to! - syknął, bo stary zamierzał zgasić silnik.

Strażnicy byli przyzwyczajeni do pracującego silnika. Kojarzyło im się to z pobieżnym sprawdzeniem samochodu, podniesieniem barierki i przepuszczeniem jadącego na drugą stronę. Do renault od strony Seidlera zbliżyła się umundurowana postać z przewieszonym przez ramię karabinem. Manfred chciał otworzyć drzwiczki, ale klamka zamarzła.

Szybko opuścił okno. Do środka wtargnęło lodowate powietrze, mrożąc nieosłoniętą skórę nad grubym szalikiem. Żołnierz pochylił się i zajrzał do środka. To właśnie Jan.

- Przepraszam, ale klamka zamarzła - powiedział Seidler biegłym czeskim. - Chyba trzeba sprawdzić drewnianą skrzynkę w bagażniku. Tę drewnianą - podkreślił. - Nie jestem pewien, czy wolno wywozić to, co w niej jest. Jeśli nie, to proszę ją wywalić...

Jan pokiwał głową ze zrozumieniem, a po chwili jego buty zaskrzypiały na zamarzniętym śniegu. Przeraźliwie wolno szedł na tyły samochodu. Seidler zapalił papierosa, żeby uspokoić nerwy. Od wolności dzielił ich już tak mały krok, że nie śmiał nawet spojrzeć na Oswalda. Wiedział, że popełnił błąd psychologiczny, kładąc nacisk na słowo "drewniana". Podobnie jak w czasie poprzednich wypraw założył, że ludzie nie zwracają uwagi na to, co mają tuż przed oczami, ale w ten sposób podejmował ogromne ryzyko. Tuż obok drewnianej skrzyni stała znacznie większa tekturowa i właśnie tej Jan miał nie sprawdzać.

Całą siłą woli starał się powstrzymać od spojrzenia do tyłu; zapominając o otwartym oknie, zaciągnął się głęboko papierosem i nasłuchiwał odgłosu otwieranego bagażnika. Dzięki Bogu, że tam klamka nie zamarzła! Rozległo się szuranie - to Jan wyjmuje skrzynię.

Do uszu Seidlera dotarł błogosławiony stukot zamykanego bagażnika.

Z lewej strony wdarł się do samochodu snop światła. Ze strażnicy musiał wyjść ktoś z latarką. Ale Manfred wciąż patrzył prosto przed siebie. W ciemnoszarym poranku słyszał jedynie odgłos pracującego silnika i szum wycieraczek tworzących dwa wachlarzyki czystego szkła na zaśnieżonej szybie. Teraz zaskrzypiały buty na stwardniałym śniegu. W oknie pojawiły się z powrotem zaczerwienione od wiatru policzki Jana. Karabin wciąż miał przewieszony przez ramię, drugim wprawnie podtrzymywał skrzynkę. Pochylił się z obojętną miną i powiedział:

- To do następnego razu...

- Tak jak zwykle - odparł z uśmiechem Seidler, wciskając papierosa w popielniczkę. Taki drobny znak, że transakcja została dokonana.

Jan zniknął we wnętrzu strażnicy. Manfred zamknął okno, przemarzł do szpiku kości. Przy takim słabym ogrzewaniu może zdoła odtajać tuż przed Wiedniem. Szlaban wciąż jednak był opuszczony. Franz sięgnął do hamulca, lecz Seidler powstrzymał go.

- Na miłość boską, zostaw to! Nie możemy okazać zniecierpliwienia.

- Coś tu nie gra, czuję to przez skórę. Normalnie już powinniśmy być po drugiej stronie.

- Zamknij się! Nie widziałeś, że Jan ziewał? O tej porze ledwo się tam trzymają na nogach. Przecież siedzieli tu całą noc. W tej dziurze nic się nie dzieje. Nudzą się śmiertelnie. Popadli już w kompletne odrętwienie.

Seidler uświadomił sobie, że za dużo mówi. Zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie próbuje uspokoić samego siebie. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w poprzeczny słupek. Szlaban drgnął. O Chryste! Nerwy zaczęły mu puszczać. Szlaban już nie drgał. Podnosił się. Franz zwolnił hamulec i ruszyli do przodu. Byli po drugiej stronie! Zatrzymali się jeszcze na moment, by austriacki strażnik mógł rzucić okiem na niemiecki paszport Seidlera, co uczynił bez najmniejszego zainteresowania. W chwilę później jechali uliczkami miasteczka Gmund.

- Czy pan wie, że zrobili panu zdjęcie na granicy? - powiedział Franz, gdy przyspieszyli na autostradzie prowadzącej z Gmund do odległego Wiednia.

- O czym ty, do diabła, mówisz?

- Sfotografował pana jakiś cywil. Nie zauważył pan błysku flesza? Miał taki śmieszny aparat z dużym obiektywem...

- Cywil? - zdziwił się Seidler. - Jesteś pewien? Ze strażnicy wyszedł ktoś z latarką...

- To nie była latarka. To flesz. Obserwowałem go kątem oka. Pan patrzył wtedy prosto przed siebie.

Seidler, zbliżający się już do pięćdziesiątki mężczyzna o gęstych ciemnobrązowych włosach, kościstej twarzy, długim, znamionującym wścibstwo nosie, spokojnym spojrzeniu i szczupłej budowie ciała, zamyślił się. Martwił go fakt, że ten ktoś był cywilem. Nigdy do tej pory na granicy nie było nikogo prócz strażników. Tak, to zdecydowanie był ostatni kurs. Ledwie ta myśl rozluźniła go nieco, Franz znów powiedział coś niepokojącego.

- Nie będę już więcej panu pomagał - wychrypiał.

Akurat świetnie się składa, pomyślał Seidler, ale spojrzał ostro na Oswalda. Franz patrzył przed siebie, ale jego twarz mówiła, że coś ukrywa i jest z siebie zadowolony. Seidler znał ten wyraz: Franz cieszył się z jakiegoś przebiegłego chwytu, który miał w zanadrzu.

- Przykro mi to słyszeć - rzekł Seidler.

- Te wszystkie przejścia graniczne są ryzykowne - ciągnął Franz. - Byłem pewien, że zmienili straże. Jest to tylko kwestią czasu, bo kiedyś rzeczywiście to zrobią. Nie będzie Jana, który odbierze swojego sznapsa, i przepuści pana na drugą stronę. Przeszukają cały samochód...

Oswald powtarzał się, mówił zbyt wiele i przesadnie podkreślał powody, dla których podjął taką, a nie inną decyzję. No i głupio się uśmiechał. Bystry i przebiegły umysł Seidlera próbował odgadnąć prawdziwy powód takiego zachowania. Prawą ręką, którą miał schowaną w kieszeni, namacał sprężynowy nóż. Zawsze nosił go przy sobie w specjalnie wszytej w tym celu kieszonce. Pieniądze! Franz uwielbiał je. Nikt nie mógł zapłacić mu więcej niż hojna ręka Seidlera.

Droga do Wiednia biegła przez odludny i ponury krajobraz.

Płaskie jak stół pola, monotonne i zaśnieżone, pozbawione zupełnie drzew, rozciągały się po obu stronach autostrady. Było jeszcze ciemno, gdy przejeżdżali przez jedno z nielicznych skupisk ludzkich pomiędzy Gmund a Wiedniem. Miejscowość nazywała się Horn i biegła tam zaledwie jedna ulica zabudowana starymi, przypominającymi masywne stodoły budynkami. Ogromne, dwuskrzydłowe drzwi z drewna, tak wielkie, że mógłby przejechać przez nie ciągniony przez osły wóz z sianem, broniły dostępu do podwórek.

Co też, do diabła, chodzi Franzowi po głowie? Seidler, urodzony oportunista, którego charakter i wychowanie sprawiały, że zawsze umiał sobie radzić w życiu, starał się rozwiązać tę zagadkę na wszelki możliwy sposób. Pochodził ze środkowej Europy - ojciec, sudecki Niemiec, mieszkał przed wojną w Czechosłowacji, matka zaś była Czeszką. Seidler władał pięcioma językami: czeskim, niemieckim, angielskim, francuskim i włoskim. Czesi, a on przede wszystkim był Czechem, mają zdolności językowe. To uzdolnienie, w połączeniu z równie naturalną u Czechów sumiennością, oraz rozległe kontakty, jakie nawiązał w całej Europie, umożliwiały mu nie najgorsze życie.

Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, mały wąsik i chlubił się zdolnością swobodnego prowadzenia konwersacji we wszystkich pięciu językach. Gdy zbliżali się do Wiednia, wciąż jeszcze zmagał się z zagadką, jaką zadał mu Franz. Poza tym zrodził się jeszcze jeden problem - przekazanie przesyłki spoczywającej w kartonowym pudle w bagażniku było zaplanowane co do minuty. Na lotnisku Schwechat czekał na Seidlera samolot, a jego pracodawcy pedantycznie pilnowali punktualności. Czy może sobie pozwolić na niewielką stratę czasu w Wiedniu, by sprawdzić Franza?

Pierwsze promyki ponurego, bladego światła przecisnęły się przez ciężkie chmury. Właśnie wtedy Franz zatrzymał samochód przed dworcem West, z którego odjeżdżała większość pociągów na zachód. Tutaj Seidler zwykle przesiadał się do własnego samochodu czekającego na parkingu. Nie byłoby wskazane pozwolić Franzowi odwieźć się na lotnisko - im mniej wiedział o celu przesyłki, tym lepiej.

- Masz swoje pieniądze. Nie przepuść wszystkich na alkohol i dziwki - powiedział Seidler z zamierzoną nonszalancją.

Uwaga była rzeczywiście bardzo zabawna - śmieszył sam pomysł, że Franz Oswald mógłby wydać pieniądze w burdelu zamiast w tawernie. Staruszek wziął grubą kopertę i wsunął ją do wewnętrznej kieszonki. Gdy Seidler okrążał samochód, otwierał bagażnik i wyjmował dużą kartonową paczkę, chwytając mocno gruby sznur, Franz cały czas bębnił niecierpliwie palcami po kierownicy, co było zupełnie do niego niepodobne. Seidler zatrzasnął bagażnik i zbliżywszy się do okna od strony pasażera, powiedział:

- Być może będę miał teraz inną robotę. Bez ryzyka. I na terenie Austrii - skłamał. - Skontaktuję się z tobą...

- Pan jest szefem.

Powiedziawszy to, Franz zwolnił hamulec i nie patrząc na swego pracodawcę odjechał. Seidler dostrzegł to coś zupełnie przypadkowo. Wygnieciony kraciasty kocyk zsunął się z tylnego siedzenia i odsłonił to, co było pod nim ukryte. Seidler zamarł. Franz ukradł jedną sztukę zamówionego towaru. Robotnicy zaczynający pracę o świcie powolnym krokiem wychodzili z dworca drzwiami umieszczonymi w ogromnej szklanej ścianie. Człapali właśnie w dół po schodach, gdy Seidler podjął szybką decyzję. Akurat zrobił się korek w miejscu, gdzie wyjeżdżało się z podjazdu i renault Franza utknął w nim.

Seidler pobiegł do swego opla, szybko otworzył drzwiczki, wrzucił kartonowe pudełko na tylne siedzenie i siadł za kierownicą.

Starał się nie wpadać w panikę. Najpierw włożył kluczyki do stacyjki, włączył silnik, po czym ruszył z miejsca, w chwili gdy Franz wydostał się z korka i skręcał w Mariahilferstrasse. Jadąc za nim, Seidler widział wyłaniające się z półmroku ponure, szare budynki. Wyglądało na to, że Franz jedzie do centrum, oddala się więc od miejsca swego zamieszkania. Seidler czuł, że wzbiera w nim wściekłość. Prowadząc jedną ręką, drugą sięgnął do ukrytej kieszonki i sprawdził sprężynowy nóż. Teraz rozumiał ten głupawy uśmieszek na twarzy Franza.

Stary zamierzał sprzedać jeden egzemplarz towaru. Pozostawało tylko pytanie: kto jest kupcem? Seidler zaparkował i oszołomiony siedział w samochodzie. Zastanawiał się nad tym, co właśnie zobaczył. Przed Ambasadą Brytyjską na Franza czekał szczupły, energiczny mężczyzna z przystrzyżonymi wąsikami.

Franz wysiadł ze swego renault i niosąc tekturowe pudełko podszedł do Anglika. Ujął on Oswalda pod ramię i szybko wprowadził do budynku. Tym razem to Seidler obserwujący całe zdarzenie bębnił palcami po kierownicy i co chwila zerkał na zegarek. Na lotnisku czeka na niego samolot. Miał jednak świadomość, że musi zaczekać na Franza.

Dziesięć minut później stary się pojawił, ale już bez pudełka.

Wsiadł do samochodu, nie zerkając nawet w stronę Seidlera, który skulony, w czarnym berecie, którego Franz nigdy na nim nie widział, siedział za kierownicą swego opla. Sposób poruszania się staruszka oznaczał, że wizyta w ambasadzie była dla niego wielce satysfakcjonująca. Renault odjechało.

Seidler ruszył za nim, gdy Franz skręcił w wąską, pustawą uliczkę, przy której stały wysokie, stare domy. Biegnące w dół schody prowadziły do suteren. Seidler zerknął w lusterko wsteczne, przyspieszył, wyprzedził wolno jadące renault i zajechał mu drogę.

Franz wcisnął hamulce i zatrzymał się o kilka centymetrów od opla.

Czym prędzej wyskoczył z samochodu i puścił się truchtem po bruku szurając nogami.

Seidler dogonił go tuż przy schodkach prowadzących do jakiejś sutereny, zanim tamten zdołał przebiec sto metrów. Lewą ręką chwycił Franza za ramię i odwrócił do siebie. Uśmiechnął się i powiedział:

- Nie ma się czego bać... Chcę tylko wiedzieć, komu dałeś to pudełko... Jeśli powiesz, możesz iść do samego piekła... Nie obchodzi mnie to... Pamiętasz, mówiłem, że to ostatnia runda...

Nie przerywając tej przemowy, z całej siły wbił Franzowi nóż w klatkę piersiową. Zdziwił się, że ostrze z taką łatwością przebija ludzkie ciało. Franz zakrztusił się, zakasłał, oczy wyszły mu z orbit i zaczął ciężko dyszeć. Seidler z wściekłością popchnął go dłonią osłoniętą rękawiczką, aż upadł na wznak. Zsunął się po schodkach.

Z jego piersi wystawała rękojeść noża. Seidlera zaskoczył fakt, że wszystko obyło się bez żadnego hałasu. Najgłośniejszym dźwiękiem był odgłos czaszki rozbijającej się o kamienne stopnie, gdy Franz spadał w dół. Wylądował plecami na bruku.

Rozejrzawszy się, Seidler zbiegł po schodkach i z wewnętrznej kieszeni marynarki Franza wyciągnął wypchany pieniędzmi portfel, mimo iż koperta z austriackimi szylingami, którą dał mu wcześniej, znajdowała się na swoim miejscu. Szybko wyjął z portfela plik szwajcarskich banknotów, każdy o nominale pięciuset franków - było ich ze dwadzieścia. Dziesięć tysięcy franków. Dla Franza była to prawdziwa fortuna.

Z daleka dobiegł odgłos nadjeżdżającego samochodu i Seidler zorientował się, że najwyższy czas uciekać. Wsunął banknoty do kieszeni i pobiegł do samochodu. Ruszał właśnie z miejsca, gdy w bocznym lusterku dostrzegł światła zbliżającego się pojazdu. Za rogiem przyspieszył i zapominając o tamtym samochodzie, myślał wyłącznie o tym, by dojechać na lotnisko.

Uwagę kapitana "Tommyego" Masona, oficjalnie pełniącego funkcję attache wojskowego w Ambasadzie Brytyjskiej w Wiedniu, zdziwiło nieco opuszczone z otwartymi drzwiczkami renault, zaparkowane pod dziwacznym kątem w stosunku do krawężnika tuż przy suterenie. Ledwie zdołał przejechać obok. Mason zatrzymał się i zgasił silnik.

Z cichej uliczki dobiegł go odgłos pracującego silnika. Sprawnie wyskoczył ze swego forda escorta, podbiegł do sutereny, by zajrzeć w dół. Wrócił do samochodu, zapalił go i prędko odjechał. Zdążył jeszcze zobaczyć tylne światła opla skręcającego na autostradę. Gdy go dogonił, zwolnił nieco i jechał w bezpiecznej odległości. Na razie nie ma sensu nikogo alarmować. Zrobi to z samego rana.

Po raz pierwszy Mason zauważył opla przed ambasadą, w czasie gdy rozmawiał z Franzem. Wyjrzał wtedy dyskretnie z okna drugiego piętra i dostrzegł samochód, a w nim skulonego kierowcę w śmiesznym, czarnym berecie w stylu żabojadów. Przynajmniej kiedyś panowała na nie moda wśród Francuzów. Teraz już się nie widywało takich nakryć głowy.

Nie chciał wówczas niepokoić swego gościa, który ku jego zdziwieniu przybył jednak na spotkanie. Jeszcze większe zaskoczenie, a nawet lekki przestrach Masona wywołała zawartość pudełka.

Gdy tylko facet wyszedł, Mason doszedł do wniosku, że nie zaszkodzi pojechać za nim, zwłaszcza że Czarny Beret też najwyraźniej miał podobny zamiar. Nigdy nie wiadomo, co można odkryć.

Kiedyś w Londynie Tweed mówił coś na ten temat. Zabawne, że uwagi Tweeda, czasem rzucone ni stąd, ni zowąd, zapadały w pamięć.

Mason miał trzydzieści trzy lata, metr siedemdziesiąt wzrostu, zaspane oczy, krótki wąsik i szorstki głos. Cedził słowa i wyrażał się bardzo lakonicznie, co sprawiało, że był niemal chodzącą karykaturą attache wojskowego, a przecież właśnie to stanowisko zajmował. Wkrótce po jego przybyciu do stolicy walca wydano przyjęcie, w czasie którego ambasador ostrzył swój cierpki dowcip kosztem nowego pracownika.

- Wiesz, Mason, gdybym miał pokazać komuś zdjęcie typowego brytyjskiego attache wojskowego, to sfotografowałbym ciebie...

- Sir... - odparł Mason.

Teraz Mason domyślał się, że facet w oplu zmierza na lotnisko, chyba że - Boże uchowaj! - jedzie w kierunku czeskiej granicy i dalej do Bratysławy. Każdy człowiek, który o tej godzinie zostawia za sobą trupa, zasługuje na odrobinę uwagi. Piętnaście minut później Mason upewnił się, że miał rację. Nie wolno przestać główkować i dociekać. Ciekawe, gdzie się ten gość wybiera w porze, kiedy większość ludzi nie zdążyła jeszcze zjeść śniadania.

Seidler przekroczył dozwoloną prędkość i co chwila zerkał na zegarek. Poza Franzem Oswaldem zabił tylko jednego człowieka, i to w wypadku, ale czuł się tak samo. Był wstrząśnięty, myślał tylko o jednym: bezpiecznie znaleźć się na pokładzie samolotu. Z celnikami nie będzie problemu. Ale i tym razem kluczowe znaczenie miał czas, bo szef celników obecnej zmiany dostał już w garść sporą sumkę. Przy sprawach zasadniczych pracodawca Seidlera nigdy nie wahał się wyłożyć odpowiednie fundusze.

Skręciwszy w stronę lotniska, Seidler minął główny budynek i jechał wprost na pas startowy. Josef, który nie był w nic wtajemniczony, czekał już, by odprowadzić do Wiednia wypożyczony samochód.

Seidler wyskoczył z opla, skinął do Josefa i zabrawszy duże kartonowe pudło ruszył pospiesznie w stronę należącego do szefa odrzutowca. Przy schodkach stał mężczyzna, którego Seidler nigdy przedtem nie widział. Zapytał po francusku:

- Rodzaj zamówienia?

5.

Londyn, 10 lutego 1984. Minus 13 stopni Celsjusza.

Tweed, niski, korpulentny mężczyzna w średnim wieku, wyglądał właśnie z okna swego biura w kwaterze głównej SIS przy Park Crescent, kiedy Mason zadzwonił z Wiednia. Przez szkła okularów w rogowej oprawie patrzył na pobliski Regents Park poprzez ogrody Crescent. W rozmytym świetle poranka na tle zieleni widniały tam małe złociste kępki. Wczesnowiosenne krokusy. A to już coś - zapowiadały nieuchronny koniec zimy.

Telefon na biurku zadzwonił.

- Zamiejscowa z Wiednia - obwieściła telefonistka z wewnętrznej centralki.

Jeśli z Wiednia, to wiadomo, że zamiejscowa, pomyślał Tweed. Polecił połączyć rozmowę i usadowił się wygodnie w obrotowym krześle. Wymienili wstępne formułki identyfikacyjne. W głosie Masona słychać było pośpiech, co nie było w jego zwyczaju.

- Mam coś dla ciebie. Nie mogę wdawać się w szczegóły przez telefon...

- Mason, skąd dzwonisz? - spytał ostro Tweed.

- Z automatu na poczcie głównej. To w centrum Wiednia. Telefon w ambasadzie podłączony jest do centralki. Właśnie wracam z lotniska Schwechat. To...

- Wiem, gdzie to jest. Przejdź do rzeczy...

Tweed znów użył ostrego tonu, co było dość nietypowe dla niego. Jednak głos Masona zwiastował coś niezwykle pilnego.

Pracował dla SIS, ale pod płaszczykiem attache wojskowego. Wreszcie Brytyjczycy nauczyli się czegoś od swych sowieckich kolegów - w ich ambasadach nikt nie był tym, za kogo się podawał.

- Mam coś dla ciebie. To dość przerażające. Obejdziemy się bez szczegółów na tej linii. Przywiozę to z sobą do Londynu. A najważniejsze, że pół godziny temu odleciał ze Schwechat prywatny odrzutowiec typu Lear ze szwajcarskimi oznaczeniami. Założę się, że do Szwajcarii...

Tweed słuchał nie przerywając. Mason znów był sobą - mówił zwięźle, używając krótkich, ścisłych określeń. Ani jednego zbędnego słowa. Tweed nie robił notatek, choć notes leżał przed nim na biurku. Gdy Mason skończył, zadał mu tylko jedno pytanie, zanim się rozłączył:

- Jak długo leci się z Wiednia do Szwajcarii?

- Godzinę i dziesięć minut. Jeśli zgadłem, to masz niecałe czterdzieści minut. Aha, i jest jeszcze trup...

- Do zobaczenia w Londynie.

Tweed dopiero po chwili odłożył słuchawkę, lecz zaraz potem podniósł ją z powrotem i poprosił o linię zamiejscową. Wykręcił kierunkowy do Szwajcarii - O10 41, potem kierunkowy do Berna - 31 i jeszcze sześć cyfr. Mniej niż minutę zajęło mu połączenie się z Wileyem, attache handlowym w Ambasadzie Brytyjskiej w Bernie.

Mówił szybko, wyjaśniając, o co mu chodzi.

- Postaw na nogi naszego człowieka w Genewie i tego faceta w Zurychu.

- Czas pracuje przeciwko każdemu, kto chce dostać się na lotnisko i obstawić je - protestował Wiley.

- Wcale nie. Cointrin jest oddalone zaledwie dziesięć minut drogi od centrum Genewy. A teraz, gdy skończyli tę nową szosę, to z Zurychu można dostać się do Kloten w dwadzieścia minut. A ty sam możesz sprawdzić Belp...

- Może jak pojadę na łyżwach…

- No to pojedź... - rzucił Tweed i rozłączył się.

Westchnął i podszedł do dużej ściennej mapy Europy Zachodniej.

Mason był nieporównywalnie lepszy od Wileya. Może trzeba by ich zamienić rolami, kiedy Mason wróci do Londynu. Wiedeń był oazą spokoju, a w Bernie coś zaczynało się dziać. I dlaczego nikt nie pamiętał o Belp? Nawet Howard chyba nie miał pojęcia, że Berno ma własne lotnisko w odległości piętnastu minut drogi czteropasmową autostradą na Thun i Lucernę. Trzy razy w tygodniu są loty z Belp na Gatwick w Londynie. Tweed właśnie przyglądał się mapie, gdy jego szef, Howard, wpadł jak burza do pokoju.

Oczywiście bez pukania.

- Dzieje się coś ciekawego? - spytał jowialnie.

Howard znał wszystkich ludzi, których należało znać, chodził do odpowiednich szkół i skończył uniwersytet, który zamykał koło, gdyż tam właśnie poznał tych właściwych ludzi. Był zdolnym administratorem, ale brakowało mu wyobraźni i nie lubił podejmować ryzyka. Wszyscy wiedzieli, że kiedy Tweed jest w złym humorze, prywatnie wyraża się o Howardzie "Tępa Pała".

- Być może w Bernie - odparł krótko Tweed.

- W Bernie? - ożywił się. - To chyba wiąże się z tą sprawą Terminalu, do której tak się przykleiłeś. Ale co, u licha, znaczy to słowo, jeżeli w ogóle coś znaczy?

- Nie mam pojęcia, czy ma jakieś znaczenie. Po prostu z różnych źródeł docierają do nas pogłoski na ten temat.

Postanowił, że nie wspomni Howardowi o tym, że Mason mówił o trupie. Jeszcze za wcześnie, żeby go ekscytować.

- Mam nadzieję, że nie angażujesz w to zbyt wielu ludzi - rzekł Howard. - Terminal - powtórzył. - Może trzeba by przyjrzeć się lotniskom. To by się zgadzało: lotnisko, terminal...

- Już się tym zająłem.

- Brawo. Informuj mnie na bieżąco.

Wiley zadzwonił na Park Crescent punktualnie o czwartej po południu. Przeprosił, że nie telefonował wcześniej, ale linie w ambasadzie były zajęte. Tweed domyślił się, że czekał aż wszyscy, łącznie z ambasadorem, pójdą do domu. W Bernie była teraz piąta, bo między czasem szwajcarskim a londyńskim jest godzina różnicy.

- Miałem szczęście - poinformował Tweeda. - A przynajmniej tak mi się wydaje. Jeśli oczywiście to był ten samolot, który cię interesuje... - Opisał dokładnie maszynę, a Tweed pochrząkiwał niecierpliwie. W końcu kazał mu przejść do rzeczy. - Z samolotu wyszedł człowiek, który niósł duże kartonowe pudło i załadował je do czekającej ciężarówki pokrytej płótnem. Na boku miała wymalowany napis CHEMIEKONZERN GRANGE AG...

- Poczekaj, zapiszę. No dobrze, mów dalej...

- To dziwna historia. Pojechałem za tą ciężarówką. Człowiek z samolotu siedział obok kierowcy i kierowali się na Berno. Po drodze skręcili w bok, ale wiedziałem, że to ślepa uliczka, więc zaczekałem na nich. Udawałem, że zepsuł mi się samochód i stałem na mrozie grzebiąc pod maską. O Boże, ale było zimno...

Mason pominąłby ten szczegół. Ale tym razem Tweed czekał cierpliwie. O czwartej po południu miał wyostrzony umysł. Światła samochodów też ostro odcinały się od zapadającego na zewnątrz zmroku. Na razie Tweed czuł się lekko rozczarowany raportem Wileya. Nie bardzo jednak wiedział dlaczego.

- Jakieś piętnaście minut później wyjechała z tej uliczki inna ciężarówka. Niewiele brakowało, żebym ją przeoczył, ale zauważyłem tego samego człowieka obok kierowcy. Pojechałem za nimi; zmierzali do centrum miasta. Niestety zgubiłem ich na przedmieściach. To zabawne, ale mam wrażenie, że ta sama ciężarówka mijała mnie trochę później, tyle że tym razem jechała w przeciwnym kierunku - wyjeżdżała z miasta.

- To wszystko?

- Chwileczkę. Dostrzegłem nazwę namalowaną na samochodzie. I dam sobie uciąć głowę, że na obu wozach była taka sama.

Tweed właśnie zapisywał nazwę, kiedy do pokoju ponownie wszedł Howard, jak zwykle bez pukania. Kończył notować, gdy szef okrążył biurko i zajrzał mu przez ramię - kolejny irytujący nawyk. Tweed podziękował Wileyowi i odłożył słuchawkę.

Nie miał wątpliwości, że Howard wracał właśnie z jednej ze swych licznych wycieczek do centralki telefonicznej, gdzie sprawdzał, czy dzieje się coś ciekawego. Wiedział też, że szef często zostaje po godzinach i węszy w pustych gabinetach swoich pracowników.

Dlatego właśnie Tweed miał zwyczaj trzymać pod kluczem wszelkie ważne materiały; na biurku zostawiał tylko banalne sprawy.

- Coś nowego? - dopytywał się Howard.

- Nie jestem pewien. Jeszcze nie podjąłem decyzji, ale być może będę musiał sam pojechać do Berna. Wiesz, że wszyscy ludzie są zajęci. Keith Martel ma robotę i w ogóle wszyscy coś robią...

- Każdy pretekst jest dobry - skomentował Howard, sucho brzęcząc monetami w kieszeni. - Lubisz Berno. Jest coś nowego? - powtórzył.

- Dziś rano Mason mówił, że coś dla mnie ma - "to dość przerażające", tak się wyraził. Myślę, że przyniesiono mu to coś do ambasady. Ma z tym przyjechać za kilka dni, musi więc to być poważna sprawa, może nawet bardzo poważna...

- O Chryste! Znowu szykujesz jakiś kryzys.

- Kryzysy mają to do siebie, że szykują się same - zauważył Tweed. - A przed chwilą dzwonił Wiley... - Tak jakbyś nie wiedział, pomyślał. - Mason mówił mi rano, że jechał za pewnym człowiekiem, być może zamachowcem, z Wiednia na lotnisko Schwechat. Ten ktoś wsiadł na pokład prywatnego szwajcarskiego odrzutowca. Postawiłem ludzi na trzech lotniskach, chociaż w Szwajcarii jest ich dużo więcej. Wiley doniósł mi, że podobny samolot wylądował w Belp...

- Belp? A gdzie to jest, do diabła? Śmieszna nazwa...

- Popatrz na szpilkę w mapie. Belp to lotnisko berneńskie.

- Nie wiedziałem, że w ogóle tam jakieś jest.

Tweed nic nie powiedział, tylko znad okularów przyglądał się Howardowi przy mapie.

- A więc chodziło o lotnisko - obwieścił z satysfakcją w głosie Howard. - Terminal! To zaczyna być interesujące...

Zawsze lepiej było mieć Howarda po swojej stronie, albo przynajmniej na neutralnym stanowisku, i pozwolić mu myśleć, że przyczynił się do rozwiązania sprawy. Tweed kontynuował spokojnie:

- Wiley widział, jak z samolotu wysiada człowiek z dużym kartonowym pudłem. Odjechał małą ciężarówką. Wiley zapamiętał napis na bocznej ściance. Na razie mam kilka szczegółów tej układanki - może zaczną tworzyć jakiś wzór.

- Albo poważny kryzys...

Po raz pierwszy Howard powiedział coś, co można było uznać za żart. Obrócił się na pięcie i strzepnął niewidoczny paproch ze służbowego prążkowanego garnituru. Lubił ubierać się modnie, a jego płaszcz z wielbłądziej wełny zawsze miał taką długość, jaką nakazywała najnowsza moda.

- A więc, jaki napis był na tej ciężarówce?

- KLINIK BERN...

6.

Tucson, Arizona, 10 lutego 1984. 13 stopni Celsjusza.

Słońce schowało się już za górami i Tucson skąpane było w purpurowym blasku; zachodowi towarzyszył spadek temperatury. Zwracając się do doktora Rosena, Newman wzniósł toast; siedzieli w sali Tack Room, najbardziej chyba ekskluzywnej restauracji w całym stanie. Stoliki oświetlał migotliwy blask świec.

- Na zdrowie! - powiedział. - Widziałem się z Frankiem Chaseem, z Lindą Wayne też rozmawiałem. I nic. Ani cienia dowodu, że za wysłaniem Jessea Kennedyego do Kliniki Berneńskiej coś się kryje.

- Czy wiesz, że przewieziono go stąd bezpośrednio do Berna prywatnym odrzutowcem?

- O tym Linda nie mówiła...

- A słyszałeś o profesorze Armandzie Grangeu, wybitnym szwajcarskim specjaliście?

- Nie. A powinienem?

- Dziwne, że Linda ci o nim nie wspomniała. Grange podróżował po Stanach z cyklem wykładów, chociaż, moim zdaniem, po prostu polował na pacjentów. A Linda od pierwszej chwili uznała go za swego guru.

- Guru? - powtórzył Newman, patrząc na Rosena. Twarz lekarza wyrażała uprzejmość, ale i przebiegłość. - Myślałem, że tym słowem określa się jakiegoś indyjskiego fakira, który obiecuje zbawienie pod warunkiem przestrzegania jego nauk...

- To prawda - potwierdził Rosen. - Grange pracuje nad przedłużaniem życia metodą odnowy komórek. Szwajcarzy praktykują to od lat. My jeszcze nie mamy do tego przekonania. Może jesteśmy staroświeccy. Naturalnie Grange znalazł w Stanach sporo zwolenników swojej teorii - samych bogaczy, oczywiście.

Newman odwrócił się nieco i uważnie przyjrzał swemu gościowi.

- Przykro mi, ale nie jestem pewien, czy rozumiem. Pan próbuje mi coś powiedzieć, prawda?

- Chyba tak.

Rosen pozwolił, żeby Newman dolał mu trunku. Z dala od Centrum Medycznego lekarz zdawał się pozbywać zahamowań. Newman pomyślał, że wpłynęła na to relaksująca atmosfera restauracji.

- To, co mówię, może nie jest w stu procentach zgodne z etyką - ciągnął Rosen - może być nawet uważane za krytykę kolegi po fachu, ale przecież rozmawiamy o cudzoziemcu. Podejrzewam, że wszyscy pacjenci w klinice Grangea to bogacze, których spotkał w czasie swej podróży po Stanach. On oferuje od razu dwie marchewki - jedną dla krewnych, drugą dla poważnie chorego pacjenta. - Uśmiechnął się ponuro. - Wie pan co, Newman? Chyba za dużo mówię...

- Słucham uważnie. Czasami dobrze jest zrzucić ciężar z piersi.

Newman patrzył na Rosena badawczo. Był to jeden z chwytów dziennikarza, dzięki któremu ludzie otwierali się przed nim i zwierzali z rzeczy, o których nigdy nie powiedzieliby kolegom czy żonom - szczególnie żonom.

- Linda Wayne - kontynuował Rosen - chwyciła się Grangea jak tonący brzytwy. On był odpowiedzią na jej modlitwy - bardzo chciała wyekspediować Jessea gdzieś daleko, najdalej jak się da. Marchewka Grangea to właśnie uwolnienie rodziny od opieki nad najukochańszym chorym krewnym. Drogo sobie za to liczy, ale, jak już wspomniałem, zajmuje się wyłącznie bogaczami. A ta druga marchewka, dla chorego, to właśnie odmłodzenie komórek, szansa na przedłużenie życia. Myślę, że wszystko razem to genialny pomysł.

- I ktoś taki jak Jesse Kennedy połakomił się na tę marchewkę?

- Trafił pan w samo sedno, i to mnie niepokoi. - Rosen sączył przez moment swego drinka, a Newman przezornie nie odzywał się. - Gdyby Jesse miał białaczkę, to stawiłby czoło temu faktowi i w żaden sposób nie dałby się namówić na odnowę komórek. Wiedział pan, że wykonał kiedyś zadanie dla CIA? Dziesięć lat temu nasi ludzie szkolili niemieckich pilotów w tajnej bazie lotniczej na pustyni. Z CIA przyjechał jakiś twardziel i miał współpracować z Jesseem. Nie pamiętam jego nazwiska. Linda kręciła się koło niego. No, teraz to naprawdę za dużo mówię...

- A co właściwie zrobił Jesse?

- Miał zwyczaj codziennie jeździć konno po pustyni. Ci z CIA dali mu aparat fotograficzny. Któregoś ranka sfotografował niemieckiego pilota, przekazującego jakąś kopertę nieznajomemu w samochodzie na międzystanowej autostradzie numer 10, która ciągnie się od Los Angeles aż na Florydę. Ów nieznajomy gonił potem Jessea z pistoletem w ręku... - Rosen uśmiechnął się, na jego twarzy malowała się nostalgia. - Głupio postąpił. Koń Jessea stratował go; nagle pojawił się agent z CIA i niemiecki pilot zniknął na zawsze. Agent zastrzelił tego obcego. Jesse opowiedział mi tę historię po wielu latach...

- Powiedział pan: "Gdyby Jesse miał białaczkę..."

- Zwykłe przejęzyczenie. Myśli pan, że ktoś taki jak Jesse ostatkiem sił powlókłby się do Szwajcarii, skoro kochał pustynię? Człowiek, który zaczął od zera i wynegocjował z bankiem pożyczkę na sumę dwunastu milionów dolarów?

- Ale jak on tego dokonał?

- Miał intuicję. Należał do ludzi, którzy umieją przewidywać przyszłość jak z kryształowej kuli. Kiedy przed dwudziestoma laty przyjechał tu z Teksasu, wyczuł, że pewnego dnia Tucson się rozrośnie. Wykupił prawa do ziemi poza granicami miasta, a kiedy jej cena poszła w górę, wykorzystał to zabezpieczenie na kupno nowych gruntów. Potem kupował coraz więcej...

- A więc - podsumował Newman - po śmierci Jessea Linda dostaje osiem milionów dolarów, a Nancy cztery?

- Wszyscy znają treść jego testamentu - Jesse nie robił z niego żadnej tajemnicy. A gdyby coś przytrafiło się Nancy, wtedy Linda dziedziczy całe dwanaście milionów. Pewnie teraz pan rozumie, dlaczego ta sprawa mnie martwi - tu chodzi o wielkie pieniądze. - Rosen bawił się pustą szklaneczką. - Nie, dziękuję - powiedział. - Nie piję więcej niż dwie. Wie pan, Newman, pomyślałem, że pan jest właściwym człowiekiem do zbadania całej tej tajemniczej sprawy. Przecież to pan rozpracował Krugera w Niemczech - czytałem pańską książkę na ten temat. Chyba nieźle pan na niej zarobił...

- Nie cztery miliony - odparł krótko Newman.

- A, teraz rozumiem. Czułem, że nie może się pan zdecydować, by poślubić Nancy. Chodzi o pieniądze i przyznaję, że dobrze to o panu świadczy. Dalej uważam, że powinien pan pojechać do Berna...

- Mówi pan jak Nancy. Ona się przy tym upiera...

- Jeśli ktoś jej się sprzeciwia, tym bardziej chce postawić na swoim - uśmiechnął się Rosen. - A może już pan sam się o tym przekonał?

- Cóż, trochę się sprzeczaliśmy. O Jezu, niech pan zobaczy, kto przyszedł...

- To Harvey Wayne, mąż Lindy. Zajmuje się elektroniką, jak zresztą pewnie pan wie. Ten też chętnie zgarnia każdego dolara...

Rosen urwał, kiedy tłusty mężczyzna o ziemistej cerze podszedł do nich; miał chyba niewiele więcej niż czterdzieści lat. Ubrany był w kremową marynarkę i ciemne spodnie; na jego ustach gościł ten służalczy uśmieszek, którego Newman tak nie cierpiał. Położył rękę na ramieniu Anglika.

- Cześć, druhu! Doszły mnie słuchy, że ty i moja ładniutka szwagierka wybieracie się wkrótce do Berna. Pozdrów ode mnie tego starego bałwana, Jessea...

- Doszły cię słuchy o czym?

W głosie Newmana czuć było chłód. Odwrócił głowę i spojrzał na swe ramię, skąd Harvey niechętnie cofnął dłoń. Rozłożył przed Rosenem ręce w geście rezygnacji i wzruszył ramionami.

- Czy powiedziałem coś nie tak?

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie - powtórzył Newman.

- Mam nadzieję, że nie zamęczasz doktora Rosena tak jak Franka Chasea. - Harvey spojrzał w stronę wejścia i znów się uśmiechnął. - Mamy towarzystwo. A ty okazję do otrzymania odpowiedzi z pierwszej ręki...

Linda w odsłaniającej ramiona sukni i z wyzywającym uśmiechem wkroczyła na salę. Utkwiła wzrok w Newmanie i zmierzała wprost do jego stolika. Obok niej szła Nancy, kilka centymetrów niższa od siostry, ubrana w kremową bluzkę i ciemnoniebieską spódnicę. Wszystkie głowy zwróciły się w stronę tych dwóch kobiet.

Newman, z dość ponurym wyrazem twarzy, wstał z krzesła.

- Poszukajmy jakiegoś spokojnego miejsca - zwrócił się do Nancy. - Musimy porozmawiać, i to natychmiast...

W westybulu kłócili się przyciszonymi głosami, tak by recepcjonista nie mógł ich słyszeć. Newman zaczął całkiem ostrożnie.

- Jestem pewien, że ten lizus Harvey coś przekręcił. Powiedział mi właśnie, że wybieramy się do Berna...

- Mam już bilety, Bob. - Mówiąc to Nancy wyjęła dwa pakieciki i wręczyła je Newmanowi. - To najkrótsza trasa. Najpierw American Airlines z Tucson do Dallas. Tam godzina przerwy. Potem ośmiogodzinny lot, też American Airlines, do Londynu. I ostatni skok, samolotem Dan - Air wprost na Belp. To lotnisko pod Bernem.

- Tak się składa, że słyszałem o Belp - odparł ze złudnym spokojem.

- Wylatujemy jutro...

- Widzę, co jest w bilecie...

- Ktoś musiał podjąć decyzję - oznajmiła z zadowoloną miną. - A przed chwilą wydusiłam z Lindy, że Jesse nie leciał normalną trasą. Odwieziono go prywatnym odrzutowcem.

- I co z tego?

- Jesse nie szastał pieniędzmi. Gdyby rzeczywiście wyraził zgodę, by tam polecieć, to podróżowałby na wózku samolotem rejsowym, a nie wynajmował prywatny. Nie uważasz, że zrobiłam kawał dobrej roboty?

- Zrobiłabyś o wiele lepiej, do jasnej cholery, gdybyś przedtem skonsultowała to ze mną. Jak ci się wydaje, jak ja się czułem, kiedy ten twój wszawy szwagierek obwieścił mi taką nowinę w obecności Rosena?

- Naprawdę to zrobił? Linda musiała zadzwonić do niego do pracy. Został dłużej w biurze. A ona zaplanowała tu dla nas pożegnalną kolację.

- Mnie może nie brać pod uwagę.

- Robercie! Wszystko jest już załatwione - wybuchnęła. - Jestem spakowana. A ty mówiłeś, że możesz się zebrać w dziesięć minut nawet przed podróżą do Tokio...

- Pod warunkiem, że będę chciał tam pojechać. Posłuchaj, Nancy i nie przerywaj mi. Nie ma ani cienia dowodu, że coś jest nie w porządku z wywiezieniem Jessea do Kliniki. Rozmawiałem z doktorem Chaseem. I dwukrotnie z Rosenem. I gapiłem się na nogi Lindy, kiedy ona mówiła do mnie...

- Czy właśnie dlatego nie chcesz jechać? Żeby nie stracić ich z oczu?

- Zaczynasz być złośliwa. Nancy, nie możesz oczekiwać, że zatańczę, jak mi zagrasz. Takim postępowaniem nie można zbudować żadnego związku, a już na pewno nie małżeństwa.

- Do diabła, Bob...

- Słuchaj, Nancy, ta kłótnia ciągnie się właściwie już od trzech miesięcy, od dnia, kiedy się poznaliśmy w Londynie.

- Dzwoniłam wtedy do Jessea i dowiedziałam się od Lindy, że wywieziono go do Szwajcarii. Ja naprawdę mam przeczucie, że coś jest nie w porządku. Nie zapominaj, że jestem lekarką.

- A ja zagranicznym korespondentem, który musi mieć dowody. I do tej pory nie znalazłem nic, co usprawiedliwiałoby twój niepokój. A ty ni stąd, ni zowąd stawiasz mnie przed faktem dokonanym. Występujesz z propozycją nie do odrzucenia.

Mówiąc to pomachał biletami przed jej kształtnym nosem. Nancy ujęła go za ręce. Wtuliła twarz w jego ramię, szepcząc mu da ucha:

- Bob, proszę, pojedź ze mną do Berna, żebym mogła się uspokoić. Zrób to dla mnie.

- Tak już lepiej...

- Powinnam była od tego zacząć. Masz rację, źle zrobiłam kupując bilety bez porozumienia z tobą. Przepraszam. Naprawdę.

Uwolnił z uścisku jedną dłoń i począł głaskać ją po karku.

Recepcjonista używał wszelkich możliwych chwytów, by sprawiać wrażenie, że niczego nie widzi. Nancy przytuliła się do Boba i mruczała zadowolona. Bob uwolnił drugą rękę, podniósł głowę Nancy i pocałował ją namiętnie w usta.

- Nancy, muszę wrócić do Rosena i zadać mu jeszcze jedno pytanie. Przecież jutro lecimy do Berna...

Harvey Wayne właśnie odszedł i Newman usiadł na wprost Rosena. Lekarz spojrzał za oddalającym się Harveyem.

- Zamęczał mnie. Koniecznie chciał się dowiedzieć, o czym rozmawialiśmy. A jak tam sprzeczka?

- Tak, jak się spodziewałem. - Po chwili dodał już szorstkim, zdecydowanym tonem: - Czy wie pan, skąd pochodzi większość pacjentów Kliniki Berneńskiej?

- Odniosłem wrażenie - bo niestety nie wiem na pewno - że przeważnie ze Stanów. No i trochę z Ameryki Południowej - tam jeszcze niektórzy mogą sobie na coś takiego pozwolić. A jakie to ma znaczenie?

- To może być klucz do całej sprawy.

7.

11 lutego 1984

Samolot DC10 leciał nad niewidocznym z wysokości trzydziestu pięciu tysięcy stóp Atlantykiem z prędkością pięciuset mil na godzinę. Zmierzał w kierunku północno - wschodnim, do Europy. Siedzieli w kabinie pierwszej klasy - Nancy spała z głową wspartą na ramieniu Boba. Newman odsunął ją delikatnie, by mógł wstać z siedzenia. Nie obawiał się, że ją obudzi - jeśli Nancy już spała, to twardo jak kamień.

Wyjął z kieszonki notes i wypisał hasło wyraźnie drukowanymi literami, tak aby nie zaszła żadna pomyłka. Wstając przywołał stewardesę i położywszy palec na ustach wskazał Nancy. Potem ujął dziewczynę pod ramię i poprowadził w kierunku kabiny pilota. Dopiero kiedy znaleźli się w kuchni, powiedział:

- Chciałbym, żeby natychmiast przekazano tę wiadomość do Londynu. Proszę zapytać o koszta, a ja tu zaczekam.

Nie upłynęła minuta, gdy atrakcyjna stewardesa zjawiła się z powrotem. Uważnie przyjrzała się Newmanowi. Nie powinna spoufalać się z pasażerami, ale... Nie mogła się oprzeć jego błazeńskiemu, beztroskiemu sposobowi bycia. No i mieszkała w pobliżu lotniska.

Był Anglikiem, a kobieta, z którą leciał, nie miała obrączki na palcu. Dziewczyna powinna przecież wykorzystać każdą okazję najlepiej jak potrafi, myślała. Podała mu cenę przekazania wiadomości - nie spieszył się z odliczaniem pieniędzy.

- Radiooperator już nadaje pańską wiadomość, panie Newman...

- Jest pani bardzo uprzejma.

- Mam dwa dni wolnego w Londynie...

- Da mi pani swój telefon?

- Nie powinnam...

- Ale da mi go pani...

Podał jej swój notes i długopis, a gdy zapisywała cyfry, włożył papierosa do ust. Dopisała jeszcze imię; czytając je do góry nogami, Newman zobaczył, że brzmiało "Susan". Wyjął z rąk dziewczyny notes i ledwie zdążył go schować, steward odsunął kotarę. Newman skłonił się.

- Dziękuję, że zechciała mi pani pomóc - powiedział na użytek stewarda, który nie wiadomo dlaczego zaczął czyścić okulary. - Kiedy wiadomość trafi do Londynu?

- W ciągu kilku minut, proszę pana...

- Jeszcze raz dziękuję.

Puścił do niej oko i odsunąwszy kotarę wrócił na miejsce.

Nancy już nie spała; przeciągała się, akcentując przy tym swój krągły biust. Przeniósł na nią pełne sympatii spojrzenie i usiadł.

- Ty świntuchu - powiedziała. - Rozgadałeś się z tą stewardesą.

Objęła go władczo i dodała:

- Nagle zaświtała mi myśl, że powinnam zatrzymać cię dla siebie póki czas. Niebezpiecznie puszczać cię samopas.

- O jakiej stewardesie mówisz?

- Tej ze wspaniałymi nogami, która wskazała nam miejsca, tej samej, z której nie mogłeś spuścić oczu, i która ciebie pożerała wzrokiem. Dyskretnie, oczywiście.

- Nastąpiła zmiana planów - rzucił ni stąd, ni zowąd.

- Jaka?

- Lepiej wypij filiżankę kawy, żeby się dobrze rozbudzić. Potem ci powiem.

Wezwał stewarda, który skończył już polerować okulary, i złożył zamówienie. Następnie usadowił się wygodnie i milczał, dopóki Nancy nie opróżniła filiżanki do połowy.

- Zrobiłam, co kazałeś. Powiedz teraz, co to za zmiana?

- Nie lecimy Dan-Air-em z Gatwick do Belp. Pojedziemy autobusem na lotnisko Heathrow i stamtąd liniami Swissair do Genewy. W ten sposób ukryjemy fakt, że w rzeczywistości wybieramy się do Berna.

- Bob! - wyprostowała się tak nagle, że prawie rozlała kawę. - Strasznie poważnie to traktujesz. Więc naprawdę uważasz, że dzieje się tam coś dziwnego. Cicha woda z ciebie. Czasem mi się wydaje, że nigdy cię do głębi nie poznam. Zmieniłeś się...

- Jeśli już zajmujemy się tą sprawą, to musimy zrobić to profesjonalnie.

- To nie jest prawdziwy powód - sprzeciwiła się. - Rosen powiedział ci coś, co zmieniło twój pogląd na tę sprawę. Po jakiego diabła więc kłóciliśmy się wtedy w restauracji?

- Rosen nic mi nie powiedział. Po prostu zajmiemy się tym wedle moich zwyczajów. I będziesz miała rację, jeśli uznasz, że stawiam cię przed faktem dokonanym - odparł sucho.

- Akurat o to cię prosiłam - przyznała. - Tylko wciąż ci nie dowierzam. Ale może to jest nawet miłe.

Spojrzała na Newmana. Siedział wygodnie oparty, oczy miał zamknięte i najwyraźniej zaczynał drzemać - do tego zdolny był wszędzie i o każdej porze.

W kabinie pilota radiooperator zgniótł kartkę z wiadomością Newmana - przed chwilą ją przekazał. Wydawała się zupełnie niewinna, szybko więc o niej zapomniał. Była krótka, zwięzła i adresowana do firmy Riversdale Trust Ltd na numer skrzynki pocztowej w Londynie.

Z pokładu samolotu linii American Airlines... przylot na lotnisko Gatwick o.... dalej na lotnisko Heathrow na samolot Swissairu do Genewy, powtarzam, do Genewy. Newman.

Manfred Seidler walczył o życie. Stosował każdy chwyt, jaki tylko przyszedł mu do głowy, żeby zmylić tych, którzy ewentualnie mogli próbować go wyśledzić. Posługując się fałszywymi dokumentami, wynajął samochód w agencji Hertza, tuż obok hotelu Bellevue Palace w Bernie.

Dojechał nim jedynie do Solothurn i tam go zwrócił. Na dworcu kolejowym wsiadł do pociągu jadącego do Bazylei. Jeśli mimo wszystko ktoś zdołałby dotrzeć za nim aż tutaj, to - przy odrobinie szczęścia - mógłby uznać, że zmierza teraz do Zurychu. Seidler podtrzymywał w sobie to złudzenie, kupując dwa bilety: jeden do Zurychu, drugi do Bazylei. Obu zakupów dokonał w odstępie dwóch minut i w różnych okienkach kasowych. Gdy ekspres wjeżdżał na dworzec główny w Bazylei, Seidler stał już przy drzwiach z walizką w ręku.

Z budki na ogromnym dworcu zadzwonił do Eryki Stahel.

Telefonując przyglądał się każdemu pasażerowi, który przechodził w pobliżu. Zdawał sobie sprawę, że jego nerwy są w nie najlepszym stanie, a w takiej sytuacji łatwo o błąd. Chryste! Czy ona nie ma zamiaru odebrać? W końcu, jakby w odpowiedzi na swe błaganie, usłyszał głos dziewczyny w słuchawce.

- Mówi Manfred...

- O, w kominie to zapisać! Życie wciąż przynosi jakieś niespodzianki.

Pomyślał z wściekłością, że w głosie Eryki nie było zadowolenia, a już na pewno ani cienia entuzjazmu. Z kobietami trzeba delikatnie.

Dołożył więc starań, by jego głos zabrzmiał miło, śmiało i stanowczo.

Gdy okaże najmniejszy ślad zdenerwowania, dziewczyna odmówi współpracy. Trochę wiedziała o tym, jak zarabia na życie.

- Potrzebuję miejsca, gdzie mógłbym odpocząć, odprężyć się.

- Naturalnie masz na myśli łóżko.

W jej dźwięcznym głosie kryła się nuta sarkazmu. Seidler zastanawiał się, czy aby nie jest teraz z jakimś mężczyzną. Nie dzwonił do niej już od kilku miesięcy, a teraz to by była katastrofa.

- Potrzebuję cię - powiedział. - Do towarzystwa. Nie chodzi mi o łóżko.

- Czy aby na pewno rozmawiam z Manfredem Seidlerem? - spytała nieco łagodniejszym tonem. - Skąd przyjechałeś?

- Z Zurychu - skłamał bez zająknienia.

- A gdzie teraz jesteś?

- Zmęczony i głodny w budce telefonicznej na Hauptbahnhof. Nie musisz nic gotować. Pójdziemy do restauracji. Do najlepszej w mieście.

- Zakładałeś, że jestem w domu i czekam na twój telefon?

- Eryko - rzekł stanowczo - dzisiaj jest sobota. Przecież nie pracujesz w soboty. Po prostu miałem nadzieję...

- Lepiej już przyjedź, Manfredzie.

Eryka Stahel miała niewielkie mieszkanko na drugim piętrze niedaleko Munsterplatz. W padającym śniegu Seidler szedł z walizką w ręku, nie zwracając uwagi na dworcowe taksówki. Oczywiście mógł sobie na nie pozwolić, ale wiedział, że taksówkarze mają dobrą pamięć.

I bardzo często u nich szwajcarska policja najpierw szuka informacji.

Była dziesiąta rano, kiedy przycisnął dzwonek. Pomimo zniekształceń przez mikrofon, głos Eryki nic się nie zmienił i wyglądało tak, jakby na niego czekała.

- Kto tam?

- Manfred. Strasznie zmarzłem...

- Wejdź!

Rozległ się dźwięk brzęczyka, co znaczyło, że Eryka odblokowała frontowe drzwi, które Seidler pchnął, rozejrzawszy się uprzednio po ulicy. Ominął windę i wszedł po schodach. Gdyby ktoś oczekiwał go na górze, to jadąc windą wpakowałby się w potrzask. Stał się nadzwyczaj czujny, nerwy miał napięte do ostatnich granic, nikomu więc nie ufał.

Drzwi mieszkania Eryki były lekko uchylone. Seidler sięgnął, by je pchnąć, zastanawiając się przy tym, co zastanie po drugiej stronie.

Drzwi otwierały się do środka. Stała tam Eryka - nie dostrzegł na jej twarzy jakiegoś szczególnego wyrazu. Dziewczyna miała zaledwie metr sześćdziesiąt wzrostu, dwadzieścia osiem lat i była elegancką brunetką o wysokim czole i dużych, czarnych, pełnych powagi oczach.

- Wchodź prędko. Wyglądasz na zziębniętego i przestraszonego... no i głodnego. Śniadanie czeka na stole, dzbanek gorącej kawy też. Daj walizkę i bierz się za jedzenie... - powiedziała spokojnym, rzeczowym tonem, zamykając drzwi i wyciągając rękę po bagaż.

Seidler uznał, że był dla niej zbyt szorstki, uśmiechnął się więc z ulgą. Znalazł schronienie!

- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, zostawię walizkę w sypialni. Zaraz będę taki jak zawsze...

- Wiesz, gdzie jest sypialnia. A przynajmniej już powinieneś.

Zachowywała się zwyczajnie, ale obserwowała go uważnie. W sypialni Manfred zamknął za sobą drzwi, położył walizkę na jednym z dwu łóżek i rozejrzał się. Szukał jakiejś skrytki i na jej znalezienie miał zaledwie chwilkę.

Przystawił krzesło do wysokiej szafy i przesunął po jej górnym blacie palcem. Był pokryty cienką warstwą kurzu, ale poza tym cały pokój był idealnie wysprzątany. Niskie kobiety rzadko ścierają kurz z wysokich szaf... Zszedł i otworzył walizkę.

Pod koszulami leżała ukryta mała dyplomatka. Podniósł jej wieko i wyjął kilka kopert. Wszystkie zawierały pliki pieniędzy

Seidler opróżnił swoje konto w Bernie w piątek, tuż przed zamknięciem banku. W jednej z kopert znajdowało się dwadzieścia pięć stufrankowych banknotów, które wyjął z portfela zmarłego Franza Oswalda w Wiedniu. l; Ściskając koperty, wspiął się znów na krzesło i rozłożył je równomiernie na szafie, najdalej jak mógł od brzegu. Żeby jakoś wyjaśnić obecność dyplomatki, włożył do niej dwie koszule. Zamknął walizkę i wsunął ją pod łóżko przy oknie.

- Żarłoczny lokator spragniony jest gorącej kawy i twoich wspaniałych rogalików - powiedział wesoło, wchodząc do wygodnego, ładnie umeblowanego salonu, który służył również jako jadalnia.

- Nie do wiary! - Jej ciemne oczy szukały jego spojrzenia. - Przeistoczyłeś się nagle w pogodnego, łagodnego, towarzyskiego człowieka? Dość już tego szwendania się po ulicach, Manfredzie?

Eryka nalała mu filiżankę kawy. Wypił ją jednym łykiem, chociaż niemal poparzył sobie gardło. Potem usiadł i pochłonął trzy rogaliki, podczas gdy dziewczyna mu się przyglądała. Podobnie jak Seidler, nie miała już rodziców ani żadnych bliskich krewnych. Ciężką pracą dorobiła się stanowiska osobistej asystentki szefa banku.

Pochodziła ze skromnej rodziny i pewnie tylko w Szwajcarii miała szansę wspiąć się tak wysoko jedynie dzięki własnej pracy i pilności.

- Jest mi całkiem dobrze samej - zwierzyła się kiedyś koleżance. - Mam dobrą pracę, którą lubię, i kochanka. - Miała na myśli Manfreda, ale nie sprecyzowała o kogo chodzi. - Cóż więcej mi potrzeba? Mogę się doskonale obejść bez domowych obowiązków, chodzenia po supermarketach z wrzeszczącym dzieciakiem przy boku i bez męża, który po trzech latach małżeństwa zaczyna się oglądać za atrakcyjnymi sekretarkami w swoim biurze.

- Zadowolony jesteś, że nie musisz już wałęsać się po ulicach, Manfredzie? - powtórzyła.

- Wyjrzyj za okno! Pada jak diabli. No i pracowałem ostatnio bardzo ciężko. Teraz mam ochotę zaszyć się w jakiejś norze, gdzie nikt mnie nie znajdzie. I gdzie nie będzie dzwonił telefon - dodał szybko.

Przynajmniej raz Seidler mówił prawdę. Postąpił bardzo sprytnie, wybierając Bazyleę na schronienie - stykały się tu granice trzech państw: Szwajcarii, Francji i Niemiec. Gdyby musiał nagle uciekać, wystarczyłoby na dworcu głównym wsiąść do pociągu. Następna stacja, oddalona o kilka minut jazdy, była już w Niemczech. Na tym samym dworcu mógł jedynie przejść przez barierkę na drugą stronę i już był na ziemi francuskiej. Tak, Bazylea to dobre miejsce, żeby się zastanowić nad kolejnym ruchem, albo poczekać na jakieś nowe wydarzenie. W życiu Manfreda Seidlera ciągle coś się działo.

No i była tu Eryka. Seidler, który większość czasu spędzał na robieniu pieniędzy, zajmując się nielegalną, niemal kryminalną działalnością, i który miał już na swym koncie morderstwo, cenił sobie fakt, że Eryka jest porządną dziewczyną. Dowartościowywało go przebywanie w jej towarzystwie. Nagle uświadomił sobie, że dziewczyna coś mówi i ocknął się z zadumy.

- Przepraszam, zamyśliłem się...

- Awansowałam, odkąd się ostatnio widzieliśmy...

- Jeszcze wyżej? Przecież byłaś asystentką dyrektora...

- Teraz jestem asystentką prezesa banku. - Pochyliła się nad stołem, a on wpatrywał się w kuszące wzniesienia pod kwiecistą bluzką. - Manfredzie - ciągnęła - czy ty - bo wiem, że obracasz się w różnych kręgach - czy obiło ci się o uszy określenie „terminal"?

Dobre samopoczucie Seidlera, które dał mu pełny żołądek, ciepłe mieszkanie (Eryka mogła sobie pozwolić na odpowiednie ogrzanie domu) i bliskość dziewczyny, ulotniło się. Jedno słowo i cały koszmar wrócił. Z trudem starał się ukryć przerażenie.

- Być może - zaczął wymijająco - ale powiedz, gdzie je słyszałaś?

Zawahała się - ciekawość walczyła w niej z uczciwością i ta pierwsza wygrała. Wzięła głęboki oddech i ujęła jego rękę w swą małą dłoń.

- Weszłam z kawą na zebranie zarządu. Słyszałam, jak mój szef mówił do pozostałych: "Czy ktoś z was zdołał dowiedzieć się czegoś o sprawie terminalu, może chociaż, co znaczy samo określenie, czy też jest to po prostu kolejna plotka na temat Złotego Klubu?"

- Złoty Klub? A co to jest?

- Cóż, oficjalnie nic takiego nie istnieje. Domyślam się, że to grupa bankierów, którzy mają jakieś wspólne poglądy na temat polityki państwa. Określa się ją mianem Złotego Klubu.

- I twój szef należy do tej grupy?

- Wprost przeciwnie. Nie zgadza się z ich poglądami, jakiekolwiek one są. Złoty Klub ma swoją siedzibę w Zurychu.

- W Zurychu? Nie w Bernie? - dociekał.

- Na pewno w Zurychu.

- Jak nazywa się twój szef? - spytał obojętnie.

- Powiedziałam już zbyt wiele na temat mojej pracy...

- I tak bez trudu mogę się tego dowiedzieć - zauważył. - Wystarczy, że zadzwonię do ciebie do banku, a ty odpowiesz "Biuro pana..." Są też inne sposoby. Zresztą sama wiesz.

- Chyba masz rację - zgodziła się. - Poza tym to i tak nie ma znaczenia. Pracuję dla doktora Maxa Nagela. No więc jak, czy "terminal" to dworzec kolejowy? Bo oni tak obecnie myślą...

- I zgadli za pierwszym razem. Ale nic więcej nie wiem.

- Dworzec kolejowy, a nie lotnisko? - dopytywała się. - W Bazylei jest lotnisko.

- Na pewno nie ma to nic wspólnego z lotniskami - zapewnił.

Wstał i otarł usta serwetką. Zaproponował, że sprzątnie ze stołu, ale potrząsnęła głową i podeszła do niego, zarzucając mu ręce i na szyję. Całując ją, Manfred otoczył Erykę ramionami i sięgnął do guzików na plecach.

- Ten Złoty Klub - szepnął. - Czy ma jakiś związek ze złotymi sztabkami?

- Nie. Mówiłam ci. To tylko nazwa. Sam wiesz, jacy bogaci są bankierzy w Zurychu. Ta nazwa świetnie do nich pasuje.

Seidler odpiął dwa górne guziki i sięgnął pod bluzkę do zapięcia stanika. Przesunął dłoń w dół, lecz nie znalazł go. Rozpiął następne dwa i stwierdził, że Eryka nic nie ma pod bluzką. Najwyraźniej zdjęła bieliznę, kiedy on brnął w śniegu ze stacji.

Spędził w sypialni wspaniałe chwile, ale potem zaczął się zamartwiać tym, co usłyszał od Eryki. Czyżby decydując się na schronienie w Bazylei wybrał najgorsze miejsce na świecie? Czy wdepnął do jaskini lwa? Będzie musiał się ukrywać. No i czytać gazety, zwłaszcza te z Genewy, Berna i Zurychu, plus miejscowe.

Może w nich znajdzie coś, co wskaże mu drogę ucieczki od tego koszmaru.

8

Londyn, 13 lutego 1984. Minus 14 stopni Celsjusza.

W biurze Tweeda o dziesiątej rano panowała atmosfera pełnej przerażenia tajemniczości. Poza Tweedem w pokoju byli jeszcze: Howard, który wrócił właśnie z weekendu na wsi, Monika, stara panna w średnim, ale trudno było poznać, w jakim dokładnie wieku, którą Tweed nazywał swą prawą ręką, i Mason, którego najwyraźniej zachcianka Tweeda sprowadziła nagle z Wiednia.

"Przedmiot", kupiony przez Masona od Franza Oswalda i przywieziony do Londynu, spoczywał teraz zamknięty u Tweeda w stalowej szafce na dokumenty. Nikt nie chciał zbyt długo się temu przyglądać.

Howard, ubrany w garnitur w drobną kratkę, w którym zwykle jeździł za miasto, szalał z wściekłości. Uważał, że Tweed wykorzystał jego nieobecność, by puścić w ruch rozmaite niebezpieczne mechanizmy. Jakby tego było mało, Tweed wrócił właśnie z Downing Street, gdzie przez ponad godzinę rozmawiał sam na sam z panią premier.

- Poprosiłeś ją o ten dokument? - spytał zimno.

Tweed zerknął na napisany na papierze z nagłówkiem 10 DOWNING STREET list, który celowo położył na swoim biurku.

Dokument ten powierzał prowadzenie dochodzenia jemu osobiście. Znajdował się w nim nawet kodycyl, na mocy którego miał prawo bezzwłocznie spotkać się z panią premier w razie znaczącego rozwoju wypadków.

- Nie - odparł Tweed, stojąc wraz z innymi i polerując okulary podniszczoną jedwabną chusteczką. - To był jej pomysł. Nie sprzeczałem się... naturalnie...

- Naturalnie - powtórzył Howard sarkastycznie. - Skoro więc zrobiłeś takie zamieszanie, jakie są twoje dalsze zamiary? i - W tej sprawie nie obejdzie się bez pomocy z zewnątrz.

Tweed włożył okulary na nos i mrugnął w stronę Howarda.

- Jak sam wiesz, brakuje nam obecnie ludzi. Trzeba szukać pomocy, gdzie się da.

- Jakieś nazwisko czy dwa uspokoiłoby mnie trochę...

- Nie jestem pewien, czy to mądre posunięcie. Człowiek, na którym można polegać, będzie współpracował tylko pod warunkiem nieujawniania jego tożsamości. Dopóki ja jestem jedyną osobą, która go zna, on wie kogo się czepiać, jeśli coś nie wyjdzie. A ja biorę na siebie pełną odpowiedzialność.

- A więc już kogoś wynająłeś - rzekł Howard z pretensją w głosie.

Tweed wzruszył ramionami i popatrzył na leżący na biurku list.

Howard chętnie by go teraz zabił. Tweed zwykle nie zachowywał się w taki sposób, ale gotów był na wszystko, by chronić swego informatora. Uznał jednak, że nieładnie zachował się wobec Howarda, zwłaszcza że inni byli przy tym obecni.

- Mamy już jednego trupa - poinformował szefa. - W Wiedniu zamordowano jakiegoś mężczyznę. Mason będzie mógł powiedzieć coś więcej na ten temat.

- Boże Wszechmogący! - wykrzyknął Howard. - W co ty nas pakujesz?

- Czy mogę wyjaśnić tę sprawę, sir? - wtrącił Mason, który stał wyprostowany, pełen elegancji.

Uznał zdawkowe skinienie Howarda za przyzwolenie i zwięźle, ale szczegółowo, opisał spotkanie z Franzem Oswaldem. Szef słuchał w milczeniu, lecz jego ściągnięte usta wyrażały niezadowolenie oraz niepokój, a to uczucie akurat Tweed podzielał. Nie podobało mu się, że sytuacja rozwijała się w taki właśnie sposób.

- A czy przed śmiercią powiedział ci, jak wszedł w posiadanie tego przedmiotu?

Howard znów skinął, tym razem w kierunku zamkniętej szafki. Słuchając Masona, uspokoił się nieco; nie lubił tego człowieka, lecz szanował go - odbyli podobną drogę do zajmowanego stanowiska.

Niestety, Mason podlegał Tweedowi. Podobnie zresztą jak ta cholerna stara panna, Monika, która nie odezwała się dotąd ani słowem. Howard wiedział jednak, że potrafi powtórzyć później całą rozmowę słowo w słowo.

- Nie, sir, nie powiedział mi tego - odrzekł Mason. - Pytałem go, ale zdecydowanie odmówił wdawania się w szczegóły. Mam jednak zdjęcie człowieka, który wsiadł na pokład samolotu w Schwechat - ten mój nowy aparat jest niezrównany i zawsze mam go przy sobie. Fotografowałem z dużej odległości, przez teleobiektyw, ale wyszło całkiem nieźle.

- Pokaż. Masz je przy sobie?

Mason zerknął na Tweeda, co ponownie rozwścieczyło Howarda.

Policjant skinął przyzwalająco, choć wolałby, żeby Mason nie prosił o pozwolenie. Dobrze jednak, że zachowywał zdwojoną ostrożność w tej sprawie. Tweed popatrzył na Howarda przyglądającego się fotografii.

- Domyślasz się, kto to jest? - dopytywał się Howard.

- Gdzieś widziałem tę twarz - odparł Tweed. - Przypomnę sobie...

- Niech sprawdzą w archiwum - zasugerował Howard. - Posłuchaj teraz, Mason, podam ci pewne słowo i chcę, żebyś bez namysłu powiedział, z czym ci się kojarzy. Pierwsze co przyjdzie ci do głowy. Nie zastanawiaj się. Gotów? Terminal...

- Obwód elektryczny - rzucił Mason.

- Ciekawe. - Howard zwrócił się do Tweeda. - Szwajcarzy przestawiają obecnie całą gospodarkę na korzystanie z prądu, żeby uniezależnić się od dostaw ropy. Nowe budynki są już ogrzewane energią elektryczną. Wiedziałeś o tym?

- Tak. Być może trafnie to skojarzyłeś... - przyznał.

- Możliwe, że chodzi tu o jakiś sabotaż na wielką skalę? - zapalił się Howard. - Wróg czeka tylko na odpowiednią chwilę, żeby uderzyć w najbardziej newralgiczne punkty szwajcarskiego systemu dostarczania energii.

- Całkiem możliwe. Ale na pewno będziemy wiedzieć, kiedy zbadamy sytuację w Szwajcarii. Muszę wysłać tam kogoś, kogo nie zna ani szwajcarska policja, ani wywiad wojskowy. Mason świetnie się do tego nadaje. Ambasador zgodził się przyspieszyć mu urlop - trzy tygodnie...

- Dobry pomysł - zgodził się Howard.

Poczuł się trochę lepiej, bo wniósł swój wkład w sprawę. Uznał, że czas okazać odrobinę dobrej woli. Skinął więc w kierunku listu na biurku Tweeda.

- Z jej poparciem dysponujemy nieograniczonymi środkami - dodał. - Jednak ta sprawa bardzo mnie martwi. Kto by pomyślał, że Szwajcarzy mogą się wpakować w jakąś międzynarodową aferę? Tak, Mason, o co chodzi?

- Proszę o pozwolenie udania się na śniadanie, jeżeli już nie jestem panu potrzebny. Jedzenie, jakie serwują linie lotnicze, powoduje u mnie rozstrój żołądka. Od wczoraj wieczorem nic nie miałem w ustach.

- No to leć coś zjeść! - odparł Howard ochoczo, wciąż zachowując dobry humor. - Chyba że Tweed jeszcze ma coś do ciebie.

- Załatwię ci lot do Zurychu - zwrócił się Tweed do Masona. - Stamtąd pojedziesz pociągiem do Berna - to zaledwie półtorej godziny jazdy. Ale najpierw zjedz śniadanie. I dziękuję, Mason. Nie jestem jeszcze pewien, co to za sprawa, na którą się i natknąłeś, ale to coś bardzo znaczącego. Czuję to w moich schorowanych kościach...

- Howard jest przysłowiowym wrzodem - powiedziała Monika, gdy została sama z Tweedem. - To w górę, to w dół, jak cholerne jo-jo...

- To przez jego żonę, Ewę - stwierdził Tweed, rozpierając się na fotelu. - Spotkałem ją tylko raz. Jest bardzo wyniosła, arystokratyczna. I robiła wszystko, co w jej mocy, żebym czuł się źle w jej towarzystwie...

- Bo się ciebie boi - podsumowała trafnie Monika.

- Ależ to idiotyczne - sprzeciwił się Tweed.

- Ona jest bardzo ambitna i kieruje Howardem. Gdy się dowie, że dostałeś carte blanche, wścieknie się. Znam ten typ. No i w dodatku ma pieniądze - odziedziczyła mnóstwo udziałów w ICI. Coś takiego daje kobiecie poczucie władzy.

- Biedny Howard - powiedział Tweed ze szczerym współczuciem.

Popatrzył na Monikę, kobietę łagodną z natury, której głęboka lojalność czasem go martwiła. W innych okolicznościach może zastanowiłby się nad poślubieniem jej, ale w obecnej sytuacji było to naturalnie niemożliwe.

- Jestem umówiony - rzekł wstając. - Będę jak wrócę...

- Nie zostawisz żadnego kontaktu? - spytała złośliwie.

- Tym razem nie.

Zatrzymał się przy drzwiach. Monika pamiętała, żeby nie podawać mu płaszcza. Tweed nie cierpiał nadskakiwania.

- Moniko, gdy Mason wróci, poproś, żeby na mnie zaczekał. Powiedz mu, że jednym z zadań będzie zebranie materiałów na temat profesora Armanda Grangea, szefa Kliniki Berneńskiej...

Lee Foley szedł wzdłuż Piccadilly z rękoma w kieszeniach wełnianego płaszcza. Twarz miał ściągniętą i bladą. O Chryste, ależ pogoda w tym Londynie - przenikający, wilgotny ziąb. Nic dziwnego, że kiedyś Brytyjczycy podbili świat. Jeśli ktoś potrafił żyć w takim klimacie, to mógł też znieść każdy inny w jakimkolwiek zakątku ziemi.

Foley spojrzał na zegarek. Czas miał zasadnicze znaczenie - jego kontakt miał czekać pod wskazanym numerem. Obojętnym wzrokiem rozejrzał się dokoła, zanim zszedł do stacji metra Piccadilly. Nie widział powodu, żeby ktoś miał go śledzić, ale to była właściwa chwila, żeby się o tym upewnić.

Stojąc już w budce telefonicznej sprawdził ponownie czas, odczekał, aż zegarek wskaże dokładnie jedenastą, po czym wykręcił londyński numer; gdy usłyszał sygnał wybierania, wcisnął dziesięciopensową monetę. Po chwili w słuchawce rozległ się znajomy głos.

Przedstawił się, a potem słuchał jakiś czas.

- Pozwól, że teraz ja będę mówił - przerwał. - Zdążę jeszcze na ranny samolot do Genewy. Zatrzymam się w hotelu des Bergues. W odpowiednim czasie pojadę do Berna. Zarezerwuję tam pokój w hotelu Savoy niedaleko dworca kolejowego; numer telefonu znajdziesz w książce. Będziemy w ciągłym kontakcie. Informuj mnie o wszystkim. Rozłączam się...

Była 12.30, kiedy Tweed wrócił do swego gabinetu. Powiesił płaszcz na kołku i usadowił się za biurkiem. Monika przeglądająca wraz z Masonem jakieś dokumenty zmarszczyła brwi. Szef powinien był powiesić płaszcz na wieszaku - nic dziwnego, że zawsze jest taki wymięty. Przezornie jednak powstrzymała się od przewieszenia płaszcza. Tweeda nie było ponad dwie godziny.

- Zarezerwowałam Masonowi miejsce na lot Swissairu numer SR 805. Odlot z Heathrow o 14.45. W Zurychu będzie o 17.20 czasu miejscowego...

- Zdąży bez trudu - zgodził się Tweed. Na jego twarzy malowało się roztargnienie. - A co wy tam robicie?

- Przejrzeliśmy setki zdjęć. I znaleźliśmy tego faceta, którego Mason widział wsiadającego do samolotu na lotnisku Schwechat. To Manfred Seidler.

- Jesteś pewien?

- Zdecydowanie - potwierdził Mason. - Popatrz sam.

Podał Tweedowi zdjęcie, które sam zrobił, a które ludzie z sekcji fotograficznej wywołali w podziemiach budynku przy Park Crescent.

Monika popchnęła w stronę szefa teczkę Seidlera otwartą na trzeciej stronie, gdzie przyklejona była jego fotografia.

- Biedny stary Manfred - mruknął Tweed pod nosem. - Wygląda na to, że tym razem wpakował się w coś, co przerasta jego siły.

- Znasz go? - spytał Mason.

- Znałem. Spotkałem go na kontynencie. Jest, jak nazywaliśmy to kiedyś, obwodowym...

- Ma to coś wspólnego z obwodem elektrycznym? - wtrąciła Monika. - Pamiętasz, jak Howard zapytał Masona, z czym mu się kojarzy Terminal?

Tweed popatrzył na nią przez szkła okularów. Monika dostrzegła, że w tym określeniu kryje się pułapka; sam nigdy by na to nie wpadł. Zastanowił się przez moment.

- Może być w tym jakieś powiązanie - przyznał w końcu. - Ale nie jestem pewien. Seidler zawsze kolekcjonował, lecz i sprzedawał drobiazgi, których inni nie traktowali poważnie. Czasem wcale nie były to takie znowu błahostki. Ma rozległą sieć kontaktów i z tego żyje. Od czasu do czasu trafia na coś naprawdę znaczącego. Nie mam pojęcia, gdzie jest teraz. Mógłbyś się tego dowiedzieć, Mason.

- Wygląda na to, że będę zajęty. Poszukiwanie Manfreda Seidlera, zbieranie informacji o tym profesorze Grangeu. Tutaj nic o nim nie ma.

- Komputer nie znalazł go w swych rejestrach - dodała Monika.

- Komputer? - Przez moment Tweed miał dziwny wyraz twarzy. Zaraz jednak się rozluźnił. - Mason, gdy tylko wyjdziesz z tego budynku, masz pilnować swoich tyłów. A zwłaszcza po dotarciu do Szwajcarii.

- Masz coś konkretnego na myśli?

- Jednego człowieka już zamordowano - Franza Oswalda. Ludzie gotowi są zabijać z powodu tego, co mam zamknięte w szafce... - Spojrzał na Monikę. - A może zabrał to już kurier z Ministerstwa Obrony?

- Jeszcze nie.

- Oni chyba są niespełna rozumu. - Tweed bębnił po biurku swymi grubymi palcami. - Im szybciej przebadają to ich eksperci...

- Charlton jest bardzo ostrożny - przypomniała Monika. - Ma bzika na punkcie bezpieczeństwa. Założę się, że przyśle kuriera dopiero po zmroku.

- Pewnie masz rację. Nie ruszę się z biura, dopóki się tego nie pozbędziemy. Poza tym, Mason - podjął wątek - mamy niewiadomą w postaci władz szwajcarskich - policji federalnej i wywiadu wojskowego - trudno przewidzieć, jak się ustosunkują. Mogą być wrogo nastawieni...

- A po cóż by mieli być, na Boga? - sprzeciwiła się Monika.

- Martwi mnie ten prywatny odrzutowiec, który Mason widział na Schwechat. Samolot miał wymalowaną szwajcarską flagę, biały krzyż na czerwonym tle. Pamiętaj Mason, nikomu nie ufaj. I jeszcze jedno. Zarezerwowaliśmy ci pokój w hotelu Bellevue Palace w Bernie.

Mason gwizdnął.

- Nieźle. Zostałem uznany za VIP-a. Howard będzie wściekły, jak się dowie...

- Ten hotel ma dobrą lokalizację - rzucił Tweed. - Być może dołączę do ciebie później.

Monice z trudem przychodziło zachowanie obojętnego wyrazu twarzy. Wiedziała, że Tweed ma już rezerwację w Bellevue Palace aktualną za kilka dni; sama ją zrobiła. Tweed, zawsze tajemniczy, tym razem kamuflował wszystko bardziej niż kiedykolwiek. Nawet agentowi nie zdradził swych planów. Na miłość boską, chyba nie podejrzewał Masona?

- Co to znaczy, że ma dobrą lokalizację? - zainteresował się Mason.

- Leży w samym centrum - odparł krótko Tweed, ucinając rozmowę na ten temat. - A więc przystępujemy do działania - ciągnął patrząc gdzieś daleko przed siebie. - Do rozwiązania tej zagadki. Bardzo chciałbym wiedzieć jedną rzecz - gdzie jest teraz Manfred Seidler?

Bazylea, 13 lutego 1984. Minus 17 stopni Celsjusza.

Seidler wciąż czuł się zaszczuty. Cały weekend spędził w mieszkaniu Eryki Stahel i zaczynał już mieć wrażenie, że ściany zbliżają się do siebie i zgniotą go. Usłyszał, jak ktoś wkłada klucz do zamka i sięgnął po dziewięcio milimetrowego lugera, którego ukrył przed Eryką.

Dziewczyna weszła z torbą artykułów spożywczych w ręku, ale nie zobaczyła lugera, bo Manfred schował go pod poduszką. Nogą zamknęła za sobą drzwi i popatrzyła na leżące na stole gazety. Z samego rana podreptała do kiosku i przyniosła je Manfredowi. Teraz przybiegła z biura, żeby mu coś ugotować; miała tylko godzinę przerwy na lunch.

- Jest coś w gazetach? - krzyknęła z maleńkiej kuchni.

- Nic. Na razie. Nie musisz dla mnie gotować...

- To nie zabierze mi wiele czasu, a jedząc możemy porozmawiać.

Seidler rzucił okiem na leżące na stole gazety. "Berner Zeitung", najważniejszy dziennik zuryski, "Journal de Geneve" i miejscowa prasa. Podniósł jedną z nich - pod spodem leżała walizeczka. Już podjął decyzję.

Od wczesnej młodości Seidler zajmował się nieczystymi sprawkami, zawsze w celu zarobienia pieniędzy. Wychowała go ciotka Jil.. W Wiedniu, bo matkę zabili mu Rosjanie, a ojciec zginął na froncie wschodnim. Od tamtego czasu tułał się po świecie. A teraz, kiedy już miał pieniądze, kiedy chętnie by się ustatkował, machina, w którą się zaplątał, zaczynała działać przeciwko niemu i musiał się przed nią kryć, Bardzo lubił Erykę - była taką dobrą dziewczyną. Sprzątnął stół i w czasie lunchu słuchał jej pełnej ożywienia paplaniny.

Dopiero przy kawie poruszył interesujący go temat.

- Eryko, gdyby coś mi się stało, chciałbym, żebyś to miała...

Mówiąc to otworzył walizeczkę, w której leżały równiutko ułożone paczki szwajcarskich banknotów. Na jej twarzy, zawsze lekko zaróżowionej, jak to Seidler widywał u kobiet w ciąży, pojawiło się zakłopotanie. Wstała. Swymi zręcznymi palcami przetasowała kilka paczek i odłożyła je na miejsce. Uważnie wpatrywała się w Manfreda.

- Manfredzie, tu jest jakieś pół miliona franków...

- Prawie zgadłaś. Weź je i zdeponuj w banku, ale nie w tym, w którym pracujesz. I pojedź taksówką. Nie chodź z tym po ulicach, nawet tu, w Bazylei...

- Nie mogę tego przyjąć. - Ujęła jego dłoń i Seidler zobaczył, że jest bliska łez. - Nie obchodzą mnie pieniądze, tylko ty.

- Więc zdeponuj je dla nas. Ale na swoje nazwisko. Pod żadnym pozorem nie podawaj mojego - ostrzegł.

- Manfredzie... - Usiadła mu na kolanach. - Kogo się obawiasz? Ukradłeś te pieniądze?

- Nie! - Za wszelką cenę chciał ją o tym przekonać. - Zapłacili mi za wykonaną pracę. Ale teraz już nie jestem potrzebny. Być może widzą we mnie zagrożenie, bo za dużo wiem. Nie mogę długo tu zostać...

- Zostań, ile tylko zechcesz. Kim są ci ludzie?

- Chodzi zwłaszcza o jednego. Ma ogromną władzę. I potrafi wykorzystać nawet policję do osiągnięcia swego celu.

- Szwajcarską policję? - spytała niedowierzająco. - Jesteś zmęczony i wyczerpany. Chyba przeceniasz władzę tego kogoś. Ale jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej, to zdeponuję te pieniądze; pod warunkiem, że ty zachowasz klucz.

- W porządku. - Wiedział, że inaczej Eryka nie zrobi tego, o co ją prosił. Później znajdą w mieszkaniu jakąś skrytkę na klucz. - Lepiej się pospiesz. Spóźnisz się do pracy - dodał.

Tuliła go tak, jakby nie chciała pozwolić mu odejść. Seidler sam niemal miał łzy w oczach. Była przyzwoitą, miłą dziewczyną.

Szkoda, że nie spotkał jej kilka lat wcześniej...

Siedząc w pokoju hotelu Penta, usytuowanego w pobliżu lotniska Heathrow, Newman ponownie spojrzał na zegarek. Nancy wyszła sama już całe wieki temu - wiedziała, że Bob nienawidzi biegania po sklepach. Wciąż mieli jeszcze sporo czasu do odlotu - samolot szwajcarskich linii Swissair do Genewy, rejs SR 837, startował o siódmej wieczorem, a lądował o dziewiątej trzydzieści czasu miejscowego. W końcu drzwi się otworzyły i Nancy weszła akurat w chwili, gdy Newman patrzył na zegarek.

- Nie było mnie wieki, wiem - powiedziała wesoło. - Bałeś się, że nie zdążymy na samolot? Jak myślisz, dobrze się bawiłam...?

- Wykupiłaś chyba połowę towaru w Fortnumie...

- Prawie. To wspaniały sklep... no i wysyłają zakupy, gdzie tylko się zechce. - Wieszając kożuch w szafie, popatrzyła na niego nieśmiało. - Nie zamierzam pokazywać ci rachunków. O Boże, uwielbiam Londyn...

- Dlaczegóż więc nie możemy tu zamieszkać?

- Nie zaczynaj, Robercie. O, ty też gdzieś wychodziłeś. Twój płaszcz wisi w innym miejscu...

- Chciałem zaczerpnąć świeżego powietrza, ale pachniało benzyną. Widzę, że z ciebie urodzony detektyw.

- Lekarze muszą być spostrzegawczy, kochanie. - Popatrzyła na łóżko. - Zjemy teraz czy później?

- Później. Mamy jeszcze coś do załatwienia. - Mówiąc to objął ją w talii. - Potem wypijemy jakiegoś drinka. Kolację zjemy w samolocie. Swissair serwuje niezłe posiłki.

Siedzący na pokładzie popołudniowego samolotu Lee Foley patrzył za okno, jak maszyna przebija się przez chmury nad Londynem i wznosi w zalaną słońcem przestrzeń. Miał miejsce w tylnej części kabiny pierwszej klasy.

Foley specjalnie zarezerwował to miejsce, bo pozwalało obserwować pozostałych pasażerów. W przeciwieństwie do nich odmówił zjedzenia, a nawet wypicia czegokolwiek, kiedy steward pojawił się, by przyjąć zamówienie.

- Nic nie chcę - rzucił szorstko.

