Forbes Colin Komorka


Colin Forbes

Komórka

Tłumaczył: Jan Grzelak

Tytuł oryginału: Cell

Prolog

- Linda Warner, żona ministra bezpieczeństwa wewnętrznego, zniknęła trzy tygodnie temu - tłumaczył Tweedowi nadinspektor Roy Buchanan. - Trzy tygodnie! I nic, żadnego śladu, żadnej poszlaki. Nie wiadomo, co się z nią stało.

Naczelnik wydziału śledczego Scotland Yardu rozejrzał się po biurze Tweeda w gmachu przy Park Crescent. Tweed siedział naprzeciwko, po drugiej stronie swojego biurka.

Policjant skinął głową Pauli Grey, asystentce Tweeda, która siedziała przy swoim własnym biurku. Dalej stało biurko Boba Newmana, byłego międzynarodowego korespondenta, z którym też się milcząco i powściągliwie przywitał. W rogu biura sekretarka Tweeda, Monica, pani w średnim wieku z włosami związanymi w wielki kok nad karkiem, zapamiętale młóciła palcami w klawiaturę komputera. To właśnie Paula, atrakcyjna brunetka po trzydziestce, zadała sobie trud, by odpowiedzieć Buchananowi:

- Trzy tygodnie to długo. Strasznie długo. Czy było jakieś żądanie okupu? O ile założymy, że to było porwanie..

- Nie, i to właśnie sprawia, że to jej zniknięcie staje się jeszcze bardziej niepokojące.

- Ta sprawa tylko na początku trafiła do gazet - zauważyła Paula - Teraz prawie się o tym nie pisze.

- Gazety bardziej zainteresowało ostrzeżenie wywiadu, że jesteśmy numerem dwa na liście al-Kaidy - wyjaśnił Buchanan. - Mamy podobno stać się obiektem ataku w rocznicę jedenastego września.

- W jaki sposób doszło do jej zniknięcia?

- Victor Warner ma dwa domy. Ostatnie piętro apartamentowca w Belgravii i posiadłość w Carpford. To taka zapadła wiocha u podnóży North Downs. Porsche pani Warner znaleziono na poboczu po przeciwnej strony drogi tuż za zakrętem. Żadnych śladów walki. Silnik wyłączony, kluczyki w stacyjce. Dziwna sprawa - Buchanan odwrócił się do Tweeda - Chciałbym, żebyś tam ze mną pojechał i sam rozejrzał się po okolicy.

- Ja? Zapomniałeś, że jestem zastępcą dyrektora SIS?

- Oczywiście, że nie zapomniałem - odezwał się po chwili nadinspektor. - Ale mimo to zdołałeś rozgryźć sprawę Arbogasta, wyjaśniając pięć morderstw na dwóch kontynentach, że już udziału wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych nie wspomnę. A poza tym, zanim zacząłeś się tu marnować, byłeś najmłodszym naczelnikiem wydziału zabójstw w historii Scotland Yardu. Sprawa Arbogasta dowiodła, że na szczęście węchu nie straciłeś.

- To niemożliwe. Muszę się skoncentrować na tym, co tutaj robię.

Tweed był człowiekiem w nieokreślonym wieku, średniego wzrostu, nosił okulary w rogowej oprawie. Na ulicy większość ludzi minęłaby go, nawet nie zauważając - nie raz już korzystał z tego dobrodziejstwa w swojej pracy. Ostatnio nawet jakby odmłodniał, jego legendarna energiczność była jeszcze bardziej zauważalna niż zwykle, ruchy żwawsze.

- Nie mógłbyś tego zrobić dla mnie? - łasił się Buchanan.

- Roy, powiedziałem „nie”! - walnął pięścią w blat biurka Tweed - A poza tym Warner wymógł na Gabinecie pełną kontrolę nad sprawami wewnątrz kraju i ograniczenia ingerencji ze strony innych agend. To dotyczy w szczególności mnie, Buchanan.

Nabierał tchu, by kontynuować tyradę, kiedy drzwi otworzyły się z takim impetem, że ledwie wytrzymały to zawiasy. Dyrektor Howard wpadł do biura, jak bomba, wymachując jakimś trzymanym w garści plikiem papierów. Potężne, niemal dwumetrowe chłopisko, od zbyt długiego przesiadywania w drogich restauracjach i klubach stracił kondycję i dostał zadyszki.

W paru susach przemierzył pomieszczenie i padł ciężko na fotel przed biurkiem Newmana. Ubrany w nienaganny garnitur uszyty na zamówienie u drogiego krawca z Saville Row, wykrochmaloną na sztywno białą koszulę z muchą, z grzmiącym głosem i nienagannym akcentem z wyższych sfer, Howard był ucieleśnieniem ideału wysokiego urzędnika.

Na szczęście do tego wszystkiego miał jeszcze głowę na karku, więc z Tweedem podzielili się obowiązkami sprawiedliwie - on użerał się z podobnymi sobie pawianami z Whitehallu, a Tweedowi zostawiał na wolną rękę w kierowaniu Firmą.

- Zwycięstwo! - wychrypiał teraz, kiedy tylko odzyskał wreszcie mowę. - Wracam od premiera. Zdołałem go przekonać, żeby odwołał edykt Warnera o tym, że wszystko, co dzieje się w kraju to wyłącznie jego sprawa Tweed, ma się pan zająć sprawą zniknięcia pani Warner. Premier bardzo niepokoi się ta sprawą. Zaczynają krążyć brzydkie pogłoski o tym, że piękna Linda ponoć za bardzo zaprzyjaźniła się z innym wysokim członkiem Gabinetu.

- Wspaniale! - ucieszył się Buchanan. - Tweed możemy zaraz jechać na wizję lokalną do Carpford, miejsca, gdzie się to znikniecie zdarzyło.

- Tu - potrząsnął raz jeszcze papierami uniesionymi w tryumfalnym geście Howard - mam notatkę premiera, że ma pan działać niezależnie od ministerstwa bezpieczeństwa. Wszystko będzie znów po staremu.

- Oho - pokręcił głową czytając Tweed - stary nie owija w bawełnę. - Odłożył kartkę na biurko. - Nie, to w żaden sposób nie zmienia mojej decyzji, żeby nie zajmować się zniknięciem pani Warner. To twoja sprawa, Roy. Nawiasem mówiąc, nie bardzo wierzę w te prasowe historie o bezpośrednim zagrożeniu kraju ze strony al-Kaidy.

- Przecież znałeś Lindę - nie odpuszczał Buchanan. - Może niezbyt blisko, ale zawsze. Ona cię lubiła.

- Podjąłem decyzję i...

Zadzwonił telefon. Monica odebrała, zasłoniła mikrofon dłonią i, pobierając swój najbardziej zjadliwy uśmiech, zapowiedziała:

- Dzwoni pan Peregrine Palfry, osobisty asystent Warnera. Nalega, by z panem rozmawiać.

- Ten fagas? Bije Warnerowi pokłony za każdym razem, kiedy tamten tylko pokaże się w gabinecie. No dobra, daj mi tego dupka - powiedział biorąc słuchawkę dwoma palcami, jakby się spodziewał, że pocieknie z niej coś obrzydliwego. - Tweed, słucham.

- Panie Tweed - usłyszał arogancki głos ze słuchawki - pan minister prosił, żebym panu przekazał, że...

- Jak ma do mnie interes, to niech sam zadzwoni. Nie przyjmuję telefonów od jego sług.

- To ważna sprawa. Mam panu powiedzieć, że...

- Łącz ze swoim szefem, albo odkładam słuchawkę.

W słuchawce rozległ się głuchy dźwięk, słychać było jakiś szepczące głosy i po chwili odezwał się sam Warner. W jego głosie próżno by szukać zachwytu.

- Tweed, jestem zapracowanym człowiekiem...

- No to jest nas dwóch. W czym rzecz?

- Proszę uważnie mnie wysłuchać. - Tym razem głos był już grzeczniejszy, ale zdeterminowany. - Doszły do mnie słuchy, że rozważa pan zajęcie się dochodzeniem w sprawie zagadkowego zaginięcia mojej żony. Kategorycznie zabraniam panu ingerować w to dochodzenie. Nadzór nad nim spoczywa w rękach nadinspektora Buchanana i Garetha Morgana, szefa Wydziału Specjalnego. Zrozumiano?

- Oczywiście - uśmiechnął się Tweed, a po chwili kontynuował: - Jest tylko jedna mała przeszkoda na drodze do wykonania pańskiej jakże uprzejmej prośby. Otóż tak się składa, że moja firma panu nie podlega. Niemniej dziękuję za pański telefon, który bardzo pomógł mi podjąć decyzje. Do usłyszenia.

Tweed chwilę siedział prostując plecy w fotelu, a w oczach zapaliły mu się iskry.

Uniósł zaciśniętą pięść i walnął nią w blat z taką siłą, że zaskoczona Paula aż podskoczyła za swoim biurkiem. Patrzyła, zafascynowana zmianą osobowości, jaką u niego ostatnio ujrzała.

Zwykle spokojny, pasywny Tweed nagle stał się porywczy, ale i porywający rozpierającą go energią.

- To zdecydowało - rzucił. - Warner dzwoni z rozkazem, żebym się trzymał z daleka od tej sprawy. Widać jeszcze nie wie o decyzji premiera. A to się chłopina zdziwi... Roy, nie zaczniemy od wycieczki do Carpford. Daj mi adres tej jego meliny w Belgravii. I nazwisko gospodyni.

Wstał i ruszył do wieszaka po płaszcz.

- Chodź ze mną, Paula. Masz oko do wynajdowania szczegółów, które mi umykają. Może wywnioskujesz coś z tego, co tam zastaniemy.

- Proszę, tu masz adres. - Buchanan nawet nie próbował ukryć zadowolenia z rozwoju wypadków. - Gospodyni nazywa się Carson, pani Carson. Nic z niej nie wydusiłem. Mam iść z wami?

- Nie - odparł Tweed, wymierzając mu kuksańca w ramię. - Najwyraźniej nie zadałeś właściwych pytań, nie ma sensu pchać cię jej w oczy.

Londyńskie lokum Warnerów zajmowało całe czwarte piętro nowoczesnego apartamentowca, ginącego szczęśliwie we wspaniałościach rezydencji okalających Belgrave Square, do których jego nowoczesność pasowała jak pięść do oka. Tweed użył legitymacji SIS, by pokonać opór agresywnego portiera. Winda była olbrzymia i luksusowa, z lustrami w złotych ramach i siedzeniami obitymi czerwoną skórą. Jechała powoli, ale bezszelestnie, a na czwartym piętrze drzwi rozsunęły się, odsłaniając widok na szerokie korytarze wyłożone dywanami, w których stopa grzęzła po kostkę.

- Warner wykupił całe piętro - rzucił Tweed, skręcając zgodnie ze wskazówkami z kartki Buchanana w lewo. - W połowie tych pomieszczeń nawet nigdy nie był. Kupił je tylko po to, żeby nie mieć sąsiadów.

Doszedł do ciężkich dębowych drzwi, przy których na ścianie zamontowany był domofon. Nacisnął guzik i chwilę czekał, aż z głośnika rozległ się głos zirytowanej kobiety.

- Kto tam?

- Nazywam się Tweed, jestem zastępcą dyrektora SB.

- Ktoś uprzedzał telefonicznie, że się pan pojawi. Jego nazwisko?

- Nadinspektor Buchanan ze Scotland Yardu.

- Baba nie ryzykuje, wszystko sprawdza - usłyszał pełen niechętnego podziwu szept Pauli, tonący w zgrzycie i łoskocie trzech kolejno otwieranych zasuw. Drzwi uchyliły się i stanęła w nich wysoka, siwą koścista i nieprzystępna, ale doskonale ubrana kobieta. Jej przenikliwe oczy skierowały się na Paulę.

- A to niby kto?

- A to niby moja asystentka, Paula Grey. Zresztą jest nią naprawdę.

- Skończmy te rozmówki w progu. Mam niewiele czasu.

- Nasza rozmowa potrwa tak długo, jak to będzie konieczne - odparł z naciskiem Tweed.

Poprowadziła ich do wielkiego salonu z białymi skórzanymi sofami i fotelami. Tweed i Paula usiedli na sofie, a pani Carson z zaciśniętymi ustami usadowiła się na brzeżku wysokiego fotela z rzeźbionym oparciem.

- Zaczynajcie. Mówiłam, że nie mam zbyt wiele czasu.

- Spodziewałbym się raczej, że zniknięcie pani domu przeraziło panią do głębi.

- To już trzy tygodnie, odkąd wyparowała bez śladu z Carpford.

- Organa bezpieczeństwa wewnętrznego robią co w ich mocy, by wyjaśnić sprawę jej tajemniczego zniknięcia.

Ton i mina dawały wyraźnie do zrozumienia, że traktuje go wrogo. Paula oceniła, że gospodyni chyba nie lubi Tweeda. Postanowiła przejąć inicjatywę i usiadła prosto, uśmiechając się do niej.

- Pani Carson, jako kobieta może nam pani zapewne udzielić jakieś ważnej informacji, która może do tej pory umknęła prowadzącym śledztwo. Pan Tweed, który trochę ją znał, powiedział mi, że Linda Warner była zawziętym czytelnikiem i nigdy nie rozstaje się z książkami. Wie pani może, co czytała przed zniknięciem?

- Oczywiście, że wiem. Kolejny raz brnęła przez „Upadek Cesarstwa Rzymskiego” Gibbona. Trzymała ją przy łóżka. Zawsze zabierała, kiedy się gdzieś wybierała, na wypadek, gdyby udało jej się wyrwać parę minut wolnego czasu.

- Czy mogłabym poprosić, by sprawdziła pani, czy ta książka leży na jej nocnym stoliku?

- Leży w tym samym miejscu, z zakładką na stronie, do której doczytała.

- Czy pani zdaniem to pozostawienie książki może wskazywać, że przewidywała szybki powrót z Carpford?

- Tak mi się wydaje. - W pani Carson zaszła nagle widoczna przemiana. Odprężyła się, patrzyła na Paulę, w ogóle ignorując obecność Tweeda - Chciała wrócić przed wieczorem.

- Zabrała jakieś ubrania?

- Nic, poza futrem z soboli. Tam w Carpford jest strasznie zimno. Sprawdziłam jej garderobę bardzo uważnie. Uwierzy pani, że żaden z tych idiotów z Wydziału Specjalnego nawet o to nie zapytał?

- Czy przed wyjazdem dzwoniła do kogoś, albo odbierała telefon?

- Nie. I o to też żaden z nich nie zapytał. Co za ulga rozmawiać nareszcie z kimś, kto zna się na swojej robocie. Może się państwo czegoś napiją? Kawy? Herbaty?

- Nie, dziękujemy, dopiero co jedliśmy śniadanie. Czy pani Warner mówiła pani, po co wybiera się do Carpford?

- Zdążyła tylko w przelocie powiedzieć, że to coś ważnego, że jedzie z ważną misją, czy coś w tym rodzaju.

- Czy to było coś zleconego jej przez męża?

- Tego nie wiem, ale tak to wyglądało. Wiem, że pan Warner miał wrócić z ministerstwa dopiero późnym wieczorem. Odbywała się tam jakaś wielka narada.

- Musi się pani niepokoić o to, co się z nią stało.

Uśmiech nie schodził Pauli z ust przez cały czas tego przesłuchania, które wyglądało na przyjazną pogawędkę. Pani Carson pochylała się coraz bliżej swej rozmówczyni.

Jej sztywność i wrogość rozwiały się bez śladu.

- Panno Grey, oczywiście, że się martwię. To takie do niej niepodobne. Dzwoniłam wtedy późnym popołudniem do Carpford, ale nikt nie odbierał. Myślałam, że może już wraca.

- Czy pani Warner była osobą towarzyską?

- Jeśli musiała. Chodziła na kolacje z mężem, jej przyjaciółki znikały z horyzontu jedna po drugiej. To były w większości żony dyplomatów i powyjeżdżały z nimi na placówki.

- Dużo czasu spędzała w Carpford?

- Starała się unikać jeżdżenia tam. Zdaje się, że nie przepadała za tym miejscem. Kiedyś nawet mówiła, że jest „dziwne”, cokolwiek mogło to oznaczać.

- Czyli jeździła tam tylko z mężem? A więc musiała mieć tam na miejscu jakieś ubrania.

- Nic tam nie miała. Zabierała tylko to, co niezbędne i wracała przy pierwszej nadarzającej się okazji. Zawsze przywoziła ze sobą wszystko, co zabrała. Co do sztuki.

Paula spojrzała na zegarek i wstała.

- Pani Carson, dziękujemy bardzo za poświęcenie nam tak wiele czasu. Pozostało mi tylko jedno pytanie, bardzo delikatnej natury, na które nie musi pani odpowiadać. Zadaję je tylko dlatego, że musimy wyeliminować wszelkie ewentualności. Jakby to ująć? Czy... Czy pani Warner miała jakichś, hmm, bliskich przyjaciół płci męskiej?

- Dlaczego miałabym nie odpowiadać? Jestem światłą kobietą. Poza tym ten cham z Wydziału Specjalnego też już o to pytał, ale ujął to znacznie bardziej bezpośrednio. Odpowiedź brzmi: nie. Nie miała kochanka. A jako jej gospodyni jestem być może jedyną osobą na tym świecie, która musiałaby o tym wiedzieć. Jeśli przyjdzie pani na myśl jeszcze coś, o co chciałaby pani zapytać, proszę dzwonić. Jest pani pierwszą osobą, która moim zdaniem ma szansę ją odnaleźć.

- Dziękuję pani za pomoc i na razie zostawiamy już panią w spokoju, o ile w tej sytuacji można w ogóle mówić o spokoju.

1

Wracając, Tweed ze zdziwieniem zauważał czarnego Saaba zaparkowanego przed wjazdem do siedziby SIS. Nadispektor Buchanan siedział za kierownicą niecierpliwie bębniąc w nią palcami. Widząc, że nadjeżdżają, pozdrowił ich dłonią Tweed zjechał i zatrzymał się koło wjazdu w Crescent. Po chwili obok zatrzymał się czarny Saab i wyskoczył z niego Buchanan.

- Możemy jechać do Carpford od razu - powiedział, gdy Tweed uchylił okno. - Kiedy technicy skończyli zabezpieczać ślady w samochodzie, kazałem go odesłać do garażu w Abinger Hammer. Już go stamtąd zabrali i zawieźli do Downs, stoi dokładnie tak, jak był znaleziony. Pokażę drogę. Gotowi?

- Miejmy to już za sobą - zgodził się Tweed. - Prowadź nas, Macduffie.

Było lutowe przedpołudnie, piękne, czyste niebo i przenikliwy ziąb. Buchanan raźno ciągnął Saabem ku autostradzie A3. Paula pogratulowała sobie w duchu decyzji pozostania w płaszczu i rękawiczkach.

Szybko zostawili za sobą wielkomiejski zgiełk i po chwili mknęli pustą A3.

Buchanan i Tweed lubili szybką jazdę, a chociaż mogli sobie pozwolić z racji zajmowanych stanowisk na wiele, nie przekraczali nakazanej prędkości nadmiernie. Po około godzinnej jeździe Buchanan zaczął sygnalizować zamiar zjazdu z autostrady w boczną drogę.

Kiedy wjechali nią na szczyt wzgórza, skręcił w lewo i wjechali w zupełną głuszę.

Wjechali na kolejne wzgórze, zjechali z niego ciasno poskręcaną serpentyną z której roztaczała się piękna panorama wysokich, falujących po horyzont wzgórz.

- Przejechaliśmy pierwszy grzbiet północnego Downs. Znam te okolice. Samego Carpford nie, nawet nie wiem, jak tam dotrzeć.

- Co wiemy o Victorze Warnerze?

- Spryciarz. Służył w wywiadzie Marynarki Królewskiej, a potem, po wyjściu do cywila, zahaczył się w Medfords Security i od razu został tam dyrektorem. Tam wypatrzył go poprzedni premier, i posadził na fotelu deputowanego w Izbie Gmin, żeby się chłopina nie zmarnował, albo co gorsza nie poszedł do konkurencji. Dalsze szczeble drabiny przeszedł już szybko. A kiedy powstało Ministerstwo Bezpieczeństwa był oczywistym kandydatem na ten stołek.

- Polubię go?

- Nie sądzę. Osobowość dominująca. Wie, że jest dupkiem, ale za to ambitnym i zdolnym.

- Po kiego licha mu drugi dom, i to jeszcze na takim zadupiu?

- Jakbyś posiedziała kilkanaście godzin dziennie z tymi nudziarzami z Gabinetu, też chciałabyś mieć miejsce, dokąd żaden nie wpadnie z wizytą. A Warner, jak z pół tuzina innych, jest typowany na następnego premiera.

Dojechali stromo opadająca drogą do podnóża góry i jechali nią dalej, wśród łagodnie pofałdowanych pól po obu stronach. Nie napotykali wielu pojazdów. Buchanan przed nimi włączył prawy kierunkowskaz. Skręcili objeżdżając staromodną ceglaną gospodę, której narożnik niebezpiecznie wystawał niemal na drogę.

- Abinger Hammer - powiedział Tweed. - Dotąd jako tako znałem teren, ale od tej pory to już ziemia niczyja Teraz pewnie pojedziemy w głąb Downs.

Skręcili śladem Buchanana w stromo wspinającą się drogę, najeżoną ostrymi zakrętami. Robiło się coraz zimniej. Paula zauważyła miejscami szadź na trawie na poboczu.

Przejechali koło drogowskazu do Holmbury St Mary, potem koło samego miasteczka. Wciąż się wspinali i teraz na horyzoncie zobaczyła ciemny, niemal czarny, gęsty las. Z bliska można już było odróżnić drzewa iglaste wymieszane z nagimi liściastymi, sterczącymi jak powtykane w ziemię miotły. Buchanan zwolnił, skręcił w dróżkę, która za chwilę krzyżowała się z kolejną, wracającą do drogi, która przyjechali Saab zatrzymał się w utworzonym przez nie trójkącie i nadinspektor wysiadł, podbiegając do ich samochodu.

- Jeżeli nie wiecie, gdzie jesteśmy, to właśnie wjechaliśmy do Czarnego Lasu.

- Jak tu pięknie - zażartowała Paula.

- Nic z tego, co nas czeka nie będzie piękniejsze - zapewnił ją Buchanan. - Ten znak - wskazał tablicę „Droga zamknięta” - stoi tu na naszą cześć. Żeby postronni nie zadeptali miejsca zbrodni, oznaczonego taśmami.

Buchanan wrócił do samochodu i ruszył dalej, pod najbardziej strome ze wzgórz, na które pięli się dotąd. Droga zwęziła się do jednego pasa, a oni pięli się nadal.

Wokół, po obu stronach ciągnęła się gęsta ściana lasu. Jechali teraz wąską dróżką wydętą w zbocza Powyżej i poniżej wyrastała niemal pionowa ściana, a oni ledwie mieścili się na półce, którą prowadziła droga Kiedy po kolejnym wirażu po jej stronie zniknęła skała, spróbowała wyjrzeć, ale jedyne co widziała, to pochylające się nad nimi drzewa Czarnego Łasa.

- A jak ktoś nadjedzie z tamtej strony? - zapytała.

- Przy odrobinie szczęścia zmieścimy się w którejś z mijanek wykutych po drodze.

- Czuję się jak w króliczej norze.

- Ta droga nazywa się Carp Lane, więc to już niedaleko stąd. - Wierzył, że w jego głosie słychać więcej nadziei niż miał jej naprawdę.

- Buchanan powiedział „miejsce zbrodni”. Zaniepokoiło mnie to. Przecież jeszcze nie wiemy, czy popełniono zbrodnie.

- Ponosi cię wyobraźnia Pewnie mu chodziło o to wytaśmowane miejsce, gdzie mieli ustawić samochód.

- Skoro tak uważasz...

Królicza nora” nagle zaczęła opadać i teraz zamiast piąć się mozolnie, Tweed z trudem utrzymywał silnikiem samochód, który bez tego rozpędził by się szybko.

Potem sklepienie z drzew znikło i wyjechali na otwartą przestrzeń. Buchanan włączył kierunkowskaz i skręcili w lewo, w kolejną, znowu pnącą się do góry boczną drogę.

Przynajmniej nareszcie wyjechaliśmy z tego cholernego lasu, pomyślała Paula Falujące zbocze było już wyraźnie zmrożone, a nie tylko przyprószone szadzią. Za zakrętem ujrzeli nagle zaparkowane na poboczu Porsche, a w poprzek drogi wyrosła czarno-żółta plastikowa taśma z napisem POLICJA. Obok stało kilku umundurowanych policjantów, przyglądających im się z zaciekawieniem. Buchanan zatrzymał Saaba i wysiadł, odzywając się do policjantów.

- Sierżant Abbott? Przepraszam, że narobiłem panu tyle kłopotu.

- Jeśli to tylko pomoże ją znaleźć, sir...

Paula szła pierwsza zakładając po drodze lateksowe rękawiczki, a Tweed za nią z policjantem. Porsche stało przodem do nich, po niewłaściwej stronie drogi, tuż za zakrętem.

Podeszła do samochodu i zajrzała do środka.

- Sierżancie. Abbott, czy dokładnie tak to wszystko wyglądało, kiedy go znaleźliście? W stacyjce jest kluczyk. Czy silnik był włączony?

- Nie, wszystko wyglądało tak, jak w tej chwili. Może pani wejść do środka, nawet usiąść za kierownicą. Technicy sprawdzili go bardzo dokładnie.

- Znaleźli coś?

- Jeden czy dwa rude włosy, które po porównaniu z zabezpieczonymi w domu okazały się jej włosami Poza tym żadnych włókien.

Paula otworzyła drzwi od strony kierowcy i wcisnęła się za kierownicę. Dziwnie poczuła się ujmując koło kierownicy, którego przed nią zaginiona dotykała zapewne jako ostatnia Wyjrzała do Tweeda, Buchanana i Abbotta stojących na zewnątrz.

- Tylko okno kierowcy jest opuszczone. Czy w takiej pozycji je zastaliście, sierżancie?

- Tak jest, proszę pani.

- Zatrzymała się po niewłaściwej stronie drogi Czy znaleziono ślady mogące sugerować, że z naprzeciwka nadjechał jakiś inny samochód, który zablokował jej przejazd?

- Chyba domyślam się, o co pani chodzi - uśmiechnął się. Abbott - Że niby jak stał, to mógł z niego kapnąć olej, czy coś takiego? Sprawdziliśmy; ani śladu.

- Mogłabym cofnąć troszeczkę przed zakręt, tam skąd ona nadjeżdżała?

- Proszę bardzo - odparł Buchanan. - Stanę na zakręcie, żeby jakiś inny samochód jadący z dołu na ciebie nie wpadł. Durniów nigdzie nie brakuje, a taśma nie wszystkich powstrzyma.

Paula uruchomiła silnik, wrzuciła wsteczny i spojrzała w lusterku na Buchanana, który dawał znak, że droga wolna. Powoli wycofała samochód, ostrożnie omijając sterczący ostry załom skały. Zatrzymując samochód próbowała wyobrazić sobie, że jest panią Warner, znającą trasę. Ruszyła powoli naprzód i od razu zrozumiała, dlaczego samochód znalazł się na przeciwległym pasie To był jedyny sposób, żeby wyjrzeć za zakręt i sprawdzić, czy droga jest wolna Zatrzymała Porsche w tym samym miejscu, skąd ruszyła i, nie ruszając się z miejsca, zaczęła analizować sytuację.

- Coś, lub ktoś ją zatrzymał - mówiła bardziej do siebie, niż do kogokolwiek innego. - Okno otworzyła, żeby usłyszeć, czy ktoś nie nadjeżdża z naprzeciwka..

- A wtedy - włączył się stojący za oknem Buchanan - jakiś facet wsadził przez okno lufę i kazał jej wysiadać. To jedna z teorii.

- Facet? A może to była kobieta?

- Abbott! - zawołał Buchanan, gdy Paula wysiadła z Porsche'a - Zabierzcie ten samochód z powrotem i otwórzcie z powrotem drogę. Ja jadę z państwem do Carpford. - Ponuro spojrzał na Paulę. - Przygotuj się na szok - uprzedził.

Wyjechali na szczyt i Buchanan zjechał z drogi nad pobocze Przed nimi rozciągał się rozległy płaskowyż, a na nim spore jezioro z przystanią, przy której kołysała się zacumowana żaglówka Znad wody wstawała mgła, która przysłaniała widok w oddali.

- To jest Carpford? - zapytała - Rzeczywiście dziwne miejsce.

- Ostrzegałem, że możesz się poczuć nieswojo. Popatrz na te domy.

Nie widziała do tej pory dziwniejszego i mniej do siebie pasującego zbiorowiska budynków, niż te, które były rozrzucone na sporej połaci wzdłuż brzegu cichego jeziora.

Najbliższy od nich stał na szczycie niewielkiego wzgórka, w pewnej odległości od wody. W jednym rogu wyrastała z niego potężna wieża, przytłaczająca nawet wysoki mozaikowy dach nakrywający dwa piętra domu z wysokimi, wąskimi oknami. W przeciwległym rogu wyrastała jeszcze druga, znacznie mniejsza wieżyczka, już bardziej w proporcji do reszty.

- Boże, a cóż to za szkarada? - wyrwało się Pauli na głos. - Architektura wygląda niemal na włoską, ale te proporcje..

- To właśnie wiejska kryjówka Victora Warnera. Nazywa się Garda. To prawdziwa forteca i jedyny tu budynek od podstaw zbudowany według projektu jego jedynego lokatora.

Wszystkie pozostałe są wynajmowane.

- Przez kogo? - zainteresował się Tweed.

- New Age Development Corporation Czynsz płaci jakiś mocno podejrzany adwokat z Londynu. Pieniądze idą na konto w Banque de Bruxelles et Liege, małym banku belgijskim.

- I tam zostają?

- Pewnie nie, ale nie mamy pojęcia, gdzie idą potem. Wiecie jak trudno coś wyciągnąć z belgijskiego banku. Szwajcarzy przy nich to gadatliwe przekupki.

- Chyba znam kogoś, kto może nam pomóc to rozgryźć - rzucił półgębkiem Tweed, rozglądając się wokół jeziora.

Nad jego brzegiem stał dom, który Pauli przypominał betonowy bunkier. Potężny zwał spiętrzonych jeden na drugim betonowych bloków, w których wycięte były okrągłe okna jak bulaje. Tweed wskazał palcem.

- Kto mieszka w tym straszydle?