- Mamy bardzo dobre jedzenie; proszę spojrzeć w menu, sir.

- Niech pan zabiera menu i schowa swoje jedzenie...

- To może coś do picia, sir?

- Powiedziałem, że nic nie chcę.

Słońce jeszcze świeciło, gdy samolot zaczął obniżać lot nad górami Jura, kierując się w stronę lotniska Cointrin. Przechylił się na bok przy zmianie kąta lotu, a Foley, przyglądając się górom, zauważył, że wciśnięte między szczyty jezioro Lac de Joux jest zamarznięte. A przynajmniej tak przypuszczał, bo podobnie jak góry, pokrywał je śniegowy całun. Opuścił samolot jako pierwszy, niosąc w ręku torbę stanowiącą cały bagaż.

Foley nigdy nie zabierał z sobą dużo rzeczy. Gdyby czekał, aż na transporterze pojawi się jego walizka, ewentualny obserwator mógłby go bez trudu zlokalizować. Zawsze uważał lotniska za niebezpieczne miejsca. Podał paszport szwajcarskiemu urzędnikowi siedzącemu w szklanej kabinie i patrzącemu na niego kątem oka.

Po chwili otrzymał dokument z powrotem i, jak mu się wydawało, jego osoba nie wzbudziła zainteresowania. Przez zielony korytarz wyszedł na teren hali przylotów. Wyraźny napis wskazywał drogę do postoju taksówek, ale Foley automatycznie skręcił w prawo. Dobrze znał to lotnisko.

Kiedy wysiadał z samolotu, uderzyło go w twarz zimne, ostre jak nóż powietrze. Wyszedł z budynku lotniska i skierował się do pierwszej z brzegu taksówki. Dopiero gdy usiadł wygodnie na tylnym siedzeniu i drzwi były już zamknięte, powiedział kierowcy, dokąd chce jechać.

- Do hotelu des Bergues...

Foley nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo uzasadnione są jego obawy co do lotnisk, gdy szybkim krokiem, nie rozglądając się, przemierzał halę przylotów. Wiedział, że oglądanie się za siebie zwykłe zwraca uwagę, zdradza zdenerwowanie. Dlatego też nie widział małego, podobnego do karła mężczyzny, który stał skulony pod ścianą z niezapalonym papierosem w zaciśniętych ustach.

Na widok Foleya Julius Nagy wyprostował się na moment, wyjął zapałki i udawał, że zapala papierosa. Nie zrobił tego jednak, bo nie był palaczem. W jego maleńkich ptasich oczkach pojawił się błysk zadowolenia, gdy patrzył na znikającą za automatycznymi drzwiami sylwetkę Amerykanina. Wkrótce pospieszył do najbliższej budki telefonicznej i zamknął za sobą drzwi.

Nagy, który uciekł z Węgier w 1956 roku, kiedy wkroczyły tam wojska sowieckie, miał obecnie pięćdziesiąt dwa lata. Nosił głęboko naciągnięty tyrolski kapelusz, spod którego wystawały ciemne, przetłuszczone kosmyki włosów. Skórę miał pomarszczoną niczym łupina orzecha, a czubek jego długiego nosa wyglądał jakby go ktoś ścisnął.

Nagy wykręcił numer nie zaglądając do notesu. Miał fenomenalną pamięć do trzech rzeczy: ludzkich twarzy, nazwisk i telefonów.

Gdy tylko zgłosiła się centrala głównej kwatery policji, Nagy przedstawił się i poprosił o natychmiastowe połączenie z nadinspektorem Tripetem. Zapytany odparł, że owszem, Tripet dobrze go zna, a sprawa jest pilna.

- Tripet przy telefonie. Kto mówi? - odezwał się ostrożny, spokojny głos. Człowiek mówił po francusku.

Oczyma wyobraźni Nagy widział inspektora siedzącego w swoim biurze na drugim piętrze siedmiopiętrowego budynku Surete, mieszczącego się na wprost Biblioteki Publicznej przy 24 Boulevard Carl-Vogt tuż przy Starym Mieście.

- Tu Nagy. Nie powiedzieli panu, że to ja?

- Imię?

- Na miłość boską! Julius. Julius Nagy. Mam informację. Warta jest sto franków...

- Być może...

- Przed chwilą widziałem na Cointrin kogoś, kto przyleciał z Londynu. Chcę sto franków albo zapominam o tym facecie...

- A któż jest taki kosztowny? - spytał Tripet znudzonym głosem.

- Lee Foley z CIA...

- Spotkamy się tam, gdzie zwykle. Dokładnie za godzinę. O osiemnastej. Chcę z tobą porozmawiać i widzieć twoją twarz, kiedy będziesz mówił. Jeśli kłamiesz, to skreślam cię z listy płac na zawsze.

Nagy usłyszał trzask i zrozumiał, że Tripet przerwał połączenie. Czuł się zdezorientowany. Czyżby zażądał zbyt mało? Czy ta informacja miała wagę złota? Z drugiej strony wydawało mu się, że Tripet był z niego niezadowolony. Nagy wzruszył ramionami, wyszedł z budki i dostrzegł, że autobus do centrum rusza, rzucił się więc biegiem w jego stronę.

Tymczasem w budynku Surete mężczyzna o surowym wyglądzie i pociągłej twarzy, który zbliżał się już do czterdziestki i szybko wspinał po szczebelkach kariery w wybranej przez siebie profesji, dzwonił do Berna, mając nadzieję, że udało mu się zmylić Nagyego.

- Proszę z Arturem Beckiem, asystentem szefa policji federalnej - zwrócił się szorstko do telefonistki przy Taubenhalde. - Mówi nadinspektor Tripet z Surete, Genewa.

- Chwileczkę, sir...

Beck, którego biuro mieściło się na dziesiątym piętrze, odebrał telefon zaraz po odprawieniu swej sekretarki, pięćdziesięciopięcioletniej starej panny przypominającej nieco Monikę. Sadowiąc się wygodnie w fotelu, Beck odezwał się pełnym spokoju i uprzejmości głosem.

- Cześć, Leon, co słychać w Genewie? Pada śnieg?

- Niezupełnie. Prosiłeś, Arturze, żebym dał ci znać, gdyby pojawili się w moim rewirze jacyś ciekawi goście. Czy agent CIA, Lee Foley, zalicza się do takich?

- Owszem. - Beck nieco mocniej ścisnął słuchawkę. - A co z nim? - spytał sięgając po długopis i notatnik.

- Możliwe, że właśnie przyleciał z Londynu. Otrzymałem wiadomość z Cointrin...

- Od kogo? - Długopis zawisł w powietrzu.

- To trzeciorzędny informator, nazywamy go Kundel albo Pasożyt. Dla paru franków gotów jest grzebać w każdym świństwie. Ale można na nim polegać. Jeśli interesuje cię Foley, to wiedz, że mam zaraz spotkanie z Juliusem Nagym - Kundlem. Czy mógłbyś podać mi rysopis Foleya, żebym mógł sprawdzić Nagyego?

- Foleya trudno nie zauważyć... - Beck z pamięci podał szczegółową charakterystykę Foleya łącznie z tym, że agent mówił głębokim, szorstkim głosem. - To powinno chyba wystarczyć, co, Leon? Świetnie. Zadzwoń po spotkaniu z Kundlem. Będę czekał w biurze.

Tripet szybko skończył rozmowę, co Beck, który nie cierpiał marnujących czas ludzi, potrafił docenić. Potem usiadł wygodnie i bawiąc się ołówkiem, zaczął się zastanawiać. A więc, zgodnie z jego oczekiwaniami, zaczynali się zjeżdżać.

Kryzys zbliżał się coraz bardziej. Beck podejrzewał, że inni są już w drodze. Doniesiono mu o pogłoskach krążących w różnych ambasadach. W maju Beck skończy czterdzieści lat. Był niskim, krępym mężczyzną z gęstą brązową czupryną i małymi wąsikami. W jego szarych oczach czaiła się iskierka świadcząca o poczuciu humoru; cecha ta niejednokrotnie w sytuacjach kryzysowych ratowała jego zdrowie psychiczne. Uświadomił sobie, że nigdy jeszcze stres nie był tak silny, jak obecnie. Dzięki Bogu, że szef upoważnił go do samodzielnego podejmowania takich działań, jakie uzna za słuszne.

Jeśli to, co podejrzewa, okaże się prawdą, a jako katolik modlił się, aby tak nie było, będzie tego upoważnienia potrzebował. Gdy uświadamiał sobie, do czego może dojść, krzywił się z bólu. Lecz Beck był typem samotnika. Powiedział sobie, że jeśli będzie trzeba, to zmierzy się z całą tą cholerną organizacją. Nie pozwoli, żeby Operacja Terminal pokonała go.

Czekając na telefon od Tripeta, otworzył szufladę i wyjął z niej teczkę z naklejką ŚCIŚLE TAJNE. Spojrzał na pierwszą stronę dokumentów opatrzoną nagłówkiem:

SPRAWA HANNY STUART, OBYWATELKI AMERYKAŃSKIEJ. KLINIKA BERNEŃSKA.

9.

Genewa, 13 lutego 1984. Minus 18 stopni Celsjusza.

Ponownie objąwszy "dyżur" na Cointrin, Julius Nagy nie wierzył własnym oczom. Miał wyjątkowo szczęśliwy dzień. Po spotkaniu z nadinspektorem Tripetem, który zadawał mnóstwo pytań na temat wyglądu Lee Foleya i który był na tyle zadowolony z usłyszanych odpowiedzi, że zapłacił za nie sto franków, Julius Nagy wrócił na lotnisko, mimo iż było straszliwie zimno.

Kiedy na sali pojawili się pasażerowie rejsu SR 837, także z Londynu, Nagy dostrzegł wśród nich znaną twarz. Robert Newman z jakąś kobietą. Tym razem Nagy poszedł za swoją ofiarą. Stał tuż za Anglikiem, gdy ten instruował taksówkarza, gdzie ma ich zawieźć.

- Do hotelu des Bergues - powiedział Newman po francusku.

Nagy postanowił zainwestować jakieś dwadzieścia franków z otrzymanej od Tripeta setki w sprawdzenie rzeczywistego celu podróży Newmana. Ci zagraniczni korespondenci lubią bawić się w podstępy. Wcale by się nie zdziwił, gdyby zaraz po oddaleniu się od lotniska Newman zmienił kurs. Wzywając taksówkę, Nagy zerknął przez ramię i zobaczył, że Newman, który już miał wsiąść na tylne siedzenie samochodu, przygląda się mu. Zaklął w duchu i wskoczył do taksówki.

- Proszę jechać za moim kolegą w tamtym samochodzie - polecił kierowcy.

- W porządku...

Taksówkarz wykazał sporą dozę dyskrecji, dbał bowiem, żeby od śledzonej taksówki dzielił go jeden samochód. Podróż zajęła im dziesięć minut, łącznie z okrążeniem hotelu, co było konieczne, by jednokierunkową drogą dotrzeć przed główne wejście.

Nagy zobaczył, że hotelowy portier odbiera bagaż Newmana, i polecił kierowcy, by pojechał za zakręt i tam się zatrzymał. Zapłaciwszy za kurs, pognał do budki telefonicznej, czując na twarzy ostry, mroźny wiatr hulający nad jeziorem i Renem przepływającym na wprost hotelu des Bergues. Zadzwonił do Pierrea Jaccarda, starszego reportera w "Journal de Geneve". Dziennikarz przyjął go jeszcze bardziej wrogo niż Tripet.

- Co chcesz mi wcisnąć tym razem, Nagy?

- Coś, co chciałoby dostać mnóstwo ludzi - powiedział Nagy agresywnie, świadomie przyjmując inny ton. Upodobania potencjalnych klientów trzeba rozróżniać. - Pewnie słyszałeś o sprawie Krugera, tego niemieckiego zdrajcy, który włamał się do potężnego komputera w Dusseldorfie?

- Oczywiście, że tak. Ale to było w zeszłym roku.

Nagy natychmiast wyczuł zmianę w głosie reportera - pogarda przerodziła się w maskowane zaciekawienie, które skrywało żądzę wieści. Zaczął bawić się swoją zdobyczą.

- Dwieście franków i umowa stoi. Nie mam zamiaru się targować. Zdążysz jeszcze włączyć to do jutrzejszego wydania. A w dodatku możesz za pomocą jednego telefonu sprawdzić to, co ci powiem.

- Sprecyzuj, o co chodzi...

- Albo o kolejną aferę Krugera, tym razem na naszym gruncie, albo o coś równie wielkiego. Nic więcej nie powiem, dopóki nie przyjmiesz moich warunków. No jak, umowa stoi? Tak, czy nie? Bo i....... za trzydzieści sekund odkładam słuchawkę. Czas start...

- Poczekaj! Ale jeśli mnie nabierasz...

- Do widzenia, Jaccard...

- Umowa stoi Dwieście franków. Cholera, ryzykuję. Mów.

- Robert Newman - słyszałeś o nim? Myślę, że tak. Właśnie przyleciał z Londynu rejsem SR 837. Myślisz, że on leci gdziekolwiek późnym wieczorem bez ważnego powodu? W dodatku wyglądało na to, że bardzo mu się spieszy.

- Mówiłeś, że mogę to sprawdzić - przypomniał Jaccard.

- Zatrzymał się w hotelu des Bergues. Zadzwoń tam, podaj fałszywe nazwisko i poproś o połączenie z jego pokojem. Zresztą, do licha, Jaccard, chyba znasz swoją robotę.

- Owszem, znam - odparł reporter spokojnie. - Przyjdź do mojego biura. Pieniądze czekają.

Zapomniawszy o zimnej już kawie, Artur Beck siedział przy biurku i studiował opasłą teczkę Lee Foleya. Była tu całkiem niezła kolekcja zdjęć - wszystkie wykonane bez wiedzy zainteresowanego. Do fotografii dołączono długą notę stwierdzającą, że Foley wystąpił z CIA, a obecnie jest współwłaścicielem nowojorskiej firmy KMAD -Kontynentalna Międzynarodowa Agencja Detektywistyczna.

- Ciekawe... - zaczął mówić na głos, gdy zadzwonił telefon.

- Bardzo mi przykro, że nie mogłem zadzwonić wcześniej... odezwał się przepraszająco Tripet. - W biurze czekała na mnie sprawa niecierpiąca zwłoki... zgłoszono porwanie w Cologny... na szczęście okazało się, że to fałszywy alarm...

- Nie przejmuj się. Mam sporo pracy. Ale do rzeczy, co nowego?

- "Kundel", Julius Nagy, dokładnie potwierdził twój opis Foleya. Lee jest teraz gdzieś w Genewie, a przynajmniej był, gdy opuścił lotnisko o piątej po południu.

- Możesz coś dla mnie zrobić? Sprawdź wszystkie hotele, znajdź go, jeśli jeszcze w ogóle jest w Genewie. I posłuchaj mojej rady. Zacznij od tańszych hoteli, dwu - i trzygwiazdkowych. Są w stylu Foleya.

- Zajmę się tym z przyjemnością. Zaraz zaczynam.

Beck odłożył słuchawkę. Rzadko się mylił, ale tym razem źle ocenił swoją ofiarę.

Zjadłszy najpierw kolację na mieście, Foley podszedł ostrożnie do hotelu des Bergues. Przez obracające się drzwi zerknął do środka. Portier rozmawiał właśnie z recepcjonistą. Nikogo innego nie było w pobliżu.

Pchnął drzwi i wszedł. Patrząc na zegarek skręcił w lewo, w kierunku drzwi prowadzących do jednej z dwu hotelowych restauracji - Pavillon, skąd okna wychodziły na Ren. Przy stoliku pod oknem dostrzegł Newmana i Nancy Kennedy, którzy jedli kolację i byli na etapie picia kawy.

Newman siedział plecami do drzwi, których górna połowa była ze szkła. Nancy widać było prawie całą. Ni stąd, ni zowąd Newman obejrzał się, więc Foley odszedł czym prędzej, wziął klucz i skierował się da windy.

W restauracji Pavillon, którą lubili i mieszkańcy Genewy, i goście hotelowi, zajęta była połowa stolików. Newman patrzył za okno na pary, które z pochylonymi głowami, by ochronić się przed mroźnym wiatrem, przemykały ulicą; kobiety miały na sobie futra sobole, rysie, norki; mężczyźni nosili przeważnie kożuchy.

- To bogate miasto - zauważyła Nancy, podążając za jego wzrokiem. - Kolacja była wspaniała, Bob. Nigdy nie jadłam równie pysznego kurczaka. Był chyba tak dobry, jak u Bewicka przy Walton Street - dodała przekornie. - O czym myślisz?

- O tym, że musimy zastanowić się nad tym, co dalej. Może niekoniecznie pojedziemy od razu do Berna...

- Dlaczego nie? Myślałam, że jutro wyjeżdżamy...

- Może tak, może nie - odparł stanowczo Newman. - Czy Masz coś przeciwko, żebym po kolacji poszedł na spacer brzegiem jeziora? Sam. Muszę coś przemyśleć.

- Masz jakieś spotkanie? Odkąd podali główne danie, trzy razy zerkałeś na zegarek.

- Powiedziałem, że chcę się przejść. - Uśmiechnął się, by złagodzić szorstkość słów. - Wiesz, że Genewa jest jednym z największych w Europie centrów szpiegostwa? Tu aż się roi od agentów. Głównie z powodu obecności tych wszystkich przedstawicielstw przy O.N.Z. Połowa mieszkańców tego miasta to cudzoziemcy. Genewczycy już zaczynają mieć tego dosyć. Z powodu obcokrajowców ceny mieszkań rosną - chyba że ktoś jest bardzo bogaty i go to nie obchodzi. Jak ty na przykład...

- Nie psuj takiego cudownego wieczoru. - Spojrzała na zegarek. - Ty idź na ten swój spacer, a ja się rozpakuję. Bez względu na to, czy wyjeżdżamy jutro, czy nie, nie pozwolę, żeby moje suknie się pogniotły. - Ruchem, który Newman dobrze znał, wysunęła lekko podbródek, co oznaczało stanowcze postanowienie. - No idź już. Nie siedź u niej całą noc...

- Zależy, w jakim będzie nastroju - odparł z uśmiechem.

Newman podniósł kołnierz kożucha, wyszedł na zewnątrz i odczuł gwałtowny spadek temperatury. Mroźny wiatr siekł go po twarzy. Po drugiej stronie ulicy, za żelazną barierką, wody Renu pluskały i falowały; domyślił się, że w świetle dziennym mają specyficzny zielony odcień wody powstałej z rozpuszczonego śniegu, pokrywającego szczyty odległych gór Valais. W nocy woda była czarna. Odbijała światła budynków na przeciwległym brzegu. Dziwne, ale mrugające napisy brzmiały z angielska. Na przykład ogromny zielony neon BRITISH BANK OF THE MIDDLE EAST. Albo niebieski - KLEINWORT BENSON. I czerwony HONGKONG BANK. Lampy uliczne tworzyły na lodowatej wodzie zygzakowaty wzór. Włożywszy obie ręce do kieszeni, Newman poszedł w stronę hotelu Hilton.

Za nim z bramy wynurzył się Julius Nagy przemarznięty na kość. Mały człowieczek uważał, żeby dzielili go od Newmana jacyś ludzie. Przynajmniej nie czekał na darmo. Ale gdzie, do diabła, może iść Anglik o tej porze i w taką pogodę? W zacisznym biurze Pierrea Jaccarda oczekiwała Nagyego przyjemna niespodzianka. Najpierw reporter podsunął mu kopertę i patrzył, jak Nagy ją otwiera. Trzydziestoletni Jaccard, który już zdążył dojść do stanowiska starszego reportera, odbył tę drogę wykorzystując różne okazje i zawsze ufając swej intuicji. Miał pociągłą twarz i oczy o czujnym spojrzeniu, które nigdy się nie śmiały, nawet jeśli robiły to usta. Pił teraz kawę z tekturowego kubka.

- Przelicz, Nagy. Jest dokładnie dwieście. Chciałbyś zarobić więcej?

- W jaki sposób? - spytał z udawaną obojętnością.

- Chodząc za Newmanem niczym jego cień. Będziesz mnie informował gdzie chodzi, co robi, z kim się spotyka. Chcę wiedzieć o nim wszystko, łącznie z kolorem piżamy, w jakiej sypia...

- Takie zadanie sporo kosztuje...

To było jedno z ulubionych słów w słowniku Nagyego. Nigdy nie mówił, że wykonuje robotę, tylko zawsze zadanie. W taki oto drobny sposób próbował wnieść w swoje życie odrobinę godności.

Człowiek musi czuć się ważny. Ale Jaccard był jeszcze zbyt młody, żeby pojąć takie niuanse, i zbyt cyniczny. Gdyby to rozumiał, mógłby kupić Nagyego taniej.

- W tej kopercie jest następne dwieście franków - powiedział popychając ją w stronę Juliusa. - Sto na wydatki i druga setka jako zapłata. Pamiętaj, żeby mieć rachunki na każdy frank, który idzie w poczet kosztów...!

Nagy potrząsnął głową i nawet nie dotknął koperty. Pomimo wyrazu znudzenia na twarzy Jaccarda wyczuł, że chodzi o bardzo znaczącą sprawę. Splótł dłonie na kolanach i ściągnął usta.

- Newman mógł pojechać wszędzie - do Zurychu, Bazylei, Lugano. Jeśli mam się dobrze wywiązać z zadania, to potrzebuję pieniędzy, żeby móc go śledzić.

- Ile? Lepiej zastanów się, zanim odpowiesz...

- Pięć setek. Dwie dla mnie - na razie. A trzy na koszta. Dostaniesz swoje rachunki. Nie wezmę ani franka mniej.

Jaccard westchnął, sięgnął po portfel i odliczył pięćset franków. Tym sposobem ogołocił się z pieniędzy. Teraz znów zaryzykował stawiając na Newmana, który kiedyś rozwiązał sprawę Krugera. O Boże, gdyby trafiło mu się coś takiego, to byłby urządzony na całe życie.

Tym sposobem Nagy, drżąc z zimna w zniszczonym paletku i tyrolskim kapeluszu, zaczął śledzić Newmana, który doszedł już nad brzeg jeziora. Wcześniej, kiedy Anglik przechodził przez ulicę du Mont Blanc, obejrzał się i Nagy zatrwożył się, że został dostrzeżony. Ale Newman szedł dalej, choć z trudem, promenadą, kuląc się przed silnym wiatrem.

Gdy znalazł się już przy Hiltonie, wyrastającym na wprost w jeziora, ulica była tak opustoszała, że pomimo wycia wiatru dobiegł go jakiś dźwięk. Było to skrzypienie parowca zakotwiczonego przy jednym z pomostów - kadłub ocierał się o słup cumowniczy.

Jednokominowy parowiec nie wyruszał w żaden rejs - jeszcze nie sezon na wyprawy. Czekał tu na wiosnę, podobnie jak cała półkula północna. Po drugiej stronie rozszerzającego się w tym miejscu jeziora nie było żadnych neonów, tylko migające, zimne światła odległych uliczek. Newman zatrzymał się przy umieszczonej na zewnątrz windzie Hiltona i wcisnął guzik.

Przyjechała winda, mniejsza od tych, które z zawrotną szybkością jeżdżą po ścianach wielu amerykańskich hoteli. Newman wsiadł i nacisnął przycisk. Przyszło mu wtedy do głowy, że stanowi idealny cel dla snajpera - mała klatka miała szklane drzwi i była wewnątrz oświetlona.

Nagy wybrał odpowiednią chwilę, wbiegł po schodach na pierwsze piętro i widział jeszcze, jak Newman wchodzi do restauracji. Odczekał moment i poszedł za nim. Przed drzwiami lokalu zdjął zniszczone palto, tyrolski kapelusz wcisnął do kieszeni, wygładził zmierzwione włosy i wszedł. Fala ciepła uderzyła jego zziębniętą, pobladłą twarz.

Sala miała kształt prostokąta, którego dłuższy bok był równoległy do brzegu jeziora. W głębi, przy dwuosobowym stoliku pod oknem, siedział Newman. Towarzyszyła mu kobieta - Nagy wytrzeszczył oczy na jej widok.

Usiadł blisko wyjścia i zamówił kawę u kelnerki, która pojawiła się natychmiast; poznał, że była Angielką - w tym mieście kelnerkami były dziewczyny różnych narodowości. Uważnie, ale dyskretnie przyjrzał się towarzyszce Newmana. Pomyślał bez zazdrości, że niektórzy ludzie to prawdziwi szczęśliwcy.

Nagy starał się dokładnie zapamiętać wygląd kobiety, żeby móc ją opisać Jaccardowi. Uznał, że zbliża się do trzydziestki. Miała gęste, tycjanowskie włosy (Nagy określił je jako rude) z przedziałkiem pośrodku, płowy, kaszmirowy (tak mu się zdawało) sweter, podkreślający pełne kształty, i obcisłe spodnie z czarnej skóry, które opinały jej wspaniałe nogi. Skóra połyskiwała, sprawiając wrażenie mokrej, zgodnie z najnowszą modą wet-look. Dziewczyna miała wysoko osadzone kości policzkowe i w ogóle rysy jej twarzy były doskonałe.

Kapitalna babka. Z początku Nagy myślał, że jest prostytutką, ale potem zmienił zdanie. Dziewczyna miała klasę, a to mały człowieczek szanował. Mówiła coś bardzo poruszona, ale stopniowo przestawiła się na uważne słuchanie Newmana, który od czasu do czasu popijał kawę.

W pewnej chwili dziewczyna sięgnęła przez stolik, by poprawić Newmanowi krawat, co nie uszło uwadze Nagyego. Ten gest zdradzał pewną zażyłość. Zainteresuje to Jaccarda. Nagy miał wrażenie, że Newman udziela dziewczynie jakichś wskazówek, a ona tylko zadaje pytania, by coś uściślić.

Gdy Newman zapłacił rachunek i wstał, by odejść, nieznajoma została przy stoliku. Przez chwilę Nagy nie mógł się zdecydować kogo teraz śledzić? Wahał się jedynie moment. Newman szedł już do wyjścia, wkładając po drodze kożuch; przeszedł obok Nagyego, nie zerkając nawet w jego stronę. Mały człowieczek, który zapłacił za kawę gdy tylko ją dostał, poszedł za Newmanem.

Tym razem dziennikarz nie miał ochoty na zewnętrzną windę. Zbiegł po schodach i energicznym krokiem ruszył wzdłuż promenady. Wsunął się w obrotowe drzwi hotelu des Bergues i poszedł prosto do pokoju 406. Nancy, ubrana w przezroczystą nocną koszulkę, uchyliła lekko drzwi, po czym wpuściła go do środka.

- Dobra była w łóżku? - zabrzmiało jej pierwsze pytanie.

- Myślisz, że jestem ogierem? - rzucił wesoło.

- Coś ci powiem - kiedy tu przyjechaliśmy i meldowałeś nas w recepcji, byłam taka zażenowana, że aż drżałam. Pan i pani Newman...

- Szwajcarzy są dyskretni. Mówiłem ci... - Zdjął już krawat. - Wystarczy im, gdy obejrzą paszport mężczyzny. Chryste, na dworze jest jak w lodowni. Przeszedłem chyba parę kilometrów.

- Podjąłeś jakieś decyzje?

- Zawsze muszę się z nimi przespać i zobaczyć, jak wyglądają w świetle dziennym. Światło dzienne przyniosło szok.

10.

Genewa, 14 lutego 1984. Minus 18 stopni Celsjusza.

Gdy Nancy i Newman szli rano do restauracji Pavillon na śniadanie, recepcjonista poprosił go do siebie. Nancy próbowała wcześniej przekonać Boba, by skorzystali z usług służby hotelowej i zamówili posiłek do pokoju, ale zdecydowanie odmówił.

- Wy, Amerykanie, nie wyobrażacie sobie życia bez służby...

Przeprosił Nancy i podszedł do kontuaru. Recepcjonista z szerokim uśmiechem na twarzy rozłożył przed nim "Journal de Geneve". Na pierwszej stronie w rubryce "Sommaire" widniała fotografia Newmana. Pod nią notatka, krótka i rzeczowa.

Robert Newman, znany korespondent zagraniczny (autor bestsellera "Kruger. Komputer, który zawiódł") przyjechał właśnie do Genewy i zatrzymał się w hotelu des Bergues. Nie wiadomo jeszcze, jaki jest cel wizyty pana Newmana, ani nad jaką sprawą obecnie pracuje.

- Dobrze być sławnym - nieprawdaż? - odezwał się recepcjonista.

- Prawda - odparł Newman i dał mu franka za gazetę.

Z ponurą miną wszedł do restauracji. Nancy siedziała przy tym samym stoliku pod oknem co wczoraj. Newman zajął krzesło na wprost niej i skierował wzrok w okno. O ósmej rano genewczycy spieszyli do pracy - wszyscy ciepło ubrani, by ochronić się przed mrozem.

- Zamówiłam kawę - powiedziała Nancy, przełamując rogalik i przyglądając się Newmanowi. - Bob, co się stało?

Bez słowa podał jej gazetę; splótł palce i dalej patrzył na wezbrane wody Renu. Nancy przeczytała i z promieniejącymi oczyma czekała, aż kelnerka ustawi filiżanki.

- Wygląda na to, że poślubię prawdziwą sławę. Skąd oni wzięli to zdjęcie Podoba mi się...

- Mieli w dokumentach. Kiedyś publikowano je aż za często. Nancy, to wszystko zmienia. Teraz może zrobić się niebezpiecznie. Może będzie lepiej, jak zostawię cię tu na kilka dni. Sam pojadę do Berna. Będę dzwonił codziennie.

- Do jasnej cholery! Przyjechałam tu, żeby zobaczyć się z Jesseem i nie dam się zostawić w Genewie. Dlaczego niby ma być niebezpiecznie?

- Intuicja mi to mówi.

Przerwał, widząc jak mały człowieczek w zniszczonym palcie i tyrolskim kapeluszu przechodzi tuż za szybą zerkając do środka. Napotkawszy wzrok Newmana, szybko odszedł. W tym samym kierunku zmierzała dziewczyna o tycjanowskich włosach. Ubrana była w krótkie futerko z postawionym kołnierzem i niebieskie dżinsy wsunięte w skórzane botki. Newman mrugnął do niej, ale szybko odwróciła głowę patrząc prosto przed siebie.

- Wcześnie dziś zaczynasz - skomentowała Nancy. - Widziałam to...

- A zauważyłaś tego małego człowieczka, który szedł przed nią?

- Nie. Dlaczego pytasz?

- To Julius Nagy - dryfująca deska z rozbitego okrętu. Znany w Europie.

- Nie bardzo rozumiem.

- Przegrany człowiek. Zarabia na życie dostarczając informacji swoim kontaktom. Widziałem go wczoraj na lotnisku. Jechał za nami taksówką. Być może ten artykuł to jego sprawka...

Postukał palcem w swoje zdjęcie, po czym nalał kawy, przełamał chrupiącą bułeczkę i posmarował ją masłem i marmoladą. Nancy, która czuła się zupełnie zdezorientowana, milczała przez kilka minut, wiedząc, że zwykle po śniadaniu Bob jest w lepszym nastroju.

- Nie pojedziesz sam - orzekła wreszcie. - Co więc zamierzamy zrobić, to razem.

- Skończyć śniadanie. Potem coś postanowię.

Zanim jednak zdążył wlać w siebie cztery filiżanki kawy, sok pomarańczowy i zjeść dwie bułeczki, okoliczności zdecydowały za niego.

Berno.

W ogromnej willi w Elfenau, dzielnicy bogaczy, Bruno rozłożył na antycznym stoliku "Journal de Geneve". Uważnie przyjrzał się podobiźnie Newmana.

- A więc przyjechali - odezwał się po francusku.

- Wiedzieliśmy, że są w drodze, Bruno. Pytanie brzmi, czy przysporzą nam kłopotów? Jeśli tak, to trzeba będzie coś z nimi zrobić - ty będziesz musiał się nimi zająć.

Stojący w cieniu postawny mężczyzna w przyciemnionych okularach powiedział to miękkim, przekonującym głosem. W ogromnym salonie nawet w dzień było ciemno. Częściowo dlatego, że niebo było zachmurzone, a częściowo z powodu grubych, ciężkich firanek, słabo przepuszczających blade światło dzienne.

Bruno Kobler, czterdziestoletni mężczyzna, metr siedemdziesiąt wzrostu, dobrze zbudowany, o postawie znamionującej nieugiętość, w doskonałej kondycji fizycznej, patrzył na masywną sylwetkę swego szefa. Światło lampki odbijało się w ciemnych okularach. Zastanawiał się, co dokładnie ma na myśli jego przełożony.

Mężczyzna w cieniu mówił dalej.

- Dobrze pamiętam, Bruno, że kiedy budowałem moją fabrykę chemikaliów, zagrażał mi pewien przeciwnik, który mógł zburzyć wszystkie plany. Ale nie czekałem, żeby się przekonać, co zrobi. Sam podjąłem odpowiednie działania. Obecnie znajdujemy się w przełomowym momencie prac nad Terminalem. I nie pozwolę, żeby cokolwiek stanęło mi na drodze. Pamiętaj, że mamy poparcie Złotego Klubu.

- A więc mam śledzić wszystkie posunięcia Newmana i tej kobiety?

- Zawsze w końcu dochodzisz do właściwych wniosków, Bruno. I dlatego tak dobrze ci płacę.

Artur Beck z policji federalnej siedział ze słuchawką przy uchu, czekając aż telefonistka z centrali policji genewskiej połączy go z Tripetem. Przed sobą miał egzemplarz "Journal de Geneve".

Zgodnie z jego przewidywaniami sytuacja rozwijała się coraz szybciej. Zjeżdżali się. Najpierw Lee Foley, rzekomy detektyw z KMAD-u, a teraz Newman. Beck nie wierzył w zbiegi okoliczności, a na pewno nie wtedy, gdy rozwój wydarzeń prowadził do sytuacji kryzysowej. A tego ranka otrzymał od szefa ostrzeżenie.

- Słuchaj, Beck, nie jestem pewien, jak długo jeszcze będę w stanie dawać ci carte blanche. W sprawę zaangażowani są bardzo wpływowi ludzie i z różnych stron odczuwam naciski, żeby odsunąć cię od tego dochodzenia.

- Zamierzam rozgryźć tę sprawę bez względu na wszystko - odparł Beck.

- Przecież nie możesz walczyć z taką potęgą.

- A chce się pan założyć, sir…

Usłyszał w słuchawce głos Tripet, przywitali się. Następnie Beck wytłumaczył szefowi genewskiej policji, czego od niego oczekuje i pouczył, jak delikatnie przeprowadzić tę akcję. W trakcie rozmowy wyczuł w głosie Tripeta niepokój. Domyślił się, że kolega niezbyt pewnie się czuje.

- Mówiąc między nami, Tripet, tego życzy sobie góra. Ale to tylko tak między nami. Mam nadzieję, że zdążysz do niego dotrzeć, zanim wyjedzie z miasta. Wiesz przecież, gdzie się zatrzymał. Zadzwoń, albo wyślij samochód, jeśli tak będzie szybciej. Jak to zrobisz, to już twoja sprawa, ale zrób to, Tripet.

Beck odłożył słuchawkę i ponownie przyjrzał się fotografii w gazecie. Będzie potrzebował każdej pomocnej dłoni, nawet tej, od której pomocy normalnie by nie przyjął. W razie jakiegoś spięcia prasa zrobi swoje - to była jedyna rzecz, na którą nie mieli żadnego wpływu. Tak, na pewno przydadzą mu się sprzymierzeńcy. Jego twarz wyrażała napięcie. O Chryste! Nie dopuści, żeby tym skurwielom wszystko uszło płazem dlatego tylko, że mają w swoich rękach połowę pieniędzy całego Zachodu.

Bazylea.

Eryka Stahel zamknęła drzwi swego mieszkania i przez moment stała o nie oparta, ściskając plik gazet w ręku. Patrząc na nią Seidler domyślił się, że biegła. Twarz miała bardziej zarumienioną niż zwykle.

- Zdążymy jeszcze wypić po filiżance kawy, zanim będę musiała wyjść do pracy - powiedziała.

- Z przyjemnością.

Ułożone równo jedna na drugiej gazety zostawiła na stole. Jaka z niej staranna, mająca zamiłowanie do porządku dziewczyna, pomyślał Seidler. Byłoby cudownie związać się z taką na całe życie.

A Eryka, szczęśliwa, że znów ma go przy sobie, podążyła lekkim krokiem do kuchni. Nuciła parząc kawę. Rozłożył pierwszą z wierzchu gazetę.

- Widzę, że sprzątnąłeś ze stołu - krzyknęła. - Dziękuję ci, Manfredzie. Całkiem się już zadomowiłeś. Nie chciałbyś, żeby tak już zostało?

- Może weszłoby mi to w nawyk...

- A dlaczegóżby nie? - rzuciła wesoło.

W chwili, gdy weszła do salonu, wyczuła, że coś się stało.

Manfred siedział w samej koszuli i wpatrywał się w pierwszą stronę "Journal de Geneve". Eryka postawiła przed nim filiżankę czarnej kawy; nigdy nie dodawał do niej cukru ani mleka, a pił ją całymi litrami, co świadczyło, że żył w ciągłym stresie. Stanęła tuż za nim, zaglądając mu przez ramię.

- Coś się stało?

- Być może to moje koło ratunkowe.

Wyjął złoty flamaster, który dostał od Eryki, i zakreślił rubrykę "Sommaire". Eryka była niezwykle hojna - Bóg jeden wie, ile wydała na ten flamaster. Bardzo chciałby pójść do sklepu i coś jej kupić. Miał przecież pieniądze. Ale musiałby wyjść z domu...

- Robert Newman - przeczytała Eryka sącząc kawę. - To ten od sprawy Krugera. Odkrył, że Kruger miał konto w Bazylei. I wciąż nikt nie wie, jak mu się udało to wszystko rozpracować. Ale dlaczego on jest taki ważny?

- Ponieważ, Eryko... - mówiąc to objął ją ramieniem w talii -... on zawsze pracuje na własną rękę. Jeśli już zainteresuje się jakąś zagadką, to nikt, nawet najbardziej wpływowy i bogaty, nie zdoła go kupić. Nikt go nie powstrzyma.

- Znasz tego Newmana?

- Niestety, nie. Ale mogę się z nim skontaktować. Widzisz, tu piszą nawet, gdzie się zatrzymał. Lepiej zadzwonię do niego, ale skorzystam z budki na ulicy.

- Przecież nie chciałeś wychodzić z mieszkania.

- W tym wypadku warto zaryzykować. Muszę coś robić. Możliwe, że Newman pracuje nad sprawą Złotego Klubu i Terminalu...

- Manfredzie! - W jej głosie było zdziwienie i odrobina urazy. - Kiedy ci o tym opowiadałam, sprawiałeś wrażenie, że nigdy nie słyszałeś ani o Złotym Klubie, ani o Terminalu.

Trochę się zmieszał. Wyjął jej z ręki filiżankę i posadził Erykę sobie na kolanach. Prawie nic nie ważyła. Popatrzył jej prosto w oczy. Bliski był złamania po raz pierwszy swej żelaznej zasady - nie ufać nikomu.

- Zrobiłem tak dla twego dobra, Naprawdę. Nie pytaj o nic, w tę sprawę zamieszani są potężni, bezwzględni ludzie, a wiedza o nich mogłaby narazić cię na śmiertelne niebezpieczeństwo. I pod żadnym pozorem nie mów nic swemu szefowi, Nagelowi.

- Nawet nie przyszłoby mi to do głowy. Ale czy nie możesz pójść z tym na policję? - spytała po raz trzeci, lecz widząc jego przerażenie, niemal desperację, porzuciła ten temat. Spojrzała na jego zegarek i widząc, która godzina, wstała. - Muszę już iść, Manfredzie. Mam pracę...

- Nie zapomnij zdeponować tej walizeczki. Na swoje własne nazwisko.

- Pod warunkiem, że podpiszesz ten dokument. Wzięłam go wczoraj z banku. I nie sprzeczaj się, Manfredzie, bo nie wezmę tej walizki...

- Co to jest?

- Potwierdzenie otwarcia skrzynki depozytowej. Oboje musimy mieć do niej dostęp. Tylko pod tym warunkiem zrobię to, o co prosisz.

Westchnął i podpisał dokument czytelnym, lecz charakterystycznym dla siebie pismem. Po wyjściu Eryki siedział przez chwilę nieruchomo, zaskoczony własnym postępowaniem. Jeszcze rok temu roześmiałby się prosto w twarz komuś, kto powiedziałby, że pewnego dnia powierzy pół miliona franków młodej dziewczynie. Ale czuł się bardzo zadowolony, że zdecydował się na podjęcie tego ryzykownego kroku. Zatelefonowanie do Newmana będzie naprawdę trudnym przedsięwzięciem.

Czekali już, kiedy Newman wychodził z Nancy z restauracji Pavillon. Dwaj mężczyźni w cywilnych ubraniach siedzieli w recepcji.

Na widok Newmana wstali i podeszli do niego. Wyższy miał podłużną twarz, niższy - pucołowatą i sympatyczną.

- Pan Newman? - spytał wyższy. - Będzie pan uprzejmy pójść z nami. - Brzmiało to zdecydowanie jak polecenie, a nie pytanie. - Jesteśmy z policji.

- Nancy, idź do pokoju, a ja dowiem się, o co tu chodzi - rzucił ostro i spojrzał na wyższego. - Mam pójść z wami - gdzie i dlaczego?

- Do kwatery głównej policji.

- Adres - syknął Newman.

- Boulevard Carl-Vogt dwadzieścia cztery.

- Do diabła, pokażcie mi legitymacje.

- Oczywiście, sir.

Struś, bo tak Newman nazwał w myśli wyższego, pokazał mu legitymację, którą dziennikarz skrupulatnie obejrzał. Na jego wyczucie była prawdziwa.

- Wiem już, gdzie mam pójść. Nie jeszcze dlaczego.

- Tego dowie się pan na miejscu. - Struś przestał być tak bardzo oficjalny. - Szczerze mówiąc, sir, nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Nie, nie potrzebuje pan płaszcza. Przed hotelem czeka ogrzewany samochód.

- Idę na górę. Muszę powiedzieć żonie, dokąd mnie zabieracie.

Znalazł Nancy przy windzie - nawet nie miała zamiaru do niej wchodzić. Stojąc tyłem do policjantów, którzy poszli za nim aż na koniec korytarza, by móc go dalej obserwować, wyjął notatnik, zapisał szybko adres komendy i podał go Nancy.

- Jeśli nie będzie mnie z powrotem za godzinę, zadzwoń do Genewy pod ten numer i postaw ich na nogi. Te liczby pod adresem to numer rejestracyjny samochodu, którym przyjechali.

- O co chodzi, Bob? Boisz się? Ja tak...

- Nie ma powodu. Nie boję się, tylko jestem wściekły jak jasna cholera. Przetrącę komuś za to kark.

Ukryty w pobliżu drzwi Julius Nagy widział, jak Newman wraz z wyższym mężczyzną zajmują miejsca na tylnym siedzeniu, niższy zaś siada za kierownicą. Potem pobiegł do czekającej taksówki i wsiadł pospiesznie.

- Za tym czarnym saabem - rzucił do kierowcy. - Muszę wiedzieć, gdzie zabierają mego przyjaciela.

Newman uznał, że nadinspektor Leon Tripet, bo tak przedstawił się człowiek, który go przyjął, jest zbyt młody na zajmowane stanowisko. Usiadł na wskazanym mu krześle i, nie pytając o pozwolenie, zapalił papierosa, rozglądając się po pokoju z miną zdradzającą irytację i zniecierpliwienie. Przez ostrożność nie odzywał się.

Biuro Tripeta z widokiem na Boulevard Carl - Vogt, które mieściło się na drugim piętrze, było posępną norą. Pomieszczenie o bladozielonych ścianach oświetlała prostokątna jarzeniówka o nieprzyjemnym świetle. Było tu pospolicie i brzydko.

- Bardzo pana przepraszam za ewentualne niedogodności, jakie mu sprawiliśmy - zaczął Tripet wyprostowany na krześle jak struna. - Prowadzimy jednak niezwykle poważną sprawę...

- Wy prowadzicie, nie ja - przerwał Newman ostro.

- Wszyscy podziwialiśmy pana za rozpracowanie sprawy Krugera. Rozmawiałem z moimi niemieckimi kolegami - nie szczędzili panu pochwał za zręczność, z jaką zastawił pan pułapkę na Krugera i ujawnił jego powiązania z NRD...

- Ma pan pewnie na myśli okupowane przez Rosjan Niemcy Wschodnie - wtrącił Newman. - Znane także jako Strefa. Ale co to ma wspólnego z wezwaniem mnie tutaj?

- Może kawy, panie Newman? - Tripet spojrzał na dziewczynę, która wniosła właśnie tacę z kubeczkami. - Pije pan z cukrem i mleczkiem?

- W ogóle nie piję z tekturowego kubka. Coś takiego sprzedają w angielskich bufetach na dworcach kolejowych, ale ja tam nie chadzam.

- Czytałem pańską książkę - kontynuował Tripet odprawiwszy dziewczynę, która zostawiła mu jeden z kubków. - Najbardziej chyba zafascynował mnie sposób, w jaki dostał się pan do pamięci tego terminalu...

Przerwał, by napić się kawy, ale Newman miał dziwne wrażenie, że nadinspektor uważnie obserwuje jego reakcję. Ale w związku z czym? Czekał w milczeniu na dalszy ciąg.

- Mówię o tym ogromnym komputerze w Dusseldorfie, dzięki któremu Niemcy wykryli wielu wrogich agentów. Przyjechał pan do Szwajcarii na wakacje, panie Newman? - spytał obojętnie.

W czystej popielniczce Newman zgasił wypalonego do połowy papierosa, patrząc przy tym ponuro na Tripeta. Potem wstał, podszedł do okna i stojąc za plecami policjanta, spoglądał na ulicę w dole. Tripet zapytał, czy coś się stało. Newman nie odpowiedział. Patrzył w dół uważając, żeby nie poruszyć grubej firanki. Julius Nagy stał w drzwiach budynku po przeciwnej stronie ulicy, na który Newman zwrócił uwagę zaraz po przyjeździe. Była to Biblioteka Publiczna - Biblioteque Municipale.

- Tripet, czy mógłby pan tu podejść?

- Coś pana niepokoi - domyślił się nadinspektor, dołączając do Anglika.

- Ten człowiek, tam w drzwiach. To Julius Nagy. Śledzi mnie, odkąd przyjechałem do Genewy. Może to pański znajomy?

- Polecę, żeby go sprawdzono - rzekł Tripet wychodząc z pokoju. - Zaraz wracam.

- Może pan skorzystać z telefonu na biurku - zauważył Newman.

Nadinspektor jednak wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Newman zapalił kolejnego papierosa i przyglądał się przedstawieniu. Wkrótce ujrzał dwóch policjantów w popielatych mundurach, z pistoletami w kaburach, przechodzących przez ulicę. Wyglądało na to, że wywiązała się jakaś sprzeczka, a po chwili policjanci podprowadzili protestującego Nagyego do komendy i zniknęli mu z oczu. Newman uśmiechnął się do siebie i z powrotem usiadł na krześle. Chwilę później Tripet wrócił.

- Właśnie go przesłuchujemy - poinformował Anglika. - Przede wszystkim kazałem moim ludziom wydobyć z niego nazwisko człowieka, dla którego pracuje.

- Mnie chce pan oszukać?

- Słucham?

- Słuchaj pan - rzucił pochylając się nad biurkiem - mam już dosyć tego przedstawienia.

- Przedstawienia?

- Tak, przedstawienia, Tripet! Nie tak dawno temu witano mnie w Szwajcarii z otwartymi ramionami. Pomogłem w rozwiązaniu pewnej sprawy, ale to nie ma nic wspólnego z panem. A tym razem od samego początku jestem śledzony i nękany...

- Nękany, panie Newman?

- Tripet, bądź uprzejmy słuchać i nie przerywaj! Powiedziałem - nękany, i to właśnie miałem na myśli. Ściągnął mnie pan tu na bezsensowną rozmowę. Posłał po mnie dwóch swoich parobków, którzy zabrali mnie z hotelu na oczach wszystkich jak jakiegoś przestępcę. Nie miał pan nawet na tyle przyzwoitości, żeby uprzedzić mnie telefonicznie....

- Nie mieliśmy pewności, czy pan przyjdzie...

Newman zlekceważył go zupełnie.

- Powiedziałem, nie przerywaj! Potem udał pan, że nie zna Nagyego. Wyszedł pan z pokoju, zamiast wydać polecenie przez telefon, a wszystko po to, żebym nie słyszał, jakie to instrukcje. "Sprowadźcie tu Nagyego. Postarajcie się, żeby wyglądało przekonująco - on patrzy przez okno". Tak to się mniej więcej odbyło, mam rację, czy nie? Tolerowałem takie postępowanie do tej pory, ale dłużej nie zamierzam. Skontaktuję się z Beckiem z policji federalnej w Bernie. Z Arturem Beckiem, asystentem szefa policji federalnej...

- To właśnie Beck polecił mi przywieźć pana tutaj - spokojnie stwierdził Tripet.

Newman uparł się, że wróci do hotelu taksówką, chociaż Tripet zapewniał go, że zostanie odwieziony nie oznakowanym samochodem służbowym. Przez całą powrotną drogę na drugi brzeg rzeki siedział zamyślony; różne sprzeczne myśli kłębiły mu się w głowie. Nie był mu pisany spokój, nawet gdy już wysiadł z taksówki i poszedł na górę do swego pokoju. Kiedy Nancy otworzyła drzwi, wiedział już, że coś się stało. Dziewczyna chwyciła go za rękę i objęła nią swą talię.

- Bob, myślałam, że już nigdy nie wrócisz. Nic ci się nie stało? Czego oni chcieli? Gdy ciebie nie było, odebrałam przedziwny telefon, Nic ci nie jest? - zaniepokoiła się. - Może zamówię ci kawę? Po to właśnie jest służba hotelowa. - Wszystkie te słowa wyrzuciła z siebie jednym tchem.

- Zamów trzy litry. Nie, siadaj, sam zamówię, i nic mi nie jest. Opowiesz mi o tym telefonie, jak tylko załatwię kawę. - Uśmiechnął się. - Najpierw to, co najważniejsze...

Nie pozwolił jej się odezwać, dopóki nie przyniesiono kawy. Do tego czasu opowiedział jej o swojej wizycie na komendzie, choć przedstawił nieco inną od prawdziwej wersję, starając się stworzyć wrażenie, że policja była po prostu zaintrygowana artykułem w gazecie. Chcieli wiedzieć, nad czym Newman obecnie pracuje.

Przyszło mu też na myśl, że taki rzeczywiście mógł być prawdziwy powód wezwania go przez Tripeta.

- A teraz - zaczął, gdy Nancy opróżniła filiżankę do połowy - opowiedz mi własnymi słowami o tym telefonie. -Uśmiechnął się. - Prawdę mówiąc, nie wiem, czyich też słów mogłabyś użyć...

- Nie wygłupiaj się. Strasznie byłam zdenerwowana. Teraz już mi trochę lepiej. Czy ktoś ci kiedyś mówił, że jesteś świetnym psychologiem?

- Nancy, przejdź do rzeczy - przypomniał delikatnie.

- Zadzwonił telefon i jakiś mężczyzna chciał rozmawiać z tobą. Mówił po angielsku, ale jestem pewna, że nie był Anglikiem ani Amerykaninem. Miał taki chrypiący, środkowoeuropejski akcent...

- Licho wie, co to znaczy.

- Bob! Przecież w Stanach mieszkają ludzie różnych narodowości. A ja nieźle odróżniam akcenty. Mogę mówić dalej? Dobrze. Powiedziałam mu, że w tej chwili cię nie ma, ale będziesz później, chociaż nie wiem dokładnie kiedy. Bardzo nalegał. Pytał, czy mam telefon, pod którym mógłby cię zastać. Mówił, że to pilne...

- Pilne dla niego - wtrącił Newman cynicznie.

- On mówił tak, jakby chodziło o coś niecierpiącego zwłoki - upierała się Nancy. - Był bliski paniki. Chciałam, żeby podał mi numer telefonu, pod którym możesz go znaleźć, ale nie zgodził się. W końcu powiedział, że zadzwoni do ciebie później, ale prosił, żebym ci przekazała dziwną wiadomość; kazał mi powtórzyć, by się upewnić, że zapamiętałam...

- Jaką wiadomość?

- Podał swoje nazwisko. Chociaż bardzo niechętnie i tylko dlatego, że zagroziłam odłożeniem słuchawki, mówiąc że nie przyjmuję anonimowych wiadomości. Nazywa się Manfred Seidler. Prosiłam, żeby przeliterował. I kazał ci powiedzieć, że za hojną opłatę może ci opowiedzieć wszystko o terminalu...

- O czym?

- Nie mówił o jaki terminal chodzi. Upewniłam się. Powiedział po prostu: terminal...

Newman siedział i patrzył przed siebie. Był sam w pokoju. Nancy wyszła kupić cieplejsze buty. Podejrzewał, że zauważyła, iż eleganckie dziewczyny w Genewie noszą najmodniejszy fason botków, a ona nie zamierzała zostać w tyle.

Terminal.

Newman zaczął się zastanawiać, czy rozmowa z nadinspektorem Tripetem była naprawdę tak bezsensowna, jak mu się początkowo wydawało. Chwileczkę, mała poprawka. To była rozmowa Becka z nim za pośrednictwem Tripeta. Co on takiego powiedział?

"Najbardziej chyba zafascynował mnie sposób, w jaki dostał się pan do pamięci tego terminalu". Tripet wyraźnie zaakcentował słowo "terminal" i uważnie obserwował wtedy reakcję Newmana. A teraz ten tajemniczy Manfred Seidler proponuje, że opowie mu wszystko o terminalu. Co, do diabła, oznacza to słowo? Tripet - Beck łączyli je z wyrafinowanym komputerem. Czy miała z tym coś wspólnego sprawa Krugera?

Krüger odsiadywał obecnie trzydziestoletni wyrok za przekazywanie tajnych informacji wschodnim Niemcom. Ale ta sprawa była zakończona, należała już do historii. Jaki sygnał chciał mu przekazać Beck? Czy w ogóle zamierzał mu coś przekazać? Bardziej prawdopodobne, że po prostu chciał się przekonać, czy jego przyjazd do Szwajcarii ma coś wspólnego z Terminalem. Cóż, nie ma. Może jednak po przyjeździe do Berna dobrze byłoby wstąpić do starego znajomego, Artura Becka, i powiedzieć mu, że wybrał niewłaściwą osobę. Właśnie wtedy, gdy Newman powziął to postanowienie, zadzwonił telefon. Bez namysłu podniósł słuchawkę, zakładając, iż to Nancy zamierza uprzedzić go, że wróci nieco później.

- Pan Robert Newman? Nareszcie. Mówi Manfred Seidler.

11.

Bruno Kobler przyjechał do Genewy pociągiem ekspresowym z Berna. Przystanął na chwilę w hallu przy kasach. Kosztowny ciemny garnitur i płaszcz z wielbłądziej wełny rzeczywiście robiły wrażenie. Brązowych, przetykanych siwizną włosów nie nakrywał żaden kapelusz. Był gładko ogolony, miał ostro zarysowany nos i zimne niebieskie oczy, które Lee Foley zidentyfikowałby natychmiast. Były to oczy mordercy.

W prawej dłoni trzymał walizeczkę i czekał właśnie na dwóch ludzi, którzy przyjechali z Berna tym samym pociągiem, lecz w innych wagonach. Pierwszy pojawił się Hugo Munz, trzydziestodwuletni szczupły mężczyzna, ubrany w dżinsy i kurtkę.

- Hugo - powiedział Kobler - ty obstawiasz Cointrin. Jedź tam od razu i wypatruj Newmana. Obejrzałeś sobie dobrze zdjęcie w gazecie, więc nie będziesz miał problemu z rozpoznaniem go. Wątpię, żeby chciał gdzieś polecieć, ale gdyby tak było, to leć za nim. I melduj o wszystkim do Thun. - Spojrzał Munzowi w oczy. - I nie zgub go. Proszę.

Kobler patrzył, jak Hugo energicznym krokiem zmierza w stronę postoju taksówek. Chwilę później, przechadzając się, podszedł do niego drugi człowiek, Emil Graf. Graf całkowicie różnił się od Munza. Miał trzydzieści osiem lat, był niski i krępy, ubrany w kożuch. Kapelusz, którego połowa ronda zagięta była w dół, prawie całkiem zakrywał jego blond włosy. Usta miał bardzo wąskie i rozmawiał z Koblerem jak równy z równym.

- A więc jesteśmy. Co mam robić?

- Zostań tutaj - odparł miłym głosem Kobler - i wypatruj Newmana. Jeśli zamierza opuścić Genewę, to, moim zdaniem, wybierze pociąg. Jedź za nim, na wypadek gdybym go nie spotkał. Gdy się czegoś dowiesz, melduj do Thun.

Graf, niosąc w prawej ręce torbę z karabinem automatycznym - takich używała Armia Szwajcarska - odszedł w głąb dworca. Kobler wydał swe dyspozycje w sposób przemyślany. Graf był bardziej rzetelny i mniej porywczy od Munza. Dla siebie, jak można się było spodziewać, Kobler zachował najbardziej podstępne zadanie. Wyszedł na zewnątrz, złapał taksówkę i szorstkim, pewnym siebie głosem polecił kierowcy:

- Do hotelu des Bergues...

W czasie krótkiej podróży do hotelu Kobler zdążył zapomnieć o swych dwóch współpracownikach. Jak przystało na pierwszej klasy menedżera, skoncentrował się na tym, co miał zrobić. Przebył długą drogę do obecnego stanowiska, ale teraz był jedynym człowiekiem, do którego szef miał bezgraniczne zaufanie i przez którego ręce przechodziły rocznie miliony franków.

Kobler prezentował typ człowieka władczego. Podobał się kobietom w każdym wieku, bo wyczuwały jego wewnętrzną siłę. Gdziekolwiek się pojawił: w Klinice, laboratorium czy fabryce chemikaliów, potrafił wydawać polecenia. Słuchali go wszyscy, tak jakby instrukcje pochodziły od samego szefa. Płacono mu za to czterysta tysięcy franków rocznie.

Nigdy się nie ożenił, poświęcając życie pracy. W wielu miastach miał kochanki, które dobierał według dwóch kryteriów: po pierwsze, musiały przekazywać mu poufne informacje na temat firm, dla których pracowały; po drugie, musiały być atrakcyjne w łóżku. Los naprawdę mu sprzyjał - nie zamieniłby się z żadnym człowiekiem.

Kobler odbył obowiązkową służbę zasadniczą w wojsku. Był doświadczonym strzelcem i w razie nadejścia tamtych z północnego wschodu miał być powołany do służby w charakterze snajpera. Właściwie i wcale nie "w razie", ale "gdy tylko" nadejdzie Armia Czerwona.

Już wkrótce Szwajcarzy będą naprawdę gotowi na ich przyjęcie. Gdy taksówka zatrzymała się przed hotelem des Bergues, Kobler szybko otrząsnął się z zamyślenia i skupił na chwili obecnej.

- Nie znam żadnego Manfreda Seidlera, zakładając oczywiście, że to pańskie prawdziwe nazwisko - burknął Newman do słuchawki. Automatycznie przestawił się na dziennikarski sposób zachowania - by się skutecznie bronić, zawsze podaj coś w wątpliwość.

- Naprawdę nazywam się Seidler - kontynuował głos po niemiecku - a jeśli jest pan zainteresowany, co zawierała specjalna przesyłka zza wschodniej granicy przeznaczona dla KB, to powinniśmy się spotkać. Ta informacja będzie sporo kosztować...

- Nie bawię się w zgaduj-zgadulę, Seidler. Podaj jakieś konkrety.

- To ma związek z Terminalem...

Słowo to zawisło w powietrzu. Newman, sam w pokoju, poczuł ucisk w żołądku. Musi tę sprawę umiejętnie rozegrać.

- Sporo, to znaczy ile? - spytał znudzonym głosem.

- Dziesięć tysięcy franków.

- Rozumiem, że pan żartuje. Nikomu nie płacę takich sum.

- Ludzie umierają, panie Newman - mówił Seidler coraz bardziej porywczo - tu, w Szwajcarii. Mężczyźni i kobiety. Nic to pana nie obchodzi? To, co się dzieje, jest przerażające.

- Skąd pan dzwoni? - spytał Newman po chwili milczenia.

- W ten sposób nic pan ze mnie nie wyciągnie...

- To proszę powiedzieć, czy jest pan teraz w Szwajcarii. Nie zamierzam na razie stąd wyjeżdżać. I raczej niewiele mam czasu.

- Owszem, w Szwajcarii. O cenę możemy się potargować. Ale najważniejsze, żebyśmy spotkali się jak najszybciej. Ja wyznaczę miejsce.

Newman już podjął decyzję, bo w czasie rozmowy cały czas intensywnie rozważał sytuację. Był przekonany, że z jakiegoś powodu Seidlerowi bardzo zależy na spotkaniu z nim. Złamał więc żelazną zasadę, aby nigdy nie zdradzać swoich zamiarów.

- Słuchaj, Seidler, wkrótce jadę do Berna. Zatrzymam się w hotelu Bellevue Palace. Zadzwoń tam do mnie, to porozmawiamy.

- Żebyś miał czas mnie sprawdzić? Zapomnij o tym...

- Jestem pod wrażeniem tego, co powiedziałeś. - Mówił ostro, okazując poirytowanie. - Albo zadzwonisz do Bellevue Palace, albo nic z tego. Chyba że dasz mi swój numer telefonu?

- A więc zadzwonię...

Seidler przerwał połączenie, a Newman powoli odłożył słuchawkę. Jego rozmówca zaniepokoił go wzmianką o dwóch sprawach. Pierwsza dotyczyła "wschodniej granicy". Której? Jakoś nie wydawało mu się, żeby Seidler miał na myśli granicę szwajcarską. A to mogło oznaczać, że z Terminalem wiąże się niebezpieczeństwo na skalę międzynarodową. No i jeszcze ten skrót, o który Newman celowo nie pytał przez telefon. KB. Klinika Berneńska? Te uwagi o umierających ludziach zignorował zupełnie, traktując je jako podchwytliwy bluff. Słowa te coraz bardziej go niepokoiły.

Początkowo uznał Seidlera za zwykłego handlarza informacjami - reporterzy często mieli z takimi do czynienia - ale stopniowo wyczuł w jego zachowaniu obawę, silny strach i naglącą gotowość uciekiniera.

- W co ja się wpakowałem? - myślał na głos.

- Powiedz mi...

Odwrócił się i zobaczył Nancy opartą o drzwi, które przekroczyła bezszelestnie. Poruszała się jak kot, o czym przekonał się już niejednokrotnie.

- Seidler zadzwonił, gdy ciebie nie było - odparł Newman.

- Widzę, że cię zmartwił. Co się dzieje, Bob?

- Próbował mnie naciągnąć. Zdarza się - powiedział beztrosko. - Cieszę się, że wróciłaś. Jedziemy do Berna pociągiem o jedenastej pięćdziesiąt sześć. To ekspres, nigdzie się nie zatrzymuje...

- Muszę jeszcze wyskoczyć na chwilę. - Zerknęła na zegarek. - Zainteresowały mnie pewne perfumy. Jestem już spakowana, mam więc czas. Wracam za dziesięć minut.

- Musisz się pospieszyć. Biegasz jak kot z pęcherzem, w tę i z powrotem. A ja nie chcę się spóźnić na ten pociąg, Nancy.

- Więc wykorzystaj ten czas na uregulowanie rachunku. Zaraz wracam...

- Panie Kobler - recepcjonista przywitał wchodzącego mężczyznę. - Miło znowu pana widzieć w naszym hotelu.

- Wcale mnie tu nie widziałeś. Czy zatrzymał się tu Robert Newman?

- Jest w swoim pokoju. Czy mam do niego zadzwonić?

- Nie w tej chwili.

Kobler omiótł wzrokiem wnętrze restauracji Pavillon, zanim do niej wszedł. Usiadł przy stoliku, skąd bez przeszkód przez oszklone drzwi mógł widzieć recepcję. Zamówił kawę, zapłacił od razu i czekał.

Taksówka, którą przyjechał tu z dworca, wciąż stała przed hotelem. Sowicie opłacił kierowcę i polecił, by na niego czekał. Do restauracji weszła właśnie dziewczyna o tycjanowskich włosach, ubrana w krótkie futerko, dżinsy i długie do kolan botki; Kobler przyglądał się rudej piękności.

Ich spojrzenia spotkały się, a gdy dziewczyna przechodziła obok jego stolika, błysnęła w jej oczach iskierka zainteresowania. Tycjanowska piękność również usiadła tak, by móc obserwować recepcję.

Miło wiedzieć, pomyślał Kobler, nie wypadłem jeszcze z gry. Tym jednym przeciągłym spojrzeniem oszacowała naturalnie jego dochody. Ale nie było to spojrzenie prostytutki. Po prostu kobiety.

Pół godziny później Kobler dostrzegł wynoszącego bagaż portiera; za nim szła atrakcyjna dziewczyna, a dalej Newman.

Wstał więc, włożył płaszcz, i wyszedł z hotelu akurat w chwili, gdy Newman wsiadał do taksówki. Spojrzał jeszcze w lewo, omiótł wzrokiem chodnik i na moment znieruchomiał. Wsiadając do swojej taksówki, polecił kierowcy jechać za samochodem Newmana. Nie zauważył jednak wówczas istotnego zdarzenia. Drzwiami prowadzącymi z restauracji wprost na ulicę wyszła dziewczyna o tycjanowskich włosach, którą Kobler wcześniej podziwiał. Pobiegła za róg, wsiadła na zaparkowany tam skuter, kopnęła starter i pognała za Koblerem.

W lutowe południe we wtorek ruch na Cornavin Gare, głównym dworcu w Genewie, był niewielki. Kobler zapłacił taksówkarzowi, zwolnił go i udał się za Newmanem i ekskluzywnie ubraną kobietą do hali dworcowej. Stanął na boku i patrzył, jak do akcji wkracza Emil Graf, który stanął w kolejce po bilety zaraz za Newmanem.

Przed nimi były jedynie dwie osoby, gdy tylko więc Emil kupił bilety, podszedł do Koblera.

- Wziął bilet w jedną stronę do Berna, a właściwie dwa bilety. Ja też kupiłem dwa, na wypadek gdyby pan chciał...

- Chcę. A dokąd?

- Do Zurychu. Ten pociąg jedzie tam.

Kobler w duchu pogratulował sobie wyznaczenia Grafa do akcji na dworcu. Wziął od niego swój bilet i wsunął do portfela z krokodylej skóry.

- Ale dlaczego do Zurychu, Emilu, skoro Newman jedzie do Berna?

- Dziennikarze lubią bawić się w podstępy. Tak naprawdę jego celem może być Zurych.

- Doskonale. Widzisz tego małego faceta w śmiesznym tyrolskim kapeluszu, tam przy kasie? To Nagy. Zalicza się do mętów społecznych. Kiedyś policja wyrzuciła go z Berna. Śledził Newmana od samego hotelu. - Zerknął na zegarek. - Teraz nim się zajmiesz. Masz być jego cieniem. Zaczekaj na odpowiednią chwilę i dopadnij go gdziekolwiek bądź: w toalecie w pociągu albo w jakiejś uliczce w mieście i dowiedz się, dla kogo pracuje. Jeśli będzie trzeba, możesz mu połamać parę kości. Wystrasz go do nieprzytomności, a potem zwerbuj dla nas. Niech dalej śledzi Newmana i informuje o wszystkim ciebie.

- W porządku.

Kobler podniósł z ziemi swoją walizeczkę i popatrzył za oddalającym się z torbą na ramieniu Grafem. Zawartość tej torby mogła się okazać przydatna do uzmysłowienia Nagyemu, co mu się bardziej opłaca. Kobler sprawdził tablicę odjazdów i skierował się na peron, z którego za pięć minut odjedzie ekspres do Zurychu.

Siedzący w kącie i osłonięty gazetą Lee Foley z zainteresowaniem przyglądał się poszczególnym wydarzeniom. Wyprowadził się z hotelu des Bergues zaledwie pięć minut przed Newmanem i Nancy zakładając, że dzięki temu zdąży zająć na dworcu odpowiednie miejsce. Gdy tylko kupił bilet pierwszej klasy do Berna, zajął punkt obserwacyjny, z którego mógł widzieć wszystkie okienka kasowe.

Kiedy Kobler odszedł, Foley zwinął gazetę, wcisnął ją do kieszeni płaszcza i zabrawszy torbę ruszył w kierunku tego samego peronu.

Nikt jednak, łącznie z Foleyem, nie dostrzegł dziewczyny o tycjanowskich włosach. Tragarz wstawił jej skuter do wagonu bagażowego. Ona sama też wsiadła do pociągu, który zaraz ruszył z miejsca.

12.

Berno!

Miasto jedyne w swoim rodzaju nie tylko w Szwajcarii, ale i w całej Europie Zachodniej. Już sama jego topografia jest przedziwna. Ma kształt skierowanego na wschód długiego półwyspu, otoczonego wijącą się rzeką Aare; na jednym jego krańcu znajdują się dworzec główny i Uniwersytet, a na drugim - przecinający rzekę most Nydegg.

Szerokość obszaru, jaki zajmuje Berno, jest równa zaledwie jednej czwartej jego długości. W wielu punktach miasta można zostawić rzekę za sobą i idąc w poprzek półwyspu po niecałych dziesięciu minutach marszu stwierdzić, że wijąca się Aare znów przecina drogę.

Berno było niegdyś fortecą. Zbudowane na gigantycznej skarpie, wznosi się wysoko nad otaczającą je okolicą. Tuż za Terrasse, za budynkiem Parlamentu zbocze wzgórza opada stromo w dół.

Poniżej przyklasztornego ogrodu Plattform koło Munsteru ogromne wały obronne wznoszą się nad przepaścią o głębokości około pięćdziesięciu metrów, w dole której leży ulica Bad. W dali wije się rzeka Aare, wypływająca z jeziora Thun.

Najwyższą wysokość skarpa osiąga w pobliżu Parlamentu i dworca kolejowego. Równoległe do siebie uliczki wiodą w kierunku wschodnim i opadają w kierunku Nydeggbrucke.

Berno jest bardzo, bardzo stare. Munster sięga początkami roku 1421. A ponieważ od wieków nie dotknęła tego miasta klątwa wojny, trwa w niezmienionym stanie. Jest wymarzonym miejscem dla ludzi, którzy lubią się kryć jak krety w swych ziemnych korytarzach. Po obu stronach uliczek ciągną się sklepione arkady, stanowiące swego rodzaju kryjówki i tworzące prawdziwy labirynt.

Można pod nimi spacerować w najgorszą nawet pogodę, nie obawiając się śniegu ani deszczu. Po zapadnięciu zmroku, a nawet w dzień, gdy niebo jest przesłonięte ciemnymi chmurami, miasto wygląda trochę złowieszczo. Niewielu ludzi można wtedy spotkać pod kamiennymi arkadami Munstergasse, która dalej, już jako Junkergasse, ciągnie się aż do Nydeggbrucke. Wszystkie zresztą ulice kończą się przy moście.

W poprzek miasta przebiega sieć wąziutkich uliczek, ale tam też rzadko spotyka się spacerujących. A kiedy nad Aare opadnie mgła, pod arkady wciska się zadymione powietrze, co jeszcze wzmaga atmosferę zagrożenia.

A jednak w Bernie, głównie w pobliżu Bellevue Palace, mieszczą się ośrodki władzy, których poglądy niekoniecznie zgadzają się z bankierami. Szwajcarski Wywiad Wojskowy, Policja Federalna, w której znaczące stanowisko zajmuje Artur Beck, mają swoje siedziby w sąsiedztwie lub kilka minut drogi od jednego z największych hoteli w Europie.

Uważny obserwator dostrzeże na dworcu kolejowym, że właśnie w Bernie styka się niemiecka część Szwajcarii z francuską. Dworzec nazywa się Bahnhof/Gare. Przy wejściu na perony wisi tabliczka informująca, że po lewej znajduje się Voie, a po prawej Gleis.

Ekspres z Genewy przyjechał punktualnie o pierwszej pięćdziesiąt osiem.

Newman, siedzący przy oknie na wprost Nancy, przez całą drogę z Genewy nie ruszał się z miejsca. Patrzył przez szybę pędzącego w kierunku Lozanny ekspresu na pokryte śniegiem pola. Ostry, odbijający się od śniegu blask słońca raził go w oczy, tak że często musiał odwracać wzrok.

- Nie jedziemy non-stop, tak jak myślałem - powiedział do Nancy. - Zatrzymujemy się w Lozannie, we Fryburgu i dopiero potem w Bernie.

- Masz bardzo poważną minę, pełną skupienia. Chyba w Genewie wydarzyło się zbyt wiele?

- Mów ciszej. - Pochylił się w jej kierunku. - Najpierw wizyta na policji, a potem ten telefon. Sporo jak na jeden ranek...

Przezornie nie powiedział Nancy o tym, że widział, jak Julius Nagy wsiada zaraz za nimi do wagonu drugiej klasy. Dla kogo właściwie Nagy pracował? Newmana nurtowało to pytanie. Ale przynajmniej byli już w drodze do Berna. Przy pierwszej sposobności pójdzie do Becka i porozmawia z nim. Jeśli ktokolwiek by mógł, lub choć byłby skłonny powiedzieć mu, co się tu dzieje, to tym kimś z pewnością jest Beck.

Kilka rzędów dalej, twarzą zwróconą do Nancy, siedział Bruno Kobler. Nie chcąc, by ktoś obok niego usiadł, położył na sąsiednim fotelu swą walizeczkę. Kobler też widział, że Nagy wsiada do pociągu. Miał jednak nadzieję, że Grafowi uda się przekonać czy też zmusić małego sługusa, by zmienił pracodawcę.

Kobler wyglądał dokładnie jak typowy szwajcarski businessman, nie zwrócił więc na siebie uwagi ani Newmana, ani Nancy. Był jednak ktoś, kto dostrzegł, że Kobler interesuje się reporterem i jego narzeczoną, choć sam pozostał przez niego nie zauważony.

Lee Foley zajął miejsce w części dla niepalących, oddzielonej od reszty wagonu przeszklonymi drzwiami. Zanim dojechali do Lozanny, Foley dwukrotnie wstawał i nie spiesząc się wyjmował czasopisma z leżącej na półce torby. Tylko Faley mógł obserwować wszystkich. Przez szklane drzwi widział ponury wyraz twarzy Newmana wpatrzonego w krajobraz za oknem. Dostrzegł także przelotne spojrzenia mężczyzny wyglądającego na businessmana - były one skierowane na Newmana i siedzącą na wprost Nancy. Foley zapamiętał sobie tę brutalną twarz.

Ale to nie wszystko. W krańcu przedziału dla palących pojawiła się postać Nagyego, który zajrzał do środka. Tylko na chwilę. Tuż za nim stanął niski, krępy mężczyzna. Foley dostrzegł zaskoczenie, jakie odmalowało się wtedy na twarzy Nagyego. Obaj mężczyźni zniknęli w toalecie. Foley podjął natychmiastowe działanie.

Patrząc prosto przed siebie, przemierzył przedział dla palących, wyszedł, poczekał aż automatyczne drzwi zamkną się za nim i stanął przed toaletą nasłuchując. Dobiegały stamtąd zduszone odgłosy. Nacisnął kilkakrotnie klamkę, po czym cofnął dłoń. Nie mógł za bardzo manifestować swojej obecności, wrócił więc na miejsce.

W toalecie tymczasem Graf jednym ramieniem mocno otaczał szyję Nagyego, drugą ręką zaś wyciągał karabin z torby. W końcu przechylił małego człowieczka do tyłu nad umywalką, a pod brodę wcisnął mu lufę. Nagyemu oczy niemal wyszły z orbit, tak był przerażony.

- Możesz zostać wyrzucony z tego pociągu. W końcu ludzie wypadają czasem z ekspresów. Chyba że powiesz mi, ale natychmiast, bo drugiej szansy już ci nie dam, dla kogo pracujesz. Wiemy, że śledzisz Newmana...

- To ci się nie uda - wycharczał Nagy.

- Powiedziałem, natychmiast...

Nagy usłyszał kliknięcie i domyślił się, że to bezpiecznik karabinu. Niewiele brakowało, a narobiłby w spodnie. Szkliste, bezwzględne oczy napastnika przerażały go jeszcze bardziej niż broń.

- Nie mogę mówić... - Żelazny chwyt na gardle rozluźnił się, lecz tylko odrobinę. - Tripet - odezwał się Nagy. - Śledzę Newmana... dla Tripeta....

- A kim, do diabła, jest Tripet? - spytał cicho Graf, nie spuszczając wzroku z Nagyego.

- To nadinspektor z Surete W Genewie. Już nie raz dla niego pracowałem. Węszę dla niego.

Nagy, człowiek, którym wszyscy pogardzali, którym się posługiwali, miał jednak swoje zasady. Postanowił nie wydać Pierrea Jaccarda z "Journal de Geneve". Reporter obiecał mu sporo pieniędzy i zawsze dotrzymywał słowa. A dla Nagyego zaufanie było wartością bezcenną.

- A więc - oznajmił Graf - zapomnisz o tym Tripecie. Od tej chwili pracujesz dla mnie. Zamknij się i słuchaj. Będziesz dalej robił to, co do tej pory, czyli śledził Newmana. I będziesz dzwonił do mnie pod ten numer... - Graf wcisnął do kieszeni Nagyego kartkę papieru. - Bez względu na to, kto odbierze, podaj swoje nazwisko i zdaj relację z poczynań Newmana - gdzie chodzi, z kim się spotyka. Zapłacę ci... - Do tej samej kieszeni wcisnął kilka zwiniętych banknotów. - Najpierw, jak tylko Newman wysiądzie, sprawdź, gdzie się zatrzymał i znajdź sobie jakiś nocleg. Potem zamelduj się pod ten numer, podaj adres i telefon...

- Zrozumiałem... - wychrypiał Nagy przez ściśnięte gardło. Graf, choć już go puścił, wciąż trzymał na muszce. - Zrobię, co kazałeś...

- Mogłaby ci przyjść ochota zmienić zdanie, gdy sobie wszystko przemyślisz - ciągnął Graf tym samym obojętnym tonem, który działał tak denerwująco na Nagyego. Chryste! Przecież ta świnia prawie go zamordowała. - Ale nie rób tego - ostrzegł Graf. - Jeden z moich ludzi będzie miał cię na oku. Nie zauważysz go. Jest bardzo porywczy i niezbyt delikatny. Gdy tylko zacznie mu się wydawać, że działasz na własną rękę, zniszczy cię. Mam nadzieję, że rozumiesz to, Nagy?

- Rozumiem...

Pogarda dla jego godności osobistej rozdrażniła Nagyego - bądź co bądź napadnięto go w toalecie. Graf, który nie potrafiłby zrozumieć sposobu rozumowania małego człowieczka, znieważył i zastraszył go w inny jeszcze sposób. Przed wyjściem z toalety wepchnął mu do ust mydło.

Za Lozanną pociąg skręcił na północ w kierunku Fryburga, oddalając się od jeziora. Nagy siedział wtedy w wagonie drugiej klasy, a w ustach wciąż czuł smak mydła. Miał zamiar odpłacić pięknym za nadobne tym nowym pracodawcom, wszystko jedno kim są. Zawziął się i zrobi to. Śniegu było tu więcej na polach - jadąc na północ, pociąg przemierzał tereny położone wyżej. Zatrzymał się we Fryburgu, po czym rozpoczął ostatni etap podróży - do Berna. Newman wciąż się nie odzywał. Gdy wjechali na dworzec berneński, reporter wstał, by zdjąć walizki z półki. Kobler zdążył już opuścić wagon i stał przy drzwiach. Chyba jako pierwszy wysiadł z ekspresu.

Z następnego wagonu wysiadł pospiesznie Nagy. Płaszcz przewiesił przez ramię, kapelusz wcisnął w rękaw. Teraz nie można go było rozpoznać na pierwszy rzut oka. Gdy szedł za Grafem, oczy błyszczały mu nienawiścią. W prawej ręce trzymał mały aparat fotograficzny marki Voigtlander, z którym się nie rozstawał.

Przed Grafem energicznym krokiem szedł wyprostowany Kobler z walizeczką w prawej ręce. Zbiegł po schodach, a za nim pospieszył Graf. Przed dworcem czekał na niego Mercedes 450 SEL z kierowcą; Kobler zatrzymał się na chwilę i postawił kołnierz, by ochronić się przed zimnem. Graf dogonił go i stanął tuż obok, udając, że rozgląda się za taksówką.

- Podporządkował się - zameldował Koblerowi. - Jest nasz...

- Jesteś pewien?

- Tak. Był przerażony do nieprzytomności...

Tylko jeden człowiek dostrzegł tę krótką wymianę zdań. Nagy uniósł swój mały aparat i pstryknął w momencie, gdy Kobler odwrócił się do Grafa, by lepiej słyszeć. Potem Kobler podszedł do samochodu, przy którym już czekał szofer, otwierając przed nim drzwi. Nagy pstryknął ponownie. Następnie zapisał numer rejestracyjny na kawałku papieru, który Graf wetknął mu do kieszeni. Zanim Graf się odwrócił, a mercedes odjechał, Nagy zniknął w budynku dworca.

Dwaj ludzie ubrani po cywilnemu obserwowali wyjście z peronu, na który wjechał ekspres do Zurychu, ale nie zauważyli Lee Foleya. Amerykanin przeszedł tuż obok nich ubrany w typowo angielski kraciasty płaszcz, który kupił w Londynie. Charakterystyczne siwe włosy skrył pod czapką z daszkiem wciągniętą głęboko na czoło. Okulary w rogowej oprawie - szkła nie były korekcyjne - nadawały mu wygląd naukowca. Foley opuścił dworzec w tłumie innych pasażerów, którzy wysiedli z tego samego pociągu. Minął postój taksówek i z walizeczką w lewej ręce podążył w dół wąziutką Neuengasse. Po drodze zatrzymał się na chwilę przed wystawą sklepową, wykorzystując szybę jako wsteczne lustro.

Z zadowoleniem stwierdził, że nikt za nim nie idzie, i ruszył w dalszą drogę do pobliskiego hotelu Savoy. Szybko wszedł do środka. Jedno pomieszczenie służyło jako westybul i hall. Gdy recepcjonistka dostrzegła Foleya, on już wypełniał formularz meldunkowy w trzech egzemplarzach; jeden z nich miał później trafić na policję.

- Miał być tu przygotowany dla mnie pokój. Zarezerwowałem go telefonicznie z Genewy.

- Numer 230. Dwuosobowy.

Dziewczyna rozejrzała się, poszukując wzrokiem drugiej osoby. Foley pokazał swój paszport, po czym wsunął go do kieszeni. Podniósł z podłogi torbę.

- Zawołam portiera...

- Nie trzeba. Czy jest tu winda?

Wjechał na górę, odnalazł swój pokój, rzucił torbę na łóżko i usiadł przy telefonie, czekając aż zadzwoni.

Siedząc przy biurku Artur Beck jadł ostatnią kanapkę z szynką, których kilka przygotowała mu na sposób angielski jego sekretarka.

Zdaniem Becka, książę Sandwich był jedną z najważniejszych postaci historycznych, jakie wydała Brytania. Beck upodobał sobie ten rodzaj kanapek w czasie pobytu w Londynie, gdzie wykonywał pewne zadanie wspólnie ze Scotland Yardem. Pił kawę, kiedy zadzwonił telefon. Odezwał się człowiek mówiący po niemiecku.

- Mówi Leupin, sir. Jestem na dworcu. Newman przyjechał o pierwszej pięćdziesiąt osiem ekspresem z Genewy. Towarzyszy mu kobieta. Sądząc po ubraniu, jest Amerykanką. Marbot jechał za nimi do Bellevue Palace, gdzie zakwaterowali się przed dziesięcioma minutami.

- A co z Lee Foleyem?

- Nie widzieliśmy nikogo, kto odpowiadałby jego rysopisowi, choć obaj obserwowaliśmy wszystkich pasażerów.

- Dziękuję ci, Leupin. Pilnuj dalej pociągów z Genewy.

- Marbot już do mnie jedzie.

Beck odłożył słuchawkę i kończąc sandwicza pogrążył się w myślach. Co do jednego miał rację: Newman przyjedzie do Berna. Martwił go jednak wcześniejszy telefon od nadinspektora Tripeta. Okazało się, że Newman nie zareagował zupełnie na wzmiankę o Terminalu. Czy to możliwe, że pracuje nad czymś całkowicie innym? Beck był przekonany o jednym: zna Newmana. Ten dziennikarz nie przyjechał do Berna na wakacje. Był typem pracoholika i nigdy nie przestawał rozglądać się za ciekawym tematem.

Najbardziej jednak martwił Becka fakt, że w Bernie nie pojawił się Foley. Choć może raczej należałoby powiedzieć, że nikt nie zauważył Foleya. A jeśli ten człowiek rzeczywiście prześliznął się przez zastawioną sieć, znaczy to, że po mieście grasuje niebezpieczny wilk. Beck postanowił zadzwonić do Nowego Jorku.

Lee Foley podniósł słuchawkę po drugim dzwonku. Trzymał ją przy uchu i czekał. W głosie po drugiej stronie brzmiała niecierpliwość.

- Czy to pan Lee Foley?

- Przy telefonie. Jestem na miejscu. Słuchaj, do ciebie należy pierwszy ruch. Musisz pojechać, wiesz gdzie, i zbadać sytuację. A potem zamelduj się jak najszybciej. Nie, posłuchaj. Sprawdź, czy to miejsce jest strzeżone. Ważny jest każdy szczegół. Wkroczę do akcji, gdy będę znał wszystkie fakty. Jeśli okaże się to niezbędne, rozpętam piekło. Dobrze wiesz, że mam do tego nieprzeciętne zdolności...

Foley przerwał połączenie i podszedł do okna wychodzącego na mały zaułek. Właśnie na nim zaczaiłby się doświadczony obserwator, żeby mieć na oku hotel Savoy. Uliczka była pusta.

Newman właśnie odkładał słuchawkę, gdy Nancy weszła do małego przedpokoju. Zamknęła za sobą drzwi i wkroczyła do sypialni. Na jej twarzy malowało się zamyślenie.

- Bob, do kogo dzwoniłeś?

- Do twojej ukochanej służby hotelowej; chciałem zamówić butlę wody mineralnej. Wiesz, że dużo piję, szczególnie w nocy. Ale chyba są bardzo zajęci i będę musiał zadzwonić jeszcze raz za chwilę. Przypomniało mi się, że nie pokazałaś mi jeszcze tych perfum od Gucciego, po które wybiegłaś przed wyjazdem z hotelu des Bergues.

- Tioila! - Wyciągnęła buteleczkę z torebki. - Powinieneś był je poczuć już w pociągu. Nie sądzisz, że to piękny pokój?

Dostali pokój numer 428. Do łazienki wchodziło się z przedpokoju. Toaleta była w osobnym pomieszczeniu. Sam pokój był prawdziwie wytworny - ogromny, z dwoma wygodnymi fotelami i biurkiem przy wielkim oknie, gdzie Newman mógł pracować. Dwa duże łóżka były zestawione, tworząc łoże małżeńskie. Nancy rzuciła się na jedno z nich.

- Bob, ono jest cudowne. Moglibyśmy mieszkać tu całymi miesiącami...

- Może będziemy. Chodź, zobacz jaki stąd widok. Numerowy niebywale się nim zachwycał i miał rację.

Stali przy oknie; Newman obejmował ją w talii, a Nancy mruczała zadowolona. Otworzył okno. Do pokoju, w którym było gorąco jak w saunie, wdarło się chłodne powietrze.

- To wzgórze pokryte śniegiem, tam za rzeką, to Bantiger -wyjaśnił. - Jeśli chmury przesuną się w lewo, to odsłonią najpiękniejszą panoramę łańcucha Bernese Oberland. Słuchaj - zaczął rzeczowym tonem - zaraz wynajmę samochód od Hertza. To tuż obok. Pojedziemy do Kliniki Berneńskiej w Thun.