- Drew Franklin, najlepiej opłacany prasowy plotkarz Wielkiej Brytanii. Kiedy chciałem go zapytać, czy czegoś nie wie w sprawie pani Warner, powiedział mi, że policja zawsze przekręca to, co mówi, więc nie powie mi nic pod nieobecność adwokata.

- A w tej pseudo pasterskiej chatynce za nim?

- Pani Agatha Gobble Nie do wiary, ale ona tam prowadzi antykwariat. Jeśli dobrze ją podejdziecie, może wam sporo powiedzieć. Jak już zacznie gadać, to nie wie, kiedy skończyć. Problem w tym, że ta pani ma trochę nierówno pod sufitem.

- A w tej piętrowej... Cholera, chyba stodole, ale pierwszy raz widzę okrągłą stodołę... W tej stodole z bali po drugiej stronie jeziora? - zapytał Tweed.

- To nie stodoła, tylko dom - zapewnił go poważnym tonem Buchanan. - Zajmuje go niejaki Peregrine Palfry...

- Tak się nazywa asystent Warnera - przypomniała Paula.

- We własnej osobie Do tej pory nie miałem okazji zastać tego pana w domu. A w Londynie nigdy nie mogę go zastać w ministerstwie. Ilekroć tam pójdę, co za pech, akurat go nie ma. W każdym razie tak mi mówią.

- Przerażające miejsce. - Paula pokręciła głową - Nigdzie ani żywej duszy. Miasteczko duchów.

- Nie do końca - powiedział Tweed. - Kilka minut temu, ze skraju Czarnego Lasu wysunął się jakiś wysoki chudzielec w długim czarnym płaszczu i przyglądał nam się uważnie przez lornetkę. Dobry punkt sobie wybrał, w tym płaszczu ledwie go było widać na tle drzew. A potem nagle zniknął. Te raz nikogo tam już nie ma.

- Chodźmy porozmawiać z panią Gobble - powiedziała Paula - Może powie coś ciekawego.

- Zaczekam na was przy samochodach - zdecydował Buchanan - Nie przypadłem tej pani do gustu.

Domek w stylu Cotswalda z bliska okazał się bardziej strawny. Tyle tylko, że okna były ze szkła fakturowanego i ciężko było przez nie zobaczyć wystawione za nim rzędy bibelotów. Tego, co było widać, starczyło Pauli, by dojść do wniosku, że nie zobaczyła nic, co by chciała kupić. Kiedy Tweed otworzył drzwi, odezwał się antyczny dzwonek.

Za kontuarem pojawiła się pulchna pani po sześćdziesiątce z pojedynczym sznurkiem dużych niebieskich paciorków na szyi.

- Właśnie zamykam - oznajmiła.

- Pani Gobble? - zapytał grzecznie Tweed. - Pewna znajoma poleciła mi pani sklepik, mówiąc, że sposób w jaki pani wystawia swój towar mógłby być wzorcem dla całej branży.

- To bardzo miło z jej strony.

- Nazywam się Tweed. To jest moja asystentka, Paula Grey. A to moja legitymacja.

Pani Gobble uważnie przestudiowała wręczony jej dokument Oddając legitymację, sprawiała wrażenie zaskoczonej.

- Wywiad? Chwała Bogu, ktoś jednak potraktował poważnie to, co się przytrafiło biednej pani Warner. Powiedziałam policji, że ją zamordowali, ale mnie zbyli.

- Skąd ta pani pewność, że została zamordowana? Widziała pani coś?

- Wiem, bo widziałam to tutaj. - Pani Gobble plasnęła dłonią w szerokie czoło. - Moje wizje się zawsze sprawdzają.

- Znała pani panią Warner?

- Bardzo uprzejma pani Nadawała tej wiosce klasy, czego nie można powiedzieć o reszcie tych tam... To wszystko szumowiny. A pani Warner kupiła u mnie mały pejzażyk, najlepszą rzecz, jaką miałam w sklepie. Od razu siem na nim poznała i wcale siem nie targowała.

Pani Gobble bardzo się do tej pory starała mówić językiem literackim, bo to tacy goście, z samego Londynu, i jeszcze Tweed jej podstawił pod nos legitymację zastępcy szefa wywiadu, ale widać było, że się rozkręca i traci powoli kontrolę, wtrącając gwarowe słowa Paula dopiero teraz przyjrzała się jej fartuchowi, pokrytemu jakimiś tajemniczymi znakami. O jasny gwint, i do tego czarownica!

- Uroczy zakątek, tak tu cicho i pięknie - powiedziała.

- Póki nie ma motocyklistów - odpowiedziała kwaśno pani Gobble.

- Motocyklistów? - zainteresował się Tweed. - A kiedy przyjeżdżają?

- Co drugi dzień, czy raczej co drugą noc. Jeden taki przejeżdża tędy regularnie o dziesiątej w nocy. Za każdym razem huczy tak, że o mało nie spadam z łóżka, kiedy krąży wokół jeziora.

- Wie pani dokąd się kieruje?

- Do Margessona. Nie lubię go. To dziwny człowiek. Wielkolud z długą brodą bardzo nieuprzejmy. Przyjechał tu kiedyś, kręcił się wokół, ani słowem nie odezwał. Pytam, czego sobie życzy; a on że tylko tak sobie wpadł, zobaczyć jaka jestem. I poszedł.

- Gdzie mieszka ten Margesson?

- Proszę podejść do drzwi, zaraz gaszę światło i państwu pokażę.

Podeszła do drzwi i przekręciła staromodny porcelanowy wyłącznik. Na zewnątrz zapadł już zmrok, ale wiszący na niebie półksiężyc dawał tyle światła, że oświetlał ciężkie zwały chmur, zasnuwąjących okolicę.

- Widzicie ten dziwny okrągły dom? Należy do innego bardzo nieprzyjemnego człowieka, niejakiego pana Palfry. W lewo od tej jego wielkiej balii stoi taki dom w stylu Regencji z jasnymi światłami, widzicie?

- Trudno nie zauważyć.

- To tam motocyklista dostarcza dużą białą kopertę. Pogada z Margessonem przez chwilę, a potem znowu siada na ten swój motor i hałasuje mi pod oknem, wracając do głównej drogi.

- Wygląda na to, że to jakiś kurier - powiedział Tweed.

- A nazywajcie go sobie jak chcecie, ale tu się coś dziwnego dzieje. Jak żem wam mówiła, zawozi Margessonowi tę wielgachną białą kopertę, o dziesiątej w nocy, na huczącym motorze. A któregoś dnia żem wynosiła śmieci, zaraz rano, o świcie, zanim przyjadą śmieciarze po ten wielki pojemnik koło przystani i na samym wierzchu tam leżała taka biała koperta Nie była otwarta.

- Chodzi pani o to, że nadal zaklejona? - upewniła się Paula.

- A dyć mówię. Nikogo w okolicy nie było, więc ją wzięłam i otworzyłam. I nic. Była pusta No to ja siem pytam, po co z takim hukiem, coby wszystkie widzieli ktoś mu tu przywozi puste koperty?

- E, może ktoś po prostu zapomniał raz coś do niej włożyć - machnął ręką Tweed.

- Tak? A skąd Margesson wiedział; że tam nic nie ma, jak jej nie otwierał? Poczekajcie tu, zapalę światło.

Podeszła do ściany, bezgłośnie w swoich bamboszach. Rozległ się szum elektrycznego silnika i żaluzje antywłamaniowe z lekkim klekotem zaczęły opadać na okna i drzwi sklepu Jednocześnie na ganku zapaliły się światła.

- Ściągnęłam fachowca z Foxhold i kazałam se pozakładać te żaluzje. Nie lubię, jak mnie kto po zmroku podgląda. Zwłaszcza ten w długim czarnym płaszczu, ktokolwiek to jest.

- Jak ten człowiek wygląda? - zainteresował się Tweed.

- A skąd mam wiedzieć? Pojawia się po zmroku. Widuje go czasem przy pełni księżyca.

- Pani Gobble - zaczął ostrożnie Tweed - pani widziała mnóstwo szczegółów tego, co się dzieje po drugiej stronie jeziora o dziesiątej wieczorem. Musi pani mieć lepszy wzrok ode mnie, bo ja stąd widzę tylko domy.

- To mój mały sekret - zaśmiała się pani Gobble. - Proszę zajrzeć za parawan Zobaczy pan, co tu mam.

W rogu, koło okna po drugiej stronie pomieszczenia, stał wysoki parawan, osłaniający coś z trzech stron. Kiedy Tweed tam zajrzał, zobaczył wysokiej klasy astronomiczny teleskop na trójnoga Nachylił się do okularu i ujrzał drzwi Margessona w takim powiększeniu, że mógłby policzyć gwoździe, którymi je zbito. Nie docenili pani Gobble..

Wyprostował się, a pani Gobble opuściła żaluzję, którą na chwilę podniosła, kiedy Tweed pochylił się nad teleskopem.

- Pani Gobble, była pani dla nas bardzo pomocna. Teraz chyba pójdziemy złożyć wizytę panu Margessonowi. Widzę, że palą się u niego jakieś światła, zapewne go zastaniemy w domu.

- Tylko uważajcie. Ten człowiek ma dziwną moc. I nie wpadnijcie do jeziora, cały czas trzymajcie się ścieżki.

- To jezioro nazywa się Carp Lake. Czy w nim żyją karpie?

- Nigdy żadnego nie widziałam. Ale jest bardzo głębokie. Jak wyjdziecie, wyłączę światła.

Na drzwiach, które im otworzyła, Tweed naliczył trzy zasuwy i dwa zamki Wyszli na zewnątrz i od razu zaczął ich kąsać chłód. Chmury były nisko, powietrze przesycała wilgoć.

Na roślinach wokół jeziora wyrosła warstwa szronu.

- Pominięcie Margessona w przesłuchaniach dotyczących sprawy Lindy Warner mogło być błędem - powiedział Tweed, gdy Paula ciaśniej zawijała szalik i stawiała kołnierz. - Coś tu śmierdzi..

- To całe miejsce śmierdzi pod niebiosa - odparła Paula.

W biurze Tweeda przy Park Crescent Bob Newman siedział nad najnowszym wydaniem „Daily Nation”, najlepiej sprzedającej się z londyńskich „poważnych” gazet. Za swoich dziennikarskich czasów pisywał do niej teksty, które potem ukazywały się przedrukowywane przez niemieckiego „Der Spiegla”, francuski „Le Monde”, czy „New York Timesa”. Kiedy Marler wszedł do biura, podniósł na niego wzrok znad gazety.

Marler był średniego wzrostu, drobnej budowy, sprawnym fizycznie, przystojnym trzydziestolatkiem, a do tego jednym z lepszych strzelców, jacy kiedykolwiek chodzili po zachodniej Europie Zawsze ubierał się ze smakiem, a dziś miał na sobie dwuczęściowy szary garnitur i śnieżnobiałą koszulę. Pocałował w policzek Monikę, przeszedł w narożnik i tam oparty o ścianę, wyciągnął długiego papierosa Zapalił go i wpatrywał się w Newmana.

Zobaczył słusznej postury, czterdziestoletniego blondyna z wydatna szczęką. Jego silna osobowość odbijała się w intensywnie błękitnych oczach, od których wiało chłodem.

Nic dziwnego, że przez całe życie żaden rzezimieszek nawet nie próbował go atakować - starczyło popatrzeć w te oczy przez chwilę, by napastnikowi odeszła ochota i poszedł sobie poszukać łatwiejszej ofiary.

- Musimy wpaść z wizytą do mojego informatora, Eddiego - powiedział Marler.

- Zawsze sam prowadziłeś swoich informatorów. Coś się zmieniło? Poza tym i tak pewnie nie nazywa się Eddie.

- Wszystko jedno, imię równie dobre, jak każde inne. W każdym razie po raz pierwszy zatkał się tak, że nie mogłem go skłonić do mówienia. Mówi, że ma cynk takiej klasy, że może go przekazać tylko Tweedowi osobiście. Nigdy go na oczy nie widział, to rzecz jasna.. Nie już samo to, że zna to nazwisko dowodzi, że jest dobry.

- Tweed wypuścił się do Surrey z Paulą. Nie mam pojęcia kiedy wrócą.

- To już wiem od George'a na bramie, ale obawiam się, że nie możemy czekać. Pomyślałem sobie, że na razie będziesz mu musiał wystarczyć ty. Rusz odwłok i lecimy.

Newman był w dżinsach, a na oparciu fotela wisiał zapinany na suwak lotniczy kożuszek. Westchnął ciężko, dźwignął się z fotela i zarzucił kurtkę na ramiona. Kabura z krótkolufowym rewolwerem Smith & Wesson kalibru 0.38 cala zniknęła pod nią bez śladu.

Spojrzał na Monikę i rozłożył ręce w geście bezradności. Sekretarka uśmiechnęła się do niego i żartobliwie zasalutowała.

- Tak dla własnej informacji - odezwał się Newman, kiedy schodzili schodami do wyjścia - Dokąd my właściwie jedziemy?

- Sam środek najczarniejszej otchłani Soho.

- Wspaniale. Od lat tam już nie byłem Nie mogę się doczekać.

Newman zaparkował na obrzeżu Soho. Marler szedł pierwszy i wkrótce szli chodnikiem głównej ulicy dzielnicy. Newman rozglądał się wokół ze zdziwieniem.

- Boże, jak tu się elegancko zrobiło! Prawie chce się wchodzić dalej.

- Prawie. To wszystko tylko kosmetyka.

Wąska ulica była jasno oświetlona Włóczyły się wzdłuż niej watahy podpitych nastolatków, szukające miejsca i pretekstu do wywołania rozróby. Przed nimi na chodniku jakiś obleśny typ w czapce z trudem utrzymywał równowagę, kiedy oparty o ścianę próbował zapalić cygaro. Spojrzał w ich stronę i Newman dał znak Marlerowi, żeby zwolnił.

Palacz pociągnął mocno i nabrał dużo dymu, który wydmuchał w twarz Newmana, kiedy ten podszedł blisko do niego. Kiedy dym się rozwiał, Newman stał dalej na przeciwko niego.

- Masz coś do mnie, przyjacielu? - zapytał.

- A pewnie, że mam, synku.

Pięść Newmana wylądowała na jego splocie słonecznym zanim ostatnie słowo wydostało się z ust. Palacz jęknął przeraźliwie, zwinął się w pół i na chodniku wyładowało pół żarzącego się cygara. Newman ściągnął mu czapkę na oczy i poszli dalej, przechodząc nad bezwładnym ciałem.

- Witamy w Soho - rzucił Marler.

- Widziałeś? Chyba połknął tę drugą połowę. Mam nadzieję, że mu smakowało.

- Tu skręcamy.

- Wygląda jeszcze bardziej zachęcająco.

Ulica była jeszcze węższa Newman przelotnie ujrzał spoconą twarz faceta podającego klientowi małą paczuszkę, pewnie z kokainą. Przed nimi przekrzywiony neon zachęcał do odwiedzenia „Ślicznotek”. Koło wejścia stały dwie, uważnie im się przyglądające młode, przeraźliwie nieatrakcyjne blondynki.

- „Ślicznotki” - oznajmił Marler. - Powinien być w środku. Jesteśmy punktualnie, a Eddie nie lubi czekać.

- Jesteśmy lepsze od wszystkiego, co możecie znaleźć tam w środku - powiedziała odważniejsza z blondynek.

- To tylko twoje zdanie, złotko - odparł Newman, wchodząc za Marlerem.

Wewnątrz panował taki hałas, że zaczął obawiać się o bębenki uszne. Hałas muzyki, gwar głosów i dobiegające z głośników pojękiwania skąpo odzianej Murzynki, która ponoć śpiewała do mikrofonu na scenie Marler przepchnął się między zatłoczonymi stolikami, do schodów prowadzących na górę.

Przy stoliku pod tymi schodami siedział drobny; biednie ubrany człowiek ze złamanym nosem i szramą na lewym policzka Na blacie stolika przed nim stały trzy butelki piwa Marler usiadł na jednym krześle plecami do ściany, drugie zajął Newman, siadając twarzą do sali.

- Eddie - przedstawił Marler. - A to prawa ręka pana Tweeda, Bob Newman.

- Po ci te trzy piwa? - zapytał Newman zamiast powitania.

- Żeby się nikt nie dosiadał - odparł Eddie i sam zapytał: - A gdzie Tweed?

- Sto mil stąd. Newman przekaże mu to, co powiesz, jak wróci. Mówiłeś, że to coś pilnego.

- Nowy Jork miał swój 11 września - mówił Eddie przyciszonym głosem - a Londyn też będzie miał coś takiego i to jeszcze w tym miesiącu. W lutym.

- Którego lutego?

- Datę powiem tylko Tweedowi. Nikomu innemu.

Eddie odsunął się na swoje krzesło i uniósł butelkę do ust. Newman przyglądał mu się uważnie. Ubranie z lumpeksu. Gęba zakazana Policzki zapadnięte. Wiek nieokreślony.

- Kiedy go przyprowadzicie?

Newman odwrócił wzrok od Eddiego i przez chwile wpatrywał się w tłum. Jego oko wyłuskało nagle jakiegoś drobnego mężczyznę w znoszonej skórzanej kurtce. Uwagę Newmana przykuł czarny turban na jego głowie Tamten wszedł, zatrzymał się przy drzwiach i zaczął uważnie przyglądać się ludziom na sali.

- Spójrz no na tego tam, przy drzwiach, Eddie. Tego w turbanie. Co to za jeden?

- Pewnie pieprzony talib. Ci durnie z rządu wpuścili hordy tego robactwa przez Down. Póki tu nie przyjadą chowają swoje turbany głęboko.

- Al-Kaida?

- A kto ich tam wie, może i tak? Ale ten przyszedł do dziewczyny na górze. Szkoda mi jej, nie ma pojęcia co jej grozi. Znałem kiedyś taką którą jeden z nich okaleczył na całe życie. Ten co ją tak urządził, nie był z nią nawet pięć minut.

- A jak się nazywa ta jego dziewczyna?

- Uly.

- Przepraszam na chwilę.

Człowiek w czarnym turbanie podchodził właśnie do stolika pod schodami. Newman wbiegł po nich, przeciskając się obok tamtego. Marler podniósł ze stolika jedną z butelek i wylał na podłogę w kącie jej zawartość.

Na górze Newman pobiegł wąskim korytarzem Na drzwiach pod jego koniec zauważył krzywo wymalowaną tabliczkę z imieniem dziewczyny, o której mówił Eddie.

Zapukał w nie. Nic. Zabębnił w nie pięścią. Zza drzwi doszedł nie do końca uwodzicielski głos:

- Kto tam, do jasnej cholery?

- Słuchaj, idzie do ciebie Afgańczyk, który chce ci zrobić krzywdę. Potnie cię na kawałki, jak tylko się zabawi. Jestem Robert Newman, reporter. Więc na miłość boską, nie otwieraj tych drzwi. Zamknij je, podstaw krzesło, szafkę, cokolwiek. To nie żarty, więc rób, co mówię.

Ruszał już z powrotem korytarzem, gdy usłyszał zgrzyt zamka przekręcanego przez dziewczynę. Uspokojony zaczął schodzić. Spotkał Afgańczyka w połowie schodów.

Dopiero z bliska Newman zauważył determinację w jego twarzy i żądzę mordu w oczach.

Zatrzymał go, wyciągając rękę.

- Ona nie jest dla ciebie. Wynoś się stąd, brudasie.

Popchnął go, a tamten stoczył się ze schodów. Kiedy zerwał się na równe nogi, sięgając za pazuchę po nóż z długim, zagiętym ostrzem, za jego plecami wyrósł Marler. Jedną ręką strzepnął mu z głowy turban, a drugą spuścił na głowę ciężką butelkę po piwie. Butelka uderzyła z taką siłą, że rozprysła się w pył. Afgańczyk osunął się bezwładnie na podłogę.

Goście przy stolikach, obrzuciwszy całe zajście przelotnym spojrzeniem, wrócili do przerwanej w pół słowa rozmowy.

- Tweed wróci koło jedenastej, w każdym razie przed północą - szepnął Marler Eddiemu do ucha - Ale na pewno nie przyjdzie do tej mordowni.

- Wiecie gdzie jest Monk's Alley, przy King Street koło Covent Garden?

- Tak.

- Przyprowadź go tam. Możesz być z nim, ale trzymaj się z daleka.

Drogę do willi Margessona rozpoczęli, zgodnie z ostrzeżeniem pani Gobble, trzymając się ścieżki, ale była ona wysypana skrzypiącym pod nogami szutrem, który powodował wiele hałasu. Tweed wolał zachować element zaskoczenia toteż wkrótce zszedł z niej w prawo, na trawę. Paula poszła w jego ślady. Nie dało to wiele - źdźbła były tak zmarznięte, że chrzęściły przydeptywane, więc i tak było ich słychać z daleka.

- Jak na Syberii - poskarżyła się przemarznięta Paula - Kto normalny mógłby chcieć tu mieszkać?

- Ci, co mieszkają. Jakie wrażenie zrobiła na tobie pani Gobble?

- Dużo lepsze, niż można by sądzić z tego, co mówił Buchanan. Chyba jej się nie spodobał i wolała zgrywać przed nim idiotkę. I jest cwana, ten numer z teleskopem... Myślę, że wie więcej, niż nam powiedziała.

Byli mniej więcej w połowie drogi, koło „balii”, jak trafnie nazwała dom Palfry'ego pani Gobble Paula spojrzała w lewo. Powierzchnia jeziora była nadal bardzo spokojna i bardzo czarna, jak jezioro smoły. Niesamowita cisza, przerywana tylko odgłosami ich kroków zaczynała być denerwująca.

Doszli do drogi i powoli minęli dom Palfry'ego. Żadnych świateł. Na obu kondygnacjach tylko rzędy małych okien i żadnych drzwi Wejście było pewnie z drugiej strony. Przeniosła wzrok na dom Margessona i aż sapnęła, kiedy wreszcie zobaczyła go z bliska Ceglane ściany i nawet filary po obu stronach drzwi pomalowane były na seledynowo.

- Obrzydliwość! - szepnęła - Dom w stylu Regencji seledynowy?

- W końcu mówili, że to ekscentryk, prawda? I tak lepsze to jak ta chata z piernika pani Gobble - uśmiechnął się Tweed, pociągając za staromodne kółko dzwonka.

Zamiast dzwonka usłyszeli jednak bzyczenie solenoidu i szum silnika elektrycznego, który otworzył na oścież ciężką drewnianą furtkę. W drzwiach na ganku stanęła potężna figura gospodarza - prawie dwa metry wzrostu, szeroki w barach, z dłońmi jak bochny chleba. Podbródek ginął w kłakach długiej czarnej brody, która łączyła się harmonijnie z równie czarnymi i kędzierzawymi włosami Czoło miał niskie i szerokie, zwisające nad piwnymi oczyma skrytymi za wpół przymkniętymi powiekami, spomiędzy których sterczał zwisający niemal do pełnych, zmysłowych ust orli nos, z którego dumny byłby każdy Rzymianin.

Facet miał na sobie długie giezło do kostek ze sztywno wykrochmaloną stójką okalającą jego byczy kark.

- Czym mogę służyć? - zapytał miękkim, przekonywującym głosem, który sprawił, że Paula natychmiast poczuła do niego głęboką niechęć.

- Nazywam się Tweed, jestem zastępcą dyrektora SIS. - Tweed wyciągnął ręce z rozłożoną legitymacją - To jest moja asystentka, Paula Grey. Prowadzimy dochodzenie w sprawie zaginięcia pani Warner w tej okolicy, trzy tygodnie temu.

- Zapraszam. Porozmawiajmy przy okrągłym stole.

Wprowadził ich do salonu, a drzwi automatycznie zamknęły się za nimi. Paula nie była przygotowana na to, co zobaczyła. Salon miał dwa piętra wysokości i łukowe sklepienie. Coś podobnego widywała do tej pory jedynie w Ameryce, gdzie podobne pomieszczenia nazywano „salami katedralnymi”. Ściany pomalowane były na biało i obwieszone oprawnymi w ramy pejzażami angielskiej prowincji.

- Może trochę wina? Nie zgłodnieli państwo?

Oboje podziękowali za poczęstunek i usiedli na twardych, pozbawionych poduszek krzesłach z wysokim oparciem. Paula przez chwilę wierciła się, próbując bezskutecznie znaleźć wygodną pozycję. Gospodarz poprawił szatę i usiadł naprzeciw niej. Przez chwilę, zanim przemówił, uważnie badał ją wzrokiem.

- Nie ma tu zbyt wielu wygód. To nie przypadek. Żyjemy w świecie, który jest miękki, więc nie dziwota, że społeczeństwo nie napotykając oparcia, osuwa się w chaos.

- Chaos? - zapytał twardo Tweed.

- Nie ma dyscypliny; nie istnieje moralność, wszyscy tylko nurzają się w hedonizmie, goniąc za przyjemnościami często wątpliwej natury. Rodzice nawet nie próbują kontrolować swego potomstwa, więc hodujemy sobie nowe pokolenie, które - jeśli nadal nikt nad nim nie zapanuje - strąci nas jeszcze niżej w otchłań degradacji.

- Zakładając, że się pan nie myli, jak pan myśli, co można, jeśli to w ogóle jeszcze możliwe, zrobić, by odwrócić ten trend?

- Społeczeństwo musi zostać wyrwane z marazmu, wstrząśnięte do głębi za pomocą najostrzejszych środków, by zrozumiało swe błędy. Jak to możliwe, by cudzołóstwo traktować jako normę? Kobieta winna cudzołóstwa powinna ponieść surową karę.

- Przepraszam, powinienem był wcześniej o to zapytać... Pan Margesson, prawda?

- Olaf Margesson, do usług, sir.

- Olaf? Mało angielskie imię.

- Moi przodkowie przybyli wiele lat temu z Finlandii.

- Doprawdy? Zawsze mi się zdawało, że Skandynawowie są raczej bladymi albinosami, a pan ze swoją oliwkową karnacją... Finlandia, kto by pomyślał.

Paula nie spuszczała wzroku z gospodarza i zauważyła przelotny grymas gniewu na jego twarzy. Tamten ukrył go jednak, przymykając na chwilę i tak już przypominające szparki oczy.

- Wspomniał pan o surowych karach dla cudzołożnic. Hmm, to się chyba przydarza obojgu płciom. Co z cudzołożnikami?

- Ich też należy napiętnować za ich niegodne czyny. Kiedy kobieta wychodzi za mąż, musi szanować swego męża, a on ją. Widzi pan w tym coś niestosownego?

- Teoretycznie nie - zgodził się Tweed. - Ogólna idea nawet mi się podoba, ale trzeba pamiętać o tym, że nie każdy ma dość silną wolę, by się oprzeć nadarzającej się pokusie. Trzeba..

- Pokusa! - ryknął furiacko Margesson, wyrzucając w górę ręce z dłońmi rozwartymi jak pazury drapieżnika Luźne rękawy szaty zsunęły się, ukazując muskularne ramiona - Właśnie o to chodzi! O to, by nie ulegać grzesznemu ciału, zachować dys-cy-pli-nę! Świadoma dyscyplina jest podstawą silnego społeczeństwa, które przetrwa! To obecne upadnie. Utonie w morzu własnej słabości.

- Potrafi się pan wyraziście wyrazić - zauważył Tweed, wstając. - Do pewnego, dość niewielkiego stopnia, jestem się w stanie z panem zgodzić, ale reszta jest dla mnie nie do przyjęcia. Musimy już iść.

- Proszę usilnie, żeby tam na dworze, w ciemności nocy, głęboko przemyślał pan to, co tu usłyszał.

Margesson wstał również i górował teraz nad Paulą jak potężna wieża. Jego ręce były teraz błagalnie wyciągnięte w ich stronę.

Tweed bez słowa ruszył do wyjścia z Paulą u boku. Margesson zamaszystymi krokami wyprzedził ich i nacisnął guzik w ścianie, otwierając drzwi. Mroźne powietrze zafurkotało jego powłóczystą szatą Na stopniu schodów Tweed odwrócił się do niego z grzecznym uśmiechem na twarzy.

- Bardzo dziękujemy za gościnę, panie Margesson. To jest wolny kraj i każdy ma prawo do takich poglądów, jakie mu się podobają - byle tylko nie narzucał ich innym siłą.

Margesson skłonił się nisko, jedną rękę zanurzając w kłaki brody.

Po drodze nikogo nie spotkali i Tweedowi ulżyło, kiedy zobaczyli Buchanana, zabijającego ręce przy samochodach. Mgła wypełzająca z lasu i napływająca znad jeziora połączyły się, zakrywając koszmarne siedziby mieszkańców Carpford.

- Przepraszam, że to tak długo trwało, Roy. Przeprowadziliśmy dwie długie rozmowy.

- No i czego się dowiedzieliście?

- Pogadajcie sobie, a ja muszę zadzwonić do Newmana z komórki - powiedziała Paula - Pewnie się już zaczął niepokoić.

Tweed wsiadł do samochodu Buchanana na tylne siedzenie. Silnik cały czas pracował na jałowym biegu, więc wnętrze samochodu było przyjemnie ciepłe. Za szybą widzieli przelewającą się wokół mgłę.

Pokrótce Tweed przedstawił Buchananowi to, czego się dowiedzieli i wrażenia z rozmów. Buchanan słuchał bez słowa. Kiedy Tweed skończył, obrócił się z przedniego fotela.

- Ja nawet nie zdołałem zajrzeć na podwórko Margesson. Podejrzewam, że był w środku, tylko nie otworzył drzwi. Nie podoba mi się to wszystko, co o nim słyszę...

Paula usłyszała ostatnie zdania, kiedy wskoczyła na siedzenie obok Tweeda. Czując rozkoszne ciepło westchnęła radośnie.

- Dzięki ci, Roy; że nagrzałeś. Mogę cię nawet pocałować, jeśli sobie życzysz. A teraz na Park Crescent. Newman chce, żebyśmy wrócili na wpół do dwunastej, bo musimy się z kimś spotkać. Nie powiedział z kim, bo też nie wierzy w bezpieczeństwo rozmów z komórki. A w ogóle to co się stało z naszym samochodem?

- Abbott ściągał Porsche pani Warner do Abbinger Hammer i miał miejsce na jeszcze jeden wóz na lawecie. Pomyślałem, że nie ma się co tłuc po nocy w tej mgle w dwa samochody, więc lepiej niech weźmie i wasz, zabierzecie go po drodze. A skoro macie być w Londynie dopiero o wpół do dwunastej, to macie jeszcze mnóstwo czasu.