- Tak po prostu? - lekarskie zwyczaje wzięły w niej górę. - Chyba powinniśmy zadzwonić i umówić się na odwiedziny u Jessea.

- Nic z tych rzeczy. Pojedziemy bez zapowiedzi. Jesteś nie tylko krewną, lecz także lekarką. Razem możemy ich zastraszyć i dostaniemy się do środka. Może przyłapiemy kogoś w akcji...

- Naprawdę uważasz, że to dobry pomysł?

- Dokładnie tak zrobimy. Ale najpierw zjemy szybki lunch.

- Bob, tu są trzy restauracje. Jedna to przepiękna sala z widokiem na taras, tam w dole. Jest też grill room i kawiarnia.

- Pójdziemy do kawiarni. Tam zjemy szybko. Musimy działać zanim wszyscy dowiedzą się o naszym przyjeździe. Nie zapominaj o tym przeklętym artykule.

- Muszę poprawić swoją urodę - powiedziała siadając przed toaletką. - Widziałeś tego Anglika w recepcji, który meldował się przed tobą? Siedziałam wtedy na sofe i zauważyłam, że obejrzał się na ciebie.

- Pewnie widział moje zdjęcie w gazecie...

Newman mówił obojętnym tonem, by Nancy zapomniała o tym zdarzeniu. Znał człowieka, o którym wspomniała. Wiedział nawet jak się nazywa, ale jego obecności nie przypisywał żadnego znaczenia, dopóki Nancy mu o nim nie przypomniała. Newman czekał cierpliwie aż Anglik, który odrzucił pomoc recepcjonistki przy meldowaniu się, sam wypełni formularz. Był to szczupły mężczyzna z małym wąsikiem ubrany w krótki płaszcz z wielbłądziej wełny. Mógł mieć niewiele ponad trzydzieści lat.

- Portier zaniesie pański bagaż do pokoju, panie Mason - poinformowała recepcjonistka oddając mu paszport.

- Dziękuję - odparł Mason. Wziął paszport, hotelowy folderek i odszedł w stronę portiera.

Teraz Newman przypomniał sobie, że zanim Mason odszedł od kontuaru, spojrzał na niego przez ramię i obrzucił go krótkim, taksującym spojrzeniem. Na to wspomnienie zmarszczył brwi. Nancy przypatrywała mu się szczotkując włosy.

- Znasz tego człowieka, który stał przy ladzie recepcji?

- Nigdy go nie widziałem. Jesteś gotowa? To będzie krótki lunch. Muszę jeszcze wynająć samochód, a jazda do Thun wymaga pół godziny drogi autostradą.

- Skąd wiesz?

- Spytałem recepcjonisty, kiedy oglądałaś tę wielką salę bankietową. Dziś wieczorem będzie tam pokaz mody.

- A za kilka dni bankiet z okazji kongresu medycznego.

- I co z tego? - spytał zauważając drobną zmianę jej tonu.

- Nic - odparła. - Chodźmy coś zjeść.

Siedząc na łóżku w swoim pokoju Mason wykręcał numer, który miał go połączyć bezpośrednio z Tweedem. Wciąż był pod wrażeniem tego, jak znakomicie i szybko działa telekomunikacja na kontynencie, pod warunkiem oczywiście, że dzwoniło się ze Szwecji, Niemiec czy Szwajcarii.

- Słucham - rozległ się głos Tweeda. - Kto mówi?

- Mason. Jaka pogoda w Londynie? Tutaj jest minus trzynaście stopni.

- U nas minus dwanaście...

W ten sposób nie tylko nawzajem potwierdzili swoją tożsamość, ale Mason dowiedział się też, że Tweed jest sam i nie stoi nad nim Howard.

- Właśnie zakwaterowałem się w Bellevue Palace - zameldował krótko. - Po drodze tutaj skoczyłem na trochę do Zurychu, żeby zebrać informacje. O Grangeu. - Bardzo szybko wypowiedział to nazwisko.

- Wyrażaj się poprawnie po angielsku - upomniał go Tweed. - A więc zatrzymałeś się w Zurychu. Co dalej.

- Sporządziłem małe dossier tego faceta. Nie było łatwo. Szwajcarscy lekarze mają buzie zamknięte na kłódki, gdy tylko wymieni się jego nazwisko. W Zurychu znalazłem amerykańskiego lekarza, który puścił trochę pary z ust. Do diabła, nasz obiekt to niezła szycha. Ma w tym kraju ogromną władzę. Jest u szczytu kariery. Mam ci wszystko streścić?

- Nie przez telefon - rzucił szybko Tweed, wiedząc, że rozmowę łączy hotelowa centralka. - Niedługo sam tam przyjadę. Rozglądaj się dyskretnie. I nie pokazuj się w pobliżu Ambasady Brytyjskiej.

- Jeszcze jedno - dodał Mason. - Tylko nie wyobrażaj sobie za dużo. Tuż po mnie meldował się tutaj Robert Newman, ten znany dziennikarz. Jest z nim żona. Nie wiedziałem, że on jest żonaty...

- Bo pewnie nie jest. Przecież wiesz, jakie swobodne życie prowadzą ci dziennikarze - rozmarzył się Tweed. - Szukaj dalej. I nie ruszaj się z Berna.

Tweed odłożył słuchawkę i spojrzał na Monikę, która układała teczki.

- Właśnie dzwonił Mason z Bellevue Palace. Ma informacje na temat profesora Armanda Grangea z Kliniki Berneńskiej. Jest coś w komputerze? Zakładając oczywiście, że ta cholerna maszyna działa...

- Działa. Sama sprawdzałam. Ale nic nie ma. Próbowałam znaleźć coś w dziale "medycyna", lecz bez skutku. Potem przejrzałam "przemysł", bo Grange jest właścicielem fabryki chemicznej, ale też nic. Zajrzałam nawet do "bankierów". I znowu nic. Ten człowiek jest owiany tajemnicą. Zastanawiałam się nawet, czy on w ogóle istnieje.

- Cóż, przynajmniej mam decydujący argument. - Tweed znów polerował swe okulary zniszczoną jedwabną chusteczką; Monika przyglądała mu się spod oka. Szef wiecznie dotykał palcami szkieł. - Jadę do Berna - powiedział. - To już tylko kwestia ustalenia właściwego czasu. Zamów mi bezpośrednie loty do Zurychu Swissairem. Jeśli nie polecę najbliższym, zarezerwuj następny. Zdecyduję się pewnie w ostatniej chwili.

- Na co pan czeka? - spytała Monika.

- Na rozwój sytuacji. Na jakiś błąd tamtej strony. Musi się w końcu zdarzyć. Przecież nikt nie jest doskonały. Nawet ktoś tak bardzo owiany tajemnicą...

13.

Kawiarnia w Bellevue Palace przypomina wielkie szklane pudełko, zawieszone nad ulicznym chodnikiem na wprost biura wynajmu samochodów Hertza. Nancy zjadła solę z grilla, a Newman zmiótł z talerza swój stek. Kawę połknął w dwóch łykach, otarł usta chusteczką i podpisał rachunek.

- Idziesz teraz wynająć samochód? - spytała Nancy. - Pobiegnę jeszcze do pokoju po rękawiczki. Spotkamy się na dole?

- Dobrze.

Newman zaczekał przy wyjściu, aż Nancy zniknie z pola widzenia, po czym wszedł do budki telefonicznej przy szatni. Rozmowa zajęła mu tylko minutę i zaraz potem pobiegł z hotelu do biura Hertza. Rzucając na ladę prawo jazdy i paszport wyjaśnił recepcjonistce, czego potrzebuje.

- Mają citroena. Automatycznego - powiedział, gdy Nancy weszła do środka. - Ten facet zaprowadzi nas do samochodu na poziom trzeci.

Po niecałych pięciu minutach, biorąc ostre zakręty, Newman zjeżdżał citroenem do poziomu ulicy. Nancy włożyła wykończone wełną skórzane rękawiczki, zapięła pasy i rozluźniła się. Świetnie prowadziła samochód, ale wolała podróżować jako pasażerka.

Przesłaniające niebo ciężkie chmury zwisały niemal tuż nad miastem. Newman przejechał przez z most i znalazł się na czteropasmowej autostradzie prowadzącej do Lucerny przez Thun. Do Kliniki Berneńskiej powinni dojechać w ciągu czterdziestu minut. Pożyczenie od berneńskiego kontaktu czerwonego porscha kosztowało Lee Foleya sporo szwajcarskich franków. Potrzebował szybkiego samochodu, choć w normalnych okolicznościach niepokoiłby go fakt, że takie auto rzuca się w oczy. Zmusiła go do tego wyjątkowa sytuacja.

Jadąc przedmieściami Berna zachowywał przepisową prędkość, ale gdy tylko wyjechał na autostradę, dodał gazu. Na szosie było spokojnie, bo po południu nie jeździło tu wiele aut. Gdy zwiększał prędkość, spenetrował prawą i lewą stronę zimnymi niebieskimi oczyma.

- Uważaj na autostradzie - ostrzegł go jego kontakt, gdy podprowadził mu samochód pod hotel. - Policja bardzo lubi ustawiać tam radary.

Foleyowi tak bardzo zależało, by dojechać do celu na czas, że wyruszając spod Savoyu po raz pierwszy zapomniał sprawdzić, czy nikt go nie śledzi. Dlatego też nie zauważył postaci w kasku, która wskoczyła na zaparkowany trochę dalej skuter. Kiedy Foley dostrzegł przed sobą citroena, skuter, nie większy we wstecznym lusterku niż kropka, wciąż jechał za nim. Foley utrzymywał dużą prędkość, aż dogonił citroena na tyle, by móc dostrzec kierowcę i pasażera. Prowadził Newman - kobieta siedziała obok. Foley odetchnął z ulgą i zwolnił, by zwiększyć dystans dzielący oba samochody. Motocyklista, pędzący za nim z maksymalną prędkością, również zwolnił. Foley przejechał pod jedną z ogromnych tablic rozmieszczonych na trasie. Drogowskaz obwieszczał: THUN - NORD.

Włączone w citroenie ogrzewanie ociepliło powietrze wewnątrz samochodu. Nancy zdjęła rękawiczki, położyła je na kolanach i prawą ręką zaczęła się nimi bawić. Nawierzchnia była w doskonałym stanie, odśnieżona do czysta. Gdy jednak opuścili Berno i minęli zjazd do Belp, na polach po obu stronach autostrady leżały głębokie warstwy białego puchu. Tu i ówdzie nagie drzewo wysuwało sękate gałązki ku zachmurzonemu niebu. Panowała ponura i nieprzyjemna atmosfera. Newman popatrzył na dłoń Nancy, która nie przestawała bawić się rękawiczką.

- Jesteś zdenerwowana? Teraz, kiedy jesteśmy tak blisko?

- Owszem, Bob. Ciągle myślę o Jessem. I wcale nie jestem pewna, że nas tam wpuszczą - w końcu zjawiamy się tak...

- Pozwól, że ja będę mówił, gdy już dotrzemy do celu. Ty jesteś bliską krewną, a ja znanym dziennikarzem. To niebezpieczne połączenie dla kliniki, która chce zachować dobrą reputację. Najlepszą reklamą jest zła reklama...

- Co zamierzasz zrobić? - spytała zaniepokojona.

- Zamierzam wejść do tej kliniki. A ty zapal sobie; i tak rzadko to robisz. Tu masz paczkę. I przestań bawić się rękawiczką.

Przejechali pod kolejnym znakiem drogowym wskazującym dwa kierunki - THUN- SUD, THUN-NORD. Na użytek jadącej za nim ciężarówki Newman włączył kierunkowskaz i skręcił na Thun-Nord. Nancy zapaliła papierosa i zaciągnęła się głęboko. Przejeżdżali teraz nad autostradą i z tej wysokości rozciągał się widok na ponure góry na południu, kształtem przypominające zęby. Przesłonięte mgłą były słabo widoczne i Nancy nie była pewna, czy to nie fatamorgana.

- Są chyba dość wysokie - stwierdziła.

- Wznoszą się z drugiej strony Thun, w kierunku na południe i wschód. Jeden z tych szczytów to Stockhorn. Pewnie to wielkie bydlę górujące nad resztą...

Jechali teraz łagodnym, lecz wciąż wznoszącym się zboczem wśród pól. Tu i ówdzie stały pojedyncze domy; przed oczami przesuwały się równo ułożone, ogromne bele siana w otwartych stodołach o stromych dachach. Nisko sklepione niebo sprawiało wrażenie złowieszczej pustki. Od wschodu przycupnął na górskim zboczu spory zamek, na którego wieżyczkach zgromadziły się wielkie czapy śniegu.

- To sławny zamek Thun Schloss - objaśnił Newman. - Miasto położone jest niżej, nie widać go stąd.

- Na pewno wiesz, jak jechać?

- Zgodnie ze wskazówkami uprzejmego recepcjonisty, mamy zjechać z tej drogi gdzieś dalej. Sprawdź na mapie, jest w skrytce na rękawiczki. Recepcjonista zaznaczył trasę.

- Czuję się tu nieswojo, Bob...

- Po prostu dzień jest okropny.

Ale uwaga Nancy nie była całkiem pozbawiona słuszności. Znajdowali się teraz blisko granicy wiecznych śniegów. Poranne słońce uporało się nieco ze śniegiem na południowych, niżej położonych polach. Poniżej, w pobliżu Thun, zabudowa była już bardziej zwarta. Na górskim grzbiecie, niedaleko wierzchołka wznosiła się gęstwina ciemnozielonych jodeł - przypominało to żołnierzy stojących w gęstym szyku. Powyżej granicy wiecznych śniegów pługi nie oczyszczały już dróg. Newman zwolnił, a gdy zobaczył drogowskaz, jeszcze bardziej zmniejszył prędkość. KLINIK BERN, przeczytał na znaku. Skręcił w prawo w węższą drogę, wyrównał jazdę i parł do przodu.

- Myślisz, że to już tu? - spytała Nancy.

- Tak mi się wydaje...

Na szerokim płaskowyżu, ciągnącym się aż do skupiska domów stojących kilka kilometrów dalej na wschód, wznosił się ogromny, dwupiętrowy budynek z werandą opasującą wokół cały parter. Teren kliniki, dość rozległy, otoczony był siatką z drutu. Tuż przed Newmanem wyrosła wartownia. Za budynkiem była tylko ściana jodeł spowitych śniegiem. Zatrzymał samochód przed kamienną strażnicą, wznoszącą się obok podwójnych wrót. Brama była zamknięta. Nie zdążył jeszcze wysiąść, gdy pojawiły się ogromne czarne psy i zaczęły skakać wspinając się na bramę.

- To dobermany - stwierdził Newman. - Urocze...

Otworzyły się ciężkie drewniane drzwi prowadzące z wartowni wprost na drogę. Szczupły, młody mężczyzna - mógł mieć niewiele ponad trzydzieści lat - ubrany w dżinsy i kurtkę stanął przy citroenie. Obejrzał się do tyłu i krzyknął coś po niemiecku. Psy przestały ujadać i niechętnie wycofały się, znikając z pola widzenia.

- Ten teren to własność prywatna - powiedział mężczyzna po niemiecku.

- Ale nie tu, gdzie ja stoję - odciął się Newman. - Pod stopami mam szosę do użytku publicznego. Moją pasażerką jest Nancy Kennedy. Przyjechała tu w odwiedziny do swego dziadka, Jessea Kennedy...

- A czy jesteście państwo umówieni - Pani przyleciała z Ameryki tylko po to, żeby zobaczyć się i z dziadkiem.

- Nie przyjmujemy gości, którzy nie są umówieni na wizytę.

- Czyżby pan był tu szefem? - Głos Newmana ociekał sarkazmem. - Wygląda pan raczej na płatnego pomocnika. Proszę natychmiast zadzwonić do Kliniki i oznajmić nasze przybycie. Niech pan też doda, że ja jestem dziennikarzem i chyba znalazłem materiał na niezły reportaż. Wnuczka leci kawał drogi z Ameryki, żeby zobaczyć chorego dziadka, i nie zostaje do niego dopuszczona. Co wy tutaj macie - obóz koncentracyjny? Przynajmniej takie odniosłem wrażenie - ta siatka dokoła i dobermany...

- A pan kim jest?

- Nazywam się Robert Newman. I zdążyłem już nieźle zmarznąć wykłócając się z panem na mrozie. Daję panu dwie minuty. Potem wracam do Berna i przygotowuję reportaż.

- Proszę zaczekać!

- Dwie minuty...

Newman zrobił małe przedstawienie sprawdzając dokładny czas, po czym wrócił do samochodu. Szczupły strażnik zniknął w wartowni, Newman zaś usadowił się za kierownicą i zapalił papierosa.

Nancy wzięła jego paczkę i również zapaliła.

- Może byłoby lepiej, gdybyśmy wcześniej umówili się na wizytę - stwierdziła.

- Sądząc po tym, jak tu jest, moim zdaniem nie. To miejsce sprawia niepokojące wrażenie. Kiedy rozmawiałem z tym chudzielcem, zauważyłem, że zza uchylonych drzwi wartowni wygląda jakiś człowiek w mundurze bardzo podobnym do tego, jaki nosi Armia Szwajcarska.

- Bob, przecież to idiotyczne! Musiałeś się pomylić.

- Mówię, co widziałem. Zresztą całe to cholerne miejsce przypomina wojskowe koszary. No, ciekawostka - idzie chudzielec; minę ma jeszcze bardziej kwaśną niż przedtem...

- Możecie wejść do Kliniki. Ktoś będzie na was czekał w środku - powiedział oschle i odszedł, zanim zdążyli cokolwiek odpowiedzieć.

Newman domyślił się, że w wartowni wciśnięto jakiś guzik, bo brama otworzyła się automatycznie do wewnątrz. Ze względu na psy zamknął okno i dopiero potem ruszył do przodu długą, krętą drogą prowadzącą do odległego budynku. Nie pojawił się jednak żaden doberman. Zamknięto je w wartowni na czas przejazdu citroena.

Newman jechał wolna, przyglądając się otoczeniu, i uświadomił sobie, że teren Kliniki jest znacznie bardziej rozległy, niż mu się to początkowo wydawała. Ogrodzenie z drutu biegło po zaśnieżonym placu gdzieś w dal i znikało wraz z opadającym w dół zboczem wzgórza. Był już blisko Kliniki, ale wokoło nie dostrzegł żywej duszy. Widział już przeszkloną werandę i sześć schodków prowadzących do wejścia.

Zaparkował samochód przodem do drogi dojazdowej, zamknął go. Nancy wysiadła i razem weszli po schodkach. Weranda ciągnęła się zarówno w lewo, jak i w prawo; pokryta terakotą podłoga była nieskazitelnie czysta. Gdzieniegdzie stały rośliny doniczkowe. Wewnętrzne drzwi prowadziły do obszernego, wyłożonego kafelkami hallu. Newman skrzywił się, bo od razu uderzył go zapach środków dezynfekcyjnych. Nancy zauważyła to i zacisnęła usta. W głębi hallu stał ciężki, wypolerowany do połysku drewniany kontuar, za którym, na wysokim stołku z regulowanym oparciem, siedziała wielka, tęga kobieta w średnim wieku o ciemnych, upiętych w kok włosach. Jej oczy ciskały błyskawice. Odłożyła pióro, którym pisała coś na formularzu, splotła pulchne palce i wbiła wzrok w przybyłych.

- Wie pani, kim jesteśmy - zaczął Newman po niemiecku. - Chciałbym rozmawiać z szefem tej Kliniki...

- Proszę wypełnić formularze - rzekła po angielsku bezbarwnym głosem, przesuwając druki w ich stronę.

- Być może to zrobię, ale po rozmowie z pani przełożonym. Przyjechaliśmy zobaczyć Jessea Kennedyego. Wie pani już o tym od tego sługusa przy bramie...

- Obawiam się, że to niemożliwe, ponieważ nie byliście państwo umówieni - odezwał się spokojnie, lecz stanowczo, płynną angielszczyzną mężczyzna, który właśnie się pojawił. Coś w jego głosie sprawiło, że Newman natychmiast się obejrzał i z uwagą wbił w niego wzrok. Człowiek ten wyglądał na kogoś, kto ma autorytet, dużą pewność siebie i działa energicznie.

- To przez wzgląd na pacjenta - ciągnął dalej. - Poza tym powinniście państwo wiedzieć, że w tej chwili pan Kennedy znajduje się pod wpływem środków nasennych.

Newman ocenił, że ów człowiek jest mniej więcej jego wzrostu, ale potężniejszy. Mógł mieć około czterdziestki - ciemnobrązowe włosy przetykała gdzieniegdzie siwizna. Jego wzrok skierowany na Newmana wyrażał siłę charakteru. Oczy taksowały gościa i oceniały jego sprawność jako potencjalnego przeciwnika. Newman dostrzegł w nim niezwykle opanowanego i groźnego osobnika.

- Jestem doktor Bruno Kobler - dodał jeszcze.

- A ja jestem doktor Kennedy - wtrąciła Nancy. - Fakt, że mój dziadek śpi, nie ma żadnego znaczenia. Chcę go natychmiast zobaczyć.

- Wizyta bez nadzoru lekarza jest niezgodna z przepisami...

- Przecież pan jest lekarzem - syknął Newman. - Sam pan to przed chwilą powiedział.

- Jestem tu szefem administracyjnym. Nie mam kwalifikacji medycznych.

- Czy to ma znaczyć - naciskał Newman - że w tej chwili nie ma na terenie Kliniki żadnego lekarza? Czy właśnie w taki sposób prowadzi się tu leczenie?

- Tego nie powiedziałem. - Gniew pojawił się w głosie Koblera. - Dałem tylko do zrozumienia, że nikt nie może państwu towarzyszyć w czasie wizyty u pacjenta.

- W takim razie jedziemy do Ambasady Amerykańskiej - zdecydował Bob. - Doktor Kennedy jest obywatelką Stanów Zjednoczonych. Jesse Kennedy także. Panie Kobler, rozpętamy piekło...

- Nie ma powodu, żeby tak się denerwować. Biorąc pod uwagę fakt, że pani jest lekarzem, możemy zrobić wyjątek. Może uda nam się sprowadzić też doktora Novaka - to on opiekuje się Jesseem Kennedym.

Kobler zwrócił się do siedzącej za kontuarem olbrzymki i pstryknął palcami, jakby wzywał kelnera.

- Astrid, spróbuj poszukać doktora Novaka. Poproś, żeby zaraz tu przyszedł.

- Jak się czuje mój dziadek? - spytała Nancy.

Kobler rozłożył ręce, chcąc sprawić wrażenie, że gotów jest poświęcić jej całą swą uwagę. Patrzył Nancy prosto w oczy. Nie zachowywał się już tak wojowniczo, ale zwlekał z odpowiedzią przynajmniej przez minutę. Nancy miała wrażenie, że próbuje przeniknąć jej myśli. Milczała, bo wyczuła, że on chce, by powiedziała coś więcej.

- Obawiam się, że nie mogę odpowiedzieć na pani pytanie, doktor Kennedy. W przeciwieństwie do pani, nie jestem lekarzem. Moja praca polega na administrowaniu tą Kliniką. Wolałbym, żeby zadała pani to pytanie doktorowi Novakowi. Myślę, że doskonale się pani z nim porozumie, bo jesteście rodakami.

- Doktor Novak jest Amerykaninem?

- Właśnie. To bardzo mądry człowiek, dlatego zresztą zaprosiliśmy go tutaj do pracy. Jak pani zapewne wie, nasza Klinika cieszy się doskonałą renomą na całym świecie.

- Chciałabym też zobaczyć się z profesorem Armandem Grangeem.

Kobler z przykrością pokręcił głową.

- Niestety, to nie będzie możliwe. Żeby porozmawiać z profesorem, trzeba wcześniej umówić się na spotkanie.

- A czy jest w tej chwili na terenie Kliniki?

- Naprawdę nie potrafię powiedzieć...

Kobler spojrzał przez ramię, gdyż jego uwagę zwrócił dźwięk otwieranych drzwi frontowych. To Newman wyszedł na werandę. Zamknął za sobą drzwi i udał się w lewo, mijając wiklinowe fotele wyłożone poduszkami; prawdopodobnie siadywali na nich pacjenci, gdy była ładna pogoda, Panował tu zupełny spokój, a ponieważ centralne ogrzewanie nastawione było na cały regulator, reporter czuł się jak w cieplarni.

W wewnętrznej ścianie werandy znajdowały się okna, ale szyby w nich były wykonane z matowego szkła, nie mógł więc zajrzeć do pokojów znajdujących się za nimi. Przy końcu korytarza były drzwi - nacisnął klamkę, ale nie ustąpiła. Przez chwilę stał, patrząc na wschodnią część terenów Kliniki. Miały kształt niecki, w której wgłębieniu stał nowoczesny kompleks parterowych budynków o wysokich, wąskich oknach. Przypominały laboratorium chemiczne. Prowadził tam łącznik pozbawiony okien, ciągnący się od Kliniki.

Gdy wrócił do hallu, Kobler właśnie przedstawiał Nancy Wysokiemu, jasnowłosemu mężczyźnie, który mógł mieć niewiele ponad trzydzieści lat. Ubrany był w biały fartuch, a w lewej dłoni trzymał stetoskop. Kobler zwrócił się do Newmana.

- To jest doktor Novak. Chyba nie będzie miał pan nic przeciwko temu, żeby zaczekać w poczekalni, gdy tymczasem doktor Kennedy pójdzie...

- Bob idzie ze mną - przerwała obcesowo Nancy. - Jest moim narzeczonym...

Novak popatrzył na Koblera, oczekując jego reakcji. Ten jednak skłonił się w stronę Nancy i z uśmiechem na ustach rzekł:

- A kimże ja jestem, żeby sprzeciwiać się życzeniom pięknej kobiety? Naturalnie pan Newman może pani towarzyszyć.

- Waldo Novak - przedstawił się Amerykanin, podając rękę Newmanowi. - Wiele o panu słyszałem. Człowiek od sprawy Krügera. Ależ pan zrobił robotę w Niemczech...

- To tylko reportaż. - Newman zwrócił się do Koblera, wciąż ściskając dłoń Novaka. - Po co tu dobermany? - spytał nagle. - Do tego jeszcze umundurowani strażnicy i ogrodzenie. Czuję się tu jak w Dartmoor.

Kobler obrócił głowę w stronę Newmana; z twarzy nie znikał mu uśmiech. Tym razem też nie spieszył się z odpowiedzią, przyglądając się dziennikarzowi. Newman, podobnie jak Nancy, nic nie dodał. Czekał w milczeniu na odpowiedź, wpatrując się w Koblera.

- Z powodu wandali - rzekł wreszcie Kobler. - Nawet w Szwajcarii jest młodzież, która ma zbyt wiele energii i równie mało poszanowania dla cudzej własności. Do moich obowiązków należy nie dopuścić, by cokolwiek zakłóciło spokój pacjentów. A teraz, jeśli państwo pozwolą, powierzę ich opiece doktora Novaka. - A do Novaka dodał jeszcze na boku: - Wyjaśniłem już, że pacjent jest pod wpływem środków nasennych. Do widzenia, panie Newman. Na pewno jeszcze się kiedyś spotkamy.

- Może pan na to liczyć.

- Doktor Kennedy... - Kobler skłonił się przed Nancy i zniknął za bocznymi drzwiami.

Newman usłyszał kliknięcie automatycznego zamka. Novak wyjął kartę magnetyczną i poprowadził Nancy do drzwi w głębi hallu. Wsunął kartę do otworu i drzwi rozsunęły się. Bob ocenił, że miały jakieś dwa i pół centymetra grubości, i wykonano je ze stali.

Zamknęły się za Astrid, która szła na końcu.

- Mówi pan płynnie po niemiecku, panie Newman? - spytała grubym, gardłowym głosem.

- Nie, niestety - skłamał. - Kiedy ktoś mówi szybko, gubię się.

Nie odzywając się więcej, szedł za Nancy i Novakiem szerokim korytarzem, który był nieskazitelnie czysty, ale i całkiem pusty. Minęli jakieś zamknięte drzwi z małymi, okrągłymi okienkami. Szyby w nich też były matowe, nie dało się więc zajrzeć do środka.

Bob zauważył, że w pewnym miejscu podłoga zaczęła przechodzić w łagodnie spadzistą, a w końcu korytarz gdzieś skręcał. Atmosfera była tu przesycona charakterystyczną dla szpitali wonią środków dezynfekcyjnych, której tak nie lubił. Novak zatrzymał się przed drzwiami po prawej stronie; te również miały okrągłą szybkę z matowego szkła. Lekarz wyjął z kieszonki kolejną kartę magnetyczną.

- Doktor Kennedy, pani naturalnie jest przyzwyczajona do widoku pacjentów - rzekł. - Ale z doświadczenia wiem, że trochę inaczej się to odbiera, jeśli pacjentem jest ktoś z rodziny. On nie będzie mógł z panią rozmawiać.

- Rozumiem.

Wsunąwszy kartę do szczeliny, Novak poczekał, aż drzwi się otworzą, po czym gestem zaprosił gości do środka. Newman wszedł za Nancy, która zatrzymała się nagle, gdy dołączyli do nich Novak z Astrid i drzwi zamknęły się z powrotem. Bob ujął Nancy pod ramię.

- Spokojnie, dziecinko...

- To nie o to chodzi - szepnęła. - On nie śpi!

W łóżku dotykającym zagłówkiem ściany i ustawionym w połowie jej długości leżał wychudzony mężczyzna o orlim nosie, przerzedzonych białych włosach, wysokim czole, pełnych ustach i wydatnej szczęce. Cerę miał zaróżowioną. Gdy Nancy ukazała się w drzwiach na ułamek sekundy otworzył oczy, lecz zaraz opuścił powieki tak szybko, jak opada migawka w aparacie fotograficznym.

Newman wątpił, czy Novak i Astrid zauważyli to mrugnięcie, bo przesłaniał im widok własnym ciałem.

- Jak państwo widzicie, śpi spokojnie - odezwał się Novak łagodnie. Pan Kennedy jest dzielnym mężczyzną, ma silny organizm. Jak na jego wiek, oczywiście, ale niewielu jest takich ludzi...

- A więc myśli pan, że przeżyje? - spytała cicho Nancy.

- Jest bardzo chory - wtrąciła Astrid.

Newman stał nieco z tyłu, trzymając ręce w kieszeniach. Miał osobliwe wrażenie, że Novak jest zadowolony z wizyty gości. Zadowolony? Nie, on odczuwał ulgę! I to wcale nie dlatego, że spotkał rodaczkę w osobie Nancy. Astrid stała z zaciśniętymi ustami i patrzyła na zegarek.

- Tylko pięć minut. Tyle trwa wizyta. I ani chwili dłużej...

Newman przemówił podniesionym głosem.

- Doktorze Novak, nie życzę sobie obecności tej kobiety w tym pokoju. Kim ona jest, u diabła, żeby wyznaczać długość wizyty? Przecież to pan opiekuje się Jesseem Kennedym - tak powiedział doktor Kobler. Proszę więc z łaski swojej pokazać tej kobiecie, gdzie jej miejsce.

- Ma pan dopilnować, żeby ta wizyta trwała jedynie pięć minut i ani sekundy dłużej. - Głos Astrid mówiącej po niemiecku zabrzmiał jak seria z karabinu maszynowego. - Jeśli nie zrobi pan, jak każę, to doniosę profesorowi Grangeowi o pańskiej samowoli...

- Niech pan powie, żeby ta stara, tłusta torba się odpieprzyła - krzyknął Newman. - Jest pan czy nie lekarzem prowadzącym tego pacjenta?

Waldo Novak zarumienił się. Obejrzał się na Astrid przez ramię i szybko powiedział po niemiecku:

- Myślę, że ostatnią rzeczą, jaką Grange chciałby usłyszeć, jest to, że pani sprowokowała tu taką scenę. Czy nie przyszło pani do głowy, jakie mogą być konsekwencje, jeśli ci ludzie narobią szumu? Na miłość boską, przecież Newman jest dziennikarzem o międzynarodowej sławie. Proszę więc zostawić nas samych.

Astrid protestowała jeszcze pod nosem, gdy Novak ponownie wyjął z kieszonki kartę i wsunął ją do szczeliny. Drzwi otworzyły się. Zagryzła wargi i pełna wściekłości, z ociąganiem wyszła z pokoju.

Novak pojednawczo popatrzył na Boba i Nancy.

- W każdej instytucji znajdzie się ktoś taki. Typowy wierny sługa tolerowany jedynie dlatego, że pracuje tu od czasów, kiedy żyły dinozaury.

- Sama przypomina trochę dinozaura - skomentowała Nancy.

Miała otwartą torebkę, bo właśnie wyjęła z niej chusteczkę, którą ocierała łzy. Newman zauważył, że wykrzywiona artretyzmem dłoń Jessea leży teraz na pościeli. Gdy wchodzili do pokoju, na pewno przykrywało ją prześcieradło. Oczy chorego wciąż były zamknięte. Nancy podsunęła krzesło do łóżka, usiadła i wzięła dłoń dziadka w swoje ręce.

- On nie wie, że pani tu jest - rzekł Novak.

- Jaki środek pan stosuje, doktorze? - spytała.

Zawahał się.

- Zwykle nie omawiamy sposobu leczenia... - zaczął i urwał.

Newman zauważył, że lekarz zerknął w stronę okrągłego lusterka na bocznej ścianie. Nad zwierciadłem znajdował się wieszak na płaszcz. Ależ tak! Przecież każdy szpital czy klinika musi mieć jakiś sposób obserwowania ciężko chorych pacjentów, a okienko w drzwiach miało matową szybkę. Newman gotów był się założyć, iż sąsiedni pokój jest pusty, i że ta gruba, stara świnia stoi teraz po drugiej stronie tego niby - lusterka. I to pewnie niepokoi Novaka. Newman podszedł do lustra, zdjął marynarkę, i powiesił ją na haczyku.

- Doktorze Novak...! - Rzuciła ostro Nancy.

- Mów cicho, Nancy - szepnął jej Bob. - Cały czas.

Rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu ukrytego mikrofonu. Potem postawił obok Nancy drugie krzesło i wskazał je lekarzowi.

Amerykanin usiadł i utkwił wzrok w Nancy, która tym razem odezwała się bardzo cicho.

- Jestem lekarką. Mam prawo znać sposób leczenia.

- To amytal sodu - odparł szybko Novak. - Pacjent jest bardzo energicznym człowiekiem, a musi leżeć w łóżku.

Obejrzał się na Newmana, który położył mu rękę na ramieniu.

Wtedy Jesse otworzył oczy, zerknął na dziennikarza i ruchem głowy dał mu znak: "Zabierz stąd Novaka".

- Doktorze - zaczął - zostawmy Nancy samą przy łóżku. To jej dziadek. Chodźmy do okna...

Poczekał, aż Novak do niego dołączy. Ponieważ przez okno prześwitywało światło dzienne, można się było domyślić, że wychodzi na zewnątrz. Te matowe okienka były zresztą jedną z dziwacznych i niepokojących cech Kliniki.

- O co chodzi? - spytał Novak stając tyłem do łóżka.

- Musimy się spotkać poza Kliniką. I to wkrótce. Mieszka pan tutaj?

- Tak. A dlaczego pan pyta?

- Domyśliłem się. Wygląda na to, że to miejsce jest zamkniętą społecznością, i że ci ludzie są odgrodzeni od normalnego świata. Ale chyba pozwalają wam stąd wychodzić - dodał z nutką sarkazmu w głosie.

- Po pracy robię, co mi się żywnie podoba...

- Niech pan nie będzie taki oburzony. Jak dotąd, nie pozwolono nam czuć się tu mile widzianymi gośćmi. I jeszcze raz powtarzam - chcę się z panem spotkać, więc proszę zaproponować jakieś miejsce. Może w Thun, bo to najbliżej?

- Chyba tak - odparł niepewnie Novak. - Ale nie widzę powodu, dla którego w ogóle miałbym się z panem spotykać.

- Naprawdę? - Widząc, co się dzieje za plecami Novaka, Bob wciąż mówił. - Owszem, pan nie ma takiego obowiązku, ale ja mógłbym na przykład zacząć pisać artykuły na temat tej Kliniki, podając pańskie nazwisko jako źródło moich informacji.

- Na miłość boską, nie...

- Nawet najlepszy prawnik nie zdoła oskarżyć mnie o zniesławienie. Jestem ekspertem w czynieniu rozmaitych aluzji i wiem, jak daleko mogę się posunąć. Niech pan będzie szczery wobec samego siebie, Novak - przecież pan nie może się doczekać, żeby z kimś porozmawiać. Wyczułem to już w pierwszej chwili...

- W hotelu Freienhof... - wykrztusił. - To w Thun przy Freienhofgasse... na wprost Inner Aare... to odnoga rzeki płynąca z jeziora... w tej tańszej restauracji.... zna pan to miejsce?

- Znajdę. Jutro panu pasuje?

- Pojutrze. W czwartek. O siódmej wieczorem. Będzie już ciemno...

W czasie gdy Newman odciągał uwagę Novaka, Nancy rozmawiała z dziadkiem, który nagle się obudził. W jego oczach pojawiła się czujność i gwałtowność. Dziewczyna pochyliła się, żeby mogli szeptać; po dziadku nie było znać najmniejszego wpływu środków nasennych.

- Co oni ci tu robią, Jesse?

- Chodzi o to, co robią innym. Nie chciałem tu przyjechać. Ten sukinsyn, Chase, nafaszerował mnie jakimś narkotykiem po upadku z konia. Czym prędzej załadowano mnie do prywatnego odrzutowca i przywieziono tutaj...

- Co to znaczy: "Co robią innym"?

- Chodzi o pacjentów. Przeprowadzają tu jakieś eksperymenty. Słucham uważnie, a oni mówią otwarcie, kiedy myślą, że jestem pod wpływem narkotyku. Żaden z pacjentów nie przeżył eksperymentu. Wielu z nich jest skazanych na śmierć, ale to nie powód, żeby ich mordować.

- Jesteś pewien, Jesse? Jak się czujesz?

- W porządku. Dopóki jestem w Klinice, macie tu wejście. Nie trapcie się o mnie.

- Ale ja się martwię - szepnęła.

- Nancy - Newman odszedł już od okna i zbliżał się do łóżka. - Może lepiej przyjdziemy innego dnia, kiedy twój dziadek nie będzie spał...

Nagle zobaczyła, że ni stąd, ni zowąd się zatrzymał. Spojrzała zaniepokojona i zaintrygowana, gdyż Newman położył palec na ustach, by uciszyć Novaka i Nancy. Jesse leżał nieruchomo i miał zamknięte oczy. Bob pochylił się przy wezgłowiu łóżka i nasłuchiwał.

Nie, nie pomylił się. Jego uszu dobiegł cichy warkot - pracowało jakieś urządzenie.

Lee Foley jechał za Newmanem w dyskretnej odległości aż do chwili, gdy po zakręcie na ośnieżonym wzgórzu dostrzegł, że citroen skręca w wąską drogę prowadzącą do Kliniki. Minął wtedy zakręt, kierując się w górę stoku do jodłowego lasu. Gdy wjeżdżał coraz wyżej, lepiej widział z góry budynki Kliniki. Kontynuował samochodową wspinaczkę aż dotarł do lasu; tam zjechał z drogi, wpadając w dość niebezpieczny poślizg, i skierował się w wąski odstęp między dwoma czarnymi pniami wysokich jodeł. Zawsze należy wybierać punkt wysoko położony.

Obrócił jeszcze porsche o sto osiemdziesiąt stopni, by móc w każdej chwili odjechać, i wyłączył silnik. Na tylnym siedzeniu samochodu leżała lorneta w skórzanym etui. Wyjął ją, wysiadł z auta i ustawił się za strzelistym pniem niewiarygodnie wysokiego drzewa.

Przyłożył lornetkę do oczu, nastawił ostrość i powoli omiótł wzrokiem krajobraz w dole. W ciągu pół godziny zdołał dokładnie zapamiętać rozplanowanie budynków Kliniki, laboratorium i dziwny tunel, którym było ono połączone z Kliniką. Następnie, nie zważając na lodowaty wschodni wiatr, łyknął whisky z piersiówki. Spokojnie czekał.

Nie tylko Lee Foley zainteresował się Kliniką Berneńską w to wietrzne lutowe popołudnie. Osoba jadąca na skuterze wciskała gaz do dechy, żeby nie zgubić z oczu Foleya; wybrała jednak nieco inną trasę. Skuter wjeżdżał po zboczu do miejsca, w którym stał znak drogowy wskazujący zakręt do Kliniki. Pojazd skręcił w prawo, podobnie jak wcześniej zrobił to citroen Newmana. Zamiast jednak zatrzymać się przed bramą, kierowca minął ją na pełnym gazie, a zrobił to tak szybko, że psy, ponownie spuszczone, nie zdążyły podbiec do bramy.

Skuter jechał dalej w kierunku Thun, po czym skręcił w boczną drogę biegnącą w górę płaskowyżu. Dróżka była straszliwie nierówna i śliska, lecz kierowca z wielką wprawą wjeżdżał pod górę, dopóki pokryty śniegiem pagórek po lewej stronie nie przesłonił widoku na Klinikę. Wtedy zatrzymał maszynę, oparł ją o leżące kłody drewna i obiema rękami zdjął kask. Na plecy kierowcy rozsypała się kaskada rudych włosów, które szybko porwał wiatr i upodobnił do długiej szarfy rozpościerającej się za głową ich właścicielki. Dziewczyna otworzyła torbę i wyjęła z niej aparat fotograficzny z teleobiektywem. Jej zwinne, odziane w czarne skórzane spodnie nogi przemierzały zbocze pagórka.

Osiągnęła szczyt i rozejrzała się. W dole widać było cały teren kiniki i wszystkie jej budynki. Przykucnęła. Podniósłszy aparat do oczu, omiotła wzrokiem laboratorium, przypominający igloo tunel i samą Klinikę. Zaczęła wprawnie robić zdjęcia - ustawiała obiektyw i niemal bez przerwy pstrykała.

Newman miał bardzo dobry słuch, przykucnąwszy więc w pokoju Jessea Kennedyego, próbował ustalić skąd dobiega ciągły odgłos pracującej maszyny. W końcu zobaczył wpuszczoną nisko w ścianę metalową kratkę. Przypominała otwór wentylacyjny. Newman uklęknął na podłodze i przystawił ucho do kratki. Teraz dźwięk był głośniejszy - nieprzerwany warkot i klikanie w regularnych odstępach. Kładąc palec na ustach, by ponownie ostrzec pozostałych, wstał z podłogi. Gestem wskazał kratkę Nancy i Novakowi, i niemal bezgłośnie wypowiedział jedno słowo: magnetofon.

Odszedł kilka kroków i zaczął mówić podniesionym głosem, adresując agresywny ton do Novaka.

- A teraz niech pan słucha, doktorze Novak, i to uważnie. Tutejszym lekarzom powierzamy całkowitą odpowiedzialność za losy Jessea Kennedyego. Rozumie pan to wystarczająco jasno? Żądam odpowiedzi!

- Od początku jesteśmy za niego odpowiedzialni - odparł Novak podejmując grę. - Pańska wizyta nic nie zmieni i może pan być pewien, że pacjent dalej będzie miał zapewnioną należytą opiekę...

- Lepiej, żeby tak było - rzekł Newman, wbijając palec w klatkę piersiową Novaka. - Nie jestem pewien, czy wiadomo panu, że za kilka dni odbędzie się wysokiej rangi kongres medyczny i z tej okazji zostanie wydany bankiet w hotelu Bellevue Palace. Jeśli panu Kennedyemu coś się stanie, to dowiedzą się o tym wszyscy przybyli na bankiet. Tym bardziej, że nie przyjęto nas tu z otwartymi rękami.

- Zapewniam pana... - zaczął Novak.

- Lepiej będzie, jeśli porozmawia pan z Koblerem i Grangeem i uzyska również ich zapewnienia w tej kwestii. Nadałem rozgłos sprawie Krugera, i, jeśli trzeba, potrafię narobić sporo hałasu. A na razie wychodzimy. Chodź, Nancy...

- Doktorze Novak, my tu jeszcze wrócimy, i to wkrótce - dodała Nancy stanowczo. Novak w tym czasie wyjmował kartę magnetyczną.

Gdy drzwi się otwierały, Newman stał tuż obok i wzrok miał skierowany na korytarz. Dwaj mężczyźni w białych kitlach pchali przed sobą długi wózek. Leżało na nim coś nakryte prześcieradłem, przy końcu lekko wybrzuszone, jakby spoczywała tam głowa. To coś było bardzo duże i kształtem przypominało prostokąt. Nagle spod prześcieradła wysunęła się ręka, a dłoń zacisnęła się.

- Przepraszam...

Newman przepchnął się przed Nancy i Novakiem, skręcając w prawo w kierunku przeciwnym do wyjścia. Mężczyzna prowadzący wózek obejrzał się. Dobrze naoliwione kółka wózka zaczęły obracać się szybciej. Newman przyspieszył kroku. Gdy tylko minął pokój, w którym było umocowane lustro w ścianie, drzwi otworzyły się i usłyszał za sobą krzyk Astrid. Nie zwrócił na nią uwagi i jeszcze bardziej przyspieszył kroku. Dwaj mężczyźni z wózkiem teraz już niemal biegli; znaleźli się w miejscu, gdzie korytarz łagodnie opadał. Wózek zwiększył wtedy prędkość i Newman zaczął biec. Za rogiem dostrzegł otwierające się stalowe drzwi. Gdy wózek znalazł się pod nimi stalowa kurtyna zaczęła osuwać się w dół. Newman dobiegł do drzwi w chwili, gdy warkot automatycznego mechanizmu zwiastował ich zamknięcie. Przedtem zdążył tylko dostrzec zjeżdżającą w dół windę. W ścianie po prawej stronie widniała jedna z tych diabelnych komputerowych szczelin. Usłyszał za sobą szuranie nóg, a gdy odwrócił się, zobaczył Astrid.

- Nie ma pan tutaj nic do roboty, panie Newman. Będę musiała donieść o tym wykroczeniu...

- Proszę bardzo. Co niby chcecie tu ukryć? To pytanie też niech pani powtórzy.

Przeszedł obok Astrid i przyspieszywszy kroku dołączył do czekających na niego Nancy i Novaka. Amerykanin wyglądał na zmartwionego. Zrobił krok naprzód, by zdążyć się odezwać zanim dołączy do nich Astrid.

- Na pana miejscu odjechałbym stąd czym prędzej... - szepnął.

- Z przyjemnością...

- Po pierwsze musi pan wypełnić formularze w recepcji - zażądała Astrid. - Takie są przepisy...

- Z przyjemnością - powtórzył Newman.

Nad odkrytym płaskowyżem zaczynał zapadać już zmrok. Gdy stanęli na schodkach prowadzących z oszklonej werandy na dół, powietrze było chłodniejsze. Newman włożył rękawiczki, a stojąca obok Nancy drżała z zimna. Novak nie odprowadził ich do wyjścia, z pewnością chcąc uniknąć podejrzenia o jakieś konszachty.

- Zimno ci? - spytał Newman.

- To miejsce przyprawia mnie o dreszcze. Odniosłam złe wrażenie zaraz na początku naszego pobytu i to było słuszne. Z tą Kliniką jest coś nie w porządku, Bob.

- Porozmawiamy w samochodzie. Przy odrobinie szczęścia powinniśmy zdążyć do Berna przed zmrokiem.

Newman powoli odjeżdżał sprzed Kliniki, rozglądając się dokoła. Nad potężnymi, ponurymi górami niedaleko od Thun widać było blade światło. Nancy otuliła się płaszczem i włączyła ogrzewanie. Rozejrzała się na boki, spojrzała też do tyłu.

- Niby nikt się nie kręci w pobliżu, a jednak mam niemiłe wrażenie, że czyjeś niewidzialne oczy obserwują każdy nasz ruch. A przecież zwykle nie jestem taka przeczulona. Popatrz - to właśnie mam na myśli...

Zbliżali się w tej chwili do bramy i choć nie było przy niej żywego ducha, otworzyła się jak za dotknięciem różdżki. Za bramą Newman skręcił w prawo i wyjechał na wąską drogę prowadzącą do szosy, przy której umieszczono znak kierujący do Kliniki. Nancy przyjrzała się uważnie Bobowi.

- Zmieniłeś się ostatnio - zauważyła. - To znaczy od przyjazdu do Genewy.

- Zmieniłem się? W jakim sensie?

- Poprzednio byłeś beztroski, zawsze uśmiechnięty, żartami sypałeś jak z rękawa. Teraz jesteś szalenie poważny i pełen determinacji. Co cię skłoniło, że pobiegłeś za tym wózkiem, gdy wyszliśmy z pokoju Jessea? Novak myślał, że ci się pomieszało w głowie.

- A jak ci się wydaje, co było pod prześcieradłem?

- Jakiś nieszczęśnik, z którego niedawno uszła dusza...

- Czy trupy poruszają palcami? A to, co było na wózku, zrobiło właśnie coś takiego.

- O Boże! Przecież prześcieradło było naciągnięte na całe ciało.

- A tak się robi tylko w przypadku zmarłych pacjentów. Ten na pewno był żywy. Moim zdaniem usłyszał nas i próbował dać jakiś znak. No to teraz wiesz, dlaczego biegłem za tym człowiekiem z wózkiem. Ale nie udało mi się go dogonić - jakieś drzwi, automatyczne oczywiście, zamknęły się za nimi tuż przed moim nosem. Całe to upiorne miejsce bardziej przypomina gigantyczny komputer niż klinikę.

- Chcesz powiedzieć, że oni przed tobą uciekali? A ja myślałam, że w wózku zepsuły się hamulce i dlatego przyspieszył po pochylni. Wiesz, dokąd prowadzi ten korytarz?

- Dobre pytanie. Trochę niżej na zboczu stoi zespół nowych budynków. Korytarz prowadzi do tunelu.

- Jakich budynków?

- O to właśnie zamierzam zapytać naszego przyjaciela Novaka, kiedy spotkam się z nim w Thun w czwartek wieczorem.

- Zgodził się z tobą zobaczyć! Dziwne. Gdzie jesteście umówieni? Mogę pójść z tobą, prawda?

- Nie ma znaczenia gdzie. Ale dziwne, że się zgodził. Nie, nie możesz pójść ze mną.

- Małpa! A jak myślisz, dlaczego przystał na twoją propozycję? - spytała, gdy zbliżali się do zjazdu na autostradę.

- Odniosłem wrażenie, że z jakiegoś powodu jest przerażony. Myślę, że wyczekiwał okazji do spotkania się z kimś spoza tego klaustrofobicznego więzienia, z kimś, komu może zaufać i zwierzyć się. A dlaczego tak bardzo niepokoi cię Klinika Berneńska?

- Czy zauważyłeś, że czegoś brakowało w pokoju Jessea?

- Chyba nie. Byłem zbyt zajęty zagadywaniem Novaka, żeby nie widział, jak rozmawiasz z Jesseem. A czego nie zauważyłem?

- Powiem ci później, gdy już będziemy w hotelu. Czy twoim zdaniem Jesse jest bezpieczny?

- Przez następnych kilka dni, tak. Nie zrozumiałaś, dlaczego wykrzykiwałem o tym bankiecie w Bellevue Palace? W otworze wentylacyjnym trzymają magnetofon...

- To naprawdę przyprawia o gęsią skórkę...

- Starałem się ich wystraszyć, żeby nie ważyli się skrzywdzić Jessea - ciągnął. - Dopóki nie skończy się ten kongres, będą postępować z nim ostrożnie. A do tej pory może dowiemy się, co naprawdę dzieje się w Klinice Berneńskiej. Na razie kupiłem trochę czasu...

Mknęli pustą autostradą do Berna. Niebo było tak zachmurzone, że Newman włączył światła, a w dodatku zbliżali się do kolejnej bocznej drogi, która tuż za przejazdem łączyła się z autostradą.

W lusterku wstecznym Newman zauważył zbliżającego się z dużą prędkością czarnego mercedesa. Kierowca zasygnalizował, że zamierza wyprzedzać i zjechał na odpowiedni pas. W chwilę potem na autostradzie rozpętało się piekło. Za citroenem pojawiła się na skuterze postać w kasku, która raz za razem wciskała klakson. Newman zmarszczył brwi i zaczął się rozglądać. Mercedes jeszcze go nie wyprzedzał. Przed nim na wylocie bocznej szosy dostrzegł pomarańczowy pług śnieżny, który z wysoko podniesionym ostrzem posuwał się wolno naprzód. Kierowca skutera wciąż dawał znaki klaksonem.

- O co chodzi temu człowiekowi? - spytała Nancy.

Jeszcze nie skończyła mówić, gdy Newman, dając odpowiedni sygnał, zjechał na pas wyprzedzania tuż przed mercedesa. Pług śnieżny wyłonił się z bocznej szosy niczym monstrualny robot i wjeżdżał powoli na pas wolnego ruchu. Newman wcisnął pedał zjeżdżając na lewo. Kierowca mercedesa gorączkowo naciskał klakson, ale Newman zignorował to.

- Trzymaj się - ostrzegł Nancy.

- O Chryste! - jęknęła.

Pług wjeżdżał już prawie na nich. Ogromne stalowe ostrze osuwało się jak gilotyna. Nancy widziała, jak schodzi coraz niżej i zamarła z przerażenia. Wyglądało na to, że przetnie ich samochód na połowę. Jechali teraz z szaloną prędkością, znacznie powyżej dopuszczalnej. Ostrze błysnęło tuż za oknem od strony Lancy. ledwie parę centymetrów od niej. Nancy odchyliła się. Kierowca mercedesa wcisnął hamulce, by uniknąć zderzenia. Na pasie wyprzedzania Newman znów przyspieszył. Skuter przejechał obok mercedesa i jadąc pasem wolnego ruchu wciąż nabierał prędkości, wymijając nieruchomy już pług.

Za kierownicą mercedesa Hugo Munz zaklął siarczyście; jechał z nim Emil Graf. Munz zredukował prędkość, sprawdzając jednocześnie w lusterku, czy przypadkiem nie ma w pobliżu patrolu drogówki. Autostrada była jednak pusta.

- Powinieneś był go walnąć - powiedział Graf.

- Oszalałeś! Mógłbym wpaść w poślizg, uderzyć w stalową barierkę i obaj byśmy się rozbili. Ostrzegł go kierowca tego skutera...

- A więc - stwierdził Graf swym bezbarwnym głosem - on jest lepiej zorganizowany niż przypuszczaliśmy. Będziemy musieli spróbować czegoś innego.

14.

Przy narożnym stoliku w barze hotelu Bellevue Palace siedziała Blanche Signer czekając na Newmana, który poszedł po drinki.

Wcześniej wstąpiła na chwilę do toalety, żeby przyczesać włosy, poprawić biegnący przez środek przedziałek i odświeżyć się po niebezpiecznej jeździe autostradą na skuterze. Dziewczyna miała trzydzieści lat, była córką pułkownika Armii Szwajcarskiej i ze znakomitym skutkiem zajmowała się odszukiwaniem zaginionych osób w Europie Zachodniej. To ona dyskretnie pomagała Newmanowi odnaleźć Krugera, kiedy Niemiec zszedł do podziemia. Teraz postanowiła odebrać Newmana Nancy Kennedy.

- Podwójna szkocka - powiedział siadając obok niej. Nie było wiele miejsca, więc ich nogi stykały się pod stolikiem. - Zasłużyłaś sobie na nią. Twoje zdrowie!

- Wiesz, Blanche - podjął ponownie opróżniwszy szklaneczkę do połowy - cholernie ryzykowałaś na autostradzie. Bardzo się bałem o ciebie...

- To miło z twojej strony, Bob. Czy jest prawdopodobne, że znajdzie nas tu Nancy?

- Leży teraz w wannie. Gdyby tu weszła, to udamy, że próbowałaś mnie poderwać. Mamy jakieś pół godziny.

- Czekałam w Savoyu, tak jak ustaliliśmy. Lee Foley rzeczywiście jechał za tobą aż do Kliniki, potem minął ostatni zakręt i zatrzymał się dopiero wyżej na wzgórzu. Podejrzewam, że robił dokładnie to co ja, to znaczy oglądał teren Kliniki. Wygląda on dość szczególnie. Mam dla ciebie całą serię zdjęć... - Ścisnęła przy tym torebkę. - Tu jest film. Dam go do wywołania i zdjęcia będą gotowe na jutro. Znam kogoś, kto zrobi to dla mnie. Jakoś ci je jutro podrzucę...

- Zostaw je w recepcji w zaadresowanej kopercie. A tak w ogóle, to co się właściwie stało? Chyba uratowałaś mi życie.

- To było bardzo proste, Bob. Zrobiłam zdjęcia, a potem, wsiadłam na skuter i pojechałam do miejsca, gdzie mogłam zaczekać na Foleya, gdyby w powrotnej drodze też cię śledził. Wtedy zauważyłam, że z Kliniki wyjeżdża ten samochód i postanowiłam za nim jechać. Po prostu intuicja. Kierowca, który wyglądał na bandziora pierwszej klasy, dobrze wiedział, co robi. Podjechał do pługa oczyszczającego zaśnieżoną drogę, wysiadł, podszedł do kierowcy maszyny i prysnął mu czymś w oczy, chyba lakierem do włosów. Ten człowiek zakrył sobie oczy, a ten bandyta go uderzył. Biedak uderzył głową w stalową barierkę - moim zdaniem ma strzaskaną czaszkę. Następnie kierowca z Kliniki ubrał się w kombinezon tamtego i podjechał pługiem do końca drogi, zatrzymując się tuż przed wylotem na autostradę.

- I tam czekał na mnie - dodał Newman. - Nietrudno było się domyślić, że po opuszczeniu Kliniki wrócę tą samą drogą do Berna. Popełniłem błąd. Myślałem, że ktoś w szpitalu narażony jest na niebezpieczeństwo. Ale postanowiono najpierw pozbyć się mnie, tyle że popełniono błąd. Teraz nabrałem pewności, że coś tam jest nie w porządku. Myślę, że nie powinnaś mi więcej pomagać w tej sprawie.

- Bob... - Ujęła jego dłoń i ścisnęła ją czule. - Tworzymy zgrany zespół, jak przedtem. Nie zapominaj o tym. Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. Kiedy wreszcie mnie odwiedzisz? Stąd idzie się do mnie zaledwie pięć minut Munstergasse, aż do Junkerngasse...

- Jestem związany z Nancy.

- Formalnie? - naciskała.

- Nie, jeszcze nie.

- Więc przyjdź do mnie...

- Szantażujesz mnie emocjonalnie.

- I nie zamierzam przestać - zapewniła swym miękkim, wibrującym głosem.

Dopijając drinka, przyglądał się jej. Niebieskie oczy dziewczyny wytrzymywały spojrzenie. Newman uświadomił sobie, że Blanche ma piękne rysy i silny charakter, o czym mówił ostro zarysowany podbródek i wysoko osadzone kości policzkowe, nie wspominając już o figurze, która mogła zachwycić każdego mężczyznę.

- Co jeszcze chcesz, żebym dla ciebie zrobiła? - spytała.

- Idź do domu. Odpręż się... - Zrozumiał wyraz jej oczu. - Do diabła, Blanche, dobrze. Ale i tak idź do domu, odpocznij. Ubieraj się cieplej i dalej obserwuj Lee Foleya. - Pochylił się do przodu i dotknął jej ramienia. - Bądź bardzo ostrożna. Foley jest niebezpieczny.

- Dam sobie z nim radę. Nawiasem mówiąc, przyczaił się w Savoyu, a jada parę kroków dalej, w węgierskiej restauracji przy Neuengasse. Wzdłuż całej ulicy przy domach są arkady, łatwo więc mi się ukryć. Jest to też idealne miejsce na zaparkowanie skutera. Coś jeszcze?

Newman nie mógł się nadziwić, że powiedziała to wszystko tak zwyczajnie, jakby snuła opowieść o codziennych zajęciach. Blanche zawsze była bardzo opanowana. Przyglądała mu się znad brzeżka swej szklanki, nie mogąc oderwać od niego oczu.

- Może znajdzie się coś jeszcze - uznał w końcu. - Sporządziłaś rejestr osób o dość niecodziennych zawodach. Przejrzyj go i zobacz, czy masz tam Manfreda Seidlera.

- W porządku. Może lepiej pójdę, zanim zjawi się tu twoja pseudonarzeczona. Jeśli znajdę coś na temat tego Seidlera, spiszę na kartce i włożę do koperty razem ze zdjęciami. Opatrzę ją nagłówkiem MS. W razie jakiejś wyjątkowej sytuacji zadzwonię do ciebie i rozłączę się po trzech dzwonkach. Zatelefonujesz do mnie, jak tylko będziesz mógł. Dobrze, panie Newman?

- Dobrze, panno Signer...

Pochyliła się do przodu, pocałowała go w usta, po czym wstała i odeszła. Torebkę przewiesiła przez ramię. Podobnie jak w wielu amerykańskich barach, w barku hotelu Bellevue Palace również panował półmrok. Gdy jednak Blanche przechodziła przez salę, mężczyźni odwracali za nią głowy. Patrzyła prosto przed siebie, pozornie nieświadoma wrażenia, jakie wywierała. W drzwiach minęła się z Nancy Kennedy, która właśnie wchodziła do baru.

Gdy Newman został sam, przestawił ubrudzoną szminką szklankę Blanche na sąsiedni stolik. Wstał, gdy zbliżyła się Nancy. Wyraz jej twarzy mówił, że coś się stało.

- Ten mężczyzna znowu dzwonił - powiedziała siadając na ławeczce. - Ten sam, co wtedy w Genewie. Nazywa się Seidler, tak? Poinformowałam go, że wrócisz późnym wieczorem. Odniosłam wrażenie, że jest bardzo roztrzęsiony. Gdy spytałam, czy mam ci coś przekazać, odłożył słuchawkę.

- Taką właśnie przyjąłem strategię, Nancy. Rozstrajać nerwowo. I to cały czas. Kiedy już w końcu dodzwoni się do mnie, będzie w stanie skrajnego wyczerpania i przyjmie każde warunki. Tak samo z Kliniką. Wykończę ich nerwowo. Tylko, że oni - dodał ponuro - najwyraźniej postanowili się zemścić. Na tej autostradzie próbowali nas zabić...

- Nas?

- Ciebie i mnie, tak przynajmniej mi się wydaje - powiedział ostrzegawczo. - Mówię ci o tym wprost, żebyś była ostrożna. Beze mnie nie rób żadnych wycieczek do Thun. Wracając do tego, co mówiłaś w samochodzie, czego brakowało w pokoju Jessea?

- Dobrą masz pamięć...

- To mój główny atut. Ale, do cholery, odpowiedz na pytanie.

- Nienajlepszy masz humor. Chodzi o jakikolwiek czasomierz. Nie było tam zegara na stoliku, ani nawet zegarka na rękę. Jesse w żaden sposób nie może określić upływu czasu. W ten sposób wprowadza się dezorientację. Uczyłam się o tym na zajęciach z psychiatrii.

- Zawodowe sztuczki...

- Jesteś nastawiony wrogo do wszystkiego, co ma związek z medycyną - wybuchnęła. - W Klinice zauważyłam, że krzywiłeś się czując szpitalny zapach. A przecież w takich miejscach trzeba zachować higienę i po to używa się środków dezynfekcyjnych.

- Okay - odparł poirytowany. - Nie było zegara. Dotarło do mnie. Zgadzam się, że to dziwne.

- Novak mówił prawdę, twierdząc, że stosują amytal sodu do usypiania Jessea. - Sięgnęła do torebki i z zamykanej na suwak kieszonki wyjęła niebieską kapsułkę. Podała ją Bobowi. - Wprawdzie nie widać tego na pierwszy rzut oka, ale znajduje się tu sześćdziesięciomiligramowa dawka oznaczona kodem F23. Jesse wsunął mi ją do ręki, gdy ty rozmawiałeś z Novakiem. Dlatego właśnie był przytomny.

- Może jestem tępy, ale nie bardzo rozumiem, o czym mówisz.

- Jesse wyspecjalizował się w manipulowaniu kapsułką, którą mu podają. Udaje, że połyka, a naprawdę chowa ją w zagłębieniu dłoni.

- A jak się jej pozbywa?

- Wrzuca w metalową kratkę, za którą ukryty jest magnetofon.

- Zabawne - uznał Newman. - I sprytne. Nie wpadłby na to chory człowiek, któremu szwankuje umysł. Jeszcze czegoś mi tam brakowało. Zauważ, że nie padła najmniejsza wzmianka o tym, że Jesse cierpi na białaczkę.

- Niedługo będziesz równie dobry jak ja - stwierdziła Nancy z zadowoloną miną. Po chwili jednak straciła humor. - Podają mu strasznie dużo środków nasennych. Jesse pokazał mi rękę - cała była pokłuta igłą. Dranie, szpikują go tym świństwem podskórnie! Mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na dzień kapsułkowy. Czy nie mógłbyś się dowiedzieć, co naprawdę dzieje się w tej Klinice, gdy w czwartek spotkasz się z Novakiem w Thun?

- Mam taki zamiar. Jeżeli się zjawi. Novaka ponoszą nerwy w związku z sytuacją w szpitalu, miejmy więc nadzieję, że Kobler i spółka niczego nie zauważą. Pamiętaj, kiedy pojadę do Thun, masz nie wychodzić z hotelu. Gdyby wtedy ktoś dzwonił, powiedzmy, że miałem wypadek, zignoruj to. Zlekceważ wszystko, co mogłoby cię wyciągnąć z hotelu. Zrobisz tak, prawda?

- Mówisz jak szef...

- Ja cię nie proszę, ja ci rozkazuję - rzekł ponuro. - Nie mogę ciągle być skrępowany w swoich działaniach i zastanawiać się, co robisz.

- Mógłbyś mnie poprosić w przyjemniejszy sposób...

Przerwała, gdyż do stolika podszedł kelner i podał Newmanowi złożoną kartkę. W środku była zaklejona koperta. Biorąc ją do ręki, Newman spojrzał na kelnera.

- Kto panu to dał?

- Jakiś nędznie ubrany mężczyzna, sir. Wskazał na pana i poprosił, żebym na pewno doręczył to osobiście. Nigdy przedtem go nie widziałem.

- Dziękuję.

Newman otworzył kopertę i wyjął z niej kolejną złożoną kartkę, ale nie było tam nic, co wskazywałoby na tożsamość autora.

Wiadomość była bardzo krótka: "Czy mógłbyś spotkać się ze mną dziś o siódmej. Sytuacja kryzysowa. Beck".

Newman spojrzał na zegarek. Była szósta piętnaście. Wsunął kartkę z powrotem do koperty, a tę do portfela. Nancy poruszyła się niespokojnie.

- Co to?

- Robi się gorąco. Muszę wyjść. Nie wiem, kiedy wrócę. Jeśli jesteś głodna, zacznij beze mnie. Wybierz restaurację, którą chcesz.

- Tylko tyle masz mi do powiedzenia?

- Tak. Tylko tyle. I pamiętaj - nie ruszaj się z hotelu.

Zapadł zmrok i uliczki Berna opustoszały. Robotnicy siedzieli już w domach, a eleganckie lekkoduchy nie wyruszyły jeszcze na wieczorne eskapady. Newman minął kasyno i wszedł pod arkady wieńczące prawą stronę Munstergasse. Kamienny tunel był wybrukowany, a wystawy zamkniętych sklepów jasno oświetlone.

Zastanawiał się, dlaczego był wobec Nancy niezbyt uprzejmy.

Mężczyźni zwykle porównują jedną kobietę z drugą. Czy na taki sposób traktowania Nancy wpłynął fakt, że wcześniej rozmawiał tak przyjacielsko z Blanche? Wniosek nie nastrajał optymistycznie, wezwanie Becka przesądziło jednak sprawę. Tak rozmyślając uświadomił sobie, że z tyłu słyszy odgłos kroków - były zsynchronizowane z jego własnymi. Nie oglądając się za siebie przeszedł na drugą stronę ulicy, również pod arkadę. Tak, podjął już decyzję. Postanowił, że przed spotkaniem z Beckiem pójdzie do Blanche i powie jej, by wycofała się z tej sprawy. Beck użył słowa "kryzys", a on nigdy nie nadużywał tego typu określeń. Zamierzał więc odsunąć Blanche od ryzyka. Kroki z tyłu, wciąż zsynchronizowane z jego własnymi, stąpały za nim. Słyszał je podążając już drugą stroną ulicy, ale nie obejrzał się. Ten ktoś zastosował stary trik: żeby zamaskować odgłos własnych kroków, starał się zgrać je z krokami śledzonego.

Newman był już w połowie drogi do Munsterplatz, gdy mijał wąską uliczkę prowadzącą do równoległej Finstergasschen. Mroczną alejkę z jedną lampą, która tylko podkreślała panującą w niej ciemność. Newman kroczył dalej w kierunku Munsteru, przygotowując prawą rękę do zadania ciosu.

- Newman! Wracaj! Szybko...!

Usłyszał chrapliwe, ciche wołanie. Obrócił się na pięcie. Jakieś dwa indywidua walczyły z sobą przy zakręcie. Jedna postać była wysoka, potężnie zbudowana, miała czapkę na głowie, druga wyglądała na o wiele mniejszą. Wielkimi krokami Newman podążył z powrotem - dwie postacie zniknęły już w ciemnej uliczce. Na zakręcie nieco zwolnił i zajrzał w mrok.

Lee Foley ściskał ramieniem szyję niższego mężczyzny. Ubrany był w angielski garnitur w kratę i takąż czapkę. Cały jego ekwipunek stanowiła laska. Trzymał w żelaznym uścisku maleńkiego człowieczka. To był Julius Nagy.

- Ta gnida łaziła za tobą po całym mieście - rzekł Foley. - Chyba czas dowiedzieć się, dla kogo pracuje, nie sądzisz?

Zanim Newman zdążył zareagować, Foley pchnął Nagyego w zagłębienie. Dociskając go do ciężkiej, drewnianej płyty drzwi, podniósł laskę i trzymając ją poziomo przycisnął do szyi Nagyego. Oczy małego człowieczka wyszły niemal z orbit. Był przerażony.

- Kto ci płaci? - spytał chrapliwym głosem.

- Tripet... - wydusił Nagy, gdy Foley rozluźnił nieco ucisk.

- Kto? - powtórzył Foley.

- Nadinspektor Tripet. Surete. Genewa...

- Za szybko się przyznałeś - mruknął Faley. - Z Genewy? Tak się składa, że jesteśmy w Bernie. Kłamiesz. Ale dam ci jeszcze jedną szansę. Najpierw jednak trochę perswazji...

- Uważaj - ostrzegł Newman. - Zmiażdżysz mu jabłko Adama.

- Właśnie to zamierzam zrobić, jeśli nie powie prawdy.

Nagy zaczął się straszliwie dusić. Małymi zaciśniętymi pięściami okładał Foleya, równie dobrze jednak mógł walić słonia. Newman omiótł wzrokiem alejkę - wciąż była pusta. W świetle lampy dostrzegł, że twarz Nagyego robi się purpurowa. Foley jeszcze mocniej docisnął laskę. Stopy małego człowieczka zastukały słabo o próg, ale nie uczyniły więcej hałasu niż biegnąca mysz. Newmanowi zbierało się na mdłości.

W końcu Foley poluzował nieco ucisk. Przybliżył się do poszarzałej twarzy Nagyego i patrzył na niego lodowatymi, niebieskimi oczami, w których nie było ani cienia litości. Nie było w nich właściwie żadnego wyrazu. Poczekał, aż Nagy wciągnie kilka głębokich łyków zimnego powietrza. Tylko jego głośny oddech zakłócał nocną ciszę.

- Zacznijmy od początku - zaproponował Foley. - Masz kolejną szansę - ja po prostu nie mam czasu na kłamstwa. Dla kogo pracujesz?

- Kieszeń... telefon... rejestracja... dworzec...

- O czymże, do diabła, opowiada ta gnida? - powiedział Foley, jakby myślał na głos.

- Zaczekaj! - naciskał Newman.

Włożył rękę do kieszeni zniszczonego płaszcza Nagyego i pogrzebał w niej. Palcami wyczuł skrawek papieru. Wyciągnął go czym prędzej, bo Foley nie miał zwyczaju blefować. Zrobił kilka kroków i w świetle latarni obejrzał kartkę.

- Jest tu numer telefonu - powiedział do Foleya. - I coś, co wygląda na numer rejestracyjny samochodu. Tak, to jest rejestracja... - Newman rozpoznał ten numer. Te cyfry wryły mu się w pamięć. Litery też. - Daj mu mówić - rzucił do Foleya. - Popuść trochę. O co chodzi z tym dworcem?

- Dla kogo pracujesz? - powtórzył Foley. - Tym razem masz mówić prawdę, a nie jakieś bzdury o genewskiej policji...

- W drugiej kieszeni.... - Nagy patrzył na Newmana. - Jest tam aparat fotograficzny. Zrobiłem zdjęcie mężczyzny wsiadającego do mercedesa... przed dworcem. Przyjechał ekspresem o pierwszej pięćdziesiąt osiem z Genewy...

Amerykanin trzymał laskę ledwie dwa centymetry od szyi Nagyego, gdy Newman przeszukiwał drugą kieszeń. Znalazł mały, poręczny aparat fotograficzny marki Voigtlander. Zrobiono nim trzy zdjęcia. Podniósł głowę i uchwycił spojrzenie małego człowieczka, który patrzył na niego znad laski.

- Zrobiłem tylko dwa zdjęcia - wykrztusił Nagy. - Faceta, który wsiadał do mercedesa, i sam samochód. - Przeniósł wzrok na Foleya. - Myślę, że ten facet jest szefem, że to on mi płaci. To chyba ktoś ważny. W samochodzie czekał szofer.

- Mogę zabrać film? - spytał Newman. - Zapłacę ci za niego...

- Chryste! - wybuchł Foley. - Zabieraj film. Po cóż płacić tej gnidzie?

Newman przewinął film i otworzył aparat. Wyjąwszy rolkę, wrzucił ją do kieszeni. Zamknął aparat i wraz z banknotem wsunął do płaszcza Nagyego.

- Wywołam zdjęcia - rzekł do Foleya. - Puść go...

- Złamię mu rękę - to go oduczy od łażenia za ludźmi.

- Nie! - krzyknął Newman z uporem i podszedł do Amerykanina. - To mnie śledził, więc ja decyduję. Powiedziałem, żebyś go puścił.

Z wyrazem obrzydzenia na twarzy Amerykanin cofnął ręce od Nagyego, który obmacał sobie obolałą szyję, przełknął ślinę i poprawił zgnieciony krawat. Dziwne było, że jakoś ociąga się z odejściem i wciąż zerka na Newmana, jakby chciał mu przekazać jakąś wiadomość. Foley popchnął go, poczłapał więc w dół alejki, raz po raz oglądając się na Newmana.

- Musimy porozmawiać - oświadczył zdecydowanie Foley. - Chcę wiedzieć, co jest na tych zdjęciach i na tej kartce...

- Nie teraz. Mam spotkanie i już jestem spóźniony. Dzięki, że zauważyłeś mój ogon, ale muszę przyznać, że dość ostro sobie poczynasz. Czasem więcej można osiągnąć łagodniejszymi metodami.

- Łagodnie to ja się obchodzę z beczką prochu, Newman. Zadzwonię do ciebie do Bellevue. Spotkamy się w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Jesteś mi to winien.

- W porządku.

Newman poszedł dalej Munstergasse i prosto zaułkiem Junkern którego obie strony wieńczyły arkady, lecz w ich głębi nie było sklepów. Przechodząc na drugą stronę wybrukowanej ulicy, której poziom stopniowo się obniżał, spojrzał za siebie. Nie dostrzegł nigdzie Foleya, ale wcale się tym nie zdziwił. Amerykanin był zbyt sprytny, żeby go śledzić. Newman zatrzymał się przed drzwiami z trzema przyciskami i małymi wizytówkami obok każdego z nich niedawno zainstalowano tu domofon. Nacisnął guzik oznaczony nazwiskiem B. SIGNER.

Blanche albo posłuchała jego rady, albo - jak na kobietę przystało - miała nadzieję czy też oczekiwała, że Newman się zjawi. Gdy się przedstawił, usłyszał w mikrofonie jej spokojny głos.

- Tak myślałam, że to ty, Bob. Pchnij drzwi, gdy usłyszysz brzęczyk.

Ciężkie, drewniane drzwi umocowane na wielkich sprężynowych zawiasach zamknęły się automatycznie. Słabo oświetlone, staroświeckie schody z kamienia, mocno już wyżłobione pośrodku, prowadziły na pierwsze piętro. Newman zauważył kolejny nowy element - w drzwiach do mieszkania Blanche był judasz. Otworzyły się do środka. Ujrzał Blanche ubraną wyłącznie w biały płaszcz kąpielowy.

Newman zorientował się, że pod nim dziewczyna nie ma nic, bo gdy zrobiła krok, luźno zawiązany w talii szlafrok rozchylił się, ukazując zgrabną, nagą nogę aż po biodro. Blanche zamknęła drzwi, zablokowała specjalny zamek i założyła gruby łańcuch.

- Mam dla ciebie jeszcze jeden film do wywołania, Blanche - powiedział podając jej rolkę. - Tylko trzy zdjęcia i to trzecie interesuje mnie najbardziej. Ten, kto mi to dał, mówił, że są jedynie dwa.

- Pewnie był przy tym ktoś jeszcze. Jutro dostaniesz zdjęcia i negatywy - te i moje własne. Nie, nie tutaj. Usiądź tam...

"Tam" oznaczało ładnie umeblowaną sypialnię z pojedynczym, lecz dużym łóżkiem. Newman zatrzymał się na chwilę i obejrzał na Blanche. Odeszła od drzwi i wpatrywała się w niego, powoli przeczesując palcami gąszcz tycjanowskich włosów. Jej twarz nie wyrażała żadnych nadzwyczajnych emocji.

- Nie, Blanche - powiedział. - Przyszedłem, bo zdecydowałem, że nie powinnaś więcej angażować się w sprawę Kliniki Berneńskiej. Kręci się koło niej sporo paskudnych typów. Mogłoby cię spotkać coś niemiłego, a ja nie chcę narażać cię na takie ryzyko.

- Bardzo mnie zranisz, jeśli nie...

Popchnęła go mocno. Miękki brzeg łóżka podciął mu nogi i Newman znalazł się rozpłaszczony na białej kołdrze. Blanche rozwiązała pasek szlafroka i potwierdziło się podejrzenie Boba, że pod spodem dziewczyna jest naga. Zanim zdążył się poruszyć, już go przykrywała swym ciałem.

- Nie jestem wolny - protestował Newman, gdy Blanche tuliła się do niego.

- Oczywiście - jesteś zajęty walką...

Śmiała się, szybko przesuwając palcami po jego ubraniu i odpinając najpierw guziki płaszcza, potem marynarki, odwiązując krawat, rozpinając koszulę. Newman nigdy nie przypuszczał, że kobieca ręka jest tak zwinna i sprawna. Westchnął. Skoro to nieuniknione... trzeba się zrelaksować... cieszyć chwilą...

Julius Nagy był wściekły i pełen odrazy. Wlókł się z powrotem pustą ulicą. Nikt nie będzie się spodziewał, że wróci tą samą drogą. Już dwa razy stał się ofiarą brutalnej przemocy. Najpierw upokorzył go ten ohydny bandzior w toalecie ekspresu do Zurychu, a teraz przeżył podobną napaść w tej uliczce. Duma Nagyego ucierpiała znacznie bardziej niż jego szyja. Tylko ten Anglik, Newman, potraktował go jak ludzką istotę. Przyjdzie czas na zemstę. U wylotu z alejki na Munstergasse Nagy rozejrzał się uważnie w obie strony. Droga wolna. Postawił więc kołnierz zniszczonego palta, by ochronić się przed zimnem, i ruszył w lewo w stronę Munsteru.

- Przetrącę ci kark, jeśli piśniesz choć słowo...

Wypowiedzianej po niemiecku brutalnej groźbie towarzyszyło równie bezpardonowe pchnięcie w plecy czymś twardym. Pomyślał, że to lufa pistoletu. Przeraźliwy strach zmroził Nagyego. Stał bez ruchu.

- Idź dalej - polecił głos. - Nie rozglądaj się. To byłby twój ostatni błąd. Przejdź na drugą stronę ulicy. Idź w kierunku Munsterplatz.

Wciąż nie było nikogo w pobliżu. Nocne eskapady jeszcze się nie rozpoczęły, a robotnicy ściągnęli już do swoich domów. Nagy przemierzył ulicę i idąc pod arkadami czuł na plecach lufę pistoletu.

Cały czas modlił się, żeby nadjechał patrol policyjny.

- Teraz obejdź dookoła Munsterplatz - trzymaj się chodnika!

Z rosnącym przerażeniem Nagy zdał sobie sprawę, że napastnik doskonale wie, co robi. Idąc tą trasą, ani na chwilę nie wychodzili z cienia. Po przeciwnej stronie placu wznosiła się masywna fasada Munsteru. Wielką wieźę oplatały rusztowania przypominające amfiteatr. Ponad nimi strzelała w niebo wieżyczka najeżona kolcami i pokryta wypukłościami.

Nagy zaczął się domyślać, jaki jest cel tej wędrówki: Plattform.

Był to ogromny, o kształcie kwadratu ogród koło Munsteru z widokiem na rzekę Aare. Napastnik popchnął Nagyego i skierował w stronę bramy, a stamtąd dalej pod przeciwległy mur. Bezlistne drzewa wyglądały jak ledwo zarysowane szkielety, a jedynym dźwiękiem w ogrodzie był chrzęst towarzyszący krokom na żwirze. Nagy, któremu mimo zimna pot spływał po twarzy, patrzył prosto przed siebie, próbując przewidzieć zamiary napastnika. Jego mózg nie chciał jednak pracować.

- Potrzebuję informacji - warknął nieznajomy. - Tutaj możemy spokojnie porozmawiać.

A więc o to chodziło. Lodowaty wiatr hulał po położonym na wzgórzu ogrodzie i chłostał w twarz Nagyego. Napastnik świetnie to zaplanował - w taką noc nikt tutaj nie zajrzy. I to był ten trzeci raz! Na moment wezbrała w małym człowieczku wściekłość, lecz szybko ustąpiła miejsca strachowi. Nogi Nagyego były jakby z ołowiu. Dotarli do muru w pobliżu narożnika, daleko od windy zjeżdżającej do Badgasse. Nagy został przyparty do muru.

- Teraz powiem ci, co chcemy wiedzieć. Potem odpowiesz na moje pytania.

Stojąc przy sięgającym do bioder murze, Nagy patrzył na migające w ciemnościach światła domów na Bantiger - wzgórzu wznoszącym się na przeciwległym brzegu Aare. Napastnik nie wciskał mu już w plecy lufy pistoletu. Nagle poczuł uchwyt dłoni, które niczym stalowe kajdanki chwyciły go za kostki. Został podniesiony i wystawiony za mur. Krzyknął, rękoma uderzając pustkę wokół siebie. Ziemia, pięćdziesiąt metrów poniżej, zdawała się pędzić mu na spotkanie. Krzyk zmienił się w jęk. Potem ucichł zupełnie. Rozległo się głuche uderzenie. Żwir zachrzęścił pod zawracającym człowiekiem.

15.

Newman wybrał okrężną drogę do Taubenhalde, gdzie mieściła się siedziba Policji Federalnej. Niemal chorobliwie zaczął się obawiać cienia i to nie tylko tego, jaki dawały arkady. Wprawdzie słyszał wcześniej kroki Nagyego, ale jego słuch nie zarejestrował zupełnie kociego chodu Lee Foleya.

Dlatego gdy wracał Munstergasse od Blanche, przyspieszył kroku i poszedł obok kasyna, a potem dostał się na Kochergasse. Minął fronton hotelu Bellevue Palace, zatrzymał się na chwilkę, i zapalając papierosa omiótł wzrokiem przeciwległy chodnik oraz ulicę za sobą; potem ruszył w dół do Terrasse przed Parlamentem. O tej porze deptak był zupełnie opustoszały. Na poboczu ścieżki teren opadał stromo ku brzegom Aare. Przed sobą miał stację kolejki linowej Marzilibahn, kursującej w dół zbocza niemal do poziomu rzeki. W miejscu, gdzie zaczynały się pochyłe tory, zatrzymał się mały czerwony wagonik. Newman przyspieszył kroku. W budyneczku stacji kupił bilet za sześćdziesiąt centymów. Nowiutki, przypominający zabawkę wagonik był pusty i drzwi zasunęły się, gdy tylko Newman wszedł do środka. Kolejka rozpoczęła stromy zjazd po prostych jak linijka torach.

Newman stał z przodu wagonika trzymając się poręczy; miał widok z okien na wszystkie strony. Na tle nocy światła po drugiej stronie rzeki mieniły się blaskiem jak diamenty. W zjeżdżającym oświetlonym wagoniku czuł się wystawiony na cel. Uświadomił sobie, że kurczowo ściska poręcz.

W przodzie pojawiła się końcowa stacyjka. Wagon zwolnił, wjechał pod zadaszenie i zatrzymał się. Gdy tylko drzwi się otworzyły, Newman wyszedł na zewnątrz i opuścił stację. Nad rzeką hulał wiatr i ostro chłostał mu twarz. Postawił kołnierz płaszcza i szedł dalej. W pobliżu nie było nikogo. Minął stary drewniany wagonik, umieszczony na maleńkim wzgórku w charakterze okazu muzealnego. Od Taubenhalde dzieliła go jeszcze spora odległość. Wszedł do nowoczesnego budynku i pokazał recepcjoniście swój paszport.

- Jestem umówiony z Arturem Beckiem - oznajmił. - O siódmej.

Mężczyzna za kontuarem obejrzał paszport, popatrzył na Newmana i z powrotem na zdjęcie. Otworzył teczkę i wyjął z niej błyszczącą fotografię, na której Newman rozpoznał siebie - zdjęcie zrobiono przed rokiem, gdy zajmował się sprawą Krugera. Tak, tutaj zachowywano ostrożność.

- Zna pan drogę do Taubenhalde, panie Newman? - upewnił się recepcjonista, oddając mu paszport. - To nie jest duży teren...

- Tak, znam drogę. Już tu kiedyś byłem.

Z recepcji prowadził podziemny korytarz. Newman ruszył do przodu, gdy tymczasem recepcjonista wykonał szybki telefon. Na końcu przejścia zaczynał się osiemdziesięcio-metrowy ruchomy chodnik, wznoszący się w górę aż do wejścia do Taubenhalde. Czekając, aż wjedzie na górę, Newman stał spokojnie i zastanawiał się, co powie Beckowi. Żeby tu dotrzeć wybrał okrężną drogę, ale dzięki temu uniknął rozpoznania przez ewentualnego obserwatora, który mógł stać przy głównym wejściu. Gdy tylko znalazł się w hallu, zrozumiał, że coś się stało. Artur Beck czekał w recepcji przy kontuarze, gdzie każdy interesant zwykle wypełnia szczegółowy formularz.

- Sam zajmę się formalnościami - rzucił Beck do recepcjonisty zabierając bloczek druków.

Skierował się prosto do windy, nie witając się nawet z Newmanem. Wcisnął guzik na dziesiąte piętro i milczał w czasie jazdy.

Na wskazanym piętrze winda zatrzymała się, ale drzwi pozostały zamknięte aż do chwili, gdy Beck otworzył je kluczykiem. Dziennikarz pamiętał, że w tym budynku przestrzega się skomplikowanych zasad bezpieczeństwa.

Beck otworzył przed Newmanem drzwi swego biura, lecz wciąż się nie odzywał. To było trochę denerwujące, zwłaszcza ten numer na dole z niewypełnianiem formularza. Beck wyjaśnił, dlaczego tak postąpił, dopiero gdy usiadł za biurkiem; Newmanowi wskazał krzesło przed sobą.

- Być może, oficjalnie wcale cię tu nie ma. To się jeszcze zobaczy...

Beck miał dość pulchną twarz i rumianą cerę. Najbardziej przykuwały wzrok jego czujne, szare oczy i szerokie brwi. Odznaczał się ustępliwością i spostrzegawczością. Ten policjant o energicznych ruchach był jednym z najinteligentniejszych gliniarzy w Europie Zachodniej. Ubrany w granatowy garnitur, koszulę w niebieskie paski i takiż krawat z wyhaftowanym zimorodkiem, bawił się ołówkiem i patrzył na Newmana. Nie powiedział nawet słowa na powitanie, nic, co wskazywałoby, że są starymi przyjaciółmi. Nagle rzucił ołówek.

- Czy mógłbyś mi powiedzieć, co robiłeś dzisiaj między szóstą piętnaście a siódmą? - spytał szorstko.

- Dlaczego pytasz?

- Pytam, czy masz jakieś alibi na te czterdzieści pięć minut.

- Alibi? - Głos Newmana wyrażał zdziwienie i irytację. - O czym ty, do diabła, mówisz?

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

- Czy to ma coś wspólnego z kryzysem, o którym pisałeś w liściku wzywającym mnie tutaj? - W tej chwili uświadomił sobie błąd. - Nie, to nie to. Kartkę dostałem wcześniej...

- Mam obowiązek ponownie zadać ci to pytanie, ale bardziej oficjalnie. Zastanów się, zanim odpowiesz...

Newman rozważał sytuację. W żadnym wypadku nie mógł powiedzieć Beckowi, gdzie był w tym czasie. Oznaczałoby to wmieszanie do sprawy Blanche, a tego nie miał zamiaru uczynić. I wcale nie ze względu na zachowanie dyskrecji i nie z powodu Nancy. Chodziło wyłącznie o Blanche. Sam dziwił się, jak bardzo jest zdecydowany w tej kwestii.

- Nie jestem gotów udzielić odpowiedzi na takie pytanie, dopóki nie dowiem się, o co tu chodzi.

- Jak chcesz. - Beck wstał i wyprostował się. - Pokażę ci, o co tu chodzi. Ale chyba powinieneś inaczej się ubrać, żeby uniknąć ewentualnego rozpoznania.

Na wszelki wypadek Newman nie odzywał się. Beck otworzył szafę, wyjął z niej granatowy płaszcz i podał mu go.

- Włóż to. Zostaw swój kożuch, wrócimy tu potem.

- Po czym? - dopytywał się Newman. - A w ogóle to ten płaszcz jest na mnie za duży. Jesteś tęższy niż ja.

- Jest w sam raz. Wyglądasz świetnie. Przymierz jeszcze ten kapelusz.

Gdy dziennikarz kończył się ubierać, Beck wyjął z szafy jasny płaszcz przeciwdeszczowy i włożył go. Sięgnął po telefon i szybko wydał polecenia.

- Niech samochód czeka na dole. Już schodzimy.

- Ten kapelusz jest za duży - orzekł Newman. - Masz większą głowę...

- Całkiem nieźle wyglądasz. Załóż jeszcze ciemne okulary. I nie sprzeczaj się. Ważne, żeby nikt cię nie rozpoznał, a ludzi tam będzie co niemiara...

- Gdzie? Zanim wyjdę z tego pokoju, chcę wiedzieć, dokąd mnie zabierasz.

- Niedaleko stąd. Bob. Dla mnie to jest tak samo nieprzyjemne i denerwujące, jak dla ciebie. Dopiero co spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. I proszę, żebyś się nie odzywał, byś nie rozmawiał z nikim poza mną. Jeśli nie zrobisz tego, o co proszę, możesz pożałować.

- Prosisz - to już lepiej. Pomiataj mną tak dalej, a już nigdy nie będziemy współpracować. Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę, Beck?

- Tak, wiem. Ale nie ma czasu do stracenia. Samochód już czeka. Jedziemy niedaleko, jakieś pięć minut piechotą od hotelu Bellevue. Stało się coś strasznego.

Krótką podróż na tylnym siedzeniu nie oznakowanego samochodu policyjnego odbyli w milczeniu. Newman wyjrzał za okno i zauważył, że jadą Aarstrasse w kierunku Nydeggbrucke. Powierzchnia ciemnej wody odbijała światła z przeciwległego brzegu rzeki.

Gdy przejeżdżali pod mostem Kirchenfeld, jechał po nim tramwaj. O tej porze ruch był niewielki. W pewnej chwili Newman dostrzegł zaparkowane samochody policyjne z migającymi światłami na dachach. Zatrzymali się przed barierką ustawioną u wylotu Badgasse, która biegnie dokładnie pod przyklasztornym ogrodem Plattform.

Umundurowany policjant już się do nich kierował, Beck otworzył wiec okno i bez słowa okazał przepustkę. Barierka uniosła się w górę i samochód wjechał na starą uliczkę Bad. Panowało tu nerwowe poruszenie.

Stało jeszcze więcej radiowozów, dokoła migały niebieskie światła. Ulicę rozświetlały też króciutkie, lecz jaskrawe błyski fleszy, przypominające światła w dyskotece. Powoli dojechali do miejsca, gdzie po prawej kończył się wysoki mur otaczający ogród, a po lewej stały stare domy. Fragment ulicy osłonięto płóciennym parawanem. Zatrzymali się i Beck sięgnął do klamki.

- To paskudny widok - ostrzegł.

Z ciepłego wnętrza samochodu Newman wyszedł na nocny chłód. Czul się trochę idiotycznie w za dużym płaszczu Becka i źle dopasowanym kapeluszu. Na szczęście okulary nie były zbyt ciemne. Wszędzie było pełno policjantów. Jakiś człowiek o ponurej twarzy, ubrany po cywilnemu, dopchał się do Becka.

- To jest nadinspektor Paull z policji kantonalnej, wydział do spraw zabójstw - oznajmił Beck nie przedstawiając Newmana. - Paull, czy mógłby pan powtórzyć wiadomość, którą otrzymał pan telefonicznie?

- Rozmówca nie przedstawił się - zaczął rzeczowo relacjonować Paull. - Powiedział, że na Badgasse znajdziemy ciało. Dodał też, że wcześniej widziano niejakiego Roberta Newmana, sprzeczającego się z tym człowiekiem na Munstergasse...

- Paull jest z Hauptwache - to kwatera policji na Waisenhausplatz - dorzucił Beck. - Przyjechał tu natychmiast i oto, co znalazł...

Za płócienną osłoną stal zaparkowany pod kątem prostym do muru i gotowy do odjazdu samochód osobowo-towarowy marki Ford. Na jego dachu leżała krwawa masa, stanowiąca szczątki Juliusa Nagy'ego; głowa wykręcona była pod nieprawdopodobnym kątem, a jedno oko, podobne do oka zdechłej ryby, gapiło się w świetle lampy na Newmana.

W zmasakrowanych zwłokach Newman rozpoznał Nagy'ego. Jego tyrolski kapelusz zsunął się z roztrzaskanej czaszki. Wciąż sterczało na nim czerwone piórko, ale nie miało barwy prawdziwej krwi. Ta krwista, ciemniejsza czerwień stężonej cieczy widoczna byki na przedniej szybie forda w formie wijących się strużek.

Po drabinie opartej o samochód schodził właśnie mężczyzna ubrany po cywilnemu, z czarnym workiem w ręku. Spojrzał na Becka i zdejmując gumowe rękawice pokręcił głową.

- To doktor Moser - przedstawił go Beck. - Patolog z policji kantonalnej.

- Wygląda na to, że w zwłokach nie ma ani jednej całej kości - orzekł Moser. - Dopiero później będę mógł powiedzieć coś więcej, chyba, że wy przejmujecie śledztwo?

- Owszem - odparł Beck.

- W takim razie doktor Kleist będzie miała niezłe zajęcie na całą noc. I lepiej, że nie czeka to mnie. Przyślę panu pisemny raport.

- Czy domyśla się pan, jak to się stało? - spytał Beck.

- Nie mam zwyczaju zgadywać. - Moser popatrzył w górę na mur. - Z tej wysokości uderzył w samochód z silą kuli armatniej. To mogło być zarówno morderstwo, samobójstwo, jak i wypadek. - Moser zamyślił się na chwilę. - Chociaż istnieją bardziej przyjemne sposoby skończenia z życiem. Aha, w jego kieszeni znalazłem tę kopertę. - Podał Beckowi zmięty papier i popatrzył na Newmana. - Pójdę już przygotować raport. Znów czeka mnie wieczorna praca, a żona coraz częściej się zastanawia, dlaczego tak późno wracam do domu.

Trzymając kopertę za róg, Beck wsunął ją do celofanowego woreczka.

- Pewnie jest bezużyteczna, jeśli chodzi o odciski, ale mam już taki odruch. Jakie to myśli kotłują się w twoim nadzwyczaj wydajnym mózgu, Newman?

W ciemnym nocnym powietrzu Anglik wpatrywał się w górę, w miejsce, gdzie kończył się mur. W równych odstępach były tam rozmieszczone ogromne luki przyporowe. Już samo wyobrażenie tego potwornego upadku przyprawiało o zawrót głowy. Spojrzał na Becka; byli tu teraz tylko oni dwaj i te straszliwie zmasakrowane zwłoki, które kiedyś były żywą ludzką istotą. W tej chwili pojawił się ponownie Moser.

- Pozwól, że ci coś poradzę, Beck. Na twoim miejscu kazałbym nakryć dach tego samochodu wodoodporną plandeką i tak jechać powoli do kostnicy. Być może doktor Kleist będzie musiała zeskrobywać niektóre szczątki z dachu. On właściwie się tam przykleił. Baw się dobrze...

- Wydaje mi się, że dobrze byłoby wjechać na górę tą windą w rogu - zaproponował Newman po odejściu Mosera. - Jeśli mnie pamięć nie myli, kursuje do ósmej trzydzieści.

- Masz niesamowitą pamięć, jeśli chodzi o szczegóły dotyczące ogrodu Plattform.

- Zrobisz jak zechcesz...

- Dam polecenie kierowcy, żeby czekał na nas przy wyjściu z drugiej strony.

- Nie. Lepiej na początku Munstergasse.

- Niech będzie.

Wyszli spoza parawanu prosto w ruch uliczny Badgasse. W tę i z powrotem, bez widocznego dla Newmana powodu, przemierzali ulicę umundurowani policjanci w skórzanych kurtkach, z automatycznymi pistoletami kalibru 7.65 na biodrach. Beck szybko dal wskazówki kierowcy i podążył za Anglikiem, który zmierzał w stronę odległego narożnika muru.

Staroświecka winda była małą klatką wjeżdżającą do góry wewnątrz szybu z metalowej kraty. Zanim Beck do niego dołączył, Newman zdążył kupić od windziarza dwa bilety. Nie odzywali się do siebie, gdy winda powoli wjeżdżała na górę.

Na siedzeniu leżały resztki kanapki widoczne zza kawałka gazety; całe wnętrze wypełniała woń salami. Windziarz przeszedł od drzwi, którymi weszli, do wyjścia umieszczonego w przeciwległym krańcu windy. Beck przyglądał się Newmanowi, który najpierw patrzył za okno na rzekę, a potem w przeciwnym kierunku, na tarasowate zbocze wzgórza, gdzie urządzono ogródki warzywne. Przyglądał się stojącym jedna przy drugiej kamienicom przy Munstergasse i dalej przy Junkerngasse. W jednym z tych domów siedzi Blanche i może właśnie dzwoni do faceta od wywoływania zdjęć. Newman postanowił, że za żadną cenę nie pozwoli, by dziewczyna została wmieszana w tę paskudną sprawę.

Gdy winda zatrzymała się pod maleńkim daszkiem w rogu ogrodu, windziarz otworzył drzwi. Newman nie ruszał się z miejsca.

- O tej porze chyba nie ma pan wielu pasażerów - odezwał się obojętnym tonem. - Może przypomina pan sobie, czy ktoś korzystał z windy około wpół do siódmej? Może za piętnaście siódma?

- Za sześćdziesiąt centymów mam odpowiadać na głupie pytania?

Beck nic nie powiedział, wyjął tylko legitymacje i z obojętną miną pokazał ją windziarzowi. Chowając dokument z powrotem do kieszonki, wyjrzał przez otwarte drzwi.

- Przepraszam... - Windziarz był nieco zmieszany. - Nie wiedziałem. To pewnie ta paskudna sprawa z facetem, który spadł...

- Właśnie o niego mi chodzi - wyjaśnił Newman przyjaźnie. - Może miał kolegę lub kilku, którzy pomogliby go zidentyfikować. Może ktoś był tak wstrząśnięty, że po tej tragedii zjechał windą na dół. Proszę się nie spieszyć. Niech się pan zastanowi.

- Był tu taki duży facet. - Windziarz zmarszczył czoło, usiłując sobie przypomnieć. - Nie przyglądałem mu się specjalnie. Ale miał laskę...

- Jak był ubrany? - wtrącił Beck.

- Nie pamiętam. Jadłem wtedy kolację. Mnóstwo ludzi korzysta z tej windy...

- Ale nie o tej porze - naciskał delikatnie Newman. - Pamięta pan, o której to było?

- Chyba o siódmej. Na pewno nie wcześniej. Winda była wtedy na dole, Ten facet przywołał ją na górę i akurat słyszałem zegar wybijający siódmą...

Beck wyszedł z windy, za nim podążył Newman. W dali, przy końcu zabezpieczającego przed spadnięciem murku, policjanci przeszukiwali teren, przyświecając sobie latarkami. Otoczyli go liną zaczepioną o słupki. Newman domyślił się, że z tego miejsca spadł Nagy.

- Nic nie znaleźliśmy, sir, przynajmniej na razie - zameldował jeden z policjantów. Beck wzruszył ramionami.

- Szukają śladów walki - powiedział Beck. - O Boże, wiatr jest tu ostry jak brzytwa. A w ogóle to nie był wypadek - ciągnął. - Nie ma tu nigdzie ani odrobiny lodu, na którym mógłby się pośliznąć.

Newman oparł się dłońmi o murek niedaleko odgrodzonego terenu i spojrzał w dół. Widok z tego miejsca przyprawiał o zawrót głowy - mur spadał gdzieś w otchłań. Rozglądając się w obie strony, zbadał uważnie murek i przyległy teren. Zmarzły mu ręce.

- Interesujące - rzucił.

- Co takiego? - spytał ostro Beck.

- Zobacz. To jedyne miejsce, gdzie nie ma łuków przyporowych, które mogłyby wyhamować spadające ciało. Gdyby były, ten człowiek odniósłby z pewnością bardzo poważne rany, ale miałby szansę przeżyć. A on wypadł dokładnie z miejsca, z którego upadek gwarantuje stuprocentowo śmierć.

Newman rozejrzał się po ogrodzie podzielonym na cztery wielkie trawniki. W poświacie księżyca widać było wysokie, równo przystrzyżone krzewy. Za nimi pięła się do nieba ogromna, groźnie wyglądająca wieżyczka Munsteru. Newman włożył ręce do kieszeni i ruszył w stronę wyjścia prowadzącego na Munsterplatz. Beck poszedł za nim bez słowa.

Newman wyszedł przed bramę, zatrzymał się, uważnie popatrzył na wybrukowany plac i dalej na Munstergasse. Podcienia po przeciwległej stronie placu wyglądały jak pusty, zacieniony tunel. Przeszedł przez plac na ukos i wszedł pod arkadę. Zatrzymał się dopiero przy Finstergasschen, wąskim zaułku prowadzącym do jednej z głównych ulic Berna, Marketgasse. Spojrzał na zegarek: pięć minut. Tyle zajęło mu przejście do Finstergasschen z miejsca, skąd spadł Nagy.

Wóz policyjny, który Beck posłał przodem, czekał zaparkowany przy krawężniku. Wciąż nie odzywając się, Newman wsiadł do samochodu, za nim Beck. Policjant wydał kierowcy polecenie.

- Pojedziemy do biura okrężną drogą, nie od frontu.

- Dlaczego? - spytał dziennikarz, gdy Beck zasunął szybę oddzielającą ich od szofera.

- Frontowe wejście może być pod obserwacją. Wprawdzie przemyciłem cię tamtędy do samochodu, ale nie chcę, by ktokolwiek zauważył, że tam wracasz... nawet w tych ciuchach.

Ciuchy. Newman uśmiechnął się do siebie. Gdy Beck pracował w Londynie, podłapał trochę angielskich kolokwializmów. Dziennikarz milczał, bo wolał, żeby to policjant prowadził rozmowę. Rzeczywiście, Beck zaraz zaczął.

- Czy wiesz, kim były te żałosne, zmasakrowane szczątki?

- Były kiedyś Juliusem Nagy'm - odparł od razu Newman. - Poznałem po tyrolskim kapeluszu. Nagy miał go na głowie, kiedy śledził mnie w Genewie...

Do tego musiał się przyznać. Nie miał wątpliwości, że Beck skontaktował się z nadinspektorem Tripetem z genewskiej Sûreté. Policjant popatrzył na Anglika.

- A wtedy skąd wiedziałeś, jak się nazywa?

- Przy innej okazji korzystałem z jego usług. Zasługiwał na lepszą śmierć niż ta. Pochodził z biednej rodziny i zabrakło mu inteligencji, żeby do czegoś w życiu dojść. Był jednak wytrwały i zarabiał na życie dostarczaniem informacji ludziom takim jak ja. Miał rozmaite kontakty z podziemiem.

- Tu, w Bernie?

- Tak. Dlatego dziwiłem się, że zaczął działać w Genewie.

- Ja to spowodowałem - przyznał Beck. - Uznałem go za niepożądanego i wyrzuciłem z kantonu berneńskiego za zakłócanie porządku publicznego. Mnie też jest przykro z jego powodu. Chciałbym wiedzieć, dlaczego zaryzykował powrót do Berna?

I tym razem Newman nie dał się wciągnąć w rozmowę. Dojeżdżali właśnie do budynku od strony Marzilibahn, a policjant wciąż uważnie przyglądał się dziennikarzowi.

- Prawdopodobnie jestem jedną z nielicznych osób w Szwajcarii, która wie, że ten trup, którego przed chwilą widzieliśmy, jest drugim w ciągu ostatnich kilku tygodni.

- A kto jeszcze o tym wie?

- Mordercy...

Gdy weszli do biura Becka, nie wisiała już w powietrzu ta wzajemna wrogość, która przesycała ten pokój poprzednio. Niska, chuda kobieta, która, zdaniem Newmana, mogła mieć jakieś pięćdziesiąt pięć lat i przypuszczalnie była starą panną, wniosła do pokoju tacę. Stał na niej dzbanek świeżo zaparzonej kawy, dwie filiżanki z miśnieńskiej porcelany, dwa bombiaste kieliszki i butelka koniaku Remy Martin.

- To jest Gisela, moja asystentka - przedstawił ją Beck. - Cieszy się moim pełnym zaufaniem. Gdyby mnie nie było, możesz zostawić u niej każdą wiadomość i mieć pewność, że dotrze jedynie do moich uszu.

- To miło, że tak pani o nas dba - rzekł Newman podając jej rękę, gdy tylko postawiła tacę na biurku.

- Cała przyjemność po mojej stronie, panie Newman. Będę u siebie, gdyby pan mnie potrzebował - zwróciła się do Becka.

- Ona pracuje tu całymi dniami - objaśnił policjant nalewając kawę. - Pijasz czarną, jeśli dobrze pamiętam? Ten dzień był wyjątkowo paskudny z kilku powodów. Dlatego uraczymy się koniakiem. Witaj w Bernie, przyjacielu, twoje zdrowie. I wybacz mi, proszę, to wcześniejsze powitanie.

- À co je spowodowało?

- Ten cholerny anonimowy telefon do Paull'ego - ktoś doniósł, że widziano cię niedaleko tamtego miejsca. Wygląda na to, że ktoś chce się ciebie pozbyć. U nas obowiązują pewne zasady, przede wszystkim więc chciałem odciąć od sprawy policję kantonalną. Teraz mogę powiedzieć Paull'emu, że cię przesłuchałem i stwierdziłem, iż nie masz nic wspólnego ze śmiercią biednego Juliusa Nagy. On to odnotuje, prześle akta do mnie, a ja zamknę je w szafie.

Wypchnął obrotowe krzesło zza biurka i usiadł obok Newmana. Przez chwilę w milczeniu pili kawę i sączyli koniak, aż w końcu Beck zaczął mówić. Słowa popłynęły potokiem.

- Wiesz, Bob, w czasie ostatnich dwunastu godzin miało miejsce przynajmniej pięć wydarzeń, które bardzo mnie niepokoją. Chociaż nie układają się w żaden przejrzysty schemat, jestem przekonany, że są ze sobą powiązane. Najpierw z bazy wojskowej w Lerchenfeld niedaleko Thun-Sud skradziono moździerz. To już drugi w tym miesiącu...

- Czy zabrali też jakąś amunicję? Może bomby?

- Nie i to jest bardzo dziwne. Zniknęło tylko działo. Poprzednim razem też skradziono broń. Jak wiesz, każdy Szwajcar służy w wojsku do czterdziestego piątego roku życia i trzyma w domu wojskowy karabin i dwadzieścia cztery naboje. Miało miejsce włamanie do pewnego domu w czasie, kiedy właściciel był w pracy, a jego żona robiła zakupy. Zabrano karabin i naboje. Do tego celownik optyczny. Właściciel jest strzelcem wyborowym...

- Gdzie to było? Mogę zgadywać?

- W Thun-Sud. Dzisiaj po południu miał miejsce trzeci wypadek - na drodze szybkiego ruchu zdarzył się brutalny napad na kierowcę pługa śnieżnego, a samą maszynę znaleziono później na autostradzie. Chcesz zgadywać gdzie?

- W pobliżu Thum?

- Właśnie. Ciągle Thun! Czwarty wypadek już znasz. To zamordowanie Juliusa Nagy'ego.

- A piąty?

- Lee Foley, rzekomo były agent CIA, zniknął dziś z hotelu, w którym go wytropiliśmy. Chodzi o Savoy przy Neuengasse. Ten Amerykanin jest jednym z najniebezpieczniejszych ludzi na Zachodzie. Zadzwoniłem do przyjaciela w Waszyngtonie, obudziłem go, ale on też mi to kiedyś zrobił. Chciałem się dowiedzieć, czy Foley rzeczywiście wystąpił z CIA, a on to potwierdził. Wciąż jednak nie jestem o tym przekonany. Jeśli chodzi o jakąś wielką robotę, Foley'a może kryć cala góra. Jest członkiem, a właściwie współudziałowcem Kontynentalnej Międzynarodowej Agencji Detektywistycznej w Nowym Jorku, a przynajmniej tak mi powiedziano...

- Weźmy to za dobrą monetę, żeby mieć jakiś punkt zaczepienia - zaproponował Newman. - Co z tego wynika?

- Nic, co zmniejszyłoby mój niepokój. Foley jest doświadczonym, świetnie wyszkolonym mordercą. A to stwierdzenie nasuwa dwa pytania. Kto ma wystarczająco dużo pieniędzy, żeby go opłacić?

- Amerykanie...

- Albo Szwajcarzy - dodał cicho Beck.

- Do czego zmierzasz?

Beck spojrzał na Newmana, lecz nic nie powiedział. Wyjął z kieszonki krótką fajkę o grubym trzonie i wielkiej lulce. Newman poznał ją natychmiast; szef policji wyjął tytoń z pakietu opatrzonego napisem AMPHORA i zaczął go uciskać w lulce.

- Widzę, że ciągle palisz tę samą starą fajkę - zauważył dziennikarz.

- Jesteś bardzo spostrzegawczy, przyjacielu. Wyprodukowała ją Firma Cogolet niedaleko St. Tropez. Tytoń też mam ciągle ten sam - czerwoną amphorę. Drugie pytanie, jakie nasuwa obecność Foley'a, brzmi: kto jest jego celem? Jeśli dowiemy się, kto mu płaci, może uda nam się zidentyfikować potencjalną ofiarę.

- Jesteś pewien, że przyjechał tu, by kogoś zabić?

- To jego fach - stwierdził Beck. - A po co ty przyjechałeś do Berna?

Typowe dla Becka. Rzuca poważne pytanie w chwili, kiedy się człowiek najmniej tego spodziewa. Pykając z fajki, przyglądał się Newmanowi z kpiącą miną. Anglik dobrze znal Becka i uświadomił sobie w tej chwili, że nigdy jeszcze nie widział przyjaciela w takim nastroju. Wyrażał się on pełnym obawy niezdecydowaniem.

- Moja narzeczona, Nancy Kennedy, chciała odwiedzić dziadka. - Przerwał na chwilę, wpatrując się w przesłoniętą niebieskawym dymem twarz przyjaciela. - Jest pacjentem Kliniki Berneńskiej.

- Ach! Klinika Berneńska! - Beck wyprostował się na krześle. - Wszystko zaczyna układać się w całość. Jesteś sprzymierzeńcem, jakiego szukałem...

Beck uzupełnił zawartość filiżanek i dolał koniaku do kieliszków. Przestał już zachowywać się jak ktoś niezdecydowany; znów był dawnym, pełnym energii i gotowości osiągnięcia celu Beckiem, którego Newman pamiętał z poprzedniego pobytu w Bernie.

- Byliśmy w Klinice dziś po południu i zauważyłem tam coś dziwnego - zaczął. - Nie wiesz przypadkiem, czy to miejsce jest strzeżone przez wojsko?

W pustawym, pomalowanym na zielono biurze oświetlonym jarzeniówkami atmosfera ponownie uległa zmianie. Beck zaczął wpatrywać się w swój kieliszek, obracając go delikatnie. Omijając wzrokiem gościa, upił mały łyczek.

- Skąd ci to przyszło do głowy? - spytał w końcu.

- Bo w wartowni widziałem kogoś w mundurze szwajcarskiego żołnierza.

- Powinieneś raczej zwrócić się z tym pytaniem do wywiadu wojskowego. Wiesz, gdzie to jest...

Beck znowu zamknął się w sobie. Newman wyczuwał rosnącą frustrację. Co, do diabła, działo się z Beckiem? Postanowił nie ukrywać swego zdenerwowania.

- Jeśli chcesz, żebym z tobą współpracował, a zdaje mi się, że słyszałem słowo „sprzymierzeniec”, to muszę wiedzieć, w co się pakuję. I jak dużą swobodę działania zostawił ci szef policji federalnej. Jeśli mi nie odpowiesz, wychodzę i nie chcę mieć do czynienia z całą tą cholerną sprawą.

- Jestem jego pełnomocnikiem - odparł szybko Beck. - Powierzył mi tę funkcję na piśmie; dokument trzymam w tamtej szufladzie pod kluczem.

- Czym więc się martwisz?

- Obawiam się Złotego Klubu...

Newman powoli dopijał koniak, by ukryć zaskoczenie. Potem odstawił kieliszek na biurko i otarł usta chusteczką.

- Słyszałeś o Złotym Klubie? Niewiele osób o nim wie... - dorzucił Beck.

- To grupa bankierów, której szefuje Zurcher Kredit Bank. Siedzibę mają w Zurychu. Jedynie bankierzy z Bazylei są w stanie im się przeciwstawić. Ale co Złoty Klub ma wspólnego z Kliniką Berneńską?

- Dyrektorem rady Zurcher Kredit Bank jest profesor Armand Grange, który, jak pewnie wiesz, zarządza Kliniką Berneńską. Jest też właścicielem fabryki chemikaliów na brzegu jeziora Zurych niedaleko Horgen. Odczuwam coraz silniejszy nacisk, by przerwać dochodzenie w sprawie projektu określonego mianem Terminal.

- A co to jest?

- Nie mam pojęcia - przyznał Beck. - Ale krążą rozmaite pogłoski, bardzo nieprzyjemne zresztą, i dotarły już nawet do niektórych ambasad. Tak się też składa, że twój rodak, który mieszka obecnie w hotelu Bellevue Palace, wypytuje o profesora Grange'a, A to niebezpieczne zajęcie, tym bardziej że wiadomości szybko się rozchodzą. Szwajcaria to mały kraj...

- Ten rodak... chyba ma jakieś nazwisko...

- Niejaki Mason. Przyleciał tu przez Zurych. Tam właśnie zaczął swe dochodzenie i stamtąd doszły mnie wieści na ten temat. A teraz, jak już ci wspomniałem, jest w Bernie.

- Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć?

- Czy słyszałeś kiedyś o człowieku nazwiskiem Manfred Seidler?

- Nie - skłamał Newman. - A co go wiąże z tą sprawą?

W fajce Becka zaczęło bulgotać. Zawsze palił tak, że do tytoniu dostawało się trochę śliny. Niespokojnie poruszył się na krześle, jakby przygotowywał się do podjęcia jakiejś ważnej decyzji.

- Pamiętaj, że nasza rozmowa jest poufna, właściwie ściśle tajna. Doszliśmy właśnie do sedna całej tej sprawy. Wywiad wojskowy zażyczył sobie, bym podjął intensywne poszukiwania Seidlera. Twierdzą, że ukradł coś bardzo ważnego z fabryki chemikaliów w Horgen. Gdy tylko znajdę tego człowieka, mam go przekazać w ręce wywiadu wojskowego. I to natychmiast! Bez żadnych przesłuchań.

- A tobie się to nie podoba?

- Nie zamierzam tolerować takiego traktowania. Jeśli znajdę Seidlera, będę go przesłuchiwał tak długo, aż się dowiem, o co w tym wszystkim chodzi. Widzisz, istnieją dwa ugrupowania o sprzecznych poglądach na kwestię polityki obronnej. Jedno to Złoty Klub, który uważa, że powinniśmy podjąć intensywne działania na rzecz zwiększenia obronności kraju przed zagrożeniem ze Wschodu. Ich zdaniem, należy nawet zorganizować swego rodzaju partyzantkę - oddziały ludzi specjalnie przeszkolonych w sabotażu, którzy działaliby poza granicami Szwajcarii. Szczególnie w Bawarii. Te poglądy są całkowicie sprzeczne z naszą polityką neutralności.

- Nie bardzo rozumiem. Dlaczego grupę bankierów obchodzi polityka wojskowa?

- Widzisz, Bob, niektórzy dyrektorzy banków są jednocześnie oficerami Armii Szwajcarskiej. Nie zawodowymi. Służą w randze kapitana lub pułkownika. W armii toczą się zażarte dyskusje na temat polityki, a te osobistości mają bardzo duże wpływy. Złoty Klub, który jest zwolennikiem polityki bezwzględności, zaczyna zdobywać przewagę. Cała ta sprawa bulwersuje mnie, bo właśnie ci ludzie starają się odsunąć moją osobę od sprawy Kliniki Berneńskiej.

- Powiedziałeś, że Nagy to druga ofiara morderstwa. Kto był pierwszą?

Beck obszedł biurko, otworzył szufladę, wyjął z niej teczkę i podał Newmanowi. Ostemplowano ją pieczątką „Ściśle tajne”. Dziennikarz otworzył teczkę i przeczytał nagłówek na pierwszej stronie: „SPRAWA HANNY STUART, obywatelki amerykańskiej. KLINIKA BERNEŃSKA”.

- Kim jest Hanna Stuart?

- Była pacjentką w Klinice. Zmarła pod koniec ubiegłego miesiąca - w dokumentach masz datę. Mam świadka, który tamtego wieczoru przejeżdżał na rowerze niedaleko Kliniki. Zeznał, że widział jakąś kobietę gonioną przez psy. Biegła w kierunku ogrodzenia Kliniki, krzycząc...

- Tam rzeczywiście grasują dobermany.

- Wiem. I właśnie tamtej nocy zmarła Hanna Stuart...

- Czy doprowadziłeś do konfrontacji ludzi z Kliniki z tym człowiekiem? - zaciekawił się Newman.

- To bezcelowe, poza tym wydałoby się, że grzebię w tej sprawie. Mój świadek leczył się kiedyś u psychiatry. - Beck pochylił się w stronę Newmana i dodał gwałtownie: - Ale już zupełnie wyzdrowiał. Sam go przesłuchiwałem i jestem pewien, że mówi prawdę. Miał dość rozsądku, żeby przyjść na policję w Bernie i opowiedzieć o wszystkim. Paull zadzwonił do mnie wtedy i przejąłem sprawę. W ten czy inny sposób Hannę Stuart zamordowano.

- Tutaj jest napisane, że zmarła na atak serca. Akt zgonu podpisał doktor Waldo Novak.

- Który też jest Amerykaninem. Dziwny zbieg okoliczności.

- A nie możesz wydać nakazu przeprowadzenia autopsji? - zasugerował Newman.

- Ciało poddano kremacji. I wtedy zaczął się cały problem. Pewien urzędnik z Ambasady Amerykańskiej złożył zażalenie. Hanna Stuart była bardzo bogata, pochodziła z Filadelfii. Jej spadkobiercy, syn i synowa, byli oburzeni na wieść o kremacji, w swoim testamencie bowiem Hanna Stuart postawiła warunek, że syn może po niej dziedziczyć tylko wtedy, jeśli ona zostanie pochowana w Filadelfii.

- Jak więc, do diabła, Klinika wytłumaczyła kremację?

- Administracyjny szef Kliniki, doktor Bruno Kobler, przedstawił dokument podpisany przez Hannę Stuart, który stwierdzał, że Amerykanka życzyła sobie, by jej ciało zostało poddane kremacji. W papierach znajdziesz fotokopię tego pisma. Podpis poddałem ekspertyzie grafologów, którzy orzekli, że jest autentyczny.

- I to ci związało ręce. Sprytne, bardzo sprytne...

Przerwał, bo ktoś zapukał do drzwi. Do pokoju wszedł niski, ubrany po cywilnemu mężczyzna, najwidoczniej krótkowidz. Na nosie miał okulary o grubych szkłach, w ręku trzymał celofanową torebkę.

- Znaleźliśmy trochę odcisków palców - rzeki przybysz do Becka. - Wszystkie należą do tej samej osoby, prawdopodobnie do zabitego, ale to będzie można potwierdzić dopiero wtedy, gdy patolog skończy oglądać ciało.

- Dziękuję, Erich... - Beck odczekał, aż mężczyzna wyjdzie, po czym podał torebkę Newmanowi. - W środku jest koperta, jeszcze zaklejona, którą Moser znalazł w kieszeni Nagy'ego.

Dziennikarz wyjął zgniecioną, tanią białą kopertę i zauważył, że jest zaadresowana: Dla pana Roberta Newmana, Bellevue Palace. Otworzył ją i znalazł wyrwaną z notesu kartkę oraz kluczyk. Tym samym nie wyrobionym pismem, co na kopercie, na skrawku papieru wypisane były słowa: Pan Newman - Bahnhof. Dziennikarz włożył kartkę i kluczyk z powrotem do koperty, po czym wsunął ją do portfela.

- Ponieważ była zaadresowana do ciebie - wyjaśnił Beck - wydałem polecenie, by jej nie otwierano. Czy teraz mogę zobaczyć, co tam jest napisane?

- Nie. Najpierw musisz mi powiedzieć, czego ode mnie oczekujesz, ale niewykluczone, że potem też ci nie pokażę.

- Potrzebuję kogoś, komu mogę w pełni zaufać i kto ma dostęp do Kliniki. Sam nie mam żadnego pretekstu, żeby tam złożyć wizytę, a nie chcę zdradzać poufnych informacji. Brak mi najmniejszego dowodu, nawet w przypadku Hanny Stuart. Jedynie poważne podejrzenia. Muszę dokładnie wiedzieć, co się tam dzieje.

- Wydawało mi się, że powinieneś zainteresować się fabryką chemikaliów w Horgen. Zwłaszcza w związku ze sprawą Seidlera...

- Hanna Stuart zmarła w Thum - stwierdził Beck ponuro. - A wracając do koperty...

- Będę pracował na własną rękę albo wcale. Na razie zatrzymam kopertę...

- Muszę cię ostrzec, że działasz przeciwko ludziom o nieograniczonej władzy. I jeszcze jedno. Dowiedziałem się, że członkowie Złotego Klubu wyasygnowali potajemnie olbrzymią kwotę dwustu milionów franków szwajcarskich na Terminal. - Podniósł dłoń do góry. - Nie pytaj, skąd o tym wiem, ale nie tylko Amerykanie trudnią się tak zwaną twórczą księgowością.

- Kto zarządza tymi pieniędzmi?

- Profesor Armand Grange. Każdym frankiem tej sumy...

- Czy Grange też jest żołnierzem Armii Szwajcarskiej? Jest jednym z tych oficerów, o których mówiłeś?

- Był, ale już nie jest. Musisz bardzo uważać, Bob. Wiem, że jesteś samotnym myśliwym, ale tym razem możesz potrzebować pomocy.

- Czy istnieje jakaś pojedyncza osoba, ktoś, kto jest na tyle potężny, by przeciwstawić się Grange'owi i jego bankierom?

- Znam tylko jednego. To doktor Max Nagel, bankier z Bazylei. Jest też członkiem rady w Banku do spraw Porozumień Międzynarodowych, ma więc kontakty na całym świecie. Nagel jest głównym opozycjonistą Złotego Klubu.

- A ten Manfred Seidler... naprawdę go szukasz?

- Chcę go znaleźć, zanim dobiorą się do niego ci z kontrwywiadu. Całą policję kantonalną postawiono w stan pogotowia. Myślę, że ten człowiek jest w wielkim niebezpieczeństwie.

- Ze strony kontrwywiadu? - W glosie Newmana dało się słyszeć niedowierzanie. - Naprawdę tak uważasz?

- Niezupełnie tak się wyraziłem...

- A ten Anglik, który zbiera materiały o Grange'u. Co on ma z tym wspólnego?

- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, kto jest jego mocodawcą. Na razie w ogóle trudno się zorientować dla kogo pracuje. Ale wydaje mi się, że Mason też może być w niebezpieczeństwie. Pamiętaj, że zgubiliśmy ślad Lee Foley'a, a on jest mordercą. Nie zapominaj, że stąpasz po polu minowym.

Była już dziewiąta wieczorem, kiedy Newman dotarł do działu skrytek bagażowych na dworcu. Maszerował przez ciche miasto od Taubenhalde, klucząc arkadami i nadkładając przy tym drogi, aż osiągnął całkowitą pewność, że nikt go nie śledzi. Tak jak się domyślił, klucz z koperty Nagy'ego pasował do skrytki oznaczonej numerem wyrytym na kluczu.

Otworzył ją i przykucnął, by zobaczyć, co jest w środku. Leżała tam druga koperta. Podobnie jak poprzednia, zaadresowana była do niego tymi samymi bazgrołami, które zaczynały wyglądać niemal swojsko. Wsunął kopertę do kieszeni i przeszedł do samoobsługowego bufetu dworcowego. Był spragniony i wygłodzony.

Usiadł przy stoliku w rogu plecami do ściany. Zjadł dwie bułeczki, wypił kawę i cały czas obserwował wchodzących pasażerów. Nikt nie zwracał na niego uwagi, wyjął więc kopertę i otworzył ją.

Panie Newman, chyba już długo nie pożyję. Dwa pierwsze zdjęcia zrobiłem przed dworcem. Nadinspektor Tripet (z Genewy) kazał mi pana śledzić. Robiłem to, dopóki nie wysiadłem z pociągu do Zurychu. W czasie jazdy zostałem napadnięty w toalecie. Ten zbir zapłacił mi i kazał pana śledzić. Numer na kartce, którą mi pan zabrał w alejce, to telefon, pod który miałem dzwonić i mówić, co pan robi. Rejestracja oznacza mercedesa czekającego przed dworcem. Facet, który, jak mi się wydawało, jest szefem zbira, wsiadł do mercedesa. To jest na dwóch pierwszych zdjęciach. Na trzecim jest ten sam facet, który wsiadał do mercedesa. Widziałem go tutaj, w Bernie, tuż przed zmrokiem. Nie wiem, z kim rozmawia. Widziałem go przypadkiem w pobliżu Bellevue Palace i dlatego zrobiłem zdjęcie. To są bezwzględni ludzie, panie Newman”.

Bobowi zrobiło się trochę niedobrze. Przed oczami przemknął mu widok Juliusa Nagy'ego przyciskanego laską do drewnianych drzwi, szybko jednak to wspomnienie ustąpiło miejsca zimnej wściekłości. Zaczął sobie wyobrażać, jak potoczyły się wypadki po odejściu Nagy'ego.

Mały człowieczek musiał wsiąść do tramwaju, może nawet zafundował sobie taksówkę, i pojechał na dworzec. Całkiem możliwe, że nabazgrał swój list - Newman miał trudności z odczytaniem niektórych słów - właśnie w tym bufecie. Następnie poszedł zapewne do skrytki bagażowej, schował w niej kopertę, klucz włożył do drugiej koperty, dołączając do niego krótszą notkę, też pewnie nagryzmoloną w bufecie, i wsunął ją do kieszeni. Tajemnicą pozostawał fakt, dlaczego Nagy pojechał z powrotem na Munstergasse.

Newman obliczył, że mały człowieczek mógł uwinąć się z tym wszystkim do wpół do siódmej, jeśli się spieszył. Gdy zjawił się ponownie na Munstergasse, ktoś już tam na niego czekał. Kto mieszkał w tamtym rejonie? Jedyną osobą, która przyszła mu na myśl, była Blanche Signer i przypomniał sobie, że powinien do niej zadzwonić.

Wszedł do budki telefonicznej na dworcu i przyszło mu na myśl, że najpierw dobrze byłoby zadzwonić do Nancy. Trochę się ociągając, wykręcił numer Bellevue Palace. Musiał czekać kilka minut, zanim odnaleziono Nancy. Rozmowa z nią nie należała do przyjemnych.

- Cholernie dobrze zrobiłam, że nie czekałam na ciebie z kolacją - przywitała go wymówką. - Gdzie ty się podziewasz, na miłość boską?

- Jestem w budce telefonicznej...

- I pewnie mam w to uwierzyć.

- Nancy... - Głos mu się zmienił. - ...Przyjechałem do Berna, żeby pomóc ci sprawdzić, co dzieje się z Jesse'em. I cały wieczór tym się właśnie zajmowałem. Niezbyt mi się to podoba.

- Mnie też nie. Tak długo na ciebie czekałam, że gdy w końcu postanowiłam sama zjeść kolację, straciłam na nią ochotę. Czy mogę cię oczekiwać dzisiejszej nocy, czy zamierzasz prowadzić śledztwo do samego rana?

- Nie wiem, kiedy wrócę...

Odłożył słuchawkę, po czym wykręcił numer Blanche. Odebrała niemal natychmiast. Na dźwięk jego głosu bardzo się ożywiła.

- Bob! Tak się cieszę, że dzwonisz - mam dla ciebie zdjęcia. Mój znajomy wywoływał je do późnej nocy. Biorąc pod uwagę fakt, że były robione przy złym świetle, wyszły bardzo dobrze. Wszystkie trzy. Przyjdziesz?

- Będę za dziesięć minut.

Tym razem Blanche wprowadziła go prosto do salonu - małego, wygodnie umeblowanego pokoju, oświetlonego wyłącznie małymi lampkami. Na niskim stoliku przy dużej kanapie stały dwa kieliszki na podstawkach.

Blanche miała na sobie plisowaną spódnicę i czarny kaszmirowy sweterek, który podkreślał jej kształty, ale nie wyglądała w nim wyzywająco. Sweterek miał golfowy kołnierz, który, jak pamiętała, Newman bardzo lubił. W przyciemnionym świetle połyskiwały jej imponujące włosy.

- Chyba wyśledziłam Manfreda Seidlera - oznajmiła - ale o tym później. Jesteś głodny? Przyniosę ci z lodówki. Montrachet...

- Dziękuję, nie będę nic jadł. Nie zostanę długo.

Wyszła do kuchni. Newman podszedł do oprawionej w srebrną ramkę fotografii, przedstawiającej poważnego oficera w mundurze Armii Szwajcarskiej. Gdy Blanche wróciła z otwartą butelką i napełniła kieliszki, wciąż przyglądał się zdjęciu.

- To twój ojczym?

- Tak. Prawie go nie widuję. Po prostu nie pracujemy na tych samych falach. Zdrowie!

Usiadła obok niego na sofie, krzyżując długie, zgrabne nogi obleczone w czarne, nylonowe pończochy. Pod pachą przyniosła dużą, usztywnioną tekturą kopertę, którą wsunęła między siebie a poduszkę. Newman uświadomił sobie, że dopiero drugi raz w czasie tego całego szalonego dnia może się odprężyć.

- Możliwe, że Manfred Seidler jest w Bazylei - powiedziała stawiając kieliszek na stoliku. - Odkąd wyszedłeś, prawie cały czas wisiałam na telefonie; wyszłam tylko na moment, oddać zdjęcia do wywołania. Już prawie się pogodziłam z porażką, ale zadzwoniłam jeszcze do koleżanki, która mieszka w Bazylei i pracuje w bankowości. W tym samym banku, co ona, pracuje dziewczyna o nazwisku Stahel. Eryka od czasu do czasu wspomina z nostalgią, że widuje swego chłopaka, Manfreda, tylko wtedy, gdy on przyjeżdża do Bazylei, a to nie zdarza się często. Ten Manfred dużo podróżuje...

- Manfred to dość popularne imię...

- Jest sporo starszy od Eryki. Ostatnio przywiózł jej prezent z Wiednia. Srebrno-kryształową sowę. To właśnie z tej okazji moja koleżanka o nim usłyszała. Eryka tak bardzo cieszyła się sową, że pochwaliła się przyjaciółce. Ta dziewczyna ma bardzo dobrą pracę - dodała Blanche.

- To znaczy jaką?

- Jest osobistą asystentką doktora Maxa Nagela, prezesa banku.

Newman z trudem starał się powstrzymać drżenie kieliszka w dłoni. Pospiesznie dolał sobie wina. Blanche obserwowała go. Podkurczyła nogi i usiadła na piętach niczym zadowolona kotka. Potem sięgnęła po kopertę i mówiła dalej:

- To pewnie nie o tego Manfreda chodzi, ale tak się składa, że Eryka stara się nie wymieniać jego nazwiska. Weź jednak pod uwagę, że to może po prostu oznaczać, że facet jest żonaty. Może właśnie z tego powodu Eryka nie chce mówić, kim on jest i czym się zajmuje. Mam nawet telefon Eryki Stahel, jeśli cię to interesuje.

- Jak go zdobyłaś?

- W czasie rozmowy z koleżanką poprosiłam, żeby odnalazła go w książce telefonicznej. Masz tu ten numer i adres. Dziewczyna mieszka niedaleko Munsterplatz. Obdzwoniłam chyba ze trzydzieści osób, zanim trafiłam na kogoś, kto zna jakiegoś Manfreda. Chcesz zobaczyć zdjęcia?

- Blanche, bardzo ci dziękuje, zrobiłaś świetną robotę. Ty działasz jak...

- Muszę, skoro zajmuję się śledzeniem ludzi. Klienci cenią sobie szybkie działanie. Potem polecają cię innym i w ten sposób interes się rozkręca. Zdjęcia...

Newman popatrzył na pierwszą błyszczącą odbitkę. Ukazywała tył mercedesa i wyraźnie widoczny numer rejestracyjny. Był to ten sam samochód, który niemal ich zepchnął wprost pod ostrze śnieżnego pługu na autostradzie. Może choć zza grobu uda się biednemu Nagy'emu odpłacić mordercom. Udając obojętną minę, Newman przyjrzał się drugiemu zdjęciu. Bruno Kobler. Bez wątpienia on.

- Te zdjęcia są bezcenne - odezwał się do Blanche.

- Zawsze do usług... wszelkiego rodzaju - figlarnie zmrużyła oko. - A to trzecie?

Newman poczuł, jakby go ktoś uderzył w splot słoneczny. Wpatrywał się w trzecie zdjęcie, czując dziwny skurcz żołądka. Rozpoznał budynek w tle. Tym razem Bruno Kobler też okazał się bardzo fotogenicznym modelem. Ale Newmanem wstrząsnął widok człowieka, z którym Kobler rozmawiał, widok, od którego zakręciło mu się w głowie i który sprawił, że musiał spojrzeć na wszystko z nowej, pełnej brutalności perspektywy. Tym człowiekiem był Artur Beck.

16.

Newman spotkał się, a właściwie zderzył z „Tommy'm” Masonem, kiedy wchodził do baru w Bellevue Palace po powrocie od Blanche. Była dokładnie dziesiąta wieczór. Mason odwrócił się z impetem od baru, trzymając w ręku szklaneczkę whisky. Trunek polał się po marynarce Newmana. Dziennikarz wyszczerzył zęby w uśmiechu i wzruszył ramionami.

- Strasznie pana przepraszam. Kelner, wilgotna ściereczka! Szybko!

- Nic takiego się nie stało...

- Byłem bardzo nieostrożny. Może przynajmniej mógłbym zaoferować panu drinka. Podwójną szkocką lub cokolwiek pan sobie życzy...

- Dobrze pan wybrał...

Newman wziął szklaneczkę i skierował się w stronę stolika, przy którym rozmawiał wcześniej z Blanche. W lokalu było sporo ludzi. Usadowił się plecami do ściany i zaczął sączyć drinka, gdy tymczasem jego towarzysz kluczył między stolikami.

- Kapitan Tommy Mason - przedstawił się. - Tommy nie ma w zasadzie żadnego znaczenia. Nazywali mnie tak w wojsku i przylgnęło do mnie...

- Bob Newman. Nie mam żadnych tytułów...

- Czy jest pan tym Robertem Newmanem od sprawy Krugera? Tak mi się wydawało, że to pan. Ja zajmuję się badaniem rynku. Już prawie skończyłem pracę, którą miałem do wykonania. - Mason uśmiechnął się. - Ale wcale mi się nie spieszy - podoba mi się tutaj. To wspaniały hotel.

Newman przytaknął skinieniem głowy, przyglądając się Masonowi. Typ wojskowego. Niewiele ponad trzydzieści lat. Krótko przystrzyżone wąsy, szczupła budowa ciała. Trzyma się prosto. Jego inteligentne spojrzenie nie pasowało do człowieka, który osiągnął rangę kapitana i uznał to za szczyt swoich możliwości. Masonowi usta się nie zamykały.

- Dzisiaj wszyscy mówią o tym biedaku, który wieczorem skoczył w dół z placyku koło zamku - nie, koło katedry. Wylądował na dachu samochodu w formie puree... a przynajmniej tak przypuszczam...

- A kto mówi, że skoczył?

Mason ściszył glos.

- Ma pan na myśli tradycyjne pytanie - spadł, czy ktoś go popchnął?

- Coś w tym rodzaju...

- To w sam raz materiał na książkę. Spacerowałem dzisiaj po tym placyku. Wyjrzałem nawet za murek i zrobiło mi się niedobrze, jakbym patrzył w jakąś cholerną przepaść. I to w Bernie, właśnie tutaj...

- Berno robi się równie niebezpieczne jak Bejrut - zauważył Newman i dopił whisky. - Dziękuję. Wolę wlewać ten trunek do gardła...

- Mówi pan, że Berno robi się niebezpieczne? Że trzeba uważać na ulicach i coś w tym rodzaju? Nie chodzić ciemnymi zaułkami po zmroku? Tyle, że w tym mieście pełno jest zaciemnionych miejsc.

- Raczej tak. Wspominał pan, że prowadzi jakieś badania? - drążył Newman.

- Tak. Związane z medycyną. Badam standard wyposażenia i leczenia w prywatnych klinikach. Mają wysoki poziom ci Szwajcarzy, ale dobrze strzegą swych tajemnic. Pracuje pan nad czymś konkretnym?

- Jestem tu na urlopie. Chyba muszę już iść. Moja narzeczona jest pewnie mocno zaniepokojona - nie było mnie cały wieczór.

- To milo, że zechciał pan wypić ze mną drinka. Zwłaszcza biorąc pod uwagę pierwszy, jaki panu zafundowałem. Ale nie chcę dłużej zatrzymywać. Może spotkamy się przy śniadaniu. I proszę unikać ciemnych zaułków...

Mason został na miejscu i obserwował przeciskającego się między zatłoczonymi stolikami Newmana, dopóki dziennikarz nie wyszedł. Potem wstał i powoli opuścił bar, obrzucając spojrzeniem siedzących gości.

- Kogóż to moje oczy widzą? - spytała z przekąsem Nancy, gdy Newman wszedł do pokoju.

Podniosła rękę do czoła, jakby patrzyła pod słońce. Newmana zirytował ten gest. Zdjął marynarkę i rzucił na łóżko razem z płaszczem, który miał przewieszony przez ramię.

- Powinnaś zamykać drzwi na klucz - powiedział.

- Proszę! Decyduje się wrócić nareszcie do domu i od razu krytykuje!

- Posłuchaj, Nancy, to bardzo ruchliwy hotel. Gdybym chciał cię napaść, nie korzystałbym z głównego wejścia, ponieważ recepcjonista mógłby mnie zauważyć. Wszedłbym przez kawiarnię, a potem tymi schodami z piwnicy. I na górę windą. Po prostu mam na względzie twoje bezpieczeństwo...

- Dobrze się bawiłeś? Twoja marynarka cuchnie alkoholem. Czy była tak rozochocona, że aż wylała na ciebie drinka?

- Jakiś człowiek w barze zderzył się ze mną. Żeby mnie przeprosić, postawił mi drinka. Dlatego z ust też cuchnie mi alkohol - mówię to, żeby uprzedzić twoje następne komentarze. A wieczór miałem obrzydliwy...

- Biedaczek - rzuciła sarkastycznie. - Było aż tak burzliwie?

- Poczciwy, mały człowieczek, który za mną chodził, ten sam, który kiedyś śledził dla mnie innych, skończył dzisiaj na dachu samochodu rozbity na miazgę. Wypadł przez murek za Munsterem. Prawdopodobnie ktoś go pchnął. Spadał jakieś pięćdziesiąt metrów...

- O Boże, niedawno skończyłam obfitą kolację. Trzeba przyznać, że obrazowo opowiadasz.

- Obfita kolacja. Szczęściara z ciebie. Ja zjadłem tylko dwie bułeczki...

- Służba hotelowa...! - krzyknęli jednocześnie.

Newmanowi przemknęło przez myśl wspomnienie Blanche pytającej, czy jadł kolację. Zdjął krawat, rozpiął kołnierzyk, lecz nie zrobił najmniejszego ruchu, by zamówić posiłek. To przekraczało jego siły. A Nancy nie drążyła tematu kolacji.

- Kogo więc dzisiaj zabito? - spytała.

- Tego małego człowieczka, którego nie zauważyłaś, kiedy jedliśmy śniadanie w Genewie. Przechodził wtedy za oknem...

- Ach, pamiętam. - Najwyraźniej straciła zainteresowanie. - Mówiłeś, że dryfuje po powierzchni. Że przegrał życie...

- Wyrażałem swoje współczucie. Mówisz tak, jakbyś urodziła się w Nowym Jorku. Tam dzielą ludzi na zwycięzców i pokonanych. Ten człowiek był uchodźcą z Węgier - uciekł w pięćdziesiątym szóstym. Zarabiał na życie, jak umiał. Zasługiwał na lepszy koniec.

- Miałam towarzystwo przy kolacji - Nancy zmieniła temat. - Anglik z bezbłędnymi manierami, chyba musiał służyć w wojsku. Świetnie nam się rozmawiało...

- Pewnie jakiś stetryczały stary pułkownik koło osiemdziesiątki? - spytał z zamierzoną obojętnością.

- Wcale nie! Był bardzo przystojny i miał koło trzydziestki. Elegancki, z wąsikiem. Mówi trochę niewyraźnie. Wydał mi się bardzo zabawny. O której mamy spotkanie z doktorem Novakiem w czwartek?

- Żadne „my”. Jadę sam. Przy tobie nie będzie bezwzględnie szczery, a poza tym w Thum robi się niebezpiecznie. Może już zapomniałaś, co nam się przytrafiło na autostradzie?

- Nie! - wybuchnęła. - I choćby z tego powodu mogłeś się postarać wrócić wcześniej i zjeść ze mną kolację. Potrzebowałam towarzystwa. No cóż - dodała mocno wzburzona - i to dobre, że nie byłam sama...

Zadzwonił telefon. Newman zerknął na Nancy, lecz ona tylko wzruszyła ramionami. Nagle uświadomił sobie, że nigdy jeszcze nie widział jej w sukience, którą dziś miała na sobie - chyba zarobił kolejny minus. Nie odezwał się jednak, Telefon wciąż dzwonił, podniósł więc słuchawkę.

- Pan Manfred Seidler chciałby z panem rozmawiać - oznajmiła telefonistka.

- Musimy spotkać się jutro wieczorem, Newman. Zadzwonię po południu i dam ci wskazówki co do miejsca...

Wojowniczy ton, groźba w głosie. Czy była tam też odrobina przerażenia? Newman oparł słuchawkę na ramieniu, przytrzymał ją brodą i zapalił papierosa.

- Newman? Jesteś tam?

- Tak - odparł spokojnie dziennikarz. - Ale jutro odpada...

- Więc nie spotkamy się w ogóle! Słyszysz? Za te informacje inni zapłacą mi majątek.

- No to idź do nich...

- Słuchaj, Newman, ludzie umierają! Mówiłem ci już. Nic cię to nie obchodzi?

- Teraz ty posłuchaj, Seidler. Prawdopodobnie będę mógł się z tobą zobaczyć za trzy dni. To najwcześniejszy termin, jaki mogę zaproponować. Z góry muszę wiedzieć, gdzie mamy się spotkać...

- Masz samochód?

- Mogę mieć. - Dziennikarz wyznawał zasadę, że w żadnym wypadku nie należy dostarczać obcym jakichkolwiek informacji o sobie. - Ale jeśli w końcu nie przejdziesz do rzeczy, odkładam słuchawkę...

- Nie rób tego! Proszę! Na miłość boską, Newman! Zadzwonię do ciebie jutro o piątej. Nie, nie jutro. O piątej w dniu spotkania. Musisz mieć samochód. I uwierz mi, omawianie szczegółów przez telefon jest zbyt niebezpieczne. Dla ciebie i dla mnie...

- A więc o piątej w umówionym dniu. Dobranoc.

Newman odłożył słuchawkę, zanim jego rozmówca zdążył cokolwiek dodać. Zapalił papierosa i usiadł na brzegu łóżka, uśmiechając się do Nancy. Patrzyła na niego uważnie.

- Byłeś dla niego bardzo ostry - zauważyła.

- W sytuacji takiej jak ta, gdzie ściera się ze sobą dwóch ludzi, jeden musi objąć dowodzenie i zdominować drugiego. Kiedy już dojdzie do spotkania, to on będzie u kresu wytrzymałości i znacznie więcej z niego wyciągnę. Myślę, że jemu już niewiele brakuje. Z nieznanego mi powodu jestem jego ostatnią deską ratunku i mam zamiar utrzymać taką pozycję.

- Czy pojutrze zobaczysz się z doktorem Novakiem w Thum?

- Tak. I sporo się spodziewam po tej rozmowie. Podejrzewam, że Novak jest w podobnej sytuacji co Seidler. I on jest kłębkiem nerwów, bo też go coś przeraża do nieprzytomności. Zastanawiam się, czy w obu wypadkach powód jest ten sam...

- Bob, jest coś, o czym ci nie powiedziałam. Ale najpierw musisz zjeść kolację. Może omlet? Jest lekko strawny. A na deser owoce?

Skinął głową i palił w milczeniu, gdy Nancy zamawiała kolację przez telefon. Atmosfera między nimi zmieniła się, jakby przeszli kryzys. Przerywnik w postaci telefonu okazał się niezbędny, żeby stłumić ich emocjonalne napięcie. Tak więc Seidler niechcący wyświadczył im przysługę. Newman poczekał, aż Nancy złoży zamówienie, do którego włączyła też butelkę białego wytrawnego wina i dużą ilość kawy. Potem usiadła obok niego.

- Co teraz, Bob? Zupełnie nie wiem.

W ustach Nancy Kennedy byty to znaczące słowa. Sprawiała wrażenie osoby zdezorientowanej, dla której wydarzenia przybrały zbyt szybki bieg i nie umie sobie z nimi poradzić. Newman spróbował wytłumaczyć jej wszystko tak, by stało się łatwiej zrozumiale dla Amerykanki. Europa rządziła się innymi prawami - była niewiarygodnie skomplikowana.

- Jak już mówiłem, najpierw muszę się zobaczyć z Novakiem - zaczął. - Chcę wiedzieć, co naprawdę dzieje się w Klinice Berneńskiej. Po to zresztą tu jesteśmy. Będę musiał wymyślić coś takiego, by go przycisnąć do muru i w ten sposób złamać. To jest pierwsza rzecz. Potem, następnego dnia, spotkamy się z Seidlerem i zobaczymy, co on wie. Coś mi mówi, że fragmenty układanki zaczynają do siebie pasować i szybko powstaje z nich całość. A o czym mi nie powiedziałaś?

- Wtedy w Klinice, gdy ty zagadywałeś Novaka, Jesse powiedział mi, że oni tam prowadzą jakieś eksperymenty...

- Eksperymenty? Jesteś pewna, że użył tego słowa?

- Całkowicie. Jesse nie wdawał się w żadne szczegóły. Prawdopodobnie bał się, że Novak nas usłyszy... - W tym momencie zapukano do drzwi. - To chyba twoja kolacja. Zjesz, wypijesz, a potem do łóżka...

Pół godziny później leżeli już rozebrani, światła były wygaszone. Płytki oddech Nancy oznaczał, że dziewczyna śpi wyczerpana wydarzeniami całego dnia. Newman długo jeszcze leżał, próbując w myślach powiązać ze sobą wszystkie poznane do tej pory fakty.

To wszystko byty dziwne, szybko po sobie następujące wypadki, których Beck nie potrafił zrozumieć. Kradzież wojskowego działa. Zniknięcie karabinu i dwudziestu czterech sztuk amunicji. Incydent z pługiem śnieżnym na autostradzie. Newman pomyślał ze smutkiem, że akurat to można bez trudu wyjaśnić.

A potem morderstwo, na pewno nie wypadek, Juliusa Nagy'ego. I zniknięcie Lee Foley'a. Blanche wspomniała, że widziała Foley'a w pobliżu Kliniki Berneńskiej w czasie, kiedy byli tam z Nancy. Tak więc wszystkie zdarzenia, z wyjątkiem zamordowania Nagy'ego, miały miejsce w okolicach Thun.

Do tego jeszcze dochodziła sprawa Złotego Klubu, która tak bardzo niepokoiła Becka. No i wzmianka Seidlera, kiedy dzwonił do niego w Genewie, na temat paczki przywiezionej przez wschodnią granicę. Co zawierała ta paczka? I o którą granicę chodziło? Newman czuł, że gdyby udało mu się ułożyć te zróżnicowane wydarzenia we właściwym porządku, to uformowałyby harmonijną całość.

Zasnął zaniepokojony. Martwiła go fotografia, na której Bruno Kobler, administrator Kliniki Berneńskiej - znowu to Thun! - rozmawia przed budynkiem Taubenhalde z Arturem Beckiem.

17.

Środa, 15 lutego

Patrząc na zegarek Lee Foley stwierdził, że siedzi w kinie już od godziny. Większość dnia spędził w rozmaitych kinach, których w Bernie jest z dziesięć. W porównaniu z dniem poprzednim, kiedy to badał otoczenie Kliniki Berneńskiej, dzisiejszy był bardziej relaksujący.

Już wcześniej stosował taką metodę, gdy musiał się przyczaić, bo operacja wkraczała w fazę przyhamowania i wyczekiwania. Po opuszczeniu hotelu Savoy parkował swoje porsche w różnych częściach miasta. Kupował jedzenie w opakowaniach na wynos i jadł siedząc w kinie. Tam też spał. Na ulice wychodził dopiero o zmroku.

Po wyjściu z kina ruszył okrężną drogą do zaparkowanego samochodu. Upewniwszy się, że nikt go nie śledzi, udał się prosto do swego auta. Podszedł do niego ostrożnie, by mieć pewność, że nikt go nic obserwuje. Najpierw przeszedł pod pustą arkadą obok samochodu i zawrócił, trzymając kluczyki w dłoni. W niecałe pół minuty znalazł się za kierownicą, zapalił silnik i odjechał.

Tommy Mason skończył pisanie raportu, który obejmował również sprawozdanie z wypadów pociągiem do Zurychu. Bolały go mięśnie od długiego siedzenia bez ruchu, a poza tym chciał się trochę zastanowić. Najlepiej mu się myślało w czasie spaceru. Przed pójściem do łóżka trzeba się trochę zrelaksować.

Wyszedł z hotelu głównym wejściem. O tak późnej porze ogromny hall i znajdująca się w dalszej jego części sala przyjęć - ta, w której za kilka dni odbędzie się bankiet z okazji kongresu medycznego - były zupełnie puste. Recepcjonista pełniący nocny dyżur zerknął na wychodzącego Masona, skinął mu głową i z powrotem zajął się grafikiem budzeń na następny dzień.

Chroniąc głowę przed mroźnym chłodem nocy pod ciepłym angielskim szalikiem z wełny i kapeluszem z opuszczonym rondem, Mason ruszył w stronę rzeki. Poprzedniego wieczoru spacerował tą samą trasą. Przemknęło mu przez myśl, że w ten sposób łamie żelazną zasadę, która mówi, że nigdy nie należy popadać w rutynę. Sposób zachowania trzeba zmieniać, nie wpadać w nawyk. Co gorsza, Mason wyszedł z hotelu o tej samej porze co wczoraj. Tak bardzo pochłonął go raport, że nie zdawał sobie sprawy, co robi.

Ale to był dopiero drugi raz. Musi przecież przejść się trochę, bo inaczej nie będzie mógł zasnąć. Rozmaite myśli kłębiły mu się w głowie. Chyba niedługo dostanie awans. Wskazywał na to fakt, że Tweed wycofał go z Wiednia i czasowo przeniósł do Berna.

Gdy doszedł do Aarstrasse, uderzył go ostry podmuch wiatru. Minął tę uliczkę i skierował się do Dalmazibrucke, znacznie niższego niż Kirchenfeldbrucke, którym przyjdzie mu wrócić do hotelu.

Chociaż pochłaniały go myśli o raporcie i awansie, rozglądał się dokoła w poszukiwaniu jakichkolwiek znaków życia. Nic nie jechało, nie było też żadnych pieszych. W ciemności, do której oczy zdążyły mu przywyknąć, dostrzegł po lewej wznoszącą się pionowo w górę wiekową skarpę, na której zbudowano Berno. Szedł dalej.

Gdy dotarł do mostu Dalmazi, miasto wciąż wyglądało na uśpione. Szwajcarzy wcześnie zaczynali dzień, rzadko więc siedzieli do późna w nocy. Poniżej ciemne, wzburzone wody rzeki płynęły w kierunku dziwnego, podobnego do kanału odpływu pod Munsterem. To tam właśnie, przepływając przez liczne śluzy, Aare obniża swój poziom, by wić się dalej przez średniowieczne miasto. Mason usłyszał z tyłu odgłos wolno jadącego samochodu. Pojazd stanął. Mason odwrócił się.

W tym samym momencie kierowca włączył długie światła. Masona na chwilę oślepiło. Cholerny idiota. Kierowca zmienił światła, ale wciąż stał w miejscu. Mason pomyślał, że pewnie jakaś zakochana para w ciepłym, miłosnym gniazdku nie czuje chłodu nocy. Prawdopodobnie chcieli wyłączyć reflektory, ale zaabsorbowani innymi czynnościami, wcisnęli niewłaściwy przycisk.

Mason znajdował się już w połowie mostu, ruszył więc do przodu. Niewinnie wyglądająca broń - ciężka jak ołów laska - z ogromną siłą spadla mu na kark. Mason osuwał się na ziemię, ale czyjeś silne ramiona podtrzymały go i jednym szybkim ruchem przerzuciły przez barierkę mostu.

Ciało Masona uderzyło w lodowatą wodę z głuchym odgłosem. Niecałe pół minuty później silnik zawarczał i samochód odjechał sprzed mostu. Ciało Masona podpłynęło w tym czasie do Kirchenfeldbrücke. Woda uniosła je pod podporami trzymającymi przęsła mostu; silniejszy w tym miejscu prąd porwał je na prawo. Uwięzione w pienistym wirze ciało uderzyło mocno w śluzę, która strzaskała czaszkę, i zatrzymało się w niej. Co jakiś czas szarpał nim rzeczny prąd i uderzał o śluzę z siłą kowalskiego młota. Kapelusz odpłynął i podskakując na falach dostał się w inną śluzę. Przepłynął przez nią bez trudu, ale przemókł zupełnie. Gdzieś dalej, przed następnym zakrętem rzeki, zniknął z pola widzenia. Bernard „Tommy” Mason już nigdy nie doczeka upragnionego awansu.

Gisela, asystentka Artura Becka, zerknęła znad biurka na wchodzącego szefa. Zdjął płaszcz, powiesił go na wieszaku i usiadł za biurkiem. Otworzył szufladę i wyjął teczkę ze sprawą Juliusa Nagy'ego.

- Jest już strasznie późno - poczęła go strofować Gisela. - Myślałam, że pan poszedł do domu. Gdzie właściwie pan był?

- Spacerowałem pod arkadami i próbowałem połączyć te zdawałoby się oderwane wydarzenia w jakąś sensowną całość. Skradziony moździerz, skradziony karabin z amunicją, zniknięcie Lee Foley'a. Bo chyba nie ma o nim żadnych wieści?

- Żadnych. Napije się pan kawy?

- Z przyjemnością. A tak, ä propos pójścia do domu, to zmykaj. Jak sama zauważyłaś, jest bardzo późno...

Gdy Gisela wyszła, Beck odsunął teczkę na bok. Patrząc w dal niewidzącymi oczyma, bębnił po biurku palcami prawej ręki.

Lee Foley starał się prowadzić swoje porsche bez przekraczania prędkości, chociaż autostrada N6 z Berna do Than była pusta. Zrzucił już z siebie angielskie ubranie, włożył dżinsy i kurtkę. By zakryć gęstą, szpakowatą czuprynę, wciągnął głęboko na głowę żeglarską czapkę z daszkiem w stylu tych, jakie lubią Niemcy.

Noc zamierzał spędzić w małym zajeździe niedaleko Thun. Formularz meldunkowy dotrze na policję dopiero rano, może nawet następnego dnia, jeśli wypełni go późno; wtedy Foley będzie już daleko od Thun.

Rano o umówionej godzinie wykona uzgodniony wcześniej telefon, dzwoniąc z budki telefonicznej. Foley był przekonany, że będzie to pierwszy znaczący dzień. Wkrótce potem wyjdzie z ukrycia i znów wypłynie na powierzchnię - należało tylko wszystko dokładnie rozplanować. Foley znakomicie potrafił wyczuć właściwy moment - wyrobił sobie odpowiednie kontakty.

Jego postać za kierownicą wyglądała jak wykuta z kamienia. Foley doszedł do wniosku, że w sumie był to dziwny dzień. Odsunął w niepamięć myśli o nim. Najważniejsze było jutro, kolejny ruch.

W Bazylei było już dobrze po północy, gdy Seidler chodził w tę i z powrotem po salonie. Eryka Stahel, siedząc na sofie, tłumiła ziewanie. Postanowiła ponowić próbę.

- Manfredzie, chodźmy już spać. Miałam męczący dzień...

- To sukinsyn, ten Newman! - wybuchnął Seidler. - Bawi się ze mną w kotka i myszkę. Nie można mnie tak traktować. Gdyby wiedział, co mam w tej walizce, spotkałby się ze mną zaraz po pierwszym telefonie.

- Mówisz o tej zamkniętej walizce? Dlaczego nie chcesz mi pokazać, co w niej jest?

- To wzór, egzemplarz...

- Egzemplarz czego?

- Czegoś strasznego. Lepiej, żebyś o tym nie wiedziała. To klucz do rozwiązania sprawy Terminalu. Wart jest fortunę - mówił z przejęciem - a ja oddam go Newmanowi za psie pieniądze, jeżeli mnie wcześniej nie zabiją. Za psie pieniądze - powtórzył - żeby tylko mnie ochronił...

- Fortunę zdeponowałam ci w banku - przypomniała. - Na pewno nie potrzebujesz więcej pieniędzy. Przerażasz mnie mówiąc, że to takie straszne. W co się wpakowałeś?

- Niedługo się to skończy. Newman powiedział, że spotka się ze mną. Muszę znaleźć odludne miejsce. Chyba nawet wiem gdzie...

Eryka zrozumiała, że Seidler może tak mówić bez końca. Był w silnym napięciu nerwowym, na granicy załamania. Wstała więc, poszła do kuchni i wróciła ze szklanką wody i fiolką z tabletkami.

- Dzisiaj łykniesz tabletkę nasenną. Na to spotkanie musisz pojechać wypoczęty, ze świeżym umysłem. Chodź, idziemy do łóżka. Spać...

Dziesięć minut później Seidler leżał obok Eryki pogrążony w głębokim śnie. Ona natomiast patrzyła w sufit, na którym, pomimo zaciągniętych zasłon, migotały światła neonu umieszczonego na budynku po przeciwnej stronie ulicy. „Straszne”. Dobry Boże, cóż jest w tej walizce?

Ten sam nastrój niepokoju i zdenerwowania, który panował w Bazylei, dokuczał również mieszkańcom Berna. Gisela zauważyła to w zachowaniu swego szefa, Artura Becka. Newman i Nancy też mieli ciężki dzień. Obydwoje czuli się ospali i najmniejsza nawet rzecz przychodziła im z trudem. Przez cały czas mocno się starali, by nie działać sobie na nerwy. Przed snem Newman udał się na samotny spacer.

Wróciwszy, zapukał do drzwi i usłyszał, że Nancy je otwiera. Ubrana była w płaszcz kąpielowy. Gdy tylko wszedł do pokoju i rzucił palto na łóżko, zauważył na stoliku dzbanek kawy, dwie filiżanki i dzbanuszek ze śmietanką.

- Wzięłam kąpiel - powiedziała Nancy zapalając papierosa. - Udał ci się spacer? Nie było cię całą wieczność...

- Niespecjalnie. A tobie miło było w wannie?

- Też niespecjalnie. Umycie się przyszło mi z wielkim trudem - jakbym musiała wiosłować w syropie. Co się z nami dzieje?

- Dwie rzeczy. Po pierwsze, jak wyjaśnił mi recepcjonista, wieje wiatr zwany fenem. Ludzie stają się wtedy ociężali i podenerwowani. Tak, wiem, nie czujesz, żeby to miało na ciebie jakiś wpływ, ale ten wiatr wyprowadza ludzi z równowagi. Wzrasta wtedy liczba samobójstw...

- Urocza perspektywa. A druga rzecz?

- Wyczuwam, że sprawa Kliniki Berneńskiej zbliża się do punktu kulminacyjnego. I to ma na nas wpływ...

Nie oznakowany samochód policji federalnej z dwoma ubranymi po cywilnemu policjantami jechał powoli wzdłuż Aarstrasse, kierując się w stronę wysokiego przęsła mostu Kirchenfeld. Wzdłuż ulicy po lewej stronie płynęła rzeka. Za kierownicą siedział Leupin, obok usadowił się jego współpracownik, Marbot. To ich właśnie Beck wysłał wcześniej na dworzec, by wypatrzyli Lee Foley'a, Marbot pierwszy zauważył śluzę.

Noc była lodowato zimna, a ponieważ nastawili ogrzewanie na pełną moc, na szybie cały czas skraplała się para. Leupin włączał więc wycieraczki, a Marbot co parę minut otwierał boczne okno, żeby kolega miał dobrą widoczność.

- Zwolnij trochę, Jean - rzucił nagle Marbot. - Przy tamtej śluzie jest coś dziwnego.

- Nic nie widzę - odparł Leupin, ale zatrzymał samochód.

- Daj mi lornetkę na mo...

Leupin trząsł się z zimna i zacierał ręce, gdy do środka wpadło lodowate powietrze, lecz czekał cierpliwie. W końcu Marbot opuścił lornetkę i popatrzył na kolegę.

- Chyba powinniśmy podjechać... stamtąd możemy przejść chodnikiem przy śluzach...

Gdy policyjny samochód jechał w stronę mostu, ze zmaltretowanego ciała Masona wciąż uderzającego o śluzę pozostały jedynie rozmokłe szczątki z poharataną głową.

18.

Czwartek, 16 lutego

Kwatera wywiadu wojskowego w Bernie mieści się w ogromnym, kwadratowym budynku z kamienia, wznoszącym się obok hotelu Bellevue Palace po jego lewej stronie. Nazywa się Bundeshaus Ost.

Przez szklane drzwi Newman wszedł do wielkiego hallu i na ladzie recepcji położył swój paszport. Gdy urzędnik go sprawdzał, dziennikarz mówił pewnym siebie, odważnym głosem.

- Proszę poinformować kapitana Lachenala, że tu jestem. Dobrze mnie zna. A poza tym trochę się spieszę...

- Kapitan oczekuje pana, panie Newman. Strażnik zaprowadzi pana do jego biura.

Newman nie dał poznać po sobie, jak dalece jest zaskoczony. Strażnik prowadził go wielką klatką schodową z marmuru. Zatrzymał się przed dawnym biurem Lachenala na drugim piętrze, skąd roztaczał się widok na rzekę i Bantiger wznoszący się na jej drugim brzegu.

- Witaj znów w Bernie, Bob. Przybywasz do nas w ciekawych czasach i pewnie dlatego tu jesteś...

Trzydziestopięcioletni Lachenal, wysoki mężczyzna o pociągłej twarzy i gęstych czarnych włosach, zaczesanych do tyłu w sposób odsłaniający wysokie czoło, wyszedł zza biurka, żeby się przywitać. Szwajcar był intelektualistą i w pewnym stopniu - zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę wydatny nos, wysoki wzrost, władczy i pełen rezerwy sposób bycia - przypominał Newmanowi de Gaulle'a. Był sowietologiem, jednym z największych autorytetów w dziedzinie znajomości Armii Czerwonej.

- Widzę, że się mnie spodziewałeś, René - rzekł Newman. - Mogę wiedzieć dlaczego?

- Wciąż ten sam stary Bob - nigdy nie owija w bawełnę. Siadaj, zrobię dla ciebie, co będę mógł. Wracając do twego pytania, wiedziałem, że przyjechałeś do Berna i że mieszkasz w hotelu Bellevue Palace. Z tego wyciągnąłem prosty wniosek, że mnie odwiedzisz. Czy zaspokoiłem twoją ciekawość?

- Nie. Jestem tutaj z narzeczoną, której dziadek jest pacjentem Kliniki Berneńskiej. Dlaczegóż więc miałbym odwiedzać ciebie?

- Ach! Klinika Berneńska...

Siedząc na wprost Szwajcara, Newman obserwował przyjaciela. Ubrany był po cywilnemu w elegancki niebieski garnitur w prążki, koszulę też miał w niebieskie paski i takiegoż koloru krawat. Newman rzucił wzrokiem na wiszący opodal mundur. Na epoletach i czapce z daszkiem widniały trzy żółte belki, oznaczające rangę Lachenala: kapitan.

Bardziej jednak zainteresowały Newmana spodnie od munduru. Zauważył, że na nogawkach naszyte były szerokie czarne lampasy. Tak więc Lachenal był czymś więcej niż kapitanem; pełnił obecnie funkcję oficera sztabowego. Szwajcar podążył za wzrokiem kolegi.

- Rzeczywiście, od naszego ostatniego spotkania trafił mi się mały awansik...

- Kto jest twoim przełożonym?

- Znowu ta twoja bezpośredniość! Szef UNA, który, jak wiesz, kieruje podwydziałem do spraw informacji i jest dwugwiazdkowym generałem. W każdej chwili mam do niego bezpośredni dostęp.

- A więc pracujesz nad jakimś szczególnym projektem?

- Chyba nie oczekujesz, że zdradzę ci szczegóły sprawy, która jest nie tylko poufna, lecz także ma wysoki stopień utajnienia - odparł Lachenal sucho.

- A dlaczego powiedziałeś, że przyjechałem w ciekawych czasach?

- Och, to proste... - Kapitan rozłożył ręce - miał długie, szczupłe palce. - Właśnie odbywają się manewry wojskowe.

- Ciągle są jakieś manewry - sprzeciwił się Newman. - No i dlaczego tak nastawiłeś uszu, kiedy wspomniałem o Klinice Berneńskiej? A przy okazji, czy tego miejsca strzeże szwajcarskie wojsko?

Lachenal pokręcił głową bardziej ze smutkiem niż ze złością.

- Przecież wiesz, że nie mogę ani potwierdzić, ani zaprzeczyć, czy takie albo inne miejsce w tym kraju podlega ochronie militarnej. Co za pytanie, Bob?

- Cholernie dobre - upierał się Newman. - Zauważyłem mężczyznę w mundurze Armii Szwajcarskiej wewnątrz szpitala...

Obserwował ciemne, spokojne oczy Lachenala, doszukując się w nich oznak niepokoju. Ale równie dobrze mógłby oczekiwać, że de Gaulle ujawni swoje myśli. Dostrzegł tylko jeden maleńki znak, różniący kapitana od sławnej osobistości. Lachenal sięgnął po papierosa, zapalił go i dopiero potem przypomniał sobie o zasadach dobrego wychowania.

- O, przepraszam.

Podsunął Newmanowi paczkę i podał mu ogień.

- Czy mógłbym ci o czymś opowiedzieć? Zajmie mi to kilka minut - zaczął prostując się na krześle. - Jak wiesz, przygotowujemy się na wypadek konfliktu militarnego. Wszyscy sprawni mężczyźni poniżej czterdziestego piątego roku życia muszą co rok odsłużyć pewien czas w wojsku. Kiedy Wschód rozpęta wojnę, będziemy gotowi do obrony. Ale bardzo martwi nas fakt, że wróg może wykorzystywać do swoich celów helikoptery. Jest jednak szansa, że i ten problem wkrótce zostanie rozwiązany. Obecnie testujemy pewne pociski w rejonie przełęczy Bernina, ponieważ jest tam strasznie zimno, a śnieg bardzo głęboki. Uczymy się walki w niskich temperaturach, Bob...

Newman był mocno zaintrygowany. Początkowo myślał, że Lachenal chce zręcznie skierować rozmowę na tematy odległe od Kliniki Berneńskiej. Teraz zrozumiał, że oficer sztabowy robi coś zupełnie innego; mówi o rzeczach, o których w dyskretny sposób sam chce się czegoś dowiedzieć.

- Wiem, jakie jest podejście Szwajcarów do tych spraw - zauważył. - Życzyłbym sobie, żeby nasze ministerstwo przysłało do was ludzi na przeszkolenie w zakresie technik, jakie stosujecie...

- Proszę cię! - powstrzymał go kapitan uniesioną dłonią. - Pozwól mi dokończyć, chcę, żebyś miał pełny obraz sprawy. Potem możesz zadawać pytania. - Zaciągnął się dymem i mówił dalej. - To, co teraz powiem, jest ściśle poufne i w żadnym wypadku nikt nie może się o tym dowiedzieć. Widzisz, mamy w tym kraju dwa ścierające się ze sobą poglądy w dziedzinie obronności, innymi słowy są dwie szkoły w tej kwestii. Jedna ma obecnie swych zwolenników wśród większości zawodowej armii. Ci ludzie uważają, że powinniśmy kontynuować naszą tradycyjną strategię. Istnieje też druga szkoła, grupująca głównie oficerów rezerwy, którzy przez większą część roku zajęci są swoją pracą w cywilu. Podobnie do części armii zawodowej, oni także wyznają teorię tous azimitts...

Rozmawiali po francusku. Lachenal wprawdzie biegle mówił po angielsku, ale kiedy bardzo się angażował, wolał używać ojczystego języka. Newmanowi nieobce było wyrażenie tous azimuts. Oznaczało obronę na wszystkich frontach, powstrzymywanie wroga na każdym skrawku granicy, niezależnie od warunków geograficznych.

Lachenal przerwał na moment, by wygasić niedopałek i zapalić kolejnego papierosa. Newman miał jednak wrażenie, że ta przerwa była celowa, by podkreślić znaczenie użytego wyrażenia, tak jakby było ono najważniejsze w całym tym wywodzie.

- W przeciwieństwie do armii zawodowej - ciągnął kapitan - ta frakcja, bardzo wpływowa zresztą, wyraża bardziej radykalne poglądy. Szwajcaria to mały naród, ale jesteśmy zdecydowani zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby obronić kilka milionów ludzi, którzy go tworzą. Ta cywilna szkoła myślenia bardzo szeroko rozumie pojęcie tous azimuts. I dlatego stwierdziłem, że przybywasz w ciekawych czasach.

- A ci cywilni oficerowie... - natychmiast rzucił pytanie Newman - ...są pod dużym wpływem bankierów, prawda?

Lachenal znieruchomiał. Nie było po nim widać jakiejś szczególnej reakcji, tylko nagle jego twarz stała się jakby zupełnie bez wyrazu. Oparł się na krześle i trzymając papierosa w kąciku ust powiedział:

- Dlaczego tak sądzisz?

- Też mam swoje źródła. Miejscowe i spoza Szwajcarii.

Newman podkreślił słowo „spoza”, żeby zbić Lachenala z tropu. Uważał, że na wszelki wypadek trzeba ochraniać Artura Becka. W Szwajcarii działo się coś bardzo dziwnego.

- Nie widzę powodu, żeby tak myśleć - rzekł w końcu kapitan.

- To oczywiste - odparował szybko Newman. - Określiłeś grupę cywilną jako bardzo wpływową - to twoje własne słowa. Wpływy sugerują władzę, władza oznacza pieniądze, a pieniądze - bankierów.

- Teorie są zwykle abstrakcyjne, a wszelkie abstrakcje są zwodnicze - odrzekł szorstko Lachenal.

Newman wstał i włożył płaszcz, szykując się do wyjścia. Celowo wybrał ten właśnie moment. Lachenal był odważnym i bardzo zdolnym człowiekiem, lecz reagował emocjonalnie. Przed chwilą odezwał się do kolegi niemal aroganckim tonem i dziennikarz wiedział, ze Szwajcar tego pożałuje. Kapitan odprowadził swego gościa do drzwi.

- Musisz zdawać sobie sprawę, Bob - powiedział, gdy Anglik trzymał rękę na klamce, - że nikt nie wierzy, iż przyjechałeś tutaj na wakacje. Na pewno pracujesz nad jakąś sprawą...

- Jestem tu z narzeczoną z powodu, który wcześniej wymieniłem - odparł zimno Newman. - Możesz to sprawdzić, jeśli chcesz...

- Wolałbym zjeść z tobą kolację któregoś wieczoru. Naprawdę cieszę się, że cię widzę. Sam jednak musisz przyznać, że powód twego przyjazdu do Szwajcarii mógłby być doskonalą przykrywką...

Newman nacisnął klamkę i obejrzał się na Lachenala. Szwajcar był jednym z najinteligentniejszych, obdarzonych największą intuicją ludzi, jakich znał. Ujął jego wyciągniętą dłoń i uścisnął.

- Z przyjemnością przyjmuję twoje zaproszenie, René. Uważaj na siebie... Tous azimuts.

Gdy szedł po marmurowych schodach i wychodził z Bundeshaus Ost, nabrał pewności, że to określenie było w tej sprawie kluczowe. A Lachenal naprawdę bardzo się czymś martwił. Dziennikarz miał nieodparte wrażenie, że gdyby wiedział, co jest przedmiotem zmartwienia jego przyjaciela, rozwiązałby całą tę dziwną zagadkę.

Gdy przez obrotowe drzwi wchodził do hotelu Bellevue Palace, podbiegła do niego Nancy. Czekała w miejscu, skąd mogła obserwować wejście. Szybko wsunęła mu rękę pod ramię i pociągnęła do pogrążonego w mroku stolika w kącie.

- Teraz mamy jeszcze na karku szwajcarskie wojsko - zaczął. - Nie podoba mi się, że sprawy przybierają taki obrót...

- Muszę ci coś powiedzieć, ale o czym ty mówisz? Z kim się widziałeś?

- Z wysokiej rangi oficerem Armii Szwajcarskiej; to mój stary przyjaciel. Wypiliśmy kawę w restauracji naprzeciwko. Ale nie pytaj, jak on się nazywa. Odnoszę wrażenie, że ostrzegał mnie przed zbytnim zainteresowaniem Kliniką Berneńską...