- Kiszki mi marsza grają, nic nie jadłam od rana. Chętnie bym coś przekąsiła.

- To może każę go Abbottowi podstawić do Foxfold. Tam jest hotel z doskonałą restauracją „Pod Pawiem”. Zjecie coś dobrego, ogrzejecie się i jeszcze starczy czasu na powrót do Newmana.

- Nie podoba mi się ten Margesson. Jak jakiś dziki prorok. Od tej pory tak będę o nim mówić - Prorok. Toksyczny typ.

- Może być niebezpieczny - zgodził się Tweed.

Zjechali już nisko z gór, kiedy Buchanan wrzucił kierunkowskaz i zjechał w lewo z drogi, którą jechali do Carpford. Foxfold okazało się zupełnie normalnym miasteczkiem, położonym na dnie wysokiego wąwozu. Ulice były oświetlone, ceglane domy stały w równym rzędzie wzdłuż drogi. Wysoko, na zboczu wąwozu, jaśniał jaskrawymi światłami jakiś duży dom. Buchanan skręcił w dróżkę, pnącą się stromo w jego stronę.

- No i jesteśmy „Pod Pawiem” - oznajmił, zatrzymując Saaba pod dużymi witrażowymi oknami.

- Ale przynajmniej wiemy, że ten w czarnym płaszczu rzeczywiście istnieje - odpowiedziała nie na temat Paula - Pani Gobble też go widywała.

- Chciałem cię o jedno spytać, Roy - powiedział Tweed, kiedy Buchanan zgasił silnik. - Jak to było możliwe, żeby Victor Warner kupił ziemię nad Carp Lake i zbudował tam to swoje szkaradzieństwo? Wszyscy pozostali swoje parcele tylko wynajmują i płacą temu podejrzanemu prawnikowi z Londynu?

- Był cwany i miał fart Wynajął geodetę, żeby mu poszukał takiej parceli i dowiedział się o tej firmie, New Age coś tam. Wystartował do nich na samym początku, jak nie było jeszcze wiadomo, że w ogóle ktokolwiek będzie tam chciał mieszkać i zdołał ich namówić, żeby mu sprzedali działkę. Potem sprowadził z Włoch, z Mediolanu, ekipę i zbudował to swoje cudo. Mógł sobie pozwolić, jest bardzo bogaty. A wiesz, skąd ma pieniądze?

- Nie mam pojęcia.

- Nie chwali się tym. Jego ojciec miał firmę, która produkowała, jakby nie mogła czego innego, środek przeczyszczający. Zbił na nim fortunę. Victor odziedziczył ją po jego śmierci I bardzo pilnuje, żeby się nie mówiło, na czym wyrosła.

- Ja mu się nie dziwię - zaśmiała się Paula.

Wchodzili na stopnie hotelu, kiedy na parking zajechało Maserati i zaparkowało za Saabem Buchanana Z otwartych drzwi wyskoczył wysoki szczupły, zwinny mężczyzna w długim czarnym płaszcza.

- To on! - szepnęła Paula - To ten facet, którego widziałeś na brzegu lasu, jak obserwował nas w Carpford.

- Nie do wiary! - uśmiechnął się zaskoczony i uradowany Tweed. - Oczom nie wierzę! Paula, pozwól że ci przedstawię. Jules Beaurein, były szef belgijskiej brygady antyterrorystycznej.

Kiedy Tweed witał się z przyjacielem, Paula przyglądała się Belgowi. Przystojny, silna osobowość, grzeczny, doskonale mówił po angielsku. Pocałował jej dłoń i obdarzył cudownym uśmiechem.

Metr osiemdziesiąt parę wzrostu, pod czterdziestkę lub tuż po, brunet z gładko zaczesanymi czarnymi włosami, spojrzenie niebieskich oczu przeszywające, ale bez śladu jakichkolwiek negatywnych emocji Twarz pociągła, mocny nos i szczęka. Płynne ruchy.

- Błyskotliwa Paula Grey we własnej osobie! - powiedział, uśmiechając się promiennie - Za każdym razem, kiedy wpadał do Brukseli Tweed wychwalał pani talenty pod niebiosa i wreszcie mam przyjemność zobaczyć panią na własne oczy. Muszę przyznać, że nie spodziewałem się ujrzeć osoby aż tak atrakcyjnej. Nie wiem, jakim cudem potrafią się w ogóle skoncentrować na pracy w pani obecności.

- Dobra, skończ z tymi duserami, chodźmy wreszcie na obiad, Paula umiera z głodu. Przyłączysz się do nas?

- Ja też wieki całe nie jadłem. Oczywiście, że się przyłączę, to będzie zaszczyt. Słynny as dochodzeniówki, nadinspektor Buchanan oczywiście także będzie nam towarzyszył?

- Skąd wiesz, że Roy został nadinspektorem? Kiedy ostatnio widziałeś go w Brukseli był dopiero inspektorem.

- Tweed, żyję z tego, żeby wiedzieć, co się dzieje na świecie. A czy twój przyjaciel już wie, że moja już zakończona, kariera ostatnio bardzo mnie do niego zbliżyła?

- Cały Scotland Yard wie o tym, że po szefowaniu brygadzie wróciłeś do policji jako zwykły komisarz.

- Panowie, to wszystko niezwykle wręcz fascynujące, ale ja jestem nadal głodna.

- Przepraszam za moje gadulstwo... Pani pozwoli - Podał jej ramię i wprowadził do hotelowego holu, a stamtąd do restauracji. - Wybiorę stolik, przy którym można spokojnie porozmawiać. Znam tę salę, bo chwilowo zatrzymałem się właśnie „Pod Pawiem”.

Usiedli przy długim stole wciśniętym w róg sali pod gzymsem, dekorującym ścianę.

Zanim Tweed, siedzący obok Pauli zdążył otworzyć usta, Beaurein zaproponował jej do wyboru kilka win z karty i polecił zupę grzybową oraz kotlety jagnięce.

- W odróżnieniu od swych rodaków, wolę je dobrze wypieczone.

- To tak jak ja - odparła - I zupę też poproszę. Ślina mi już cieknie, nie mogę się doczekać.

Do tego zamówiła chardonnay; który to wybór Beaurein zaakceptował z uznaniem. Wszyscy poszli w jej ślady i Paula zaatakowała podane na czekadełko świeże grzanki. W sali były jeszcze tylko dwie pary, siedzące przy stolikach sporo oddalonych od nich.

- Już wkrótce odkryjecie na nowo uroki życia po okropnościach Carpford - powiedział Beaurein. - Wszyscy mieszkańcy tego miejsca są dziwakami. Wątpię, by po rozmowie z panią Gobble spodobał się wam pan Margesson. A pani Gobble też nie jest tak stuknięta, za jaką pragnęłaby uchodzić.

- A więc to ty śledziłeś nas przez lornetkę z obrzeża Czarnego Lasu?

- W rzeczy samej. Miałem oko na coś, co moim zdaniem jest sprytnie ukrytą bazą do jakiejś operacji.

- W ogóle nie widziałem tego śledzącego nas Maserati - wtrącił Buchanan.

- I bardzo dobrze. Moje życie nieraz zależało od tego, żeby jakiś drań nie zauważył, że za nim jadę. Jak się człowiek tego raz nauczy, zostaje na długo.

- Mówisz, że Carpford to baza - wrócił do jego poprzedniej wypowiedzi Tweed. - Czyja? Do jakiej operacji?

- Nie mam bladego pojęcia A o moich podejrzeniach pogadamy następnym razem.

Po wyjściu z hotelu rozdzielili się. Buchanan śpieszył się do Scotland Yardu.

Sierżant Abbott podstawił samochód Tweeda i spotkali go pod hotelem w chwili, kiedy wyszli na parking. Beaurein pożegnał ich, mówiąc, że „kontynuuje swój urlop” w Foxfold i obiecał, że do wszystkich będzie dzwoni.

- Ładny mi urlop - skomentowała Paula, kiedy Tweed ruszył z hotelowego parkingu, kierując się do drogi, którą przyjechali z Londynu.

- Nigdy nie słyszałem, żeby Jules w ogóle brał urlop. Myślę, że postanowił wyjaśnić tajemnicę Carpford.

- A jest jakaś tajemnica Carpford?

- On widać uważa, że jest. A jeszcze nigdy się nie pomylił.

Obfity posiłek i ciepło samochodu sprawiły; że wkrótce zmorzył ją sen. Głowa jej opadła i obudziła się dopiero, gdy dojeżdżali do Park Crescent. Tweed spojrzał na nią.

- Skąd wiedziałaś, że już dojeżdżamy?

- Poczułam, że nagle zwalniasz. O, mamy nawet komitet powitalny - powiedziała, kiedy skręcili w uliczkę.

Przed wjazdem do siedziby SIS zaparkowane były dwa samochody. Newman niecierpliwie przechadzał się w tę i z powrotem, z rękami wbitymi w kieszenie płaszcza Marler siedział spokojnie za kierownicą i palił papierosa.

Paula spojrzała na zegarek. Była 23.15.

- Zdążyliśmy.

- Wątpię, żeby Newman był w stanie się z tobą zgodzić.

Tweed jeszcze nie skończył ostatniego słowa, kiedy drzwi z tyłu otworzyły się z rozmachem i do środka wpadł podekscytowany Newman. Paula ofuknęła go, żeby zamykał drzwi, bo ciepło ucieka.

- Słuchajcie oboje - zaczął grobowym tonem Newman - Jedna z najlepszych wtyk Marlera, Eddie, upiera się, że ma dla nas bardzo ważną wiadomość. Problem w tym, że wiadomość jest tak ważna, że przekaże ją tyto tobie, Tweed. Przy okazji wpakowaliśmy się w nielichą kabałę...

W szybkich słowach opowiedział z zajściu u „Ślicznotek” w Soho, wliczając to starcie z Afgańczykiem. Paula zareagowała na tę część niedowierzaniem. Obróciła się do tyłu na siedzeniu.

- Talib tutaj? Chyba cię wyobraźnia poniosła.

- To samo byś powiedziała, gdybym ci przepowiedział 11 września.

- Ale nie przepowiedziałeś.

- Jak się już skończycie przekomarzać, to może się dowiem, czy ten Eddie będzie na nas długo czekał?

- Ma się zmywać, gdybyśmy nie przyjechali do północy. Tweed, możemy pojechać moim samochodem. Marler pojedzie za nami. Paula, chyba lepiej żebyś poszła na górę do Moniki i poczekała z nią, aż wrócimy. Monk's Alley koło Covent Garden to o tej porze raczej niebezpieczne miejsce.

Tweed wysiadł z samochodu, podbiegł do wozu Newmana i usiadł na miejscu pasażera. Przed zamknięciem drzwi machnął na Marlera, żeby jechał za nimi. Zanim jednak Newman zdążył uruchomić silnik, Paula wskoczyła na tylne siedzenie.

Kiedy obrócili się do niej obaj, nie owijała w bawełnę:

- Bob, ja już jestem dużą dziewczynką.

W tę zimną lutową noc Londyn był jak wymarły. Samochodów jak na lekarstwo, ludzie w ogóle się nie wypuszczali w ten ziąb na dwór. Kiedy krążyli labiryntem uliczek na tyłach Covent Garden, Paula wymacała w kaburze pod płaszczem swoją Berettę 85.

Zadowolona, że wszystko w porządku, rozpięła guzik na wysokości kabury, żeby łatwiej po nią sięgnąć.

Nagle Marler wyprzedził ich, machając ręką przez okno, żeby się zatrzymali. Kiedy zjechali na bok, Marler wysiadł i podbiegł do Newmana kucając przy jego otwartym oknie.

- Poczekajcie, pójdę się rozejrzeć. Jak zobaczy taką zgraję, może się wystraszyć. Wracam za chwilę...

To była długa chwila Paula zobaczyła, jak Marler bezszelestnie znika w odchodzącej w prawo przecznicy. To pewnie była Monk's Alley. Była zniecierpliwiona ale to był kontakt Marlera. Nie mogła usiedzieć spokojnie i co chwila wyglądała do tyłu przez boczne okno.

- Może się rozmyśli - pomyślała na głos.

- Wyluzuj - to wszystko, co usłyszała od Tweeda.

- Jak się czeka, to lepiej siedzieć spokojnie - podzielił się bezcenną radą Newman.

- Może u siebie, ale na obcym terenie. Mam jakieś dziwne przeczucie...

- W takim miejscu to nie dziwi - pocieszył ją Newman.

- Nie o to chodzi. Marlerowi coś długo schodzi. Może go poszukajmy.

- Siedź na swoim miejscu! - osadził ją syk Tweeda.

- Idzie Marler. Właściwie biegnie - zażegnał kłótnię Newman - Może musiał przekonywać Eddiego, że naprawdę przywiózł Tweeda.

Marler otworzył przednie drzwi, spojrzał na Tweeda i Newmana, a potem na Paulę. Odezwał się cicho, bez zwykłego zawadiackiego tonu w głosie:

- Nie jest dobrze. Prawdę mówiąc, jest zupełnie źle. Eddie leży zabity w zaułku. Nie wygląda to najładniej. Paula, zostań tu i pozamykaj się od wewnątrz.

- O masz, teraz ten zaczyna.. - Otworzyła drzwi i wyskoczyła szybciej niż Tweed i Newman. Całe szczęście, że założyła jakieś sensowne buty na tę wycieczkę do Carpford. W wysokich obcasach mogłaby złamać nogę na kocich łbach, którymi wybrukowana była uliczka.

- Co jest panowie, żaden drzwi nie pozamyka?

- A niech cię... - zadziwiająco zgodnym chórem odezwali się wszyscy trzej.

Marler i Newman zamknęli pilotami centralne zamki i ruszyli. Prowadził Marler. Przeszli ulicą do wylotu wąskiego zaułka, w którym ledwie mieścili się gęsiego. Paula zauważyła na rogu starą tabliczkę z nazwą ulicy. Marler wydostał z kieszeni Maglite'a i oświetlił wnętrze zaułka silnym promieniem światła.

Na bruku pod ścianą leżało zwinięte ciało Eddiego. Prawa ręka była wyprostowana, palce kurczowo zaciśnięte. Leżał na plecach i ociekał krwią Kałuże krwi pokrywały kamienie na całą szerokość zaułka Oczy wpatrywały się sztywno w niebo, puste, bez życia Paula pomyślała, że nigdy nie widziała jeszcze tyle krwi w jednym miejscu.

- Wygląda że dostał ze dwadzieścia pchnięć nożem - poinformował Marler. - Ktoś dźgał go i dźgał, nawet jak już nie żył. Zawzięty sukinsyn. Potem przeszukał ubranie. Nie zostawił nic, żadnych dokumentów. Zabrał portfel.

- Na pewno nic ci nie umknęło? - upewnił się Tweed.

- Na pewno nie - zaperzył się Marler.

- Daj spokój, sprawdzę tylko. Potrzymaj latarkę.

- Jak sobie życzysz.

Tweed przyklęknął nad trupem. Przez dłuższą chwilę oglądał zwłoki, po czym wciągnął na ręce lateksowe rękawiczki. Delikatnie nacisnął na zaciśnięte palce, otwierając dłoń. Poddały się bez oporu. Stężenie pośmiertne jeszcze się nie wdało, a więc śmierć nastąpiła niedawno. Wewnątrz dłoni znalazł zwinięty skrawek papieru. Zanim go do końca wydobył, Paula już czekała z otwartą torebką na dowody rzeczowe. Tweed wrzucił do niej zwinięty papierek. Ostrożnie uniósł zwłoki, przechylając je na bok i odsłonił kawałek ciemnego materiału. Złapał go i pociągnął, wyciągając spod ciała To była długa, czarna, pogięta taśma.

- O Jezu - jęknął Newman. - Turban taliba!

Paula wyciągnęła komórkę i Tweed zgodził się, że sytuacja dojrzała do wezwania Buchanana.

- Tylko ani słowa o tej kartce.

Parę minut po pierwszej siedzieli już wszyscy w biurze Tweeda. Buchanan pojawił się szybko z karetką Marler opowiedział mu pokrótce o wydarzeniach, które poprzedzały odnalezienie zwłok. Buchanan zapowiedział, że przesłucha go za dnia.

Teraz Marler stał jak zwykle pod ścianą i palił papierosa. Kiedy mówił, jego głos był zimny, jakby próbował zdusić jakieś emocje.

- Eddie był moim najlepszym źródłem. Miał wejścia wszędzie, nawet we Włoszech, chyba w Mediolanie. Zasłużył na lepszy koniec.

- Jeśli to, co powiedział Newmanowi jest prawdą będziemy mieli wkrótce większe problemy - odparł Tweed.

Paula podała mu torebkę z pognieciona kartką, którą znaleźli w dłoni Eddiego. Założył świeżą parę rękawiczek i starannie rozprostował karteczkę na stole, co zajęło mu dłuższą chwilę.

- Nic mi to nie mówi - powiedział po chwili wpatrywania się w kartkę.

- Narysowane węglem rysunkowym - zauważył Marler, zaglądając mu przez ramię. - Eddie zapisywał nim wszystko. Zawsze miał kawałek w kieszeni na piersi. Zabójca zabrał nawet ten kawałek węgla.

- To chyba jakiś symbol - powiedziała Paula, zaglądając Tweedowi przez drugie ramię. - Właściwie to może znaczyć cokolwiek.

- Jednak Eddie - podkreślił Tweed - był zdania, że ten gryzmoł jest tak ważny, że ukrywał go w dłoni, mimo że mógł przecież próbować się nią zasłonić przed nożem. Tylko że nam to nic nie mówi.

Następnego ranka, ponurego i zachmurzonego, Tweed przybył do biura o ósmej. Zdziwił się zastając na miejscu wszystkich. Newman siedział rozwalony w fotelu, Marler jak zwykle podpierał ścianę, Paula siedziała za biurkiem w rogu.

Przyszli nawet Pete Nield i Harry Butler. Ci dwaj byli doświadczonymi i twardymi „ogonami” - specjalistami od inwigilacji.

Często tworzyli zespół i wtedy byli nie do pobicia. Ciężko byłoby znaleźć dwóch bardziej do siebie niepasującymi ludzi Nield, zwykle elegancko ubrany, miał na sobie doskonale dopasowany do swej szczupłej sylwetki szary garnitur. Starannie uczesany trzydziestoletni szatyn dbał o wypielęgnowany, równiutko przycięty wąsik. Tweed wyciągnął go z Oksfordu. Spokojny, zamyślony Nield był obdarzony darem wymowy, dzięki któremu potrafił się wtopić w niemal każde towarzystwo.

Harry Butler nosił wystrzępione dżinsy, a jego wymięta koszula z trudem pamiętała lepsze czasy. Przysadzisty, krępy i mocno zbudowany, typ zabijaki, i rzeczywiście uliczne bójki w East Endzie bywały jego żywiołem. Wyglądał, mówił i zachowywał się jak „chłopak z miasta”.

- Coście się tak z rana pozrywali? - zapytał Tweed, ściągając płaszcz z wielbłądziej wełny.

- Zadzwoniłem po wszystkich, jak wróciłem do domu - wyjaśnił Marler. - Żeby im powiedzieć o Eddiem. Czarno to widzą.

Tweed spojrzał na Nielda, który przycupnął na poręczy fotela Newmana, a potem na Butlera. Zadzwonił telefon. Monica odebrała i spojrzała na Tweeda.

- Peregrine Palfry na linii Mówi, że minister Warner chce pana widzieć u siebie w biurze.

- Powiedz Palfryemu, że jestem zajęty. A jak jego minister ma do mnie interes, to niech się pofatyguje sam zadzwonić.

Monica powtórzyła słowa Tweeda, po czym bez słowa odłożyła słuchawkę.

Westchnęła, kręcąc głową.

- Boże, co za dupek. Za kogo on się ma? Mówił do mnie, jakby był moim właścicielem. Zdaje się, że zalazłam mu za skórę, powtarzając pańską odpowiedź dosłownie.

- Zdaje się, że minister bezpieczeństwa wewnętrznego zostanie twoim wielbicielem, Tweed - uśmiechnęła się Paula.

- To się nazywa taktyka - odparł Tweed. - Jeśli naprawdę miał powód, żeby szukać ze mną kontaktu, to będzie musiał przełknąć dumę i zadzwonić sam.

Telefon zadzwonił ponownie po pięciu minutach. Monica posłuchała przez chwilę w milczeniu, po czym zakryła mikrofon dłonią Na twarzy wykwitł szeroki, dość wredny, uśmiech.

- Dzwoni jego lordowska mość. Wyniosły jak cholera, ale przynajmniej grzeczny.

- Tweed, słucham. W czym problem?

- Mój drogi Tweed, będę bardzo wdzięczny, gdyby mógł pan do mnie wpaść na chwilę. Mam sprawę nie na telefon. Rozumiem, że człowiek na pańskim stanowisku jest bardzo zajęty, ale to raczej pilne. O której godzinie mógłby pan do mnie wpaść?

- Jeśli może być teraz, to będę za pół godziny.

- Cudownie! Będę panu naprawdę wdzięczny za współpracę. Bardzo chcę pana poznać.

- Gładki jak jedwab - powiedział Tweed, zakładając płaszcz. - Paula, chciałbym, żebyś ze mną pojechała Nie oczekuj, że go polubisz. Słyszałem, że to straszny palant, który swoją pozycję zawdzięcza tylko znajomościom.

- Nie mogę się doczekać.

- W tym płaszczu wyglądasz jak tajniak z Wydziału Specjalnego - nabijała się z niego, gdy stanęli pod wysokimi drzwiami Ministerstwa Bezpieczeństwa Wewnętrznego. - Płaszcze z wielbłądziej wełny dają im teraz chyba w sortach mundurowych.

- Ten płaszcz mi się podoba - odparł Tweed i nacisnął dzwonek.

Jedno skrzydło olbrzymich drzwi otworzyło się niemal natychmiast i ujrzeli w nich uśmiechniętego Peregrine'a Palfryego. Uścisnął obojgu dłonie i wprowadził ich do wielkiego hola.

- Jak to miło z pana strony, że zadał pan sobie tyle trudu, by odwiedzić ministra. Między nami mówiąc, mógłby się wybrać z wizytą do pana.

Tweeda zdziwił mocny uścisk ręki. Paulę zdziwiło serdeczne powitanie. Palfry okazał się bladym, trzydziestoparoletnim brunetem o lśniących czarnych włosach.

Zupełnie inny, niż się spodziewała.

Szybkim krokiem doprowadził ich do szerokich schodów, potem korytarzem na piętrze do drzwi, przed którymi stanęli. Wyprostował się, przybrał minę, jakby chciał powiedzieć „Idziemy!” i zapukał.

Zza drzwi doszło gromkie:

- Wejść!

Biuro za drzwiami okazało się olbrzymie. Na ich przywitanie minister wstał zza wielkiego antycznego biurka Obszedł je i ruszył ku swoim gościom. Wysoki, szczupły, trzymał się bardzo prosto. Ze szczupłej, pociągłej twarzy wyrastał wydatny nos, na którym sterczały oprawne w złoty drut pince-nez. Widoczne za nimi bystre, modre oczy uważnie, choć szybko, zlustrowały gości. Usta miał szerokie, ale z cienkimi wargami, zaciśniętymi tak, że przypominały raczej szramę w poprzek twarzy nad agresywnie sterczącym podbródkiem.

Ubrany był w elegancką myśliwską marynarkę i bryczesy do polo, wciśnięte w cholewy wysokich, błyszczących jak ze szkła, butów do konnej jazdy. Z uśmiechem zaprosił ich na niewiarygodnie szeroką kanapę i usiadł obok Pauli.

- Przepraszam, że ciągnąłem was do mnie, ale zaraz będę musiał jechać na posiedzenie gabinetu. Czysta strata czasu. Gadanie bez końca, uschnąć można z nudów. Ale my tu gadu-gadu, a może chcielibyście coś do picia? Kawę, herbatę, a może coś mocniejszego?

Tweed podziękował, Paula też. Warner spojrzał nad nimi ku otwartym drzwiom, gdzie wciąż stał Palfry i odesłał go krótkim ruchem głowy. Palfry skłonił się krótko i zamknął drzwi za sobą.

- Ten Perry to dobry chłopak Członek MENSA wiedzieliście o tym? - zapytał, patrząc na Paulę. - Nie żeby mi to imponowało, ale fakt, że ma pamięć jak słoń. I można na nim polegać. - Wzrok Warnera przeniósł się na Tweeda - Słyszałem wiele dobrego o legendarnej Pauli Grey, Tweed, i prawdę mówiąc, zastanawiam się, czy nie powinienem porozmawiać raczej z nią, niż z tobą.

- Jakiekolwiek legendy pan o mnie słyszał, musiały być znacznie przesadzone - odparła - To pan Tweed tu rządzi.

- No to porozmawiam z wami obojgiem. Mam nadzieję, że tego co teraz powiem, nie weźmiecie do siebie osobiście.

- To zależy od tego, co ma pan do powiedzenia, panie ministrze.

Panie ministrze'? Ton Tweeda lekko ją zaskoczył, ale zrozumiała, że on tylko roztacza swoją pajęczynę.

- Doszły mnie słuchy - zaczął niezbyt dobrze wróżącym tonem Warner - że pojechaliście węszyć do Carpford. To miejsce traktuję jak mój prywatny teren.

- Zapewne martwi pana sprawa zniknięcia żony...

- Martwi to mało powiedziane. Umieram z przerażenia To tak do niej nie podobne. Linda nigdy by nie zniknęła z własnej woli, tak po prostu. A policja jest beznadziejna. Ten cały Buchanan ma do powiedzenia tylko tyle, że nic jeszcze nie wie. Po trzech tygodniach! Ale co to ma z wami wspólnego?

- Nadinspektor Buchanan jest najsprytniejszym i najbardziej wytrwałym policjantem, jakiego zna ten kraj. Samochód, którym pańska żona jechała, zanim zniknęła został poddany najbardziej wyczerpującym oględzinom kryminalistycznym, a mimo to nie znaleziono żadnych poszlak. Czy otrzymał pan jakikolwiek list z żądaniem okupu?.

- Nikt się nie odezwał - odparł Warner głosem oschłym, wręcz opryskliwym. - Nie dostałem żadnego żądania okupu! Człowieku, do jasnej cholery, gdybym dostał, od razu powiedziałbym o tym Buchananowi. Dowiem się wreszcie, po diabła żeście węszyli w Carpford, czy nie?!

- Pojechaliśmy tam na prośbę Buchanana. Oderwałem się na chwilę od swojej roboty, by pobawić się znowu w detektywa. A ponieważ to właśnie w sprawie pańskiej żony, to zamiast na mnie wrzeszczeć, powinien pan raczej być wdzięczny.

- A, o to chodziło... No tak, rzeczywiście! Ktoś mi mówił, że swego czasu był pan gwiazdą Scotland Yardu No i co? Znaleźliście coś? Rozmawialiście z kimś?

- Na przykład z Olafem Margessonem, fanatykiem religijnym. Zna go pan?

- Zapraszał mnie czasem na kieliszeczek sherry. Nie bardzo rozumiem, o czym pan mówi, z tą religią. Ze mną dyskutuje głównie o krykiecie. Ktoś jeszcze?

- Pani Gobble.

- A ta wariatka? Ona jest niegroźna I co, czyli nic się nie dowiedzieliście?

- Tego nie powiedziałem. Mówi się, że al-Kaida zapuszcza do nas macki...

Reakcja Warnera zaskoczyła nawet Tweeda Minister poderwał się z kanapy, jakby rażony prądem. Szybkim krokiem wrócił za biurko i usiadł w fotelu, czy raczej opadł na niego całym ciężarem.

- Słuchaj no, Tweed. Masz tam u siebie tego pismaka Roberta Newmana Nie wiem, po co ci on, twoja sprawa, ale jeśli spróbuje napisać choćby dwuzdaniową notatkę o tych bzdurach na temat al-Kaidy, to natychmiast to zdementujemy i zrobimy z tego taką chryję, że się nie pozbiera. To absurd! Owszem, zagraniczni przestępcy próbują u nas założyć swoją bazę, ale to nie Arabowie, tylko kartel z Kolumbii. To tajne, tylko miedzy nami. Masz założyć kaganiec Newmanowi, zrozumiano?!

Pociągła, koścista twarz była teraz niemal fioletowa, spomiędzy niedomkniętych warg sterczały zęby, jak u szykującego się do ataku rekina.

- O ile dobrze zrozumiałem, nie życzy sobie pan, by Newman pisał cokolwiek o zabiegach kolumbijskiego kartelu, czy tak? Jestem pewien, że nie napisze, bo podobnie jak ja, aż do tej chwili nie miał nawet pojęcia o takim wydarzenia.

- Chodziło rai o al-Kaidę, Tweed. Na litość boską nie rozumiecie, co spowoduje taka plotka w Londynie? Po tym, co się zdarzyło w Nowym Jorku? To będzie panika!

- A więc w tym pogłoskach nie ani trochę prawdy?

Warner wzniósł do sufitu oczy i ramiona, jakby oczekiwał boskiej pomocy.

- Człowieku, czy ty naprawdę nie rozumiesz nic z tego bałaganu dookoła? Przecież gdyby cokolwiek takiego się działo, pierwsi byśmy o tym cokolwiek wiedzieli!

- Tak więc na pewno nie otrzymał pan żadnej wiadomości od żony od chwili jej zniknięcia? - zapytał Tweed wstając, całkowicie ignorując ostatnie zdania.

- Absolutnie nic. Tweed, pan jest naprawdę paradny! Wszystko trzeba panu mówić po dwa razy, żeby pan zrozumiał. Zaczynam żywić wątpliwości, co do tego, czy jest pan właściwym człowiekiem na swoje stanowisko.

- Całe szczęście - uśmiechnął się Tweed - że decyzja co do tego nie leży w pańskich kompetencjach, prawda? Mam nadzieję, że wkrótce otrzyma pan jakieś bardziej pomyślne wieści na temat Lindy.

- Lindy? Pan był z moją żoną po imieniu?

- Miałem przyjemność ją spotkać raz czy dwa razy na jakichś przyjęciach. Gdybym się czegokolwiek dowiedział, nie omieszkam pana od razu powiadomić.

Wraz z Paulą ruszyli do drzwi. Na dźwięk głosu ministra oboje się obejrzeli.

- Będę się z panem kontaktował - powiedział Warner z uśmiechem na twarzy. Stał teraz za biurkiem, jak wzór uprzejmego gospodarza, żegnającego gości.