- Mówiłeś, że to stary przyjaciel. A skoro tak jest, to powinien wiedzieć, że wystarczy cię zniechęcać, abyś się do czegoś zapalił.

- Mnie też przyszło to na myśl. Ciekawe, co? Ale widzę, że już nie możesz się doczekać, żeby mi o czymś opowiedzieć.

- Dzwonił człowiek o nazwisku Beck. Prosił, żebyś natychmiast do niego przyszedł. Powiedział, że to bardzo pilne.

19.

- Znasz tego człowieka, Newman?

Beck znów był nastawiony wrogo. Zachowywał się nienaturalnie, głos miał bezbarwny i monotonny. W kostnicy stały trzy osoby. Było tu bardzo zimno - podłogę i ściany wyłożono kafelkami. Pod względem wygody i przyjemnej atmosfery wnętrze to przypominało publiczną toaletę - wprawdzie nieskazitelnie czystą, ale toaletę.

Trzecią osobą w pokoju była doktor Anna Kleist, patolog policji federalnej. Wysoka, ciemnowłosa kobieta około czterdziestki, ubrana w biały kitel, przyglądała się Newmanowi przez przyciemnione szkła z zainteresowaniem i współczuciem w oczach. Newman czuł, że polubiła go od chwili, w której zostali sobie przedstawieni.

Teraz patrzył na ciało leżące w dużej metalowej szufladzie, którą doktor Kleist wyciągnęła, by mógł przyjrzeć się zwłokom. Prześcieradło ściągnięto w dół do ramion. Głowa, choć straszliwie poharatana, wciąż dawała się rozpoznać, głównie po mokrych wąsach. W Newmanie wezbrała nagle złość.

- Czy przede mną już. prosiłeś kogoś o identyfikację? - zwrócił się do Becka.

- Nie.

- Lepiej, żebyś wiedział, Beck, że zaczynam mieć tego dosyć. Dlaczego ja? Już drugi raz pokazujesz mi ludzkie szczątki.

- Po prostu odpowiedz na pytanie. Znasz tego człowieka?

- Przedstawił się jako Tommy Mason. Mówił, że zajmuje się badaniem rynku. Medycznego. Robił jakiś przegląd klinik... szwajcarskich klinik...

- A więc go znasz? Był twoim kontaktem?

- Na miłość boską, Beck, daj spokój! Ściągnąłeś mnie tu, nie wyjaśniając po co. Odpowiedziałem na twoje pytanie. Jeśli masz jakieś inne, to chodźmy stąd do Taubenhalde...

- Jak sobie życzysz...

Beck odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia, ale Newman ociągał się. Doktor Kleist ostrożnie wsunęła szufladę. Do jej uchwytu przywiązana była sznureczkiem kartka z cyfrą. Tommy Mason przestał być osobą - stał się numerem.

- Pani doktor - zaczął łagodnie Newman - czy wie pani, jaka jest przyczyna śmierci, czy też jeszcze za wcześnie na jakikolwiek osąd?

- Znaleziono go w rzece...

- Anno! - krzyknął Beck. - Żadnych informacji...

- A dlaczegóżby nie, Arturze? - Zdjęła okulary, a wtedy Newman dostrzegł, że miała duże, jasnoniebieskie oczy, które iskrzyły humorem. - Pan Newman udzielił ci odpowiedzi. Pamiętaj, że tutaj ja rządzę. I zamierzam odpowiedzieć na pytanie pana Newmana...

- Zawsze robisz co chcesz... - marudził Beck.

- Dlatego właśnie zatrudniłeś mnie na tym stanowisku. - Doktor Kleist zwróciła się do Newmana. - Ciało znaleziono w rzece. Jest tak pokaleczone częściowo dlatego, że jakiś czas przed tym, zanim je dostrzeżono, tkwiło w śluzie koło Munsteru.

- Dziękuję, pani doktor.

Wychodząc z pokoju Newman miał nadzieję, że ta kobieta wyjdzie za mąż i rzuci tę pracę, zanim - w sensie emocjonalnym - stanie się martwa jak ciało, które przed chwilą oglądał.

Podczas jazdy do Taubenhalde Newman i Beck nie rozmawiali. W budynku przeszli przez tę samą procedurę, co zwykle. Znów wjechali na dziesiąte piętro. Beck otworzył kluczem drzwi windy. W korytarzu Newman wskazał gestem urządzenie stemplujące karty godzin.

- Czy teraz też odbijasz kartę przychodząc do biura i wychodząc do domu? Nawet jako asystent szefa policji?

- Zawsze. Takie są przepisy. Nie jestem zwolniony z ich przestrzegania.

Beck wciąż był sztywny i spięty, ale poprosił Giselę, żeby zrobiła im kawę i zostawiła samych. Newman ciągle myślał o rozmowie z Lachenalem i z trudem przyszło mu odsunięcie tego wspomnienia na plan dalszy. Jednakże teraz musiał się maksymalnie skoncentrować. Dopóki Gisela nie przyniosła kawy i nie wyszła z biura, Beck stał przy oknie z założonymi do tyłu rękoma.

- Przepraszam cię, Bob - powiedział i okrążywszy biurko ciężkim krokiem usiadł w fotelu, zapominając o kawie. - Widzisz, to już drugi trup, którego wcześniej znałeś. Najpierw Julius Nagy...

- Mówiłeś, że był wtedy jakiś anonimowy telefon do Paull'ego...

- A teraz ktoś dzwonił do Giseli. Jakiś mężczyzna. Mówił łamaną niemczyzną albo tylko tak udawał. Powiedział, że wczoraj widziano cię w towarzystwie Bernarda Masona...

- Bernarda?

- Tak. Zauważyłem, że w kostnicy nazwałeś go Tommy. Gdy wyłowiliśmy ciało z rzeki, znaleźliśmy paszport - facet nosił go w celofanowej obwolucie, która częściowo uchroniła dokument przed przemoknięciem. Nazywa się... nazywał się Bernard Mason. Jak go poznałeś, Bob?

- W barze hotelu Bellevue Palace. Wszedłem tam na drinka. On akurat odwracał się ze szklanką w dłoni i wpadł na mnie. Zawartość szklaneczki wylała się na moją marynarkę i Mason uparł się, że postawi mi drinka na przeprosiny. Rozmawialiśmy jakieś pięć minut. I tak właśnie go poznałem. Stąd wiem o nim to, co mówiłem w kostnicy. Sam mi opowiedział. Całkiem przypadkowa znajomość...

- Zastanawiam się...

- Co ci chodzi po głowie?

- Czy to możliwe, że oblał cię celowo, aby w ten sposób zainicjować tę przypadkową znajomość? W świecie przyczyn i skutków każdy zbieg okoliczności jest zastanawiający.

- W jaki sposób mógłby to zaplanować? - upierał się Newman. - Zupełnie nieoczekiwanie zdecydowałem wpaść tam na drinka. Masz jeszcze jakieś pytania?

- Bob, ja tylko wykonuję moją pracę. Ambasada Brytyjska rzuciła się na mnie. Jakiś facet nazwiskiem Wiley. Mason jest obywatelem brytyjskim i chyba był ważnym biznesmenem. Po pierwsze, ten Wiley chce dokładnie wiedzieć, jak Mason umarł...

- A jak umarł?

- Myślę, że został zamordowany. Zadzwoniłem do ambasady, żeby sprawdzić, czy coś o nim wiedzieli. Wiley zadał mi mnóstwo pytań, a potem wniósł stanowczą prośbę, żeby nie nadawać tej sprawie rozgłosu. Dlatego ciągle zadaję sobie pytanie, kim był ten Mason. No i fakty są takie - nieważne, czy ci się to podoba, czy nie - że dwaj ludzie zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach, obu znaleziono nie dalej niż kilometr od Bellevue Palace i obaj mieli - bardzo luźne wprawdzie, ale jednak - powiązania z tobą.

Newman dopił kawę i wstał. Beck patrzył, gdy zakłada płaszcz i zapina go. W końcu Szwajcar też wstał.

- Nie zapytałeś, dlaczego - moim zdaniem - Mason został zamordowany...

- To już twoja sprawa...

- On jest drugą ofiarą. Julius Nagy skończył żywot u stóp muru, który wznosi się na wprost śluzy, przy której znaleziono ciało Masona. Ten Anglik miał trzydzieści trzy lata - wiem o tym z jego paszportu. I skończył w rzece. Myślisz, że się potknął i do niej wpadł? To byłyby już dwa bardzo wygodne wypadki. Czy wczoraj późno wróciłeś do hotelu?

- Owszem, rzeczywiście tak było. Poszedłem na spacer pod arkadami. Nie mogłem zasnąć. Ale nikt mnie nie widział. Mogę już iść?

- O co chodzi, Giselo? - spytał Beck, kiedy asystentka wyjrzała zza uchylonych drzwi sekretariatu, w którym spędzała większość dnia.

- On jest na linii. Czy chciałby pan tutaj odebrać?

Newman został na miejscu, gdy Beck wyszedł do sąsiedniego pokoju. Domyślał się, że „on” to szef policji. Gisela tymczasem zaproponowała Newmanowi świeżą kawę, ale podziękował; zamiast tego zapytał ją ściszonym głosem:

- Pan Beck mówił mi, że odebrała pani telefon od tego kogoś, kto twierdził, że znałem Masona - tego człowieka wyłowionego z rzeki. Podobno ten nieznajomy mówił łamaną niemczyzną?

- Tak, weszłam do biura i usłyszałam dzwonek. Musiałam biec do telefonu i myślałam, że nie zdążę. Głos w słuchawce był przytłumiony, jakby ktoś mówił przez chusteczkę. Kazałam mu powtórzyć to, co powiedział, a potem się rozłączył. Zaraz, właśnie sobie uświadomiłam, że on mówił z amerykańskim akcentem.

- Powinna pani powiedzieć o tym swemu szefowi - zasugerował Newman. - Czy Beck był w budynku, kiedy zadzwonił ten człowiek?

- Nie. Przyszedł około piętnastu minut później.

- Dziękuję. I niech pani nie zapomni wspomnieć o tym amerykańskim akcencie. Muszę już iść. Proszę powiedzieć Beckowi, że nie mogłem dłużej czekać. Bardzo się spieszę.

Jadąc autostradą z powrotem do Berna, Foley nucił melodię Glenna Millera In the Mood. Noc spędził w zajeździe, śniadanie zjadł w Thun, potem wykonał umówiony telefon do Berna i teraz wychodził z ukrycia.

Pomimo swej nieziemskiej wręcz cierpliwości, cieszył się, że znów może zacząć działać. Zdołał już zebrać większość niezbędnych danych, miał potrzebny sprzęt i uważał, że wreszcie wie, o co w tej sprawie chodzi. Nadszedł moment, żeby przyspieszyć tempo akcji, żeby rozpętać małe piekło. Wcisnął pedał gazu i porsche pomknęło do przodu.

- Kto dzwonił? - spytał Newman wchodząc do pokoju. - I znowu zostawiłaś drzwi otwarte...

- Pomyłka - stwierdziła Nancy odkładając słuchawkę. Wstała i zaniepokojona podeszła do Boba. - Drzwi są nieważne. Strasznie się martwiłam. Czego chciała od ciebie policja?

- Nalej mi trochę kawy. Usiądź i słuchaj!

- Coś jest nie tak - powiedziała podając mu filiżankę, po czym usiadła krzyżując nogi.

- Wszystko jest nie tak - odparł. - Pod żadnym pozorem nie wolno ci jechać samej do Kliniki Berneńskiej...

- Pojadę, jeśli będę miała ochotę. A dzisiaj chcę zobaczyć Jesse'a. Ty masz wieczorem to swoje spotkanie z Novakiem, więc nie będzie ci się chciało jechać do Thun dwa razy.

- Nancy, posłuchaj, na Boga! Zabito drugiego człowieka. Przynajmniej policja zakłada, że to było morderstwo. Tym razem zginął pewien Anglik, który mieszkał w naszym hotelu. W nocy wyłowiono jego ciało z rzeki. Nazywał się Mason. To trochę dziwna sprawa, bo Ambasada Brytyjska robi wokół niego dużo hałasu.

- To straszne. Ale to problem policji.

- Nancy! Nie możemy już ufać szwajcarskiej policji. Widziałem się ze starym przyjacielem z wywiadu wojskowego - pracuje w kontrwywiadzie - i doszedłem do tego samego wniosku. Im też nie możemy dłużej ufać. I jedni, i drudzy próbują mną manipulować. Jestem niemal pewien, że chcą mnie użyć w charakterze tarczy, a to jest bardzo niebezpieczne nie tylko dla mnie, dla ciebie również.

- W charakterze tarczy? - Nancy zmarszczyła swe gładkie czoło. Newman zauważył, że naprawdę ma wspaniałą cerę. Przed oczami miał jeszcze widok skóry Masona leżącego w kostnicy. - Nie rozumiem - stwierdziła Nancy.

- Więc postaram się, żebyś zrozumiała. Może wtedy chociaż raz mnie posłuchasz. I - ale nie może, tylko na pewno - zrobisz to, o co proszę.

- Podaj choć jeden powód godny uwierzenia.

Zdenerwowało go, że podeszła do okna i wyglądała za nie. Znów byt pochmurny dzień. Ciężkie chmury niczym szare morze zwieszały się nad Bernem. Nad rzeką rozpościerała się biała mgła i przesuwała się w kierunku centrum od strony Bantigeru.

- Zauważyłem coś w rodzaju konspiracji - zaczął Newman - na bardzo szeroką skalę. Nie wiem dokładnie, o co chodzi, ale odnoszę wrażenie, że dotyczy to całej Szwajcarii, a zwłaszcza tego, co w Ameryce nazwalibyście kołami militarno-przemysłowymi. Policja - mam na myśli federalną - może być w to zamieszana. Czy zdajesz sobie sprawę, co to oznacza?

- Sądzę, że sam mi o tym powiesz.

- Do cholery, na pewno to zrobię. Nie zrozumiałaś wzmianki o tarczy. Tak się składa, że jestem znanym dziennikarzem. Nikt nie wierzy, że nie przyjechałem tu w poszukiwaniu jakiegoś wielkiego tematu. Spowodowała to sprawa Krugera. Jeśli więc zrobimy jeden niewłaściwy ruch, mały kroczek, który ich zaniepokoi, to cały wywiad wojskowy i policyjna machina zwali się nam na głowy. Czy do tej pory zrozumiałaś wszystko?

- Chyba tak. Za oknem zaczyna się robić pięknie...

- Do diabla z pogodą. Wygląda na to, że dwa potężne ugrupowania rywalizują ze sobą o władzę. Być może jedno próbuje wykorzystać mnie do zniszczenia drugiego, na przykład za pomocą zdemaskowania całej tej konspiracji w sensacyjnym artykule opublikowanym w „Der Spiegel”. Ta grupa z podziemia jest niezwykle potężna; myślę, że dysponuje milionami franków. A pieniądze oznaczają wpływy, umożliwiają infiltrację państwowych organów bezpieczeństwa...

Newman przerwał w połowie zdania. Gdy Nancy się odwróciła, oglądał dno swej filiżanki. Podeszła do Boba i otoczyła go ramieniem.

- O co chodzi, Bob?

- Może przeoczyłem coś ważnego. Może mamy do czynienia z patriotami? Nie z łajdakami w dosłownym znaczeniu tego słowa, ale z ludźmi, którzy szczerze wierzą, że troszczą się o bezpieczeństwo swego kraju, którzy nie cofną się przed niczym, byle tylko osiągnąć swój cel?

- A jeśli tak jest?

- Sytuacja się skomplikuje, będzie bardziej niebezpieczna. - Newman odstawił filiżankę i zaczął chodzić po pokoju z założonymi do tylu rękoma. - Mam rację, Nancy. Nikomu nie możemy ufać. Jesteśmy zupełnie sami. Tylko dwóch ludzi mogłoby rozwiązać tej zagadkę...

- Waldo Novak?

- Tak. I Manfred Seidler. Policja poszukuje Seidlera. Ja muszę dotrzeć do niego pierwszy. Tobie nie wolno samej jeździć do Kliniki. Na samą wzmiankę o tym miejscu pewien oficer Armii Szwajcarskiej potraktował mnie bardzo ozięble. Dlatego do Kliniki będziemy jeździe wyłącznie razem. Gdy będę gdzieś wychodził, na przykład dzisiaj na spotkanie z Novakiem, tobie nie wolno ruszać się z hotelu. Najlepiej siedź tam, gdzie jest dużo ludzi...

- Mam być więźniem? - sprzeciwiła się.

Chwycił ją mocno za ramiona i przyciągnął do siebie. Nie poruszyła się i zaniepokoił ją wyraz jego twarzy.

- Powinnaś się przygotować na coś jeszcze. Być może przyjdzie nam w pośpiechu opuścić Szwajcarię. Wiem, gdzie można się łatwo prześliznąć przez granicę...

- Nigdzie nie pojadę bez Jesse'a.

- Może więc będziemy musieli zabrać go ze sobą. Nie podoba mi się ta jego wzmianka o „eksperymentach”. Bóg wie, co się dzieje w tej Klinice. Wojskowi strażnicy. Dobermany. To odbiega od normy.

- Bob, posłuchaj. Za dwa dni odbędzie się tu bankiet z okazji kongresu medycznego. Dowiedziałam się na ten temat co nieco od recepcjonisty. Pokazał mi listę gości. Jest na niej profesor Armand Grange. Może więc poczekamy, aż się tu zjawi?

Newman rozluźnił uchwyt, a Nancy roztarta ramię. Trzymał tak mocno, że aż ją zabolało. Jeszcze nigdy nie widziała, by był tak zaniepokojony, a jednocześnie tak pełny determinacji.

Bob podszedł do okna. Stwierdził, że Nancy miała rację co do pogody. Widok za oknem był wspaniały. Dryfująca ściana białej mgły przesłoniła niższe partie Bantigeru i spłaszczony szczyt wyglądał jak wysepka na białym oceanie.

- Może to rzeczywiście niezły pomysł - powiedział powoli. - Dzisiaj więc spotkam się z Novakiem, potem z Seidlerem, gdy tylko się z nim umówię. A później chyba już wszystko będzie jasne...

Ciężkie szare chmury płynęły także nad Londynem, ale tam nie było mgły. W biurze przy Park Crescent Monika włożyła dokumenty w obwolutę i podała je Tweedowi, który sprawdzał zawartość małej walizeczki przygotowanej na wypadek nagłego wyjazdu.

- Tu są pańskie bilety do Genewy - powiedziała. - Powrót zarezerwowałam na jutro. Jeśli ktoś by się interesował na Couinlrin, to uzna, że przyjechał pan z jednodniową wizytą. Czy ma pan tę kartkę z rozkładem pociągów do Berna?

- W portfelu...

Tweed podniósł wzrok, bo właśnie do biura wtaczał się Howard - jak zwykle bez pukania. Zatrzasnął walizeczkę i rzucił ją na podłogę. Szef gapił się na nią, a Tweed, nie zwracając na to uwagi, wrzucił jakąś teczkę do szuflady i przekręcił klucz.

- Właśnie dotarły do mnie straszne wieści - zaczął Howard ponuro. - Wybierasz się gdzieś?

- Do Berna, oczywiście.

- Z powodu Masona? Rozszyfrowaliśmy teleks z ambasady; mowa w nim o wypadku...

- Niech mnie kule biją, jeśli to wypadek! - W głosie Tweeda była cala odraza, jaką czuł do Howarda. - Rozmawiałem telefonicznie z Wiley'em. Mason idzie na nocny spacer i wpada do rzeki. Całkiem prawdopodobne, nie? Weź pod uwagę jego wiek i doświadczenie. Masona zamordowano i zamierzam się dowiedzieć, kto to zrobił.

- To chyba sprawa dla szwajcarskiej policji.

Howard strzepnął niewidoczny pyłek z rękawa, obciągnął mankiety i zerkając na papiery leżące na biurku Tweeda zaczął powoli przechadzać się po pokoju. Tweed usiadł na krześle i poprawił okulary. W milczeniu czekał, aż Howard sobie pójdzie.

- Dla policji szwajcarskiej - powtórzył nieco poirytowany Howard.

- Zapomniałeś, co przywiózł Mason z Wiednia? Chyba czytałeś raport Ministerstwa Obrony na temat tego przedmiotu. Moim zdaniem wnioski, które z niego płyną, są przerażające. I myślę, że to z powodu tego przedmiotu zabili Masona.

- A kim niby są ci „oni”? - spytał Howard z charakterystyczną dla siebie pedanterią.

- Nie mam pojęcia - wyznał Tweed.

- Jedziesz sam? Bez obstawy?

- Mówiłem ci wcześniej, że być może skorzystam z pomocy z zewnątrz - Martel ma swoją robotę i brakuje nam ludzi. Zresztą mam już tam kogoś od pewnego czasu.

- Kogo? - zainteresował się Howard.

- Bezpieczeństwo tej osoby, a właściwie życie, zależy od nie ujawniania jej tożsamości, od zachowania całkowitej tajemnicy. Ta osoba świetnie zna Szwajcarię.

- Jakoś nieskory jesteś do ujawnienia płci tej osoby - zauważył Howard.

Nieskory”. Tweed odczul lekki skurcz na dźwięk Tego słowa. Zdjął okulary i zaczął je polerować chusteczką do nosa, aż w końcu Monika dała mu kleenexa. Howard gapił się na nią.

- Czy ona wie? - burknął.

- Nie. Możesz spokojnie zostawić całą sprawę w moich rękach.

- Chyba nie mam wyboru. Kiedy wyjeżdżasz?

- Dziś wieczorem... - Tweed uznał, że zachowywał się wobec Howarda zbyt wyniośle. - O siódmej wieczorem mam samolot do Genewy. Ląduje o dziewiątej trzydzieści czasu lokalnego. Potem łapię ekspres do Berna. Jeśli ktoś obserwuje lotnisko, o tej porze będzie mniej czujny.

- Przypuszczam, że skontaktujesz się z Beckiem?

- Mówiąc szczerze, nie mam pojęcia, co zrobię.

Howard zrezygnował widząc, że rozmowa do niczego nie prowadzi. Sztywnym krokiem podszedł do drzwi i zatrzymał się na chwilę. Przyszło mu do głowy, że jeśli Masona zamordowano, to zadanie Tweeda może być niebezpieczne. Gdyby rzeczywiście coś mu się stało, żałowałby potem tego oschłego pożegnania.

- Chyba powinienem życzyć ci szczęścia.

- Dziękuję - odparł uprzejmie Tweed. - Zdaje się, że będę potrzebował sporo tego towaru...

W Klinice Berneńskiej na pierwszym piętrze doktor Bruno Kobler skończył właśnie sprawdzać jakieś medyczne akta, gdy drzwi do pokoju otworzyły się. W gabinecie, który pomimo zapadających już po południu ciemności oświetlony był jedynie małą lampką, ukazał się czyjś ogromny cień. Kobler natychmiast zerwał się na nogi.

- Przygotowaliśmy wszystko na dzisiaj - poinformował swego gościa.

- Już prawie jesteśmy u celu - stwierdził swym łagodnym, kojącym głosem postawny mężczyzna w przyciemnionych okularach. - Jeszcze tylko dzisiejszy eksperyment i będziemy mieli pewność. Są jakieś kłopoty?

- Chyba nawet kilka. Na przykład Newman...

- Drugorzędnymi sprawami zajmiemy się po kongresie medycznym i bankiecie w hotelu Bellevue Palace - zdecydował potężny mężczyzna, jakby mówił o drobnych sprawach natury administracyjnej.

Jego postać zdawała się wypełniać pokój. Miał olbrzymią głowę, nalaną twarz i silnie zarysowaną szczękę. Cerę miał bladą, jakby odpłynęła z niej krew. Ręce trzymał opuszczone wzdłuż ciała. Ten człowiek potrafił stać całkowicie nieruchomo. Wyglądał jak żywe wcielenie Buddy.

Ubrany był w ciemny, elegancki garnitur, który wtapiał się w półmroczne tło. W ogromnych oknach tkwiły szyby z przyciemnionego, taflowego szkła, które pogłębiało mrok panujący w gabinecie. Mężczyzna nosił przydymione okulary, bo jasne światło raziło go w oczy. Należał do ludzi, którzy - nie odzywając się nawet słowem - potrafią zdominować otoczenie. Poza tym miał wprost fenomenalną zdolność koncentracji.

- Po bankiecie w Bellevue wszyscy rozjadą się do domów - powiedział do Koblera. - Wtedy będzie odpowiednia pora, żeby wymieść śmieci. A potem przedstawimy Terminal, jako fait accompli. Tous azimuts - dodał. - Odwieczne marzenie Sztabu stanie się rzeczywistością.

Popatrzył za okno na odlegle góry. Masywny, poszarpany Stockhorn, od którego wprost ziało brutalnością, wznosił się nad niskimi chmurami. Istniało podobieństwo pomiędzy tym szczytem, który od wieków wznosił się nad Thum, a przyglądającym się mu mężczyzną stojącym nieruchomo przy oknie.

- Oto obiekt, który wybrałem na dzisiejszy eksperyment - powiedział Kobler wychodząc zza biurka z otwartą teczką, na której przyklejone było zdjęcie pacjenta. - Zgadza się pan, profesorze?

20.

Newman namówił Nancy, by resztę dnia poświęcili na wspólne zwiedzanie Berna. Chodziło mu o byle jaki pretekst, pod którym dałaby się wyciągnąć z hotelu. Nie zapomniał tego, co powiedziała: „Zaczynam czuć się jak w więzieniu”. Spodziewał się, że z powodu spotkania z Novakiem w Thum dość długo nie będzie go wieczorem, a chciał mieć pewność, że Nancy nie ruszy się wtedy z hotelu.

Również dla niego zwiedzanie miasta było swego rodzaju terapią. Musiał się odprężyć po dwu nerwowych spotkaniach, jakie już odbył tego dnia. Jednym była wizyta w kostnicy i rozmowa z Arturem Beckiem, drugim - utarczka na spotkaniu z René Lachenalem, o której ciągle myślał. Dlaczego Lachenal, zwykle taki opanowany, teraz, był tak zaniepokojony? Newman by i pewien, że jego kolega czymś się zadręcza.

Było strasznie zimno. Szli pod arkadami, a Nancy zatrzymywała się przed wystawami sklepów. Newman poprowadził ją przez całą długość głównej ulicy miasta, brukowanej Marktgasse, na której obu krańcach stały pokryte patyną lat wieże; potem poszli dalej wzdłuż Kramgasse i Gerechtigkeitgasse.

Zmierzali w kierunku najdalej wysuniętej części półwyspu, gdzie most Nydegg przecina rzekę w środkowym punkcie łuku, jaki Aare zatacza, by płynąć dalej równolegle do swego wcześniejszego nurtu i oblewać półwysep z drugiej strony. Stopniowo ulice stawały się pochyłe. Ukryte pod arkadami chodniki, biegnące cały czas poziomo, wznosiły się ponad jezdnią. Przetaczały się nią wąskie, zielone wagoniki tramwajów o spiczastej budowie przodu, lecz poza nimi ruch był niewielki.

Doszli na podjazd mostu Nydegg. Newman wyjrzał przez murek na skupisko dziwacznych starych domów stojących przy uliczce w dole. Nancy również tam patrzyła.

- Pewnie stoją tu już cale wieki...

- To dzielnica Matte. Nie było tu żadnych wojen, sama wiesz, tak wiec przeszłość zachowała się w niezmienionym stanie. Miejmy nadzieje, że tak nadal będzie, bo jakiekolwiek zmiany byłyby przestępstwem wobec tego pięknego, starego miasta...

Newman sprzeciwił się, gdy Nancy zaproponowała, by odwiedzić Jesse'a. Dała jednak spokój, kiedy wyjaśnił jej powód swej decyzji.

- Nasza wizyta mogłaby wystraszyć Novaka i nie przyszedłby na umówione spotkanie. Wyczułem, że i tak jest silnie wzburzony tą sprawą.

- Ciekawe dlaczego?

- Myślę, że jest przerażony. Boi się, lecz mimo to nie może się doczekać, żeby porozmawiać z kimś, komu może zaufać.

- Wygląda na to, że sporo ludzi jest mocno wystraszonych. Na przykład Manfred Seidler. A co mam zrobić, jeśli zadzwoni, gdy ciebie nie będzie?

- Powiedz, że umowa stoi. Jeśli zadzwoni jutro, to jutro się z nim spotkam.

Lunch zjedli w restauracji „Zuni Ausseren Stand”, mieszczącej się w cieplutkim Zeughauspassage niedaleko Marktgasse. Wchodziło się do niej przez bar przekąskowy pełen ludzi zajętych jedzeniem i jednocześnie wpatrzonych w kolorowy telewizor, w którym pokazywano właśnie Olimpiadę Zimową w Sarajewie.

W restauracji stały bardzo wygodne, miękkie zielone fotele; ściany były oblepione zdjęciami Jugosławii - znowu olimpijski akcent. Zjedli doskonałą zupę, cały talerz, wyśmienitego gotowanego kurczaka, a na deser lody.

- Są przepyszne. I nawet kawa jest tu pierwszej klasy - skomentowała Nancy.

- Skoro smakuje Amerykance, musi być świetna.

Newman patrzył w jej błyszczące oczy i życzył sobie, by wieczór nigdy nie nadszedł. Chyba po raz pierwszy od przyjazdu do Szwajcarii czuli się beztrosko. Cynicznie pomyślał, że chyba nie jest to wstęp do czegoś zupełnie innego.

Newman tak zaplanował czas, że wrócili do hotelu kwadrans po szóstej. Miasto pogrążyło się już w półmroku. Na ulicach i mostach zapalono latarnie. Chciał, żeby Nancy była sama możliwie najkrócej. Wszedł za nią do obszernego hallu, gdzie wciąż kręcili się ludzie, i zatrzymał się na moment.

- Jadę już do Tłum - obwieścił. - Proponuję, żebyś spokojnie, nie spiesząc się, zjadła kolację i wypiła do niej butelkę porządnego wina. Nie wiem, kiedy wrócę - nie mam pojęcia, ile to potrwa. Ale im dłużej mnie nie będzie, tym więcej zdołam się dowiedzieć...

Przerwał patrząc ponad jej ramieniem. Z windy wyszedł właśnie Lee Foley. Amerykanin chyba go nie zauważył. Skręcił w lewo, kierując się do baru. Nancy odwróciła się i podążyła za wzrokiem Boba.

- Czy coś się stało?

- Nie. Próbowałem tylko podjąć pewną decyzję. Lepiej, byś wiedziała, że umówiłem się z Novakiem w hotelu Freienhof w Thun... - Przeliterował nazwę. - Numer telefonu znajdziesz w książce. To na wypadek, gdybyś musiała się ze mną pilnie skontaktować. Muszę już iść.

- Uważaj na siebie.

Wysoki, szczupły mężczyzna przeszedł raźnym krokiem na drugą stronę Kochergasse i wszedł do budki telefonicznej w pobliżu biura wynajmu samochodów Hertza. Chyba całą wieczność przesiedział w kawiarni naprzeciwko Bellevue Palace. Udawał, że czyta „Berner Zeitung”, a w rzeczywistości obserwował główne wejście do hotelu oraz to, które prowadziło do kawiarni; wypił przy tym trzy dzbanki kawy. W budce wykręcił numer i powiedział szybko:

- Newman właśnie wrócił. Wszedł do hotelu z kobietą jakieś dwie minuty temu. Poczekaj. Chyba znowu wyszedł. Czy sam? Tak. Idzie w moim kierunku. Przeszedł przez ulicę. Zmierza do srebrnego citroena stojącego przy parkometrze. Otwiera drzwi. Nie mogę nic zrobić. On zaraz odjedzie...

- Ale ja mogę - odparł glos w słuchawce. - Mamy samochody na wypadek takich właśnie sytuacji. Muszę iść. I dziękuję...

Jadąc autostradą N6 do Thum, Newman czuł się zmęczony. Od samego rana był zajęty, a właściwie dopiero teraz zaczynała się prawdziwa praca. Spacerowanie po Bernie było wprawdzie przyjemne, ale jednak męczące.

Wyłączył ogrzewanie i opuścił szybę. Do samochodu wdarło się lodowate wieczorne powietrze. Tego potrzebował. Wiedział, że w czasie spotkania z Novakiem musi zachować czujność. Cztery pasma autostrady rozdzielone wysepką pośrodku biegły mu na spotkanie w świetle reflektorów. Od razu zrobiło mu się lepiej i poczuł się bardziej rześko.

Z bocznej drogi wyłoniło się czerwone porsche i przełączywszy krótkie światła jechało za citroenem w stosownej odległości. Newman ledwie je zauważył w bocznym lusterku. Nie zamierzało go wyprzedzać. Jechał prawie z maksymalną prędkością, a kierowca porscha nie wykonywał żadnych podejrzanych manewrów.

W górze mignęły przęsła mostu. Od czasu do czasu po przeciwnej stronie przemykały światła samochodów jadących do Berna. Zerknął na zegarek. Powinien dojechać do Freienhof przed siódmą, a więc zgodnie z planem. Będzie tam przed Novakiem. Co do porsche upewni się dopiero po przyjeździe do Thum. Wciąż jechało z tyłu...

Uwaga siedzącego za kierownicą porscha Lee Foley'a skupiała się na dwóch samochodach: citroen z przodu, czarne audi z tyłu. Kiedy pierwszy raz zauważył audi, miało postać dwóch maleńkich światełek daleko za nim. Światełka przykuty jego uwagę, bo bardzo szybko stały się reflektorami. Audi wyłoniło się z ciemności jak czarny nietoperz.

Potem samochód zmniejszył szybkość, zaczął jechać wolniej, aż oddalił się od porscha jakieś sto metrów i taką odległość starał się utrzymać. Foley raz po raz zerkał to na citroena, to we wsteczne lusterko i widoczne w nim audi.

W jakim celu ktoś łamie wszystkie przepisy, łącznie z ograniczeniem prędkości, i nie podejmuje żadnego działania? Foley dojechał do miejsca, gdzie plaska do tej pory autostrada wznosiła się nieco i jednocześnie zakręcała. Na szczycie wzniesienia po drugiej stronie szosy ukazał się samochód jadący w kierunku Berna. Miał włączone reflektory.

Foley mrugnął światłami i rzucił szybkie spojrzenie na wsteczne lusterko akurat w chwili, gdy reflektory innego samochodu z tyłu zalały światłem audi. Dwóch ludzi siedziało z przodu. I chyba dwóch na tylnych siedzeniach. No to komplet.

Zjechawszy z autostrady, Foley wjechał do Thun za citroenem ulicą Bern, potem skręcił w Grabenstrasse, choć Newman pojechał prosto Hauptgasse. Foley prawie natychmiast znalazł miejsce, zaparkował i wyłączywszy silnik patrzył we wsteczne lusterko.

Audi zatrzymało się przy zakręcie, jakby kierowca nie był pewien dokąd jechać. Zaraz jednak z tylnego siedzenia wysiadło dwóch mężczyzn, samochód zaś odjechał tą samą drogą, którą wybrał citroen. Foley wciąż czekał z rękoma na kierownicy.

Jednemu z mężczyzn - z wąsami, po czterdziestce - którego zachowanie sugerowało, że on tu dowodzi, wypadło coś z ręki. Refleks miał niezwykle szybki. Złapał to coś w powietrzu, zanim upadło na bruk. Wyglądało jak walkie-talkie.

Uśmiechając się do siebie, Foley wysiadł z samochodu i zamknął go. Miał wrażenie, że wie, kim są ci ludzie.

W odróżnieniu od Berna Thum nie tylko nazywa się z niemiecka, lecz i wygląda na germańskie miasteczko. Wypływająca z jeziora Thun - zbyt odległego od miasta, żeby je dojrzeć rzeka Aare przecina miasto na dwie części. W dodatku fragment śródmieścia położony jest pośrodku rzeki na wysepce, którą z obydwoma brzegami łączy kilka mostów.

Podobnie jak w przypadku Berna, wizyta w Thun to jak przeniesienie się w średniowieczną atmosferę. Pamiętające dawne czasy budynki wznoszą się tuż nad wodą. Pokryte patyną wieków, osłonięte drewnianymi dachami mosty łączą oba brzegi Aare, która zostawiając w tyle Thum płynie dalej do odległego Berna.

Jadąc Hauptgasse Newman zauważył, że czerwone porsche skręca w Grabenstrasse i doszedł do wniosku, że jego podejrzenia były bezzasadne. Dalej pojechał w prawo w stronę Sinnebrucke prowadzącego na wysepkę i w końcu zaparkował na Balliz. Następnie zawrócił i cichymi, ciemnymi uliczkami dotarł do hotelu Freienhof, którego frontowe okna wychodziły na odnogę Aare. Zaskoczył go fakt, że Waldo Novak dotarł na miejsce pierwszy.

Zdejmując płaszcz i wieszając go na wieszaku w hallu przyglądał się Amerykaninowi, który siedział przy stoliku w kącie restauracji. Dwie puste szklaneczki świadczyły, że Novak przyjechał wcześnie i alkoholem próbował dodać sobie animuszu przed spotkaniem. Taka sytuacja była Newmanowi akurat na rękę.

- Jeszcze raz Canadian Club, proszę - zwrócił się Novak do kelnera i wtedy dojrzał Newmana.

- Dla mnie to samo...

- Tylko podwójne, niech pan nie zapomni - zawołał Novak za kelnerem. - Okay, Newman, więc jest pan. Gdzie pójdziemy?

- Dlaczego przyjął pan pracę w Klinice Berneńskiej? - zapytał Newman obojętnym tonem.

Dziennikarz sączył alkohol ze swojej szklaneczki i czekał; Novak tymczasem wypił już połowę swego nowego drinka. Amerykanin miał na sobie jaskrawą sportową koszulę w kratkę i szare flanelowe spodnie. Twarz miał zaczerwienioną i bawił się szklaneczką, którą dość głośno postawił na siole.

- Dla pieniędzy. To chyba jasne - rzucił.

- Niektórzy po prostu są... zafascynowani swoją pracą... tak, tego słowa szukałem.

- No więc, znalazł pan... to słowo! A może coś jeszcze, o czym powinienem wiedzieć?

- Dwa ciała.

Novak zesztywniał. Rumieniec zniknął z jego młodzieńczej twarzy. Chwycił szklankę w garść tak mocno, że aż zbielały mu kostki, i Newman miał wrażenie, że zgniecie szkło w dłoni. Chociaż stoliki wokół nich były wolne, Amerykanin rozglądał się dokoła jak ktoś, kto ucieka.

- Jakie ciała? - wykrztusił w końcu.

- Pierwszym był mały człowieczek nazwiskiem Julius Nagy. Istnieje bliżej nie określone powiązanie między nim a doktorem Koblerem. Niedawno ktoś zepchnął Nagy'ego z muru przy Munsterze w Bernie. Spadł z wysokości przynajmniej trzydziestu metrów, prawdopodobnie z większej. Wylądował na dachu samochodu w formie puree.

- Chce pan mnie przestraszyć?

- Chcę tylko, żeby pan był na bieżąco. Nie interesuje pana to drugie ciało?

- Mów dalej, Newman. Nie boję się...

- Nazywał się Bernard Mason i był Anglikiem. Zbierał informacje na temat szwajcarskich klinik, ale jestem pewien, że był to tylko kamuflaż, bo naprawdę interesował się Kliniką Berneńską. Skończył w śluzie - jego ciało wypłynęło stamtąd zmasakrowane. Wygląda na to, że interesowanie się Kliniką Berneńską nie sprzyja zdrowiu. Kelner, jeszcze dwie podwójne. Lubimy mieć rezerwę...

- Coś mi mówi, że nie mam ochoty rozmawiać z panem, Newman.

- A zna pan kogoś innego, komu może zaufać? Co sprawia, zechce pan pracować dla profesora Grange'a?

- Dwieście tysięcy dolarów rocznie...

Powiedział to z pijacką nonszalancją w głosie, jakby chciał pokazać Newmanowi, że sporo jest wart i że biorąc pod uwagę stosunkowo młody wiek ma już sukcesy na swoim koncie. Newman nie zwrócił uwagi na wzmiankę o tak wysokiej pensji, uznawszy, że Novak przesadza. I to grubo. Zapłacił kelnerowi za kolejne drinki; Novak natychmiast chwycił swoją szklaneczkę i o mało nie rozlał jej zawartości.

- Jaki jest Grange jako szef? - nie ustawał w dociekaniach dziennikarz.

- Podjąłem decyzję, panie Newman. - Obwieścił to takim tonem, jakby był Napoleonem wydającym rozkazy przed bitwą pod Austerlilz. - Nic będę z panem dłużej rozmawiał. Spadaj pan!

Newman zrozumiał wtedy, ze stracił Novaka. W tej samej chwili wszedł do lokalu Lee Foley i usiadł na wprost lekarza.

- Jestem Lee Foley. A pan jest doktorem Waldo Novakiem z Nowego Jorku. Obecnie pracuje pan w Klinice Berneńskiej. Zgadza się?

Foley miał na sobie spodnie i kurtkę, lecz tym razem był bez czapki. Jego niebieskie oczy wpatrywały się nieruchomo w lekarza. Nawet na moment nie zerknęły w stronę Newmana. W zachowaniu Foley'a było coś, co sprawiło, że Amerykanin zdobył się na niewiarygodny wysiłek i otrzeźwiał.

- I co z tego? - spytał wojowniczo.

- Martwimy się o pana, Novak. - Foley mówił spokojnym, beznamiętnym, lecz poważnym tonem. - Właściwie z każdym dniem martwimy się coraz bardziej - dodał.

- Co oznacza to „my”? Kim, do cholery, pan jest?

- CIA...

Foley otworzył legitymację i przesunął ją po stole w stronę Novaka. Doktor odstawił szklaneczkę, nie zamoczywszy nawet ust. Wziął do ręki legitymację, przyjrzał się fotografii, potem Foley'owi, i znów popatrzył na zdjęcie. Foley sięgnął w końcu, wyrwał legitymację z ręki Novaka, wsunął ją z powrotem do wewnętrznej kieszeni i patrząc mu w oczy, mówił dalej spokojnym głosem.

- Wyjaśnię teraz, co pan zaraz zrobi. Natychmiast udzieli pan Newmanowi odpowiedzi na wszystkie jego pytania, jakiekolwiek by one były. Czy wyrażam się dostatecznie jasno?

- A jeśli tego nie zrobię?

- Nie będę nic pił, dziękuję - odparł Foley, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z Novaka, gdy Newman zaproponował mu drinka. - Jeśli pan tego nie zrobi? W takim razie chyba powinien pan wiedzieć, że zastanawiamy się nad ewentualnością odebrania panu paszportu. A z tego, co wiem. Departament Sprawiedliwości posunął się już znacznie dalej. Rozważają tam możliwość unieważnienia pańskiego amerykańskiego obywatelstwa...

Foley wciąż mówił beznamiętnym, chłodnym głosem. Potem spojrzał na Newmana i poprosił o szklaneczkę wody Perrier. Stwierdził, że zaschło mu w gardle. Pewnie z powodu tych mrozów. Zerknął na zegarek.

- Mam mało czasu, panie Novak. I nawet niech pan nie próbuje kontaktować się z Ambasadą Amerykańską w Bernie. Tym tylko pogorszyłby pan sprawę. Bo to, o czym powiedziałem, wyszło bezpośrednio z Waszyngtonu. Do pana należy decyzja. A więc będzie pan współpracował z Newmanem, czy nie?

- Potrzebuję trochę czasu do namysłu...

- Wykluczone! Natychmiast! Tak? Czy nie?

Foley zaczął sączyć swoją wodę patrząc w okno. Za wąską uliczką płynęła rzeka. Dalej stały stare budynki, których światła odbijały się w ciemnej wodzie Aare. Foley opróżnił szklaneczkę, spojrzał na zegarek, a potem na Novaka.

- Nawiasem mówiąc, nie widzieliśmy się. Ja w ogóle nie istnieję. Jeśli oczywiście ceni pan swoje zdrowie. No więc jak?

- Będę współpracował. Ale mam nadzieję, że to rozmowa poufna?

Foley nie odpowiedział. Wstał, skinął głową Newmanowi i wyszedł w ciemność na zewnątrz. Novak dał znak kelnerowi, by przyniósł dwa drinki. Newman nie odzywał się, dopóki doktor nie wlał w siebie kolejnej porcji Canadian Club. Nie zaczął też swojego drinka.

- Co chce pan wiedzieć? - zapytał Novak pełnym rezygnacji tonem.

- Jakiej narodowości są pacjenci w Klinice Berneńskiej? Czy pochodzą z różnych krajów?

- To dziwna sprawa. Nie ma żadnych Szwajcarów. Wszyscy są Amerykanami; kilku pochodzi z Ameryki Południowej - ci, którzy mogli sobie na to pozwolić. Grange pobiera horrendalne opłaty. Większość pacjentów pozyskuje, podróżując po Stanach z wykładami. Zajmuje się na wielką skalę badaniami odnowy komórek. Dwie pieczenie pieką się przy jednym ogniu.

- Co to znaczy?

- Widzi pan, Newman... - Poszarzałą po spotkaniu z Foley'em twarz Novak zwrócił w stronę Newmana. - ...Świat, na którym żyjemy, nie jest idealny. Sporo amerykańskich rodzin cuchnie z daleka pieniędzmi; często są to nowobogaccy - nafciarze z Teksasu, faceci, którzy zbili miliony w Dolinie Silicon w czasie boomu na sprzęt elektroniczny, i wielu innych. Grange ma sokoli wzrok, kiedy trzeba wypatrzyć rodzinę, w której kontrola nad majątkiem spoczywa w rękach jakiegoś staruszka, a kochający najbliżsi nie mogą się doczekać, żeby mu tę kontrolę odebrać. Wysyłają więc głowę rodziny do Kliniki Berneńskiej na tak zwaną odnowę komórkową. Tym sposobem pozbywają się ich. I występują do sądu o zgodę na administrowanie majątkiem. Już pan rozumie?

- Proszę mówić dalej...

Głos Novaka zmienił się, bo udawał teraz kogoś, kto przedstawia sprawę sędziemu.

- „Proszę Wysokiego Sądu, firma jest w niebezpieczeństwie; zbankrutuje, jeśli nie będziemy mieli możliwości pokierowania interesami. Właściciel firmy jest w szwajcarskiej klinice. Nie lubie używać słowa „starzec”, ale...” - Novak upił trochę ze szklaneczki. - A teraz pan rozumie? Pacjentowi, który naprawdę jest poważnie chory. Grange oferuje nadzieję na przedłużenie życia, krewnym zaś daje możliwość zawładnięcia majątkiem. Za pewną cenę oczywiście. Ten pomysł jest genialny i opiera się na zapotrzebowaniu na tego rodzaju usługi. Profesor Grange to genialny człowiek. Wywiera hipnotyczny wpływ na ludzi, zwłaszcza na kobiety.

- W jakim sensie hipnotyczny?

- Sprawia, że krewni czują to, co chcą czuć. Wydaje im się, że wysyłając do Szwajcarii tego, kto jest przeszkodą w zagarnięciu majątku, postępują właściwie. Że to przejaw miłości i rzetelnej troski. - Ton głosu Novaka zmienił się. - A w rzeczywistości te sukinsyny chcą po prostu położyć łapę na pieniądzach. Grange wypracował sobie doskonałą metodę sięgając w głąb ludzkiej natury.

- Jak dotąd, nie widzę w tym żadnego przestępstwa - zauważył Newman.

- Przestępstwa?

Novak rozlał trochę płynu na stół. Uważny kelner, zawsze gotowy przyjąć nowe zamówienie, zjawił się ze ściereczką i wytarł stolik. Novak, cały roztrzęsiony, poczekał aż zostaną sami.

- A kto mówił o jakiejś przestępczej działalności?

- To dlaczego Kliniki pilnuje Armia Szwajcarska? -- zaatakował Newman.

- To dość szczególna sprawa i nie chcę nic na ten temat wiedzieć. Wykonuję swoją pracę i nie zadaję pytań. Tu jest Szwajcaria. Całe to miejsce jest jak obóz wojskowy. Wiedział pan, że w Lerchenfeld jest wojskowa baza szkoleniowa? To po drugiej stronie miasta. W Thun-Sud.

- Ale widział pan w Klinice ludzi w mundurach Armii Szwajcarskiej? - nalegał Newman. - Niech pan nie zapomina, co powiedział Foley.

- Jestem tam od roku. Przez cały ten czas widywałem ludzi w jakichś mundurach. Czasem przy bramie głównej, innym razem patrolowali teren dokoła laboratorium.

- Aha, laboratorium. Co tam się dzieje?

- Nie mam pojęcia. Nigdy mnie tam nie wpuszczono. Ale słyszałem, że właśnie tam prowadzone są badania nad odnową komórek. Domyślam się, że Szwajcarzy są bardzo zaangażowani w wynalezienie sposobu zahamowania procesu starzenia się. - Novak trafił na swój temat i po raz pierwszy się rozluźnił. - Ta technika datuje się jeszcze sprzed wojny. W trzydziestym ósmym angielski powieściopisarz, Somerset Maugham, pierwszy poddał się leczeniu. Zajmował się nim sławny doktor Niehans, który wstrzyknął mu komórki pobrane z nienarodzonych płodów owiec. Najważniejsza była koordynacja w czasie. Najpóźniej po godzinie od zabicia ciężarnej owcy należało wstrzyknąć komórki pacjentowi. Niehans pierwszy zdołał spreparować komórki pobrane z płodu i rozpuścić je w roztworze soli. Następnie roztwór wstrzykiwało się w pośladki pacjenta.

- Brzmi to dość makabrycznie - zauważył Newman.

- Somerset Maugham żył dziewięćdziesiąt jeden lat.

- Czy Grange może się pochwalić podobnymi sukcesami?

- To sekret Grange'a. Ale najwyraźniej znacznie udoskonalił metody Niehansa. Wiem na pewno, że trzyma w tym laboratorium rozmaite zwierzęta, ale nie wiem dokładnie jakie. Podobny sposób leczenia stosuje klinika niedaleko Montreux. Nazywają tę metodę „Cellvital”.

Newman powoli napełnił swoją szklaneczkę wodą Perrier z butelki Foley'a. Zainteresowały go informacje, których udzielił mu Novak. Mogły wyjaśniać wzmianki Jesse'a o „eksperymentach”, ale te nie były groźne, choć nie wszyscy lekarze je akceptowali.

- Znam już narodowość pacjentów - powiedział po krótkiej przerwie. - Pan jest Amerykaninem. Skąd pochodzą pozostali lekarze?

- Są Szwajcarami. Grange zaproponował mi tę pracę podczas jednej ze swych wizyt w Stanach.

- A pan ją przyjął z oczywistego względu dla pieniędzy?

- Jak już powiedziałem, to dwieście tysięcy dolarów rocznie. Zbiję majątek, i to w moim wieku...

Jednak Novak nie wziął tej sumy z księżyca po to, żeby zrobić na mnie wrażenie, pomyślał dziennikarz. Wciąż jednak miał uczucie, że nie zadaje właściwych pytań. Trafił Novaka w czułe miejsce, gdy ni stąd, ni zowąd zapytał obserwując jego reakcję.

- A co pan robi za takie pieniądze? Podpisuje jakieś idiotyczne akty zgonu?

- Idź pan do diabła!

- Mam wrażenie, że ta Klinika to pewnego rodzaju piekło i że pan podejrzewa więcej, niż chce powiedzieć. Mieszka pan na terenie szpitala?

- Tak - odparł Novak ponuro. - To jeden z warunków kontraktu.

- A szwajcarscy lekarze?

- Mieszkają w swoich domach. Słuchaj, Newman, pracuję całymi dniami na te pieniądze. Dyżuruję prawie przez cały czas.

- Spokojnie. Niech pan się napije. A personel pomocniczy: strażnicy, sprzątaczki, recepcjoniści. Skąd pochodzą?

- To dość szczególna sprawa - przyznał Novak. - Grange nie zatrudnia nikogo z miejscowych, nikogo z Thun. Ci ludzie też mieszkają na terenie Kliniki. Większość pochodzi z różnych regionów Szwajcarii. Wszyscy z wyjątkiem Willy'ego Schauba. On mieszka w Matte - to dzielnica w Bernie niedaleko Nydeggbrucke. Jeździ do domu co wieczór.

- A co on robi? - spytał Newman wyjmując notes.

- Jest głównym portierem. Pracuje w Klinice chyba od zawsze. Wykonuje wszelkie dorywcze prace. Robi wszystko. Można na nim polegać.

- Zapiszę jego adres.

Novak wahał się, dopóki Newman nie wypowiedział nazwiska: Foley; wtedy szybko zmienił zdanie.

- Tak się składa, że wiem, gdzie mieszka. Pewnego razu potrzebowałem pilnie leków, a ponieważ byłem akurat w Bernie, wpadłem po nie do jego domu. To taka zabawna stara rudera przy ulicy Gerberngasse 498. Właściwie dokładnie pod mostem. Z końca mostu biegną w dół kryte schody aż do Gerberngasse. Schaub wie pewnie o Klinice tyle co inni, z wyjątkiem Grauge'a i Koblera...

- Dziękuję, Novak, bardzo mi pan pomógł. Ale jeszcze jedno zanim odejdę. Muszę się z panem ponownie spotkać. Czy będzie pan na bankiecie w Bellevue Palace?

- Profesor prosił, żebym tam poszedł. To dość niezwykłe...

- Dlaczego niezwykłe?

- Bo po raz pierwszy, odkąd tu przyjechałem, wyznaczono mi jakąś funkcję reprezentacyjną.

- Z pewnością będzie pan mógł wymknąć się na chwilkę. Porozmawiamy w moim pokoju - może przyjdą mi do głowy jakieś inne pytania. Dlaczego ma pan taką niepewną minę? Czyżby Grange trzymał pana na łańcuchu?

- Oczywiście, że nie. Ale wydaje mi się, że byłoby lepiej, gdyby nie widziano nas dłużej razem...

- Czy myśli pan, że ktoś pana śledził? - spytał szybko Newman.

Rozejrzał się po wnętrzu restauracji, która dość szybko się zapełniała. Na podstawie fragmentów rozmów można było sądzić, że ci ludzie to głównie farmerzy i miejscowi biznesmeni. Ci pierwsi uskarżali się na okropną pogodę, jakby od wieków nie było równie złej.

- Nie - zapewnił Novak. - Powziąłem pewne środki ostrożności. Zanim zaparkowałem, pojeździłem trochę dookoła. Potem resztę drogi przeszedłem pieszo. Czy to już wszystko?

- A to laboratorium, w którym nigdy pan nie był. Z Kliniką łączy je kryty tunel. Na pewno słyszał pan jakieś pogłoski na lemat tego miejsca.

- Tylko o schronie przeciwatomowym. Pewnie pan wie, że zgodnie z najnowszymi przepisami każdy nowo wzniesiony budynek w Szwajcarii, łącznie z prywatnymi domami, musi mieć schron. Zdaje się, że ten pod laboratorium jest ogromny. Prowadzą do niego drzwi z litej stali grubości około dwudziestu centymetrów. Z tego, co mi mówiono, można by sądzić, że kryje się za nimi sejf zurychskiego banku. W razie konieczności schron musi pomieścić wszystkich pacjentów i personel.

To by znaczyło, że coś, co Newman uznawał za podejrzane, było zupełnie niewinne - tunel łączący Klinikę z laboratorium prowadził również do schronu. Zadał tyle pytań, a jednak wciąż nie mógł zarzucić Klinice żadnego wykroczenia. Dopiero po chwili refleksji, gdy już wkładał płaszcz, zapytał:

- A więc obawiał się pan, że ktoś może pana śledzić?

- Niezupełnie. Kobler mówił, że nawet miał mi zaproponować wolny wieczór. Nalegał, żebym wybrał się gdzieś do miasta, jeśli mam na to ochotę... - Novak przerwał na chwilę, a Newman czekał widząc, że Amerykanin nad czymś się zastanawia. - Zabawne - odezwał się w końcu - ale poprzednim razem zaproponował mi wolne w dniu, kiedy zmarła Hanna Stuart...

21.

Newman wyszedł na zewnątrz - było ciemno, cicho i mroźno. Na ulicach pusto. Zaczekał chwile, aż oczy przywykną mu do ciemności. Już miał zapalić papierosa, lecz zmienił zdanie - nic tak dobrze nie wskazuje celu, jak płomień zapalniczki. Nie zapomniał, że jednym z przedmiotów skradzionych w okręgu Thun, o czym wspominał Beck, był karabin z lunetą.

Sprawdzając, czy nikt go nie obserwuje, ruszył powoli w stronę Sinnebrucke. Wciąż nie był przekonany, że Novak o wszystkim mu powiedział. Równie dobrze mógł przysłać go Kobler, by zwabić Newmana do Thun. A później, gdy Novak już sobie popił, mógł uznać, że warto się zabezpieczyć i powiedzieć co nieco dziennikarzowi. Newman pewien był tylko jednego - nikomu nie można ufać.

Przy murku pod mostem chlupała woda. Po chwili jego uszu dobiegł odgłos zbliżającej się łodzi, której silnik lekko sapał. Mały stateczek miał płaskie dno. Właśnie przepływał w zasięgu światła ulicznej lampy i Newman zauważył, że ma silnik Yamahy. Przy rufie przykucnął jakiś człowiek.

Newman cofnął się w cień, ale nie miał pewności, czy ten ktoś go nie zauważył. Nieznajomy podniósł do ust podłużny, przypominający pudełeczko przedmiot. Walkie-talkie. A więc obserwowano go akurat z tego kierunku, którego nie wziął pod uwagę - z rzeki. Nietrudno było dostrzec Newmana i Novaka siedzących przy stoliku koło okna w jasno oświetlonej restauracji. Czy ten człowiek melduje właśnie, że on wyszedł z lokalu?

Berno jest jak ogromny transoceaniczny liniowiec zbudowany z kamienia i skały, wznoszący się nad otaczającą go okolicą. Centrum Thum leży na wysepce. Newman popatrzył w stronę północnego wybrzeża, gdzie porośnięte lasem wzgórze pięło się stromo ku górze, a światła domów błyszczały jak klejnoty. Zszedł z mostu i przeszedł na drugą stronę ulicy ukryty w cieniu jednej z licznych, choć mniejszej niż berneńskie, arkad.

Okrężną drogą udał się do Balliz, gdzie zostawił samochód. Rozglądał się w poszukiwaniu czerwonego porsche, jakiegoś śladu Lee Foley'a czy innych obserwatorów. Szedł przez Thum, które poprzecinane kanałami przypominało maleńką Wenecję lub Sztokholm.

Spojrzał wzdłuż uliczki biegnącej na południe i w dali dostrzegł niewyraźny zarys ogromnej góry, której wyższe partie pokryte były śniegiem. Cały czas szedł powoli, nasłuchując. Po prawej minął stary zadaszony most i popatrzył na północ. Wysoko nad miastem górowały mury i wieżyczki zaniku sprzed stuleci, którego niewyraźne kształty rysowały się złowieszczo na tle usianego gwiazdami nieba. Jedynym słyszalnym dźwiękiem był szum i plusk przepływającej wody. Newman podjął decyzję.

Jego samotny spacer miał na celu nie tylko upewnienie się, czy nikt go nie śledzi; Newman bił się z myślami i próbował coś zdecydować. Ciągle chodziły mu po głowie słowa Novaka: „Kobler powiedział, że sam zamierzał zaproponować mi wolny wieczór... Poprzednim razem zrobił to tamtego dnia, kiedy zmarła Hanna Stuart”.

Szybko zawrócił na parking, gdzie zostawił swego citroena usiadł za kierownicą, zapalił silnik i ruszył pustymi uliczkami w kierunku Thun-Nord do Kliniki Berneńskiej.

Gdy tylko wjechał na wzgórze, reflektory jego samochodu oświetliły straszliwą scenerię. Jadąc do Kliniki wybrał drogę północno-wschodnią, prowadzącą do głównej bramy. Po prawej stronie wąskiej szosy ciągnęło się ogrodzenie otaczające rozległy teren szpitala, który tutaj był dziki i niezagospodarowany. Przejechał granicę wiecznego śniegu i wiedział, że laboratorium stoi dalej za ogrodzeniem, ukryte w zagłębieniu terenu.

W blasku reflektorów dostrzegł otwartą na oścież bramę. W jej pobliżu stały dwa policyjne radiowozy z migającymi światłami. Po terenie należącym do Kliniki jakaś kobieta ubrana w długą szatę biegła w górę skalistego zbocza w kierunku bramy. Za nią podążał niewyraźny kształt - jeden z tych cholernych dobermanów. Kobieta biegła, potykając się. Newman zauważył, że przed radiowozem stoi dwoje ludzi. To Beck i o Chryste!, Nancy...

Doberman już doganiał uciekającą kobietę. Była wciąż za daleko od otwartej bramy. Ale koszmar! Newman zatrzymał się tuz przy bramie, w chwili gdy Beck, nie ruszając się z miejsca, uniósł obie dłonie, w których trzymał rewolwer. Z tyłu pojawił się trzeci samochód i nie był to radiowóz. Ktoś gwałtownie wcisnął hamulce i wyskoczył na zewnątrz. Wtedy Beck strzelił. Pies odbił się pionowo do góry, na moment zawisł w powietrzu i przekoziołkował na ziemię. W krótkim czasie zdarzyło się tak wiele, że trudno było to pojąć.

Newman wysiadł z samochodu. Człowiekiem, który przed chwilą przyjechał, był kapitan René Lachenal. W pełnym umundurowaniu zresztą. Kobieta przekroczyła chwiejnym krokiem bramę i upadla na drogę. Ciepły szlafrok rozchylił się i Newman dostrzegł, że pod spodem miała jedynie piżamę, a na nogach buty oblepione śniegiem.

Nancy już pochylała się nad nieruchomą postacią, Beck mówił coś do walkie-talkie. Newman doliczył się sześciu umundurowanych policjantów; wszyscy mieli na sobie skórzane płaszcze i pistolety w kaburach. Beck schował broń do kieszeni i włożył rękawiczki. Zamknął bramę i pochyliwszy się przy niej coś majstrował. Newman nie widział, co Beck tam robi.

- Weszliście na teren wojskowy - krzyknął gniewnie Lachenal. - My zaopiekujemy się tą kobietą...

- Teren wojskowy? - Beck wyprostował się i odszedł od bramy, która, jak zauważył Newman, była teraz zamknięta na kłódkę. - O czym, do diabła, pan mówi? Wezwałem już karetkę do tej kobiety. Będzie tu lada moment...

- Przeprowadzamy manewry wojskowe - nalegał Lachenal. - Przy wjeździe na tę drogę stoi barierka...

Jego wysoka postać o szczupłej twarzy górowała nad Beckiem, który zerkał na szosę berneńska, skąd dobiegała coraz głośniejsza syrena karetki.

- Owszem, widzieliśmy barierkę - przyznał Beck. - Przejechaliśmy przez nią. I wygląda na to, że dobrze zrobiliśmy. A zresztą nie otrzymaliśmy żadnego formalnego zawiadomienia o manewrach. Uratowaliśmy tę kobietę. Widział pan tego psa...

Pamięć Newmana zarejestrowała następujące szybko po sobie wydarzenia - potem przypominał je sobie jako serię zdjęć. Za samochodem Lachenala zatrzymał się opancerzony wóz transportowy. Wyskoczyli zeń żołnierze ubrani jak do walki - w hełmach, panterkach, z automatycznymi karabinami w rękach - i otoczyli teren. Lachenal podniósł zawieszoną na szyi lornetkę, omiótł wzrokiem teren za ogrodzeniem i opuścił ją z powrotem; miał grobową minę. Nancy podniosła się powoli i szepnęła Beckowi coś do ucha; Newman, który stal blisko niej, słyszał, co powiedziała:

- Obawiam się, że nie uratowaliśmy tej kobiety. Ona nie żyje. I nie podoba mi się jej wygląd. Naturalnie nie mam pewności, ale wszystko wskazuje na to, że się udusiła. A co gorsza, widzę wyraźne znaki otrucia. Jeśli miałabym zgadywać, bo tylko na to mogę sobie pozwolić, wygląda to na cyjanek...

- Wystarczy - rzucił Beck. - Więcej nie potrzebuję.

Przyjechała karetka. Bezkompromisowy kierowca wyminął wóz transportowy, samochód Lachenala i niemal dotykając zderzakiem citroena ustawił się tyłem do bramy. Był skierowany przodem do drogi, tuż przy ciele zmarłej. Tylne drzwi ambulansu otworzyły się i wyskoczyło zeń dwóch mężczyzn w białych kitlach, z noszami w rękach. Wtedy włączył się Lachenal.

- Co wy robicie? Mogę ją zabrać do szpitala wojskowego, gdzie natychmiast udzielą jej pomocy...

- Ona nie żyje - rzekł zimno Beck.

Stało się coś nadzwyczajnego. Wyniosły kapitan wywiadu, członek Sztabu Generalnego, został zdominowany przez znacznie niższego, mniej znaczącego Becka jedynie siłą jego osobowości. Policjant ponownie wyjął rewolwer i trzymał go lufą do dołu.

- I tak możemy ją zabrać - odezwał się po chwili Lachenal. - Tu może chodzić o szpiegostwo...

- Nic z tego, Lachenal. Ja przejmuję sprawę. Podejrzewam tu morderstwo. A to jest absolutną domeną policji federalnej. Jeszcze przy okazji... Proszę polecić natychmiast swoim ludziom opuścić broń. Jeśli nie, zaraz po przyjeździe do Berna oskarżę pana o utrudnianie pracy organom wymiaru sprawiedliwości.

- Oni nikomu nie zagrażają...

- Czekam...

Lachenal wydal szybki rozkaz dowódcy oddziału. Żołnierze wsiedli do transportera, który po chwili z trudem wykręcił i odjechał w kierunku Berna. Beck obserwował ten manewr z lodowatą miną, wciąż trzymając rewolwer przy boku.

- Zabójstwo? Nie bardzo rozumiem... - Lachenal popatrzył na niego.

- Na razie ja też nie; będę rozumiał po autopsji. I jeszcze jedno - jest ze mną wykwalifikowany lekarz, który zbadał ciało. Pani doktor stwierdziła u zmarłej objawy otrucia, prawdopodobnie cyjankiem. Radziłbym się nad tym zastanowić. Domyślam się, ze ma pan własne walkie-talkie, żeby prowadzić te nagle rozpoczęte manewry? To dobrze. Zsynchronizujmy fale. Chcę być z panem w stałym kontakcie, dopóki nie dojedziemy bezpiecznie do Berna. Może byłby pan tak dobry i jechał za nami?

- To, co pan sugeruje, jest oburzające...

- Ale zrobi pan, o co proszę - rzeki ponuro Beck. - Powiedziałem, że chodzi o zabójstwo. Taka sprawa jest ważniejsza niż cokolwiek innego, z wyjątkiem wojny. Zgadza się?

- Pojadę z wami aż do przedmieść Berna. Proponuję, żeby pan jechał pierwszy, potem karetka, a ja zamknę pochód.

Beck skinął głową, wciąż zachowując pełną kontrolę nad sytuacją. Sanitariusze wnieśli ciało kobiety do karetki i zamknęli drzwi. Na prośbę Newmana Beck zgodził się, by jeden z jego ludzi odprowadził citroena pod hotel. Dziennikarz miał pojechać z Nancy w samochodzie Becka.

Zanim odjechali, policjant wydał swoim ludziom rozkaz, by drugim radiowozem objechali dokoła całą Klinikę. Przechodząc obok karetki postukał ręką w szybę od strony kierowcy, dając mu znać, że ma jechać za nim. Do odjazdu nie zamienił już ani jednego słowa z Lachenalem, nie tracąc ani na chwilę psychicznej przewagi.

Po chwili otworzył tylne drzwiczki swego samochodu, zaprosił Nancy do środka, po czym przedstawił jej swego podwładnego, Leupina, który zajął miejsce obok niej. Gdy sadowił się za kierownicą, a Newman na miejscu pasażera, powiedział:

- Nie bardzo mi się podoba ta sprawa z Lachenalem. Wygląda, że na jedno jego skinienie zjawią się chmara wojska. Chyba zdajecie sobie sprawę, że on musiał wezwać transporter dopiero po przyjeździe na miejsce, ale przed wyjściem z samochodu?

Beck już ruszył z miejsca, gdy Newman wskazał leżące na kolanach policjanta walkie-talkie, które było włączone.

- W ten sposób masz go w garści, tak? - domyślił się Newman.

- Ale do kogo on teraz dzwoni na innej fali? Po prostu nie wiem. Na pewno sprawiał wrażenie bardzo zaniepokojonego tą sprawą. Trudno rozgryźć tego Lachenala, ale zdecydowanie jest to człowiek uczciwy. Jego troską jest bezpieczeństwo Szwajcarii...

- Ciekawe, jak daleko gotów się posunąć, żeby jej bronić? Wojskowi żyją we własnym świecie.

- Chyba sporo zależy od tego, jak się zachowa w ciągu najbliższych kilku minut, zanim wjedziemy na autostradę do Berna... Mój Boże! On się chyba przygotował do ataku. Patrzcie...

Zjeżdżali właśnie ze wzgórza, gdy zobaczyli, że drogę blokuje niczym ściana ogromny czołg z długą jak slup telegraficzny lufą. Newmana zmroziło. Niemiecki Lampart II.

Gąsienicowy kolos stał nieruchomo. Tylko jedna jego część było w ruchu. Ogromna lufa, wzmocniona dodatkowym grubym pierścieniem przy wylocie, była wysoko uniesiona, powoli jednak zaczęła osuwać się w dół. Siedząca na tylnym siedzeniu Nancy zamarła z przerażenia; wbijając zęby w zaciśniętą dłoń, nie mogła oderwać wzroku od wylotu obniżającej się lufy. Jeszcze chwila, a wycelowana będzie dokładnie w nich.

Beck zatrzymał samochód. Newmanowi stanął przed oczyma okropny obraz. Wiedział, do czego zdolny jest lampart. Wiedział, że jeden pocisk rozniesie ich w drobny mak. Samochód przestanie istnieć, a karetka z tylu rozpryśnie się na kawałki. Trzeba będzie zeskrobywać z drogi resztki pojazdów i tych, którzy w nich jechali. Lufa schodziła coraz niżej.

- Oni chyba poszaleli - rzeki ochrypłym głosem Beck.

Sięgnął po walkie-talkie, by skontaktować się z Lachenalem, ale zaraz odrzucił z powrotem ten przedmiot na kolana. Newman kiwnął ze zrozumieniem. Nie było już czasu łączyć się z Lachenalem zakładając nawet, że swoje walkie-talkie trzyma nastawione na uzgodnioną częstotliwość.

- Nie ma czasu na Lachenala - ostrzegł Newman.

- Wiem...

Lufa obniżała się powoli, ale bezlitośnie. Początkowo wycelowana była w niebo. Teraz wytraciła już połowę tej wysokości. Jeszcze odrobina, a zobaczą jej straszliwy wylot.

Nancy spojrzała na Leupina, wysokiego mężczyznę o szczupłej twarzy. Był zlany potem. Zdawał się zahipnotyzowany nieuchronnym opadaniem lufy. Wciąż patrząc przed siebie, sięgnął w bok lewą ręką i dotknął ramienia Nancy, chcąc w ten sposób dodać jej otuchy.

- Trzymajcie się! - krzyknął nagle Beck.

Zwolnił hamulec i gwałtownie wcisnął pedał gazu. Audi wyskoczyło do przodu po oblodzonej drodze, wpadło w poślizg, ale wprawna ręka Becka szybko odzyskała panowanie nad pojazdem i wciąż przyspieszając skierowała go prosto na czołg, który stawał się coraz większy i zdawał się jechać im naprzeciw. Lufa była już niemal wycelowana w samochód. Oczyma wyobraźni Newman widział już uderzający w nich ogromny pocisk. Jeszcze ułamek sekundy i niesamowita siła wybuchu rozpruje metal, rozerwie ich ciała na części, a wszystko spopieli iście piekielny ogień.

Beck, mając nerwy napięte do ostatnich granic, przejechał pod wystającą daleko poza kadłub lufą. Potem gwałtownie wcisnął hamulce. Chociaż, wszyscy mieli zapięte pasy, pęd rzucił pasażera i kierowcę do przodu. Samochód zatrzymał się parę centymetrów od ogromnych gąsienic. Teraz lufa czołgu nie mogła w nich celować. Beck chwycił walkie-talkie.

- Lachenal! Jesteś tam? To dobrze. Co ty wyrabiasz, do jasnej cholery? Stoi tu pioruńsko wielki czołg celujący prosto w nas. Wiedz, że mam bezpośrednie połączenie z Bernem. Oni tam wszystko słyszeli. Więc lepiej zabieraj z drogi ten cholerny złom. Każ mu się wycofać, zjechać z szosy... Słyszysz?

- Próbowałem się do ciebie dodzwonić... - Wyraźnie słychać było napięcie w glosie Lachenala. - Ale cały czas rozmawiałeś. To jedna wielka pomyłka. W samochodzie czeka Kobler i chce z tobą rozmawiać. Ten czołg miał cię zatrzymać, żebyś się z nim nie minął. Złapał mnie przy głównym wyjściu z Kliniki...

- Powiedz Koblerowi, żeby poszedł do diabła - krzyknął Beck, jedną ręką cofając nieco samochód. - Jeszcze raz powtarzam. Każ temu czołgiście wycofać się. Zarządzę śledztwo w tej sprawie...

- Już wydałem rozkaz. - odparł Lachenal, gdy po chwili ponownie się włączył. - Zrozum, że tu odbywają się ćwiczenia wojskowe...

- Manewry Bruno Koblera?

To uciszyło Lachenala. W milczeniu obserwowali gąsienice lamparta. Zaczynały ociężale sunąć do tylu i wjeżdżać w boczną drogę. Beck zerknął we wsteczne lusterko i dał kierowcy karetki znak, że niebezpieczeństwo minęło. Gdy droga była już wolna, Beck pomknął do przodu, omijając lamparta po lewej stronie. Zjechał w dół na szosę prowadzącą do autostrady.

22.

- Chyba powinienem ci wyjaśnić obecność doktor Kennedy, Bob - zaczął Beck, gdy jechali już autostradą. - Jeden z moich ludzi, właśnie Leupin, który siedzi z tylu, obserwował hotel i zauważył, że pani Kennedy wychodzi. Poprosił, żeby zaczekała i zadzwonił do mnie. Potrzebowałem tylko dwóch minut, że dojechać tam z mojego biura... jadąc na sygnale - dodał z bladym uśmiechem.

- Nancy, mówiłem, żebyś pod żadnym pozorem nigdzie nie wychodziła - rzucił Newman.

- Chwileczkę! - wtrącił Beck. - Pozwól mi skończyć. Pomoc pani Kennedy tam przy bramie była nieoceniona. Powiedziała mi, że dostała pilny telefon z Kliniki Berneńskiej. Powiedzieli, że stan jej dziadka znacznie się pogorszył. Przekonałem ją, żeby wróciła ze mną do hotelu i zadzwoniłem do doktora Koblera. Dowiedziałem się, że z Kliniki nikt nie dzwonił, a Jesse Kennedy śpi. Nie wiemy, niestety, kto chciał ją wywabić z hotelu. Sam wybierałem się do Kliniki i pani Kennedy zgodziła się mi towarzyszyć. Pomyślałem, że lepiej mieć ją na oku...

- Dlaczego akurat dzisiaj musiałeś pojechać do Kliniki?

- Mam tam swojego człowieka - odparł tajemniczo Beck.

- Kogo?

- A czy ty, jako dziennikarz, masz zwyczaj ujawniać swoje kontakty? - spytał Beck z kpiną w głosie. - W każdym razie nie zatrzymaliśmy się przy głównej bramie, tylko pojechaliśmy do tej drugiej...

- Która była otwarta - dodał Newman.

- Sam ją otworzyłem. W bagażniku mam porządne obcęgi, przeciąłem więc nimi łańcuch od kłódki. Całkowicie nielegalnie, oczywiście, ale widzieliśmy, że ta biedaczka biegnie w stronę bramy. Później założyłem identyczną kłódkę, którą na wszelki wypadek zabrałem ze sobą.

- Wygląda na to, że jesteś nadzwyczaj dobrze zorganizowany - zauważył Newman.

- Znam dokładnie sprawę Hanny Stuart. Wspomniałem ci o pewnym świadku, którego zeznań nie mogę oficjalnie wykorzystać. Po tamtym wypadku pojechałem do Kliniki i przyjrzałem się kłódce na bramie od strony laboratorium. Liczyłem na kolejną okazję, ale nie przypuszczałem, że jej skutki będą tak tragiczne.

- Co zamierzasz zrobić?

- Po pierwsze, musisz zdać sobie sprawę, że to, co ci powiedziałem, jest ściśle tajne. Balansuję obecnie na linie i o tym też ci mówiłem. Teraz pojedziemy do kostnicy. Już zawiadomiłem biedną Annę Kleist i ma ona kolejną noc z głowy. Chciałbym jednak, żeby zapoznała się z diagnozą doktor Kennedy. A ty powinieneś jej dziękować, że była na miejscu, a nie robić wymówki!

- Jesteś wdzięczny Nancy za pomoc?

- Oczywiście! - Beck wygodniej usadowił się za kierownicą. Minęli już zakręt do Belp i zbliżali się do przedmieść Berna. Zerknął jeszcze w lusterko wsteczne, po czym kontynuował: - Stwierdzając uduszenie i możliwość otrucia cyjankiem, doktor Kennedy nie dopuściła, by Lachenal zapanował nad sytuacją. Ten przypadek wygląda na zabójstwo, a to już moja działka. Tą diagnozą da mata Lachenalowi...

- Chyba jest jakaś granica między tobą a wywiadem wojskowym?

- Owszem. Czasem dość pokrętna, choć oficjalnie zawsze ze sobą współpracujemy. W końcu obie instytucje zajmują się bezpieczeństwem państwa, a to jest bardzo elastyczne określenie. Jeśli Lachenalowi udałoby się uzasadnić, że chodzi o szpiegostwo, to miałby prawo zabrać ciało tej kobiety. Ale skoro w grę wchodzi zabójstwo, choćby tylko domniemane, to ja jestem górą.

- Chyba rzeczywiście powinienem podziękować Nancy...

- Bo powinieneś!

Newman zerknął w boczne lusterko i odwrócił się, jakby chciał porozmawiać z Nancy. Karetka została trochę w tyle, żeby nie zasłaniać im widoczności. Dalej za nią widać było czerwoną plamkę - czerwone porsche. Zastanawiał się, czy Beck to zauważył.

- Dlaczego w tego typu miejscach tak strasznie cuchnie - rzucił Newman, nie zastanawiając się nad tym, co mówi. Siedzieli przy stole i pili kawę. - A pusty żołądek wcale nie pomaga...

- Ty znowu swoje! - wybuchnęła Nancy. - Wystarczy, że coś pachnie medycyną, a ty zaczynasz! Może lekarze też tak na ciebie działają? - dodała silnie wzburzona.

- Wszyscy jesteśmy zmęczeni - wtrącił się Beck. Czule ścisnął dłoń Nancy. - I każde z nas ma za sobą przerażające przeżycia. - Zerknął na Newmana. - Może byłoby najlepiej nie zabierać go na wizyty do pacjentów - zaproponował wesoło.

Siedzieli w pokoju na zapleczu kostnicy; kwarantanna trwała już dość długo - tak określał to czekanie Newman. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach środków dezynfekcyjnych. Pomalowane na biało ściany były zupełnie gołe. Umeblowanie ograniczono do minimum. Jedyne w tym pokoju okno miało matową szybę, tak że nawet nie dało się wyjrzeć na zewnątrz.

- Anna przeprowadza szczegółową sekcję zwłok - rzucił Beck, gdy znów zapadło milczenie. - Z pewnością już za chwilę do nas przyjdzie...

Kiedy przyjechali do kostnicy, doktor Anna Kleist czekała gotowa do oględzin ciała nieznanej kobiety. Beck przedstawił obie, lekarki. Anna, nie zadając żadnych pytań, po chwili odeszła.

Newman wstał właśnie, żeby rozprostować nogi, gdy drzwi się otworzyły i weszła doktor Kleist.

- Przepraszam, że tak długo musiała pani czekać - zwróciła się do Nancy. - Myślę, że teraz możemy już porozmawiać o tym, co było powodem śmierci tej nieszczęsnej kobiety.

Tweed przyleciał do Genewy rejsem SR-837 o godzinie dziewiątej trzydzieści wieczorem. Szybko załatwił formalności paszportowo-celne, przebiegł przez hall ściskając w ręku niewielką walizeczkę, i przywołał taksówkę. Dał kierowcy sowity napiwek, w dodatku miał szczęście. Przez całą drogę na dworzec Cornavin miał zielone światła.

Zadyszany wpadł do pociągu, a gdy ekspres ruszył ze stacji równo o dziewiątej czterdzieści pięć, sadowił się właśnie w przedziale pierwszej klasy. Krótkie nogi Tweeda nie były najlepsze do takich biegów. Po przyjeździe do Berna na Bern Bahnhof, inaczej Bern Gare, o jedenastej trzydzieści cztery złapał taksówkę, pojechał do hotelu Bellevue Palace i wynajął pokój.

- Proszę zanieść mój bagaż do pokoju - powiedział portierowi po francusku, a potem zwrócił się do recepcjonistki. - Jestem egzekutorem majątku zmarłego pana Bernarda Masona, który - jak z pewnością pani wiadomo - utonął w rzece. Telefonowano do państwa w tej sprawie z mojego biura w Londynie...

- Tak, proszę pana, mam tu wiadomość...

- Dzięki Bogu. - Przerwał na chwilę. - Pan Mason był również jednym z moich najbliższych przyjaciół. Czy mógłbym przejrzeć dokumenty, jeśli zostawił jakieś w sejfie? Nie zamierzam ich zabierać, chciałbym tylko rzucić na nie okiem - jeśli trzeba, w pani obecności. Może tam być coś związanego z jego posiadłością.

- Pan Mason nie przechowywał niczego w sejfie.

- Rozumiem. - Tweed nie wyglądał wcale na zakłopotanego. - Mam do pani dość nietypową prośbę. Chciałbym zobaczyć pokój, który wynajmował pan Mason. Oczywiście, jeśli jest wolny...

- Nie widzę żadnych przeszkód. - Recepcjonistka wyjęła klucz. - Pokój został już wysprzątany, a wszystkie rzeczy osobiste pana Masona zabrała policja federalna.

- To zrozumiałe. Czy mógłbym pójść tam sam? Tylko popatrzę...

- Oczywiście, proszę pana. Winda...

- Tak, wiem gdzie jest. Już kilkakrotnie mieszkałem w tym hotelu.

Tweed pojechał windą na czwarte piętro i wysiadł. Wzmianka o policji federalnej zmartwiła go. Wciąż zamyślony, wsunął klucz do zamka, otworzył, wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi na klucz. Musiał brać w tym udział Artur Beck. Policja nie miała jednak powodu, aby podejrzewać, że Mason trudni się czymś innym niż to zadeklarował w formularzu meldunkowym, czyli badaniem rynku.

Przez chwilę, z pewną dozą szacunku, stał tuż za progiem, lecz zaraz dostrzegł bezosobowość tego pokoju i mruknął pod nosem: „Stary sentymentalny głupiec ze mnie”. Najważniejsze było znaleźć miejsce, gdzie Mason schował raport.

Tweed nie miał żadnych wątpliwości, że Mason przygotował pisemny raport na temat profesora Grange'a właśnie na wypadek czegoś tak strasznego, jak to, co przytrafiło się jemu. Jest profesjonalistą w każdym calu. Był nim, poprawił się Tweed.

Zaczął od przeszukania łazienki i ubikacji bez większych nadziei na sukces. Pokojówki, a zwłaszcza szwajcarskie, znane były z perfekcyjnej dbałości o czystość. W obu tych pomieszczeniach nic nie znalazł.

Zostawał więc pokój, a w nim niewiele odpowiednich miejsc. Mason stał zapewne w obliczu tego samego problemu. Jak zatem go rozwiązał? Tweed wszedł na krzesło i przesunął ręką po suficie za zasłonami tuż przy szynach, szukając koperty przyklejonej taśmą klejącą. Nic nie było. W szafie też pusto.

Czołgając się na czworakach, zajrzał pod oba stoliki, potem stanął pod ścianą i uważnie przyjrzał się całemu wnętrzu. Została jeszcze tylko mała szafka z szufladami. Wysunął górną szufladkę. Była wyłożona papierem, nieskazitelnie czysta i pusta. Przesunął dłonią po wewnętrznej części szafki. Zero - paskudne słowo, ale Amerykanie tak właśnie by to określili.

Notes przyklejony był taśmą do spodniej części dna najniższej szuflady. Znalazł go, gdy sprawdzał ostatnią szufladkę. Nawet po szwajcarskich pokojówkach trudno było oczekiwać sprzątania w tym miejscu.

Był to zwykły, poliniowany notesik o wymiarach osiem na czternaście centymetrów. Stosunkowo niedrogi - na okładce wciąż widniała maleńka nalepka z ceną. Kosztował dwa franki i dwadzieścia centymów. Była też nazwa sklepu, w którym go kupiono: „Paputik”, to przy placu Waisenhaus w Bernie, niedaleko kwatery głównej policji kantonalnej. Ale to nic nie znaczyło.

Staranne, pochyłe pismo w notesie było tak dobrze znajome Tweedowi, że poczuł ukłucie bólu. Wiele mu jednak powiedziało. Na pierwszej stronie notatka zaczynała się od słów: „Profesor Armand Grange, wiek: sześćdziesiąt...” Stojąc wciąż przy szafce, Tweed szybko przeczytał zawartość notesu, po czym wsunął go do wewnętrznej kieszonki.

Miał niezwykłą umiejętność koncentrowania się na tym, co robił, by potem dokładnie móc sobie wszystko przypomnieć. W przyszłości, gdyby zaszła taka potrzeba, potrafi odtworzyć ostatnią wolę i testament Masona - bo to właśnie oznaczała dla Tweeda treść notesu - słowo po słowie.

Opuścił pokój, zamknął go i windą zjechał na parter. Oddał klucz w recepcji i wyszedł na zewnątrz przez obrotowe drzwi. Z rękoma wsuniętymi w kieszenie swego znoszonego kożucha z łatek skręcił w prawo, nie zważając prawie na zimną noc.

Szedł zadziwiająco szybko, a jego nogi poruszały się jak grube tłoki. Pogrążony w rozmyślaniach przekroczył ulicę przed kasynem i podążał dalej prawą stroną Munstergasse pod arkadami. Lecz jakaś cząstka jego uwagi skupiona była na przecinającej ulicę arkadzie, którą właśnie miał przed sobą.

Gdy znalazł się na dużym placu przed Munsterem, okrążył go, rezygnując z przemierzania na ukos. Przechodzenie przez duże otwarte przestrzenie narażało na potrącenie przez samochód. Gdy Tweed wszedł do ogrodu przez otwartą bramę, kroki jego zachrzęściły na żwirze, a wiatr owiał mu twarz.

Zatrzymał się dopiero przy niskim murku i popatrzył na płynącą w dole Aare. Tweed nie wiedział, że stoi niemal dokładnie w tym samym miejscu, z którego zrzucono Masona. Nie przyszedł tu także, by zobaczyć, gdzie umarł Mason. Na sam pomysł takiej pielgrzymki nieżyjący kolega parsknąłby śmiechem.

Tweed próbował zgadnąć, jak zabito Masona. Naturalnie była to robota profesjonalisty, jakiegoś wyszkolonego zamachowca, komandosa albo policjanta. Nikt inny nie zdołałby się zbliżyć do Masona na tyle, by móc go zabić. Przemierzył wzrokiem odcinek rzeki od Dalmazibrucke do mostu Kirehenfeld.

Wiley, „attache do spraw handlowych” w Ambasadzie Brytyjskiej, udzielił mu telefonicznie wystarczająco dużo informacji, by Tweed mógł rozwiązać tę zagadkę. Na początek wyobraził sobie, jak sam zaplanowałby to morderstwo.

Pewien był, że wrzucenie ciała do rzeki tak, by zostało poszarpane przez jedną ze śluz, było celowe. To taki zamierzony środek odstraszający, brutalne ostrzeżenie. Zepchnięcie Masona przez barierkę z Aarstrasse nie wystarczyłoby, bo wtedy ciało mogłoby po prostu dryfować w kierunku Primarschule w dzielnicy Matte.

Most Kirchenfeld nie wchodził w rachubę, gdyż był zbyt niebezpieczny ze względu na ruch uliczny. Tweed uznał, że to musiało się stać na znacznie mniejszym i niższym moście Dalmazi. Ciało - Mason musiał być wtedy nieprzytomny, bo był świetnym pływakiem - zrzucone ze środka mostu z pewnością poniósłby rzeczny prąd, dopóki nie dostałoby się w jedną ze śluz.

Tweed już wiedział, jak zamordowano Masona. Zawrócił w stronę wyjścia z ogrodu i ruszył z powrotem Munstergasse. Było bardzo cicho. Nie słyszał żadnego dźwięku poza odgłosem swoich własnych kroków. Tweed dalej szedł Junkerngasse, gdzie chodnik biegł pochyło w dół. Kiedy już prawie był u celu, zatrzymał się i zaczął uważnie nasłuchiwać. Bardzo niepokoił się o jej bezpieczeństwo.

Po chwili ruszył do przodu i niewiele dalej zatrzymał się przed drzwiami z trzema dzwonkami. Z zadowoleniem stwierdził, że zainstalowano tu domofon. Przycisnął guzik przy nazwisku B. SIGNER.

- Kto tam? - W metalowym głośniku glos Blanche brzmiał nieco nosowo.

- Tweed...

- Wejdź...

23.

Anna Kleist przysunęła sobie krzesło do stołu i usiadła na wprost Nancy. Obie kobiety, jak zauważył Newman, rozmawiały ze sobą jak fachowiec z fachowcem. Anna zdjęła przydymione okulary, splotła dłonie na stole i zaczęła mówić:

- To może okazać się dla mnie ważne, pani doktor. Beck powiedział mi, że pani pierwsza badała ciało tej nieszczęsnej kobiety. Może panią zainteresuje fakt, że dzwoniłam do doktora Koblera z Kliniki Berneńskiej. Poinformował mnie, że pacjentka nazywała się Holly Laird i pochodziła z Houston w Texasie. Twierdzi, że była niezrównoważona psychicznie. Obezwładniła recepcjonistkę, kobietę imieniem Astrid, ukradła jej klucze do szafki z trucizną, po czym uciekła zabierając trochę cyjanku potasu. Chociaż Kobler starał się zachować spokój, wyczułam, że był mocno zdenerwowany. Wszystko, co powiedział, obwarował zastrzeżeniami. Ciągle powtarzał: „Na razie to nie są potwierdzone fakty”. Czy mogłaby mi pani powiedzieć, co pani zauważyła badając panią Laird?

- Naturalnie trudno to nazwać pełną diagnozą - odparła szybko Nancy. - Badanie przeprowadziłam w najmniej stosownych do tego warunkach. Dokoła stali nie tylko policjanci, ale i uzbrojeni żołnierze. W dodatku było ciemno. Miałam tylko latarkę pożyczoną od jednego z policjantów. Sama pani rozumie...

- Oczywiście.

- Musiałam wtedy wziąć pod uwagę warunki atmosferyczne. Było lodowato zimno - temperatura poniżej zera. Pani Laird miała na sobie jedynie piżamę i gruby szlafrok. Zanim dobiegła do szosy, mogła przebyć dość znaczną odległość.

- Śmierć spowodowana niską temperaturą? - spytała Anna. - Czy to pani stwierdziła?

- Nie! - Nancy zaczęła mówić szybciej. - Odniosłam wrażenie, że ta kobieta się udusiła, a zabarwienie skóry wskazywało na zatrucie cyjankiem. Również jej usta były wykrzywione w straszliwym grymasie, właśnie tak jak się dzieje pod wpływem działania cyjanku.

- Czy mogę spytać, Anno - przerwał Beck - co myślisz o wnioskach doktor Kennedy?

Doktor Kleist wyjęła z kieszonki jasnozielonego kitla mały notes, długopis i zaczęła coś rysować. Newman pomyślał, że to pomaga jej w koncentracji. Nie przerywając rysowania odpowiedziała miękkim głosem.

- Jak do tej pory, moje badania potwierdzają wnioski doktor Kennedy. Pobraliśmy próbki krwi, za jakiś więc czas dowiemy się więcej.

- Ale kiedy? - dopytywał się Newman. - Być może tego właśnie nam brakuje - czasu.

- Za tydzień. Może za kilka dni. Inny patolog już się tym zajmuje. Prosiłam, żeby zabrał się do tej analizy w pierwszej kolejności.

- A więc nie pozostaje nam nic innego niż czekać - podsumował Newman.

- Zauważyłam jeszcze coś, co bardzo mnie intryguje - ciągnęła doktor Kleist. - Na szyi i głowie widoczne są zasinienia, których pochodzenia nie potrafię wyjaśnić...

- Myślisz, że ona mogła zostać uduszona? - dopytywał się Beck.

- Nic z tych rzeczy. To wygląda tak, jakby szyja i głowa obwiązane były jakimiś tasiemkami... - Wciąż rysowała coś na kartce. - Można to wytłumaczyć tym - chociaż to co najmniej dziwaczne - że na krótko przed śmiercią pani Laird miała coś na głowie...

- Jakąś maskę? - podpowiadał Beck.

- Być może - przyznała Anna, choć niezbyt pewnym głosem. - Na tym etapie badania na pewno mogę stwierdzić jedynie uduszenie.

- Może to była maska tlenowa? - nie ustępował Beck. - Takie rzeczy są w wyposażeniu klinik. Może odłączono dopływ tlenu, powodując w ten sposób uduszenie?

Doktor Kleist pokręciła głową.

- Nie. Zapomniałeś, że zgodnie z tym, co mówiłeś, ona przebiegła całkiem spory odcinek. Musimy wyodrębnić i zidentyfikować bezpośrednią przyczynę śmierci. A żeby to uczynić, trzeba zaczekać na wyniki analizy krwi. - Zmarszczyła czoło. - Te zasinienia są bardzo dziwne. Ale i tak chyba za daleko posunęłam się w domysłach na tym etapie. Przecież nie zakończyłam jeszcze badania.

- Powiedziała pani, że zmarła nazywała się Holly Laird i pochodziła z Houston - przypomniał Newman. - Czy dowiedziała się pani od Koblera czegoś więcej na jej temat? Na przykład ile miała lat?

- Pięćdziesiąt pięć. I owszem, próbowałam wyciągnąć co nieco od Koblera. Mówił bardzo niechętnie, ale wyczułam też, że nie chce, abym pomyślała, że odmawia mi pomocy. Formalnie pani Laird szefuje bardzo dużej firmie zajmującej się ropą naftową. Do Kliniki Berneńskiej przywiozła ją jej pasierbica na pokładzie odrzutowca należącego do firmy...

- A co z jej mężem? - spytał natychmiast Newman.

- Nie żyje. Nic więcej nie wiem na ten temat. - Spojrzała na Becka. - Żeby dostać te informacje, musiałam powołać się na ciebie.

- Kolejny tego typu przypadek - stwierdził Newman.

- Co przez to rozumiesz? - spytał Beck.

- Powiem ci później. - Newman wstał. - Myślę, że i tak zajęliśmy dużo czasu doktor Kleist. Cenię sobie pani otwartość, zwłaszcza że to początek badania...

- Dziękuję... - Anna zawahała się patrząc na Newmana. - Możliwe, że rano będę w stanie powiedzieć coś więcej.

- Zamierza pani pracować całą noc? - spytał z niedowierzaniem w głosie.

- Ten oto człowiek... - Anna wstała i wsunęła dłoń pod ramię Becka - jest jednym z najbardziej bezlitosnych szefów w Szwajcarii. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę, Arturze? - spytała złośliwie.

Beck wzruszył ramionami i uśmiechnął się.

- I tak byś to zrobiła, ale doceniam twoje poświęcenie. W dodatku mam takie samo przeczucie, jak Newman - że nie mamy czasu.

- Pani doktor - zwrócił się Newman do Anny, gdy już wychodzili - czy ma pani coś przeciwko temu, żebym zabrał pani rysunek? Kolekcjonuję je...

- Proszę bardzo.

Lekarka wyrwała kartkę z notesu, złożyła na pól i podała Newmanowi. Z uśmiechem rozbawienia patrzyła, gdy chował kartkę w portfelu.

Beck w milczeniu odwiózł Newmana i Nancy do hotelu. Miała ona wrażenie, że wszyscy czują się zupełnie wyczerpani wydarzeniami tej nocy. Kiedy już znaleźli się sami w pokoju, zapytała:

- Co jest na tej kartce, którą od niej wziąłeś?

- Dowód rzeczowy A. Czasami inteligentni ludzie ujawniają swe podświadome myśli, kiedy bazgrzą na papierze. Przygotuj się na wstrząs. Rysunek doktor Kleist jest bardzo sensowny. Zobacz...

- O Boże!

Nancy usiadła na łóżku, patrząc na bazgraninę szwajcarskiej lekarki. Narysowała złowieszczo wyglądającą maskę gazową.

24.

Tweed usiadł na sofie. Blanche Signer podłożyła mu pod plecy poduszkę, traktując go jak ulubionego wujka. Darzyła Tweeda sympatią. Był miłym, życzliwym człowiekiem. Przyglądał się jej, gdy pełnym gracji krokiem odchodziła do kuchni.

Tweed oparł się o poduszkę i rozejrzał po salonie, szukając śladów ewentualnych zmian od czasów swojej ostatniej bytności. Zauważył oprawione w srebrną ramkę zdjęcie mężczyzny w średnim wieku, ubranego w mundur pułkownika Armii Szwajcarskiej. Zamrugał, wstał i szybko podszedł bliżej, by przyjrzeć się fotografii.

- To mój ojczym - krzyknęła Blanche, która wróciła z kuchni prezentując butelkę wina. - Zaadoptował mnie, kiedy mama - która niedawno zmarła - wyszła za niego za mąż.

- Chyba nie widziałem go przedtem - cedził słowa Tweed. - Bardzo przystojny mężczyzna. - Z trudem starał się mówić obojętnym tonem.

- Popatrz! - zachęciła pełnym radości gestem. - Montrachet. Specjalnie dla ciebie. Zobacz! - Podsunęła mu wino, by mógł sprawdzić rocznik. Dotknął butelki i stwierdził, że była zimna jak wody Aare.

- Chciałem poprosić cię o kawę...

- O nie - rzekła stanowczo - miałeś okropną podróż. Tyle kilometrów z Genewy, a właściwie z Londynu. Jest już dobrze po północy. Musisz się odprężyć.

- Przepraszam, że przyszedłem tak późno...

- Przecież najpierw zadzwoniłeś... - Blanche nalewała wino do stojących na stoliku reprezentacyjnych kieliszków. - A ja, podobnie jak ty, jestem sową, stworzonkiem, które woli noc i siedząc na gałęzi smutno pohukuje.

- Obawiam się, że miałbym teraz sporo trudności z wejściem na drzewo - zauważył Tweed. - Zdrowie! Bardzo się przyda. Często widujesz ojczyma?

- Bardzo rzadko. W niczym się nie zgadzamy. On chodzi swoimi ścieżkami, ja swoimi. Nawet nie wie, w jaki sposób zarabiam na życie, a przynajmniej tak mi się wydaje. Należy do ludzi, którzy wiedzą niemal wszystko o tym, co dzieje się w Szwajcarii. Nie jest zawodowym żołnierzem.

- Rozumiem - rzekł Tweed i nie kontynuował tematu. - Chyba jeszcze grubo za wcześnie na jakieś nowiny o człowieku, którego nazwisko ci podałem?

Blanche miała na sobie czarne skórzane spodnie i białą bluzkę, która nawet w słabym świetle nocnych lampek uwydatniała przepych jej gęstych włosów. Siedziała na poręczy sofy obok Tweeda ze skrzyżowanymi, bosymi nogami. Podejrzewał, że potrafiłaby się z nim przekomarzać i przez chwilę zapragnął mieć taką córkę - pełną życia, figlarną dziewczynę, z którą godzinami mógłby prowadzić interesujące rozmowy.

- Mam już trochę prawdopodobnych informacji o Manfredzie Seidlerze - odparła. - Problem polega na tym, że w grę wchodzi tutaj zawodowa etyka, a ty byłeś dość tajemniczy przez telefon. Powiedziałeś tylko, żebym wyśledziła człowieka, który niedawno przyleciał tu z Wiednia prywatnym odrzutowcem szwajcarskim. I jeszcze, żebym dowiedziała się co nieco o tym Seidlerze. Czy w obu wypadkach chodzi o tę samą osobę?

- Szczerze mówiąc, nie wiem - odrzekł wymijająco. - Ten człowiek, który przyleciał z Wiednia, jest dla mnie ważny. A co do Seidlera, to tylko domyślam się, że to może być on. Sporo wiem o nim i o tym, co robi. Zawsze działa na granicy prawa, a czasem pewnie ją przekracza. - Upił trochę wina, a Blanche uzupełniła zawartość kieliszka. - To wino naprawdę jest doskonałe. A o co chodzi z tą etyką zawodową? Chodzi o innego klienta?

- Ty przebiegły lisie... - Palcami wzburzyła mu czuprynę. Już nie pamiętał, kiedy ostatnio pozwolił jakiejś kobiecie na coś takiego, ale w wykonaniu Blanche był to gest pełen naturalnej czułości. - Ale tak, jest inny klient - przyznała.

- To bardzo ważne... dla mojego kraju - wyjaśnił Tweed patrząc na fotografię. - Dla twojego prawdopodobnie też. Wszyscy jedziemy na tym samym wózku.

- Wiesz, za żadne skarby nie chciałabym być przesłuchiwana przez ciebie. Jesteś cholernie przekonujący, o wiele za bardzo.

Czekał sącząc wino. Blanche położyła rękę na jego ramieniu. Tweed spojrzał na nią znad okularów - patrzyła w przestrzeń. Wciąż nie odzywał się.

- W porządku - orzekła w końcu. - Po raz pierwszy zawiodę zaufanie klienta, ale zakładam, że nie dopuściłbyś do tego, gdyby sprawa nie była naprawdę poważna. Moja uczciwość jest teraz w twoich rękach. Czuję się tak - dodała już bardziej na luzie - jakbym ci powierzała utracone dziewictwo...

- Możesz mi zaufać - zapewnił ją sucho.

- Chodzi o Boba Newmana, tego dziennikarza. Nie dalej niż w tym tygodniu prosił, bym odnalazła Manfreda Seidlera. Być może mi się udało, ale nie jestem pewna. Mam adres i numer telefonu jakiegoś Manfreda. Nie potrafię zagwarantować, że to Seilder, ale wygląda, że to on.

- Podaj mi adres i telefon.

Tweed już trzymał na kolanie mały notes i staromodne pióro. Podyktowała mu z pamięci. Policjant wiedział, że na pewno się nie pomyliła. Wystarczyło, by Blanche raz zobaczyła jakąś twarz, usłyszała nazwisko, przeczytała adres albo numer telefonu, a na zawsze pozostawały w jej pamięci. Tweed też miał taką szczególną właściwość.

- Pod tym adresem mieszka młoda kobieta nazwiskiem Stahel. Eryka prawdopodobnie jest dziewczyną Seidlera. A tak przy okazji Stahel pisze się...

- Wygląda na to, że zadekował się w Bazylei - przerwał Tweed. - Jeśli to jest ten Seidler...

- Nie mam pojęcia. Coś mi mówi, że będę żałować, że ci o tym powiedziałam.

- Czy będziesz się niedługo widziała z Newmanem?

- A dlaczego pytasz? - głos Blanche brzmiał ostro.

- Zastanawiałem się, czy wiesz, nad czym on obecnie pracuje...

- Posuwasz się za daleko!

W jej glosie słychać było wzburzenie i wcale się tym nie przejmowała. Podniosła się z poręczy i usiadła na wprost Tweeda, ponownie krzyżując nogi. Patrzył prosto w jej pełne oburzenia niebieskie oczy myśląc, że przy niej wielu mężczyzn zamieniłoby się w plastelinę, którą swymi szczupłymi palcami lepiłaby według własnego uznania.

- Znów chcesz, żebym zdradziła czyjeś zaufanie - odezwała się zagniewana. - Czy ty naprawdę pracujesz dla Ministerstwa Obrony, w Londynie? Ja dotrzymuję twoich tajemnic. Jeśli zacznę ujawniać sekrety innych, powinieneś przestać mi ufać!

- Większość mego życia upływa na bardzo nudnym zajęciu - na przerzucaniu papierów...

- Papierów ludzi, których pomogłam ci wyśledzić w różnych krajach Europy.

- Papiery osobników, którzy zagrażają Zachodowi. A Szwajcaria nigdy jeszcze nie była tak integralną częścią Zachodu jak obecnie. Neutralność już nie wystarczy....

Zdjął okulary i zaczął je przecierać chusteczką do nosa. Blanche natychmiast go wyczuła i pstryknęła palcami, odrzucając do tyłu włosy. Tweed przerwał polerowanie, trzymając okulary na kolanach.

- Ty coś knujesz! - stwierdziła. - Zawsze potrafię poznać, kiedy planujesz jakąś pokrętną intrygę. Zdejmujesz wtedy te swoje okulary i zaczynasz je czyścić!

Tweed zamrugał zbity nieco z tropu. Znała go coraz lepiej, stanowczo za dobrze. Odłożył chusteczkę i wsunął na nos okulary wzdychając ciężko.

- Czy Newman interesuje się Kliniką Berneńską w Thun? - spytał cicho.

- A jeśli tak? - rzuciła domagając się wyjaśnienia.

- Może mógłbym mu pomóc. - Sięgnął do kieszeni, wyjął z niej notes Masona i podał go Blanche. - Są tu informacje, które mogą się okazać dla niego bezcenne. Spodziewam się, że umiesz pisać na maszynie. Proponuję, żebyś przepisała te notatki słowo w słowo. On nie może widzieć tego notesu. Potem daj mu maszynopis, ale nie mów, skąd go masz. Wymyśl jakąś bajeczkę - wiem, że świetnie sobie z tym radzisz. Notes odbiorę przy okazji.

- Tweed, do czego ty właściwie zmierzasz? Muszę wiedzieć, zanim się zgodzę. Lubię Newmana...

- Informacje z tego notesu pozwolą mu działać.

- Rozumiem. - Palcami przeczesała włosy. - Chcesz go wykorzystać. Ty wykorzystujesz ludzi, prawda?

- Tak. - Uznał, że lepiej się nie wahać. - Czyż wszystko nie sprowadza się właśnie Do tego - podsumował ze smutkiem. - Wykorzystujemy ludzi. Wszyscy kogoś do czegoś używamy.

Sięgnął do wewnętrznej kieszonki i wyjął z niej kopertę ze szwajcarskimi banknotami. Zadbał o to, by wręczyć ją Blanche z oficjalną kurtuazją. Upuściła kopertę na podłogę koło krzesła, dając tym do zrozumienia, że wciąż jest zagniewana.

- Podejrzewam, że jest tam za dużo biorąc pod uwagę to, co zrobiłam - stwierdziła.

Nastrój Blanche się zmienił, gdy wlepiła w Tweeda swe niebieskie oczy. Usiadła prosto i pochyliła się do przodu, wyciągając w jego stronę palce splecionych dłoni.

- O co chodzi? Widzę, że coś cię niepokoi.

- Blanche, chciałbym, żebyś przez najbliższy tydzień lub dwa bardzo na siebie uważała. Były już dwa morderstwa, może nawet trzy. Powiem ci coś w najgłębszej tajemnicy. Podejrzewam, że ktoś likwiduje każdego, kto wie, co dzieje się w Klinice Berneńskiej...

- Myślisz, że Newman wie? - spytała szybko.

- Jest jednym z najlepszych dziennikarzy na świecie. Dowie się. Ten raport z notesu może posłużyć mu, jako osłona. Krótko mówiąc, chodzi mi o to, żeby nikt nie łączył twego nazwiska, choćby nawet bardzo luźno, z Kliniką Berneńską. Zatrzymałem się w hotelu Bellevue Palace. Pokój 312. Nie wahaj się dzwonić do mnie, gdyby coś cię zaniepokoiło. Przedstaw się wtedy jako Rosa, nie używaj własnego imienia.

Czuła się zaskoczona i zmieszana. Ujawnianie miejsca pobytu, nie mówiąc już o propozycji telefonowania do niego, było zupełnie niepodobne do Tweeda. Zawsze przedtem on sam do niej dzwonił. Zadrżała, gdy wstał, by wyjść, a potem rzuciła się, by pomóc mu włożyć palto.

- Powinieneś kupić sobie nowy kożuch. Znam taki sklep...

- Dziękuję, ale ten jest jak stary przyjaciel. Nie cierpię przestawiać się na nowe rzeczy - palta, buty i tak dalej. Będę się odzywał. I nie zapomnij dzwonić, jeśli tylko coś wyda ci się nienaturalne. Jakiś dziwaczny telefon. Cokolwiek. Jeśli mnie nie będzie, zostaw wiadomość: „Dzwoniła Rosa...”

- Ty też uważaj na siebie.

Cmoknęła go w policzek, a on ścisnął jej ramię. Zadowolony był, że zanim otworzyła drzwi, wyjrzała przez judasza.

- Droga wolna - oznajmiła wesoło.

Gdy mozolnie maszerował do hotelu pod pustymi arkadami na Junkerngasse, głowę miał pełną niepokojących i sprzecznych myśli, które zmieniały się jak w kalejdoskopie. Berno podobne było do królikarni, królikarni z kamienia.

Ostry wiatr owiał Tweedowi kark tuż nad szalikiem i przypomniało mu się, jak stał przy murku w ogrodzie i patrzył na wzburzoną wodę przy śluzie - tam, gdzie znaleziono biednego Masona. Mason doskonale się spisał - notes był kopalnią cennych informacji.

Wciąż jednak powracało na myśl wspomnienie oprawionego w srebrną ramkę zdjęcia pułkownika Signera w salonie Blanche. Ten widok był dla niego prawdziwym wstrząsem. Victor Signer był prezesem Zurcher Kredit Bank i siłą napędową Złotego Klubu.

25.

Piątek, 17 lutego

Zwrócony plecami do ogromnego, o przydymionej szybie okna z widokiem na góry rozciągające się za Thun, Kobler stał za biurkiem w swoim gabinecie na pierwszym piętrze Kliniki Berneńskiej. Była dziesiąta rano. Miał właśnie przed sobą postawnego mężczyznę w okularach o przyciemnionych szkłach, który tak jak poprzednio stał w cieniu. Aksamitny głos mówiącego zabarwiony był jadem.

- Bruno, chyba zdajesz sobie sprawę, że wczorajszy eksperyment był całkowitą klęską. - Zabrzmiało to jak stwierdzenie, nie jak pytanie. - Jak to możliwe, że ta Laird opuściła teren szpitala? W żaden sposób nie możemy się teraz przekonać, czy eksperyment się powiódł, czy nie...

Koblera nigdy nie przestała zadziwiać niesamowita wręcz pewność siebie profesora i jego zdolność skupiania, niczym soczewka, uwagi na jednej sprawie. Czy to nie Einstein powiedział: „Oczyść swój umysł ze wszelkich myśli z wyjątkiem problemu, który próbujesz rozwiązać”, albo coś w tym rodzaju. A Einstein był przecież geniuszem.

Koblera absorbowały bez reszty myśli o tym, że ciało byłej pacjentki jest w rękach policji i że mogą z tego wyniknąć poważne kłopoty. To wszystko jednak zdawało się nie istnieć dla profesora. Jakby czytając w myślach Koblera, miękki głos dodał:

- Naturalnie tobie, Bruno, pozostawiam zajęcie się tymi kłopotliwymi ludźmi, którzy tak bezczelnie nam wczoraj przeszkodzili.

- Zajmę się tym - zapewnił Kobler. - Możliwe, że będę miał niedługo pomyślne wieści o Manfredzie Seidlerze.

- To dobrze. Wiem, że prowadzisz intensywne poszukiwania. On też jest dość uciążliwą przeszkodą.

- Posłałem ludzi do Zurychu, Genewy i Bazylei - wyjaśniał Kobler. - Znając Seidlera, doszedłem do wniosku, że ukrywa się w jakimś dużym mieście niezbyt oddalonym od granicy. Uznałem, że najbardziej prawdopodobna jest Bazylea. Raczej nie Zurych, bo z powodu bliskości fabryki w Horgen jest tam dość dobrze znany. I chyba nie Genewa, bo to miasto roi się od różnego rodzaju agentów, którzy cały czas kogoś szukają. Tak więc najwięcej ludzi pchnąłem do Bazylei i opłaciło się...

- Wyjaśnij mi to.

Monotonny, znudzony głos ostrzegł Koblera, że za dużo mówi. Wydarzenia ostatniej nocy wprawiły go w duży stres. Przeszedł więc do rzeczy.

- Poszczęściło się nam. Jeden z naszych ludzi widział Seidlera idącego w kierunku dworca kolejowego. Kupił powrotny bilet do Le Pont - taka dziura zabita dechami, w górach Jura zaledwie kropka na mapie. Ciekawe jest to, że nie wykorzystał biletu od razu. Po prostu kupił go i wyszedł z dworca. Obstawiliśmy teraz ten dworzec. Gdy tylko zdecyduje się skorzystać z biletu, mamy go. Posyłam tam Grafa i Munza - odlecą z Lerchenfeld.

- Kiedy wyjeżdżają?

- Są już w drodze. - Kobler zerknął na zegarek. - Spodziewam się, że na dworzec w Bazylei dotrą w ciągu godziny. A Le Pont to doskonałe miejsce na ostateczne rozwiązanie problemu z Seidlerem. Tak więc wszystko jest pod kontrolą - podkreślił.

- Nie wszystko - sprzeciwił się aksamitny glos. - Intuicja mówi mi, że największe niebezpieczeństwo grozi nam ze strony Newmana. I ty osobiście jesteś odpowiedzialny za usunięcie tej obciążającej nasz rachunek pozycji...

Ponieważ Newman i Nancy położyli się spać w środku nocy, obudzili się dopiero koło południa. Tym razem bez żadnych sprzeciwów Newman zgodził się zamówić spóźnione śniadanie do pokoju.

Ubrali się i w milczeniu - nie mieli siły rozmawiać - zjedli posiłek. Pogoda ani trochę się nie poprawiła - znowu warstwa gęstych chmur wisiała ciężko nad miastem. Nancy była w łazience, kiedy zadzwonił telefon; odebrał Newman.

- Kto to był? - spytała po powrocie do pokoju.

- Do ciebie - uśmiechnął się szeroko Newman. - Znowu jakaś pomyłka...

- Czy to ma być zabawne?

- Tylko na tyle mnie stać zaraz po śniadaniu. A poza tym wychodzę, żeby spotkać się z kimś w sprawie wydarzeń ostatniej nocy. Nie pytaj z kim. Biorąc pod uwagę rozwój wypadków, im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie...

- Pozdrów ją ode mnie...

Idąc Munstergasse Newman zdał sobie sprawę, że Nancy nawet nie przypuszczała, jak dalece trafna i uzasadniona była jej ostatnia uwaga. Telefonowała Blanche Signer. Zawiadomiła Newmana, że zdjęcia Kliniki Berneńskiej, które zrobiła stojąc na ośnieżonym wzgórzu, są gotowe. Zdziwił się wchodząc do mieszkania Blanche, gdy zobaczył, że nie jest sama. Uważając, by nie wymienić nazwiska, Blanche przedstawiła go wyglądającej na intelektualistkę dziewczynie w okularach, która, według oceny Newmana, zbliżała się do trzydziestki.

- To jest Lisbeth Dubach - wyjaśniła Blanche. - Jest specjalistką w dziedzinie interpretowania fotografii - w zasadzie zdjęć lotniczych. Pokazałam jej te, które przedstawiają zabudowania we Fryburgu. Znalazła na nich coś dziwnego...

Zabudowania we Fryburgu. Newman zauważył, że Blanche bardzo się stara zachować dyskrecję. Najpierw nie wymieniła jego nazwiska, a teraz ukrywała fakt, że zdjęcia przedstawiają Klinikę Berneńską. Na narożnym stoliku z zapaloną lampką, wśród porozrzucanych błyszczących odbitek, leżał przyrząd, który Newman rozpoznał.

Był to stereoskop i służył do oglądania dwóch zdjęć tego samego obiektu wykonanych pod nieco innym kątem. Patrząc przez soczewki tego przyrządu, widziało się trójwymiarowy obraz fotografowanego obiektu. Newman przypomniał sobie, że czytał kiedyś o tym, iż pewien oficer lotnictwa, Babington-Smith, w czasie drugiej wojny światowej oglądał zdjęcia lotnicze przy pomocy podobnego instrumentu i znalazł pierwsze niepodważalne dowody na to, że naziści zbudowali swą tajną broń. Teraz, wiele lat później Lisbeth Dubach zamierzała mu coś pokazać - tylko co? Podchodząc do stolika, czuł mrowienie w karku.

- Ten budynek - zaczęła Dubach - wygląda bardzo dziwnie. Tylko raz do tej pory widziałam coś podobnego. Proszę się przyjrzeć...

To było laboratorium! Newman zobaczył trójwymiarowy obraz budynku, tak jakby oglądał go z lecącego na niskiej wysokości samolotu. Przez jakiś czas przyglądał się zdjęciom, po czym wstał i pokręcił głową.

- Przykro mi, ale nie bardzo wiem, do czego pani zmierza...

- Niech pan popatrzy jeszcze raz! Proszę zwrócić uwagę na kominy, ich wierzchołki. Czy pan widzi te dziwaczne wybrzuszenia na szczycie podobne do ogromnych kapeluszy?

- Tak, teraz widzę...

Newman znów przykucnął przy stoliku i patrząc przez soczewki starał się odgadnąć, co to wszystko mogło oznaczać. Dał jednak za wygraną i potrząsnął głową.

- Chyba jestem tępy - podsumował. - Widzę teraz to, o czym pani mówiła, ale nie mogę w tym dostrzec niczego groźnego...

- Kiedy byłam w Anglii - wyjaśniła Dubach - zrobiłam sobie wycieczkę do pewnego obiektu w Windscale, w którym wykorzystywano technikę jądrową. Na skutek nalegań sir Johna Cockcrofta, zainstalowano na kominach specjalne filtry...

- Jezu Chryste! - mruknął pod nosem Newman.

- Nieco później niemal doszło w Windscale do poważnej katastrofy - ciągnęła dziewczyna. - I tylko te zabezpieczenia zapobiegły wydostaniu się na zewnątrz ogromnej chmury opadów radioaktywnych. Filtry we Fryburgu, które właśnie oglądamy, wyglądają bardzo podobnie.

- Mogę panią zapewnić - powiedział Newman - że ten budynek nie ma nic wspólnego z energią atomową.

- Jednak produkują tam coś, co wymaga zabezpieczenia tego miejsca podobnymi filtrami - oświadczyła Lisbeth.

Newman jeszcze nie uświadomił sobie w pełni przerażającego znaczenia wniosków Lisbeth Dubach, gdy stanął w obliczu nowego wstrząsu.

Gdy zostali sami, Blanche wyjęta z koperty plik kartek i położyła je obok niego na sofie. Zauważył, że były to fotokopie jakiegoś maszynopisu. Nie wiedział naturalnie, że przepisując na maszynie notatki z notesu, Blanche chroni swego klienta, Tweeda.

W dodatku napisała je z pojedynczym odstępem, a Newman doskonale wiedział, że normalnie robi podwójny. Udzieliła mu bardzo skąpych wyjaśnień.

- Bob, pod żadnym pozorem nie mogę ci zdradzić tożsamości mego klienta. I tak już złamałam swoją żelazną zasadę - żeby nigdy nie pokazywać jednemu klientowi materiałów uzyskanych od drugiego ...

- Dlaczego to robisz tym razem? - dopytywał się.

- Nie ciągnij mnie za język! Pokazuję ci te informacje tylko dlatego, że bardzo cię lubię. Wiem, że interesujesz się Kliniką Berneńską. I martwię się, bo prawdopodobnie nie zdajesz sobie nawet sprawy, z czym, a właściwie z kim, chcesz się zmierzyć. Jeśli przeczytasz ten tekst, to może bardziej będziesz na siebie uważał. Władza, jaką dysponuje ten człowiek, jest przerażająca...

- Mam to przeczytać i oddać ci?

- Nie, możesz zatrzymać. Ale, na miłość boską, pamiętaj, że nie wiesz, skąd pochodzą. Po prostu ktoś ci je przysłał do hotelu. Zobacz, na kopercie wypisałam nawet twój adres hotelowy. Ktoś zostawił ją dla ciebie w recepcji...

- Skoro tak sobie życzysz...

- Ja zrobię ci kawę, a ty przeczytaj notatki. Zresztą sama też chętnie się napiję. To, co powiedziała Lisbeth Dubach, wystraszyło mnie na śmierć. W co myśmy się wpakowali?

Newman bez słowa wziął do ręki kartki i zaczął czytać. Szybko zauważył, że profesjonalny raport na temat profesora Armanda Grange'a przygotował ktoś z dużym doświadczeniem w tych sprawach, nie było tu bowiem ani jednego zbędnego słowa. Widać było też, że ten ktoś - on albo ona - pracował pod silną presją.

OBIEKT: Profesor Armand Grange. Urodzony w 1924 w Laupen koło Berna. Bogata rodzina, właściciele fabryki zegarków. Obiekt ukończył uniwersytet w Lozannie. Pod koniec wojny krótko służył w Armii Szwajcarskiej.

Mówi się, że był członkiem specjalnej ekspedycji wysłanej do Niemiec w celu zdobycia próbki działającego na system nerwowy gazu o nazwie tabun, zanim dotrze tam Armia Czerwona. Uwaga: powtarzam, to nie potwierdzona informacja.

Po wojnie ukończył wydział lekarski na Akademii Medycznej w Lozannie, po czym odbył podyplomową praktykę w Guy's Hospital w Londynie i Johns Hopkins Memorial Hospital w Baltimore, stan Maryland, USA. Znakomity student, zawsze najlepszy w grupie.

Zaprzestał służby wojskowej z powodu choroby oka. Po uzyskaniu specjalizacji w dziedzinie leczenia chorób płuc, odbył szkolenie w zakresie księgowości. Tu okazał się równie zdolny jak w medycynie.

Rok 1954. Dzięki swym zdolnościom w kwestii obracania pieniędzmi, już w wieku lat trzydziestu został dyrektorem Zurcher Kredit Bank. Rok 1955. Założył Koncern Chemiczny Grange AG i fabrykę w Horgen na brzegu jeziora Zurych. Fabryka wytwarza używane w przemyśle gazy, takie jak tlen, podtlenek azotu, dwutlenek węgla i cyklopropen używany w szpitalach. Plotka mówi, że fundusze na założenie Koncernu Chemicznego pochodzą z Zurcher Kredit Bank. Uwaga: powtarzam, to nie potwierdzona informacja.

Rok 1964. Zainwestował zapewniający mu kontrolę kapitał w Klinikę Berneńską. Krążą pogłoski, że placówka ta zajęła się badaniami nad odnową komórkową, odkąd przejął ją obiekt.

Komentarz, ogólny: mówi płynnie po niemiecku, francusku, angielsku i hiszpańsku. Wielokrotnie odwiedzał Stany Zjednoczone i Amerykę Południową. Uznawany za milionera. Zaufany kontakt poinformował mnie, że wszystkie decyzje dotyczące szwajcarskiej polityki militarnej podejmowane są po konsultacji z obiektem. Jeden z najbardziej wpływowych ludzi w sferach przemysłowo-militarnych Szwajcarii. Dane w powyższym raporcie wstępnym pochodzą ze źródeł w Zurychu i Bernie”.

Newman dwukrotnie przeczytał raport i z posępną miną włożył kartki do zaadresowanej koperty. Pod wpływem ich treści powróciły wspomnienia niedawnych wydarzeń.

Rysunek. Rysunek, który dostał od Anny Kleist, maska przeciwgazowa. I uwaga Artura Becka na temat Hanny Stuart. „Ciało poddano kremacji...” Zrobione przez Juliusa Nagy zdjęcie stojącego przed Taubenhalde Becka w towarzystwie Bruno Koblera, administratora Kliniki Berneńskiej. I jeszcze to, co pułkownik Lachenal powiedział o wszechstronnej obronie Szwajcarii - tous azimuts. No i to najświeższe wydarzenie - sposób, w jaki Lisbeth Dubach zinterpretowała zdjęcia laboratorium zrobione przez Blanche - „...coś, co tam wytwarzają, wymaga zabezpieczenia tego miejsca podobnymi filtrami”.

Raport zaintrygował Newmana również z innego powodu: napisany zwięzłym, precyzyjnym językiem nosił wszelkie znamiona wojskowego stylu. To mu przypomniało spotkanie z kapitanem Tommym Masonem w barze hotelu Bellevue Palace. Cóż ten Anglik powiedział, kiedy Newman zapytał o przedmiot jego badań?

- „Tak. Wiążą się z medycyną. Poziom wyposażenia i leczenia w klinikach prywatnych...”

Newman był niemal pewien, że raport, który przed chwilą przeczytał, sporządzony został przez Masona - tego człowieka, który niby przypadkowo wpadł na niego w barze i który już nie żył. Zadając Blanche pytanie, prawie nie miał wątpliwości, że zna już odpowiedź.

- Pod koniec raportu pojawia się słowo „wstępny”. To by sugerowało, że nastąpi ciąg dalszy. Czy takie odniosłaś wrażenie rozmawiając z tamtym klientem?

- Nie - odparła robiąc krótką przerwę. - Nie było mowy o jakichś dalszych materiałach z tego samego źródła. - Przysiadła obok niego na poręczy sofy. - Bob, ten raport jest przerażający. Do czego to wszystko prowadzi? Jest wzmianka o Zurcher Kredit Banku - mój ojczym jest jego prezesem...

- Czy naprawdę nic jesteście ze sobą blisko związani?

- Jeśli ktoś nie robi dokładnie tego, czego chce mój ojczym, a ja nie robię, to on po prostu o kimś takim zapomina. Jest zdecydowanie typem żołnierza. Trzeba wykonywać jego rozkazy, albo...

- Blanche... - ujął ją za rękę - ... cała ta sprawa zaczyna wyglądać znacznie bardziej niebezpiecznie niż przypuszczałem. Czy to możliwe, żeby twój ojczym dowiedział się, że jesteśmy przyjaciółmi?

- Nasze drogi się rozeszły. On nie zna moich przyjaciół i wcale nie chce ich poznać. A poza tym jest tylko moim ojczymem. Matka rozwiodła się z ojcem, który już nie żyje. Rozumiesz teraz, dlaczego każde z nas żyje własnym życiem...

- I chciałbym, żeby tak pozostało. - Newman pocałował ją i wyszedł z pokoju, by włożyć płaszcz. - Pójdę już i dzięki za raport...

- Uważaj na siebie, Bob. Proszę. Dokąd się teraz wybierasz?

- Rozerwać kogoś na kawałki słowną nitrogliceryną...

Lachenal zgodził się przyjąć Newmana, gdy tylko dziennikarz przyjdzie. Na przejście z końca Junkerngasse do Bundeshaus Ost potrzeba zaledwie dziesięciu minut. Tego ranka było bardzo mroźno, a chodniki pod arkadami roiły się od ludzi. Po drodze Newman wstąpił jeszcze do hotelu, by zostawić w depozycie raport na temat Grange'a.

Gdy wychodził z biura depozytów, zderzył się z małym, pękatym mężczyzną, który akurat odchodził od kontuaru recepcyjnego. Zamrugał oczyma zza okularów, zanim się odezwał.

- Przepraszam - rzekł Tweed. - Nie zauważyłem pana...

- Nic się nie stało - zapewnił Newman.

- Jestem tu od niedawna - szybko zmienił temat Tweed, jakby ciesząc się ze spotkania z rodakiem. - Czy pogoda tu jest cały czas taka paskudna?

- Już od kilku dni i chyba zanosi się na śnieg. Jeśli tylko można, to najlepiej wcale nie wychodzić na zewnątrz. Wiatr jest ostry jak brzytwa...

- Chyba posłucham pańskiej rady.

- To wspaniały hotel i nadaje się na zaciszne schronienie...

Tweed odszedł przez hall; Newman zatrzymał się przy drzwiach nie spiesząc się z zakładaniem rękawiczek. Przy stoliku w kącie, tyłem do niego, siedziała Nancy i to właśnie w jej kierunku szedł pulchny Anglik, za którym podążał kelner z kawą dla dwóch osób.

Newman stał przy drzwiach na tyle długo, by zobaczyć, że Anglik siada na przeciw Nancy, a kelner podaje im kawę. Gdy wychodził z hotelu, skręcając w stronę Bundeshaus Ost, tamci dwoje rozmawiali.

- Lachenal - wrzasnął Newman, gdy znalazł się twarzą w twarz ze Szwajcarem w jego biurze - co miał znaczyć ten cholerny cyrk przed Kliniką Berneńską? Mówię o czołgu - przez moment wyglądało to tak, jakby chciał nas wysłać do nieba. Moja narzeczona była bliska ataku serca. Mnie samemu też średnio się to podobało. A poza tym co robi w Szwajcarii niemiecki Lampart II? Jeśli nie dostanę odpowiedzi na te pytania, zrobię z tego niezłą historyjkę...

- Mogę coś powiedzieć? - przerwał Lachenal chłodnym, pełnym wrogości głosem.

Miał ponury wyraz twarzy. Nawet gdy siedział wyprostowany, wydawał się bardzo wysokim mężczyzną. W milczeniu słuchając przyjaciela Newman pomyślał, że nie ma on wielu powodów do radości.

- Po pierwsze, muszę cię przeprosić za ten przykry incydent, spowodowany wyłącznie chwilowym brakiem łączności. Było to zwyczajne, choć niewybaczalne, nieporozumienie. Odpowiedzialni za to ludzie zostali surowo ukarani...

- A co robi w Szwajcarii Lampart II, nowy niemiecki czołg, może nawet najnowocześniejszy na świecie?

- Proszę! Pozwól mi wyjaśnić. To nie jest tajne. Jak wiesz, sami produkujemy trochę sprzętu wojskowego, ale sporo sprowadzamy z zagranicy, między innymi czołgi. Obecnie jesteśmy w trakcie zmiany wyposażenia naszych wojsk. Po wszechstronnym przetestowaniu Lamparta II w Lerchenfeld zdecydowaliśmy się go zakupić. Nie ma w tym żadnej tajemnicy...

- A gaz o nazwie tabun? Czy ta sprawa objęta jest tajemnicą? Pod koniec wojny wysłano do Niemiec specjalną grupę w celu przywiezienia stamtąd gazu o nazwie tabun. Czy to jest tajemnica? - dopytywał się już spokojniej Newman.

- Pozostawię to bez komentarza.

Lachenal nagle wstał, podszedł do okna i zaczął wpatrywać się w widok za szybą. Mimo iż ubrany był po cywilnemu, Lachenal bardziej niż kiedykolwiek przypominał Newmanowi de Gaulle'a. Zachowywał się z tą samą rezerwą w sytuacji kryzysowej.

- Wiesz, że od jakiegoś czasu wieje wiatr fenowy - odezwał się po chwili milczenia Lachenal. - Prawdopodobnie to on przyczynił się do spowodowania tego incydentu przed Kliniką. Taki wiatr oddziałuje na system nerwowy i wywiera wpływ na zdolność podejmowania decyzji. Ale już przestał wiać. Niedługo spadnie śnieg. Zawsze tak jest po fenowym wietrze...

- Nie przyszedłem tu, żeby wysłuchiwać prognozy pogody - wtrącił sarkastycznie Newman.

- Mogę ci powiedzieć tylko tyle - ciągnął Lachenal, odwracając się twarzą do dziennikarza i wkładając ręce do kieszeni. - To prawda, że pod koniec wojny Niemcy mieli znaczne ilości gazu o nazwie tabun działającego na system nerwowy. Dwanaście tysięcy ton tego cholernego świństwa. Myśleli, że Sowieci zamierzają zastosować broń chemiczną. Armia Czerwona zawładnęła większą częścią zapasów gazu. Obecnie Sowieci dorównali Zachodowi w pewnej jeszcze bardziej złowieszczej dziedzinie - w udoskonaleniu związków organofosforowych. Znacznie poprawili ich toksyczność...

- Wiem o tym, René - rzekł cicho Newman.

- A czy wiesz, że Sowieci udoskonalili o wiele bardziej niebezpieczne gazy trujące, zwłaszcza te najbardziej śmiercionośne, które zakwalifikowali do użytku przez bataliony uzbrojone chemicznie? Szczególnie mam na myśli cyjanek wodorowy...

Cyjanek wodorowy...

Te dwa słowa zabrzmiały w głowie Newmana jak uderzenie gigantycznego młota. Lachenal mówił dalej spokojnym, pozbawionym emocji głosem.

- Na Zachodzie uważa się ten związek za zbyt lotny. Ale Sowieci są innego zdania. Wyposażyli swe oddziały chemiczne w nowoczesne pociski. W skład ich uzbrojenia wchodzą także pociski wypełnione tą diabelną substancją. Mówiłeś coś, Bob?

- Nie. Chyba tak mi się chrząknęło. Mów dalej...

- Ponadto Sowieci wyposażyli swe samoloty w zbiorniki rozpryskujące tę udoskonaloną wersję cyjanku wodoru. Obliczyliśmy, że jeden wystrzelony ładunek, pocisk armatni albo zbiornik rozpryskowy przenoszony przez samolot lecący na niewielkiej wysokości zniszczyłby wszelkie formy życia na obszarze jednego kilometra kwadratowego. Tylko jeden pocisk - powtórzył Lachenal.

Newman słuchał go, ale przypomniała mu się wydana przez Nancy opinia na temat przyczyny śmierci pani Laird. „Zabarwienie skóry wskazuje na zatrucie cyjankiem”. A co odpowiedziała Anna Kleist? „Moje dotychczasowe oględziny potwierdzają diagnozę doktor Kennedy...”

Lachenal odszedł od okna i ponownie usiadł za biurkiem, splótł dłonie i przyglądał się siedzącemu nieruchomo gościowi. Newman lekko potrząsając głową powrócił do teraźniejszości. Był przekonany, że Szwajcar działa w ogromnym napięciu i że wiele wysiłku kosztuje go, by nie dać tego po sobie poznać.

- A więc - podsumował Lachenal - przede wszystkim chodziło o tabun. To o tym chciałeś ze mną porozmawiać, nie o Lamparcie.

- Ty to powiedziałeś, René. - Newman podniósł się i sięgnął po płaszcz. - Lepiej już pójdę...

- Jeszcze jedno, Bob. - Lachenal wstał i powiedział bardzo poważnie: - Każdy z nas sam ponosi odpowiedzialność za własne postępowanie. Nie ma żadnego zasłaniania się tak zwanymi rozkazami zwierzchnika...

- Powiedziałbym, że masz rację w tej kwestii... - odparł z namysłem.

Ta właśnie rozmowa była dla Newmana decydująca. Wychodząc z Bundeshaus Ost postanowił, że przy najbliższej sposobności wywiezie Nancy ze Szwajcarii, nawet jeśli będzie musiał siłą przedrzeć się przez granicę.

26.

- Wybieram się odwiedzić Jesse'a - z tobą albo bez ciebie - obwieściła Nancy, gdy Newman wrócił do hotelu. Bankiet z okazji kongresu medycznego odbędzie się jutro. Jedziesz ze mną, czy nie?

- Nie mam nic przeciwko temu i jadę z tobą.

Przysunął sobie krzesło do okna i usiadł, wpatrując się w widok za szybą. Ciemnoszara warstwa chmur wisiała niżej niż zwykle. Przyszło mu na myśl, że Lachenal miał rację - w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin w Bernie spadnie śnieg. Nancy stanęła za nim i objęła go za szyję.

- Spodziewałam się kłótni. Masz strasznie poważną minę. Zmieniłeś się bardzo, odkąd tu przyjechaliśmy. Czy stało się coś, co cię tak odmieniło?

- Nancy, posłuchaj mnie uważnie. Widzisz, większości ludzi Szwajcaria kojarzy się z zegarami z kukułką, czekoladą Sucharda i nartami. Pewien znany pisarz żartował sobie na temat tych zegarów w jednej ze swych powieści. Ale Szwajcaria ma też inne oblicze, takie, którego istnienia większość turystów sobie nie uświadamia.

- Mów dalej. Słucham...

- I to zmienia sytuację. Szwajcarzy są prawdopodobnie najtwardszym i najsilniejszym narodem w całej Europie Zachodniej. Są też bezwzględnymi realistami - czasem chciałbym, żeby Brytyjczycy tacy byli. Zdolni są podjąć bardzo wielki trud, żeby tylko zapewnić sobie przetrwanie. Wiesz, jak zorganizowana jest tu służba wojskowa? Oni wkroczyli na ścieżkę wojenną w trzydziestym dziewiątym. I wciąż na niej są. Od tej chwili musimy zachowywać się tak, jakbyśmy szli przez pole minowe, bo taką właśnie zaminowaną ścieżkę mamy przed sobą. Pole minowe...

- Bob, czy ty dowiedziałeś się o czymś, odkąd ostatnio rozmawialiśmy? Gdzie byłeś? Skąd ta nagła zmiana odnośnie wizyty w Klinice Berneńskiej?

Newman wstał i zaczął chodzić po pokoju, paląc przy tym papierosa i mówiąc. Każdą uwagę podkreślał machnięciem lewej ręki.

- Na początku było czterech ludzi, którzy mogli nam wyjaśnić, co tu się właściwie dzieje. Julius Nagy, Mason - ten Anglik, którego spotkałem w barze, doktor Waldo Novak i Manfred Seidler. Pierwsi dwaj zostali zamordowani - policja jest o tym przekonana, chociaż nie może tego udowodnić. Zostaje nam więc Novak i Seidler...

- Chcesz jeszcze raz zobaczyć się z Novakiem? Czy dlatego zgodziłeś się pojechać do Kliniki?

- To jeden z powodów. Jeśli uda mi się zostać na chwilę z Novakiem sam na sam, to myślę, że powie mi coś więcej, zwłaszcza po tej okropnej historii z panią Laird. Czuję, że on jest już bliski załamania. A tak przy okazji, wspomniałaś o tym bankiecie. Dlaczego chcesz zobaczyć się przedtem z Jesse'em?

- Żeby uzyskać od niego więcej informacji, jeżeli mi się uda. Może zdołam też dowiedzieć się, jaki właściwie jest jego stan. A potem w czasie bankietu zamierzam stawić czoło profesorowi Grange'owi. Wiemy przecież, że tam będzie. I nie próbuj mnie powstrzymać, Bob - już podjęłam decyzję. A w ogóle - dodała pełna energii - co z tym Seidlerem?

- On może znać wyjście z tego labiryntu. Ma zadzwonić do mnie o piątej i spotkamy się jeszcze dzisiaj. Lepiej spakuj dla nas trochę rzeczy, to co niezbędne na jedną noc...

- Dlaczego? - spytała podejrzliwie.

- Bo Seidler sprawia wrażenie jeszcze bardziej wytrąconego z równowagi niż Novak. Coś mi mówi, że wyznaczy bardzo odlegle miejsce spotkania, gdzieś, gdzie ledwie zdążymy dojechać wyruszając tuż po telefonie i gnając na złamanie karku. Będzie miał nadzieję, że w takiej sytuacji nie zdążymy nikogo zawiadomić. On wygląda na kogoś, kto nikomu nie ufa.

- Aha, Bob, tak przy okazji - wtrąciła - Novak wie, że wybieram się dziś do Kliniki. Zadzwoniłam do niego, kiedy cię nie było. I miałam szczęście. Ta gruba stara jędza miała chyba wolne. W każdym razie telefon odebrał jakiś mężczyzna i przełączył mnie od razu do Novaka. Powiedział też, że Koblera nie ma w Klinice.

- Koblera nie ma? - spytał szybko Newman.

- Właśnie. I Grange'a też. Novak pytał, czy ty też przyjedziesz. Odniosłam wrażenie, że chce się z tobą zobaczyć. Czy możemy niedługo jechać?

- Najpierw muszę się z kimś na krótko spotkać w barze, bo jestem już umówiony. Poznałem go, gdy szedłem do pokoju. To twój rodak - nazywa się Lee Foley...

- A kto to taki?

- Zabójca...

Wyszedł pozwalając, by to słowo utkwiło w jej świadomości. Musi wiedzieć że jeśli chce żyć, potrzebuje daleko idącej ostrożności.

Wysoki Amerykanin o gęstych szpakowatych włosach wstał na znak uprzejmości, gdy Newman podszedł do jego stolika w barze. Miał już drinka w wysokiej szklaneczce wypełnionej kostkami lodu. Newman zamówił dużą szkocką i usiadł na ławeczce obok Foley'a ubranego w kosztowny, ciemnoniebieski garnitur, kremową koszulę i elegancki niebieski krawat w drobną białą kratkę. Mankiety zdobiły złote spinki.

- Mieszkasz w Bellevue, Lee? - spytał Newman.

- Na razie tak. Jeszcze nie załatwiłem paru spraw. - Uniósł szklaneczkę. - Na zdrowie! Przed chwilą odwiedził mnie ten sukinsyn Beck z policji federalnej. Nawet żal mi tego gościa - nie ma wystarczającego powodu, żeby wyrzucić mnie z tego kraju...

- Jeszcze nie ma...

- Wtedy już mnie tu nie będzie...

- Dalej latasz - pilotujesz, samoloty?

- Tylko małe. Awionetki i różne takie maszyny...

- A odrzutowce typu Lear? - podpowiedział Newman.

- Posuwasz się za daleko. - Oschły uśmiech pojawił się na twarzy Foley'a, lecz oczy pozostały lodowate. - Jeśli chodzi o Becka - ciągnął - to martwi go liczba trupów. Dwa do tej pory. Najpierw ten mały człowieczek, z którym rozmawialiśmy, a potem jakiś Anglik...

- Trzy - skorygował Newman. - Pewna Amerykanka zmarła przed Kliniką Berneńską...

- Wiem. Liczba rośnie, prawda?

- Mam wrażenie - mówił w zamyśleniu Newman - że Klinika wymaga intensywnej ochrony. Oni mogliby sobie pozwolić na wynajęcie kogoś drogiego...

- Złóż podanie o tę pracę...

- Powiedziałbym, że bardziej nadaje się dla ciebie...

Foley postawił szklaneczkę i zaczął się w nią wpatrywać.

- Pamiętasz tamtą noc, kiedy wodziliśmy rej na Reeperbahn w Hamburgu? Jesteś jedynym facetem, który mnie przetrzymał w piciu, kiedy zwaliłem się pod stół...

- Wtedy ty wodziłeś rej - poprawił go Newman. - Ciągle mówisz dobrze po niemiecku?

- Radzę sobie. Wiesz co, Bob? Zachód robi się za bardzo cywilizowany. Kiedyś Brytyjczycy nie cofali się przed niczym, gdy chodziło o przetrwanie. Mam na myśli Churchilla, kiedy rozkazał zatopić całą tę przeklętą francuską flotę pod Oranem, byle tylko naziści nie położyli łap na super dobrym sprzęcie. To było bezwzględne. Ale nie można mu odmówić racji...

- Chcesz mi coś powiedzieć, Lee?

- Po prostu piję drinka w towarzystwie starego przyjaciela i od czasu do czasu rzucam przypadkowe uwagi...

- W całym swoim życiu nie zrobiłeś czegoś takiego. Muszę już iść. Do zobaczenia, Lee...

Newman pozwolił Nancy siąść za kierownicą w drodze do Kliniki. Jechała autostradą z łatwością i pewnością siebie doświadczonego kierowcy. Newman zerkał w boczne lusterko i obserwował czarne audi jadące za nimi w stosownej odległości. Najwyraźniej podwładni Becka robili, co do nich należało.

- Zbliżamy się do zjazdu - ostrzegł Newman.

- Kto niby prowadzi ten cholerny samochód?

- Ty, mam nadzieję - a jeśli nie, to znaczy, że mamy kłopoty...

- Jak minęło spotkanie z tym facetem, z którym byłeś umówiony w barze? Jak on się nazywa?

- Lee Foley. Wciąż się zastanawiam, dlaczego chciał się ze mną zobaczyć. To zimnokrwisty skurwysyn. Równie skuteczna maszyna do zabijania jak nasz osławiony Lampart II. Ale na razie nie wiem, dla kogo on pracuje. Gdybym wiedział, być może miałbym w ręku ostatni fragment tej wielkiej układanki.

- Oboje spotykamy interesujących ludzi - zauważyła zjeżdżając z autostrady. Newman spojrzał w lusterko. Audi jechało za nimi. - Dzisiaj rano, gdy ty wyszedłeś Bóg wie gdzie - ciągnęła Nancy - piłam w barze kawę z bardzo ciekawym małym człowieczkiem, też Anglikiem. Sprawiał wrażenie niezwykle łagodnego, ale wyczułam, że to tylko powierzchowne, bo ma bardzo silną osobowość. Nazywa się Tweed.

- O czym rozmawialiście?

- Opowiedziałam mu o Klinice Berneńskiej... - Prowokowała go, by skrytykował jej niedyskrecję. Newman jednak nic nie powiedział, a ona kontynuowała: - Jest bardzo sympatyczny i łatwo się z nim rozmawia. Poradził, żebym była bardzo ostrożna...

- Co zrobił?!

- To, co powiedziałam. Twierdzi, że z racji tego, iż jestem cudzoziemką, powinnam zachować dużą ostrożność... - popatrzyła na niego - ...i lepiej, żebym od tej pory nie ruszała się nigdzie bez ciebie.

- A jak to się stało, że zaczęliście rozmawiać o Klinice?

- Nie ma powodu do zdenerwowania. Tweed pracuje w dziale odszkodowań wielkiej firmy ubezpieczeniowej. To dziwne, Bob, przecież w zeszłym miesiącu inna Amerykanka, Hanna Stuart, zmarła w podobnych okolicznościach, co pani Laird. Dlaczego same kobiety?

- Też się nad tym zastanawiałem. Zbyt wiele jest pytań bez odpowiedzi. Jesteśmy na miejscu. Trzymaj się...

Dojechali do bramy Kliniki Berneńskiej. Tym razem jednak przyjęto ich zupełnie inaczej. Jakiś mężczyzna, którego wcześniej nie widzieli, podszedł do nich, sprawdził paszporty, machnął w kierunku wartowni i automatyczna brama otworzyła się.

Jadąc przez pusty teren wokół Kliniki, nie zobaczyli ani jednego strażnika czy dobermana. Tutaj niebo wyglądało na bardziej zachmurzone i ponure niż nad Bernem. Newman pomyślał, że musi to mieć związek z faktem, że wysokie góry w Thun zatrzymują przepływ chmur.

- Novak poradził, żebym zaparkowała obok głównego budynku - rzuciła Nancy. - Tym razem nie mam już wrażenia, że ktoś nas obserwuje.

- Nie ma Grange'a i Koblera, może więc ten ich wynajęty pomocnik zrobił sobie wolne. A może po prostu chcą, żebyśmy tak myśleli. Nancy, zaparkuj na świeżym śniegu...

- Wszystko, co rozkażesz. Jestem tylko cholernym szoferem...

- Gdy będziesz wysiadać, staraj się robić jak najmniej śladów.

- Jezu Chryste! Masz jeszcze jakieś instrukcje?

- Powiem ci, gdy przyjdą mi do głowy.

Waldo Novak, z rozwianymi na wietrze jasnymi włosami, wyszedł z oszklonej werandy i zszedł po schodkach, by się z nimi przywitać. Był sam. Ani śladu nadciągającej Astrid.

- Zaprowadzę was prosto do pacjenta - powiedział Novak witając się z Nancy. Przepuścił ją przodem i idąc obok Newmana szepnął mu: - Gdy będziemy wychodzili, niech pan poprosi panią Kennedy, żeby poszła na chwilę do toalety. Mam panu coś do powiedzenia.

W recepcji siedział mężczyzna, który nawet nie zwrócił na nich uwagi. Nie było żadnych ceregieli z wypełnianiem formularzy. Powtórzyła się za to procedura z otwieraniem drzwi kartą magnetyczną - najpierw do głównego korytarza, potem do pokoju Jesse'a, który siedział na łóżku oparty o poduszki.

- Wstrzymajcie się - ostrzegł Newman.

Zdjął płaszcz i powiesił go na wieszaku, zasłaniając w ten sposób lustrzane okienko. Z kieszeni marynarki wyjął małe tranzystorowe radio, które zakupił specjalnie na tę okazję. Nastawił je na cichą muzykę i, schyliwszy się, postawił na podłodze obok kratki wentylacyjnej. W ten sposób unieszkodliwił ukryty mikrofon. W końcu wstał.

- No już...

- Nie zastosowałem się do wydanych mi poleceń - poinformował ich Novak. - Nie uśpiłem pana Kennedy'ego, ale byłbym wdzięczny, gdyby - w ramach kamuflażu - łyknął tę kapsułkę, gdy państwo będą wychodzić.

- Doskonale to rozumiemy i bardzo jesteśmy panu wdzięczni - odparła Nancy, po czym przysunęła sobie krzesło i usiadła blisko dziadka. - Jak oni cię tu traktują, Jesse? - Objęła go czule i ucałowała w oba policzki. - Powiedz, czy ty naprawdę masz białaczkę?

- Tak tu mówią. Wszyscy łącznie z Novakiem. Ale, na miłość boską, nie wierzę w ani jedno słowo. Wiecie, że jakąś biedaczkę zamordowano ubiegłej nocy? Oficjalnie mówi się, że odnowa komórkowa nie udała się. Mówią, że i tak by umarła. Guzik prawda! Ale już ja się dowiem, co się tutaj dzieje, tak jak rozpracowałem tego szpiega w Arizonie dziesięć lat temu. - Zaśmiał się. - Ten agent z CIA musiał uprzątnąć drobny bałagan...

- Czy to znaczy, że chcesz tu jeszcze trochę zostać? - spytała Nancy.

- Pewnie. Wprawdzie nie chciałem tu przyjeżdżać, ale jeśli już jestem, to zajmę się uprzątnięciem tej stajni Augiasza. Jeszcze zobaczysz. I nie ma powodu martwić się Novakiem. Dostarcza wszystkim wieści w takim tempie, że praktycznie prowadzi własną agencję informacyjną. Dobrze mówię, Novak? Widzisz, taki nieśmiały, nie lubi mówić przy obcych...

Rozmowa ciągnęła się jeszcze przez jakieś piętnaście minut. Nancy próbowała przekonać Jesse'a, żeby zgodził się opuścić Klinikę. Uparł się jednak, że musi zostać i uporządkować pewne sprawy. Przyglądał się temu Novak, stojąc w swym białym kitlu, ze stetoskopem w ręku, i Newman słuchający w milczeniu.

Jesse, odzwyczajony od dłuższej rozmowy, nagle się najwidoczniej zmęczył i obwieścił wolę snu. Połknął kapsułkę z amytalem sodu, pokazał, że dłoń ma pustą, mrugnął jeszcze do Newmana i zasnął.

Nie zwracając uwagi na padający śnieg, Novak stał przed Kliniką razem z Newmanem. Nancy przyjęła propozycję Boba bez sprzeciwu i poprosiła recepcjonistę, by pokazał jej drogę do toalety.

- A więc, co chciał mi pan powiedzieć? - spytał dziennikarz, gdy zostali sami. - Niech się pan pospieszy, bo chyba nie mamy dużo czasu.

- Chodzi o Willy'ego Schauba, tego portiera, o którym mówiłem panu w Thun. Zgodził się z panem spotkać. Dałem panu jego adres; mieszka w dzielnicy Matte. Spotka się z panem jutro o trzeciej. Ma wolny dzień i wie na temat Kliniki znacznie więcej niż ktokolwiek inny.

- Dlaczego się zgodził?

- Dla pieniędzy. Dwa tysiące franków załatwi sprawę. Może trochę mniej. Weźmie tylko gotówkę, bo czeki można wyśledzić. Teraz wszystko zależy od pana. Zrobiłem, co mogłem. I wyjeżdżam stąd, gdy tylko będę mógł. Co mam powiedzieć Schaubowi?

- Że się z nim spotkam. I jeszcze jedno, zanim wróci Nancy. Tutejsi pacjenci - czy oni są bardzo chorzy?

- Są przypadki białaczki, stwardnienia rozsianego. Wszystko, co tylko przyjdzie panu do głowy. I wszyscy pacjenci są w stanie terminalnym...

27.

Bazylea.

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Newman i Nancy wychodzili z Kliniki Berneńskiej, Bruno Kobler siedział w pokoju hotelu Terminus na wprost dworca w Bazylei. Kobler przyleciał do miasta samolotem. Hotel ten wybrał ze względu na jego strategiczne położenie.

Manfred Seidler kupił wcześniej bilet do Le Pont, maleńkiej miejscowości w pobliżu Lac de Joux w górach Jura. Wtedy na nieszczęście go zgubili, lecz gdy trzeba było czekać, to Kobler potrafił zachować taką samą pełną spokoju cierpliwość, jak Lee Foley. Teraz odezwał się do niskiego, korpulentnego Emila Grafa, który stojąc przy oknie czekał na sygnał od Hugo Munza, dowodzącego grupą ludzi obstawiających dworzec.

- Seidler musi się pokazać. Jestem przekonany, że ma się z kimś spotkać w Le Pont. A poza tym mamy przecież naszych ludzi także w hotelu de la Truite...

- Nie znam Le Pont - odparł Graf. - Sądząc z map, wygląda na miejsce zapomniane przez Boga i ludzi...

- Bo nim jest. To właśnie taka zabita dechami dziura, jakiej Seidler potrzebuje, żeby bezpiecznie z kimś się spotkać i sprzedać to, co nam ukradł. A hotel de la Truite mieści się tuż przy dworcu...

- Chyba przyszedł! Munz daje znak...

Kobler już otwierał drzwi pokoju, wkładając swe palto z karakułów. Ręką wskazał leżącą na łóżku torbę, przypominając Grafowi, żeby o niej nie zapomniał. Biorąc pod uwagę zawartość, sam nie miał najmniejszej ochoty jej nieść. Po to wynajmował sługusów, żeby brali na siebie ryzyko. On weźmie broń do ręki tylko wtedy, gdy trzeba będzie jej użyć. Może zresztą w ogóle nie zajdzie taka konieczność, bo przecież wynajął pomocnika.

- Wsiadł do pociągu, który odjeżdża o drugiej - poinformował ich Munz, gdy wpadli na dworzec. - Tu macie bilety. I lepiej się pospieszcie...

- Pierwsza stacja po drodze to Lozanna - rzucił Kobler, sadowiąc się obok Munza w wagonie pierwszej klasy. Graf wsiadł do tego samego wagonu co Seidler.

Kobler przeglądał rozkład jazdy, który zabrał ze sobą. Skinął głową, gdy pociąg ruszył ze stacji, i przerzucił jeszcze parę stron sprawdzając połączenia, po czym popatrzył na siedzącego sztywno Munza.

- Odpręż się. Musimy zaczekać, dopóki nie będzie całkiem sam. A to może potrwać parę godzin. Mamy do wykonania prostą robotę; to tak jakby wyrzucić śmieci...

Wyjrzał za okno, gdy pociąg mijając przedmieścia nabierał prędkości. Nie czuł przykrości opuszczając Bazyleę; to miasto było dla niego wrogim terytorium, ponieważ działał tu Max Nagel, główny przeciwnik Złotego Klubu. Kobler niepotrzebnie się martwił. Nagel siedział właśnie w innym pociągu, zmierzając do Berna.

Pięć wagonów dalej w kierunku czoła pociągu siedział kłębek nerwów w osobie Manfreda Seidlera. Otworzył nową paczkę i zapalając czterdziestego pierwszego w tym dniu papierosa, wrócił myślami do ostatnich chwil w mieszkaniu Eryki.

Dziewczyna przybiegła do domu w czasie przerwy w pracy, żeby przygotować mu lunch. Kiedy jedli posiłek, powiedział jej, że wyjeżdża. Wyglądała na przerażoną.

- Musisz? Mogłabym przedłużyć sobie przerwę. Nagel pojechał do Berna.

- Po co? - spytał, choć specjalnie go to nie interesowało.

- To dziwne. Musiałam zrobić mu rezerwację w hotelu Bellevue Palace. Wybierał się na jakiś bankiet z okazji kongresu medycznego. A przecież nie jest lekarzem. Nigdy nie był taki ponury - chyba coś knuje...

- Pewnie chce ubić jakiś interes na milion lub dwa. Eryko, może mnie nie być do jutra, więc nie martw się...

- Wiesz, że i tak będę się martwić, dopóki nie zobaczę cię z powrotem całego i zdrowego. Dokąd się wybierasz? W jakim celu? Chyba mam prawo wiedzieć, prawda?

- Nieważne gdzie - odparł. - Mam się spotkać z tym brytyjskim dziennikarzem, Robertem Newmanem. On może mnie ochronić, ujawniając sprawę Terminalu. Nie, nie pytaj o nic więcej. I dzięki za lunch...

Wspominając tę rozmowę żałował, że nie powiedział jej czegoś więcej. Popatrzył na półkę, na której leżały obie jego walizki. Jedna zawierała trochę gazet, które przynosiła mu Eryka, druga zaś towar. Ktokolwiek chciałby to zrobić, miałby trudności z wyrwaniem mu dwóch walizek, kiedy będzie szedł przez peron. A nikt przecież nie wie, w której z nich jest towar. Trzeba pamiętać o takich drobiazgach.

Seidler poruszył się niespokojnie i głęboko zaciągnął dymem. W pociągu dobrze grzali i chętnie zdjąłby marynarkę. Niestety, było to niemożliwe. Cały czas czuł zawieszonego w sprężynowej kaburze pod lewą pachą dziewięciomilimetrowego lugera.

Berno.

Siedząc za biurkiem w swoim biurze Beck patrzył na Giselę, która przed chwilą odebrała telefon. Odłożyła słuchawkę i spojrzała na szefa.

- To Leupin - wyjaśniła. - Newman i doktor Kennedy właśnie wyjeżdżają z Kliniki. Widział ich przez lornetkę i natychmiast przekazał wiadomość drogą radiową.

- Dziękuję, Giselo. Chciałbym, żebyś zarezerwowała pokoje w hotelu Bellevue Palace dla trzech naszych ludzi. Chcę, żeby byli tam w czasie jutrzejszego bankietu. Będzie tam profesor Grange. Może nawet ja się tam pojawię.

- Zbliża się moment kulminacyjny, prawda?

- Instynkt cię nie myli, jak zwykle, Giselo. Brakuje jeszcze tylko jednego elementu - Manfreda Seidlera. Lis na razie siedzi w norze, ale w końcu wyjdzie z ukrycia. A kiedy to się stanie, chcę być blisko, zanim dopadną go faceci z wywiadu. Ponów stan pogotowia. Za wszelką cenę trzeba znaleźć Seidlera...

Newman doprowadził Nancy do wściekłości, gdy pożegnali się z Novakiem i szli w stronę zaparkowanego citroena. Ona chciała jak najszybciej stąd odjechać, tak była przygnębiona stanowiskiem Jesse'a. On natomiast kazał jej czekać.

- Sprawdzę samochód. Zaczekaj tu...

- Po co, na miłość boską!

- Chcę mieć pewność, że nikt przy nim nie majstrował. - Szukał na śniegu świeżych śladów albo jakiegoś znaku, że ktoś był na tyle sprytny, by stawiać stopy tylko na ich śladach, wciąż odciśniętych na twardym śniegu. Sprawdził maskę, na której - w miejscu, gdzie się ją podnosiło - przykleił bryłkę śniegu, która natychmiast zamarzła. Śnieg był nietknięty. Otworzył samochód i pomachał do Nancy, by wsiadła na miejsce dla pasażera.

- Tym razem ja poprowadzę - oznajmił siadając za kierownicą, gdy tymczasem ona sadowiła się obok.

- Nie podoba ci się mój sposób prowadzenia? - rzuciła zaczepnie.

- Pamiętasz, co tu się zdarzyło ostatnio? Ten pług śnieżny?

- Może masz rację. Po co ta przesadna ostrożność z samochodem?

- Na wypadek gdyby umieszczono w nim bombę - odparł brutalnie.

- Jezu Chryste! Chcesz mnie wykończyć nerwowo?

Nie odzywali się do siebie przez całą drogę do Berna, która minęła bez przygód. W hotelu zjedli późny lunch w kawiarni, gdzie było cicho i spokojnie, mogli więc swobodnie rozmawiać. Przy kawie Nancy zaczęła drążyć.

- A więc teraz kolej na Seidlera?

- Zgadza się. Nie zapomnij spakować rzeczy na jeden dzień. Coś mi mówi, że będą nam potrzebne...

- Zamierzałam to zaraz zrobić. Tym razem przynajmniej mogę jechać z tobą.

- Nancy, zamknij się...

Resztę popołudnia spędzili w pokoju, na wypadek gdyby Seidler zadzwonił wcześniej. Newman uważnie studiował mapę samochodową, którą zakupił poprzedniego dnia. Nancy zrzuciła buty i położyła się, próbując się zdrzemnąć. Była jednak pewna, że nie zaśnie i gdy zadzwonił telefon, drgnęła, odzyskując nagle pełną świadomość. Siedząc przy rozłożonej mapie, Newman chwycił słuchawkę.

- Newman przy telefonie...

- Tu Manfred Seidler. Nie będę powtarzał...

- Powtórzysz, jeśli nie zapamiętam. Mów...

- Le Pont, w górach Jura, niedaleko Lac de Joux. Wiesz gdzie?

- Tak...

- Spotkamy się tam dokładnie o siódmej dwadzieścia osiem. Na stacji. Przyjadę pociągiem o tej godzinie...

- Na miłość boską, przecież nie zdążę tam dojechać. Czy zdajesz sobie sprawę, że jest piąta?

- Jeśli interesują cię informacje, które możesz ode mnie uzyskać - a nie będę wdawał się w szczegóły przez telefon - to przywieź ze sobą dwa tysiące franków szwajcarskich w gotówce. Zaparkuj jak najbliżej stacji, ale tak, żebyś nie rzucał się w oczy. Będę niósł dwie walizki.

- Potrzebuję więcej czasu. W górach leży śnieg. Na drogach jest pewnie ślizgawka...

- Siódma dwadzieścia osiem. Nie będę czekał. Przyjedziesz czy nie?

- Przyjadę...

Po drugiej stronie Seidler przerwał połączenie. Newman odłożył słuchawkę i ponownie sprawdził czas. W pośpiechu przyjrzał się mapie; Nancy popatrzyła na nią przez jego ramię.

- Zdążymy? - spytała.

- Jeśli pojedziemy tędy, może będziemy na styk. Cholernie sprytnie to zaplanował...

Przesunął palcem wzdłuż autostrady N12 z Berna w kierunku Jeziora Genewskiego. Potem skręcił na autostradę N9, która biegła na zachód mniej więcej równolegle do brzegu jeziora i w końcu łączyła się z inną autostradą - N1. W miejscowości Rolle na brzegu jeziora pomiędzy Lozanną a Genewą Newman zauważył na mapie wijącą się po górach szosę, która biegła do Le Pont. Tam zatrzymał się jego palec.

- To dość długa i okrężna droga - stwierdziła Nancy. - To jak dwa boki trójkąta...

- Ale też jedyna, która pozwoli nam dotrzeć na czas, bo pojedziemy autostradami. Tą szosą z Rolle już kiedyś jechałem i znam ją. Po przekroczeniu granicy wiecznych śniegów będzie strasznie. No, ruszaj się. Ja wezmę walizki. Dzięki Bogu, że napełniłem bak po drodze z Thum.

Czekali już na windę, gdy Nancy poprosiła, by zaczekał na nią przy samochodzie.

- Zapomniałam portfela - wyjaśniła, gdy winda przyjechała.

Newman żując przekleństwa wsiadł do środka.

Dworzec w Lozannie.

Seidler wystawił obie walizki z budki telefonicznej na peron. Czuł ulgę na myśl, że spotka się z Newmanem. Pospiesznie udał się do restauracji, gdzie w otoczeniu mnóstwa ludzi chciał zaczekać na następny pociąg.

Celowo wybrał okrężną drogę, by upewnić się, że nikt go nie śledzi. Teraz miał wsiąść w „Cisalpin”, paryski ekspres, który zatrzyma się dopiero na przygranicznej stacji Vallorbe. Stamtąd będzie musiał zawrócić podmiejskim pociągiem odjeżdżającym z Vallorbe o siódmej dziewięć. Do Le Pont dotrze o siódmej dwadzieścia osiem.

Berno.

- Mówi Leupin, szefie. Przed chwilą Newman opuścił hotel z dwiema walizkami w ręku. Teraz pakuje je do bagażnika citroena. Chwileczkę, właśnie wybiegła z hotelu jego narzeczona...

- W porządku, Leupin - zapewnił swego podwładnego Beck. - Przydzieliłem do tej roboty jeszcze sześciu ludzi, tak na wszelki wypadek. Mają trzy samochody. Będą się zmieniać, żeby Newman nie zorientował się, co robimy. Ty i Marbot pojedziecie za nim jako pierwsi. Powodzenia...

Beck odłożył słuchawkę i westchnął spoglądając na Giselę. Podała mu filiżankę świeżej kawy. Zanosiło się na niezłą noc - Beck był bez marynarki, a to oznaczało, że szykuje się na długie oblężenie.

- Newman i jego dziewczyna wyjechali właśnie z hotelu zabierając dwie walizki - poinformował Giselę. - Wsiedli do tego wynajętego samochodu.

- Próbują wyjechać z kraju?

- To niepodobne do Newmana, żeby wypadać z gry na tym etapie. A co z tym dodatkowym sprzętem, o który prosiłem?

- Jest już przygotowany.

Był to bardzo ciemny wieczór. I bardzo zimny. Pod ręką Newmana samochód niemal fruwał, bo dość znacznie przekraczał dozwoloną prędkość w miejscach, gdzie czuł, że może zaryzykować. Kilkakrotnie zresztą byli wyprzedzani - włączone reflektory tylko śmigały obok nich z Bóg wie jaką szybkością.

- To chyba nie może być policja, prawda? - spytała Nancy, gdy wyprzedził ich drugi samochód.

- Raczej nie. Najpierw jechał saab, a teraz volvo...

- Ciągle myślę o Jesse'ie. Chyba nic nie możemy dla niego zrobić.

- Nic. Teraz już wiem, po kim odziedziczyłaś ten upór.

- Przecież nie możemy nie zrobić nic...

- Zostaw go mnie.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała.

- Coś wymyślę...

Zwolnił trochę, gdy dojeżdżali do Genewy. Kilka minut wcześniej dostrzegł znak zjazdu. Rolle VD-Rolle, Kanton Vaud. Newman zjechał na boczną drogę, biegnącą na północ w bok od jeziora i autostrady N1. Szosa szybko zaczęła piąć się do góry. Przed nimi rysowały się góry podobne do olbrzymiej spienionej fali, która zastygła w bezruchu. Wkrótce przekroczyli granicę wiecznych śniegów.

W blasku reflektorów droga wyglądała jak lustro - oczywiście lustro z lodu. Wiła się, zakręcała i wciąż pięła coraz wyżej. Zaczęły się pojawiać znaki ze złowróżbnym zygzakiem oznaczające niebezpieczeństwo. „Risque de Verglas”. Poślizg. Lód. W końcu droga zaczęła biec stromo w górę. Newman z trudem trzymał w dłoniach kierownicę, zmuszając samochód do jazdy i utrzymania się na drodze. Nancy spoglądała na niego raz po raz. Usta miał zaciśnięte, oczy zmrużone. Zapaliła papierosa i popatrzyła w boczne lusterko. Czarne audi wciąż jechało za nimi. Było daleko z tyłu na niewiarygodnie prostym odcinku. Najpierw był saab, potem volvo, a teraz audi. Spojrzała przed siebie i zamarła.

- Chryste!

Nad nimi zwisało górskie urwisko. Verglas. I te zygzaki były niewiarygodne. Newman ledwie zdążał kręcić kierownicą. Wjechali w wąski parów. Po obu jego stronach pięły się w górę wysokie ściany śniegu. Dalej wznosiła się czarna ściana jodłowego lasu, gałęzie drzew uginały się od śniegu. Nancy chciała zwiększyć ogrzewanie, ale pracowało już na najwyższych obrotach. Biegnąca przez parów droga wiła się i ciągle wznosiła. Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał siódmą dwadzieścia. Do spotkania zostało osiem minut. Pomyślała, że nigdy im się nie uda.

Niespodziewanie znaleźli się na szczycie. Za samobójczym zakrętem droga nagle wyrównała się. Zaraz potem zaczęła opadać. W dali pojawiły się światła.

- To Le Pont - rzekł Newman.

Zbocze wzgórza upstrzone było domkami o stromych dachach z grubą warstwą śniegu. Na poziomie pierwszego piętra widniały drewniane balkony. Maleńka wioska. Newman przejechał obok jasno oświetlonego hotelu. Był to hotel de la Truite.

- Popatrz!

Gestem wskazał budynek. Z okapów zwieszały się trzydziestocentymetrowe sople. Wyglądało to jak lodowa palisada, tyle, że skierowana w dół. Zabudowania dworcowe obejmowały małą, parterową chatkę, wokół której nikogo nie było widać. Zegar wskazywał dziewiętnastą dwadzieścia sześć. Newman zatrzymał się obok budynku, z dala od wyjścia, wpierw jednak zawrócił o sto osiemdziesiąt stopni z takim poślizgiem, że Nancy aż zacisnęła dłonie. Byli gotowi do natychmiastowego odjazdu. Newman nie wyłączył silnika.

- Chciałbym, żebyś teraz siadła za kierownicą - powiedział. - Ja poczekam przy wejściu, gdy nadjedzie pociąg. To może być pułapka. Jeśli zobaczysz, że biegnę, to rusz z kopyta. Gdy tylko dam nura do środka, wal tą drogą, którą tu przyjechaliśmy. Wysiadam już, pociąg nadjeżdża...

Składający się z trzech wagonów, przypominający skróconą gąsienicę pociąg zatrzymał się na stacji podobnej raczej do przydrożnego przystanku. Newman usłyszał charakterystyczny dźwięk otwieranych drzwi. W oświetlonym bladym światłem wyjściu pojawił się mężczyzna o wychudzonej twarzy, bez nakrycia głowy i z dwiema walizkami w rękach. Wyglądał na wystraszonego; krzyknął po niemiecku:

- Newman! Gdzie samochód... Ktoś mnie śledzi...

Za Seidlerem wyrosło spod ziemi dwóch ludzi. Z kierunku na Neuchatel i Berno nadjechał z dużą szybkością samochód. Światłem reflektorów omiótł wyjście z dworca. Newman dostrzegł, że jest czerwony jak porsche, które widział na autostradzie. Samochód zatrzymał się z dzikim piskiem opon. Zza szyby od strony kierowcy wysunęła się lufa karabinu. W tej samej chwili pod wyjście z dworca podjechała Nancy i zatrzymała się otwierając drzwi.

- Seidler, do samochodu! - wrzasnął Newman.

Wyrwał mu jedną walizkę, rzucił na tylne siedzenie, wepchnął na nie Seidlera, zatrzasnął drzwiczki i wskoczył na przedni fotel. Drugi samochód wciąż był w ruchu, ślizgając się po lodzie. Lufa coraz bardziej wysuwała się z okna. Jeden z mężczyzn śledzących Seidlera wyciągał coś z kieszeni.

- Jedź! - krzyknął Newman do Nancy. - Tą samą drogą...

Padł strzał i huk zagłuszył pracę obydwu samochodowych silników. Człowieka, który sięgał do kieszeni, odrzuciło do tyłu, jakby kopnął go słoń. Karabin odezwał się powtórnie. Drugi mężczyzna obrócił się, jakby wykonywał jakiś dziwaczny piruet; przyciskając ręce do piersi, zwalił się w śnieg.

To były niewiarygodnie dobre strzały. Oba oddane przez człowieka, który jedną ręką trzymał karabin, drugą zaś kierownicę, w czasie gdy jego samochód nie wyszedł jeszcze z poślizgu. Zginęli dwaj ludzie. Newman nie miał najmniejszych wątpliwości, że ofiary nie przeżyły.

Nancy przemknęła przed drugim samochodem w zasięgu jego świateł i wcisnęła pedał gazu pomimo zdradliwości podłoża. Wkrótce stacja kolejowa została z tyłu, a oni jechali z powrotem trasą, którą przybyli.

- Ten facet za mną wyciągał rewolwer - wychrypiał Seidler.

- Widziałem - odparł Newman krótko.

Zbliżali się do hotelu de la Truite, gdy z podjazdu ruszył czarny mercedes wprost pod kola citroena. Nancy wcisnęła hamulce - samochód wpadł w poślizg i stanął. Mercedes podążał dalej w kierunku stacji.

- Sukinsyn! - syknęła Nancy przez zaciśnięte zęby.

- Może ma spotkanie z tymi dwoma ciałami - rzekł domyślnie Newman.

Nancy posłała mu piorunujące spojrzenie i ruszyła z miejsca. Przed hotelem stała wbita w śnieg para nart. W czasie krótkiego postoju Newman usłyszał dobiegające z hotelu pijackie śpiewy. Na stacji zapanowała śmierć, a tu zabawa wre. Apres-ski w pełnym rozkwicie.

Seidler pochylił się do przodu i uczepił oparcia przedniego siedzenia. Wyjrzał przez szybę, jakby chciał się zorientować, gdzie się znajduje.

- Niech pani nie skręca na lewo do Rolle! - odezwał się nagle, szczęśliwie dla Nancy po angielsku. - Na prawo! Tą drogą koło jeziora...

- Zrób tak, jak powiedział - poparł go spokojnie Newman. - Ale dlaczego, Seidler? Wydawało mi się, że tamtędy szybciej się stąd oddalimy.

- Po lewej stronie drogi u stóp góry stoi domek. Tam porozmawiamy... Mein Gott, co to było?

- To znów ten helikopter - odparła Nancy, wyglądając przez boczną szybę. - Jeżeli to ten sam. Poprzednio słyszałam go w Rolle, kiedy skręcaliśmy...

- Ja też - przyznał Newman. - Leciał nad nami, gdy wjeżdżaliśmy pod górę. Tutaj lata mnóstwo tych wojskowych śmigłowców.

- Wojskowych? - przestraszył się Seidler. - Ktoś was śledził?

- Zamknij się! - uciszył go Newman. - Powiedz tylko, jak będziemy się zbliżać do tego domu.

- Niech pani jedzie drogą dokoła jeziora. Powiem, kiedy trzeba stanąć. I proszę jechać bardzo szybko...

- Potrzebuję wskazówek co do trasy, a nie sposobu prowadzenia samochodu - odcięła się zimno Nancy.

Na wysokości trzech tysięcy stóp leży dolina de Joux wciśnięta pomiędzy łańcuchy gór Jura. Po prawej mieli jezioro - lodową taflę pokrytą warstwą śniegu. Górskie stoki po lewej poprzecinane były śladami, które pędzący po śniegu narciarze zostawili za dnia. Tu i ówdzie rysowały się sylwetki dwupiętrowych budynków z lśniącego, nowego drewna. Najwyraźniej Le Pont świetnie prosperowało jako zimowy kurort narciarski.

- To tu - krzyknął Seidler - tuż przed wioską L'Abbaye... - Pochylił się do przodu. - Niech pani wjedzie do garażu.

- Nie - wtrącił Newman. - Wjedź pod te jodły. I jeśli możesz to tyłem, tak żebyśmy stali przodem do drogi.

- No wiesz! Spróbuję, może mi się uda, Robercie...