Za drzwiami spotkali Palfry'ego, stojącego parę metrów od nich, pod wylotem przewodu wentylacyjnego. Najwyraźniej podsłuchiwał, wcale się zresztą z tym nie kryjąc.

Palfry dołączył do nich i w milczeniu wyszli na klatkę schodową.

- Panno Grey; gdyby los panią zaprowadza raz jeszcze do Carpford, proszę wpaść do mnie na herbatę. Mieszkam w Okrągłym Domu.

- Dziękuję, panie Palfry. Z przyjemnością skorzystam z pańskiego zaproszenia, jeśli nadarzy się okazja.

Była wysoka, nawet kiedy siedziała w fotelu naprzeciw nachylającego się do niej Newmana Ich kolana niemal się stykały. Miała na sobie czarny kostium, którego marynarka opinała się zachęcająco na doskonałej figurze. Kruczoczarne, proste włosy opadały na ramiona. Newman przerwał ożywioną konwersację i z trudem oderwał wzrok od swej rozmówczyni, by spojrzeć, kto przyszedł. Wstał, a po chwili obok niego stała także uderzająco piękna dziewczyna. Paula zauważyła, że tamta jest wyższa od niej o pół głowy.

- George mówił, że prześlizgnęła się pani przez wartownię, pozostawiając zamiast przepustki bombonierkę od Fortnuma i Masona - zaczął Tweed surowym tonem.

- To Eva Brand - pośpieszył z prezentacją gościa Newman. - Siostrzenica Drew Franklina tego publicysty.

- Panie Tweed, Drew wskazał mi pana kiedyś na jakimś przyjęciu - wyjaśniła. Ton był miękki, wręcz uległy; ale pobrzmiewały w nim twardsze nuty. - Powiedział, że pan jest jedynym człowiekiem, który może uratować kraj w razie niebezpieczeństwa.

- Doprawdy? - Tweed rzucił przez ramię, wieszając płaszcz obok Pauli. - Cokolwiek ten człowiek pisze, czy choćby mówi, zwykle jest podszyte kpiną. Pewnie po prostu żartował.

- Myli się pan. Potrafię poznać, kiedy mówi poważnie. A wtedy był poważny, i to bardzo.

Paula obserwowała intruza spode łba Duże czarne oczy Evy zdawały się ją przeszywać, kiedy przelotnie obrzuciła ją wzrokiem. Podała rękę i Paulę zdumiał silny uścisk wypielęgnowanych, kształtnych palców. Tweed także uścisnął jej rękę, po czym usiadł za biurkiem, wskazując jej, by także usiadła Eva założyła jedną długą nogę na drugą składając dłonie na kolanie. Paula przeszła przez gabinet, do swego biurka w rogu.

- Panie Tweed, przepraszam za najście, ale zdążyłam się przekonać, że to jedyny sposób na to, by szybko dotrzeć do szefa tego typu instytucji.

- A więc to, że ma pani do kogoś interes, usprawiedliwia pani zdaniem tego typu zachowanie?

- Oczywiście tylko wtedy, kiedy chodzi o coś naprawdę ważnego. A do pana mam naprawdę ważną sprawę.

Ależ namolna oceniła ją w myśli Paula. Założę się, że to produkt najlepszej szkoły. Pewnie prymuska Gdziekolwiek wchodzi, rozmowy muszą na chwilę milknąć - bo faceci przełykają ślinę, a ich kobiety przeciwnie, najchętniej by ją opluły.

- Ważna dla pani, czy dla mnie? - zapytał Tweed, bawiąc się piórem od Cartiera kolejnym prezentem od swojego zespołu.

- Dla pana.

- Pani wujaszek Drew wie, że pani jest tutaj?

- Broń Boże, nie! - Aż uniosła ręce dla podkreślenia, jaka by to była tragedia. - Dostałby chyba apopleksji. Jeśli się dowie, to na pewno nie ode mnie.

- Zanim powie mi pani, co tak ważnego ją do mnie sprowadziło, chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej o pani. Wykształcenie, kariera zawodowa i tak dalej.

Wyprostowała się na fotela Newman nie mógł od niej oczu oderwać. Paula uchwyciła wzrok wyglądającej zza komputera Moniki, która uniosła oczy ku niebu z politowaniem.

- Skończyłam Roedean, potem Oksford. Mam niejakie pojęcie o łamaniu szyfrów, bo miałam chłopaka, który się tym zajmował. Jakiś czas spędziłam w Agencji Bezpieczeństwa Medfords. Tam wykonywałam brudną robotę: kazali mi poznawać facetów, których potem zabierałam do baru i poiłam tak, żeby zaczęli gadać. Sztuka polegała na tym, żeby wyciągnąć z nich tajne informacje, a potem zmyć się zanim zaproszą do siebie. Zwykle mi się udawało, ale jednego musiałam poczęstować kolanem, żeby się odczepi Rozumie pan, o czym mówię?

- Chyba tak. Rzeczywiście, brudna robota - Paula zrobiła tak głupią minę, że musiał się zmusić, by na nią nie patrzeć. Nie chciał wybuchnąć śmiechem - No więc co kazało się pani wedrzeć do mojego królestwa w tak bezceremonialny sposób?

- Wedrzeć! To mi się podoba - uśmiechnęła się Eva i zaraz spoważniała - Co jakiś czas jeżdżę do Carpford, takiej trochę zwariowanej wioski w północnych Downs. Sprzątam chlew, w którym mieszka tam Drew. Trochę poukładam, trochę poodkurzam, takie tam. Jadę tylko wtedy, gdy wiem, że Drew jest w Londynie. Dacie wiarę, że do tej pory nawet tego nie zauważył? W każdym razie, tydzień temu byłam tam sama, w nocy, i słyszę motocykl. Jedzie, jedzie i nagle stanął przed domem. Natychmiast wyjęłam Berettę...

- Berettę?

- Tak, osiemdziesiątkę czwórkę. Zresztą, co ja was będę uczyć, chyba znacie się na broni. Należę do klubu strzeleckiego nad Tamizą. Ale wracając do tematu, wyjrzałam przez zasłonę, a ten motocyklista podchodzi do drzwi i wrzuca kopertę przez otwór na listy. Potem zaraz odjechał z rykiem silnika.

- Jak wyglądał?

- Ciężko powiedzieć. Miał skórzany kombinezon i wielki kask, który kompletnie zakrywał mu twarz. Ta koperta nie wyglądała na list. Nie było żadne go adresu. Zaciekawiło mnie to i postanowiłam zajrzeć do środka, używając metody, której nauczyłam się w Medfords. Kopertę się otwiera, ale tak, że nie jest uszkodzona i można ją zamknąć z powrotem. Nikt nie zauważy; że była otwierana Ledwie skończyłam, motocyklista wrócił.

Stałam koło framugi z Berettą w dłoni, kiedy nachylił się do skrzynki i zaczął wołać przez klapę.

- To był ten sam motocyklista?

- Chyba tak Na pewno też na Harlemu. Mówił powoli, z wyraźnym obcym akcentem Postanowiłam, że jeśli spróbuje wyłamać drzwi, strzelę mu w nogę.

- Dlaczego akurat w nogę?

- Żeby go wziąć żywcem i można go było potem przesłuchać. Zawołał: „Dostarczyłem koperta zły dom. Proszę oddać”. Siedziałam cicho, a on powtórzył swoje trzy razy. Potem zrezygnował i odjechał na swoim motocyklu. W kopercie było to. - Podała Tweedowi arkusz dobrej jakości papieru rysunkowego ze szkicem katedry nakrytej wielką kopułą. Szkic był wykonany w tuszu, a jego autor doskonale posługiwał się piórkiem - Katedra św. Pawła Doskonały szkic, jak fotografia.

- Rzeczywiście, niezły. I co pani z tego wywnioskowała?

- Następny cel. Tym razem w Wielkiej Brytanii. Katedra św. Pawła jako symbol chrześcijaństwa, z którym walczą muzułmańscy fanatycy.

- Sporo wniosków, jak na jeden obrazek. Nie przesadza pani trochę?

- Czyżby? - Eva odrzuciła włosy znad lewego oka, ale niesforny kosmyk wrócił na swoje miejsce Spróbowała jeszcze kilka razy, za każdym razem bez skutku. - Po ataku w Nowym Jorku spytałam Drew, który zna Arabów, czy byliby w stanie zaplanować tak skomplikowaną operację. Powiedział, że według niego nie byliby do tego zdolni, ale nie wydusiłam z niego nic więcej. To mi dało do myślenia, zaczęłam analizować wszystkie dostępne źródła.

- Wysnuła pani jakieś wnioski z tej analizy?

- Jeszcze jak. Znam Amerykę. Ci ludzie musieli najpierw zdobyć rozkłady wszystkich lotów, a tych są dziennie tysiące, więc to jest pewien kłopot. Potem trzeba było te rozkłady wnikliwie przestudiować, żeby wybrać rejsy transkontynentalne, wiozące dużo paliwa Następnie trzeba było przestudiować zabezpieczenia, znaleźć słabe punkty.

W wybranych miejscach wynająć bezpieczne mieszkania na kryjówki, w miejscach, gdzie mieszkają ludzie wielu narodowości, żeby grupa przybyszów się nie wyróżniała Potem musieli rozpoznać cel, World Trade Center, pojechać tam kilka razy, obejrzeć budynki, zastanowić się, gdzie najlepiej w nie uderzyć. Pewnie także przestudiować ich konstrukcję, ale do tego trzeba znaleźć miejsce i pretekst, gdzie można to zrobić, nie budząc podejrzeń. A to był dopiero początek przygotowań. Bywałam w Egipcie, poznałam. Arabów. Na tyle, by nie uwierzyć, że są na tyle rozwiniętym narodem, by zaplanować i przeprowadzić przedsięwzięcie tak skomplikowane jak atak 11 września.

- Więc kto niby miał go zaplanować?

- Stawiałabym na Amerykanina. Albo Anglika.

Eva miała już wychodzić, kiedy Tweed poprosił, by chwilę zaczekała Wyszedł spokojnie, ale za drzwiami puścił się biegiem schodami na górę, gdzie Pete Nield i Harry Butler pili kawę. Opisał im obrazowo Evę, która czekała na niego w biurze i kazał nie spuszczać z niej oka.

- Chcę wiedzieć o niej wszystko. Gdzie idzie, z kim się spotyka. Do roboty.

Butler wyjął z szafy beret i czapkę, które upchnął po kieszeniach. Wyszli, żeby zająć pozycje zanim pokaże się zwierzyna Tweed spojrzał na Nielda.

- W tym garniturze chyba trudno ci będzie zmieniać powierzchowność.

- Wcale nie - odparł za Pete'a Harry. - Wystarczy go przenicować i robi się szary. Widziałem kiedyś, jak to robił w jakimś zaułku. Zajęło mu to nie więcej niż pół minuty.

Jak większość ludzi Tweeda nosili buty na miękkich gumowych zelówkach, więc bezszelestnie przeszli schodami pod zamkniętymi drzwiami gabinetu szefa Tweed ruszył z góry dopiero, gdy usłyszał, jak zamykają się za nimi drzwi na dole. Miał pewność, że zajmą stanowiska zanim ich cel wyjdzie z jego biura.

Zawsze, ilekroć była możliwość, Tweed wysyłał za każdym inwigilowanym dwuosobowy zespół. Do tej pory jego system sprawdzał się znakomicie i mało kto potrafił się domyślić, że jest śledzony.

Eva wkładała właśnie na ramiona szykowny szary płaszcz. Na jego widok uśmiechnęła się i spojrzała na zegarek. Przechodząc do drzwi stanęła przed nim i ucałowała w oba policzki.

- Zajęłam panu tyle czasu. Bardzo dziękuję za to, że mnie pan wysłuchał.

- Po prawdzie, nie dała mi pani zbyt wielkiego wyboru. Zostawi pani jakiś adres, albo numer telefonu, gdybyśmy mieli jeszcze jakieś pytania?

- Nie lubi pan tracić czasu, prawda? - zapytała ze złośliwym uśmieszkiem. - Paula ma wszystkie dane. Trzymaj się, Paula Do zobaczenia wieczorem w „Ivy”.

I poszła.

Wraz z jej wyjściem napięta atmosfera biura wyraźnie się rozluźniła Nawet Monika zniknęła za swoim komputerem.

- Co to za historia z tą waszą kolacyjką w „Ivy”? Masz drogi gust, moja panno.

- Ona stawia. Powiedziała, że to będzie takie nasza spotkanie na boku, dwie dziewczyny siądą sobie na boczku i porównają notatki. Coś mi się wydaje, że chce mnie wziąć na spytki. Będę uważać. Ale tak w ogóle, to ją chyba polubię. Cwana bestia. Ten jej wywód o planowaniu zamachu w Nowym Jorku...

- Za każdym razem, kiedy się nad tym zastanawiałem, dochodziłem do identycznych wniosków i z tych samych powodów. Aha, wysłałem za nią Pete'a i Harry'ego.

- Czyli nie ufasz jej?

- Nie wiem, po prostu posłałem ich za nią. Jak wiesz, nigdy nie ufam ludziom na piękne oczy. Poza tym, wydało mi się trochę dziwne, że ani słowem nie zająknęła się o zniknięciu pani Warner. Przecież w Carpford musi to być temat numer jeden...

Drzwi się otwarty i do gabinetu wszedł Marler. Zajął swoje zwykłe miejsce pod ścianą i wyjął długiego, cienkiego papierosa.

- Kim była olśniewająca piękność, która stąd wyszła? Ta wysoka, z czarnymi włosami?

- Żałuj, straciłeś okazję - zadrwiła Paula - To była Eva Brand, a ponieważ nie było cię pod ręka Tweed wysłał za nią Pete'a i Harry'ego.

- Wiesz co, Paula, chyba cię już nie lubię.

Ale Paula miała rację. Gdyby był pod ręką to pewnie on by ją teraz śledził.

Tweed wiedział, że miał ogromne doświadczenie i talent do tej roboty. Zawsze pracował sam, a mimo to żaden ze śledzonych przez niego ludzi nigdy nie dowiedział się, że ciągnął za sobą ogon Zapalił papierosa.

- A czego ta piękność tu szukała?

Zadzwonił telefon i Monika odebrała, robiąc po chwili bardzo zdziwioną minę.

- Nigdy pan nie zgadnie, kto czeka na dole - powiedziała do Tweeda - Jules Beaurein.

Belg w granatowym garniturze wszedł do gabinetu. Tweed przedstawił go Marlerowi i Newmanowi. Beaurein wyjął zza placów bukiet i położył go na biurku Pauli.

- Dla niezwykle inteligentnej i pięknej młodej damy. Taki belgijski zwyczaj - wyjaśnił.

- Nie wierzę ani trochę, zwłaszcza w to ostatnie, Jules - odparła Paula - Ale i tak są piękne. Nie wiem jak ci dziękować.

- Nawet nie próbuj.

Usiadł na fotelu naprzeciw Newmana i przez chwilę uważnie mu się przyglądał.

- Pan jest dziennikarzem, prawda? Czytałem pańskie artykuły. Czasami są naprawdę bardzo dobre.

- One są zawsze dobre - odparł z uśmiechem Newman.

- Dobra, dosyć tych pogaduszek. Co cię przygnało z powrotem do Londynu, Jules?

- Mam pewne informacje o Carpford, do których pewnie jeszcze nie doszedłeś. Dzwoniłem do Buchanana. Tam jest jeszcze dwóch ludzi, o których do tej pory nie słyszałeś. Wiesz gdzie jest dom Margessona?

- Tak.

Tweed wyjął arkusz papieru rysunkowego z dolnej szuflady. Wróciła Monica, która wcześniej porwała bukiet z biurka Pauli i teraz przyniosła wazon Paula wybrała jedną z róż, obcięła jej główkę nożyczkami do papieru i podeszła do Julesa Zatknęła ją w butonierkę marynarki Beauraina, przypinając łodyżkę agrafką.

- Następnym razem wykupię całą kwiaciarnię - obiecał.

- Jasne, od razu całe Ogrody Królewskie - parsknął Tweed. - Jak myślicie, ten szkic oddaje jako tako wygląd Carpford?

Paula pochyliła się nad Julesem, żeby spojrzeć mu przez ramię. Zaskoczyła ją szybkość, z jaką Tweed wykonał swój rysunek i jego precyzja Na środku znalazło się Carp Lake. Wokół wyrysował Gardę, posiadłość Warnera w stylu włoskim; betonowy bunkier Drew Franklina chatkę z piernika pani Gobble; Balię Peregrine'a Palfry'ego i w końcu regencyjne straszydło Margessona.

- Minąłeś się z powołaniem - powiedział Beaurain. - Powinieneś zostać artystą. To zadziwiająco dokładny obraz. A teraz dorysuj dwa domki, oddalone od siebie, o tu, na południe od domu Margessona.

Tweed narysował dwa prostokąty w miejscach, gdzie spoczywały palce Belga.

- Rzeczywiście, pamiętam jak je mijaliśmy tuż przed spotkaniem z Buchananem. Pomyślałem, że te dwa domki nie pasują do okolicy w tym samym stopniu, co wszystkie te maszkary dookoła.

- W pierwszym mieszka niejaki Billy Hogarth, jak ten malarz. A w drugim Martin Hogarth, jego brat Nienawidzą się. I na ile ich poznałem, nie bez przyczyny.

- Co o nich wiesz?

- Billy to czarna owca Jeśli tylko nie leży pijany jak belą to włóczy się diabli wiedzą gdzie, trzeźwy jak świnia, za to nabuzowany tak, że lepiej nie chodzić mu w drogę. To jeden z tych, co to jak ich spytać o godzinę, są w stanie rzucić w ciebie zegarem.

- A Martin?

- Angielski dżentelmen jak z obrazka. Wysoki, po pięćdziesiątce. Wygadany. Przystojny. Grzeczny. Może zagadać cię na śmierć i nic nie powiedzieć. W tej konkurencji jest mistrzem świata.

- I oni są braćmi?

- Ano są. Zresztą tam jest jeszcze więcej więzów pokrewieństwa. Obaj, Martin i Billy, są, uważasz, kuzynami Drew Franklina, publicysty.

- Naprawdę? Utrzymują z nim jakieś kontakty? Chyba tak, skoro mają tak blisko.

- Martin na to pytanie odpowiedział, że nie. To znaczy, jego odpowiedź była wykrętna jak zawsze, ale tyle można było z niej wywnioskować. Powiedział coś w rodzaju: „Wszyscy tu żyją własnym życiem. Nie słyszał pan nigdy powiedzenia, że „stosunki rodzinne są najkrwawszym polem bitwy?”.

- Faktycznie, wiele to nie mówi.

- Ale to właśnie sposób prowadzenia rozmowy przez Martina. Potrafi gadać godzinami i nic nie powiedzieć.

- Skoro już zeszło na pokrewieństwo - włączyła się Paula - może powinniśmy opowiedzieć Julesowi o naszym dziwnym gościu, Evie Brand.

Tweed zdał Beaurainowi pełną relacje o wszystkim, co powiedziała Eva, dodając, że jest siostrzenicą Drew Franklina Potem wyjął z szuflady biurka szkic katedry, który według jej relacji przywiózł motocyklista. Beaurain pochylił się nad nim, po czym odłożył go na biurko Tweeda.

- Katedra św. Pawła?

- Właśnie. Myślisz, że to może coś znaczyć?

- To podpucha - machnął lekceważąco ręką Beaurain.

- Ali? - zapytał głos w słuchawce.

Głos mówił po angielsku, ale nie można było poznać, czy jest męski czy damski. Użycie filtra zniekształcającego sprawiło, że ledwie można było rozpoznać słowa.

- Tak, tu. Ali z Finsbury - odpowiedział człowiek w budce telefonicznej.

- Mówi Abdullach. Czy dostawa w drodze? Wszystkie pięć pojazdów?

- Jadą zgodnie z planem. Dotrą na miejsce dziś o dwudziestej.

- Zadzwonię na podany numer dzisiaj o siódmej.

Ali szybko opuścił budkę. Była rzadko używana, co potwierdziła ciągła obserwacja i stała w starannie wybranej okolicy Londynu, ale nie było sensu ryzykować.

Pojazdy, o których była mowa w rozmowie to były cysterny do transportu mleka Każdy jechał na południe inną trasą, tą samą co zawsze o tej porze. Niewinnie wyglądające cysterny tym razem wiozły oprócz mleka coś jeszcze.

Na dnie każdej z cystern umieszczono spory pakunek, zapakowany szczelnie w wodoodporną tkaninę. Każdy pakunek był obwiązany stalową linką, której koniec zawieszono na solidnym haku, umieszczonym tuż pod powierzchnią mleka w tylnej części zbiornika.

Około dwudziestej dojada do wielkiej farmy zakupionej kilka tygodni temu i wjadą do wielkiej hali Wewnątrz zbiornik zostanie otwarty, ręka w rękawicy sięgnie do otworu i wymaca koniec linki na haku. Potem wyciągnie pojemnik ukryty wewnątrz cysterny i przeniesie go do furgonetki z napisem ŚWIEŻE OWOCE na bokach lodówki Wszystkie pięć chłodni zakupiono także kilka tygodni wcześniej, w tym samym czasie co farmę. By uspokoić nieco podejrzliwego sprzedawcę, czek wystawiony na londyński bank został zrealizowany przed czasem. Od tej pory już nie wątpił, że oto powstała kolejna mała firma, dostarczająca owoce supermarketom po konkurencyjnej cenie.

Organizator całej operacji, którego znali tylko pod imieniem Abdullach, był przekonany, że nawet jeśli ktoś odnajdzie puste cysterny na mleko, będzie już za późno, by pokrzyżować ich plany. Spektakularny i pociągający za sobą katastrofalne skutki atak już się wtedy odbędzie. Abdullach nie wątpił, że liczba ofiar śmiertelnych będzie szła w tysiące.

Wewnątrz każdej z cystern ukryta była bowiem nowa broń, głowica bojowa o olbrzymiej sile rażenia.

Paula i Tweed odprowadzili Beauraina, kiedy ten opuszczał Park Crescent Na dole stanęli na chwile i porozmawiali cicho, by nie usłyszał ich George, portier.

- Możemy się spotkać gdzieś na osobności, żeby zamienić parę słów?

- Pokój gościnny. - Tweed poprowadził ich przez hol i otworzył drzwi do skąpo umeblowanego pomieszczenia - Co jest, Jules?

- Lecę do Brukseli, jutro wracam Mam się spotkać z dyrektorem Banque de Bruxelles et Liege. To ten, do którego pieniądze za czynsze z Carpford wpłaca ten podejrzany londyński prawnik. Chcę się od niego dowiedzieć, dokąd je przelewa, bo nie dam złamanego grosza za to, że zostają w Brukseli.

- Sam mówiłeś, że belgijskie banki są nawet bardziej dyskretne od szwajcarskich - wytknęła Paula.

- Mądra dziewczyna. Tak w rzeczywistości jest Na szczęście ja tego gościa znam, a on chyba jeszcze nie wie, że jestem już cywilem. Moja dymisja była załatwiona dyskretnie, bo nadal cieszę się sympatią za to, że posłałem za kratki parę grubych ryb. Z dawnych czasów wiem o paru grzeszkach pana dyrektora. Szantaż to wspaniała broń w rękach człowieka, który ją ceni.

- Świnia - uśmiechnęła się Paula - A, jeszcze jedno. Chciałam cię zapytać, czy może wiesz, co się kryje za tym wysokim murem okalającym rezydencję Warnera. Muszę przyznać, że ciekawość mnie męczy.

- Myślę, że ten mur to dla bezpieczeństwa. W końcu facet zajmuje eksponowane stanowisko. A za tym murem jest głównie pochyły stok z kopalnią piasku i stary; od lat opuszczony kamieniołom.

- Ile masz jeszcze czasu? - zapytał Tweed.

- Muszę już biec, bo się spóźnię na samolot. Ale nie cieszcie się, ja tu wrócę.

Objął Paulę, uścisnął rękę Tweedowi, otworzył drzwi, i zanim zdążyli wyjść zza stołu, już go nie było.

- Wrócę do Carpford, jak tylko uda mi się stąd wyrwać. Muszę porozmawiać z tymi braćmi. Coś mi tu nie gra.

- Sama nie pojedziesz. Jeśli będę zajęty, weź Newmana.

Kiedy weszli do gabinetu, Newman podniósł znad gazety wzrok na Paulę.

- Gratuluję podboju. Jules wpadł po same uszy.

- Kretyn - warknęła i poszła do swojego biurka - Zamiast stroić durnę żarty; lepiej byś mi pomógł. Chcę wrócić do Carpford i pogadać z tymi braćmi Hogarth. A przy okazji wpadlibyśmy do Drew Franklina twego ulubionego publicysty. Tylko, kiedy go tam można zastać?

- Wiesz doskonale, że nie znoszę tego śmiecia Franklina. A w Carpford będzie jutro wieczorem. Zawsze się tam zaszywa, pisząc te swoje impertynencje. I lepiej uważaj na niego, facet ma w pełni zasłużoną opinię profesjonalnego podrywacza.

- To można wykorzystać, żeby mu rozwiązać język. Myślisz, że jestem w jego typie?

- Nie mam pojęcia, ale ten facet albo pośle cię do diabła od razu albo zagłaszcze na śmierć komplementami. Okadzi cię tak, że nie będziesz wiedziała skąd, ani po co przyszłaś.

- Na wypadek gdybyś nie wiedział, mam już pewne doświadczenie w odganianiu zalotników. Poradzę sobie.

- Jak będziesz jechała daj znać. Chciałbym ci towarzyszyć, gdyby Tweed był zajęty.

- Jasne, będę o tobie pamiętać.

- Ci Hogarthowie... Boże, co to za nazwisko? Z tego, co mówił Jules, nie wyglądają na ludzi, których by się zapraszało na kolację. Zwłaszcza Billy.

Wszyscy aż podnieśli głowy, gdy Tweed zerwał się nagle zza biurka i zaczął krążyć po gabinecie.

- Monica mam dla ciebie robotę. Potrzebuję pełne dossier wszystkich mieszkańców Carpford. Skąd przyjechali, z kim się spotykają, co tylko się da W tym również dossier Victora Warnera Tu trzeba będzie zachować daleko idącą ostrożność. No i na koniec Eva Brand. Paula masz jej adres?

- Tak, mieszka niedaleko ode mnie w Fulham. Chyba jej o nic nie podejrzewasz?

- Nikomu nie ufam. Wpada tu do nas ze swoim szkicem katedry św. Pawła… Co to ma wspólnego z zakusami Kolumbijczyków, którymi tak nagle interesuje się Warner? Trzeba się jej przyjrzeć. Poza tym nie dają mi spokoju dziwne związki wszystkich ze wszystkimi w tej pokręconej wiosce Hogarthowie są braćmi, ale jednocześnie kuzynami Drew Franklina a jeszcze Eva Brand okazuje się jego siostrzenicą. Coś za dużo tu zbiegów okoliczności, a wiecie, że ja nie wierze w ich istnienie. - Sięgnął do szuflady po plan Carpford i podał go Pauli. - Sprawdź, jak się to wszystko ma do Czarnego Lasu i jak to daleko stamtąd.

- Całkiem niedaleko, narysuję ci na miejsca.

- Panie Tweed - odezwała się Monica - Pete Nield do pana.

- Jak leci, Pete? Chyba was nie zgubiła?

- Nie ma prawa. Ale tu się coś dziwnego dzieje. Najpierw pojechała taksówką do Ministerstwa Bezpieczeństwa. Pobyła tam kwadrans, złapała następną taryfę i pojechała do Covent Garden. Tam kazała taksówkarzowi czekać, a sama poszła na Monk's Alley, przeszła pod taśmą odgradzającą miejsce zabójstwa, zapaliła latarkę, bo już się ciemno zrobiło i szukała czegoś na chodniku. W pewnej chwili podniosła z ziemi Berettę i schowała szybko za pazuchę, żeby taksówkarz nie zauważył.

- Skąd wiesz, że to Beretta? Przecież nie stałeś za jej plecami, a sam mówisz, że było ciemno?

- Obserwowałem ją przez noktowizor - wyjaśnił pobłażliwie Nield. - Potem wsiadła z powrotem do taryfy i kazała się zawieść do Fulham.

- Chwileczkę - przerwał mu Tweed i sięgnął po kartkę z adresem Evy; którą podała mu Paula - Jako to był adres?

Podany przez Nielda adres zgadzał się z tym z kartki.

- Ona tam mieszka. Tylko co kombinuje?

- Wygląda, że robi się na bóstwo przed wieczornym wyjściem. Okno od łazienki jest zaparowane na stałe.

- Tak, pewnie tak. Dobra, zaszyjcie się gdzieś w pobliżu, żeby was nie zauważyła. Mówię tak, bo wygląda, że to spryciara. Wieczorem wybiera się na kolację z Paulą do, „Ivy”. Śledźcie ją, a potem zaczekajcie na zewnątrz przed restauracją. Skombinujcie sobie jakieś kanapki i herbatę do tego termosu, który zawsze wozicie. Siedźcie tam i czekajcie, aż obie wyjdą z restauracji. Obawiam się, że coś może się tam dziać.

- Rozumiem, szykujemy się na rozróbę.

Tweed znowu zaczął krążyć po gabinecie. Paula nauczyła się, że to oznacza chwilę, kiedy koncentracja zaczyna przeradzać się w czyn. Już zbierał się do wydania kolejnych poleceń, kiedy pojawił się wystrojony w płaszcz z wielbłądziej wełny Marler.

- Kup sobie inny płaszcz, bo w tym wyglądasz jak tajniak z Wydziału Specjalnego.

- Po to go założyłem. Uciąłem sobie pogawędkę z paroma informatorami ich szefa. Same płotki, gdzie im tam do moich...

- Skończ te przechwałki. Dowiedziałeś się czegoś?

- Wszyscy opowiadają tę samą historyjkę, co nam. Do Londynu przyjeżdżają szychy z kolumbijskiego kartelu. Ale jak ich zapytać o szczegóły, od razu nabierają wody w usta.

- Warner też rano mówił o Kolumbijczykach.

- Zgadza się. A potem rozmawiałem jeszcze z Carlą, moją ulubioną informatorką w obozie wroga Bardzo chce przejść do pracy do nas i dlatego tak chętnie dla mnie pracuje. Ma głowę na karku, wykształcona, ale potrafi się przebrać za kurewkę z East Endu i wtedy ma taki słownik, że nawet lumpom uszy cierpną. - Przerwał, żeby zapalić. Tweed niecierpliwie czekał na ciąg dalszy. - Carla opowiedziała, że krąży plotka o tym, że Londyn czeka jego własny 11 września, tylko znacznie wcześniej. To ma być jakiś straszliwy atak. Zabójcy podobno już przedarli się do kraju. Saudyjczycy i grupa z Algierii. Nie wiadomo, jak mają zaatakować, co ani kiedy, ale to ma być niedługo.

- Wierzysz jej?

- Do tej pory nigdy się nie myliła. Kręciła się w pobliżu tej dziury w Soho, „Ślicznotek”, którą poznaliśmy wczoraj. Zna parę języków, w tym francuski i arabski. Któregoś wieczora kręciła się w pobliżu stolika, gdzie trzech facetów w białych turbanach...

- Nie czarnych?

- Chyba mówię wyraźnie. Czarne turbany są teraz za bardzo znane, więc pewnie nie chcieli się afiszować. Mówili cicho, ale udało jej się usłyszeć parę zdań. Mówili coś o tym, że sprzęt jest w drodze i już wyjechał z farmy. Tylko tyle zrozumiała.

- Znowu ma pan gości - powiedziała znad telefonu Monica - Ci się panu spodobają. Sam Jasper Buller, naczelnik Wydziału Specjalnego z asystentem.

- Ten brutal, wyżywający się w terroryzowaniu współpracowników? No, to może być zabawne. - Tweed wrócił za biurko, ściągnął marynarkę i zawinął rękawy. - Powiedz mu, że może wejść na górę, nie będę po niego schodził. Ale sam, ten asystent niech czeka w gościnnym. Albo lepiej powiedz to George'owi, a nie Bullerowi. George nie pozwoli sobie wcisnąć kitu. A jak się Bullerowi coś nie spodoba, to może spadać na drzewo.

- Ostatnio spotkałem Bullera - powiedział Newman, wstając zza swojego biurka i stając koło Pauli. - Facet jest tępy jak obuch siekiery.

- Idzie - zameldowała po chwili Monica - Sam. Słyszałam, jak się wydzierał na George'a który tylko powtarzał pańskie instrukcje, słowo po słowie. Włącznie z drzewem - zaśmiała się.

Zgodnie z przewidywaniem Tweeda, Buller miał na sobie płaszcz z wielbłądziej wełny, kiedy bardziej wpadł, niż wszedł do gabinetu. W wieku czterdziestu kilku lat, około metra siedemdziesięciu wzrostu, krępy, z wielką głową, która porastało ściernisko bardzo krótko ściętych włosów. Na czerwonej z wściekłości twarzy widniała żądza mordu wypisana dużymi drukowanymi literami. Gęste czarne brwi wieńczyły ciemne, nabiegłe krwią oczy, których otwarcie wrogim spojrzeniem obrzucał po kolei wszystkich obecnych w pokoju.

Złamany w bokserskiej młodości nos zwisał nad wąskimi, zaciśniętymi wargami Jego kanciasta twarz doskonale pasowała do otaczającej go atmosfery - widać było, że nie przywykł, by jego rozkazy nie były wykonywane natychmiast i z oddaniem.

- Do czego to podobne! Mojego asystenta zamknięto na klucz w jakiejś celi! Co wy sobie wyobrażacie?

- Może by się pan uspokoił i usiadł na chwilę? - zaproponował Tweed zwodniczo przyjacielskim tonem. - W tej firmie przyjętym zwyczajem jest umawianie się na wizytę przez telefon.

- Wypchaj się! - warknął gość i ciężko klapnął na fotel. - Czy ty w ogóle wiesz z kim rozmawiasz?

- Domyślam się, że z niejakim Jasperem Bullerem.

- Jestem naczelnikiem Wydziału Specjalnego! - dobiegło ich kolejne warknięcie. - Czegoście z tą... młodą damą - sztylety w jego wzroku na chwilę zniknęły, kiedy Paula wytrzymała jego spojrzenie - szukali w Carpford?

- A co panu do tego? Czyżby to tam kręcili się kolumbijscy handlarze narkotykami?

- Panie Tweed - Buller pochylił się w fotelu w stronę biurka Tweeda i ściszył głos do szeptu - czy moglibyśmy porozmawiać chwilę na osobności?

Tweed obrócił się do Moniki, pytając, czy biuro pana Howarda jest wolne. W odpowiedzi usłyszał, że pan Howard nie jest spodziewany wcześniej niż za godzinę.

Tweed wstał, podszedł bez słowa do drzwi i wyszedł na korytarz. Buller wstał i poszedł za nim. Schodami poszli na górę do wielkiego gabinetu Howarda Mógł go tam spokojnie zaprowadzić, bo jego szef miał godny pochwały zwyczaj uprzątania z biurka tajnych materiałów i chowania ich do kasy pancernej przed wyjściem. Weszli, i usiedli na dwóch końcach kanapy stojącej pod ścianą gabinetu.

- Bardzo dziękuję - powiedział Buller. Jego maniery nagle zmieniły się diametralnie, głos brzmiał uprzejmie, nawet jakby sympatycznie. Wargi wygięły się w całkiem naturalny uśmiech. - Myślę, że powinien pan wiedzieć o mojej planowanej wizycie w meczecie w Finsbury, tym słynnym z wywrotowej działalności.

- Zdziwiłbym się, gdyby pana wpuścili. Nawet z nakazem i całym Wydziałem Specjalnym jako wsparciem.

- Też tak myślę, toteż wybieram się do nich w przebraniu. Araba. Tak między nami, minister Warner nie ma o tym pojęcia. Na pewno by się zgodził. A zresztą i tak w tej chwili całą jego uwagę zaprząta kolumbijski kartel narkotykowy. Ja natomiast podejrzewam, że ostatnio przedostała się do kraju grupa talibów z jakimiś złymi zamiarami.

- Ma pan jakieś dowody na ich obecność?

- Niestety nie. Ale ostatnio widziałem paru beżowych, którzy wyglądali na świeżą dostawę. Obawiam się, że w końcu wyniknie z tego coś, w co obaj będziemy się musieli uwikłać. Dlatego przyszedłem. Nie proszę od razu o pomoc, czy coś takiego, ale uprzedzam o zamiarach i obiecuje, że jeśli znajdę coś obiecującego, to się podzielę. No, a teraz muszę już iść.

- Dziękuję za szczerość. Oczywiście, proszę się kontaktować, jeśli tylko coś pan znajdzie.

Tweed wyprzedził na schodach Bullera i starannie zamknął za sobą drzwi do gabinetu wzywając palcem do siebie Marlera. Kiedy Marler podszedł, Tweed nachylił się do niego i wyszeptał:

- Buller wychodzi. Niewykluczone, że się rozdzielą z asystentem. Tamten nas nie obchodzi, ale nie strać Bullera z oczu. Chcę wiedzieć, dokąd pójdzie, z kim się spotka i tak dalej.

- Lecę - odparł Marler, chwytając płaszcz z wieszaka - Wreszcie będzie okazja wypróbować ten nowy cyfrowy aparat fotograficzny, który dostaliśmy do testów z działu technicznego.

- Marler, uważaj na siebie. Ten dureń pakuje się w kłopoty, i ty też możesz przy okazji oberwać.

Wewnątrz hali na farmie Oldhurst w Berkshire trzecia cysterna z mlekiem powoli cofała się na stanowisko rozładunkowe. Z szoferki wyszedł angielski kierowca, rozprostowując palce, które ścierpły w czasie długich godzin za kółkiem.

Rozejrzał się wokół i zobaczył śniadego mężczyznę stojącego na rozesłanych na podłodze arkuszach folii.

Podszedł do człowieka, który go wynajął, a którego znał tylko jako Adama.

- No, mistrzu, przywiozłem te twoje prochy. To co to jest? Koka? Hera? Poza tym czas, żeby te dwa kawałki, które trzymasz w ręku, zmieniły właściciela.

Usłyszał za sobą czyjeś kroki, ale cala jego uwaga ogniskowała się na grubym zwitku banknotów w ręku Adama - drobnego chłopaka w doskonale skrojonym ubraniu w klasycznym angielskim stylu. Żeby nie to ubranie i nie doskonały angielski, można by go wziąć za jakiegoś Araba, czy innego beżowego przybłędę. Te parę tygodni opalenizny z Seszeli jeszcze bardziej go do upodabniały do Araba.

- Allach sprawił, że dojechałeś bez przeszkód - powiedział z jakimś dziwnym uśmiechem.

- Allach? Kurwa, mistrzu, daj se spokój z taką gadką bo jeszcze kto pomyśli, że jesteście z jakiejś pieprzonej al-Kaidy, czy coś... Hej, co do chole... - zacharczał, gdy na szyi zacisnęła mu się linka zarzucona przez człowieka, który stał za nim. Po chwili zwiotczał i osunął się na plastikową płachtę. Nawet już nie poczuł ostrza, które wbiło mu się w rdzeń kręgowy i po chwili obrócone z chrzęstem przerwało go.

Nikt nie potrzebował żadnych poleceń. Wiedzieli doskonale, co mają zrobić. Kilku śniadych mężczyzn przetrząsnęło mu kieszenie, pozbawiając zwłoki jakichkolwiek przedmiotów, które mogłyby je pomóc zidentyfikować. Skończyli, zawinęli trupa w płachtę i owinęli ją łańcuchem. Trzech zaciągnęło ją potem przez otwarte tylne drzwi na podwórze, do szamba, gdzie dołączyło do dwóch podobnych pakunków zawierających zwłoki obu poprzedników ciekawskiego Anglika.

Pozostali dwaj rozkładali już na podłodze hali następny arkusz plastiku, czekający na czwartego kierowcę, który miał przyjechać lada chwila, jeśli trzymał się ściśle planu napisanego przez Abdullacha.

Adam; któremu naprawdę było na imię Ali, wydał kilka szybkich rozkazów. Otwarto pokrywę wlewu cysterny i do środka zszedł po sznurowej drabince silny młody Arab. Przez chwilę, stojąc po szyję w mleku macał wokół siebie, aż znalazł hak w ścianie i wiszącą na nim stalową pętlę. Pakunek okazał się bardzo ciężki. Ledwie zdołał się dopchnąć do włazu, by podać koniec liny pozostałym i został wewnątrz, by pokierować wydobywanym z wnętrza cysterny ciężkim, ociekającym mlekiem pakunkiem. Kiedy zestawili pakunek na ziemię i porozcinali płachty plastiku, w który był zapakowany, nad odsłoniętą stalową skrzynią kucnął Ali.

Odszukał wiszącą na potężnym pałąku kłódkę, i otworzył ją wyciągniętym zza koszuli wiszącym na łańcuszku kluczem Unosząc pokrywę nakazał wszystkim obecnym ostrożność w słowach, których nie dało się opacznie zrozumieć. Wewnątrz znajdował się dość dziwnego kształtu pocisk z dołączoną głowicą bojową.

Po raz kolejny Ali wygłosił wykład, który wszyscy znali już na pamięć, ale ostrożności nigdy za wiele:

- W tej chwili pociski są niegroźne. Kiedy osiągną wyznaczone pozycje, dam rozkaz do wciśnięcia pomarańczowych guzików. To sprawi, że pocisk zostanie aktywowany, ale nadal pozostanie niegroźny. Kiedy nadejdzie wielka chwila ataku na niewiernych, naciśniecie czerwony guzik - wskazał na tablicy rozdzielczej wklęsłe gniazdo, kryjące czerwony guzik nakryty przezroczystą plastikową klapką na sprężynie. - A wtedy, chwała Allachowi, wielkiemu, sprawiedliwemu, Londyn przestanie istnieć.

Żaden ze słuchających go teraz członków zespołu uderzeniowego nie miał pojęcia, gdzie zostaną rozmieszczone pociski Na razie zgodnie z planem wynajęto na kierowców cystern z mlekiem skazańców, którym kończyła się odsiadka za drobne przestępstwa Żaden z nich, wychodzących z więzienia, nie był w stanie oprzeć się propozycji drobnej robótki za dwa tysiące funtów na twarz. Praca była prosta jak sznurek - pojawić się w chwili A w punkcie B i przeprowadzić samochód do punktu C tak, by dotrzeć tam o godzinie D.

Ot i wszystko. A że mieli wieźć prochy? Nie takie rzeczy człowiek robił, żeby mieć za co żyć. W końcu to nie Tajlandia, czy inny Pakistan, tu nikt im za przemyt narkotyków głowy nie utnie.

Więc nawet jakby wpadli, to najwyżej by jeszcze parę lat posiedzieli i tyle. Wiedzieli, że te cysterny porwano na jakichś bocznych dróżkach, zajeżdżając im drogę inną ciężarówką. Nie powiedziano im jednak, że ludzie, w których jeszcze ciepłe fotele siadali leżeli w pobliskich bagnach w lesie z poderżniętym gardłem, zawinięci w plastikowe płachty, obwiązane łańcuchem. Ani że takie same płachty czekają na nich tam, gdzie zaprowadzą samochody.

Abdullach liczył się z tym, że właściciele zauważą zniknięcie samochodów, ale starannie wybierał pojedyncze wozy z małych, prowincjonalnych mleczami, by nikt nie zauważył skali zjawiska A nawet gdyby, to co złowrogiego mogłoby się kryć za jednoczesnym zniknięciem pięciu cystern z mlekiem?

Zresztą, gdyby nawet, to policja będzie miała wkrótce na głowie dużo poważniejszy kłopot - Londyn zniesiony z powierzchni ziemi i zasłany tysiącami porozrywanych na strzępy ciał.

Dwie godziny później była już ciemna noc. Monica i Paula przyniosły z delikatesów kanapki sobie, Tweedowi i Newmanowi. Kiedy zjedli, Tweed znowu zaczął krążyć po gabinecie. Paula obserwowała, jak z biegiem czasu jego mina robi się coraz bardziej ponura.

Widać było, że narasta w nim jakaś decyzja W pewnej chwili zatrzymał się koło Newmana i usiadł w fotelu.

- Bob, do roboty. Znasz kogoś, komu można zaufać w „Daily Nation'?

- Mam tam jeszcze paru kumpli. Najlepiej umie trzymać gębę na kłódkę Ed Jenner, zastępca naczelnego. A co?

- Chcę, żebyś przewąchał sprawę Drew Franklina. Gdzie mieszka w Londynie, ile czasu przesiaduje w redakcji, plotki o nim, może ma jakąś nową dziewczynę. Cokolwiek.

- Łatwizna Drew zaszywa się w takiej małej klitce, daleko od Eda. Tak na wszelki wypadek, jakby któregoś dnia naszła go ochota rzucić to wszystko w diabły.

- Dlaczego nagle zacząłeś się interesować Franklinem? - zapytała Paula, kiedy Newman wyszedł.

- Coś mi przyszło do głowy. Podejrzewam, że nikt nie kontroluje jego wyjazdów.

No i co z tego? Zrozumiała, że Tweedowi coś chodzi po głowie, ale nie chce, albo nie umie powiedzieć.

Mimo zapadającej nocy praca w gabinecie Tweeda wrzała. Monica praktycznie nie odkładała słuchawki, bez przerwy notując ołówkiem na bloku to, co usłyszała.

Tweed wlepiał wzrok w swoją mapę Carpford, kiedy go zawołała.

- Wśród ludzi, których mi pan zlecił nie było Jaspera Bullera, ale mam nadzieję, że nie będzie pan miał za złe, że jego też sprawdziłam?

- Absolutnie. - Monica raz jeszcze go zadziwiła Z całego zespołu ona chyba najlepiej zawsze wiedziała, co może mu się przydać, nawet jeśli nic o tym nie mówił. - Coś ciekawego?

Ale zanim otworzyła usta, wszedł Marler z tajemniczym uśmieszkiem na twarzy. Paula od razu domyśliła się, że śledzenie Bullera przyniosło jakieś rezultaty.

Marler zrzucił płaszcz na oparcie fotela i zapalił papierosa.

- Śledzenie Bullera to był strzał w dziesiątkę - powiedział. - Poszedłem za nim do jego mieszkania w Pimlico. Tam musiałem poczekać, ale niezbyt długo. Szybki jest, skubaniec. Ledwie znalazłem miejsce do parkowania, a tu z bramy wychodzi kto? Sam pan naczelnik, przebrany za Araba. Długa, powiewna szata, kefija, fajerki na łbie - jak z obrazka. Wychodzi i do taksówki, pewnie po nią wcześniej zadzwonił. I jak wam się zdaje, gdzie pojechał? Do meczetu w Finsbury. Taksówce kazał czekać za rogiem, a sam z dywanikiem modlitewnym zwiniętym pod pachą poszedł do meczetu. Długo tam nie zabawił, pewnie ledwie zdążył rozłożyć dywanik i pokłonić się do Mekki...

- Buller muzułmaninem? Kto by pomyślał - pokręciła głową Paula.

- Poczekaj, to nie koniec - uśmiechnął się Marler. - Wyszedł, pojechał taksówką z powrotem do Pimlico. Zapłacił taryfiarzowi, wszedł do siebie, a kilka minut później znowu wschodzi z domu, tym razem w ciepłej kurtce i z walizką wsiada do następnej taksówki i odjeżdża Kierunek: dworzec Waterloo. Tam do terminalu Eurostara, ale nagle zawraca tuż przed bramką i wali prosto na mnie. „Kręcisz się za mną i kręcisz, Marler” powiada, „ale słabo ci to idzie. Lepiej zanieś Tweedowi poufną wiadomość ode mnie. Powiedz mu, że jadę na spotkanie z informatorem w Mediolanie. Śledzę powiązania finansowe tych cholernych talibów”. No i co wy na to?

- Jestem załamana - skomentowała Paula.

- Oprócz wiadomości dał mi jeszcze to - wyjął z kieszeni poskładaną kartkę i podał ją Tweedowi. - To nazwisko i adres jego informatora w Mediolanie. Mówił, że to na wypadek, jakby stamtąd nie wrócił. - Nie podoba mi się to wszystko - pokręcił głową.

Tweed rozwinął kartkę, wyraźnie zapisaną w pośpiechu, krzywo, na kartce wyrwanej z notesu. „Mario Murano, Via Legessa 290, Mediolan, Włochy”.

- To otwiera drugi front - mruknął Tweed. - Włochy. Znowu te Włochy!

- Przed wejściem do terminalu ekspresów pod tunelem, Buller powiedział jeszcze, że spróbuje odkryć kanały, którymi przesyłają pieniądze. Potem pobiegł, bo zapowiedzieli już jego pociąg. I już, koniec historyjki.

- O ile nie koniec Bullera - ponuro dopowiedział Tweed.

- W głowie mi się nie mieści - rozłożyła ręce Paula. - Myślałam, że to tępy jełop.

- Nigdy nie zapominaj, moja droga, jak skomplikowana bywa natura ludzka, obu płci. - uniósł palec mentorskim gestem Tweed. - Ale sam muszę przyznać, że rolę tępego osiłka opanował do perfekcji. Znakomity kamuflaż!

- Założę się, że jego lordowska mość minister Victor Warner nie miał o tym zielonego pojęcia - uśmiechnęła się Paula - I pewnie żaden z jego podwładnych..

- Tak się dziwnie składa, że tuż przed twoim wejściem, Marler, Monica miała nam przedstawić wyniki własnego wywiadu na temat Bullera. Nie zlecałem jej tego, ale sama postanowiła rozszerzyć swoje śledztwo na niego.

- Nie znalazłam niestety nic tak rewolucyjnego, jak materiał Marlera - rozłożyła ręce Monica - Dotarłam tylko do jego adresu w Pimlico, no i nasłuchałam się, jak bardzo znienawidzony jest wśród podwładnych. Jeszcze jeden szczegół - mimo że wymaga od nich wszystkich, by wszystkie czynności wykonywali parami, sam znikał na długie godziny sam i nikt nie wie, co wtedy porabiał. Nie meldował się, komórka wyłączona, kamień w wodę. Nikt nie wiedział nic o jego potajemnych wycieczkach do meczetu w Fuisbury. Czy to nie jest czasem ten słynny meczet, w którym zbierają się ekstremiści?

- Przez ten krótki czas, jaki tam spędził, z nudów wypróbowałem aparat, fotografując każdego wchodzącego - powiedział Marler, wyjmując z kieszeni niewielki aparat fotograficzny. Otworzył szufladę, wyjął z niej pęk kabli, którymi podłączył aparat do komputera, załadował do drukarki rolkę papieru do drukowania fotografii i po chwili, z cichym szumem regularne prostokąty zadrukowanego, błyszczącego papieru zaczęły spływać na biurko. W pewnej chwili Marler oderwał wydruk i położył go na biurko Pauli.

Paula nożyczkami odcinała ze wstęgi papieru poszczególne fotografie i podawała je Tweedowi.

- Pewnie i tak nic nie dadzą - powiedział Marler - ale przynajmniej wiemy, że to maleństwo robi naprawdę fajne zdjęcia Z tak krótkiego obiektywu takie zbliżenia na pięćdziesiąt metrów...

Tweed wyjął z szuflady szkło powiększające i oglądał po kolei twarze widoczne na odbitkach. Paula po chwili przestała mu zaglądać przez ramię. Wszystkie zdjęcia były bardzo podobne - na każdym kędzierzawa gęba faceta w prześcieradle, wchodzącego do bramy lub wychodzącego z niej. Nic rzucającego się w oczy. Może z bliska coś zobaczy...

Wzięła jedną z odłożonych odbitek i zaczęła się jej przyglądać. Nic. Podniosła drugą. Zaraz, nie, chyba jej się zdawało. Położyła odbitkę na swoim biurku i wyjęła swoje szkło powiększające. Zmrużyła oczy. Cholera..

- Ta sylwetka ma w sobie coś znajomego. Tylko za cholerę nie wiem, co.

- Pokaż - Tweed wyciągnął rękę po odbitkę.

To była kobieta, o lasce, wychodząca z meczetu. Wyglądała, jakby kulała Była pochylona przy przekraczaniu progu, więc nawet wzrostu nie dawało się poprawnie odczytać.

Twarz, jak przystało na prawą mahometankę, miała zasłoniętą tak, że nic oprócz oczu nie wystawało.

- Nie wiem, ja w niej nie widzę nic znajomego - powiedział po chwili Tweed. Wskazał kobietę na zdjęciu Marlerowi. - Nie wiesz może przypadkiem, dokąd poszła?

- Pojęcia nie mam! Ja tylko trzymałem aparat i pstrykałem, cały czas z duszą na ramieniu. Finsbury to nie jest najbezpieczniejsze miejsce na takie zabawy.

- Włóż to do archiwum - powiedział Tweed, posuwając kupkę zdjęć w kierunku Pauli, która wracała za swoje biurko. - Marler, dokonałeś dziś małego cudu. Odkryłeś nam prawdziwego Jaspera Bullera.

- Gdzie jest cała reszta? - zapytał Marler.

- Posłałem Newmana, żeby spróbował przewąchać wokół Drew Franklina. Pete i Harry śledzą Eve Brand.

- Chyba nie podejrzewasz o nic tak czarującej istoty?

- To jest kobieta, nie żadna istota - warknęła ostrzegawczo Paula.

- To siostrzenica Franklina, a Hogarthowie to jego kuzyni. Tak naprawdę dalej nie wiemy, kto z kim utrzymuje stosunki w Carpford Trzeba się tego dowiedzieć. No i Beaurain wyraził się, że to mu wygląda na „bazę”.

Paula spojrzała na zegarek.

- Kurczę, muszę lecieć do domu i szykować się na kolację w „Ivy” z Evą. Tego się nie da załatwić w pięć minut.

- Ech te kobiety, zawsze muszą ze sobą współzawodniczyć - zauważył Newman, który właśnie wszedł do gabinetu.

Paula wyskoczyła mu pod ramieniem, nawet nie próbując odpowiedzieć.

- A ty co? Wolałbyś, żeby chodziły zapuszczone? - zapytał Tweed. - To akurat jedna z ich bardziej pozytywnych cech. Ja tam nie narzekam.

Monica odebrała telefon.

- Wiadomość od Julesa Beauraina Wylądował już z powrotem na Heathrow. Przyjedzie za godzinę. Mówi, że ma nowe wieści, bardzo ważne.

W hali na farmie Oldhurst kończyli rozładowywać piątą cysternę z mlekiem Ostatni z angielskich kierowców leżał już w szambie, a dźwig wyciągał z otworu cysterny kolejny ciężki, ociekający białym płynem tobół Obok czekały już na jego zawartość otwarte drzwi kolejnego furgonetki-chłodni, tym razem z napisem FANTASTYCZNE KWIATY. Trzy poprzednie chłodnie miały na bokach napis ŚWIEŻE OWOCE.

Ali, ze skrzyżowanymi ramionami, stał z boku i patrzył, jak pojemnik z pociskiem przenoszony jest do furgonetki. Jak poprzednie, ustawione zostały w przedniej części chłodni, tuż za szoferką w dolnej części pochylni wyrzutni. Jej trzy nogi przyśrubowano do stalowych gniazd, umieszczonych wcześniej w podłodze furgonetki. Każda z nóg została już przykręcona czterema solidnymi śrubami Nic nie powinno obruszać wyrzutni, zanim przyjdzie jej wielka chwila.

Każdemu normalnemu człowiekowi ta trójnożna konstrukcja z tkwiącym na niej przedmiotem, wydawałby się szkaradna i złowróżbna Pocisk z zamontowaną głowicą siedział na trójnogu wyrzutni jak sęp na ścierwie Dla Alego to był widok piękny, natchniony zapowiedź wielkiego zwycięstwa. Ali już widział, jak po naciśnięciu czerwonego guzika błysk ognia porywa potężną broń, która spadnie na głowy niewiernych, niczym gniew samego. Allacha, wzbijając potężny grzyb dymu i niszcząc wszystko wokół.

- Teraz wypełnijcie chłodnię materiałem maskującym - rzucił po arabsku - Czterech was do tego wystarczy.

Do chłodni powędrowały podawane z rąk do rąk ekskluzywne bukiety złożone z drogich kwiatów. Wyrzutnia, obłożona kartonami ze storczykami, szybko zniknęła z oczu niepowołanych obserwatorów. Przed nią ustawili ścianę z otwartych od góry kartonów mieszczących wewnątrz doniczki. Tuż za nimi stały duże donice z ziemią, podparte specjalnymi klinami. Całość stała, dopóki samochody nie ruszą. Potem próba otwarcia drzwi przez niepowołaną osobę skończy się kaskadą spadających na niego doniczek z ziemią i kwiatami.

Tego sposobu zabezpieczania ładunków specjalnych nauczył Alego Abdullach W razie gdyby zatrzymała ich po drodze policja, kierowca miał przekazać policjantowi kluczyki, sam pozostając za kierownicą. Kiedy gliniarz dostanie w łeb doniczką albo dwiema i zobaczy na asfalcie pogniecione pudło z orchideami, wartymi jego miesięczną pensję, szybko odejdzie mu ochota na dalsze grzebanie w chłodni i będzie się tylko modlił, żeby mu nie kazali zwracać tego, co zniszczył przez swoją nieuwagę.

Ali spojrzał na zegarek. Co do minuty. Plan Abdullacha był naprawdę wspaniale przygotowany. Wszystko szło zgodnie z założonym harmonogramem. To dobrze, bo furgonetki musiały wyruszyć na południe dokładnie we dług planu, żeby dotrzeć do Londynu w samym środku godzin szczytu. Kiedy, jak kiedy, ale o tej porze policja raczej nie będzie ryzykować pogorszenia i tak piekielnych korków przez organizowanie obław i masowych kontroli przesiewowych. A kiedy dojadą, Londyn będzie skazany za zagładę, zupełnie jak World Trade Center w Nowym Jorku od chwili, gdy samoloty zamachowców oderwały się od lotnisk.

Paula wyjrzała przez tylną szybę taksówki, którą jechała do „Ivy” na kolację z Eva, Poprawiła blado-pomarańczowy kostium i spojrzała raz jeszcze. Nie mogła się pozbyć wrażenia, że jest śledzona.

Za taksówką stanęły pod światłem trzy samochody, a za trzecim samochodem znów był ten motocyklista Czarny skórzany kombinezon, wielki kask z czarną szybą, całkowicie zakrywający twarz i kształt głowy. Słyszała ten motocykl, lub widziała go, odkąd tylko taksówka ruszyła spod jej domu. Zwykle motocykliści korzystali z większej ruchliwości jednośladów i przepychali się przez korki, a ten uparcie trzymał się z tyłu.

Była ciemna noc, ale Strand był rzęsiście oświetlony latarniami i blaskiem bijącym od wy staw sklepowych. Kiedy podjeżdżali pod restaurację, znowu stanęli pod światłem i spojrzała raz jeszcze do tyłu. Motocykl był teraz tuż za taksówką. Wyskoczyła z taksówki i wbiegła do restauracji, omalże nie przewracając kierownika sali. Zapytała o Evę i usłyszała, że panna Brand już czeka.

Weszła za kierownikiem do wielkiej sali. Restauracja była olbrzymia, godzina jeszcze wczesna, a mimo to sala była niemal pełna Przy stoliku stał niklowany trójnóg z kubełkiem, w którym na lodzie leżała butelka szampana Krug. Eva miała na sobie obcisłą złotą sukienkę ze stójką. Na widok Pauli rozpromieniła się i wybiegła zza stolika, by ją ucałować na powitanie.

- Wyglądasz wspaniale - pochwaliła Paula - Do twarzy ci w złocie.

- Twój kostium jest za to bardzo elegancki - odparła komplementem Eva - No dobra, skoro część oficjalną mamy już za sobą, przyszedł czas na toast szampanem. - Skinęła głową na kelnera - Za zbrodnię!

- Wolałabym wypić „za sprawiedliwe ukaranie zbrodniarzy”.

- O, przepraszam. To taki środowiskowy żart. Zawsze piliśmy taki toast w Medfords. Bez zbrodni branża ochroniarska nie miałaby zajęcia, więc piliśmy za naszych prawdziwych chlebodawców. Nie masz nic przeciwko, że zapalę? Dzięki.

- Zastanawiałam się nad Warnerem. Takie zniknięcie bez śladu jest na swój sposób bardziej niepokojące, niż znalezienie trupa Człowiek łamie sobie głowę bez końca, co się mogło stać. Victor Warner jest mistrzem opanowania ale wewnątrz musi przeżywać ciężki okres.

- Zgadzam się z tobą całkowicie - odparła Eva, obracając powoli między palcami papierosa w popielniczce. - To była fajna babka. Tłumaczka, jak ja.

- Znałaś ją?