Newman myślał błyskawicznie. Właśnie dostrzegł odpowiednią sposobność. Było nią L'Abbaye. Wiedział, że z drugiej strony jeziora leży Le Brassus, a parę kilometrów dalej jest maleńkie, słabo strzeżone przejście graniczne. Za słupkami jest już Francja. Jakieś dwadzieścia kilometrów dalej, jadąc wciąż po terytorium francuskim, dociera się do La Cure. Pamiętał jeszcze ten hotel, Franco-Suisse, w którym raz nocował. Było to przedziwne miejsce - wchodząc jednymi drzwiami było się jeszcze we Francji, a wychodząc tylnymi stało się już na ziemi szwajcarskiej. W La Cure mogliby skręcić na północ w głąb Francji. W taki właśnie sposób zamierzał dziś wywieźć Nancy ze Szwajcarii i zapewnić jej bezpieczeństwo.

- Co masz przeciwko garażowi? - sprzeciwił się Seidler.

- Mając samochód na zewnątrz, możemy się szybko ewakuować. Zauważyłeś chyba, że ten helikopter ciągle za nami leci?

- Przywiozłeś te dwa tysiące franków? - przypomniał Seidler.

- Nie. Zażądałeś ich tylko dlatego, że ludzie zwykle nie cenią sobie tego, co mogą dostać za darmo. - Newman odwrócił się do Seidlera. - Jeśli nie chcesz rozmawiać, to zostawimy cię tutaj i odjedziemy. Decyduj się...

- Wejdźmy do domu.

Seidler wyglądał, jakby już gonił resztkami sił. Przerażonymi, zapadniętymi oczyma wpatrywał się w Newmana, gdy Nancy zręcznie parkowała na wzgórzu niedaleko od drogi pod jodłami. Zgasiła silnik, a Newman wysiadł rozprostowując obolałe nogi.

Dwupoziomowy dom stał blisko szosy na niższym stoku. Był stary i mocno zniszczony. Wzdłuż całego parteru budynek okrążała weranda. Do frontowych drzwi prowadziło kilka schodków; na pierwszym piętrze zawieszone były balkony, za którymi widniały zamknięte okiennice. Okna na dole też były zasłonięte okiennicami. W myślach Nancy uznała to miejsce za ponure i groźne.

Odgłos lecącego helikoptera wydawał się głośniejszy, gdy silnik citroena nie pracował. Newman zadarł głowę do góry i stwierdził, że maszyna unosi się gdzieś za wzgórzem i oddala od nich. Zabił ręce dla rozgrzewki.

- O Boże, ale lodownia! - rzuciła Nancy.

Na tej wysokości temperatura była jak na biegunie. Nie czuło się najmniejszego wiatru. Newman miał wrażenie, że mróz wkłuwa mu się przez buty i rękawiczki. Z okapu domu zwieszał się rządek sopli przypominających sztylety. Newman nie zrobił żadnego ruchu, żeby pomóc Seidlerowi wnieść walizki po schodkach.

- Do kogo należy ten dom? - spytał, gdy Seidler wyjmował klucz z kieszeni.

- Do mojego przyjaciela. Mieszka tu tylko latem... - Rozsądny facet.

Ku zdziwieniu Newmana klucz przekręcił się w zamku bez żadnego oporu. Weszli do ogromnego pokoju, który zajmował chyba prawie całą powierzchnię parteru. W jego głębi po lewej stronie zaczynały się schody prowadzące w górę do galeryjki, z której rozciągał się widok na cały pokój.

Podłoga z drewnianych desek była polakierowana i ozdobiona zniszczonymi, przypadkowo rozłożonymi dywanikami. Stały tu staroświeckie meble z litego drewna - krzesła, stoły, kredensy i szafy na książki. Wszystko było pokryte warstewką kurzu.

Wzdłuż ściany z prawej strony stał jedyny w tym pomieszczeniu nowoczesny przedmiot - płyta kuchenna z blatami pokrytymi formiką. Nancy pociągnęła po nich palcem i stwierdziła, że były czarne od kurzu. Otworzyła szafkę i zobaczyła, że jest dobrze zaopatrzona. Stała tam żywność w puszkach i słoiki z kawą.

- Zaraz ci pokażę, o co w tym wszystkim chodzi - zwrócił się Seidler po niemiecku do Newmana. - Zaczekaj chwilę...

Rzucając po drodze jedną z walizek na podłogę, Seidler zniknął za drzwiami widocznymi w głębi pokoju. Newman spojrzał na Nancy i wzruszył ramionami. Spytała, co powiedział Seidler, a on jej przetłumaczył. Mimo iż byli w domu za zamkniętymi drzwiami, czuli lodowate zimno. Wciąż słychać było odgłos krążącego helikoptera. Nagle Nancy wydała dziki wrzask. Newman obrócił się i spojrzał w głąb pokoju.

W drzwiach, którymi wyszedł Seidler, pojawiło się coś strasznego. Newman rozumiał, dlaczego Nancy krzyknęła - wystarczyło spojrzeć na stojącego tam człowieka, którego głowa przypominała łeb ośmiornicy, a oczy były okrągłymi szybkami. Seidler miał na sobie maskę przeciwgazową, na której dziwacznymi literami tuż nad goglami wymalowano napis: CCCP - ZSRR.

28.

- Przewiozłem przez granicę sześć ładunków tych masek... przeszmuglowałem je przez austriacką granicę z sowieckiego obozu wojskowego w Czechosłowacji. Płynnie mówię po czesku i bardzo mi to pomogło...

Seidler wyrzucił to z siebie jak człowiek, który zbyt długo dusił w sobie jakieś tajemnice. Wkrótce po tym makabrycznym pokazie zdjął maskę, a Nancy zajęła się parzeniem kawy. Otworzyła jeden ze słoiczków z rozpuszczalną kawą i w znalezionym w kredensie rondelku zagotowała wodę na elektrycznej kuchence. Wlała wodę do trzech niskich kubków z odmierzoną kawą, zamieszała i rozdała je.

- To nas ogrzeje od wewnątrz, dobrze nam zrobi w tej lodówce - zauważyła. - Bardzo bym chciała, żeby ten cholerny helikopter wreszcie stąd odleciał...

Wtedy właśnie Newman usłyszał, że drogą wzdłuż jeziora od strony Le Pont nadjeżdża samochód. Z powodu zamkniętych okiennic nie mógł wyjrzeć na zewnątrz. Podbiegł do drzwi i otworzył je w samą porę, by zobaczyć tylne światła samochodu zmierzającego w strona Le Brassus. Czerwone auto! Jechało jak wystrzelone z procy pomimo oblodzonej powierzchni. Newman zamknął drzwi.

- Kto zlecił ci tę robotę, Seidler?

- Niech pan napisze wielki artykuł, opublikuje w międzynarodowej prasie, niech pan ujawni nazwiska... w przeciwnym wypadku jestem skończony. To prawdziwa sensacja, życiowy sukces dla pana...

Seidler mówił wciąż po niemiecku; był zupełnie roztrzęsiony, stracił samokontrolę i znajdował się na granicy histerii. Miał na sobie kosztowny płaszcz z wielbłądziej wełny, jedwabny szalik i ręcznie wykonane buty. Newman upił trochę gorącej kawy i powiedział:

- Najpierw odpowiedz na moje pytania, potem zdecyduję, co z tym zrobić. Nie odbiegaj od tematu. Myślę, że zostało nam niewiele czasu - ostrzegł po angielsku ze względu na Nancy.

- Martwi cię samochód, który przejechał tędy jak strzała? - spytała.

- Wszystko mnie martwi. Ten samochód, ale też audi, saab i volvo, które nas wyprzedzały po drodze. Wojskowy helikopter też mnie martwi. I ta jatka na stacji. Wszyscy mamy całe mnóstwo zmartwień. A więc jak, Seidler, po kolei, dla kogo pracowałeś?

- Dla Kliniki Berneńskiej. Dla profesora Grange'a, chociaż głównie miałem do czynienia z tym brutalem, Koblerem. Grange zatrudnił mnie z powodu moich czeskich kontaktów.

- A jak zdobywałeś ładunek? Nie można przecież tak po prostu wejść i wyjść z sowieckiego obozu wojskowego.

Po raz pierwszy na trupiej twarzy Seidlera pojawił się blady uśmiech. Przysiadł na poręczy dużego krzesła tak delikatnie, jakby miało pod nim wybuchnąć. Upił trochę kawy i otarł usta wierzchem dłoni.

- Słyszałeś o tak zwanych miodowych pułapkach, które zastawia sowiecka tajna policja? Żeby kogoś skompromitować, przysyłają mu dziewczynę, robią zdjęcia....

- Wiem, co to są miodowe pułapki. Powiedziałem, żebyś trzymał się tematu! W każdej chwili ten dom może się stać jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc w Szwajcarii...

- Miodowa pułapka zadziałała również w drugą stronę. Przez czysty zbieg okoliczności. Pewien inteligentny Czech, który prowadzi u nich komputerową kontrolę stanu wyposażenia obozu, poznał na wakacjach w Pradze pewną dziewczynę, Austriaczkę. Dostał kompletnego bzika na jej punkcie. Ona czeka na niego w Monachium, aż uda mu się wydostać. Na to potrzeba mu pieniędzy, i to bardzo dużo. Ja mi ich dostarczałem, a on dawał mi maski i oszukiwał komputer...

- Po co Grange'owi potrzebne sowieckie maski przeciwgazowe?

- Do celów obronnych Szwajcarii, oczywiście. Zbijał przy tym fortunę. Siedemdziesiąt procent Szwajcarów ma własne schrony, w których będą mogli się ukryć w wypadku wojny atomowej. Pomyśl teraz, ile trzeba by masek dla tych ludzi, żeby zapewnić im bezpieczeństwo przed sowieckimi gazami w wypadku wojny chemicznej.

- Ale po co przywozić je do Kliniki Berneńskiej? Przecież to nie fabryka. Ciągle nie rozumiem...

- On testuje w Klinice te maski.

- Co robi?!

- Bob - przerwała Nancy - czy musimy tutaj rozmawiać? Coś mi się w tym domu nie podoba.

Wiatr w górach przybrał na sile. Stary drewniany dom zaczął trzeszczeć i skrzypieć. Zdawał się dygotać jak statek na lekko wzburzonym morzu. Newman domyślił się, że drewno zaczęło się kurczyć z powodu niskiej temperatury. Gdy dojeżdżali tutaj z Le Pont, widział w świetle reflektorów, że tuż przy krawędziach szosy śnieg stopniał. Nad doliną de Joux musiało więc świecić słońce - stąd ślady zjazdów na zboczach. Tak duża różnica temperatur dała się staremu domostwu we znaki. No i jeszcze ten wiatr...

- Musimy tu rozmawiać - odparł szybko po angielsku, mając nadzieję, że Seidler nie zrozumie, że to pewna aluzja. - Już ci mówiłem, że prawdopodobnie mamy bardzo mało czasu. Bóg wie, co nas czeka, gdy już stąd wyjdziemy...

- Dziękuję. Bardzo poprawiłeś mi humor...

Celowo był taki niedelikatny. Chciał psychicznie przygotować Nancy do ucieczki w kierunku granicy francuskiej. Ponownie zwrócił się do Seidlera.

- W jaki sposób Grange testuje maski?

- Najpierw używał do tego celu zwierząt. Widziałem kiedyś ohydną scenę - uciekł im szympans. Miał na głowie maskę i z całej siły próbował ją zerwać.

- A potem?

- Potem Grange uznał, że czas posunąć się do przodu i przetestować maskę na ludziach. Wykorzystuje do tego celu pacjentów - i tak są w stanie terminalnym. Przed kilkoma tygodniami przyleciałem bardzo późno. Wystartowaliśmy odrzutowcem typu Lear z lotniska Schwechat pod Wiedniem. Kierowca ciężarówki czekający na mnie na lotnisku w Belp rozchorował się - mówił, że to zatrucie pokarmowe. Tak więc musiałem siąść za kółkiem i jechać do Kliniki po ciemku. Zobaczyłem wtedy kobietę, pewnie to była jakaś pacjentka - biegła po terenie Kliniki ubrana tylko w szlafrok, a na głowie miała maskę. Próbowała ją zerwać. Oni strzelali jakimiś puszkami, nie wiem z czego, i te puszki wybuchały tuż przed nią...

- A skąd mają gaz? - dopytywał się Newman.

- A skąd, do diabła, mam wiedzieć? Z pewnością nie przywoziłem z Czechosłowacji żadnego gazu. Na szczęście nie zauważyli mnie wtedy w pobliżu, odjechałem więc i wróciłem później. Tego miejsca strzeże Armia Szwajcarska.

- A o tym skąd wiesz?

- W wartowni zauważyłem ludzi w mundurach i widziałem z dala, gdy patrolowali teren Kliniki. Wpakowaliśmy się w niezłe kłopoty, Newman, najgorsze...

- Co się dzieje w laboratorium i w schronie?

- Nie mam pojęcia. Nigdy tam nie byłem.

- Na razie nie jestem przekonany, że mówisz prawdę. Podaj mi pełne brzmienie swego nazwiska.

- Gustaw Manfred Seidler...

- I przywoziłeś te maski na zlecenie Bruno Koblera z Kliniki Berneńskiej?

- Już ci mówiłem. Tak. A on dostaje polecenia od Grange'a.

- Dlaczego to robiłeś, Seidler?

- Dla pieniędzy. Dla wielkich pieniędzy. A poza tym mam dziewczynę w...

- Wystarczy! - przerwał mu Newman.

Podszedł do dużego fotela o wysokim oparciu, ustawionego tyłem do Seidlera. Niemiec nagle zmarszczył czoło i podchodząc bliżej zobaczył miniaturowy magnetofon. Newman ustawił go tam i włączył, w czasie gdy Seidler w sąsiednim pomieszczeniu zakładał maskę. Sięgnął po urządzenie, ale Newman złapał go za rękę i odepchnął. Na twarzy Niemca odmalowała się wściekłość.

- Ty sukinsynu! - wrzasnął.

- To część wyposażenia każdego szanującego się dziennikarza - skłamał Newman przewijając taśmę. - Niektórzy robią notatki, ale pomyślałem, że to mogłoby cię rozpraszać...

- A więc to kupowałeś dzisiaj w sklepie na Marktgasse - domyśliła się Nancy, zaglądając przez oparcie.

- Chcę, żebyś gdzieś to ukryła, Nancy...

Mówiąc to podał jej magnetofon, wyjmując najpierw maleńką taśmę. Następnie wziął maskę, którą Seidler zostawił na stoliku, i położył na blacie kuchennym w świetle lamp oświetlających całą płytę. Cofnął się o kilka kroków, wyjął z kieszeni mały aparat fotograficzny marki Voigtlander Vitoret 110 - własność Nagy'ego - i przymocował do niego lampę błyskową zakupioną razem z magnetofonem. Zrobił cztery zdjęcia maski, po czym przeprosił obecnych i zapytał Seidlera, gdzie jest toaleta.

- Przez te drzwi w głębi - poinformował go ponuro. - Wejście do WC jest po prawej stronie korytarza.

W toalecie Newman podwinął nogawki spodni i ukrył maleńką taśmę pod grubą skarpetą na lewej nodze. Film z aparatu wsunął do drugiej skarpety. Gdy wrócił, Seidler chował maskę do walizki i zatrzaskiwał zamki.

- Zatrzymam ją, jeśli nie masz nic przeciwko temu...

- To twoja własność. Skąd ta nagła skłonność do sprzątania, Nancy? Musimy wynieść się stąd jak najszybciej, zanim zdarzy się jakieś nieszczęście.

Nancy przykucnęła przy ogromnym, wypełnionym kłodami palenisku i zamiatała. Potem odłożyła szczotkę i szufelkę do szafki; pocierając dłonie, otrzepywała je z kurzu.

- Chciałeś, żebym schowała magnetofon. Wsunęłam go pod kłody - burknęła.

- Niezłe miejsce. Dzięki, Nancy. - Newman zwrócił się do Seidlera. - Mówiłeś coś o dziewczynie, sądziłem, że nie chcesz, aby jej nazwisko zarejestrowało się na taśmie...

- Dziękuję ci... - Seidler przełknął ślinę; widać było po nim wzruszenie. - Gdyby coś mi się stało, to chciałbym, żeby ona o tym wiedziała. Nie ma nic wspólnego z Terminalem. Zapiszesz jej adres i telefon? Nazywa się Eryka Stahel.

Newman zapisał dane w notesie z miną człowieka, który nigdy wcześniej nie słyszał o Eryce. W pewnej chwili zamarł w bezruchu, bo Seidler oświadczył:

- Pracuje dla doktora Maxa Nagela - to wielki bankier w Bazylei. Nagel jest jedynym człowiekiem, który ma dość władzy, żeby przeciwstawić się Grange'owi. Niedawno wyjechał z Bazylei do Berna, żeby wziąć udział w jakimś bankiecie dla lekarzy w Bellevue Palace...

- W jutrzejszym bankiecie? - spytała ostro Nancy.

- Nie wiem, kiedy ma się odbyć. Czy nie byłoby lepiej wynieść się stąd?

- I to już - odparł Newman. - Przygotuj się na szaloną jazdę. Będę gnał do Le Brassus jak wariat.

- Dlaczego do Le Brassus? - spytał Seidler, podnosząc walizkę z maską.

- Bo po tym, co zdarzyło się na stacji, lepiej trzymać się z daleka od Le Pont. Diabli wiedzą, co nas tam czeka.

Nancy zmyła naczynia i odstawiła je na miejsce. Zabrała ze sobą napoczęty słoik kawy, gdyż, jak twierdziła, nie powinien tu zostać. Gdy Seidler, wciąż przerażony i spieszący się do wyjścia, otwierał frontowe drzwi, w pokoju nie pozostał ani jeden ślad ich obecności. Newman chętnie wypytałby jeszcze Seidlera o mnóstwo spraw, ale przede wszystkim należało stąd odjechać i przekroczyć francuską granicę. Trzymał w ręku klucz, który podał mu Seidler.

Pierwszy strzał padł w chwili, gdy zamykał drzwi, a Niemiec i Nancy byli już w drodze do zaparkowanego pod drzewami citroena. W ciszy mroźnej nocy huk był przeraźliwy.

- Biegnijcie! - wrzasnął Newman. - Schylcie się! I szybko do samochodu, na miłość boską!

Drugi strzał padł niemal natychmiast i Newman zorientował się, że pochodzi z karabinu. Trzymając w lewej ręce drugą walizkę Seidlera i potykając się na oblodzonych schodkach, zbiegł na dół i zauważył, że neseser wypadł Niemcowi z dłoni. Kula trafiła w walizkę i wyleciała z drugiej strony. Seidler szybko ją podniósł i potykając się ruszył w stronę samochodu, który Nancy zdążyła już otworzyć.

Rozległy się jeszcze dwa wystrzały, ale żaden w pobliżu kogoś z nich. Wtedy Newman uświadomił sobie, że jakiś drugi strzelec mierzy w tego pierwszego. Noc rozbrzmiewała kanonadą wystrzałów.

Wciąż wiał wiatr i Newman zaobserwował dziwne zjawisko atmosferyczne, którego nigdy wcześniej nie widział. Na niższych stokach, około trzydziestu centymetrów nad ziemią, unosiła się warstewka śnieżnego pyłu, drobniutkiego jak ziarenka soli. Omiotła mu nogi, gdy już prawie dotarł do samochodu. Seidler znajdował się już na tylnym siedzeniu, a Nancy z przodu po stronie pasażera. Włożyła do stacyjki kluczyki, które Anglik wręczył jej, gdy przyglądał się staremu domostwu zaraz po przyjeździe. Newman wśliznął się za kierownicę, zatrzasnął drzwi i wyjechał spod drzew. Wtedy padł strzał i kula otarła się o maskę.

- Jezu! - krzyknęła Nancy. - Co się dzieje?

- To dziwne - jest ich dwóch. Jeden strzela do nas, a drugi do tego pierwszego. Ilu ludzi wie, że tu jesteśmy?

Newman jechał, jak mógł najszybciej, i huk wystrzałów ucichł nieco. W świetle reflektorów droga lśniła jak lodowisko. Przejechał główną ulicą L'Abbaye - cała wioska sprawiała wrażenie opustoszałej. Zmierzał do Le Brassus i francuskiej granicy. Właśnie wtedy usłyszał nadlatujący helikopter.

Le Brassus VD - jak zapowiadał znak drogowy - było wioską, w której stały staroświeckie wille, a wokół nich wiekowe drzewa i ogródki otoczone bukowymi płotami na wpół ukrytymi pod czapami śniegu. Tutaj też było pusto. Jezioro zostało już daleko w tyle. Newman wyszedł z poślizgu na prostą i wciąż parł do przodu.

- Ta druga walizka, którą rzuciłem na tylne siedzenie - krzyknął. - Co w niej jest, Seidler?

- Stare gazety. Dokąd mnie wieziesz?

- W bezpieczne miejsce. Granica francuska jest już blisko. Jeśli będę musiał, przedrę się przez nią siłą.

- Wyjeżdżamy ze Szwajcarii? - zdziwiła się Nancy.

- We Francji będziesz bezpieczniejsza, Seidler też. Ja będę miał poza Szwajcarią większą swobodę działania. Zamierzam zadzwonić do Becka i powiedzieć, że Seidler dostarczył nam dowodów; może wtedy zorganizuje nalot na Klinikę.

W świetle reflektorów pojawił się znak drogowy: Granica - 2 km. Jeszcze dwa kilometry do celu. Newman docisnął pedał gazu, choć chwilami zdawało się, że nie wyjdzie z poślizgu. Popatrzył na Nancy - skinieniem dała znak, że popiera jego zamiary. Strzelanina na stacji w Le Pont, a potem przed domem dostatecznie ją wystraszyła.

- O Boże! Nie! - krzyknęła.

Coś nowego pojawiło się w zasięgu świateł i Newman zwolnił. W poprzek drogi, blokując przejazd, stało czarne audi. Z boku, na skraju szosy, stał drugi samochód; to saab. Umundurowani policjanci szaleńczo machali latarkami. Newman zatrzymał wóz i osunął się na kierownicę. Znaleźli się w potrzasku.

Pierwszym dźwiękiem, jaki dotarł do jego uszu, gdy wyszedł na śliską drogę, był ryk śmigieł helikoptera, którego ogromna, ciemna bryła opadała na pobliskie pole. Kazał Nancy i Seidlerowi zostać w samochodzie, sam zaś poszedł porozmawiać z najbliżej stojącym policjantem.

- Co wy tu, do cholery, robicie? - spytał po francusku.

- Takie mamy rozkazy, sir. Zaraz ktoś tu przyjdzie... Policjant gestem wskazał płaszczyznę, na której wylądował helikopter. Z ciemności wyłoniła się czyjaś niewyraźna sylwetka w płaszczu i bez kapelusza. To Artur Beck, jakże by inaczej. Szef policji federalnej przeszedł ostrożnie przez ulicę i zajrzał do wnętrza citroena.

- Nie masz prawa nas zatrzymywać - warknął Newman.

- Miałeś zamiar wyjechać ze Szwajcarii? - spytał Beck.

- A co cię to obchodzi?

- Bardzo mnie obchodzi, przyjacielu. Jesteś głównym świadkiem w sprawie zabójstwa Juliusa Nagy'ego i Bernarda Masona...

Z helikoptera wysiadł ktoś jeszcze i szedł w kierunku Becka. Średniego wzrostu człowiek bardzo ostrożnie stawiał kroki. Gdy przechodził przed zapalonymi reflektorami citroena, Newman zauważył, że ma na sobie mundur pułkownika Armii Szwajcarskiej i czapkę z daszkiem. Nieruchome oczy patrzyły na dziennikarza spod szerokich brwi. Był gładko ogolony, miał silnie zarysowany nos, cienkie wargi, a jego pewne siebie zachowanie aż graniczyło z arogancją. Newman poznał tego mężczyznę, zanim jeszcze Beck go przedstawił.

- To jest pułkownik Victor Signer, prezes Zurcher Kredit Bank. Zadzwonił tuż przed wyjazdem i wyraził życzenie towarzyszenia mi. A to jest pan Robert Newman...

Nie było uścisków dłoni. Signer z lekkim i ani trochę przyjemnym uśmiechem skinął głową na powitanie. Jego pozbawione wyrazu oczy, wciąż obserwujące dziennikarza, przypomniały Newmanowi widziane na filmach rekiny i to skojarzenie wydało mu się zabawne. Jednego był pewien. Właśnie przyjechał Bóg.

- Słyszałem, że sprawił nam pan sporo kłopotów, Newman - zauważył Signer.

Mówił przez nos, jakby przeszkadzało mu coś w gardle, i patrzył w ziemię, jakby zwracał się do podwładnego.

- Czy to pana osobisty punkt widzenia? - spytał Newman.

- Nie przyjechałem tu, żeby uprawiać słowną szermierkę...

- A po co pan przyjechał, Signer?

Gwałtownie spojrzał w górę i w jego oczach pojawił się błysk wściekłości. Służenie pod jego rozkazami musiało być piekłem. Nieczuły i sarkastyczny autokrata. Prawdziwy służbista. Teraz Newman rozumiał, dlaczego Blanche tak bardzo nie lubi swego ojczyma. Pułkownik splótł dłonie, na których pomimo mrozu miał tylko delikatne zamszowe rękawiczki. Wyglądał na wypieszczonego twardziela. Do rozmowy włączył się Beck, jakby obawiając się, że sprawy wymykają mu się spod kontroli.

- Newman, muszę cię prosić, żebyś wrócił ze mną do Berna razem z obiema osobami towarzyszącymi...

Signer powoli okrążył citroena i zajrzał przez szybę na tylne siedzenie. Pod jego wzrokiem Seidler skulił się i mocniej ścisnął walizkę.

- Bez doktor Kennedy - powiedział stanowczo Newman. - Nie masz najmniejszego powodu, żeby ją zatrzymywać.

- Była świadkiem śmierci pani Laird. Dopóki ta sprawa nie zostanie rozwiązana, pani Kennedy musi pozostać na terytorium Szwajcarii.

- Ty sukinsynu - szepnął Newman.

- A ten mężczyzna z tyłu? Czy to przypadkiem nie Manfred Seidler? - Beck otworzył tylne drzwiczki. - Proszę wysiąść, panie Seidler - wszędzie pana szukaliśmy.

- Zabierz mu walizkę - szepnął Beckowi Newman. - Ale nie otwieraj jej i nie pozwól, żeby Signer dostał ją w swoje łapy.

Seidler drżąc wysiadł z samochodu i bez sprzeciwu oddał walizkę, po którą sięgnął Beck. Signer okrążył samochód, a po chwili, zacierając dłonie, dołączył do nich. W końcu stanął w wyczekującej pozycji. Newman osądził, że mógł mieć najwyżej metr siedemdziesiąt wzrostu, lecz dzięki opanowaniu i sile osobowości wydawał się wyższy. To był człowiek, który w swoim banku zarządzał milionami.

- Chciałbym zobaczyć, co jest w tej walizce - oznajmił.

- Nie! - padła zdecydowana odpowiedź Becka. - Panie pułkowniku, prowadzę śledztwo w sprawie dwóch morderstw, być może nawet trzech, a niecałą godzinę temu zamordowano na stacji w Le Pont dwóch mężczyzn, którzy wysiedli tam z pociągu. Walizka może zawierać jakieś dowody. Dlatego bez otwierania przekażę ją naszym ludziom, którzy wszystko zabezpieczą. I nie zamierzam na ten temat dyskutować.

- Jak pan uważa...

Na twarzy Signera znów pojawił się półuśmiech i pułkownik ruszył w kierunku zaparkowanego z boku saaba, stając w świetle jego reflektorów. Zdjął lewą rękawiczkę i zacisnął dłoń. Beck, trzymając w jednej ręce walizkę, drugą dal Seidlerowi znak, by udał się za nim. Newman wyczuł, że coś jest nie w porządku, ale nie potrafił tego zdefiniować. Wiedział tylko, że Signer poddał się zbyt łatwo...

- Seidler! Uciekaj sprzed tych świateł! - krzyknął.

Idąc za Beckiem, Seidler był oświetlony przez reflektory citroena - wyglądał jak wystawiony na cel. Nagle rozległ się huk. Seidlera rzuciło do przodu, wyskoczył do góry jak z procy i wylądował na masce audi. Po chwili ciszę nocną przeszył drugi wystrzał z karabinu. Ciało na masce zadrgało konwulsyjnie i głucho opadło na blachę samochodu. W świetle reflektorów pojawiła się wilgotna plamka i krew zaczęła spływać w dół po plecach Seidlera. Druga kula strzaskała mu kręgosłup. Uśmiercono go raz, a potem „poprawiono”.

29.

Zapanował kompletny chaos.

- Zgaście te cholerne światła - krzyczał Beck.

Ten rozkaz właściwie nie był konieczny, bowiem kierowcy audi i saaba wyłączyli reflektory, zanim Beck zdołał wykrzyczeć go do końca. Nikt nie chciał stać się celem snajpera. Dokoła biegali policjanci. Newman też zgasił światła swego samochodu.

Pierwszy zapanował nad sytuacja Beck, który szybko wydał zwięzłe rozkazy, używając do tego celu walkie-talkie. Policjanci przykucnęli za samochodami. Nancy pochyliła się nad rozpłaszczonym ciałem Seidlera, sprawdzając mu puls. Gdy odwróciła się do Becka, policjant delikatnie pochylił jej kark, a Newman tymczasem dołączył do nich.

- Nie żyje - orzekła Nancy. - Pierwsza kula strzaskała mu czaszkę...

- Proszę przyjąć wyrazy współczucia, madame - powiedział Beck.

- Z jakiego powodu?

- Spotykają panią w moim kraju same nieszczęśliwe wypadki. Już drugi raz w tym tygodniu jest pani świadkiem nagłej śmierci. Służę pani wszelką pomocą. Mogę odwieźć panią do Berna helikopterem, a jeden z moich ludzi odprowadzi citroena pod hotel. - Coś nie tak, Newman? - Popatrzył na dziennikarza.

- Spójrz na Signera. Tylko on nie ruszył się z miejsca...

Pułkownik wciąż stał nieruchomo przed maską saaba; wcześniej jego postać była jasno oświetlona samochodowymi reflektorami. Ręce trzymał splecione na brzuchu. Newman zauważył, że jego zdjęta uprzednio lewa rękawiczka ponownie znalazła się na dłoni.

- To żołnierz - stwierdził Beck - przyzwyczajony jest do ostrzału. Właśnie tu idzie...

Signer podszedł do skulonej trójki i stojąc patrzył na nich z góry. Odezwał się zimnym, spokojnym głosem.

- Chybił. Zdajecie sobie chyba sprawę, że to ja byłem celem?

Newman powoli wstał. Patrząc na pułkownika, pokręcił głową. Poirytowany Signer machnął ręką. Odezwał się takim tonem, jakby degradował kaprala.

- Dlaczego pan kręci głową? Przecież to oczywiste, że we mnie celował. Stałem nieruchomo. To bez wątpienia jakiś szalony terrorysta.

- Ten, kto strzelał, jest snajperem - odparł Newman. - Może gdyby padł tylko jeden strzał, to moglibyśmy podyskutować na temat celu. Ale był jeszcze drugi i kula także utkwiła w ciele Seidlera. A to już robota snajpera. Ilu strzelców wyborowych ma pan pod swoją komendą, Signer?

- Pan sugeruje... coś takiego!

- Panowie! - wtrącił się Beck, który też się podniósł, ale nie cofnął ręki z ramienia Nancy, trzymając ją cały czas w ukryciu. - Panowie - powtórzył. - Popełniono kolejne morderstwo. Wielu z nas nie otrząsnęło się jeszcze z szoku. Nie chcę tu żadnych sprzeczek, żadnych nieporozumień. Sprawa jest zakończona. Panie pułkowniku, czy życzy pan sobie towarzyszyć nam do Berna w helikopterze?

- Chcę dostać samochód z kierowcą. Skoro jesteśmy tak blisko Genewy, tam właśnie pojadę. Czy dobrze rozumiem, że wywiad wojskowy zamierzał przesłuchać tego Seidlera?

- Obawiam się, że teraz będą mieli z tym pewne trudności - zauważył Beck. - Ja zajmę się ciałem, a pan może dostać zarówno samochód, jak i kierowcę. Proponuję tego saaba. Jeśli zechciałby pan zaraz odjechać, pułkowniku, to mógłbym wrócić do swoich obowiązków.

Beck w jawny sposób chciał się go pozbyć i Signer o tym wiedział. Nie spodobało mu się to zresztą. Bez słowa podziękowania odwrócił się na pięcie i zajął miejsce na tylnym siedzeniu saaba. Chwilę później tylne światła samochodu oddalały się w kierunku granicy francuskiej.

- Myślałam, że ta droga prowadzi do Francji - powiedziała Nancy do Becka.

- To bardzo dziwna droga, madame. Jadąc nią przekraczamy granicę francuską, potem jedziemy jakieś piętnaście-dwadzieścia kilometrów po terytorium Francji do La Cure, gdzie droga się rozwidla. Udając się na północ, wjeżdżamy w głąb Francji, a wybierając drugą odnogę przekraczamy granicę szwajcarską, skąd szatańskiej jakości droga prowadzi do Genewy. - Popatrzył na wykręcone ciało Seidlera. - No i jakiś nieznany snajper wyeliminował jedynego żyjącego świadka.

- Może został ktoś jeszcze - zasugerował Newman.

- Nazwisko, proszę - zażądał Beck.

- Wydaje mi się, że osoba, którą mam na myśli, będzie bezpieczniejsza, jeśli na razie nie ujawnię jej tożsamości. A tak przy okazji, Beck, zauważyłem, że to ty poprowadziłeś Seidlera przed te światła.

- Nigdy nie twierdziłem, że jestem nieomylny niczym papież - odparł sucho Beck. - Może wsiądziemy do helikoptera i wrócimy do Berna... - Zajrzał na tylne siedzenie citroena. - Chyba zabierzemy z sobą także tę drugą walizkę...

- Beck, proszę raz jeszcze. Pozwól pani Kennedy opuścić Szwajcarię. Może odjechać tym samochodem do Francji...

- Wykluczone. Przykro mi, madame, ale jest pani ważnym świadkiem.

- A więc ja nie będę z tobą współpracował - zagroził Newman.

- Cóż, z tego powodu też mi przykro, ale jeśli zajdzie taka potrzeba, to jakoś dam sobie radę. Czy możemy już ruszać? Bardzo proszę...

- A co z ciałem tego nieszczęśnika?

- Wezwałem już karetkę, żeby zabrała go do kostnicy w Bernie. Biedna doktor Kleist znów ma robotę. A na stacji w Le Pont są jeszcze dwa ciała. Którędy tu przyjechaliście? I gdzie spotkałeś Manfreda Seidlera?

Newman wyjaśnił wszystko, zanim Nancy zdążyła się odezwać.

- Przyjechaliśmy z Rolle. Po południu Seidler dzwonił do mnie, żeby zaaranżować spotkanie. Czekał na nas przed hotelem de la Truite. Natychmiast zawróciłem i ruszyliśmy w stronę granicy francuskiej. Seidler chciał wydostać się ze Szwajcarii, zanim zacznie mówić...

- Nie podjeżdżałeś do stacji? Na pewno?

- Przecież prowadziłem ten cholerny samochód. Kiedy zabraliśmy Seidlera, zadanie było w zasadzie wykonane. Następnym celem była granica francuska. Ile razy mam ci to powtarzać? A te ciała na stacji? Kim byli ci ludzie?

- Tego nie wiemy. Moi ludzie patrolują góry i jeden z nich zawiadomił mnie przez radio, że znalazł ciała. Byłem wtedy w helikopterze. Wiem, że to dwaj mężczyźni bez żadnych dokumentów tożsamości. Obaj uzbrojeni w dziewięciomilimetrowe lugery. Jeden z nich trzymał broń w dłoni, gdy go znaleziono. - Spojrzał na Nancy. - Jutro odbędzie się w hotelu bankiet z okazji kongresu medycznego. Czy będzie pani tam obecna?

- Owszem. Skoro i tak musimy wracać, to skorzystam z okazji i porozmawiam z profesorem Grange'em. Chciałabym mu zadać kilka pytań...

- To może być dość wybuchowa impreza - zauważył Beck. - Zanim tu przyleciałem, doszły mnie słuchy, że do Berna przyjechał doktor Max Nagel, a to najbardziej zacięty wróg profesora Grange'a. Zupełnie możliwe, że dojdzie do spięć. Coś mi mówi, że sprawy zbliżają się do punktu kulminacyjnego...

- Zmarzłam na kość - przerwała Nancy. - Czy możemy stąd odjechać?

- Naturalnie. Bardzo panią przepraszam. Proszę za mną. To bardzo duży helikopter, powinno więc być wam wygodnie.

- Nie oczekuj ożywionej rozmowy - rzucił ostro Newman.

Lecieli francuskim helikopterem marki Alouette. Gdy unosił się i nabierał wysokości, Newman popatrzył w dół na puste, białe pole, które w ciągu jednego wieczoru stało się cmentarzem dla trzech osób. Zanim dolecieli do Belp, wydarzyły się dwie rzeczy.

Podnosząc wieka w taki sposób, by nikt poza nim nie mógł widzieć, co zawierają, Beck otworzył obie walizki. Newman zauważył, że policjant zamarł na moment, widząc maskę przeciwgazową. Potem przechylił się i szepnął Newmanowi do ucha:

- Czy miałeś okazję zobaczyć, co jest w tych walizkach?

Newman potrząsnął tylko głową, nawet nie próbując przekrzykiwać hałasu rotorów. Chwilę później Beck otrzymał wiadomość przez radio. Nie powiedział jednak, czego dotyczyła.

Gdy wylądowali w Belp, czekało już na nich czarne audi. Beck umieścił obie walizki w bagażniku, po czym usiadł za kierownicą i zaprosił Nancy na tylne siedzenie; Newman zajął miejsce obok niego. Jechali do Berna w milczeniu. Dziennikarz postanowił, że nie zacznie rozmowy z Beckiem, odezwał się jedynie po to, by powiedzieć, że chce, aby Beck podwiózł ich do hotelu. Nie życzył sobie żadnych przesłuchań w Taubenhalde - oświadczył, że Nancy jest wyczerpana ciężkimi przeżyciami i on też czuje się zmęczony.

- W helikopterze dostałem wiadomość przez radio - powiedział Beck, gdy wjeżdżali już na przedmieścia Berna. - Jeden z patroli zatrzymał w czasie rutynowej kontroli czerwonego mercedesa koło Neuchatel; poza kierowcą był w nim jeden pasażer.

- Czy ma to coś wspólnego ze mną?

- Może mieć i z tobą, i ze mną. Tym pasażerem był Bruno Kobler. Mówił, że jedzie z Berna do Genewy, ale obrał sobie dziwną trasę. Zaprzeczył wszelkim sugestiom, jakoby był w pobliżu gór, ale jeden z policjantów zauważył, że w rowkach opon mercedesa było jeszcze trochę śniegu. A tam, gdzie ich zatrzymano, nie było go wcale.

- Rozumiem. Dlaczego więc nie przeszukali samochodu?

- Nie było podstawy. Przecież muszę być ostrożny. Wpływowi ludzie czekają tylko, aż popełnię jakiś błąd, by mogli odsunąć mnie od sprawy. Swoją drogą, cel podróży Koblera wydał mi się interesujący... Pamiętasz, że pułkownik Signer też się wybierał do Genewy?

- Mówiłeś, że to był czerwony mercedes? - dopytywał się Newman.

Ale nic więcej nie powiedział, gdy Beck potwierdził kolor samochodu.

- O Boże! Czuję się jak w pułapce, Bob - powiedziała Nancy, gdy znaleźli się na górze. Niespokojna przemierzała pokój tam i z powrotem. - Jakaś część mojej osobowości chce tu zostać, żeby być blisko Jesse'a, by spróbować go stąd wyciągnąć. Inna część mojego ja chce stąd wyjechać, mimo iż lubię Berno i tutejszych ludzi. Czy jutro muszę iść z tobą do biura Becka?

- Przestań rzucać się po pokoju jak tygrysica. Usiądź i napij się. To pomoże ci się rozluźnić.

Zamówili do pokoju półmisek wędzonego łososia i butelkę Yvorne, wytrawnego, białego wina szwajcarskiego. Newman napełnił kieliszki i zaczął sączyć napój; Nancy opadła na fotel.

- Beck potrzebuje naszych zeznań. Oboje byliśmy świadkami zamordowania Seidlera.

- Widzieliśmy jeszcze dwa inne. Pospieszyłeś się z odpowiedzią, kiedy zapytał cię o Le Pont. Myślisz, że nam się to upiecze? Czy to było mądre posunięcie?

- To samoobrona, Beck i tak ma wystarczające powody, żeby nas tu zatrzymać. Po co dostarczać mu ich więcej? Nie jesteś ciekawa, kto był tym snajperem?

- Skoro musimy tu zostać, bardziej obchodzi mnie, jak zmierzyć się jutro z Grange'em. Co zamierzasz zrobić z tym wszystkim, Bob? Mówiłeś, że jest jeszcze jakiś świadek. Kto to taki?

Newman potrząsnął głową i upił trochę wina, zanim odpowiedział.

- Mam się z nim spotkać jutro po południu. Lepiej, żebyś nie wiedziała gdzie ani z kim. I nie zapominaj, że wciąż mamy Novaka. Przyjdzie na ten bankiet. Co takiego Beck powiedział? Że może być wybuchowo? Myślę, że miał rację, zwłaszcza, jeśli zjawi się Nagel z Bazylei. Beck na pewno szykuje jakieś przedstawienie. Kłopot polega na tym, że nie mam pewności co do Becka.

- Nikomu więc nie możemy zaufać?

- Próbowałem wbić ci to do głowy. Wprawdzie poprowadzenie Seidlera przed tymi światłami było najkrótszą drogą do helikoptera, ale, jak już mówiłem, nie jestem pewien. Signer trochę zbyt sprytnie ustawił się w świetle reflektorów saaba. Podejrzewam, że to on dał sygnał snajperowi...

- Bardzo prawdopodobne. To podstępna, zimnokrwista świnia. Ale w jaki sposób to zrobił?

- Nie zauważyłaś? Zdjął rękawiczkę i zacisnął dłoń na znak „Zabij go!” Myślę, że tak to się odbyło.

- Uważasz, że Beck i Signer pracują razem?

- Nancy! Jeszcze nie wiem!

- I dlatego nie dałeś Beckowi taśmy z nagraniem opowieści Seidlera i zdjęć tej okropnej maski? To ważne dowody...

- Tak. Dam je tylko wtedy, gdy będę miał pewność, że mogę mu w pełni zaufać - jeżeli w ogóle tak będzie. A wtedy potrzebne będzie twoje zeznanie: byłaś świadkiem nagrania tej rozmowy.

- Padam z nóg.

Nancy dopiła wino, ściągnęła spódnicę i położyła się na łóżku; jej kruczoczarne włosy rozsypały się na poduszce.

- Jakie masz dalsze plany? - spytała sennym głosem.

- Po pierwsze, chcę się spotkać jutro z moim ostatnim świadkiem. Być może on rozwieje resztki tajemnicy wokół tej cholernej sprawy. Po drugie, zamierzam pójść z tobą na bankiet, żeby przyjrzeć się Grange'owi i może też Maxowi Nagelowi - w ten sposób poznam liderów dwóch przeciwnych obozów. A po trzecie, jeśli wszystkie środki zawiodą, przy pomocy Novaka włamię się do Kliniki Berneńskiej. Chcę zobaczyć, co mają w tym laboratorium... no i w schronie...

Zamilkł. Nancy zdążyła już zasnąć, nie tknąwszy nawet wędzonego łososia. Newman szybko pochłonął własną porcję, wypił jeszcze trochę wina, po czym włożył płaszcz i wyśliznął się z pokoju, zamykając za sobą drzwi na klucz. Ledwie wyszedł, Nancy otworzyła oczy, usiadła na łóżku i sięgnęła po telefon.

Newman wszedł do windy i nacisnął guzik najniższego poziomu, znajdującego się poniżej głównego wejścia. Wybierając tę drogę, miał nadzieję opuścić hotel niezauważenie. Po wyjściu z windy skręcił od razu w prawo, mijając zamkniętą o tej porze szatnię. Była dziesiąta wieczorem.

Wszedł po schodach do pustego hallu, znajdującego się tuż pod kawiarnią, zatrzymał się na moment, by postawić kołnierz i popatrzeć w obie strony, po czym wyszedł na ulicę. Szybko ruszył w stronę budki telefonicznej, ale zanim do niej wszedł, ponownie zlustrował teren dokoła. Z pamięci wykręcił numer. Znajomy głos odpowiedział natychmiast.

Siedzący na łóżku w pokoju 214 Lee Foley podniósł słuchawkę telefonu po drugim dzwonku. Od pół godziny czekał, aż zadzwoni. Najpierw przez kilka minut słuchał, potem przerwał swemu rozmówcy i szybko powiedział:

- Wiem, co działo się w Le Pont. Myślę, że od tej chwili musisz pozwolić mi działać na własną rękę. Do diabła, przecież mamy już wystarczająco dużo informacji, żeby domyślić się, o co w tym wszystkim chodzi. Zanosi się na ostrą walkę. A mnie do tego właśnie wyszkolono - żebym brał udział w takich akcjach. Ty tylko mnie informuj...

W pokoju 312 Tweed siedział na krześle pochylony do przodu. Sądząc po wyrazie jego twarzy, pochłaniała go prowadzona przez telefon rozmowa. Po jej zakończeniu podszedł do łóżka, na którym leżały dwie rozłożone mapy.

Jedna z nich, o dużej skali, przedstawiała Kanton Berneński. Na drugiej zaznaczono drogi i linie kolejowe na terenie całej Szwajcarii. Tweed wypolerował okulary jedwabną chusteczką, włożył je na nos i przykucnął, by przyjrzeć się uważnie mapie Berna.

Sięgnął po leżącą na łóżku linijkę i w przybliżeniu ocenił odległość między Bernem a Thun wzdłuż linii autostrady. Rano będzie musiał wynająć samochód, choć wiedział, że Blanche bardzo chętnie wystąpiłaby w roli kierowcy. Tweed nienawidził prowadzenia samochodu; może więc powinien był poprosić Blanche, która miała nie tylko skuter, ale i auto. W końcu zdecydował, że prześpi się z tym problemem. Jutro zapowiadał się niezwykły dzień. Dzień przez duże D.

- Kto dzwoni o tej godzinie? - spytała Gisela. - Jest już po dziesiątej. Najwyższy czas, żeby pan poszedł do domu.

- Informator - odparł Beck.

Był strapiony. Na biurku miał świeżo założoną przez Giselę teczkę, zatytułowaną: „SPRAWA MANFREDA SEIDLERA”. Otworzył ją, by popatrzeć na pierwszą stronę, którą Gisela zapisała podyktowanym przez niego tekstem. Potem wzrok powędrował mu na równy stosik teczek leżących po prawej stronie. Hanna Stuart,

Julius Nagy, Bernard Mason. Trzeba będzie jeszcze założyć dwie nowe teczki dotyczące ofiar znalezionych na stacji w Le Pont, gdy tylko uda się je zidentyfikować. To już zaczynało wyglądać na masakrę.

- Rano wszystko zobaczy pan w jaśniejszych barwach - zapewniła go delikatnie Gisela. - Teraz jest pan zmęczony i widzi świat czarno...

- Wcale nie. Wszyscy aktorzy grający w tym ponurym dramacie zebrali się, albo wkrótce się zbiorą, pod jednym dachem. W Bellevue Palace. Są tam już Tweed, Newman, pani Kennedy, Lee Foley. Jutro dołączy do nich Armand Grange - pewnie w towarzystwie swej straży przybocznej w osobie Bruno Koblera. No i będzie tam też doktor Max Nagel. Dla policjanta to bardzo pomyślna okoliczność, że zna miejsce pobytu wszystkich zamieszanych w sprawę. Rozumiem, że nasi ludzie są już w Bellevue - z powodu wyjazdu w góry nie miałem kontaktu...

- Trzech naszych ludzi - oczywiście obsługa hotelu nie zna żadnego z nich - zameldowało się tam dziś, każdy o innej godzinie. Ich nazwiska znajdzie pan na kartce po lewej stronie.

- A więc - jakby powiedział dostojny pułkownik Signer - wydaliśmy już rozkazy. Polem bitwy będzie Bellevue Palace.

Dochodziła już północ, gdy Bruno Kobler wrócił do Kliniki Berneńskiej i natychmiast pospieszył do swego biura na pierwszym piętrze. Kierowca wprowadził tymczasem czerwonego mercedesa do garażu. Szef oczekiwał Koblera.

Ogromne okno kryły kotary. Pokój oświetlały osłonięte abażurami lampy, sączące przyćmione światło. Profesor wysłuchał na stojąco relacji na temat wydarzeń minionego wieczoru, o których Kobler zwięźle opowiedział.

- Bardzo dobrze, Bruno - pochwalił profesor. - Jeden poważny problem jest już pomyślnie rozwiązany. Pozostałymi niepożądanymi czynnikami zajmiemy się zaraz po tym, gdy rozjadą się lekarze biorący udział w kongresie. Podjąłem decyzję, by przyspieszyć ostateczny eksperyment. Jeśli wynik będzie pozytywny, Terminal stanie się fait accompli.

- Przyspieszyć? - powtórzył zdezorientowany Kobler. - Kiedy miałby się odbyć?

- Jutro wieczorem.

- W czasie bankietu w Bellevue Palace?

- Właśnie. - W jego miękkim głosie słychać było nutę zadowolenia. - Pomyślałem, że trafia się nadzwyczajna okazja i trudno z niej nie skorzystać. Widzisz, Bruno, wszyscy będą pochłonięci bankietem. Powszechnie wiadomo, że mam się tam zjawić.

- W takim razie nie będzie pan widział wyników...

- Doskonale dasz sobie radę z przeprowadzeniem eksperymentu. A jeśli chodzi o wyniki, to zbadam ciało po powrocie z bankietu. Do poprzednich prób wybieraliśmy kobiety, bo - jak sam wiesz - są biologicznie silniejsze od mężczyzn. Ale tym razem użyjemy mężczyzny - zresztą wspominałem o tym wcześniej.

- Chyba mam doskonały obiekt, profesorze. W dodatku dowiedzieliśmy się, że ten pacjent robił z nas balona. Ostatnio przenieśliśmy go na kilka godzin do innego pokoju, żeby doprowadzić do porządku jego własny. Gdy zdjęliśmy kratkę wentylacyjną, żeby założyć nową taśmę do magnetofonu, znaleźliśmy tam mnóstwo kapsułek amytalu sodu. Okazuje się, że kiedy myśleliśmy, że pacjent śpi, on był jak najbardziej przytomny. Mógł coś podsłuchać.

Kobler wyjął z szuflady teczkę, otworzył ją na pierwszej stronie, gdzie znajdowało się zdjęcie i nazwisko pacjenta; położył ją w zasięgu światła lampy, by profesor mógł ją przejrzeć.

- Doskonale. Zgadzam się.

Zdjęcie przedstawiało mężczyznę o wyrazistych rysach i orlim nosie. Nazwisko pacjenta wypisano czerwonym atramentem i podkreślono.

Brzmiało ono: Jesse Kennedy.

30.

Sobota, 18 lutego

Do tego już doszło, że Newman sam zamówił śniadanie przez telefon. Zrobił to ze współczucia dla Nancy z powodu wczorajszych przejść. Poza tym chciał z nią porozmawiać bez świadków. Nadszedł Dzień Konfrontacji.

Nancy wstała z łóżka i odsłoniła zasłonę. Wpatrując się w krajobraz za szybą, wkładała szlafrok. Wciąż stojąc w miejscu, splotła ramiona i zamyśliła się. Newman podszedł do dziewczyny i objął ją w talii.

- Popatrz tam, Bob. To chyba nie wróży nic dobrego? Wróciła mgła i niczym morze brudnej waty przysłoniła Bantiger.

Przesuwała się powoli wzdłuż Aare, spowijając całe miasto. Wkrótce wślizgnie się pod arkady i zapanuje tam złowieszcza cisza.

- Chodź na typowo amerykańskie śniadanie - zachęcił Newman odciągając ją od okna. - Jajka na bekonie, croissanty, bułeczki i takie różności. Jak ci się spało? - spytał, gdy już siedzieli przy stoliku.

- Nie mogłam spać, ale umieram z głodu...

- Wczoraj wieczorem nic nie zjadłaś. A co nie dawało ci spać?

- Twoja rozmowa z Seidlerem w tamtym domku. Częściowo mi ją przetłumaczyłeś, ale - przez delikatność - nie wszystko. Nie wiedziałeś jednak, że dość dobrze znam niemiecki. W liceum był moim drugim językiem. Potem spędziłam jakiś czas w Niemczech, mieszkając w rodzinie lekarzy. Wróciłam stamtąd kilka tygodni przed końcem praktyki w St. Thomas's Hospital, właśnie wtedy, gdy pierwszy raz spotkaliśmy się u Bewicka. Bob, czy naprawdę myślisz, że oni testują te maski na pacjentach w Klinice?

- Jestem pewien, że nie znamy jeszcze całej prawdy. I nie wydaje mi się, żeby głównym celem Grange'a było przetestowanie tych sowieckich masek. Ale nie mówmy o tym, dopóki nie poznam Grange'a i nie zobaczę, co to za facet. Może powinniśmy zabrać Jesse'a jeszcze dzisiaj. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, możemy pojechać tam zaraz po śniadaniu.

- Myślę, że to nic nie da. Jesse na pewno odmówi, a bez jego zgody nie mamy prawa go stamtąd zabierać. Najpierw chciałabym porozmawiać z Grange'em. Jestem przekonana, że dopóki kongres się nie skończy, Grange niczego nie przedsięweźmie.

- To twoja decyzja. Ale mnie nie bardzo się ona podoba - oznajmił Newman popijając kawę. - Zdajesz się pokładać w tym bankiecie wielkie nadzieje. A może wiesz coś, o czym mi nie powiedziałaś?

- A cóż to mogłoby być? Może mi powiesz? Zawsze chcesz wszystko robić po swojemu - żachnęła się.

- Nieważne. Jesteś zmęczona.

Tweed wkroczył na ścieżkę wojenną. Zjadł wczesne śniadanie w jadalni - nie chciał zawracać sobie głowy zamawianiem go do pokoju - i wyszedł z hotelu, żeby zdążyć na spotkanie z Arturem Beckiem. Do Taubenhalde wkroczył głównym wejściem i położył swój paszport na kontuarze recepcji. W tej chwili Beck wysiadł z windy.

- Chodźmy od razu na górę - zaprosił Tweeda. - Nie wypełniaj formularza.

Każdy, kto dobrze znał Tweeda, rozpoznałby niebezpieczne oznaki nadchodzącej burzy. W jego ukrytych za okularami oczach jawiła się determinacja. Energicznym krokiem przeszedł przez hall do windy. Patrzył na Becka z ponurą twarzą.

W milczeniu wjechali na dziesiąte piętro. Beck otworzył kluczem drzwi windy, w korytarzu wyjął z kieszonki kartę i zanim weszli do biura, wsunął ją do automatu poświadczającego godzinę wejścia. Tweed zdjął płaszcz i zajął miejsce na wprost Becka.

- Jeszcze raz witam cię w Bernie - zaczął ceremonialnie Beck.

- Żywię nadzieję, że po tej rozmowie będziesz mnie tu widział równie chętnie - ostrzegł Tweed. - Przyjechałem do Szwajcarii, bo bardzo nas niepokoi Klinika Berneńska... i eksperymenty, które się tam przeprowadza, prawdopodobnie pod nadzorem wojskowym...

- Nie podoba mi się ten ton - powiedział sucho Beck.

- A mnie nie podoba się powód, dla którego musiałem tu przyjechać.

- To, co mówisz, nie ma sensu. Gdzie słyszałeś takie bzdury na temat szwajcarskiej kliniki?

- Z różnych źródeł. - Tweed zagrał swą atutową kartą. - Wiemy o Manfredzie Seidlerze. Mamy w Londynie jedną z masek przeciwgazowych, które dostarczał Klinice Berneńskiej. Zbadali ją nasi eksperci z Ministerstwa Obrony Narodowej i stwierdzili, że to bardzo nowoczesny egzemplarz, w który Sowieci wyposażają obecnie swoje wojska, przygotowując je do prowadzenia wojny chemicznej...

Beck wstał, a jego twarz miała kamienny wyraz. Nie wychodząc zza biurka, wsunął ręce do kieszeni marynarki i przyglądał się gościowi, który również nie spuszczał z niego wzroku.

- Przypuśćmy, że choć maleńka część tej niezwykłej historii okazałaby się prawdą, to co ma ona wspólnego z tobą?

- Dotyczy prezydenta Stanów Zjednoczonych i premiera Wielkiej Brytanii - oboje podejmują znaczne wysiłki w celu podpisania nowego traktatu z Moskwą; na mocy tej umowy użycie środków chemicznych w czasie wojny zostałoby bezwzględnie zakazane w całej Europie. Chyba czytasz gazety, prawda? Wyobrażasz sobie, w jak korzystnej sytuacji stawiałby Moskwę nagłośniony przez prasę fakt, że choć jeden kraj w Europie Zachodniej - w dodatku niestowarzyszony w NATO - wyposaża swe wojska w broń chemiczną? To byłby właśnie ten pretekst, którego potrzebują, żeby kontynuować rozbudowywanie swoich sił w tej szatańskiej dziedzinie. I właśnie dlatego, Beck, jestem tutaj. Dlatego ta sprawa dotyczy Londynu. I dlatego tak bardzo interesuję się Kliniką Berneńską.

- Niezłe przemówienie - skomentował Beck i usiadł z powrotem. - Rozumiem twój punkt widzenia. Czy mogę powiedzieć ci coś w tajemnicy? To dobrze. Wczoraj w górach zamordowano Manfreda Seidlera...

- O Boże! On był głównym świadkiem!

- Zgadza się. To mi wcale nie ułatwia pracy, Tweed. A czy mogę spytać, skąd aż tyle wiesz?

- Współpracownik Seidlera sprzedał maskę z ostatniej dostawy komuś z Ambasady Brytyjskiej. Nasz agent jechał za Seidlerem aż na lotnisko pod Wiedniem i widział go wsiadającego do szwajcarskiego odrzutowca. Dałem znać naszym ludziom w Szwajcarii, żeby obserwowali tutejsze lotniska. Poszczęściło nam się na Belp. Mój człowiek widział, jak ładunek z Wiednia przeniesiono do ciężarówki oznaczonej napisem KLINIK BERN. Po opuszczeniu lotniska w Belp ciężarówka ruszyła w kierunku Kliniki.

- Widzę, że nie traciłeś czasu w naszym kraju. - Beck uśmiechnął się, lecz był to uśmiech rezygnacji. - W innych okolicznościach nie podobałoby mi się to. - Wcisnął przycisk interkomu. - Giselo, proszę o kawę dla dwóch osób. Dla mojego gościa czarna bez cukru... chwileczkę. - Spojrzał na Tweeda. - Ma być z odrobiną koniaku?

- Nie, nie o tej porze, dziękuję.

- To wszystko, Giselo. - Wyłączył interkom. - Wiesz coś jeszcze, przyjacielu?

- Wiemy też - ciągnął Tweed tym samym obojętnym tonem - że jesteś pod dużą presją, bo ktoś chce, żebyś zaniechał dochodzenia i tym kimś jest Złoty Klub. Jestem tu po to, żeby pomóc ci oprzeć się tej presji za wszelką cenę. Masz pełne prawo ujawnić to, co ci powiedziałem, i to, co jeszcze ode mnie usłyszysz. W ostateczności - podkreślam, że to ostateczność - jeśli nie będziemy mieli innego wyjścia, opowiemy trochę o tym, co - jak sądzimy - dzieje się w Klinice Berneńskiej...

- Jakiemuś dziennikarzowi, na przykład Robertowi Newmanowi?

Tweed wyglądał na zaskoczonego.

- Czy on też zajmuje się tą sprawą?

- Nie wiem - przyznał Beck. - Przebywa tu ze swą narzeczoną, Amerykanką. Jej dziadek leży w Klinice Berneńskiej.

- Czy mogę coś zaproponować? - Jego głos sugerował, że mu na tym zależy.

- Jestem otwarty na wszelkie sugestie. Wygląda na to, że masz tu swoją siatkę. Może wiesz więcej niż ja.

- Zorganizuj obserwację Kliniki Berneńskiej przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Najlepiej byłoby ustawić ludzi z kamerami w takim miejscu, skąd mieliby widok nie tylko na samą Klinikę, lecz także na laboratorium oraz rozlegle tereny przyszpitalne. Na wzgórzu za Kliniką rośnie gęsty las...

- Byłeś już tam?

- Przyglądałem się mapie.

- Wiem, o którym lesie mówisz, i rzeczywiście to byłby najlepszy punkt obserwacyjny. Ekipa filmowa ustawi się tam w nieoznakowanej furgonetce z otwieranymi iluminatorami, ale nie mogę jej tam wysłać wcześniej niż dziś późnym wieczorem, bo musi być już ciemno. W przeciwnym wypadku ktoś mógłby ich zauważyć.

- Masz na myśli wywiad wojskowy? - wtrącił Tweed.

- Naprawdę nie próżnowałeś...

Beck przerwał, słysząc pukanie; poprosił Giselę, by weszła, a gdy podawała kawę, bawił się ołówkiem. Po jej wyjściu Tweed pochylił się do przodu, by podkreślić znaczenie swych słów.

- Wykorzystaj jedną z tych swoich wymyślnych kamer na podczerwień. Te niebezpieczne praktyki - a więc dowód, którego szukamy - mają prawdopodobnie miejsce w nocy. Hanna Stuart zmarła po zapadnięciu zmroku. Pani Laird też...

- W prasie nie było nic o sprawie pani Laird - wtrącił ostro Beck.

- Niektórzy ludzie z wywiadu wojskowego są równie zaniepokojeni tą sprawą jak my - odrzekł Tweed i usiadł wygodnie, by wypić kawę.

- Z kim masz się spotkać? - spytała Nancy, gdy Newman odkładał słuchawkę w ich hotelowym pokoju. - Nie wymieniłeś żadnego nazwiska.

- Przygotowuję mieszankę wybuchową na dzisiejsze przyjęcie i mam nadzieję, że wyprowadzę tym kogoś z równowagi. Może wtedy popełni jakiś błąd. Teraz zabieram się do dzieła. Czekaj tu na mnie...

Dwie minuty później wyszedł z hotelu głównym wejściem. W gęstym powietrzu czuć było zapach mgły. Jej lepka wilgoć ocierała mu się o policzki. Newman poszedł prosto do Bundeshaus Ost, gdzie zaprowadzono go na drugie piętro do biura kapitana Lachenala. Urzędnik zamknął za nim drzwi, a Lachenal, z mocno podkrążonymi oczami, wstał zza biurka. Newman rozpiął płaszcz, lecz nie zamierzał go zdejmować.

- Manfred Seidler nie żyje - rzucił ostro.

- Chryste! Nie wiedziałem, przysięgam.

- Zamordowano go w górach. A ty go szukałeś. Widziałem, jak snajper roztrzaskał mu głowę - był tam też pułkownik Signer. Czy to od niego dostajesz rozkazy?

- Oszalałeś? Oczywiście, że nie.

- Może dzieje się to pośrednio - rozkazy przychodzą jakąś skomplikowaną drogą służbową i nawet nie znasz ich źródła.

- To niemożliwe. Bob, nawet nie wiesz, co mówisz...

- Narzędziem zbrodni był prawdopodobnie skradziony w Thun karabin z lunetą. Ilu jest snajperów w Thun? Nie może być ich zbyt wielu, a ty posiadasz ich rejestr. Masz coś przeciwko temu, żebym rzucił okiem na ten spis? A może spróbujesz wszystko zatuszować? Zważ, Lachenal, że mówimy o morderstwie popełnionym z zimną krwią.

- Skradziono dwa takie karabiny, oba w okręgu Thun - odparł spokojnie Lachenal. - Staraliśmy się nie nadawać rozgłosu tej drugiej kradzieży. Przynosi ona ujmę Armii Szwajcarskiej.

- A więc bardzo niedawno przeglądałeś spis snajperów - pewnie wciąż masz go tu w biurze - naciskał Newman. - Mogę go zobaczyć? Może ci uwierzę, jeśli mi go pokażesz?

- A mówisz prawdę o Seidlerze?

- Naprawdę nie wiedziałeś? Masz tu telefon. Zadzwoń do Becka i spytaj go...

- Mamy chwilową przerwę w łączności.

Newman wiedział, że to eufemistyczne określenie oznacza, że Beck i Lachenal już ze sobą nie rozmawiają. Kapitan wyglądał jak ktoś chory ze zmartwienia, był u kresu sił. Bez słowa podszedł do stalowej szafki, wybrał jeden z całego pęku kluczy, otworzył szafkę i wyjął czerwoną teczkę, z którą wrócił do biurka.

- To tajne informacje...

- Od kiedy zamach z bronią w ręku podlega utajnieniu?

Lachenal przerzucił kilka zapisanych na maszynie kartek.

Zatrzymał się przy jednej z końcowych stron i Newman domyślił się, że rejestr ułożono alfabetycznie według nazw okręgów. Thun było oczywiście pod T.

Szef wywiadu gestem wskazał Newmanowi miejsce obok siebie. Obiema dłońmi przycisnął kartki tak, by Newman nie mógł ich przewrócić na następną stronę. W Thun mieszkało sześciu snajperów, co Newman uznał za dość wysoką liczbę. Przy jednym z nazwisk widniała gwiazdka. Wskazał je palcem: Bruno Kobler.

- Co oznacza ta gwiazdka? A może to ściśle tajne?

- To, że ten człowiek jest ekspertem zarówno w strzelaniu z karabinu, jak i broni krótkiej. Doskonały strzelec.

- Kojarzysz? - spytał Newman. - Kobler jest zastępcą profesora Grange'a. A największym finansowym poplecznikiem Grange'a jest Victor Signer, który był obecny przy egzekucji Manfreda Seidlera...

- Egzekucji? - powtórzył zszokowany Lachenal.

- Wykonanej przez jednoosobowy pluton egzekucyjny, przez snajpera. Zastanów się nad tym, Lachenal, sprawdź to. Ja już idę.

- Chciałbym ci zadać kilka pytań.

Dziennikarz pokręcił głową. Zapiął płaszcz. Naciskał klamkę, gdy zerkając przez ramię wyciągnął ostatniego asa z rękawa.

- W końcu dowiedziałem się, co znaczy Terminal. Całkiem przypadkowo ktoś mi to wczoraj wyjaśnił...

31.

- Przyjdę, skoro jestem potrzebny - zapewnił Lee Foley, lewą ręką trzymając słuchawkę, prawą sięgając po zapalonego papierosa. - Na tym bankiecie będą wszyscy, więc pewnie coś się wydarzy. Tak, jak powiedziałem, przyjdę - zobaczę, co będzie się działo.

W pokoju 214 Amerykanin odłożył słuchawkę, sprawdził czas i położył się na łóżku. Było wpół do dwunastej. Dziś zamierzał zostać w pokoju, który pokojówka zdążyła już wysprzątać. Na klamce od zewnątrz wywiesił kartkę - „Proszę nie przeszkadzać”.

Lunch zamówił do pokoju. Lis siedział w swej norze i nie zamierzał jej opuszczać, dopóki nie nadejdzie czas działania. Zamknął oczy i zasnął głębokim snem.

Newman wyszedł z budki telefonicznej i ruszył znajomą trasą na Junkerngasse. Blanche już na niego czekała ubrana w beżowy sweter i czarne spodnie typu wet-look, które wkładała zawsze, gdy istniała ewentualność, że przyjdzie jej wsiąść na skuter.

- Mam do ciebie wielką prośbę - zaczął Newman - i bardzo niewiele czasu. Czy nie miałabyś nic przeciwko temu, żeby zwolnić swoje mieszkanie na dzień lub dwa - już nawet zarezerwowałem ci pokój w Bellevue. Chodzi o to, że być może będę potrzebował kryjówki, a to mieszkanie bardzo mi odpowiada ze względu na lokalizację.

- Oczywiście, że możesz z niego skorzystać.

- Właściwie, to nie ja bym tu mieszkał. Jeśli się zgodzisz, schowaj pod klucz wszelkie kosztowności czy poufne dokumenty. Ten tymczasowy lokator może się okazać nieco wścibski. Ale nie wiem...

- Kiedy mam się przeprowadzić do Bellevue? Tu masz zapasowy klucz.

- Przed pierwszą. Jeśli chodzi o ubranie, zapakuj tylko coś do przebrania się. I weź jakąś szykowną sukienkę na bankiet. Twoja obecność w Bellevue będzie miału dwie dobre strony. Zyskam to, co zawodowcy nazywają bezpiecznym domem, a i ciebie będę miał na oku. Giną ludzie. Wiele osób.

Tweed najpierw upewnił się, że hotelowy korytarz jest pusty, po czym zapukał do drzwi apartamentu. Otworzył je niski, szeroki w barach mężczyzna o dużej głowie, gęstych czarnych włosach i szerokich, wyrażających stanowczość ustach. Ubrany był w kosztowny, tradycyjny w kroju ciemnoszary garnitur i palił hawańskie cygaro.

- Wejdź, Tweed. - Max Nagel zaprosił policjanta do środka. - Jak zawsze przychodzisz punktualnie co do minuty.

- Możliwe, że już do czegoś doszliśmy - stwierdził Tweed, gdy Nagel zamknął drzwi i poprowadził go w kierunku przepastnego fotela, w którym mały Anglik niemal utonął.

- Opowiadaj - zachęcił Nagel po angielsku, przysuwając sobie podobny mebel. - Zaoszczędziłeś mi sporo nieprzyjemności, kiedy wykryłeś, że Kruger zdeponował w moim banku zdefraudowane pieniądze.

- Udało mi się to tylko dlatego, że uważnie śledziłem poczynania tego dziennikarza, Newmana. A jeśli chodzi o sprawę Terminalu, to starałem się ją poprowadzić najlepiej, jak umiałem. Teraz pozostaje się tylko modlić i mieć nadzieję...

- Może nie tylko - zakwestionował Nagel swym ochrypłym głosem, sięgając po walizeczkę; otworzył ją, wyjął jakąś teczkę i podał Tweedowi. - Znajdziesz tu fotokopie dokumentów potwierdzających bardzo zawikłane transakcje, mające na celu zatuszowanie przelewu ni mniej, ni więcej tylko dwustu milionów franków szwajcarskich. Jak widzisz, na pewnym etapie te pieniądze opuściły kraj przelane na konto pewnej firmy w Lichtensteinie, a zaraz potem, niemal w ekspresowym tempie, wróciły tu. Zgadnij gdzie je ulokowano?

- Na rachunku bankowym na nazwisko profesora Armanda Grange'a?

- A gdzieżby indziej? Możesz zatrzymać te dokumenty. Jaką obrałeś strategię? Kiedy dzwoniłeś do mnie przed wyjazdem z Londynu, nie powiedziałeś zbyt wiele...

- Nie mogłem przez telefon.

Tweed opowiedział Nagelowi o wszystkim, co do tej pory odkrył, także o masce przeciwgazowej, którą jego „emisariusz” przywiózł z Wiednia, i o tym, że w sprawę zamieszany był Manfred Seidler. Nagel słuchał w milczeniu, paląc cygaro. Przywodził Tweedowi na myśl uśpioną małpę - sympatycznego, stanowczego i bardzo inteligentnego goryla. Z tego człowieka emanowała siła charakteru, a energii można mu było pozazdrościć.

- A więc - odezwał się, gdy Tweed skończył - przypomnę ci moje pytanie: jaką obrałeś strategię?

- Zamierzam przycisnąć Grange'a, jak tylko się da - wywrzeć na niego taki nacisk, żeby w końcu popełnił błąd. Wydaje mi się, że nie zostało nam wiele czasu, Max. Masz jeszcze jeden zestaw kopii tych rachunków?

- Naturalnie. Proszę. A mogę wiedzieć, komu chcesz je dać?

- Newmanowi, temu dziennikarzowi - dostarczę mu je okrężną drogą, żeby nie wiedział, skąd pochodzą. Nie wierzę, by przyjechał tu tylko na wakacje z narzeczoną, a tak się składa, że jej dziadek leży w Klinice Berneńskiej. Jak mówią Amerykanie, Max, w ostateczności być może będziemy musieli wszystko podać do publicznej wiadomości.

- Tego wolałbym uniknąć. A ten Newman, można mu zaufać?

- Dostanie dokumenty tylko pod warunkiem, że ich nie opublikuje. Ale tak, można mu ufać, on z tego żyje. Jeśli jednak Grange dowie się, że Newman jest w posiadaniu materiału dowodowego, mocno się zaniepokoi.

- Taką mam nadzieję. - W glosie Nagela kryła się nuta zwątpienia. - Grange to fanatyk - wiesz chyba o tym? Nie zawaha się przed niczym, żeby osiągnąć swój cel, to znaczy zmienić politykę obronną Szwajcarii. Musisz działać bardzo ostrożnie - Grange jest niebezpiecznym i nieobliczalnym człowiekiem. Jest jak kobra - atakuje, kiedy się tego najmniej spodziewasz...

Pół godziny później, wykonawszy uprzednio telefon z mieszkania Blanche, Newman wszedł do biura Becka. Gdy zaczął mówić, szef policji poczuł się jak pod ostrzałem.

- Nie widzę powodu, dla którego nie możesz zabrać swoich ludzi, łącznie z tymi od medycyny sądowej, do Kliniki Berneńskiej z nakazem przeszukania szpitala i laboratorium.

- Nie popędzaj mnie! Niby na jakiej podstawie miałbym uzyskać nakaz sądowy?

- Na podstawie wyników badań przeprowadzonych przez doktor Kleist na ciele zmarłej tam pacjentki, pani Holly Laird. Na miłość boską, przecież orzekła, że przyczyną śmierci było zatrucie cyjankiem...

- Proszę, uspokój się! - powstrzymywał go Beck. - Może byś usiadł. No dobrze, możesz stać. Doktor Kleist nie przygotowała jeszcze ostatecznego raportu. Wciąż zastanawia ją kilka spraw. Dopóki nie otrzymam od niej pełnego raportu, nie mogę i nie wystąpię o nakaz sądowy. Przecież już ci mówiłem, że muszę działać bardzo ostrożnie, nie brakuje bowiem takich, którzy mogą doprowadzić do odebrania mi tej sprawy.

- A więc złożę tylko zeznanie na temat wydarzeń w górach ostatniej nocy i pójdę sobie...

- Potrzebuję także zeznań doktor Kennedy.

- Czeka na dole. Chcę być obecny przy jej zeznaniach.

- Nie mogę na to pozwolić.

- A więc zrobi to wyłącznie w obecności najlepszego prawnika w Bernie. Wybieraj...

- A mam jakiś wybór? - Beck rozłożył ręce. - Jesteś w wojowniczym nastroju, Bob. Poproszę, żeby przyprowadzono tu panią Kennedy, spiszemy oba zeznania i zakończymy tę cholerną papierkową robotę. Obawiam się jednak, że zamierzasz zrobić coś na własną rękę, coś piekielnie niebezpiecznego...

Zeznania spisano, Nancy i Newman podpisali je, a świadkiem była Gisela. Beck uprzejmie zapytał Nancy, czy mógłby zamienić kilka słów z Bobem na osobności, po czym wskazał jej sąsiedni pokój. Teraz nadeszła kolej policjanta, by zaskoczyć Newmana. Otworzył szufladę, wyjął z niej pistolet kalibru 7.65, kaburę zawieszaną pod pachą i sześć magazynków; popchnął je w stronę dziennikarza.

- Nie jestem przekonany, Bob, że wczoraj celem był Seidler. Wydaje mi się też, że byłeś na stacji w Le Pont, kiedy zginęli ci dwaj ludzie z bronią. Proszę, nie przerywaj mi. Moim zdaniem, to ty miałeś zginąć. Z tego, co wiem, umiesz się z tym obchodzić?

- Co proponujesz?

- Zabierz to w charakterze narzędzia obrony.

- A ty będziesz mógł mnie zatrzymać, przeszukać i aresztować za posiadanie broni? Nie, dziękuję. Tak się składa, że wiem, jakie obowiązują w Szwajcarii kary za posiadanie broni...

- Więc weź to, by chronić panią Kennedy...

Mówiąc to Beck wyjął z szuflady pozwolenie na broń i przesunął po biurku w jego stronę. Newman przeczytał leżący do góry nogami dokument, nawet go nie dotykając.

- Osobiście podpiszę to pozwolenie - ciągnął Beck - a Gisela, albo jakiś przypadkowo wybrany policjant, będzie tego świadkiem. Bardzo cię o to proszę. Ze względu na dawne czasy...

Newman zgodził się przyjąć broń.

Dzień mijał bardzo szybko. Była pierwsza po południu, gdy siedzący w hallu Tweed zauważył, że do hotelu weszła Blanche Signer, niosąc w ręku walizkę. Poczekał, aż się zamelduje, po czym wstał, by dołączyć do niej przy windzie. Odezwał się dopiero, gdy drzwi windy zasunęły się; swoją walizeczkę trzymał w lewej dłoni.

- Przyjdź do mojego pokoju, Blanche. Musimy porozmawiać...

Wśliznęła się do pokoju niezauważona przez nikogo i postawiła walizkę na podłodze. W zwykły dla siebie zwięzły sposób wyjaśniła, dlaczego przeprowadziła się do hotelu - oznajmiła tylko, że Newman potrzebuje jej mieszkania, ale ona nie wie po co.

Tweed wysłuchał, po czym skinął głową z aprobatą. Sam powinien był o tym pomyśleć - w hotelu Blanche będzie bezpieczniejsza, dopóki nic doprowadzą tej sprawy do pomyślnego końca, jeżeli to w ogóle okaże się możliwe. Potem włożył otrzymane od Nagela rachunki do koperty, zakleił ją i podał Blanche.

- Czy mogłabyś jak najszybciej doręczyć to Newmanowi? Oczywiście on nie może się dowiedzieć, skąd to masz.

- Tak, naturalnie. Tylko nie bardzo wiem, kiedy mi się to uda. Wprawdzie mieszka tutaj, ale nie chcę, żeby widziała mnie jego narzeczona.

Tweed uśmiechnął się.

- Rozumiem. Ale zrób to przy najbliższej okazji. Teraz już w każdej chwili możemy się spodziewać piekła...

Newman przypiął kaburę, wsunął do niej pistolet, wrzucił magazynki do kieszeni płaszcza. Dopiero wtedy dołączył do Nancy i razem opuścili budynek. Nic jej nie powiedział o posiadanej broni.

Nalegał, by bez żadnego pośpiechu, spokojnie zjedli lunch w restauracji Grill Room, a ponieważ wyczuł, że Nancy jest podenerwowana, tak pokierował rozmową, by nie rozmawiali na temat ostatnich wydarzeń. Od czasu do czasu zerkał na zegarek.

- Masz się spotkać po południu z tym ostatnim świadkiem - zauważyła spokojnie, patrząc na niego znad krawędzi kieliszka. - Czy dlatego co chwila spoglądasz na zegarek?

- Dopiero dwa razy rzuciłem na niego okiem...

- Trzy...

O Boże! pomyślał. Uśmiechnął się do niej.

- Tak, rzeczywiście. Może to trwać ze dwie godziny, trudno powiedzieć. Byłbym spokojniejszy, gdybyś została przez ten czas w hotelu.

- Po ostatniej nocy nawet zaprzęg dzikich koni by mnie stąd nie wyciągnął...

- Chciałeś widzieć się ze mną, Bruno?

Grange stał za biurkiem i zamykał właśnie teczkę, którą przeglądał - dotyczyła Jesse'a Kennedy'ego.

Obszedł biurko i zawahał się na moment nie mając pewności, jak zareaguje jego podwładny.

- Bruno, jeśli coś cię martwi, wyrzuć to z siebie. Do tej pory twój instynkt okazywał się niezawodny. Czy tym razem też przeczuwasz jakieś problemy?

- Chodzi o Willy'ego Schauba, głównego portiera. Widziałem, że przed końcem dyżuru dość długo rozmawiał z doktorem Novakiem. A Schaub jest łasy na pieniądze - dodał Kobler, sam otrzymujący niewiarygodnie wysoką pensję.

- Więc?

- Dzisiaj Schaub ma wolny dzień. Mieszka w Bernie w dzielnicy Matte. Myślę, że dobrze byłoby go sprawdzić.

- Zrób to - zgodził się profesor.

Lee Foley zamierzał spędzić ciche popołudnie w hotelu, lecz jego plany uległy zmianie, gdy zadzwonił telefon. Nie tracąc czasu wciągnął dżinsy, włożył kurtkę i wyszedł z hotelu z torbą w prawej dłoni.

Podobnie jak Newman odkrył już, że aby opuścić hotel niezauważonym, należy zjechać na najniższy poziom, minąć szatnię i wyjść na zewnątrz przez kawiarnię. Szybko przeszedł na drugą stronę ulicy do znajdującej się tam kawiarenki i zamówił kawę. Przewidująco uregulował rachunek natychmiast po otrzymaniu napoju. Porsche zaparkowane było tuż za rogiem, na razie więc nie pozostawało mu nic do zrobienia. Mógł tylko sączyć kawę, czekać i obserwować.

Newman wybrał dość długi objazd, wybierając się do domu Willy'ego Schauba przy Gerberngasse 498. Novak umówił ich na trzecią, opuścił więc hotel pół godziny wcześniej.

Pomyślał, że jednym z dużych plusów Berna jest to, że pozbycie się w tym mieście ogona nie przysparza wielu trudności. Uliczki tworzyły tu labirynt, a przy umiejętności brawurowej jazdy można było jeszcze wykorzystać tramwaje.

Za dziesięć trzecia jechał Aarstrasse, mając rzekę po prawej stronie. Mijając śluzy, wjechał do Schifflaube i wkrótce znalazł się w centrum dzielnicy Matte, gdzie wszystkie budynki liczyły sobie po kilka stuleci. Wjeżdżając w Gerberngasse zwolnił nieco, bo zbliżał się już do mostu Nydegg i znalazł wolne miejsce do parkowania.

Po obu stronach ulicy stare domy tworzyły niemal ciągłą zabudowę. Wyglądały jak bezładne skupisko wysokich na kilka pięter budowli o dziwnych, wypukłych kształtach. O tej porze ulica była opustoszała, a mgła, która jakiś czas temu się podniosła, teraz ponownie opadała. Cisza panowała w tym kanionie, a dom Willy'ego Schauba znajdował się po jego lewej stronie w cieniu wznoszącego się wysoko mostu. Była za pięć trzecia. Newman przyjrzał się zadaszonym drewnianym schodom prowadzącym na most i wrócił pod dom Schauba. Wcisnął dzwonek przy jego nazwisku i założył ręce do tyłu. Cały czas czuł pod lewą pachą schowany w kaburze pistolet.

Skrzypiące drzwi otworzył niski, korpulentny człowiek, niezbyt już młody. Trzymając butelkę piwa, która z pewnością tłumaczyła jego ogromny brzuch, wpatrywał się podejrzliwie w gościa. Z jego okrągłej jak cebula głowy sterczały kosmyki białych włosów, a ostrożne oczy - chyba tylko oczy miał małe w całej swojej osobie - patrzyły na Newmana nieufnie.

- Czy pan jest Willym Schaubem?

- A kto pyta? - spytał wojowniczo po niemiecku.

- Robert Newman. Jesteśmy umówieni. O trzeciej...

- Ma pan jakąś legitymację?

Newman głośno westchnął.

- Nie sądzi pan, że to niezbyt rozsądne trzymać mnie tu na widoku?

Pokazał staremu paszport otwarty na stronie ze zdjęciem, po czym szybko go zamknął, podsuwając mu okładkę z nazwiskiem.

- Może lepiej, żeby pan wszedł do środka.

Dom był ponury i miał dziwną konstrukcję. Piętra były różnej wysokości z racji tego, że postawiono go na stromym wzgórzu. Wspinając się na górę za tą sapiącą baryłką, Newman przeszedł po krętych schodach trzy piętra, a wszędzie pachniało stęchlizną. Zastanawiał się, czy Willy Schaub mieszka tu sam. W końcu weszli do dziwacznego, podobnego do pudełka pokoju, którego ścianę na wprost drzwi zajmowało niemal całkowicie ogromne, ponure okno podzielone na mniejsze szybki. Wzdłuż górnej krawędzi okna biegła zniszczona roleta.

- Tutaj siądziemy i porozmawiamy - obwieścił Schaub. - Może piwa?

- Nie, nie teraz, dziękuję - odparł Newman, dostrzegając brudną szklankę na stoliku.

Dopiero gdy podszedł do okna i wyjrzał za nie na terasowaty ogród na stoku, uświadomił sobie, że znajduje się w jednym z tych starych budynków, na które patrzył z Nancy, gdy oboje stali na moście Nydegg, a on pokazywał jej dzielnicę Matte. Odwrócił się od okna. Schaub siedział teraz przy stoliku na środku pokoju i żłopał piwo z butelki. Newman sięgnął po linkę i opuścił roletę do połowy.

- Po co pan to robi? - zażądał odpowiedzi Schaub. - Lubię ten widok...

- W tym pokoju jesteśmy niemal wystawieni na cel. - Newman wyjął z kieszeni zwinięty banknot pięćsetfrankowy i położył go na stole. - To za udzielenie odpowiedzi na moje pytania dotyczące Kliniki Berneńskiej. Pracuje pan w niej wystarczająco długo, żeby wiedzieć niemal wszystko, co się tam dzieje.

- Novak mówił, że więcej pan zapłaci...

Newman dodał do pierwszego banknotu jeszcze jeden taki sam i usiadł obok Schauba na wprost okna. Portier miał na sobie workowate, poplamione spodnie ze sztruksu, rozpiętą pod szyją koszulę i buty, które od miesięcy nie widziały pasty. Na widok drugiego banknotu też pokręcił głową.

- Za mało...

- To wszystko. Nie przewiduję targowania się... - Mówiąc to dziennikarz dołożył trzeci banknot. - Na początek chcę wiedzieć, co dzieje się w tym laboratorium.

- Więcej...

- Nie ma mowy! - Newman sięgnął po pieniądze, ale Schaub rzucił się w stronę stolika, jednym ruchem chwycił banknoty i wcisnął je do kieszeni. - W porządku. Proszę odpowiedzieć na moje pytanie...

- Nigdy nie byłem w laboratorium...

Kula roztrzaskała szybę w oknie i trafiła w butelkę po piwie, którą Shaub zostawił na stole. Newman złapał Schauba za ramię i ściągnął z krzesła ciężkie kilogramy stanowiące jego ciało. Powalił je na deski niezbyt gładkiej podłogi.

- Nie podnoś swojego tłustego cielska, bo cię zabiją! - wrzasnął.

W tej samej chwili sam również rzucił się na podłogę. Druga kula rozbiła kolejne dwie szybki i utkwiła w przeciwległej ścianie. Newman nigdy potem nie mógł sobie przypomnieć, jakim sposobem znalazł się w jego dłoni pistolet, lecz uświadomił sobie, że go ma, gdy doczołgał się po podłodze w kierunku okna w samą porę, by zobaczyć lufę karabinu znikającą za murem na ulicy prowadzącej do mostu.

- Właź za kredens! I nie ruszaj się stamtąd! Zaraz wracam...

Szybko wybiegł, potykając się i niemal spadając z tych cholernych schodów. Wypadł na zewnątrz, chowając pistolet do kieszeni. Przebiegł pustą ulicę i ruszył w górę zadaszonych schodków na most. Piekielnych stopni było cholernie dużo, a wszystkie wyżłobione pośrodku przez ludzkie stopy stąpające tu od wieków. Dlaczego ludzie zawsze stają na środku stopnia? To bezsensowne pytanie przemknęło mu przez myśl w chwili, gdy ciężko dysząc znalazł się w końcu ulicy na górze.

Rozejrzał się w obie strony. Pusto. Ani jednego przechodnia. Zrobił kilka kroków w stronę centrum miasta i podniósł z chodnika wyrzuconą łuskę, chowając od razu do kieszeni. Drugiej nie było widać w pobliżu. Morderca musiał ją zabrać i uciec w popłochu.