- Zaraz znałam... Spotkaliśmy się na paru przyjęciach. Kochała Anglię. Powiedziała kiedyś, że podróżowała po całym świecie, ale nigdzie nie podobało się jej tak, jak tu.

- Dużo znasz języków? - zapytała Paula, otwierając menu.

- Francuski, arabski, hiszpański i włoski.

- Arabski? Podziwiam.

- Medfords wysłało mnie kiedyś do Kairu za jednym takim, co nawiał z walizką pieniędzy. Wtedy mi się język przydał. No jak, znalazłaś coś, na co masz ochotę?

Zamówiły. Obie odpuściły sobie przystawki i Paula poprosiła o zapiekanego łososia Nie mogła się pozbyć wrażenia, że Eva za wszelką cenę chciała odsunąć rozmowę od arabskiego i Arabów. Nie mogła jej na to pozwolić, jeśli nie chciała po prostu zmarnować czasu na czcze pogaduszki. Zmieniła temat.

- Jak myślisz, co się stało z panią Warner?

- A skąd ja to mogę wiedzieć? - Rozłożyła ręce. - Może ją porwali?

- To dlaczego nikt do tej pory nie zażądał okupu? Przez trzy tygodnie.

- Niech sobie nad tym łamią głowę d, którzy muszą. Zresztą słyszałam, że podobno siedzicie w tym po uszy?

- Między innymi Mówiłaś, że znasz włoski. To pewnie we Włoszech też byłaś?

- Rzym, Florencja i Werona I Mediolan.

- A dawno byłaś w Mediolanie?

- Gdybym nie wiedziała, że jesteś dystyngowaną damą, pomyślałabym, że to przesłuchanie - odparła Eva. W miarę wypowiadania tego zdania uśmiech znikał z jej ust.

- A niby dlaczego miałoby tak być? Coś nie tak z tym Mediolanem? Dobra, cofam taśmę, nie było pytania - Podniosła do ust kieliszek. - Umm, dobry ten szampan. Ciekawe, czy mają takiego w takim na przykład Mediolanie? Słyszałam, że mają tam niezłe wina.

Eva w milczeniu posmarowała masłem kawałek bułki, zjadła go, po czym obtarła usta serwetką.

- Owszem, Włosi mają swoje wina i to doskonałe. Ale oczywiście w odpowiednio drogim hotelu podadzą ci wszystko, czego sobie zażyczysz.

Znowu się miga z odpowiedzią, pomyślała Paula Co jest grane?

Rozmowa zeszła na plotki o słynnych ludziach, którzy siedzieli przy innych stolikach. Eva scharakteryzowała kilku z nich bardzo złośliwie, a o paru wypowiadała się z wyraźną i nie ukrywaną niechęcią.

- Nie cierpię tej tłustej świni - powiedziała, gdy Paula zapytała o słynnego piosenkarza który siedział przy barze. - W ogóle nie znoszę gwiazd, większość z nich to nadęte dupki, dla których liczą się tylko oni sami. Zarabiają krocie na tej obrzydliwej szmirze, którą nie wiedzieć czemu niektórzy mylą z muzyką. Patrz, jak się ten wieprz szybko odwrócił. Może czyta z ruchu warg? Mam nadzieję, że tak.

Ledwie skończyła z boku napatoczył się jakiś pryszczaty, lekko podcięty chudzielec w koszmarnie kosztownym już na pierwszy rzut oka białym satynowym garniturze.

Złapał Evę za przegub i złożył na jej dłoni - w jego przekonaniu pewnie szarmancki - całus, po czym wyszczerzył krzywe popsute zęby.

- Panna Brand, o ile mnie oczy nie mylą. Jestem Joe Yorkie, wokalista Busy Bees. Słuchaj mała mam jacht na Morzu Śródziemnym i trochę kasy do puszczenia. Może byśmy tam polecieli? Możesz zabrać koleżankę - wskazał Paulę podbródkiem - Będzie fajnie.

- Zabierz tę rękę i spieprzaj gnoju, albo ci zaraz udekoruję ten lodziarski mundurek omletem z truflami - wycedziła Eva, biorąc w wolną rękę talerz z napoczętym omletem.

- E, i tak nie jesteście w moim typie - czknął na pożegnanie idol i odpłynął w siną dal.

- Obyś się utopi na tym swoim zasranym jachcie.

Paula śledziła tę scenę z niejakim zdziwieniem. Dystyngowane maniery kobiety z klasą okazały się dość cienką politura, Eva miała w oczach ledwie skrywaną żądzę mordu i młody człowiek naprawdę dobrze zrobił, że sobie poszedł, bo chyba nie skończyłoby się na słowach. Za to ledwie się oddalił, Eva natychmiast wróciła do swojej poprzedniej roli.

- O czym to mówiłyśmy? - zapytała z promiennym uśmiechem.

Przez resztę spotkania rozmawiały o wszystkim i o niczym Paula starała się nie wracać do drażliwych tematów. Przy kawie spojrzała na zegarek.

- Eva, to był wspaniały wieczór, ale czas już na mnie. Muszę jeszcze wrócić do pracy. Tak, wiem która jest godzina - zgasiła w zarodku pytanie - Takie jest życie, co zrobić. W każdym razie bardzo dziękuję za zaproszenie, będziemy to musiały niedługo powtórzyć.

- No cóż, leć. Nie obraź się, ale ja tu zostanę. Byłam jeszcze na później umówiona na drinka z przyjacielem, to już na niego zaczekam. Właściwie to ja też idę do pracy, bo czasem podrzuca mi jakieś zlecenie z Medfords.

Pożegnały się i Paula wyszła do szatni. Już miała zarzucić palto na ramiona, kiedy dwie silne męskie dłonie uniosły je i pomogły jej założyć.

- Proszę mi pozwolić - usłyszała serdeczny głos Peregrine'a Palfry'ego. - Niech pani nie zapomina, że ja także panią zapraszałem na kolację. Olśniewająco pani wygląda, naprawdę.

- Bardzo dziękuję, panie Palfry.

Palfry stał w szatni ubrany w smoking, a jego gładka skóra zdawała się aż lśnić w świetle lamp. Widziała jego zielone oczy, kiedy na pożegnanie pocałował ją w oba policzki.

- Proszę na siebie uważać - polecił na odchodnym i wszedł do sali Paula, udając, że mocuje się z guzikami stanęła przed lustrem ustawionym na wprost wejścia do sali Widziała w nim, jak Palfry skierował się prosto do stolika Evy; jak pochylił się nad nią, uściskał i usiadł obok Natychmiast wywiązała się ożywiona rozmowa, okraszana z obu stron wylewną gestykulacją.

- Coś tu nie gra - mruknęła Paula pod nosem i wyszła na nocny mróz.

Ci dwaj już tam stali czekając, aż wyjdzie.

Niski, krępy osiłek w robociarskim ubraniu, z czapką nasuniętą głęboko na oczy, zasłaniającą połowę jego smagłej twarzy, złapał ją za prawe przedramię. Ponieważ to była prawa ręką nie mogła sięgnąć do torebki po pistolet. Próbowała coś zrobić lewą ręką, ale złapał za nią drugi jeszcze potężniejszy napastnik, łysy i bez czapki.

- Siadaj mała do gabloty, przejedziemy się - wycharczał ten w czapce. - Nie szarp się złotko, to ci nie będziemy musieli krzywdy zrobić.

Poczuła jak ci dwaj unoszą ją tak, że nawet nie mogła zaprzeć się o chodnik.

Ponieśli ją do samochodu, a trzymali tak mocno, że jej próby wyrywania się nie przynosiły żadnego rezultatu. Nagle znikąd wyrósł przed nimi Harry Butler.

- Tak się nie postępuje z damą, śmieciu - powiedział i zdzielił tego w czapce prawym sierpowym, po którym napastnika po prostu zmiotło. Jej prawe ramię było teraz wolne, ale jego uścisk był tak mocny, że przez chwilę nie mogła w nim odzyskać władzy. W tym czasie Pete Nield zajął się łysym, uderzając go najpierw kantem dłoni w kark, a potem poprawiając jeszcze potężnym kopnięciem w nerki, po którym napastnik zwinął się bezwładnie na chodniku.

Paula, zaskoczona, zamrugała oczyma, ale zdołała utrzymać się na nogach i odeszła krok do tyłu, schodząc z linii ciosów. Jej wybawcy bowiem dopiero zaczęli obróbkę niedoszłych porywaczy. Harry strzelił niskiego z półobrotu w splot słoneczny, a kiedy ten się zwinął, odszedł o krok do tyłu i kopnął go podkutym butem w krocze. Facet w czapce zawył i zwalił się z nóg, a wtedy Harry spuścił mu but na głowę. Czaszka uderzyła w kamienny krawężnik z głuchym stukiem i Paula wyraźnie słyszała, jak coś pękło z trzaskiem.

Pete nie masakrował tak swego przeciwnika Założył mu nelsona i zaczął dusić, aż tamtemu język wyszedł spomiędzy warg. Paula kącikiem oka zauważyła jakiś ruch obok i spojrzała tam. Zobaczyła Newmana, podbiegającego do samochodu, do którego wlekli ją tamci dwaj. Kierowca także go zobaczył i nacisnął guzik zamykający okno. Newman sięgnął do kieszeni i wyjął jakiś przedmiot, który cisnął do wnętrza samochodu przez wąską szczelinę zamykającego się okna Po chwili usłyszeli stłumiony trzask i wnętrze samochodu wypełnił gęsty dym W poświacie panującej wewnątrz widzieli postać kierowcy, który szarpał się wewnątrz, usiłując rozpiąć pasy i wydostać się z wypełnionego duszącym dymem wozu. Po chwili jego ruchy spowolniały, potem opadł bezwładnie na kierownicę. Newman podszedł do swojego samochodu i po chwili zatrzymał go przed Paulą, otwierając drzwi od strony pasażera.

- Pani pozwoli, odwiozę do domu. Dużo nie zedrę...

Jak zahipnotyzowana bez słowa wsiadła i zapięła pas.

- Skąd się tu wzięliście? Gdyby nie wy, byłoby ze mną krucho...

- Pomysł Tweeda Niepokoiła go ta kolacja w „Ivy”, a że Pete i Harry i tak śledzili Evę, kazał im zaczekać na ciebie. Czułem, że może być zabawa, więc się przyłączyłem. - Zaśmiał się. - Ciekawe, czy ten ich kierowca był palaczem? Nie wyglądało, żeby szczególnie przepadał za fosforem z granatu dymnego. Może nie trafiłem w jego ulubiony aromat?

- Daj spokój, nie wiadomo, czy wyjdą z tego z życiem.

- Jak się czujesz?

- Trochę przestraszona, ale poza tym wszystko w porządku.

- Park Crescent proszę pani, należy się pięć sześćdziesiąt, po nocnej taryfie.

2

Kiedy doszli do biura, Tweed znowu krążył po nim w kółko. Na widok Pauli podbiegł i uściskał ją. Monica, widząc jej pobladłą twarz, ruszyła do dzbanka z herbatą. Zrzucając palto, Paula, wciąż w szoku, osunęła się na fotel za swoim biurkiem. Nagle poczuła, że napięcie opada i wtedy zaczęła drżeć.

- Co się stało? - zapytał Tweed.

Newman w krótkich, lecz obrazowych słowach przedstawił zajście pod „Ivy”. Monica postawiła przed Paulą filiżankę na spodeczku.

- Wypij to - poleciła - Słodzona herbata. Wiem, że pijesz bez cukru, ale w tej chwili potrzebujesz glukozy:

Patrzyła, jak Paula drżącymi dłońmi obejmuje filiżankę, jak unosi parującą zawartość i pije, nachylona nad spodkiem, ale nawet za bardzo się nie oblewając.

Po chwili w drzwiach stanęli Pete i Harry. Harry, który zawsze szczególnie opiekował się Paulą, podszedł do niej i położył jej rękę na ramieniu. Dreszcze ustąpiły natychmiast i mogła dokończyć herbatę już normalnie. Szybko wróciły jej na twarz kolory.

Wyprostowała się w fotelu i potoczyła wzrokiem po mężczyznach zebranych wokół niej w pokoju.

- Chłopaki, bardzo wam dziękuję za uratowanie przed czymś, co pewnie nie byłoby przyjemną przygodą Jak się domyśliłeś, że mi coś grozi, Tweed?

- Możesz to nazwać szóstym zmysłem.

- Zastanawiam się, do czego im mogłam być potrzebna.

- Moim zdaniem chcieli wyciągnąć od ciebie, jak daleko zaszliśmy w naszym śledztwie.

- Którym?

- Ba, żebym to ja wiedział. Ciekawe za to, że wiedzieli gdzie cię szukać. To zaś wskazuje na Eve Brand. Czy ona miała komórkę?

- Mogła mieć w torebce. Ale musiałaby się naprawdę szybko uwinąć, żeby zdążyć kogoś powiadomić. Byłam za drzwiami może minutę po tym jak się pożegnałyśmy.

- Ale trzeba żeby wybrać numer z pamięci i powiedzieć: „Wychodzi!”. Parę sekund wystarczy.

- Z drugiej strony, jestem pewien, że byłam śledzona w drodze do restauracji. Za taksówką jechał jakiś motocyklista w czarnej skórze i kasku z lustrzaną szybą.

Marler, który stał pod ścianą od początku i przysłuchiwał się w milczeniu, teraz przemówił.

- Stawiam na Eve Brand. O czym rozmawiałyście przy tej kolacji?

Paula odtworzyła z pamięci najważniejsze wątki rozmowy. W pewnym momencie Tweed zachmurzył się.

- Co cię tak poruszyło?

- Znowu ten Mediolan, i ona mówi po włoska Włochy, Włochy i Włochy - gdzie nie spojrzeć, jakieś makaroniarskie wątki - Wskazał leżącą wciąż na jego biurku kartkę od Bullera, przekazaną przez Marlera. - Marler, opowiedz im o tym, jak ci szło śledzenie Bullera.

Słuchali ponownie opowieści Marlera, powtarzanej na użytek Nielda, Butlera i Newmana Nie opuścił ani słowa w stosunku do tego, co mówił poprzednio. Paula znała już tę historię, ale wysłuchała jej ponownie, siedząc w swoim fotelu i pilnie wsłuchując się w słowa Marlera, aż skończył Harry; siedzący znów po turecku na podłodze, aż gwizdnął.

- Meczet w Finsterbury? To ten, gdzie ponoć prano mózgi i wydawano rozkazy tym palantom z al-Kaidy?

- No i wciąż pojawiają się wzmianki o Mediolanie - podkreślił Tweed. - Najpierw Buller tam jedzie. On jest trochę taki jak ty, Paula. Jak się czepi jakiegoś tropu, to nim idzie na własną rękę. Potem okazuje się, że i Eva Brand ma coś wspólnego z Mediolanem. - Spojrzał na zegarek. - Bob, dowiedziałeś się w redakcji czegoś o Drew Franklinie?

- Tak, i nie Spotkałem kumpla, redaktora Zabrałem go na piwo. Podobnie jak reszta zespołu nie przepada za nim, jako człowiekiem, ale bardzo cenią to, co pisze, bo wielu czytelników od niego zaczyna lekturę gazety. Nie zniża się do rozmowy z kimkolwiek w redakcji, ma ich wszystkich za nic i na każdym kroku daje odczuć przepaść, jaka ich dzieli od jego niebotycznego poziomu intelektualnego. W Londynie ma mieszkanie koło Eaton Square, mam adres. Artykuły jeździ pisać do Carpford, ale w Londynie chodzi na mnóstwo przyjęć, pewnie zbiera swoje plotki. W styczniu wyjeżdżał za granicę, na sześć tygodni. Nikt nie wie, dokąd. W jednym tygodniu nie przesłał felietonu. Za plecami nazywają go Ryjcem. Nie jest to wiele, ale biorąc pod uwagę, jak bardzo tajemnicza to postać, nie jest to też mało.

- Paula, jedź do domu, wyśpij się po tej historii w „Ivy”. Beaurain utknął na Heathrow. Był anonimowy telefon, że jego samolotem próbował przedostać się do kraju terrorysta. Póki wszystkich nie sprawdzą, Jules się nie wyrwie, a nie chcemy mu robić reklamy, wyciągając go stamtąd. Poczekam tu, aż się sprawa wyjaśni.

- To ja też - powiedziała Paula z naciskiem.

Pół godziny później Marler wyjrzał za okno przy okazji poprawiania zasłony i ujrzał coś, co sprawiło, że aż zagwizdał.

- Tweed, ty to masz szczęście. Przygotuj się na szok.

- Nie zgadniecie... - odezwała się Monica znad słuchawki telefonu. Tweed spojrzał na nią tak, że zamilkła - Ma pan gościa - powiedziała cicho. - Victor Warner, minister bezpieczeństwa wewnętrznego, życzy sobie pilnie widzieć się z panem.

- Wiem, kim jest ten pan. Jeśli chce, niech wejdzie, ale sam.

- Zajechał w dwie czarne limuzyny - zameldował Marler. - Druga pełna gości w płaszczach z wielbłądziej wełny, którzy natychmiast rozsypali się dookoła wachlarzem. Komedianci...

W otwartych drzwiach stanął Victor Warner w płaszczu z wielbłądziej wełny, który miał zapewne stanowić kamuflaż w drodze z Whitehallu. W dłoni trzymał sztywną kopertę.

Nie zapraszany usiadł w fotelu przed biurkiem zajmowanym przez Tweeda.

- Pomyślałem, że najlepiej będzie, jak przyjadę od razu do pana. To bardzo pilna sprawa. Chyba znamy cel i wiemy, kto stoi za tymi pogłoskami.

- O, to byłby ważny krok naprzód.

Tweed patrzył w milczeniu, jak minister wydobywa z koperty zdjęcie i z ponurą miną, wyraźnie rozstrojony; z rozmachem rzuca je na biurko.

- No, i jak się panu wydaje, co my tu mamy? - zapytał Warner.

- To zdjęcie Canary Wharf, a dokładniej głównej wieży. Co tu jest do wydawania?

- Proszę obejrzeć z drugiej strony - zażądał Warner.

Tweed posłusznie odwrócił zdjęcie. Było tam napisane, czy raczej naskrobane mało wprawną ręką jedno słowo: „Następny?”. Tweed uniósł brwi, spoglądając na ministra.

- Skąd się to wzięło?

- Fart. Na moim stanowisku przydaje się mieć czasem trochę szczęścia Nauczyłem się tego już w Medfords. Dwóch gliniarzy zauważyło faceta, który fotografował budynki z różnych stron. Wzięli go za kołnierz, Buchanan do mnie zadzwonił i przysłał zdjęcia kurierem. Tego fotografa posadzili na dobre. Okazało się, że to członek kierownictwa Prawdziwej IRA Ledwie ze dwa miesiące temu wyszedł za dobre sprawowanie w więzienia.

Marler pochylił się nad biurkiem i wziął zdjęcie, po czym skierował się z nim w ręku w kierunku drzwi.

Warner aż podskoczył na fotelu z wściekłości.

- A gdzie ty to zabierasz?!

- Mamy tu faceta który kiedyś pracował w Canary Wharf - gładko skłamał Marler. - Może potwierdzi, że to rzeczywiście ten budynek.

- Oczywiście, że to Canary Wharf! - ryknął Warner, celując w niego grubym palcem. - I zakazuję wykonywać kopii tego zdjęcia! To ważny materiał dowodowy! Zrozumiano?

Marler wyszedł, ignorując dalszą część wypowiedzi. Tweed zaczął mazać coś na kartce długopisem. Zacisnął usta, rozluźnił je, po czym tonem takim, jakby pytał o coś zupełnie bez znaczenia, zapytał:

- Coś wiadomo o tym facecie z IRA?

- Nazywa się Tim O'Leary. Wiadomo, że kiedyś wysłali go na Bliski Wschód, żeby załatwił pomoc i broń od tamtejszych grup terrorystycznych. Mówi płynnie po arabsku. Podobno siedział tam trzy miesiące, ale kiedy to było, to już źródła się różnią.

- I co, taki cwaniak robi zdjęcia Canary Wharf tak nachalnie, że wśród tłumu turystów, dwóch policjantów zgarnia akurat jego?

- Pewnie był tak pochłonięty swoim zadaniem, że ich nawet nie zauważył. Pewnie właśnie dlatego, że tam tylu turystów, myślał, że mu to ujdzie bezkarnie. Ale policjanci mieli szczęście i go zgarnęli.

- Myśli pan, że Canary Wharf może stać się celem zamachu irlandzkich terrorystów?

- Podejrzewamy, że jednocześnie mogą zaatakować także katedrę św. Pawła Podjąłem wszelkie środki ostrożności na taką ewentualność. Każdego wchodzącego będzie się dokładnie przeszukiwać. I to jeszcze nie koniec... - Warner wyraźnie nabierał wiatru w żagle. - RAF dostało rozkaz prowadzenia całodobowych patroli i zestrzeliwania samolotów pasażerskich, z ludźmi, czy bez, jeśli wlecą w strefę zakazu lotów, którą wyznaczyliśmy nad ścisłym centrum miasta Jesteśmy gotowi na ich powitanie, niezależnie czy przybędą na ziemi, czy z powietrza. Premier, mimo początkowym oporów, poparł mnie w całej rozciągłości.

Marler wrócił, kładąc na biurku Tweeda zdjęcie, zapakowane teraz w celofanową kopertę dowodową. Warner spiorunował go wzrokiem, po czym dalej mówił do Tweeda.

- To wszystko jest ściśle tajne. Nie powinno tu być ani jego, ani tej panienki za komputerem.

- Zostawcie nas na chwilę samych - poprosił Tweed, doskonale zdając sobie sprawę, że na ochronę tajemnicy było już chyba trochę za późno. Kiedy Warner wskazał też na Paulę, Tweed zaoponował.

- Panna Grey zostanie. Wie tyle samo, co ja. A gdyby mi się cokolwiek stało, przejmie dowodzenie.

Paula była zaskoczona, i trochę zawstydzona tą deklaracją. Nigdy do tej pory nie słyszała z ust Tweeda jakiejkolwiek wzmianki o tym, że miałaby przejąć kierowanie zespołem. Warner po chwili wahania skinął głową.

- Myślę, że zgodzi się pan, Tweed, że sytuacja jest pod całkowitą kontrolą. Nie musi się pan więcej tym przejmować. Więc teraz chyba lepiej będzie, jak już sobie pójdę.

Kiedy wstał, oni wstali także.

- Dziękuję za poinformowanie mnie na bieżąco, panie ministrze.

Paula podeszła do drzwi i otworzyła je przed Warnerem. Nawet nie zadał sobie trudu podziękować jej za to. Tweed polecił jej zawołać z powrotem Monikę i Marlera.

Newman, choć nie zapraszany, także wrócił.

Kilka minut po tym, jak Marler zameldował od okna o odjeździe czarnych limuzyn, ponownie zadzwonił telefon. Monica poinformowała, że właśnie pojawił się Jules Beaurain. Tweed uśmiechnął się.

- No, to teraz przynajmniej wiemy, co go zatrzymało na tak długo na Heathrow. To były nowe środki bezpieczeństwa pana ministra! Zaproście go zaraz na górę.

Paula spodziewała się, że po długim dniu i godzinach maglowania na lotnisku, Belg będzie wyczerpany. Zamiast tego, zjawił się w pokoju wręcz tryskający energią i z szerokim uśmiechem. Rzucił małą walizkę na podłogę koło fotela i usiadł naprzeciw Newmana.

Tym razem miał na sobie wiatrówkę w neutralnym kolorze i sztruksowe spodnie. Z niejakim zdziwieniem zauważyła, że był świeżo ogolony i domyśliła się, że skorzystał z toalety w samolocie lub na lotnisku. Wyglądało, jakby był gotów rozpocząć dzień, a nie kończył go po kilkunastu godzinach. Jak on to robi? Pomachał jej ręką na powitanie.

- Mam wiadomości - powiedział Tweed - ale słyszałem, że ty też.

- Ty zaczynaj. - Belg machnął ręką Tweedowi i rozsiadł się wygodnie, słuchając relacji o niespodziewanej wizycie Warnera. Kiedy na koniec Tweed podał mu zdjęcie w celofanowej kopercie, Beaurain ledwie raczył na nie spojrzeć.

- Podpucha - skrzywił się lekceważąco, odpychając je z powrotem przez biurko.

- Podpucha! - zawołała Paula - To samo powiedziałeś o rysunku poprzednim razem.

- Powiedziałem, ponieważ jestem przekonany, że podobnie jak ten rysunek, jedynym celem jego pojawienia jest skierowanie Tweeda na niewłaściwy trop. Nasz przeciwnik, kimkolwiek jest, prowadzi coś, co Amerykanie nazywają „kampanią dezinformacji”. Przecież to oczywiste.

- Masz rację - powiedział Tweed. - Tak samo na to zareagowałem.

- Co tu niby jest takie oczywiste?

- Paula, los cię obdarzył wieloma talentami, ale zgrywanie słodkiej idiotki ci nie wychodzi. Zastanów się sama Tim O'Leary, facet wybrany z powodu starych powiązań z Prawdziwą IRA, wystawia się publicznie, robiąc te zdjęcia Canary Wharf. Przecież to stary terrorysta! I co, nie zauważył dwóch policjantów w mundurach?

- A minister Warner - dodał z uśmiechem Tweed - połknął haczyk razem z żyłką aż po kołowrotek.

- Ten wasz minister bezpieczeństwa to właściwy człowiek na właściwym miejscu - zadrwił Belg.

- Paula, wprowadźmy Julesa w całą sprawę. Możesz opisać zajście pod „Ivy”?

Zaczerpnęła powietrza i w szybkich słowach zaczęła opowiadać. Raz jeszcze stanęły jej przed oczyma tempo i brutalność całego zajścia Beaurain, z ponurą miną, przypatrywał jej się uważnie. Kiedy skończyła, skinął głową.

- Uważam, że to był poważny incydent - stwierdził. - Najwyraźniej mieli zamiar cię porwać i przesłuchać, a może i coś gorszego. Zastanawiałbym się nad wszystkim, co ostatnio widziałaś i gdzie byłaś, ze szczególnym uwzględnieniem Carpford. Musiałaś komuś stanąć na odcisk.

- Myślisz, że...

- Myślę, że ktokolwiek to był przeraził się, że widziałaś lub słyszałaś coś groźnego dla niego. Przeanalizuj dokładnie wszystko, czego się ostatnio dowiedziałaś. Myślę, że ważne jest stwierdzenie kto wiedział o twojej obecności w „Ivy”. To może być sprawka tego motocyklisty, który cię śledził. A przy okazji chętnie bym porozmawiał z piękną panną Brand.

- O, to raczej nie będzie przykry obowiązek - zakpiła Paula - Jest naprawdę atrakcyjna.

- Paula, w Belgii miałem okazję rozmawiać z wieloma atrakcyjnymi, wręcz fascynującymi kobietami, słuchać ich zwierzeń, zanim posadziłem je na długie lata do więzienia.

- Dobra, skończcie te przekomarzania - zniecierpliwił się Tweed - Teraz twój wyjazd do Brukseli, Jules. Czego tak rewelacyjnego dowiedziałeś się u tego bankiera.

- Pękł bardzo szybko, starczyło pokazać mu kilka dokumentów, z których każdy mógł go zaprowadzić za kratki. Pieniądze z Carpford, a zbiera się tego naprawdę niezła sumka, tak jak przypuszczałem, nie pozostają w Belgii. Natychmiast po wpłaceniu idą przelewem telegraficznym do Mediolanu, do pewnego osobnika, którego tak się składa, też miałem okazję poznać. Nazywa się Mario Murano, a tu jest jego adres.

Tweed z trudem opanował zdziwienie, gdy na podsuniętej mu przez Julesa kartce wyczytał „Via Legasso 290”. Wyjął z szuflady kartkę od Bullera i opowiedział Beaurainowi o przygodzie Marlera, o wizycie szefa Wydziału Specjalnego w meczecie w Finsterbury, o nagłym wyjeździe i dekonspiracji Marlera na dworcu Waterloo oraz wiadomości przekazanej przed odjazdem pociągu Eurostar.

Beaurain wbił na chwilę wzrok w sufit. Minęło kilka minut, zanim opuścił głowę i przemówił ponownie.

- Mam nadzieję, że ten Buller ma głowę na karku.

- Na to wygląda. A co?

- Mario Morano to stary wyjadacz... Tak się mówi? Doświadczony przeciwnik, weteran, stary mafioso. Przeżył wyjście ze struktur mafii, to samo już świadczy o jego klasie, a na dokładkę zachował zaufanie jej bossów. Jednocześnie, za grube pieniądze, jest informatorem wysoko postawionego oficera karabinierów, któremu podrzuca czasem jakiegoś ukrywającego się capo. Oprócz tego pracuje też czasami dla mnie, i też nie za darmo. Któregoś dnia powinie mu się noga, a wtedy wszyscy będą go chcieli dopaść. Lepiej nie być wtedy w jego pobliżu.

- Przyjemniaczek - mruknął Tweed.

- Z Brukseli pojechałem do Paryża. Nie mogę za długo siedzieć w miejsca. Spotkałem twojego przyjaciela, Tweed, szefa DST, Direction de la Surveillance du Terrotoire, czyli francuskiego kontrwywiadu. Przesłał ci wiadomość, ale raczej mało uprzejmą.

- Wal śmiało. Stary piernik jest złośliwy, ale można na nim polegać.

- Czego on sam nie może mówić o Brytach, jak was nazywa. Krew go zalewała, kiedy o tym mówił. Miał informacje o komórce al-Kaidy, która przeniknęła ostatnio na wasz teren i przekazał je do waszego Ministerstwa Bezpieczeństwa Wewnętrznego. A ci idioci powiedzieli mu „Dziękujemy” - i dalej nic nie zrobili. Nie aresztowali nikogo z tych, których podał im na tacy. Jest wściekły i mówi, że wam odbiło.

- I ma rację. Ale nie mogę tak po prostu zadzwonić do Warnera i zapytać, co też on wyprawia najlepszego. I potem przyleciałeś z Paryża tutaj?

- Ledwie udało mi się złapać lot z Charles do Gaulle. A na Heathrow wpadliśmy w jakiś straszny kocioł. Postanowiłem jutro jechać samemu do Mediolanu, spotkać się z Murano i zapytać, co się dzieje z pieniędzmi z Brukseli. Bo to nie są tylko wpływy z czynszów. Ktoś z Carpford, znany pod pseudonimem Brutus, dokłada do tego regularnie sporą sumę pieniędzy. Ktoś z was chce jechać ze mną?

- Ja! - uniosła rękę Paula.

- Pozwolisz, Tweed?

- Życie mi zatruje, jak jej nie puszczę.

- No to załatwione. - Beaurain wyjął notes i zaczął w nim coś notować. Paula zauważyła że pisze niemal z taka samą szybkością, jak mówi. Podszedł do jej biurka i wręczył wyrwaną z notesu kartkę. - To mój hotel, zaciszna dziura koło dworca Victoria. Numer pokoju jest na odwrocie. Jestem zameldowany jako pan Vance. Spotkajmy się pod tablicą pociągów odjeżdżających na Waterloo, jutro o szesnastej. Daj mi swój pistolet, przemycę go razem ze swoją Berettą. Weź tylko jedną walizkę, dużo ciepłych ubrań. Ja się zajmę biletami. A teraz znikam - co powiedziawszy, wstał i podszedł do drzwi, przy których ponownie się odwrócił. - Pomyśl jeszcze raz nad tym incydentem pod „Ivy”. I nie zapominaj o obecności tam pana Palfry'ego. Mógł czekać na twoje wyjście, dać sygnał tym na zewnątrz i wrócić by ci pomóc z paltem. Au rewir...

- Ciekawa sprawa z tymi wiadomościami z Paryża - Tweed mówił bardziej do siebie, niż do zebranych w gabinecie - A u nas to całkiem zignorowali...

- Jadę do Włoch - cieszyła się Paula - To będzie ciekawa odmiana Założę się, że ta cała sprawa bierze początek w Mediolanie.

- Mam nadzieję, że nie okaże się nadmiernie ciekawa - odparł Tweed głosem, w którym próżno by szukać entuzjazmu.

Dworzec Milano Centrale. Lśniący ekspres wjechał na stację i powoli posuwał się wzdłuż peronu, zanim wreszcie znieruchomiał po wielu setkach kilometrów od poprzedniego postoją Beaurain, z Paula u boku, stali już przy automatycznie otwierających się drzwiach wagonu. Zeszli na peron i Paula aż zaniemówiła, rozglądając się po olbrzymiej hali, sklepionej jak katedra.

- Boże, jakie to ogromne.

- Małe nie jest - przyznał Jules, biorąc ją pod rękę i szybko prowadząc przez gesty tłum na peronie. - Wynośmy się stąd jak najszybciej. Od samego dworca Waterloo jesteśmy śledzeni. Pamiętasz tego konusa w eleganckim garniturze, siedzącego kilka rzędów przed nami? Tego z wymanikurowanymi palcami i kosztowną fryzurą, którego nazwałaś Wypindrzonym? Kiedy wstaliśmy, wyjął komórkę i schował się z nią za oparciem fotela. Obawiam się, że może nas oczekiwać jakaś nieprzyjemna niespodzianka.

Było już późne popołudnie, ale wciąż świeciło słońce. Włożyła rękę miedzy zatrzaski kurtki, sięgając pod rozpięty suwak. Dotyk rękojeści pistoletu uspokoił ją. W pociągu, kiedy roznosili posiłek, Beaurain podał jej niewielkie, ale ciężkie zawiniątko, sugerując wycieczkę do toalety. Tam rozpakowała je warstwa po warstwie dziwnego, grubego, śliskiego papieru i znalazła wewnątrz swoją Berettę z trzema pełnymi magazynkami Utknęła pistolet i magazynki do kabury i ładownicy, po czym wróciła na miejsce i oddała mu papier.

Podziękował jej, mówiąc, że bardzo dobrze zrobiła, nie wyrzucając go, bo jest bardzo kosztowny. Z dalszej rozmowy dowiedziała się, że on sam ma przy pasie swojego ulubionego „podróżnego” krótkolufowego Smith & Wessona Airtight kalibru 38 Special.

Rewolwer był niewielki i mieścił tylko sześć nabojów w bębenku, ale dzięki użyciu najnowszych stopów ważył zaledwie 300 gramów.

Zbliżając się do wyjścia z hali Paula rozejrzała się raz jeszcze na boki Dworzec był olbrzymi miał co najmniej dwadzieścia peronów. Przeszli przez kołowrotek, potem przez zatłoczony terminal dworcowy i w końcu doszli do wyjścia, długich, bardzo szerokich schodów.

- Trzymaj się blisko mnie - szepnął Jules.

Schodząc po schodach na poziom ulicy, Paula nie mogła oderwać oczu od kolejnego ogromnego budynku, wyrastającego spomiędzy kamiennych budowli okalających spory plac.

Nawet natura zwracała na niego szczególną uwagę - pojedynczy promień słoneczny przebijał się przez chmury i jak punktowym reflektorem oświetlał wspaniałą fasadę. Budynek był bardzo wysoki wąski, jego boki były lekko zbieżne Narożniki zostały zaokrąglone, co jeszcze potęgowało wrażenie, że budowla jest stożkowata Wciągnęła powietrze.

- To musi być ten sławny gmach Pirelli. Naprawdę arcydzieło architektury. Czytałam, że...

- Tak, to Pirelli - uciął Beaurain głosem tak zupełnie z innego świata, że i ona przestała się przypatrywać budynkowi, a zaczęła wreszcie rozglądać się wokół, jak on bezustannie wyszukując potencjalnych zagrożeń. Żaden przechodzień nie umknął przed ich wnikliwa, choć szybką obserwacja i oceną. Zeszli już ze schodów i szli w kierunku budynku Pirelli, kiedy Paula zauważyła przedłużoną limuzynę, zaparkowaną za rogiem ulicy. Weszli na chodnik razem z jakimś Włochem, który pchał wózek z owocami. Paula skoncentrowała się na nim i na chwilę spuściła limuzynę z oczu.

Nagle tylne drzwi limuzyny otwarły się, blokując drogę Beaurainowi i uderzając w wózek, z którego owoce posypały się na wszystkie strony:

- Czekaliśmy na pana, monsieur Beaurain - odezwał się z tylnego siedzenia człowiek ubrany w szykowny garnitur. Włoski sprzedawca owoców tylko spojrzał na niego i natychmiast uciekł bez słowa skargi, jakby diabła zobaczył. - Proszę bardzo, u Hasslera już wszyscy czekają podwiozę.

Umilkł na widok lufy Smith & Wessona, którą Beaurain wycelował w niego w odpowiedzi na tę ofertę. W tej samej chwili otworzyły się przednie drzwi i wyskoczył z nich kierowca, wyciągając w biegu glocka i szachując z boku Belga. Zapomniał tylko sprawdzić, gdzie jest Paula i szybko się to na nim zemściło.

- Rzuć to, gnoju, ale już! - huknęła Paula, wpychając mu w ucho lufę swojej Beretty.

Kierowca mógł nie zrozumieć ani słowa, ale ton i dotyk lufy nie pozostawiały wątpliwości co do jej intencji Glock opadł, a po chwili zaklekotał po chodniku.

Nie zmieniając pozycji i nie spuszczając oka z kierowcy, Paula kopnęła pistolet pod samochód. W tej samej chwili Beaurain zanurkował do wnętrza limuzyny i zdzielił pasażera kolbą rewolweru w czoło. Tamten zwinął się bezwładnie na tylnej kanapie, a na jej kosztowną skórzaną tapicerkę pociekła krew z rozciętego czoła.

Wysiadając od niechcenia zaaplikował kierowcy cios w szczękę, po którym Włoch runął wzdłuż samochodu.

- W nogi! - szepnął do Pauli, wpychając nieprzytomnego kierowcę do samochodu i zatrzaskując drzwi.

- Będzie z ciebie pożytek - pochwalił ją, biorąc za ramię i prowadząc przez plac na przystanek tramwajowy. - Cholera, chyba zdążymy do tego tramwaju...

Ledwie weszli na schodki drzwi zaczęły się zamykać i niemal pusty tramwaj ruszył ostro z miejsca Oboje schowali broń i usiedli na miejscach obok siebie.

Paula wytarła spocone dłonie w dżinsy. Mimo mrozu zdjęła rękawiczki zaraz po ostrzeżeniu Julesa przed wyjściem z dworca właśnie na wypadek, gdyby doszło do konieczności wyciągnięcia broni Całe szczęście, że wewnątrz kolebiącego się na szynach tramwaju było chociaż ciepło. Roztarta skostniałe słonie i wepchnęła złożone między kolana.

- Wiesz co? Tu w ogóle nikt nie zauważył, że coś się działo - zdziwiła się. - Może dla nich tutaj to już taka codzienność, że nawet nie zauważają? A tak w ogóle, to wiesz, dokąd my jedziemy?

- Tak, znam to miasto całkiem nieźle. Ten tramwaj jedzie we właściwą stronę. Z tobą wszystko w porządku?

- Nigdy nie czułam się lepiej. Nasz przyjaciel wie, że do niego jedziemy?

- Pamiętasz, jak dzwoniłem z komórki tuż przed Mediolanem? Zna godzinę przyjazdu ekspresu I nigdy w życiu nie wszedł nawet do holu „Hasslera”. To taki bardzo drogi hotel, coś jak wasz londyński „Ritz”.

- To kto to mógł być?

- Nie mam pojęcia, ale odnoszę wrażenie, że nie mieli w stosunku do nas najlepszych zamiarów.

Tramwaj stanął na przystanku i Paula wyjrzała przez okno. Wzdłuż ulicy z obu stron stały cztero- i pięciopiętrowe domy. Na parterze mieściły się przeważnie niewielkie sklepy i zakłady, piekarnie, restauracje, sklepy z zieleniną czasem mały supermarket.

Kiedy tramwaj ruszył, byli w wagonie sami. Pasażerowie wysiedli nikt nowy się nie dosiadł. Na chodniku Paula przyglądała się kobiecie w chustce na głowie, obładowanej plastikowymi torbami zmagającej się z silnym wiatrem. Słońce zachodziło i robiło się coraz ciemniej.

- Na następnym wysiadamy - powiedział Beaurain. - Trzeba będzie kawałek przejść, ale przynajmniej widać gdzie i z kim się idzie. Po tym spotkaniu pod Centrale to będzie przyjemna odmiana..

Kiedy wysiedli, Paula mocniej zawiązała szalik, a mroźny wiatr i tak kąsał ją w szyję i w twarz. Przez chwilę szli obok siebie w milczeniu. Kiedy minął ich tramwaj, Beaurain wrócił do nieprzerwanej obserwacji otoczenia.

- Myślisz, że będą znowu kłopoty?

- Ktoś mógł uprzedzić o naszym przybyciu. I teraz już wiedzą o niepowodzeniu pod Centrale.

- Ale przecież obu tych bandziorów zostawiłeś nieprzytomnych?

- Zapominasz o tym facecie z pociągu, tym wypindrzonym. Pewnie szedł za nami i widział całe zajście, więc zameldował, gdzie trzeba No, jesteśmy. To ten dom, mieszkanie i siedziba Murano.

Wokół było mniej sklepów, mniej przechodniów na ulicy, ale na jezdni panował wciąż spory ruch. Beaurain wskazywał brodą budynek wystający z ciągu pozostałych i zabierający połowę ulicy. Zbudowany był z szarych kamiennych bloków, na pierwszym piętrze miał dziwne okna, wąskie jak strzelnice warowni, przypominające brwi. Pod nimi umieszczone były wysokie, drewniane wierzeje. Beaurain wcisnął przycisk domofonu. Nie zdążył jeszcze nic powiedzieć, gdy z głośnika rozległ się głos po angielsku ze śladem włoskiego akcentu:

- Witaj, Jules, stary przyjacielu. Pchnij drzwi po prawej i wejdź po schodach na górę.

Drzwi zamkną się same za wami.

- Jak tu spokojnie - zauważyła Paula.

- Za spokojnie - osadził ją w zachwytach Beaurain.

Beaurain przeszedł przez wybrukowaną sień do zaczynających się w rogu spiralnych kamiennych schodów z litą, kamienną balustradą. Weszli pod nich pod sam sufit sieni, kiedy ktoś otworzył drzwi u ich szczytu. Weszli do korytarza, a stamtąd do olbrzymiej sali, tak niskiej jednak, że Beaurain musiał się lekko zgarbić Belg odszedł krok w bok i, wskazując Paulę, przedstawił ją jedynej osobie znajdującej się poza nimi w sali.

Mario Murano był krępym, krótko ostrzyżonym szatynem. Na jego pulchnej twarzy pojawił się grymas, który przy pewnej dozie dobrej woli można było wziąć za powitalny uśmiech. Kiedy podszedł do nich i podawał na powitanie dłoń, przypominał jej pluszowego misia. To podobieństwo podkreślały jeszcze noszone przez gospodarza skórzany kubraczek, takież spodnie i zamszowe mokasyny.

- Ach, jaki mi piękny prezent przywiozłeś! - zagulgotał. - Piękna młoda dama otoczona aurą kompetencji Młoda kobieta która wie, co robi .Profesjonalistka. Potrafię to wyczuć.

Jego angielski był płynny, a włoski akcent ledwo zaznaczony Paula szybko poczuła się pewnie w tej dziwnej sali Uśmiechnęła się do niego.

- O, przesadza pan, panie Murano...

- Mario! Proszę mówić do mnie Mario, tak jak wszyscy przyjaciele. A z panią się na pewno zaprzyjaźnię, czuję to przez skórę. Widzę, że zainteresował panią mój dom. Proszę zwiedzać. A ja w tym czasie naleję wino.

- Dziękuj, Mario. Rzeczywiście twój dom wydaje mi się interesujący. Jest taki… Taki inny, niezwykły.

Omiotła pokój tylko krótkim, ukradkowym spojrzeniem, żeby nie urazić gospodarza a jednak zauważył to spojrzenie. Podeszła do jedynego okna w sali, tego dziwnego otworu w kształcie brwi, który zauważyła z ulicy.

Żeby przez nie wyjrzeć, musiała kucnąć. Dolna krawędź okna była niemal równa z podłogą i przy obu końcach wyginała się łukiem do góry. Od szczytu tego łuku do podłogi było może metr. Przez chwilę poparzyła na chodnik, którym przyszli i wyprostowała się.

- A, to stąd wiedziałeś, że idziemy?

- W rzeczy samej - zaśmiał się Mario. - A kiedy skończysz zwiedzanie, dołącz do Julesa, który już się rozgościł. Cieszę się, że moja królicza norka cię zainteresowała.

Beaurain rzeczywiście zapadł w jeden z foteli z wysokim oparciem i poręczami Fotele były stare i szykowne, podobnie jak pokrywająca je tkanina obiciowa Stały rozstawione wokół olbrzymiego, ciężkiego stołu, po którym widać było wieki historii Paula zafascynowana kontynuowała zwiedzanie.

Trzy ściany pomieszczenia wypełniały całkowicie wpuszczone w nie szafy z książkami, zaczynające się mniej więcej na wysokości kolan i ciągnące się do sufitu. Tych książek były tysiące, oprawnych w skórzane grzbiety ze złoconymi przetłoczeniami, upchnięte gęsto na półkach. Dzieła były w różnych językach, a traktowały na bardzo różne tematy. Jedna z półek zastawiona była traktatami o szpiegostwie z czasów powstania brytyjskiego wywiadu za panowania królowej Elżbiety II.

- Otworzyłem dla was butelkę starego chianti, ale gdyby ci nie smakowało, to na barku stoi zawsze dzbanek świeżo zaparzonej kawy, jest też karafka z wodą. Do wyboru, do koloru.

- Doskonale mówi pan po angielsku - pochwaliła, pociągając łyczek wina.

- A, nie ma o czym mówić Za młodu przez trzy lata prowadziłem w Londynie kiosk ze smażoną rybą i frytkami na wynos. Tu nie robią takich wspaniałych frytek. Twoje zdrowie, moja droga!

- Mario, wybacz, ale trochę nam się śpieszy - wtrącił Jules Beaurain z lekkim zniecierpliwieniem w głosie. - Chciałbym wiedzieć, co się dzieje z pieniędzmi, które przysyła ci ten krętacz z brukselskiego bańka.

- To, co zwykle. Pobieram małą prowizję i natychmiast wykonuję elektroniczny przelew do Araby, na Holenderskich Antylach.

- Południowa Ameryka - wyrwało się Pauli.

- Cholera, niedobrze. Łatwiej się włamać do Fort Knox, niż nakłonić tamtejszych bankierów do zwierzeń.

- Niewiele by ci z tego przyszło, przyjacielu - uśmiechnął się Mario. - Stamtąd pieniądze też natychmiast są odsyłane dalej. Wiem o tym, bo się kiedyś pomylili i przysłali mi kopię tego następnego przelewa. Do filii kanadyjskiego banku na Bahamach.

- Miałabyś ochotę skoczyć w lutym na Bahamy? - zapytał Beaurain drwiąco Paulę.

Mario wydobył z wewnętrznej kieszeni kamizelki gruby portfel i bez słowa wyjął z niego złożoną kartkę. Rozłożył ją i podał Belgowi. I znów zarechotał.

- Są ludzie, straszne łobuzy, które za tę kartkę byliby skłonni zapłacić mi fortunę. Ale od ciebie, Jules, nie chcę za nią ani złamanego pensa.

- Ed Pendleton? - przeczytał Beaurain z kartki - Znam tego faceta To ich naczelny dyrektor.

- A widzisz, moja droga! - rozłożył z podziwem ramiona Mario. - Jules naprawdę zna cały świat Zadziwiający facet.

- Ale nie wie, którędy al-Kaida nasyła do Anglii swoich morderców - odparła.

Atmosfera w sali natychmiast się zważyła Mario zamilkł. Miejsce radości zastąpił na twarzy wyraz niepokoju, niemal nerwowości. Paula nie przejęła się tym ani trochę. Dopiła wino i uśmiechając się do Maria, nalała sobie kawy z eleganckiego dzbanka zdejmując najpierw pokrywkę. Piła małymi łyczkami, bo kawa okazała się bardzo mocna.

- Nie musisz odpowiadać, jeśli miałoby cię to na cokolwiek narazić - powiedziała cały czas uważając, by nie spojrzeć na Beauraina.

- Uważaj. Uważaj, moja droga - powtórzył Mario poważnym, niemal ponurym tonem. - W Mediolanie to jest bardzo niebezpieczny temat. Tu wszędzie czyha zagrożenie. Trzeba bardzo uważać, z kim..

Zadzwonił telefon. Mario podniósł do ucha komórkę, leżącą na stołeczku przy jego fotela. Rozmawiał z kimś bardzo szybko, po włosku, ale choć nie rozumiała ani słowa, zmianę w jego twarzy zauważyła natychmiast. Okrągła szczęka napięła się, przymknął oczy, głos był oschły - zupełnie nie przypominał jowialnego bawidamka, z którym rozmawiała parę minut temu. Kiedy odłożył telefon na stołek, jego mina nie wróżyła nic dobrego.

- Problem? - zapytał cicho Beaurain.

- Przepraszam na chwilę - odparł, podając Pauli tacę ciasteczek. Wzięła jedno i wrzuciła je w całości do ust. Smakowało wybornie. - Muszę wyjść na chwilę, spotkać się z kimś. To nie potrwa długo, więc proszę, byście zaczekali do mojego powrotu. - Wstał i spojrzał na Beauraina - A gdybym nie wrócił - powiedział tonem tak spokojnym, że Paula poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła - zabierz ją do Werony. Tam spotkasz człowieka, który opowie ci, jakimi sposobami ci źli ludzie przedostają się do Anglii. Nazywa się Aldo Petacci. Wiesz, jak to się pisze? Aldo wam powie. Ja nie wiem, ale on tak.

Podniósł telefon i wystukał jakiś numer. Raz jeszcze porozmawiał z kimś po włosku, ale znowu mówił tak szybko, że nie zrozumiała ani słowa.

Beaurain spojrzał na Paulę. Jego mina była równie ponura, jak Maria. Wyprostował się w fotelu i bezwiednie położył rękę na kaburze rewolweru Włoch odłożył komórkę.

- Rozmawiałem z Aldo. Będzie na was czekał w Weronie, jutro o szóstej wieczorem, w amfiteatrze. Trafisz tam, Jules?

- Znam Weronę, ten amfiteatr też.

- Wiem, że to brzmi dość melodramatycznie, ale Aldo już taki jest. Bardzo skryty. - Mario wstał i podał Julesowi wizytówkę wyjętą z portfela - Dasz mu to przy spotkaniu. To dowód na to, że jesteście tymi, za których się podajecie. Jeszcze jedno. Gdybym nie wrócił przez godzinę... - Trzecie ciasteczko, które Paula zjadła, żeby jakoś uspokoić żołądek o mało nie stanęło jej w gardle. - Gdybym nie wrócił przez godzinę, uciekajcie stąd. Tylko nie tą samą trasą, którą tu przyszliście. Widzisz te drzwi? Zostawię je otwarte. Prowadzą na tyły, w labirynt uliczek. Gdybyście musieli, wiejcie tamtędy i ruszajcie się szybko.

- Możemy ci jakoś pomóc?

- Nie! Ale dziękuję za szczere chęci, młoda damo. - Podszedł do tylnych drzwi i przekręca klucz w ich zamku. - Patrzcie uważnie pod nogi. Tu są wąskie, wysokie schody. - Podszedł do Pauli i objął ją na pożegnanie, a ona o mało się nie rozbeczała - Miło było cię poznać, sprawiłaś mi dużo przyjemność swoją wizytą.

Od drzwi jeszcze się wrócił i podał Julesowi kartonową teczkę.

- Aha, tu macie dwa powrotne bilety do Werony. Żebyście nie musieli znowu kręcić się po Centrale.

- Uważaj na siebie - powiedziała Paula.

- Dziękuję - Mario znowu stał się tym samym czarującym człowiekiem, który ich witał. - Jadę na spotkanie tym gruchotem, którego widzieliście na chodniku przed wejściem.

Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Paula podbiegła do podłużnego okna i kucnęła przy nim. Na zewnątrz było już ciemno, ale świeciły latarnie i okolica była rzęsiście przez nie oświetlona Nikogo. Kupujący skończyli zakupy.

- Co ty wyprawiasz? - zapytał ostro Beaurain.

- Patrzę, jak wychodzi.

Jules kucnął obok, pochylając się jeszcze niżej, niż ona Zobaczyli Maria, jak wsiada do przechodzonego Rato zamyka drzwi, i po chwili zapala i odjeżdża. Ledwie oderwał się od chodnika, jak spod ziemi wyłoniło się pięciu ludzi w kominiarkach z pistoletami maszynowymi. Mini-Uzi, poznał od razu Beaurain.

Mario nie miał żadnych szans. Napastnicy, rozstawieni w półkole, by nie przesłaniać sobie wzajemnie pola rażenia zasypali jego samochodzik lawiną ognia Mario nie miał zamiaru tanio sprzedać skóry. Jeszcze zanim padły pierwsze strzały, otworzył drzwi i zaczął się gramolić z pistoletem w dłoni Pięć luf zaniosło się charkotliwym terkotem.

Mario opuścił rękę, potem osunął się na ziemię, padając na wznak z rozłożonymi rękami pod latarnią Paula widziała, jak szybko śnieg barwi się w około na czerwono.

- O Boże! - krzyknęła z mieszaniną wściekłość i żalu.

- Idą. Do tylnych drzwi Już! - Nie zareagowała, więc złapał ją za łokieć i pociągnął.

Pobiegli przez pokój do tylnych drzwi Byli przy nich, kiedy tamci znowu zaczęli strzelać. Na podłogę salonu poleciały szczątki szyb z wąskich okien Przez wybite pociskami okno wleciał do pokoju jakiś przedmiot, odbijający się z metalicznym szczękiem po kamiennych płytach posadzki Beaurain jedną ręką otworzył drzwi, drugą szarpnął Paulę i niemal wyrzucił za drzwi, które zaraz za sobą zatrzasnął. Głuchy huk wstrząsnął domem i w promieniu latarki, którą oświetlał wąskie, strome schody, pojawiło się naraz mnóstwo kurzu. Drzwi wytrzymały.

- Co to było, do cholery? - zapytała, ale nie zdołała się zatrzymać, bo Jules pchnął ją przed siebie.

- Biegnij, nie zatrzymuj się! Granat wybuchł, a niby co ci się zdawało? Te cholerne drzwi miały z osiem centymetrów grubości i tylko dlatego żyjemy. Patrz pod nogi i wynośmy się stąd, byle szybciej!

Trzymając się stalowej poręczy, Paula zbiegała po spiralnych schodach, od których już trochę zaczynało jej się kręcić w głowie. Na samym dole wpadła na kolejne solidne drzwi.

Ku jej przerażeniu, zagradzała je potężna stalowa sztaba.

Beaurain poświecił latarką i zobaczyli, że sztaba jest osadzona na osi, a na obu końcach nie ma kłódek. Kiedy obrócił sztabę, drzwi otworzyły się bez oporu i bezgłośnie.

Wejrzał szybko w obie strony; a nie widząc nikogo w małym zaułku, na który wychodziły, wyciągnął rewolwer, schował do kieszeni latarkę i wyskoczył na bruk.

Paula wybiegła zaraz za nim, po drodze dobywając Beretty. W uliczce było bardzo cicho i zupełnie pusto. Kawałek dalej pojawiło się rozwidlenie, które dawało im wybór jednej z trzech dróg ucieczki. Jedna uliczka odchodziła w lewo, druga w prawo, trzecia dalej prosto.

Tylko ta ostatnia była jako tako oświetlona - na ślepych ścianach co jakiś czas paliła się lampa uliczna. Wszystkie trzy były wybrukowane kocimi łbami. I w żadnej nie było żywej duszy.

- Musimy znaleźć jakiś hotel Schowaj broń i chodź za mną.

Sam wsadził rękę z bezkurkowym Smith & Wessonem do kieszeni i poszedł przodem, trzymając się przy ścianie. Uliczka zaczęła się wić dzikimi zakosami. Szła tuż za nim, także z ręką na chwycie pistoletu w kieszeni, oglądając się często za plecy: Teraz żałowała, że nie ma rewolweru Magazynek pistoletu mieścił wprawdzie dwa razy tyle nabojów, co jego bębenek, ale co z tego, skoro pewnie zatnie się przy pierwszym strzale w kieszeni, nie mogąc wyrzucić łuski.

Po chwili jednak odprężyła się. Co za różnica, zatnie się, czy nie? Jeśli dopadną ich ci, którzy zabili Maria, i to tak nie będą mieli żadnych szans na przeżycie. Pięć Uzi z 32- nabojowymi magazynkami to 160 pocisków wystrzelonych w ciągu dwóch i pół sekundy. Ile razy oni oboje w tym czasie zdążą wystrzelić? Pięć? Sześć? Wszystko jedno, nie ma co liczyć...

Spacer tą przerażającą alejką wśród ślepych ścian i podwórek starej części miasta, utkwił Pauli w pamięci na zawsze Oboje z Beaurainem nosili buty na grubej, miękkiej gumowej zelówce, dzięki czemu poruszali się bezgłośnie, przemykając jak duchy przez długie strefy cienia między rzadko rozwieszonymi lampami ze słabymi żarówkami, zwisającymi z haków na gołych ścianach odwiecznych murów.

Te ściany ciągnęły się niemal bez przerwy. Od czasu do czasu w ścianie pojawiało się zagłębienie, ale we wszystkich przypadkach kończyło się ono ciężkimi, na głucho zamkniętymi tylnymi drzwiami. Ani przez chwilę nie szli po płaskim - uliczka pięła się w górę, lub leciała na łeb, na szyję, by za chwilę znów odbić w górę, czasem pod takim kątem, że zamieniała się w schody. Wysoko nad ich głowami ciągnął się rząd okien pierwszego piętra, ale osadzonych tak głęboko, że nawet z przeciwnej strony alejki nie widzieli framug okiennych. Beaurain prowadził prosto przed siebie, nie zbaczając z głównej, oświetlonej uliczki w wąskie i ciemne przecznice, z rzadka przecinające ścianę kamienic.

Posuwała się tuż za nim, tak że zbliżając się do przecznicy, mógł ją na chwilę powstrzymać, by ostrożnie wyjrzeć najpierw za róg.

Było coraz zimniej. Co jakiś czas puszczała pistolet w kieszeni i rozcierała ręce, które marzły mimo rękawiczek. Niewiele to pomagało. Beaurain znów stanął przed skrzyżowaniem, ale tym razem odwrócił się do niej i szepnął.

- Chyba jest jakiś hotel. Pójdę się rozejrzeć. Zaczekaj tu.

Kiedy poszedł, wyjrzała zza węgła budynku. Nad wejściem do budynku przy przecznicy świecił czerwono migający neon. Hotel to może i to był, ale raczej dość specyficzny. Zamiast portiera na schodach stała jakaś wychudzona blondynka w kusym sztucznym futerku, spod którego widać było całkiem niezłe, ale przemarznięte nogi.

Beaurain też ją zauważył.

- Tak, trafiłeś do domciu - odpowiedziała po włosku na jego nieme pytanie - Chodź z mamusią na górę, to cię ogrzeje...

Beaurain pokręcił głową, odrzucając propozycję, ale też i z politowania nad samym sobą. Gdzie on miał oczy? Ruszył dalej uliczką pokazując Pauli gestem, że idą dalej.

Blondynka spojrzała za jego wzrokiem i zobaczywszy Paulę, zawołała coś za znikającym za rogiem Beaurainem.

- Czego ona chciała? - zapytała Paula, kiedy go dogoniła - Zrozumiałam tylko coś o trójkątach i małym ptaszku?

- Nic ważnego. W każdym razie to nie był taki hotel, o który nam chodziła. Nagle wypadli z wąskiej uliczki na szeroką aleję. I znowu żywej duszy. Ani przechodniów, ani ruchu. Po drugiej stronie ulicy stał olbrzymi, rzęsiście oświetlony budynek. Nad wejściem złote litery układały się w napis ALBERGO PISA. Tym razem u szczytu schodów stał portier w granatowym uniformie i ociekającej złotem haftów czapce Pod schody zajechało lśniące Bugatti. Wysiadła z niego dobrze ubrana para i wbiegła do holu, a szofer, który przytrzymywał im drzwi, usiadł za kierownicą i odjechał.

- Myślałem raczej o czymś takim - wskazał brodą Beaurain i schował rewolwer do kabury na biodrze, po czym podał jej ramię. - Pani pozwoli Jak się czujesz po tym wszystkim?

- Umieram z głodu.

- Ja też.

Po wspaniałej kolacji z Julesem, Paula spodziewała się, że sen zwali ją natychmiast z nóg. Poszli do swoich sąsiadujących pokojów. Zanim ją pożegnał, poczuł się w obowiązku ją ostrzec.