Newman przechylił się przez mur w miejscu, gdzie znalazł łuskę, i popatrzył w okno pokoju Schauba. Gdyby nie opuścił rolety, portier byłby już trupem. Ponownie spojrzał w stronę centrum i zauważył stojącego przed sklepem mężczyznę, który mu się przyglądał.

- Zdawało mi się, że coś słyszałem - powiedział dziennikarz po niemiecku, podchodząc do korpulentnego człowieka, który stał bez płaszcza.

- Przypominało to strzał, czy nawet dwa...

- A może to po prostu czyjś gaźnik... - Newman uśmiechnął się. - Umówiłem się z dziewczyną na szczycie tych schodów. Brunetka, szczupła, ubrana w spodnium, mogła mieć kurtkę. Może ją pan widział?

- Temu rysopisowi odpowiada połowa dziewczyn w Bernie. Wyszedłem tylko na chwilę, żeby sprawdzić, jak się prezentuje moja nowa wystawa. Nie widziałem więc pańskiej dziewczyny. Po tych odgłosach z gaźnika zauważyłem tylko czerwony samochód...

32

Nancy zadała sobie sporo trudu, żeby odpowiednio przygotować się do bitwy, jaką miała stoczyć w czasie bankietu z okazji kongresu medycznego. Wychodząc z łazienki i złorzecząc z powodu konieczności włożenia smokinga, Newman stanął jak wryty. Nancy miała na sobie długą, obcisłą suknię z czerwonej tafty. Wokół jej zgrabnej szyi widniał szeroki perłowy naszyjnik.

- No jak, może być? - spytała. - Zamierzam pobić wszelką konkurencję...

- Nie tylko pobijesz, ale całkowicie wyeliminujesz. Wyglądasz wspaniale. Czy nie tę suknię miałaś na sobie, kiedy się poznaliśmy w Londynie - wtedy, gdy przypadkiem też byłem u Bewicka?

- Przypadkiem? - Nancy była rozbawiona. - Pół Londynu wiedziało, że lubiłeś tam wtedy przychodzić, żeby się wyszumieć. Jest już siódma - czy nie powinniśmy zejść na dół? Jestem gotowa i nie mogę się doczekać.

- Daj mi minutkę, żebym mógł zawiązać ten cholerny krawat. Jesteś zdenerwowana, prawda? Widzę to.

- Wielu lekarzy się denerwuje w obliczu skomplikowanego przypadku, a jeśli nie, to pewnie nie są dobrymi fachowcami. Ale coś ci powiem, Bob. Gdy tylko zjawię się na sali, stanę się zimna jak lód. I nie obchodzi mnie, jakie wpływy ma Grange - usłyszy ode mnie co nieco...

- Szli na zachód osadnicy... - zażartował Newman wiążąc krawat. - Zostało was jeszcze trochę w Arizonie. No już, jestem gotowy. A ty?

Poklepała go po ramieniu i ruszyli do windy.

Bankiet zorganizowano w ogromnym salonie pomiędzy westybulem a restauracją na tarasie. Podłogę pokrywały bezcenne dywany - jeden nawet był perski. Duży stół bufetowy zastawiono kieliszkami szampana i różnymi daniami. Na sali zgromadziło się już sporo ludzi. Newman delikatnie wstrzymał Nancy i szepnął:

- Zobaczmy, kto przyszedł i gdzie stoi. Dzisiejszy wieczór może być rozstrzygający...

Blanche Signer rozmawiała z Beckiem. Miała na sobie szmaragdowozieloną suknię ze stójką, która znakomicie podkreślała jej doskonałą figurę. Jej małe stopy były obute w złote pantofelki.

- To twoja następna zdobycz? - zaciekawiła się Nancy.

- Zastanawiałem się, co robi tutaj Beck...

Pod ścianą na krześle siedział Lee Foley. Trzymając kieliszek w ręku obserwował uważnie zimnymi oczyma każdego gościa. Niedaleko Foley'a usiadł Tweed, który najwyraźniej czuł się nieswojo w smokingu i obojętnym wzrokiem rozglądał się po pokoju.

- Ten tam, to chyba Grange, stoi niczym udzielny książę - szepnęła Nancy.

W głębi pokoju, otoczony wianuszkiem mężczyzn, stał wysoki, dobrze zbudowany człowiek w okularach z przyciemnionymi szkłami; rozprawiał o czymś, a inni go słuchali. W prawej dłoni trzymał kieliszek, lewą zaś, z wyprostowanymi palcami, trzymał wyciągniętą wzdłuż boku. Akurat nie było w tej okolicy tłumu, Newman więc dobrze widział Grange'a. Szwajcar miał dużą głowę, bladą cerę. Mówiąc ledwie poruszał wargami. Tym, co najbardziej zaintrygowało Newmana w osobie profesora, był fakt, że stał zupełnie nieruchomo.

- Czy ten mężczyzna w rogu to profesor Grange? - spytała Nancy przechodzącego z tacą kelnera.

- Tak, madame. Czy mogę podać pani szampana?

Obydwoje wzięli kieliszki, żeby stwarzać pozory. Newman sączył szampana, słuchając szumu paplaniny i brzęku szkła. Po chwili przepchnął się koło niego potężny mężczyzna i, bez słowa przeprosin, skierował się sztywnym, pewnym siebie krokiem do skupionej wokół Grange'a grupki. Przybył Victor Signer.

- Nie widzę nigdzie Koblera - szepnął Newman. - Martwi mnie to...

- Przypuszczam, że ktoś musi pilnować dobytku w Klinice...

- Pewnie masz rację. Chodź, zrobimy mały kurs.

- o Boże! Co za okropne słowo. Kiedy zamierzasz zmierzyć się z Grange'em?

- Bob! - Chwyciła go za ramię. - Poczekaj! Spójrz tam...

Newman popatrzył na to dziwne zajście. Grange witał się właśnie z Signerem. W tym momencie na tacy niesionej przez kelnera wywrócił się kieliszek pełny szampana, zalewając dół marynarki i spodnie Grange'a. Kelner, najwyraźniej speszony, ściągnął przerzuconą przez ramię serwetkę, zmoczył ją w wodzie i powróciwszy do Grange'a zaczął pocierać wilgotny materiał.

Najbardziej niezwykłe w całym tym zajściu było to, że kiedy kelner czyścił zaplamione ubranie Grange'a, profesor nawet nie drgnął - jego lewa ręka wciąż była wyprostowana wzdłuż boku, a ogromna postać bardziej niż kiedykolwiek przypominała Buddę. Ignorując zupełnie kelnera i całe to zdarzenie, słuchał uważnie pułkownika. Wyglądało to nienaturalne, wręcz odbiegało od normy. Newman patrzył z niedowierzaniem, gdy Nancy odezwała się cichym, pełnym napięcia głosem.

- O Boże! Żaden zdrowy psychicznie człowiek nie potrafi być tak opanowany. Myślę, że on ma odchylenia od normy, a studiowałam trochę psychiatrię...

Pojawił się nowy wątek - po raz pierwszy Newman zaczął wątpić w zdrowie psychiczne profesora Grange'a.

33.

Jesse Kennedy otworzył oczy i zamrugał. Co też, do diabła, się dzieje? Leżał płasko ułożony na wózku, na którym gdzieś go wieziono. Nie widział dobrze, bo włożono mu na głowę jakąś maskę, która zakrywała całą twarz. Przez otwory na oczy dostrzegał tylko białe prześcieradło naciągnięte również na maskę. Poczuł, że wózek zjeżdża w dół.

Jesse spróbował poruszyć rękoma, lecz uświadomił sobie, że obydwie są w nadgarstkach przypięte paskami do wózka. Chciał przesunąć nogi, lecz i one okazały się umocowane na wysokości kostek. Był więc zupełnie unieruchomiony. Co się dzieje?

Wtedy powróciło wspomnienie ostatniej zapamiętanej sceny. Dano mu środek nasenny i zastrzyku nie robił doktor Novak. Ta suka Astrid to zrobiła. Jesse starał się zwalczyć ogarniającą go panikę i uczucie klaustrofobii; zaczął zginać i rozprostowywać palce, by odzyskać w nich czucie i siłę. Podobnie poruszał też palcami stóp, ale zachowując ostrożność. Nie chciał, żeby sanitariusze pchający wózek, który, sądząc po nachyleniu, zjeżdżał po jakiejś pochyłości, zorientowali się, że pacjent przygotowuje się do ucieczki.

Rozległ się dźwięk automatycznie zamykanych drzwi. Kąt pochylenia podłogi zwiększył się. Jesse znów zamrugał. Coraz trudniej było mu widzieć nawet prześcieradło, bo szkiełka zaszły mgłą. Nagle poczuł się zupełnie rozbudzony i zaczął odbierać inne jeszcze wrażenia i dźwięki. Słyszał pisk kółek wózka, czuł suchość w gardle i powracające w kończynach krążenie. Znów otworzyły się jakieś drzwi i wjechali na poziomą podłogę. Usłyszał dziwaczne, jakby zwierzęce dźwięki - czyżby pomieszało mu się w głowie? Wózek zatrzymał się i Jesse zamknął oczy.

Ściągnięto z niego prześcieradło. Powinien słyszeć głosy sanitariuszy. Dlaczego oni nie rozmawiali ze sobą? Ten całkowity brak ludzkich głosów w połączeniu ze zwierzęcym jazgotem był przerażający. Przypominało mu to małpy w ogrodach zoologicznych wydające odgłosy w klatkach. Idiotyczne...

Odpinano mu paski krępujące kończyny. Jeden z sanitariuszy, stojący w głowach wózka, uwolnił mu ręce, drugi odwiązał nogi. Jesse był wolny. Nie poruszył się jednak, leżał z zamkniętymi oczyma. Czyjeś ręce chwyciły go pod pachy i wyprostowały. Siedział teraz na wózku, a ktoś obrócił go tak, by nogi zwisały mu pionowo. Dalej nie otwierał oczu i pozwolił głowie opaść na piersi. Trzymając Jesse'a pod ręce, sanitariusze zsunęli go z wózka i postawili na podłodze. Potrząsnęli nim energicznie. Jesse otworzył oczy i przerażenie zaparło mu dech.

Zobaczył, że na piżamie ma gruby szlafrok ciasno związany w pasie. Był przekonany, że stoi w laboratorium. Tu było zimniej - para ze szkiełek w masce zniknęła zupełnie. Zobaczył zielone plastikowe kotary zasłaniające wysokie, wąskie okna. Ogromny pokój pełen był dużych ław. Stały na nich jedna przy drugiej druciane klatki różnej wielkości. Siedziały w nich zwierzęta, których głosy wcześniej słyszał. Prawdziwy koszmar.

Dwaj sanitariusze mieli na głowach maski przeciwgazowe. Patrzyli na niego nic niewyrażającymi oczyma. Sądząc po ich wzroście i budowie Jesse domyślił się, że ma przed sobą ludzi, których nazywano Graf i Munz. Nieco dalej, również w masce, znajdował się jeszcze trzeci mężczyzna, który chodził między klatkami. Po sposobie poruszania Jesse rozpoznał w nim Koblera. Gdy Munz i Graf zbliżyli się do niego, Jesse udawał, że chwieje się na nogach.

Przez szybki maski widział w klatkach rozmaite zwierzęta - myszy, szczury i mnóstwo szympansów, które jazgotały bezustannie, a ich mordy wykrzywiały obrzydliwe uśmiechy. Tę część laboratorium oświetlały jedynie słabe jarzeniówki, rzucające mroczne, pełne grozy światło na tę straszliwą scenerię.

Wciąż chwiejąc się i pochylając, Jesse zauważył ogromne drzwi; były otwarte i prowadziły do schronu. W głębi pokoju pojawił się czwarty mężczyzna - niósł dwa metalowe cylindry, które przypominały Jesse'owi pociski do moździerza oglądane kiedyś na filmie. Graf częściowo zsunął maskę, żeby móc mówić.

- To już ostatni etap leczenia, w którym zastosujemy najnowszą metodę wynalezioną przez profesora Grange'a. Być może zostanie pan całkowicie wyleczony, ale musi pan postępować ściśle według instrukcji. Kiedy wyprowadzimy pana na zewnątrz, proszę biec w dół stoku - koniecznie w dół. Pokażę panu drogę...

Czyżby szympansy wyczuły, że święci się coś złego, zastanawiał się Jesse. Zupełnie oszalały. Jazgotały coraz głośniej i skakały po klatkach, czepiając się drutów i wpatrując w Jesse'a, gdy tymczasem dwaj mężczyźni chwycili go mocno za ręce i poprowadzili w stronę otwartych przez Koblera drzwi. Do laboratorium wpadło lodowato zimne nocne powietrze i Jesse zadrżał. Gdy leżał nieprzytomny, ktoś widocznie włożył mu buty - jego własne zresztą.

Z trudem powłóczył nogami, a jego ciało, podtrzymywane przez zamaskowanych ludzi, zwisało bezwładnie. Wyszli na ostre powietrze nocy. Jesse powoli potrząsnął głową, rozglądając się dokoła. Na szczycie skalistego pagórka stali ludzie w mundurach, skupieni wokół pękatej lufy przypominającej odciętą rurę; jej wylot wymierzony był w opadający stok. To był moździerz. Jesse rozpoznał działo, bo widział je na filmach wojennych. Chryste! Stali przy nim mężczyźni w mundurach, w wojskowych uniformach. A więc Grange był marionetką w rękach Armii Szwajcarskiej...

- Musi pan biec w dół tego stoku - wrzasnął mu do ucha Munz. - No już!

Sanitariusze puścili go; Jesse stał, kołysząc się na nogach. Przy moździerzu leżał stosik pocisków podobnych do tych, które Jesse widział w rękach ludzi wychodzących ze schronu. Tuż za działem na niedużym maszcie powiewał specjalny rękaw - widuje się takie na małych lądowiskach. Powiewał równolegle do ziemi, pokazując kierunek wiatru, który wiał w dół wzgórza, a więc w kierunku przeciwnym niż ten, gdzie stała ekipa z działem.

Jesse dotarł powoli na skraj stoku. Obserwowały go podobne do robotów postacie w maskach. Jeden z mężczyzn trzymał pocisk tuż przy moździerzu, najwyraźniej gotów otworzyć ogień, gdy tytko cel znajdzie się w polu rażenia. Cel. To znaczy właśnie on...

Sukinsyny! W żyłach Jesse'a zaczęła pulsować adrenalina. Zatrzymał się na skraju stoku i popatrzył w dół, by umiejscowić ewentualne przeszkody i przyzwyczaić oczy do ciemności. Zbocze było całkowicie osłonięte - ukryte w załomie terenowym było niewidoczne z drogi. Wszyscy czekali teraz na niego. Wydawało mu się, że znów słyszy krzyk Munza. Zrobił krok do przodu i potknął się, jakby miał upaść. Nie mogli jeszcze uruchomić tej swojej piekielnej maszyny. Nagle ruszył z miejsca, biegnąc jak szalony.

Zaskoczył ich trochę. Gdy biegł coraz szybciej długimi susami, wyciągając nogi, jak tylko mógł najdalej, usłyszał głuchy odgłos eksplodującego pocisku. Gdzieś w dali chmury na chwilę odpłynęły, ukazując fragment ogromnej góry o spłaszczonym szczycie podobnym do tych, które widywał w Utah. Jesse biegł w stronę odległej szosy. Ten szczyt to Stockhorn. Widział go wcześniej, gdy pozwalano mu czasem siadywać na werandzie.

Pomimo swego wieku Jesse był silnym człowiekiem; lata w siodle zrobiły swoje - miał dobrą kondycję. Czuł w nogach żywotność, werwę i gotowość do wysiłku. Jak zawodowy biegacz narzucił sobie odpowiednie tempo, wiedząc, że dzięki temu przebiegnie stok szybciej. Żałował, że Nancy nie może go widzieć - cholernie by się zdziwiła. Nagle usłyszał głuche uderzenie. Ziemia pod stopami zadrżała. Tym razem bliżej.

Jesse nie zamierzał teraz zdejmować maski. Na szyi i głowie czuł ciasno zapięte paski, lecz zatrzymanie się w celu jej zdjęcia mogłoby okazać się zgubne. A oni popełnili kolejny błąd. Mocno zawiązali pasek jego szlafroka, który dzięki temu nie rozchylał się i nie utrudniał mu biegu. Jesse gnał więc dalej.

Następny pocisk upadł trzy metry przed nim i od razu wybuchł. Gdy koło niego przebiegał, chmura podobnej do mgły pary owiała mu głowę. Było za późno, żeby ją wyminąć. Jesse zaczął kasłać i dusić się. Przed nim wylądował kolejny pocisk i rozwiała się następna chmura oparów. Dusił się straszliwie, a oczy mało nie wyszły mu z orbit. Wyciągnął przed siebie obie ręce i przewrócił na ziemię. Jego wykrzywione dłonie jakby szukały czegoś w powietrzu, po czym zadrgały i znieruchomiały.

Pięć minut później zabrali go na noszach sanitariusze.

34.

O wpół do ósmej na przyjęciu goście byli rozluźnieni i nieco podchmieleni. Przyszło ponad sto osób i sala była zatłoczona. Przeciskając się przez tłum, Nancy zmierzała w stronę profesora Grange'a rozmawiającego z Victorem Signerem. Newman podążał tuż za nią. Bez chwili wahania podeszła do profesora.

- Jestem doktor Nancy Kennedy. Mój dziadek leży w Klinice Berneńskiej...

- Proszę raczej umówić się na wizytę, droga pani - odparł miękkim głosem. Obojętne oczy spoglądały na nią zza przyciemnionych okularów. - Teraz nie jest najlepszy moment...

- W dodatku przerywa pani prywatną rozmowę - wtrącił Signer tonem wskazującym na to, że jego zdaniem kobiety są istotami niższego gatunku.

- Czyżby? - odcięła się Nancy podnosząc głos, tak że stojący w pobliżu ludzie zamilkli. - A może chciałby pan porozmawiać na temat tak wygodnej dla pana egzekucji Manfreda Seidlera, która miała miejsce wczoraj wieczorem w górach? Przecież był pan przy niej obecny, panie pułkowniku. W przeciwnym razie będzie pan uprzejmy zamknąć się, bo teraz rozmawiam z profesorem Grange'em...

- Cóż za bezczelność... - zaczął Signer.

- Cicho - ostrzegł Newman. - Pamięta mnie pan? Proszę jej nie przeszkadzać.

- Proponowana przez pana wizyta nie satysfakcjonuje mnie zupełnie - ciągnęła Nancy czystym, głośnym tonem, patrząc prosto w ciemne szkła Grange'a. - W Klinice chowa się pan za plecami Bruno Koblera. Nigdy nie można z panem porozmawiać. A właściwie to czego się pan boi, profesorze?

W oczach za okularami błysnęła wściekłość. Trzymająca kieliszek ręka zadrżała. Grange zacisnął swe obwisłe wargi, próbując panować nad sobą, a Nancy czekała. Cały pokój zaległa cisza, bo wszyscy zauważyli, że dzieje się coś niezwykłego - ta oto kobieta stawiła czoło wybitnemu profesorowi Grange'owi.

- Niczego się nie boję - odparł w końcu. - Czego właściwie pani chce, doktor Kennedy?

- Ponieważ nie mam zaufania do pańskiej Kliniki oraz do konspiracyjnego sposobu, w jaki jest prowadzona, życzę sobie przenieść mojego dziadka, Jesse'a, do szpitala niedaleko Montreaux. I żądam, żeby przewiezienie nastąpiło w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Tego właśnie chcę i to zamierzam osiągnąć. Rozumiem, że nie ma pan nic przeciwko temu?

- Kwestionuje pani moją fachowość?

Nancy wywinęła się z tej pułapki.

- A czy ktoś tu mówił o pańskich umiejętnościach poza panem samym? - Nancy mówiła jeszcze głośniej i wszyscy ją wyraźnie słyszeli. - Czy chce pan powiedzieć, że ubieganie się o diagnozę innego lekarza jest w tym kraju sprzeczne z prawem albo z etyką lekarską?

Chyba po raz pierwszy w życiu, i to na forum publicznym, szef Kliniki Berneńskiej został zapędzony w kozi róg. Newman poznał to od razu po jego pełnej surowości postawie. Na wysoko sklepionym czole pojawiły się nawet kropelki potu. Zza ciemnych szkieł patrzył na gapiący się na niego tłum okrągłymi oczami.

- Naturalnie - odezwał się w końcu Grange - nie sprzeciwiam się pani prośbie. Chciałbym jednak z największą uprzejmością przypomnieć pani, że jesteśmy tu po to, żeby przyjemnie spędzić czas.

- A więc życzę miłej zabawy, profesorze...

Tym zdaniem Nancy zamknęła swoje wystąpienie i odwróciła się, by wyjść, a tłum rozstępował się przed nią. Grange i Signer widzieli, jak podchodzi do Becka, stwarzając w ten sposób wrażenie, że próbuje zapewnić sobie jego poparcie na wyegzekwowanie od Grange'a obietnicy. Newman skorzystał z okazji słusznie się domyślając, że profesor nie ma ochoty na kolejną publiczną kłótnię.

- Miło mi, że wreszcie mogę pana poznać. - Uśmiechnął się uprzejmie, lecz nie podał mu ręki. - Przygotowuję serię artykułów na temat szwajcarskiego przemysłu i z tego, co wiem, ma pan w Horgen jedną z najnowocześniejszych na świecie fabryk wytwarzających gaz w celach handlowych?

- Owszem, panie Newman... - Grange najwyraźniej poczuł ulgę, że ktoś zmienił temat i zaczął rozmawiać z nim normalnym tonem. - Fabryka w Horgen jest całkowicie zautomatyzowana, jest jedyną w swoim rodzaju na całym świecie...

- Poza tym, oczywiście, że pojemniki sprowadzane są z zewnątrz...

- Ależ nie, panie Newman. Sami je produkujemy.

- Przydałyby mi się jakieś zdjęcia...

- Z przyjemnością przyślę je panu przez posłańca.

- Bardzo dziękuję. I przepraszam - muszę jeszcze porozmawiać z kilkoma osobami.

Newman uśmiechnął się i odszedł. Dołączył do Nancy, która wciąż rozmawiała z Beckiem. Policjant z rozbawieniem popatrzył na Newmana, a potem zerknął w stronę Signera, mówiącego coś szybko do Grange'a.

- Uciąłeś sobie miłą pogawędkę? - spytał.

- Grange popełnił w tym momencie jeden ze swoich nielicznych i jednocześnie zgubnych błędów. Dostarczył mi właśnie tej ostatniej informacji, której poszukiwałem...

- Wiesz, że przyszedł doktor Novak? - powiedziała Nancy do Newmana, gdy zostali sami. - Coś mi się zdaje, że zanim tu się zjawił, zatankował nieźle w barze...

Przerwała, bo całą salę przebiegło uciszające: szaaaa. Zapadła głucha cisza i Newman aż odwrócił się w stronę drzwi wejściowych, by zobaczyć, czemu wszyscy się przypatrują. Niski mężczyzna o dużej głowie i grubych wargach paląc cygaro przyglądał się zebranym.

- O mój Boże! - odezwał się po francusku jakiś głos za Newmanem. - Przybył doktor Max Nagel. Teraz dopiero zacznie się przedstawienie!

Nagel miał na sobie smoking, który podkreślał jego szerokie bary; pod pachą trzymał dwie duże koperty. Skłonił głowę dziękując za podany mu na tacy kieliszek szampana, po czym powoli przeszedł przez pokój, cały czas ściskając w ustach cygaro.

Na sali wyczuwało się pewne napięcie, bo prawie nikt nie rozmawiał. Signer i Grange patrzyli na zbliżającego się Nagela. Bankier zatrzymał się na moment i podziękował innemu kelnerowi za podsuniętą mu na tacy popielniczkę. Bardzo powoli otrząsał popiół z cygara, czym tylko spotęgował napięcie. Newman zdał sobie sprawę, że ten człowiek jest znakomitym aktorem. Wszystkich zgromadzonych gości trzymał w swej dużej garści.

- Dobry wieczór Grange... pułkowniku Signer. Wam obu mam coś do powiedzenia...

- To przyjęcie dla lekarzy - przerwał zimno Grange. - Nie wiedziałem, że jest pan przedstawicielem tej profesji...

- A Signer jest lekarzem? - zadudnił głos Nagela.

Newman obejrzał się przez ramię, bo zauważył, że Signer patrzy teraz na kogoś za nim. Blanche przyglądała się tej scenie ze zmarszczonym czołem. Ale to nie na nią spoglądał Signer. W pułkownika wpatrywał się Lee Foley, jeden z niewielu gości, który nie miał na sobie smokingu, jedynie ciemnoniebieski prążkowany garnitur z odpowiednio dobranym krawatem, kremową koszulę i złote spinki przy mankietach. Tuż obok Foley'a stał niski Anglik, Tweed, którego uważne oczy obserwowały zajście przez szkła okularów. Newman czul się jak reżyser oglądający grę aktorów w sztuce, którą wcześniej z nimi przygotowywał. Uszu Newmana ponownie dobiegł gromki głos Nagela, popatrzył więc w tamtym kierunku.

- Myślę, że doprowadziliśmy sprawę do końca - oznajmił Nagel. - Najzdolniejsi księgowi pracowali dwa miesiące, ale odtworzyli całą drogę, jaką przebyło dwieście milionów franków, by w końcu osiągnąć swój cel. Profesorze Grange, mam dla pana kopię tego raportu, i drugą dla pana, pułkowniku Signer. Terminal dobiegł końca...

- A co to ma wspólnego ze mną? - spytał szyderczo Signer, wyjmując z koperty plik zszytych kartek i ledwie rzucając na nie okiem.

- To są jedynie fotokopie - ciągnął gromko Nagel - oryginały trzymam w sejfie. Spodziewam się, że potrafi pan rozpoznać własny podpis, pułkowniku. Pojawia się on na tych dokumentach w trzech miejscach. A ciebie, Grange, zainteresuje chyba, że zwołałem zjazd bankierów w Zurychu. Przyjedziemy z Bazylei, żeby się z tobą spotkać. Jaki będzie, twoim zdaniem, główny przedmiot obrad? Otóż właśnie te skomplikowane transakcje. A teraz życzę dobrej nocy. I owocnych rozmów o medycynie, panowie...

Gdy bankier, wciąż z zapalonym cygarem, wyszedł, Newman ponownie się rozejrzał. Zobaczył Novaka, który opierając się o ścianę trzymał w ręku niebezpiecznie pochylony kieliszek. Novak przyglądał się całemu zajściu jak zahipnotyzowany. Newman uznał, że to odpowiedni moment, by wciągnąć Amerykanina w swe plany. Przeprosił Nancy i zaczął przeciskać się przez tłum. Znowu zaczęło szumieć jak w ulu, bo Nagel opuścił hotel i wsiadł do czekającej na niego limuzyny.

- Posłuchaj, Novak - zaczął dziennikarz - wszyscy patrzą teraz na Grange'a i Signera. Idź do windy - dołączę do ciebie za chwilę. Musimy porozmawiać. I nie sprzeczaj się ze mną; cały ten interes się rozpada i będą potrzebowali kozła ofiarnego, a ty świetnie nadajesz się do tej roli. I zostaw ten kieliszek na stole...

Newman wyszedł do recepcji, poprosił recepcjonistę o przysłanie do pokoju dwóch dzbanków kawy, po czym ruszył w stronę windy, gdzie już czekał na niego Novak.

- Słuchaj mnie uważnie, Novak, jutro zamierzam włamać się do Kliniki Berneńskiej, a ty mi w tym pomożesz...

- Zwariowałeś, Newman?

W pokoju 428 Amerykanin rozsiadł się na łóżku - miał na sobie garnitur, rozpiętą pod szyją koszulę i rozluźniony krawat. Newman zdążył już wlać w niego jeden dzbanek kawy. Teraz Novak był już w miarę trzeźwy.

- Widziałeś, że na bankiecie jest Lee Foley? - spytał Newman. - Wystarczy jedno moje słowo i zrobi, co trzeba, żeby odebrano ci paszport. Masz dostęp do kart magnetycznych, którymi otwiera się drzwi wejściowe. Zamierzam dostać się do laboratorium.

- Tych kart nie mam...

- Ale ja mam. Dostałem je dzisiaj od Willy'ego Schauba - są tak drogocenne, że wszędzie nosi je z sobą. Był bardzo rozmowny. Nie wróci już do Kliniki, oczywiście. Myślę, że w niedzielę jest tam bardzo spokojnie?

- Owszem. To jedyny dzień, kiedy nie ma ani Grange'a, ani Koblera. Grange nocuje wtedy w swojej willi w Elfenau na przedmieściach Berna. Kobler jeździ do jakiejś dziewczyny. Ale zostaje mnóstwo strażników...

- Będę więc musiał ich unikać. Spotkamy się po zapadnięciu zmroku. Nie wiem tylko, jak poradzić sobie z dobermanami.

- Psy trzymane są w zamknięciu. Nie spuszcza ich się od czasu tamtej sprawy z panią Laird. Grange zapowiedział, że szpital ma wyglądać normalnie. Ja kończę niedzielny dyżur o dziewiątej wieczorem.

- Przyjdę wcześniej. Około ósmej. Po prostu czekaj na mnie w hallu. Na twoim miejscu, Novak, spakowałbym manatki i ulotniłbym się. Zarezerwowałem ci już pokój w tym hotelu - nie wychodź z niego. Posiłki zamawiaj do pokoju i siedź, dopóki nie wrócę. Zrobisz, co mówię?

- Chcę już wyjść. Zrobię tak jak mówisz. Na bankiecie wyglądało na to, że Nagel zamierza wszystko wygrzebać na światło dzienne...

Newman odprowadził go do drzwi.

- Gdyby przyszło ci do głowy zmienić zdanie, to powtórz sobie w myśli tylko dwa słowa: Lee Foley.

Zamykał drzwi, gdy ktoś naparł na nie z zewnątrz. Uchylił je lekko, a potem otworzył. Do pokoju weszła Blanche, niosąc pod pachą kopertę podobną do tych, które Nagel wręczył Grange'owi i Signerowi. Na środku pokoju zakręciła się w tanecznym piruecie.

- Podoba ci się moja suknia, Bob? Jeśli podejdziesz nieco bliżej, poczujesz także perfumy...

- Masz nerwy jak postronki. Nancy może się tu zjawić w każdej chwili...

- Gdy wymykałam się do mojego pokoju, a potem tutaj, Nancy zajęta była rozmową z jakimś lekarzem z Phoenix...

- Blanche, twoja suknia jest absolutnie nieziemska, że nie wspomnę już o tym, co okrywa. A tak, z ciekawości, jak ci się udało zjawić się tu zaraz po wyjściu Novaka?

- Poczekałam na krześle w korytarzu. Bob, nie podoba mi się wyraz twoich oczu i zaciśnięte wargi. Mam nadzieję, że nie planujesz czegoś idiotycznego? I uważaj, co powiesz - znam cię...

- Nie zamierzam tutaj iść z tobą do łóżka...

- Nie to miałam na myśli. - Wyciągnęła w jego stronę kopertę. - Pewien pan X prosił, żebym ci to dała. I nawet nie próbuj dowiedzieć się ode mnie, kto to taki. Może już lepiej sobie pójdę.

Newman wsunął kopertę do szuflady.

- Twój ojczym jest na bankiecie. Rozmawiałaś z nim?

- Chyba żartujesz. Przeszedł koło mnie, jakbym była powietrzem. Zresztą nawet mi to pasowało. Dobrze mu się przyjrzałam i wcale mi się nie podoba, co wypatrzyłam. Wykazuje jeszcze większą zaciętość. Idę już. - Pocałowała go w usta, po czym wyjęła z torebki papierową chusteczkę i podała mu ją. - Nie jest ci do twarzy w tej szmince. I na miłość boską, Bob, nie rób niczego głupiego, bo przysporzysz mi zmartwień. Obiecujesz?

- Zapamiętam sobie twoją czułą prośbę...

Była północ. Nie oznakowana furgonetka z wysłaną przez Becka ekipą filmową dojechała do lasku, z którego roztaczał się widok na Klinikę Berneńską. Za kierownicą siedział Leupin, obok niego przycupnął Marbot. Z tyłu jechał kamerzysta, Rolf Fischer z całym swoim sprzętem.

Leupin stanął, a potem zjechał z zaśnieżonej drogi na polankę pod drzewami. Nie miał pojęcia oczywiście, że wybrał to samo miejsce, z którego Lee Foley obserwował Klinikę we wtorek. Sprawdził stabilność podłoża, po czym wykręcił furgonetkę o sto osiemdziesiąt stopni, tak by była skierowana tyłem na Klinikę i otaczający ją teren.

W tylnych drzwiczkach furgonetki znajdowały się okrągłe okienka z matowego szkła, które dawały się otwierać. W ten sposób Fischer mógł wycelować swój obiektyw na żądaną część Kliniki i - pomimo ciemności - sfilmować wszystko tak samo wyraźnie, jak za dnia. Leupin wysiadł i przeszedł na tył furgonetki, gdzie Fischer już otworzył jedno z okienek.

- Odpowiada ci to miejsce? - spytał.

- Doskonale. Widzę stąd wszystko: Klinikę, laboratorium teren dokoła, nawet tę nieckę w pobliżu laboratorium.

- A oni za dnia nie zobaczą nas tutaj, bo na tle śniegu nie widać białej furgonetki. Poczekaj, coś się porusza za Kliniką...

Leupin podniósł do oczu zawieszoną na szyi lornetkę i popatrzył na krętą drogę prowadzącą do wartowni. Z Kliniki wyjeżdżał czarny sześcioosobowy mercedes. Leupin opuścił lornetkę i krzyknął do Fischera.

- To zabawne. Jestem pewien, że to samochód Grange'a. Miało go tu nie być dziś wieczorem...

To Beck sprzeciwił się wcześniejszemu przyjazdowi ekipy na miejsce. Zależało mu, żeby nikt nie dostrzegł furgonetki. A poza tym, jak sam stwierdził, nic nie powinno się wydarzyć, bo Grange miał być na przyjęciu, a potem w Elfenau.

35.

Niedziela, 19 lutego

Telefon zadzwonił przed południem, wkrótce po tym, jak Newman i Nancy wstali z łóżka. Późno położyli się spać, a teraz, gdy Nancy odsłaniała okno, Newman sięgnął po zegarek, by sprawdzić która godzina. Była za kwadrans dwunasta. Odrzucił kołdrę mając nadzieję, że żaden hałas nie zakłóci ciszy.

- Bob! Chodź tutaj i popatrz...

Zamrugał, bo jasne światło raziło go w oczy. Blask słońca rozświetlał niebo. Włożył szlafrok, ziewnął i podszedł do Nancy stojącej przy oknie. Ani śladu mgły. Na drogach nie było ruchu, jak zwykle w niedzielę. Nancy schwyciła go za rękę i wskazała na lewą stronę.

- Czyż to nie jest wspaniałe? Pomyśl, gdyby się nie przejaśniło, to pewnie w ogóle byśmy tego nie zobaczyli.

Całkiem niedaleko, a przynajmniej tak im się wydawało, rozciągała się wspaniała panorama łańcucha Bernese Oberland - ogromne, ośnieżone szczyty pięknie zarysowane na lazurowym niebie. Newman objął Nancy w talii i przytulił. Długi sen i przepiękny widok zrelaksowały dziewczynę.

- Myślę, że ten wielki to Jungfrau - objaśnił Newman. - Kształt się zgadza...

- Czy to nie cudowne? Moglibyśmy zjeść śniadanie tutaj, co na to powiesz?

- O tej godzinie i tak pewnie tylko tu możemy je zjeść.

Wtedy zadzwonił telefon. Nancy tanecznym krokiem podeszła do aparatu, podniosła słuchawkę i śpiewnym głosem przyjęła rozmowę.

Zmiana, jaka zaszła w wyrazie twarzy Nancy i tonie jej głosu oraz sposób, w jaki potoczyła się rozmowa, powiedziały Newmanowi, że stało się coś złego. Nancy stała wyprostowana, z jej twarzy odpłynęła krew; w końcu zaczęła krzyczeć ostrym, agresywnym głosem.

- Nie możecie tego zrobić! Zabraniam! Ty sukinsynu! Będę nazywać cię sukinsynem, kiedy zechcę, bo nim właśnie jesteś... Nie wierzę w ani jedno twoje słowo... Zamienię ci życie w piekło! Nie przerywaj!... Ty mordercza świnio... - Nagle przycichła. - Zapłacisz, za to, już ja tego dopilnuję...

- Każ im poczekać - krzyknął Newman. - Powiedz mi, o co chodzi i ja z nimi porozmawiam...

Nancy rzuciła słuchawkę. Odwróciła się do Newmana, a on wpatrywał się w jej ściągniętą twarz. Zaczęła powoli krążyć po pokoju ssąc palec, co - jak domyślił się Newman - było nerwowym nawrotem nawyków dzieciństwa.

- Powiedz - odezwał się cicho.

Nancy weszła do łazienki i zamknęła za sobą drzwi. Newman ściągnął piżamę i włożył podkoszulek, spodnie, potem skarpety, koszulę i buty. Wtedy akurat Nancy wyszła z łazienki, skąd wcześniej dobiegał szmer płynącej z kranu wody. Umyła się i umalowała. Poruszała się jak lunatyczka.

- A teraz słuchaj i rób to, co mówię - rzucił w końcu. - Siadaj na krześle i powiedz, o co chodzi.

- Zabili Jesse'a... - powiedziała obojętnym głosem. - Dzwonił Kobler. Mówił, że Jesse miał atak serca i umarł niemal natychmiast. Jego ciało poddali już kremacji...

- Przecież nie mogli tego zrobić. Kto podpisał świadectwo zgonu? Czy Kobler ci to powiedział?

- Tak. Mówił, że podpisał je Grange. Powiedział też, że mają dokument z podpisem Jesse'a, w którym dziadek prosi o poddanie jego zwłok kremacji...

- To nie może im ujść na sucho. Pospieszyli się. Chryste, przecież dziś jest niedziela...

- Na to też mieli wytłumaczenie. Kobler powiedział, że Grange stwierdził u Jesse'a cholerę. To mogłoby tłumaczyć natychmiastową kremację. Przynajmniej tak mi się wydaje. Nie znam się na szwajcarskim prawie...

Jej głos przypominał płytę odtwarzaną na zbyt wolnych obrotach. Siedziała spokojnie z dłońmi bezwładnie ułożonymi na kolanach. Gdy spojrzała na Newmana, zdziwił się bardzo, bo zobaczył w jej oczach lodowaty chłód.

- Zamówimy kawę...

- Przydałaby się. Ale tylko kawę, nie chcę nic jeść. Śniadanie zamów tylko dla siebie. Pewnie jesteś głodny... - Poczekała, aż złoży zamówienie, po czym zapytała: - Bob, możesz mi coś powiedzieć? Czy Signer rzeczywiście jest zamieszany w tę sprawę Terminalu, o której mówił doktor Nagel?

- Tak, teraz jestem tego pewien. Pokażę ci coś, zanim przyniosą kawę.

Cieszył się, że udało mu się sprowadzić jej myśli na inny tor - jakikolwiek, byle inny. Wyjął raport, który przyniosła mu Blanche. Nancy spytała, czy to nie ten dokument czytał wczoraj, kiedy ona zasnęła. Odparł, że tak i pokazał jej trzy stronice, które wcześniej zaznaczył, zaginając ich rogi.

- Wyraźnie widać tu jego podpis potwierdzający transfer tych ogromnych sum. Victor Signer. Jest prezesem Zurcher Kredit Bank, który kontroluje poczynania Złotego Klubu popierającego Grange'a. Proponuję - ciągnął - żebyśmy po śniadaniu poszli do Becka, jeżeli będzie w swoim biurze, a jestem pewien, że będzie. On chyba nawet tam sypia...

- A więc - podsumowała Nancy, ignorując jego ostatnie przypuszczenie - Grange, Signer i Kobler są siłą napędową całej tej sprawy Terminalu?

- Na to właśnie wygląda. Słyszałaś, co mówiłem o Becku? Proponowałem, żebyśmy poszli do niego po śniadaniu.

- Tak, chętnie tam pójdę.

Beck, odświeżony i gładko ogolony, siedział za biurkiem słuchając Nancy relacjonującej rozmowę z Koblerem. Raz czy dwa spojrzał w tym czasie na Newmana, dając mu do zrozumienia, że niepokoi go spokojny, jakby nieobecny głos Nancy. Gdy skończyła, wezwał przez interkom Giselę i poczekał na nią przy drzwiach.

- Zostań z panią Kennedy, dopóki nie wrócimy - szepnął. - Pod żadnym pozorem nie zostawiaj jej samej - nawet na chwilę. Myślę, że jest w silnym szoku. - A głośniej dodał. - Bob, czy mógłbyś wyjść ze mną na chwilę? Jest ktoś, z kim chciałbyś się spotkać.

Gdy wyszli na korytarz, zamknął za sobą drzwi i splótł ręce. Ściągnął usta zastanawiając się, jak ująć w słowa to, co chciał powiedzieć.

- Odkąd tu przyjechałeś zauważyłem, że nie masz do nikogo zaufania i pewnie miałeś ku temu istotne powody. Mnie też nie ufałeś. Przejdziemy teraz do pokoju z radiostacją. Poznałeś już Leupina, znasz więc jego głos. Mniej więcej od północy moja ekipa filmowa obserwuje Klinikę Berneńską ze skraju zalesionego wzgórza w pobliżu. Kiedy znajdziemy się przy nadajniku, możesz zapytać Leupina, o co tylko zechcesz, łącznie z potwierdzeniem jego pozycji, ale miej na względzie podstawowe wymogi bezpieczeństwa. No chodź, musimy oczyścić twoje myśli z zalegającej je trucizny nieufności. Potrzebna mi każda pomocna dłoń...

Przy nadajniku spędzili niecałe pięć minut, a Newman od razu rozpoznał głos Leupina. Policjant potwierdził, że furgonetka zajmuje pozycję „na skraju lasku”. Następnie zameldował, że „około północy zauważył, że obserwowane miejsce opuszcza samochód pewnej znanej, wybitnej osobistości”.

A to, pomyślał Newman, na nieszczęście potwierdzałoby historyjkę, że Grange, po przyjęciu w Bellevue, pojechał do Kliniki, by tam podpisać akt zgonu Jesse'a, stwierdzając przy tym cholerę. Zapytał Becka, czy mogliby przez chwilę porozmawiać sam na sam. W odpowiedzi policjant poprowadził go do pokoju przesłuchań i zamknął drzwi.

- Na tej taśmie - zaczął Newman, kładąc maleńką szpulę na stole - nagrana jest rozmowa, jaką przeprowadziłem z Manfredem Seidlerem. Przyznaje się do sprowadzania sowieckich masek przeciwgazowych na zlecenie profesora Grange'a. Nancy podpisze oświadczenie potwierdzające, że była świadkiem tej rozmowy, lecz może nie dzisiaj, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Na filmie znajdziesz kilka zdjęć tej maski, którą Seidler dał ci wtedy w walizce.

- Jestem ci bardzo wdzięczny - przyznał Beck.

- Ta łuska natomiast wypadła z karabinu, z którego strzelano do pewnego pracownika Kliniki. Chodzi o Willy'ego Schauba, głównego portiera. Znajdziesz go pod tym adresem. Wyślij po niego człowieka, który mówi dobrze po angielsku. Każ mu zapukać do drzwi mieszkania i krzyknąć: „Tu Newman”. Dużo się dowiesz od Schauba. Trzymaj go w jakimś bezpiecznym miejscu, bardzo bezpiecznym. I nie przejmuj się wizytówką przy dzwonku - zobaczysz napis B. SIGNER. To pasierbica Victora Signera i nie chcę, żeby miała jakieś kłopoty. Signer nie utrzymuje z nią żadnych kontaktów. Mogę na tobie polegać?

- Tak. Spełnię każde twoje życzenie.

- Czy teraz możesz przymknąć Grange'a?

- Na razie nie. Ten numer z cholerą jest bardzo sprytny. Grange może w całej Klinice zarządzić kwarantannę.

- A więc wciąż nie mamy sposobu, by się do niego dobrać?

- Jeszcze nie. On ma ogromną siłę przebicia.

Była szósta wieczorem i zaczynało się ściemniać. Blanche siedziała w hotelowej kawiarni przy stoliku pod oknem i spokojnie jadła kolację, za którą zapłaciła z góry. Wcześniej ze swojego pokoju widziała citroena Newmana zaparkowanego pod hotelem. Teraz mogła go obserwować nie ruszając się od stolika. Swój skuter zostawiła pod biurem Hertza. Na sobie miała strój odpowiedni do jazdy. Była w skórzanych spodniach typu wet-look, grubym wełnianym swetrze. Kurtka na razie wisiała przewieszona o oparcie krzesła.

Przed deserem rozejrzała się po sali i otworzyła torebkę. W bocznej kieszonce tkwił ręczny granat, który zabrała z domu. Zdobyła go w dziwny sposób - jeszcze w czasach, gdy ojczym próbował urobić ją wedle swej woli.

Zabrał ją wtedy na poligon szkoleniowy, co - jak podejrzewała - możliwe było jedynie ze względu na jego rangę. Najpierw sam rzucił kilka granatów, po czym zaproponował, by zrobiła to samo i uważnie ją obserwował szukając śladów zdenerwowania. Wtedy właśnie udało jej się schować do kieszeni granat. Ojczym przyglądał się właśnie, gdy rzucony przez nią pocisk wybucha za betonową barierką. Już raz uniknęła gwałtu w ciemnej uliczce, bo wyjęła z torebki granat i zagroziła, że wysadzi w powietrze siebie i napastnika. Zasunęła kieszonkę, ponownie spojrzała na citroena i zabrała się do deseru. Była przekonana, że jeszcze tego dnia Newman wymyśli jakiś szaleńczy numer. Żeby dojechać do Kliniki, będzie musiał skorzystać z citroena.

36

Tak głęboka ciemność zapada tylko w czasie zimnej nocy, gdy niebo jest bezgwiezdne. W taką właśnie noc Newman zaparkował swego citroena tuż pod siatką ogradzającą Klinikę Berneńską. Wyłączył silnik i wysiadł, krusząc stopami chrzęszczący śnieg. Z tego miejsca daleko było do wartowni.

Wszedł na maskę samochodu, potem na dach, i do górnej krawędzi ogrodzenia zostało mu już tylko kilkanaście centymetrów. Ugiął nogi, przykucnął, odbił się i wyskoczył do góry nad siatkę. Wylądował turlając się po ziemi, tak jak podpatrzył u spadochroniarzy. Gdy stanął na nogach, jedyną pamiątką po skoku był siniak na ramieniu. Energicznym krokiem ruszył ku wejściu do Kliniki, zbliżając się do niego z ukosa. Cały czas nasłuchiwał, czy przypadkiem - pomimo zapewnień Novaka - nie spuszczono dobermanów.

Po drodze do wejścia nie widział nikogo, lecz zmroził go wiejący z północy wiatr. Bez wahania wszedł po schodkach, otworzył pierwsze drzwi, przemierzył opustoszałą werandę, pchnął drugie drzwi i znalazł się oko w oko z dwiema osobami.

Za kontuarem siedziała Astrid. Novak, przebrany już w garnitur i gotowy do odjazdu, sprawdzał jeszcze jakąś teczkę. Astrid, zupełnie zbita z tropu, wstała, zaraz jednak oprzytomniała i sięgnęła do telefonu. Newman jednym ruchem przechylił się przez ladę i uderzył pięścią recepcjonistkę w tłusty podbródek. Astrid zatoczyła się do tylu, uderzyła głową o ścianę i zniknęła za wysokim kontuarem.

- Jezu! Przecież mogłeś ją zabić...

- Nie mam aż tyle szczęścia. Idziemy stąd. Otwórz drzwi na korytarz. Szybko! Czy to twój samochód, tam przed Kliniką?

- Tak, ja...

- Gdy tylko otworzysz drzwi, siadaj za kółko i niech ci się wydaje, że jesteś w Indianapolis...

Novak wyjął kartę magnetyczną, wsunął ją do otworu, a drzwi rozsunęły się natychmiast. Newman wyrwał mu kartę z ręki i ruszył pustym korytarzem. Drzwi bezszelestnie zamknęły się za dziennikarzem. Rzadko ubierał się tak jak dziś - w ciemną ocieplaną kurtkę, dżinsy i masywne buty sportowe na gumowej podeszwie.

W złowrogiej ciszy korytarza rozlegał się jedynie przytłumiony dźwięk klimatyzacji. Newman kroczył szybko i był już na pochyłości. Zatrzymał się, gdy bardziej stromo opadający korytarz zakręcał, i wyjrzał zza rogu. Zobaczył jedynie pusty korytarz oświetlony jarzeniówkami, a u jego wylotu stalowe drzwi otwierane automatycznie.

Zbliżając się do drzwi, wyjął z kieszeni sześć kart, które dostał od Willy'ego Schauba. Pierwsze trzy nie zadziałały. Gdy wsunął czwartą, rozległ się odgłos pracującej maszynerii i stalowa płyta uniosła się. Newman szybko wszedł i znów usłyszał zamykające się za nim drzwi.

To pomieszczenie wyglądało inaczej. Po obu stronach zielonego korytarza rozmieszczone były okna. Zatrzymał się i wyjrzał przez jedno z nich. Przyglądając się powierzchni szkła domyślił się, że można przez nie popatrzeć na zewnątrz, ale nikt z tamtej strony nie mógłby zajrzeć do środka.

Czuł, że jest już blisko laboratorium - prawdopodobnie znajdowało się za drzwiami na końcu korytarza. Za oknem widział gęsty, ciemny las porastający wzgórze na wprost Kliniki. Na szczycie małego pagórka jakieś umundurowane postacie chodziły powoli wokół czegoś, co tam stało. Nie widział jednak zbyt wyraźnie.

Obok drzwi znajdowała się skrzynka z otworem, dokładnie taka sama, jak przy poprzednim przejściu. Tym razem zadziałała pierwsza włożona przez niego karta i drzwi rozsunęły się, ukazując ogromną, słabo oświetloną salę, w której na półkach stało mnóstwo klatek ze zwierzętami. Gdy Newman wszedł, szympansy zwróciły oczy w jego stronę.

Ale w tym pokoju znajdowały się nie tylko zwierzęta. W głębi, za klatkami, stał profesor Armand Grange. Kiedy drzwi się zamknęły, dwie postacie w dziwacznych maskach przeciwgazowych chwyciły Newmana pod ramiona. Blisko Grange'a stał czwarty mężczyzna. Był nim Bruno Kobler. Newman z całej siły wbił piętę w stopę mężczyzny po lewej, który syknął z bólu, ale nie zwolnił uścisku. Kobler podszedł, popatrzył na więźnia i nie spiesząc się - dwaj ludzie wciąż go trzymali - przeszukał Newmana, przesuwając ręce po jego kurtce, pod pachami, a potem wzdłuż ramion i nóg.

- Nie ma żadnej broni - obwieścił.

- A po cóż miałby mieć? - orzekł Grange podchodząc bliżej. Słabe światło jeszcze bardziej przyciemniało okulary profesora, tak że nie widać mu było oczu. - Jest przecież dziennikarzem - ciągnął. - Zgodnie z jego dewizą, pióro czy maszyna do pisania są potężniejsze od miecza. Być może nadarzyła się teraz okazja, by udowodnić, że to stare powiedzenie nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.

- Skąd, do diabła, wiedzieliście, że tu przyjdę? - spytał Newman.

Głos jego był pełen pogardy, a na twarzy malował się cień strachu.

- Dzięki radarowi, oczywiście! Mamy też ukryte kamery dokoła Kliniki. Zabezpieczenie tego miejsca, panie Newman, podniesione zostało do rangi sztuki.

- Podobnie jak zagazowywanie ludzi w celu testowania tych sowieckich masek...

- To zupełnie dobrze poinformowany dziennikarz, Bruno - skomentował Grange szyderczo.

- Tyle że to nie o maski naprawdę chodzi - testujecie tu gaz produkowany w Horgen. Popełnił pan błąd mówiąc mi, że sami wytwarzacie pojemniki - znaczy to, że macie w Horgen możliwość produkowania pocisków wypełnionych gazem, który tu testujecie. Tous azimuts. Wszechstronna obrona Szwajcarii, o to chodzi, profesorze?

- On jest zbyt dobrze poinformowany, Bruno...

- Wyprodukowaliście nowy gaz, prawda? - ciągnął Newman. - Taki, który przedostanie się przez filtry najnowocześniejszych sowieckich masek. Stąd tous azimuts, - nowa strategia. Gdyby Armia Czerwona rzeczywiście nadciągnęła, to wy otoczycie cały kraj ścianą tego gazu i Sowieci nigdy nie przejdą przez niego żywi. Musieliście jednak mieć pewność, że najlepsze maski sowieckie nie są odporne na ten gaz, więc testowaliście je na pacjentach...

- Niech pan pamięta, panie Newman, że ci pacjenci są w stanie terminalnym...

- I dlatego nadaliście tej operacji taką właśnie nazwę - nazwę, która tylu ludzi wprowadziła w błąd, bo jest wieloznaczna. Co to za gaz, Grange? Czy wyprodukował go pan na bazie tabunu ukradzionego z Niemiec w czasie tej misji pod koniec wojny?

- Coraz gorzej, Bruno. On jest wyjątkowo dobrze poinformowany. Powtarzam panu, że ci pacjenci są w stanie terminalnym, więc dla nich to nie stanowi różnicy. Musimy obronić miliony Szwajcarów. Wystarczy spojrzeć na liczby, panie Newman. A co do gazu, to znacznie wyprzedził on tabun. To najnowocześniejszy cyjanek wodoru na świecie, a w dodatku wypracowaliśmy sposób kontrolowania jego lotności. Możemy rozpylić gaz w dowolnie wybranych strefach przed nadciągającą armią. Wszyscy zginą w ciągu trzydziestu sekund, a ich czołgi staną się bezużytecznym złomem. Ten gaz bardzo szybko się rozprasza i traci swą toksyczność.

- Ma pan nadzieję wywinąć się z tych morderstw?

- Odnieśliśmy sukces... - W głosie Grange'a brzmiało uniesienie. Newman miał już pewność, że przed nim stoi megaloman! Grange niewątpliwie był szaleńcem. Ciągnął tym samym ekstatycznym tonem: - Signer zwołał zebranie Sztabu Generalnego na środę. Z pomocą oficerów w stanie spoczynku, tych, którzy popierają nasze dążenia do zapewnienia temu krajowi obrony za wszelką cenę, nowa taktyka zostanie przyjęta...

- A konferencja bankierów zwołana przez Nagela?

- Zaplanowano ją na czwartek rano. Zostanie odwołana ze względu na bezpieczeństwo państwa. A teraz, skoro już pan to wszystko wie, przekonam pana, że mam rację. Przeprowadzimy na panu ostatnie doświadczenie - do tej pory nie mieliśmy tak energicznego, pełnego życia obiektu. Bruno! Zaczynaj...!

- A więc nie pokażecie mi schronu?

- Naturalnie, może go pan zobaczyć. Wprowadźcie go...

Grange prowadził - w półmroku rysowała się jego zwalista sylwetka. Newman ocenił, że uchylone drzwi do schronu mają około dwudziestu centymetrów grubości i są wykonane z litej stali. Zatrzymali się na chwilę, bo właśnie wychodził stamtąd jakiś człowiek w masce. Mężczyzna niósł dwa małe niebieskie pojemniki zaopatrzone w przepływomierze. Na pojemnikach widniało ostrzeżenie: Achtung! Giftgas! - Uwaga! Trucizna!

Wewnątrz ogromnego bunkra bez okien zgromadzono pod ścianami stosy niebieskich pojemników. Człowiek, który ich wcześniej minął, ubrany był w mundur, który w pierwszej chwili wydal się Newmanowi mundurem Armii Szwajcarskiej. Zaraz jednak uświadomił sobie, że wprawdzie wygląda podobnie, lecz jest inny. Ten strój dla strażników zaprojektowano tak, by przypominał jego wojskowy pierwowzór. Tak więc Armia Szwajcarska nie chroniła Kliniki. Grange okazał się cholernie sprytny, stwarzając wrażenie, że znajduje się pod ochroną wojska.

- A te filtry na kominach - spytał Newman Grange'a, gdy rozglądali się po bunkrze. - Po co one panu potrzebne?

- On wie wszystko, Bruno. Te filtry, panie Newman, zaprojektował mój najlepszy chemik z Horgen na wypadek jakiejś awarii tutaj, gdyby na przykład gaz wyciekł. Po co uśmiercać pacjentów spacerujących sobie latem dokoła Kliniki. Te filtry zupełnie unieszkodliwiają gaz. Korzystając z ich wzoru, postaramy się wyprodukować maskę ochraniającą nasze wojska w czasie wojny przy ewentualnej zmianie kierunku wiatru. Ale gaz jest najważniejszy. No, ale czas już, żeby pan Newman nas opuścił, Bruno...

Bruno Kobler nadzorował całą operację. Dwaj ludzie przytrzymywali Newmana, Kobler sam nakładał mu maskę. Dziennikarz wyrywał się, ale trzymali go mocno. Przez pleksiglasowe szybki widział pozbawione wyrazu oczy profesora Grange'a, patrzące na niego zza przyciemnionych szkieł okularów. Dla niego był to po prostu eksperyment naukowy.

Następnie Kobler wyprowadził wszystkich z bunkra do laboratorium; tam jeden z zamaskowanych ludzi otworzył drzwi. Newman poczuł lodowate powietrze liżące mu ręce. Paski mocujące maskę obcierały mu skórę na szyi. Kobler zatrzymał się przy drzwiach, odchylił Newmanowi maskę przy uchu i podał instrukcje.

- Ma pan biec w dół stoku. To pańska jedyna szansa na przeżycie. Kto wie? Ma pan dobrą kondycję, może uda się panu dobiec do drogi. Ale i tak nikt by panu nie uwierzył, że widział pan to, co tu mamy. Pokażę panu, którędy ma pan biec...

Dwaj mężczyźni trzymali Newmana w żelaznym uścisku, gdy tymczasem Kobler wkładał płaszcz. Potem wyprowadzili go na zewnątrz. Newman rozejrzał się dokoła, próbując ustalić pozycje wszystkich obecnych. W pobliżu biegnącego w dół stoku wznosił się pagórek, na którym ustawiono moździerz i stos pocisków. Wokół kręcili się ludzie, jeden człowiek przygotował już bombę do załadowania. Za nimi wznosiła się inna stromizna prowadząca do lasu.

Hanna Stuart i Holly Laird zginęły biegnąc w dół stoku, bo bez wątpienia chciały znaleźć się przy drodze, którą wcześniej widziały z werandy - pani Laird nawet zdołała do niej dobiec, ale zaraz zmarła.

Kobler wciąż wskazywał mu opadające zbocze. Kilka metrów dalej, na pagórku, stali ludzie w maskach i patrzyli w stronę Newmana, który miał być ich celem. Dwaj mężczyźni trzymający dziennikarza puścili go. Kobler znów niecierpliwie machnął w stronę pochyłego stoku. Newman rozruszał trochę zesztywniałe ręce, skinął głową na znak, że zrozumiał instrukcje, i powoli podszedł na skarpę, gdzie zaczynała się pochyłość. Kobler, który nie miał maski, wycofał do laboratorium.

Newman rozruszał trochę nogi, po czym schylił się, by rozmasować lewą kostkę. Energicznie się wyprostował, trzymając w prawej dłoni pistolet od Becka, który trzymał ukryty w skarpetce. Wycelował w skupionych przy moździerzu ludzi i strzelił ponad ich głowami.

Rozpierzchli się na wszystkie strony uciekając z pagórka, a Newman już tam dobiegł, kopnięciem przewrócił działko i ruszył w górę zbocza. Wiatr wiał mu prosto w twarz. Wiedział, że nie ośmielą się wystrzelić z działa, nawet gdyby udało im się odpowiednio je ustawić - wiatr poniósłby wtedy gaz prosto na nich. Mogli jedynie gonić go po stromym stoku. Na pewno nie chcieli też, żeby niósł się odgłos kolejnych wystrzałów. Ta cholerna maska bardzo mu przeszkadzała, ściskając szyję, nie mógł sobie jednak pozwolić na zatrzymanie się i próbę ściągnięcia jej. Natychmiast by go dogonili. O Boże! Ale strome jest to wzgórze, a las tak odległy!

Blanche stała na pagórku, tym samym, z którego fotografowała Klinikę. Przyjechała tu za Newmanem na skuterze. Widziała go przez lornetkę, gdy przeskakiwał ogrodzenie. Potem wjechała na pagórek, gdyż tylko stąd mogła obserwować spodziewane wydarzenia.

Właśnie z przerażeniem oglądała przez lornetkę nagły skok Newmana, jakby przez jakąś przeszkodę. Miało to miejsce wkrótce po tym, gdy ludzie w szwajcarskich mundurach rozbiegli się na boki. Nie ulegało wątpliwości, że ta biegnąca postać to Newman - znała jego sposób poruszania się na tyle, by mieć taką pewność.

Ci dranie w maskach niczym monstra z horroru ocknęli się i rzucili w pogoń za Newmanem - cała ich grupa podążyła tą samą drogą i zbliżała się do Anglika wspinającego się na zbocze. Na tym właśnie pagórku stała Blanche. Zacisnęła usta i schyliła się po kask. Wiatr rozwiewał jej włosy, przesłaniając widok. Szybko wcisnęła kask na głowę, sięgnęła do kieszeni i wyjęła owalny przedmiot: ręczny granat.

Ściągnęła rękawiczkę z prawej dłoni. W szkole w Gstaad była pierwszorzędną tenisistką, znaną z bardzo niebezpiecznego backhandu. Zawahała się, próbując ocenić odległość między Newmanem, który zaczął już zwalniać, a goniącymi go ludźmi. Anglik znalazł się właśnie w miejscu, gdzie parów zmieniał kierunek. Był już za zakrętem. Blanche wyciągnęła zawleczkę i odliczając wzięła potężny zamach. To zakrawało na ironię, że Victor Signer dostarczył jej sposobności zdobycia granatu.

Mocno wyrzuciła rękę do przodu. Granat leciał wysokim łukiem. Blanche wstrzymała oddech. Pocisk wylądował tuż przed grupą biegnących w górę parowu mężczyzn i wybuchnął. Mężczyzna prowadzący pościg rozłożył ręce w nie kontrolowanym geście i zwalił się na ziemię. Pozostali też upadli, niektórzy czołgali się jeszcze przez chwilę, po czym runęli i pozostali w bezruchu.

Newman usłyszał detonację. Zebrał siły, żeby dotrzeć do końca parowu. Myślał, że prześladowcy chcą go powstrzymać granatami. Wtedy właśnie znalazł się na wzgórzu i już tylko parę metrów dzieliło go od ogrodzenia i biegnącej przed lasem drogi.

Po prawej stronie zauważył furtkę w ogrodzeniu. Gdy do niej dobiegł, okazało się, że jest zamknięta na kłódkę. Wyciągnął z kieszeni pistolet, odstrzelił zamek i powłócząc nogami ruszył wzdłuż drogi. Gdy Leupin wyszedł mu naprzeciw, wciąż miał na głowie maskę.

37.

Poniedziałek, 20 lutego

Śnieg spadł w Bernie w środku nocy. Newman, który do późna siedział z Beckiem w Taubenhalde, wygramolił się z łóżka i zabierając zegarek podszedł do okna, by odsłonić kotary. Było wpół do ósmej. Obejrzał się przez ramię na Nancy, która leżała na łóżku z otwartymi oczyma.

- Chodź, popatrz na to - zachęcił.

Bez słowa wstała, włożyła szlafrok i dołączyła do niego. Po raz pierwszy odkąd przyjechali do Berna zrobiło się zupełnie biało. Po drugiej stronie rzeki dachy domów pokryte były grubymi czapami śniegu. Po rozbielonej Aarstrasse przesuwały się światła sunących powoli samochodów. Jakiś tramwaj z bladymi oczami świateł wspiął się na most Kirchenfeld. Tuż za szybą unosiły się grube płatki śniegu.

- Co się stanie z Grange'em, Signerem i Koblerem? - spytała Nancy. - Po powrocie od Becka padałeś z nóg. Domyślam się, że musiałeś przejść w Klinice przez jakieś okropności. Cieszę się, że najpierw zadzwoniłeś do mnie...

- Beck wyrażał się dość mgliście. Z tej swojej furgonetki sfilmowali pogoń za mną. Są też w posiadaniu maski, którą miałem na głowie. No i moje oświadczenie, ale będę musiał jeszcze tu zostać na przesłuchanie...

- Przesłuchanie?

- Szwajcarzy nie lubią publicznie prać swoich brudów, zresztą nie ma się co dziwić. Chodzi tu jeszcze o kwestie obrony narodowej. Beck ma też oświadczenie Willy'ego Schauba, głównego portiera, a on sporo wie...

- To znaczy, że jeszcze nie aresztowali Grange'a?

- Muszą to rozegrać bardzo ostrożnie. Chcą za wszelką cenę uniknąć komentarzy prasy światowej, że najbardziej śmiercionośny gaz na świecie wyprodukowano i przetestowano właśnie tutaj.

- Ale skoro Grange wciąż jest w Klinice, prawdopodobnie zniszczy pojemniki z gazem, które widziałeś w bunkrze.

- Może ci się to wydać dziwne, ale nie. Grange jest na tyle arogancki i szalony, by wierzyć, że uda mu się jakoś z tego wykręcić. Jest bardzo dumny ze swego wynalazku. Oni wszyscy cenią się za patriotyzm. W dodatku chwyt Grange'a z podejrzeniem cholery u Jesse'a skomplikował sprawę. Zauważ, że on tylko podejrzewał cholerę. Zawsze może się z tego wycofać, twierdząc, że diagnoza była mylna, ale na razie zarządził w Klinice kwarantannę. Tak więc jesteśmy w martwym punkcie...

- Jesse mnie wychował - Nancy odezwała się nagle chrapliwym głosem. - Był dla mnie jedynym ojcem, jakiego miałam. - Stała nieruchomo wpatrzona w dryfujące płatki śniegu, jakby widziała coś poza nimi. - Zasługiwał na godniejszą śmierć - ciągnęła tym samym pełnym bólu głosem.

- Jestem pewien, że w końcu dosięgnie ich zasłużona kara - wtrącił Newman.

- Idę wziąć kąpiel. Zamów mi obfite śniadanie.

Newman ubrał się szybko, a w głowie wciąż krążyły mu niepokojące myśli. Czuł, że to nie koniec tego wszystkiego. Nancy wyszła właśnie z łazienki; miała na sobie kaszmirowy sweterek i spodnie wpuszczone w skórzane botki - tak właśnie ubierała się w Arizonie. Przy śniadaniu Newman zauważył, że zmienił się jej nastrój. Głos miała ożywiony, a w twarzy widać było zadziorność.

- W środę wyjeżdżam do Tuckson - obwieściła. - Odlatuję o trzeciej Dan-Air'em do Londynu, a stamtąd do Dallas samolotem American Airlines...

- Mówiłem ci, że muszę zostać na przesłuchanie...

- Nie lubię być wykorzystywana, Bob. Posługiwałeś się mną od pierwszego wieczoru w Londynie, kiedy się poznaliśmy. Potrzebowałeś kogoś, czyim tropem podążyłbyś do Kliniki Berneńskiej. Ja doskonale nadawałam się do tej roli. A o moim urodzinowym przyjęciu u Bewicka głośno było długo przedtem. W St. Thomas Hospital wiedziało o nim sporo ludzi. Jeden z pacjentów szpitala był pod strażą - pilnowali go ludzie z wywiadu, chociaż byli po cywilnemu. Jeden z nich napomknął ci o moim przyjęciu i zjawiłeś się przy sąsiednim stoliku... To było naprawdę dobrze zaplanowane. Po raz pierwszy zaczęłam się nad tym zastanawiać w Genewie. Zmieniłeś się wtedy - przeistoczyłeś się w myśliwego. A potem zdarzyła się cała seria dziwnych wypadków. Dzwonił telefon, a ty mówiłeś, że to pomyłka. Jeździłeś na spotkania z ludźmi, o których potem nie pisnąłeś nawet słówka. Do licha, nie wiem dla kogo pracujesz, ale wiem, że mnie wykorzystałeś. Mam rację, czy nie?

- W pewnym stopniu tak...

- Boże! Cóż to za stopniowanie!

- Bo potem bardzo cię polubiłem...

- Gówno prawda!

- Skoro tak twierdzisz...

- A teraz chcę zostać sama. Muszę zadzwonić do Tuckson i uprzedzić Lindę, że przyjeżdżam...

- Śpi o tej porze - zauważył Newman. - Weź pod uwagę różnicę czasu.

- Linda nigdy nie kładzie się przed drugą nad ranem, a teraz jest tam dopiero północ. Może więc mógłbyś zejść na dół i poczytać gazetę albo przelecieć jakąś dziewczynę...

Lee Foley zadzwonił do Kliniki Berneńskiej ze swojego pokoju i poprosił do telefonu doktora Koblera. Gdy Kobler podszedł do aparatu, Foley - wciąż mówiąc po niemiecku - przedstawił się jako Lou Schwarz i powiedział, że jego żona jest poważnie chora. Ciągnął rozmowę przez jakieś pięć minut, wypytując o szczegóły związane z opłatami za leczenie i uważnie przysłuchiwał się głosowi Koblera, zanim w końcu odłożył słuchawkę.

Po chwili zszedł do recepcji po walizkę, którą, jak zawsze, trzymał spakowaną, gotową do pospiesznego wyjazdu. Uregulował też rachunek, choć zakwestionował sumę, jaką policzono mu za rozmowy telefoniczne, a to zabrało dłuższą chwilę. Gdy wyszedł z hotelu, siedzący w hallu Leupin - na pozór zajęty czytaniem gazety - wstał i udał się do Taubenhalde, by donieść Beckowi co widział.

Foley pojechał do znajomego, od którego pożyczył porsche, i udzielił mu szczegółowych instrukcji. Chciał jeszcze zatrzymać samochód na jakiś czas. Poprosił jego właściciela, żeby o pierwszej następnego dnia zadzwonił na policję i zgłosił kradzież porscha.

Przyjaciel miał mu też załatwić volvo - jakiekolwiek, byle nie czerwone. Zgłosi się po nie rano. Następnie Foley zapłacił temu człowiekowi sporą sumę we frankach szwajcarskich i poprosił o możliwość skorzystania z telefonu na osobności. Gdy tylko został w biurze sam, zadzwonił na prywatne lotnisko pod Paryżem i wydal kolejne instrukcje. Podziękował znajomemu i wyszedł.

Usadowił się za kierownicą porscha i wyjechał z Berna autostradą na północ. Uważał, żeby nie przekroczyć dozwolonej prędkości. Wybierał się do Zurychu.

Epilog

Wtorek, 21 lutego

Była pierwsza po południu, gdy Victor Signer, w pełnym umundurowaniu, siedział na tylnym siedzeniu mercedesa. Kierowca zatrzymał samochód przed bramą Kliniki Berneńskiej. Niepokoił się trochę nagłym wezwaniem, ale uznał, że poproszono go o przyjazd nie bez powodu.

Bruno Kobler zadzwonił do jego biura w Zurcher Kredit Bank. Sprawiał wrażenie bardzo podekscytowanego. Powiedział, że w Klinice zdarzyło się coś ważnego i że nie może rozmawiać o tym przez telefon. Profesor Grange chciałby zobaczyć się z nim jak najszybciej.

Samochód zatoczył łuk przed wejściem do Kliniki i zatrzymał się. Signer nie czekał, aż szofer otworzy mu drzwi. Był z natury człowiekiem niecierpliwym i nie lubił bawić się w ceregiele, chyba, że chciał kogoś onieśmielić.

Przez chwilę stał na słońcu, poprawiając mundur. Pierwsza kula ugodziła go w sam środek klatki piersiowej. Przez ułamek sekundy stał nieruchomo, a plamka krwi powiększała się, brudząc jego nienagannie czysty mundur. Druga kula strąciła mu czapkę i zabrała ze sobą czubek głowy. Signer zwalił się na ziemię. Trzecia kula utkwiła w brzuchu.

Armand Grange rozmawiał właśnie z Astrid, która po ciosie Newmana miała zabandażowany podbródek, gdy usłyszał strzały i wybiegł na schody. Wpatrywał się w skurczone ciało Signera, jakby nie wierząc własnym oczom.

Czwarta kula trafiła w szyję Grange'a. Pod wpływem uderzenia zachwiał się na nogach, a krew trysnęła z przeciętej arterii. Piąta kula wbiła się w zwaliste cielsko, które już padło u stóp schodów. Grange'em wstrząsnęły konwulsje i po chwili on też znieruchomiał.

Bruno Kobler wykazał większą inicjatywę. Ze swego gabinetu widział, co się dzieje na dole przed werandą. Szybko podbiegł do szafki, wyjął z niej karabin i zbiegł na dół. Widząc otwarte drzwi, zaczął działać według instrukcji ze specjalnego przeszkolenia. Rozejrzał się za jakąś osłoną. Zobaczył zaparkowanego mercedesa, w którym przerażony szofer skulił się za kierownicą.

Kobler wybiegł na zewnątrz i rzucił się na ziemię, kryjąc się za samochodem. Przykucnął z tyłu mercedesa i zaraz jakaś kula odbiła się rykoszetem tuż koło jego prawej stopy. Wyjrzał ostrożnie przez tylną szybę i na szczycie pagórka w pobliżu lasu zauważył jakiś ruch. A więc snajper był tam.

Ledwie zdążył schować głowę, a już w tylną szybę samochodu trafiła kula. Kobler zdał sobie sprawę, że snajperem jest strzelec pierwszej kategorii. Zawodowiec. Z prawej strony samochodu Kobler wystawił lufę i wystrzelił. Na szczycie pagórka uniosła się chmura wzburzonego śniegu. Wiedział już, że właściwie ocenił odległość.

Spróbował postawić się w sytuacji tego sukinsyna. Na jego miejscu spodziewałby się, że następny strzał padnie z lewej strony samochodu. Kobler wysunął więc lufę z prawej, wychylił się, by dobrze wycelować. W tej samej chwili pocisk uderzył go w pierś, odrzucając do tyłu na nieosłoniętą przestrzeń. Następna kula utkwiła mu w gardle, a ostatnia roztrzaskała to, co zostało z klatki piersiowej. Kobler leżał w powiększającej się kałuży krwi. Dokoła panowała martwa cisza i świeciło słońce.

- Dziś rano w Klinice zastrzelono Grange'a, Koblera i Signera - obwieścił Newman wszedłszy do pokoju. - Będzie o tym w wiadomościach z ostatniej chwili w „Berner Zeitung”...

- Wiem - odparła Nancy, nie odwracając się od okna.

- Nie możesz wiedzieć, skoro jeszcze nie ma tego w gazetach. Jest za wcześnie. Dopiero przed chwilą powiedział mi o tym Beck. Skąd więc mogłabyś wiedzieć? Ty po prostu z góry wiedziałaś, że tak się stanie...

- Co masz na myśli?

Odwróciła się do niego, ale jej twarz niczego nie zdradzała. Miała na sobie te same rzeczy co wczoraj - strój arizoński. Newmanowi przemknęło przez myśl, że nazwał ją kiedyś ostatnią z tych, co szli na zachód.

- Wczoraj nagadałaś mi, że się tobą posłużyłem - zaczął podchodząc do Nancy. - Nie powiedziałaś jednak, że ty też mnie wykorzystałaś.

- O czym ty, do cholery, mówisz?

- Potrzebowałaś pomocy na tę wyprawę do Szwajcarii, kogoś, kto zna języki i wysoko postawione osobistości. Byłem więc w sam raz. Na początku naszej znajomości używałaś wszelkich kobiecych sztuczek, żeby skłonić mnie do przyjazdu tutaj...

- Cieszę się, że powiedziałeś „na początku” - wtrąciła cicho. - Owszem, to prawda, że potrzebowałam kogoś do pomocy. Ale później polubiłam cię...

- Gdyby tylko o to chodziło, to w porządku. Ale ty posunęłaś się dalej...

- Nie wiem, o czym mówisz - sprzeciwiła się.

- Mówię o Lee Foley'u. Jesteś bezwzględna. Może dlatego, że płynie w twoich żyłach krew tych pierwszych osadników, o których już kiedyś mówiliśmy. Może miałaś rację, ale nie wybaczę ci, że oszukałaś mnie dwa razy. Pierwszego wieczoru w Genewie, gdy jedliśmy kolację, zauważyłem Lee Foley'a przed restauracją. Potem widziałem go w pociągu z Genewy do Berna. Raz spotkałem go tutaj w barze i zrobił wtedy jeden ze swych nielicznych błędów. Gdy napomknąłem o śmierci pani Laird, Foley odparł „wiem”, a przecież Beck nie podał tego do prasy. Jedyne osoby, które wiedziały o śmierci pani Laird, to Beck, ja, Lachenal, później doktor Kleist, no i ty. I tylko ty mogłaś przekazać tę wiadomość Foley'owi...

- Zwariowałeś...

- To jeszcze nie koniec. Foley śledził nas w czerwonym porsche. Na miłość boską, on normalnie nigdy nie używa tak rzucających się w oczy samochodów, lecz tym razem to zrobił dlatego, żebyś ty miała pewność, że wykonuje swe zadanie...

- Jakie zadanie?

- Po pierwsze, wynajęłaś go w charakterze dodatkowego - i to bardzo twardego - pomocnika. Pamiętasz, że ponad dziesięć lat temu agent CIA współpracował z Jesse'em? Coś mi mówi, że gdyby sprawdzić, to tym agentem okazałby się Lee Foley. Miałaś wtedy jakieś siedemnaście, osiemnaście lat. Wtedy pierwszy raz spotkałaś Foley'a...

- Posuwasz się za...

- Czasem zastanawiałem się, czy Foley wystąpił z CIA i rzeczywiście jest detektywem. Teraz jestem pewien, że tak. Myślę, że gdy postanowiliśmy przyjechać do Berna, zadzwoniłaś do niego z Tucson i wynajęłaś go. Potem znów do niego zadzwoniłaś, gdy mieliśmy postój na Heathrow - wtedy, gdy poszłaś na zakupy do Fortnuma. Jak inaczej by się dowiedział, że zamieszkamy w hotelu des Bergues? A zanim wyjechaliśmy z Genewy, pobiegłaś niby to kupić perfumy Gucciego i powiadomiłaś Foley'a, że wyjeżdżamy. Skąd wiedziałby, że będziemy jechać tym pociągiem?

- Jesteś jeszcze inteligentniejszy niż myślałam.

- To wcale nie koniec. Foley działał jako ochrona. To on zastrzelił tych ludzi na stacji w Le Pont. Tylko ktoś, kto umie strzelać tak jak Foley, i to z jadącego samochodu, mógł załatwić tych facetów...

- Skończyłeś? - Głos miała ostry. - Mam już tego dosyć...

- Nie! Beck i ja zastanawialiśmy się, kto mógłby sobie pozwolić na wynajęcie Foley'a...

- A ja mogłam?

- Mogłaś pożyczyć każdą sumę z jakiegokolwiek banku na poczet czteromilionowego spadku po Jesse'ie. Wszyscy wiedzieli o tych pieniądzach. Za to ostatnie zadanie musiałaś nieźle wybulić...

- Ostatnie zadanie?

- Zastrzelenie Grange'a, Signera i Koblera. Kobler sam był snajperem i trzeba było Foley'a, żeby go załatwić. Myślę, że teraz Beck już rozesłał za nim listy gończe...

Zadzwonił telefon. Nancy chciała odebrać, ale Newman pierwszy chwycił słuchawkę. To Beck. Dochodziła piąta po południu.

- Znaleźliśmy jego porsche - oznajmił. - Zostawił je na parkingu w Kloten, a jak wiesz to zurychskie lotnisko. Ma rezerwację na samolot do Londynu rejs SR 808. Obstawiłem cale lotnisko. Życz mi szczęścia...

- Powodzenia...

Odkładając słuchawkę pomyślał, że Beck będzie tego potrzebował. Powiedział Nancy, kto dzwonił i zrelacjonował jej rozmowę. Potem telefon zadzwonił powtórnie. Newman odebrał, zapytał, kto mówi i w odpowiedzi usłyszał znajomy chrapliwy głos.

- Pomyślałem, że na razie pożegnam się z tobą, Newman - zaczął Foley. - I zaoszczędzę Beckowi trochę czasu. Znalazł już porsche? To dobrze. A ma już to volvo, które ukradłem i zostawiłem w Belp? Tam już czekała na mnie cessna. Ostrzegałem cię, że liczba ofiar będzie wzrastać. Końcówka przypomniała mi trochę zakończenie „Hamleta” - cała scena usiana trupami. O, przepraszam, właśnie wywołują mój lot do Nowego Jorku. Jestem teraz w Paryżu na Orly. To do zobaczenia...

Połączenie zostało przerwane i Newman powoli odłożył słuchawkę. Spojrzał na Nancy - popatrzyła na niego wyzywająco i spytała, kto dzwonił. Newman potrząsnął głową.

- Na twoim miejscu postarałbym się odlecieć tym samolotem o trzeciej do Londynu. Beck nie jest głupcem, ale chyba wstrzyma się na dwadzieścia cztery godziny. Właśnie się do niego wybieram...

- Uważasz, że jestem winna, Bob? Powiesz mu?

- Ani cię nie potępiam, ani nie usprawiedliwiam. Jeszcze nie wiem, co o tym sądzić. I nie powiem Beckowi. Przeniosłem już swoje rzeczy do innego pokoju. Żegnaj, Nancy.

- René Lachenal zastrzelił się. Włożył lufę w usta i pociągnął za spust. Zostawił list zaadresowany do ciebie, Bob - powiedział Beck, wręczając mu zaklejoną kopertę.

W pokoju siedział także Tweed i polerował swoje okulary.

- O Boże, nie! - Newman zajął krzesło obok Tweeda i otworzył kopertę. Odręcznie napisany list był tak zwięzły, jak można się było spodziewać po człowieku, który wielokrotnie w życiu pisał wojskowe sprawozdania. - Bardzo lubiłem René - rzucił Newman i zabrał się do czytania.

Drogi Robercie, chcę, żebyś wiedział, że nie miałem pojęcia, co działo się w Klinice Berneńskiej. Otrzymałem rozkazy - ustne - by stwarzać wrażenie, że Klinika znajduje się pod kontrolą wojskową oraz by w jej pobliżu często przeprowadzać manewry. Tej nocy, kiedy zdarzyło się nieszczęście z panią Laird, widziałem przez lornetkę jakichś ludzi na terenie Kliniki, ale nie potrafię powiedzieć, czy byli umundurowani. Zaszła straszliwa pomyłka w kwestii oceny sytuacji, za co czuję się całkowicie odpowiedzialny. Żegnaj, przyjacielu”.

Newman podał list Beckowi. Potem spojrzał na Tweeda, który - już w okularach - patrzył na niego ze smutkiem.

- Jak poszło z panią Kennedy? - zapytał.

- Źle, ale to było nieuniknione. Tak czy owak, jednak ją oszukałem. Paskudna sprawa...

- Przykro mi - zapewnił Tweed - naprawdę mi przykro. Ale potrzebowaliśmy pomocy kogoś spoza firmy. Dziękuję za wszystko, co pan zrobił. - Przerwał na chwilę. - Gdyby kiedykolwiek natknął się pan na coś, o czym pana zdaniem powinienem wiedzieć...

- To natychmiast popatrzę w przeciwnym kierunku.

- Na pana miejscu postąpiłbym tak samo - zgodził się Tweed. Nie miał zamiaru mówić mu o Blanche - uważał, że jego współpracownicy nie powinni wiedzieć o sobie.

- Wszedłem do Kliniki Berneńskiej z pełną obstawą - ciągnął Beck. - Gaz był na miejscu nietknięty. Zniszczymy go. Leupin mówił - zmienił temat patrząc w okno - że widział jakąś dziewczynę rzucającą granat. Wszystkie ofiary już dochodzą do siebie - granat był brakowy, najwyraźniej za długo leżał. Ale nie będziemy szukać tej dziewczyny - już i tak mamy wystarczająco dużo pracy, łącznie z przeszukaniem fabryki Grange'a w Horgen.

- Nurtuje mnie jednak kilka pytań - wtrącił Newman. - Mam zdjęcie, na którym ty i Kobler rozmawiacie przed Taubenhalde i przyznam, że ta fotografia bardzo mnie niepokoiła. Poza tym ciekawe, kto był twoim kontaktem w Klinice? Chciałbym też wiedzieć, kto zabił Nagy'ego, Masona, Seidlera i próbował zlikwidować Willy'ego Schauba?

Beck uśmiechnął się.

- Kobler zadzwonił do mnie i poprosił o spotkanie, a ja powiedziałem, że zobaczę się z nim, ale przed budynkiem - chciałem, żeby poczuł się obrażony. Próbował mnie nakłonić do zaniechania dochodzenia, kazałem więc mu spływać, bo w przeciwnym razie oskarżę go o próbę przekupstwa policjanta. A mój kontakt w Klinice? Doktor Waldo Novak, oczywiście! Był przerażony, że mógłbym go deportować. Co do Nagy'ego i Masona, to podejrzewam, że zabił ich Kobler albo jeden z jego sługusów. Jeśli chodzi o Seidlera i Schauba, to na pewno jego sprawa. Karabin, który znaleziono przy ciele Koblera przed Kliniką był jednym z tych skradzionych. Badania balistyczne już potwierdziły, że to z niego strzelano do Seidlera i Schauba. W mieszkaniu portiera znaleziono kule tkwiące w ścianie. W porządku, Bob?

- Nie użyłbym akurat tego słowa, ale tak. - Newman powoli wstał z krzesła. - Pójdę już, jeśli nie masz nic przeciwko. Przyda mi się długi spacer, żeby oczyścić umysł...

Newman dowiedział się jeszcze od Becka, że drugi skradziony karabin znaleziono na wzgórzu, z którego w ciągu trzydziestu sekund snajper zastrzelił trzech ludzi. Badania balistyczne potwierdziły, że z tej samej broni strzelano na stacji w Le Pont.

Zmierzchało już, gdy Newman szedł pod arkadami. Jedynym znakiem życia był tam przeprawiający się przez grząski śnieg tramwaj. Pomyślał, że trzeba by było lat na obejrzenie każdej arkady i uliczki. Bardzo lubił Berno. Wiele podróżował po świecie, ale żadne inne miasto nie miało jego specyficznej atmosfery.

Została mu jeszcze jedna sprawa do załatwienia. Ktoś musiał powiedzieć Blanche, że jej ojczym nie żyje. Nie miał pojęcia, jak ona to przyjmie, ale zawiadomić ją musiał. Szedł po resztkach śniegu naniesionego pod arkady przez ludzi. W końcu zatrzymał się przed drzwiami z przyciskiem oznaczonym B. SIGNER. Nacisnął dzwonek i przygotował się do tego, co miał powiedzieć.

- Kto tam? - usłyszał głos Blanche.

- Bob. Blanche, mam jeden bilet do Londynu bez powrotu...

- Rozumiem...

- Pomyślałem, że może chciałabyś zobaczyć, jak drę go na tysiąc kawałków...

137



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Forbes Colin Tweed 02 Terminal
Forbes Colin Tweed 17 Przypływ
Forbes Colin Tweed 23 Śmierć w banku Main Chance
Forbes Colin Tweed 19 Śmiertelne ostrze
02 Termin 2 Metody 2012, Uczelnia, Różne, UCZELNIA OD KOCHANEJ MONIKI, semestr 5
Forbes Colin Tweet 19 Śmiertelne ostrze
Forbes Colin Ekspres pod lawina
02 Terminal
Forbes Colin Komorka
Forbes Colin Pułapka w Palermo
Forbes Colin Kamienny lampart 2
Forbes Colin Na szczytach Zervos
Forbes Colin Ekspres pod lawiną
Forbes Colin Rok złotej małpy
Forbes Colin Komórka
Forbes Colin Kamienny lampart
Colin Forbes Tweed 20 Komórka
Colin Forbes Tweed 13 Przepaść(1)

więcej podobnych podstron