- Tu powinno być bezpiecznie, ale nigdy nic nie wiadomo. Gdyby coś się działo, wal w ścianę. Zanim pójdziesz spać, musimy sprawdzić, czy będzie coś słychać. Dwa szybkie uderzenia.

Kiedy poszedł, wzięła szczotkę do włosów i uderzyła nią dwa razy w ścianę.

Chwilę potem usłyszała podobne dwa uderzenia zza ściany. Potwierdzał, że słyszał i że może spać spokojnie. Weszła do łóżka, zamknęła oczy, ale zamiast snu pojawił się obraz Maria, witającego ją z uśmiechem w swoim królestwie. Otworzyła natychmiast oczy i sięgnęła pod poduszkę po chusteczkę, obiecując sobie solennie, że nie będzie płakać. Długo w noc leżała w łóżku, nasłuchując dochodzących zewsząd szmerów.

Obudziło ją walenie w ścianę. Jednym skokiem wydobyła się spod kołdry na środek pokoju, łapiąc po drodze Berettę i wylądowała z rozpędu na stoliku, dotkliwie się tłukąc.

Pozbierała się z podłogi, przetarła klejące się oczy i wsadziła pistolet do kieszeni szlafroka Przechodząc koło lustra spojrzała w nie, przeciągnęła palcami po włosach i już odsuwała łańcuch na drzwiach. Beaurain stał za drzwiami, w eleganckim granatowym garniturze i śnieżnobiałej koszuli z granatowym krawatem Świeżość biła od niego taką łuną że musiała przymknąć oczy'.

- Boże, dopiero dziesiąta rano... - poskarżyła się.

- Ja wstałem o siódmej. - Uśmiechnął się. - Zjesz spokojnie duże śniadanie i będziemy mogli zaczekać na taksówkę na dworzec. Jak znam Mediolan, będziemy czekać na taksówkę godzinami.

- Daj mi pół godziny, żebym się mogła doprowadzić do porządku, umyć i spakować.

- Chyba nie spałaś najlepiej... Dobra, masz godzinę. Śniadanie serwują do południa.

Zamknęła drzwi i sięgnęła do kieszeni żakietu po chusteczkę do nosa. Wymacała w niej coś dziwnego i wyjęła to. Tajemniczy przedmiot okazał się jednym z cudownych ciasteczek Maria, które widać musiała wrzucić do kieszeni, zanim zaczęła się strzelanina. Świat znowu zaczął rozmywać się jej w oczach.

Wskoczyła pod prysznic. Szlafrok opadł na podłogę, z głuchym stukiem pistoletu w kieszeni, kiedy upadł na kafelki. Woda była po prostu wspaniała. Stała pod jej strumieniem, łkając. Po paru minutach wyprostowała się i podstawiła twarz pod prysznic, stojąc tak przez dłuższą chwilę.

Wycierając się wielkim włochatym ręcznikiem, spojrzała w lustro. Dzięki Bogu, oczy jej nie spuchły.

Trzy kwadranse później wyszła z pokoju z walizką i zastukała w drzwi Jules. Opuszczała jeszcze rękę, kiedy już w nich stał, z walizką, kurtką przewieszoną przez ramię i szerokim uśmiechem.

Ciągle się do mnie uśmiecha, zauważyła.

Hotelowa jadalnia była salą nie mniejsza od restauracji, w której jadła kolację, równie wspaniale i gustownie umeblowaną i dekorowaną. Poza nimi siedziało w niej tylko jakichś dwóch zawzięcie dyskutujących biznesmenów. Kierownik sali zaprowadził ich do stolika w drugim końcu sali, z dala tamtych dwóch. Paula, po przestudiowaniu menu zamówiła polentę i kawę.

- Polenta! - zawołał Beaurain, kiedy kelner odszedł z zamówieniem. - Zaklajstrujesz się na amen. Tu dają olbrzymie porcje.

- No i dobrze, bo jestem głodna jak smok. Przez ten wyjazd przytyję pewnie z parę kilo i to będzie twoja wina.

- Wina? Raczej zasługa. Jesteś chuda jak patyk.

- Dzięki za komplement. Słuchaj, miałam wczoraj zapytać, ale nie było kiedy. Jak działa ten papier, w którym przeszmuglowałeś mój pistolet? A w ogóle, skąd coś takiego można wziąć?

- Wynalazł to pewien chemik z uniwersytetu w Louvain, mój kumpel. Nie mam pojęcia jak on to robi. Moczy w jakiś chemikaliach i suszy, tyle wiem na pewno. Skutek jest taki, że ten papier pochłania i rozprasza promienie rentgena do prześwietlania bagaży. Amerykanie od dziesięciu lat usiłują go przekupić, żeby im sprzedał patent, ale odmawia, choć mógłby za to dostać mnóstwo pieniędzy. Boi się jednak, że to by mogło wpaść w niepowołane ręce.

- Pytanie numer dwa. Kto zabił Maria?

- Może mafia wreszcie dowiedziała się, że grał na dwa fronty.

- Nie jestem pewna. Strzelali w kominiarkach, jak mafiosi albo Czerwone Brygady; ale jednemu z nich wystawała spod niej wielka, czarna broda Może to jednak al-Kaida?

- Może - odparł Beaurain i podniósł dłoń, uciszając ją bo z tyłu podjechał wózek ze śniadaniem. - Miałem nie mówić, ale potem zdarzył się ten atak pod „Ivy” w Londynie Być może to ty jesteś głównym celem? Może w czasie śledztwa rozmawialiście z niewłaściwą osobą. Proszę cię, żebyś dopóki jesteśmy we Włoszech, nie odchodziła ode mnie na krok.

- Nie mam zamiaru.

Paula pochłaniała żarłocznie polentę, czując się lepiej z każdą czubatą łyżką. W ciągu paru minut wyczyściła talerz i wywołała uśmiech Julesa, prosząc o dokładkę.

Potem popiła to wszystko mocną kawą i znów czuła, że żyje. Kiedy kończyła śniadanie była gotowa stawić czoło całemu światu.

Beaurain poprosił kelnera o sprowadzenie taksówki. Kiedy ten zapytał dokąd będzie kurs, powiedział, że do budynku Pirelli.

- O której dotrzemy do Werony, Jules?

- Późnym popołudniem. Chcę obejrzeć miejsce spotkania zanim zapadnie zmrok. Ekspres staje po drodze dwa razy. Najpierw w Brescii, a potem w Descenzano nad jeziorem Garda.

- Spodziewasz się kłopotów?

- Za każdym razem, kiedy jestem we Włoszech.

- W Weronie też?

- Zwłaszcza w Weronie. Czuję, że nasz przeciwnik ma na swoje usługi potężną organizację. Chyba miałaś rację, to rzeczywiście może być al-Kaida.

Ekspres do Wenecji wynurzył się spod olbrzymiej kopuły Centrale prosto w ostro świecące słońce. Wyglądając przez okno Paula oglądała panoramę blokowiska, ciągnącego się po obu stronach toni Na balkonach powiewało w lekkich podmuchach wiatru kolorowe pranie. Z tej perspektywy Mediolan zupełnie nie odbiegał od innych wielkich miast.

- Cieszę się, że wyjechaliśmy z Mediolanu. Te koszmarne kamienne mury ciągnące się wzdłuż ulic... Koszmar! Czułam się tam jak w więzieniu.

- Nie cały Mediolan tak wygląda. Są lepsze dzielnice, pełne drogich sklepów i szykownych pań, które do nich chodzą. Po prostu akurat tam nie trafiliśmy. W każdym razie, pociąg nareszcie się rozpędza.

- Czy on jedzie potem aż do samej Wenecji?

- Nie inaczej.

Nowoczesny wagon pierwszej klasy był niemal pusty i nikt nie przeszkadzał podziwiać widoków pięknego krajobrazu po drodze. Mijali zalane wodą ryżowiska, ciągnące się po horyzont, płaskie jak stół bilardowy. Z wody wystawały już pierwsze zielone źdźbła Paula zdumiona przycisnęła twarz do szyby, widząc rzędy kobiet stojących do pół gołej łydki w wodzie. Brakowało im tylko słomkowych stożkowych kapeluszy, żeby wziąć to za scenę z Chin, czy Wietnamu.

- To są naprawdę ryżowiska i one naprawdę je uprawiają - uśmiechnął się Beaurain. - Jesteśmy w dolinie Padu, spiżarni, a i piwniczce Włoch. Stąd pochodzą najlepsze wina i naprawdę zbiera się ryż. Ta woda jest z Padu.

W przejściu między rzędami lotniczych foteli pojawił się potężnie zbudowany pasażer, ubrany w szykowny garnitur i kapelusz z szerokim rondem. Jechali po łuku i wagon lekko zarzucał, więc miał pewne problemy z utrzymaniem równowagi. Kiedy przechodził koło nich nagle mocniej nim zarzuciło i omal nie upadł na Julesa W ostatniej chwili oparł się o zagłówek jego fotela i dzięki temu utrzymał się na nogach.

- Najmocniej przepraszam - powiedział po włosku, dotykając dłonią ronda kapelusza i poszedł dalej, nadal przytrzymując się zagłówków, aż wreszcie usiadł kilka rzędów foteli przed nimi. Beaurain przez chwilę popatrzył za nim, po czym zaczął grzebać koło siebie na fotelu, jakby czegoś szukał. W pewnej chwili lekko dotknął ramienia Pauli i położył palec na wargach, jednocześnie odkasłując.

- A więc jak mówiłem, wysiadamy w Brescii - powiedział głośno.

Stropiła się, zachodząc w głowę, o czym on mówi, ale siedziała cicho. Jules sięgnął raz jeszcze obok siebie na fotel chwytając coś i wyrywając krótkim szarpnięciem, po czym wrzucił to do kieszeni marynarki. Wstał i ruszył przejściem między fotelami, kierując się w stronę pasażera, który przed chwilą ich mijał. Ekspres huczał na kolejnych rozjazdach, zagłuszając kompletnie jego kroki. Kiedy się z nim zrównał, wagon znów zarzucił, a wtedy zobaczyła błyskawiczny cios łokciem, zadany tamtemu w szczękę z taką siłą, że głowa mu tylko odskoczyła, po czym zwisła bezwładnie.

Po czym radosny niczym wróbelek wrócił na fotel koło niej.

- Co ty wyprawiasz?

Zamiast odpowiedzi sięgnął do kieszeni i wyjął coś, co podstawił jej pod nos.

Ten przedmiot był płaski, okrągły, czarny ze srebrną pokrywką, niczym guzik, z długą zwisającą nitką. Tyle, że to nie był guzik, tylko pluskwą wysokiej klasy mikrofon z nadajnikiem, a ta nitka była długim drucikiem w miękkiej ciemnej izolacji - anteną.

Pokręciła głową.

- Wpadł na mnie o ułamek sekundy za późno. Wagon szarpnął akurat w przeciwną stronę. Kiedy oparł się o oparcie, wrzucił mi na fotel to. Prawie mu się udało. Magnes złapał, pluskwa przywarła do podłokietnika, wcale bym jej nie zauważył, ale popełnił kolejny błąd. Tak mu się śpieszyło do tego słuchania, że już przygotował słuchawkę - położył ją sobie na ramieniu, tak że łatwo mógł sięgnąć przez kołnierzyk. Nie schował jednak kabla wystarczająco dokładnie i zauważyłem go.

- To nam nie ujdzie na sucho.

- Ale przynajmniej teraz myśli, że jedziemy do Brescii. Oczywiście, dojdzie do siebie przedtem, zanim tam dojedziemy. W Brescii wstaniemy i zaczniemy się zbierać jak do wyjścia, zabierzemy walizki i poczekamy na niego przy wyjściu z wagonu. Na pewno się do nas przyłączy.

- I co wtedy zrobimy?

- Co ja wtedy zrobię - z naciskiem uściślił Beaurain. - To, co będzie trzeba.

Znowu wyglądała przez okno. Znad pól wstawała połyskliwa mgiełka, tworząc w ostrych promieniach słonecznych piękną malowaną intensywnymi kolorami tęczę. Nigdy nie widziała nic równie pięknego. To były prawdziwe Włochy, kraj, który chciała któregoś dnia odwiedzić. Podziwianie widoków uspokoiło ją i uładziło skołatane nerwy.

Zapamięta te wspaniałe kolory i widoki do końca życia.

Facet, którego znokautował Beaurain w końcu się ocknął. Paula zauważyła, że siedział jak gdyby nigdy nic, tylko bardzo się starał, by ani razu nie spojrzeć za siebie.

W miarę zbliżania się do Brescii, krajobraz za oknem zaczął ulegać zmianie. Z mgły pokrywającej pola na horyzoncie zaczęły wyłaniać się pagórki, coraz więcej było zabudowań, hal fabrycznych. Kiedy Beaurain dał jej znak, zaczęła się ubierać i ściągnęła z półki walizkę.

Ruszyła za nim do końcowego przedziału wagonu, przedsionka oddzielonego od części pasażerskiej wahadłowymi drzwiami. Tam zatrzymali się przed zamkniętymi automatycznymi drzwiami wagonu.

Beaurain miał rację. Kapelusznik rzeczywiście przyszedł za nimi, choć bliżej miał do przeciwnego końca wagonu. Kącikiem oka obejrzała jego twarz. Z prawej strony na szczęce wyskoczyła mu spora śliwka. Jules zdrowo go zdzielił! Pociąg zwolnił, wjechał na stację i w końcu się zatrzymał. Drzwi otworzyły się z cichym sykiem, odsłaniając schodki prowadzące na peron.

Beaurain uśmiechnął się i pokazał uprzejmie Kapelusznikowi, żeby szedł pierwszy.

Włoch odpowiedział tym samym gestem. Wciąż uśmiechając się, Beaurain raz jeszcze puścił go przodem. A Kapelusznik ponownie odmówił. Paula o mało się nie roześmiała, ubawiona tą pantomimą uprzejmości. Teraz też sama zauważyła nadal nie dość starannie schowany kabelek od słuchawki. W końcu z peronu doszedł gwizdek konduktora i rozległ się sygnał ostrzegający, że drzwi za chwilę się zamkną, Beaurain uprzejmie sięgnął za plecy Włocha, po czym już znacznie mniej uprzejmie wziął go za kołnierz i szarpnął na tyle mocno, by stracił równowagę. Podstawił mu nogę i Kapelusznik runął miedzy zamykającymi się już połówkami drzwi na peron. Jeszcze zanim wylądował ciężko twarzą w dół na asfalcie peronu, drzwi się zamknęły i wagon ruszył. Widziała jak zbiera się i usiłuje wstać, by gonić przyśpieszający pociąg.

- Mógł sobie coś zrobić - powiedziała z wyrzutem.

- Nie stać mnie na zbytek troski o jego życie i zdrowie. Niech się tym martwią jego szefowie.

- Pluskwy pozbyłeś się, kiedy poszedłeś do ubikacji, tak?

- Brawo, główka pracuje. Tak jest, podniosłem klapę i rozgniotłem nią mikrofon, a potem wrzuciłem to do muszli i spłukałem. Wszystko jedno. On pewnie i tak nie był sam.

W przejściu między fotelami pojawił się steward z wózkiem. Paula kupiła sobie kanapkę z szynką i kawę w kartonowym kubeczku. Beaurain patrzył na nią z rozbawieniem.

- Znowu głodna? Po dwóch michach tej mamałygi na śniadanie?

- Trzeba dbać o kondycję. Czuję, że w tej Weronie też nie będzie spokojnie.

- Ja wiem, że nie będzie.

Wyjrzała przez okno. Pagórki ustąpiły miejsca wzgórzom, podchodzącym coraz bliżej toru. Wkrótce zaczną się regularne góry. Beaurain podążył za jej wzrokiem.

- Stąd jeszcze za daleko, żebyś je widziała, ale za tymi wzgórzami zaczynają się już Dolomity. Byłem tam na nartach. Rano w hotelu czytałem w gazecie, że tam teraz napadało śniegu po pachy. W Weronie będzie bardzo zimno.

Ekspres zwolnił, aż nagle całkiem stanął w środku lasu. Czas płynął, nic się nie działo.

Beaurain co chwila spoglądał na zegarek i zaczynał się niecierpliwić. Naraz poczuła się senna Zamknęła oczy i niemal z miejsca odpłynęła Przebudziła się z dreszczem, kiedy pociąg ruszył. Za oknem już zachodziło słońce.

- Przepraszam, chyba się krótką chwilkę zdrzemnęłam.

- Raczej dłuższą Równą godzinkę. To oznacza, że do Werony dojedziemy już po zmroku. Trzeba będzie bardzo uważać.

- Nie spóźnimy się na spotkanie z Petaccim?

- Nie, do szóstej jeszcze dość czasu, ale miałem zamiar obejrzeć to miejsce jeszcze za dnia. No, ale nic na to nie poradzimy. Kto mógł przewidzieć, że pociąg się spóźni?

- Będzie niebezpiecznie, prawda? - drażniła się z nim. - Ale ja już jestem dużą dziewczynką.

- Owszem, będzie bardziej niż niebezpiecznie.

Poprzedniego dnia późnym wieczorem w Londynie Tweed podsumowywał efekty dotychczasowego dochodzenia i podjęte działania Monica pomagała mu, odczytując listę, i pilnując, by niczego nie pominął.

- Pete Nield pilnuje ministerstwa. Główny obiekt Victor Warner. Pomaga mu Harry.

Jego główny obiekt Peregrine Palfry. Żadnych nowych wiadomości?

- Dadzą znać na bezpiecznej częstotliwości, jak tylko coś się zacznie dziać.

- Marler pilnuje Evy Brand. Od niego też nic?

- Ani mru-mru.

- Newman węszy wokół Martina Hogartha, trzeźwiejszego z braci Hogarthów z Carpford. Bob zauważył, że kręci się po Park Crescent, ale w końcu odszedł.

- Czyli też guzik - podsumowała i odebrała telefon. - Niespodzianka. Ma pan gościa z Carpford. Pani Agatha Gobble. To ta od tego antykwariatu, prawda?

- Tak, to ona Rzeczywiście niespodzianka. Jej ostatniej bym się spodziewał... Musiała przyjechać prosto stamtąd. Zostawiłem jej wizytówkę, kiedy z Paulą odwiedziliśmy ją w tej wiosce z piekła rodem. Niech wejdzie.

Pani Gobble pojawiła się w futrze, które bez wątpienia miało już lepsze dni za sobą.

Na szyi miała znowu te sam sznur niebieskich paciorków, co wtedy, kiedy ją widział pierwszy raz. Padła ciężko w jeden z foteli, a tymczasem Tweed przedstawił jej Monikę.

Kiedy zdjęła rękawiczki, zauważył, że drżą jej ręce. Z uśmiechem przyjęła zaoferowaną przez Monikę herbatę.

- Nie boi się pani jeździć tak daleko po ciemku? - zapytał Tweed.

- Pomyślałam, że po zmroku będzie bezpieczniej. Nikt nie zauważy, że wyjeżdżam. Dziwne rzeczy zaczęły się ostatnio dziać w Carpford, powiadam panu.

- Spokojnie. Proszę się odprężyć i powiedzieć, co panią zaniepokoiło. Mamy czas.

- Zaniepokoiło? Raczej wystraszyło jak cholera. Wiele rzeczy się tam dzieje, i moim zdaniem nic dobrego. Pomyślałam, że pan jest jedyną osobą, która mnie wysłucha na poważnie. Jacyś dwaj motocykliści zaczęli jeździć nocami. Nie wiem do kogo przyjeżdżają. Pojawiają się oddzielnie. Jeden przyjeżdża zaraz po zmroku, drugi późno w nocy. Jeżdżą powoli wokół jeziora i co chwila przystają, żebym nie wiedziała co i do kogo dostarczają. Jednego widziałam. Dziwny przybysz z zagranicy.

- Jak to się stało, że go pani widziała?

Podziękowała Monice za herbatę. Tweed poczekał, aż się napije. Pani Gobble załatwiła się z filiżanką herbaty paroma łykami. Jej okrągła twarz powoli nabierała kolorów.

- Wystraszył mnie, jak do tej pory nikt w życiu! Poszłam wyrzucić śmieci, a ten jak nie wyskoczy z bocznej dróżki na tym przeklętym motocyklu. O wiele za szybko. Tam jest szuter na zakręcie, to go zarzuciło, nakrył się kołami i wywinął takiego orła, że aż mu kask spadł. Zostawiłam otwarte drzwi, żeby sobie oświetlić drogę, więc zobaczyłam jego twarz. Wielka czarna broda i w niej oczy świecą jak latarki. Spojrzał na mnie tak, że zdębiałam, a potem nasadził ten kask z powrotem, postawił z powrotem maszynę, wskoczył na nią i odjechał jak wszyscy diabli w kierunku domu Drew Franklina. Pobiegłam do domu, zamknęłam wszystko na cztery spusty. Oka nie zmrużyłam tej nocy. Straszna gęba, mówię pana.

- To rzeczywiście dziwne To był ten drugi motocyklista?

- O, tak Tamten był wcześniej. Po co ja wynajmowałam ten przeklęty sklep!

- A właśnie, pani Gobble. Jak to się stało, że go pani wynajęła?

- Przeczytałam ogłoszenie w „The Times”. Samotna pani poszukiwana do prowadzenia małego sklepu. Piękna wiejska okolica w Surrey. Czynsz całkiem sensowny. Był numer telefonu, więc zadzwoniłam i umówiłam się z tym panem Pecksniffem.

- Jak on się nazywał?

- Pecksniff. Jak bohater Dickensa Kocham książki Dickensa, ale nie mogę tego powiedzieć o tym prawdziwym Pecksniffie. Tu jest jego adres. Poszłam tam, zadał mi kilka pytań, po czym orzekł, że jego zdaniem sobie poradzę. Pojęcia nie mam, jak do tego doszedł. Tam go spotkałam. Straszna nora w East Endzie. Dziwny typ. No, ale ja już muszę iść. - Zerwała się. - Zdążyć z powrotem zanim się ściemni.

- Już jest ciemno - wytknął Tweed. - Możemy pani znaleźć jakiś nocleg w Londynie.

- U mnie jest wolny pokój - zaoferowała się Monica.

- Wracam do domu - orzekła pani Gobble. - Potrafię spać tylko we własnym łóżka.

Po jej wyjściu Tweed także zaczął się zbierać.

- Idę do siebie. Jutro może mnie nie być, chyba posiedzę w domu i na spokojnie raz jeszcze to wszystko przeanalizuję. Pojawienie tych dwóch motocyklistów wskazuje na to, że tam się może robić gorąco. Możemy nie mieć zbyt wiele czasu. Na razie mamy cały tłum potencjalnych podejrzanych i żaden z nich nie zdaje się bardziej podejrzany od innych. Bardzo mnie to niepokoi. Nie dzwoń, chyba żeby się coś stało.

- Proszę, tu są akta tych wszystkich ludzi, o których kazał pan popytać. Na razie tyle udało się znaleźć. - Sekretarka podała Tweedowi gruby plik papierów.

Wrzucił go do teczki, założył płaszcz i wyszedł.

Tweed siedział na łóżku w pidżamie. Czytał właśnie ostatni z obszernych raportów, obok na łóżku leżał notes, w którym zapisywał co ważniejsze wiadomości.

Zadzwonił telefon. Na budziku koło łóżka była szósta rano, ale za oknem jeszcze ciemna noc.

- Monica. Przepraszam, że budzę, ale mówił pan, żeby dzwonić w nagłych wypadkach.

- Co się stało?

- Nadinspektor Buchanan zawiadomił, że zniknęła pani Gobble. Jej pusty samochód znaleziono na drodze do Carpford.

Ekspres do Wenecji wjechał na dworzec w Weronie i zatrzymał się z piskiem hamulców. Paula i Beaurain stali już w przedsionku wagonu i szybko zeszli na peron.

Dworzec był wyludniony, wokół ciemno i zimno.

- Zaczekaj chwilkę - powiedział półgłosem Beaurain i udając, że zapina płaszcz, ukradkiem spojrzał w lewo, na koniec pociąga Paula podążyła za jego wzrokiem Dwóch mężczyzn w ciemnych garniturach wysiadło z tylnych wagonów. Beaurain westchnął.

- Mówiłem, że będzie ich więcej.

- Może to tylko biznesmeni wracający do domu.

- Włoski biznesmen nie rusza się na krok bez nesesera. Neseser jest dla nich oznaką urzędu i symbolem statusu. Widzisz, żeby któryś z nich miał neseser? Wynośmy się stąd szybko i ruszajmy prosto do amfiteatru.

Ostatnie słowa wypowiedział już w ruchu, ruszając do wyjścia z peronu na swoich długich nogach. Paula musiała przyśpieszyć, żeby mu dotrzymać kroku Chwilę później ze zdumieniem oglądała architekturę Werony. Jakby się żywcem przeniosła do średniowiecza Każdy z domów był arcydziełem, jasno podświetlonym reflektorami i światłem ulicznych lamp. Partery ozdabiały kolumnady eleganckich, smukłych filarów, na których wspierały się zachwycające swoja urodą i gracją łuki Ściany były tynkowane na biało lub jasnobeżowo.

Zapatrzała się w te kamienice tak, że na chwilę zapomniała, co tu robili i po co przyjechali. Tych pięknych domów było mnóstwo, ciągnęły się bez końca i wciąż zauważała kolejne, jeszcze wspanialsze od poprzednich.

- To dzieło Palladia, prawda?

- I tak, i nie. Palladio, geniusz architektury, pracował głównie w Vincenzy i budował przede wszystkim z cegieł, pokrytych stiukami. Te budynki w większości powstały z kamienia Za minutę będzie amfiteatr.

- Jak Colosseum w Rzymie?

- Nie, Colloseum to ruina. Tutejszy jest nietknięty, wygląda tak samo jak przed wiekami, kiedy go zbudowano. W lecie organizują tam spektakle operowe na wolnym powietrzu. O, jest.

Paula stanęła jak wryta. Wygięta niecka amfiteatru rzeczywiście zachowała się świetnie. To było widać już z daleka, po wąskich oknach na szczycie ścian.

Potężny ślad innej, dawnej cywilizacji.

Beaurain nie podziwiał go jednak, ale podbiegł do potężnych podwójnych drzwi.

Przy świetle latarki obejrzał masywną kłódkę.

- Jeszcze zamknięty - powiedział po powrocie.

- Jesteśmy za wcześnie?

- Tak, wciąż mamy godzinę zapasu, mimo tego postoju w środku lasu. Chodźmy do tamtego baru. Rozgrzejemy się, pewnie zmarzłaś na kość.

Kiedy pchnął do środka wielką szklaną taflę drzwi, z wnętrza na powitanie buchnęła fala gorąca Poza nimi nie było żadnych innych klientów. Wzdłuż prawej ściany ciągnął się bar, z obitymi skórą stołkami. W pozostałej części wnętrza rozstawiono restauracyjne stoliki. Kiedy usadowili się na stołkach, pojawiła się kelnerka z burzą czarnych włosów, by przyjąć zamówienie.

- Co wam podać? - zapytała od razu po angielsku, z wyraźnym amerykańskim akcentem.

- Z jakiej części Ameryki pani pochodzi? - zainteresował się z uśmiechem Beaurain..

- Kansas. Papcio pracował w jakiejś firmie elektronicznej w Mediolanie Jak już nie mogłam tam wytrzymać, przyjechałam do Werony. Ma tu olbrzymie mieszkanie, istny pałac. To co podać?

- Ty pewnie znowu jesteś głodna? - uśmiechnął się Jules. - Kawy?

- Poproszę kawę. Dobre to ciasto? To makaroniki, prawda? - zapytała, wskazując tacę widoczną przez szybę w ladzie chłodniczej.

- Sama spróbuj, złoto. Jak ci nie będą smakować, to wyrzucimy resztę - odparta kelnerka, sięgając długimi szczypcami po ciastko i kładąc je na talerzyku - Jestem Sandy.

- Ja Jenny - odparła natychmiast Paula - A to Peter.

Paula jednym kęsem pochłonęła pół tego makaroniku, czy cokolwiek to było, a Sandy nalała kawy im obojgu. Kiedy odstawiła dzbanek, Paula pochwaliła ciastko i poprosiła o następne.

- Słuchajcie, a nie byłoby wam wygodniej po prostu przy stoliku? - zapytała Sandy, wskazując jeden z nich z widokiem na drzwi. - Siadajcie, ja wam to zaniosę.

- Rzeczywiście, to chyba dobry pomysł - zgodził się Beaurain.

Wybrał krzesło, z którego miał widok na drzwi i wejście do amfiteatru. Sandy przyniosła tacę. Stały na niej ich filiżanki, dzbanek świeżo zaparzonej kawy i taca makaroników. Postawiła ją na stoliku i stanęła z ręką na biodrze.

- Od razu zgadłam, że jesteście Brytyjczykami. Zauważcie, że nie mówię Brytami, ani Angolami. Wiem, że tego nie lubicie - roześmiała się. - Trudno mieć o to do was pretensję.

Beaurain poprosił od razu o rachunek, wyjaśniając, że czekają na kogoś i być może będą musieli niespodziewanie wyjść. Dołożył do rachunku spory napiwek. Sandy podziękowała, a kiedy wzięła do ręki banknoty euro, zebrało jej się na kolejne wyznanie:

- To jeden z powodów, dla których naprawdę się ucieszę, jak papcio wreszcie zabierze mnie z powrotem do Stanów. Lepsze to niż te ich dawniejsze liry, których się płaciło całą walizkę za byle co, ale to jednak nie są prawdziwe, zielone pieniądze. Dolary, o to są pieniądze, a nie te nalepki na piwo Myszki Miki..

Kiedy wreszcie poszła, Beaurain nachylił ku Pauli i powiedział półgłosem:

- Masz refleks, dziewczyno. Podanie jej zmyślonych imion było słusznym posunięciem.

- Pomyślałam, że na wypadek, gdyby ją ktoś o nas zapytał, będzie lepiej, żeby nie wiedziała zbyt wiele.

- Pewnie ktoś przyjdzie i będzie pytał, podając się na przykład za naszych znajomych.

Paula zjadła ostatnie ciastko na tacy, dolała sobie kawy. Beaurain spojrzał na zegarek.

- Myślałam, że mamy czas - zdziwiła się.

- I mamy, ale ktoś, kogo zbyt dobrze nie widziałem, właśnie otworzył kłódkę na drzwiach do amfiteatru. To chyba nie był Petacci.

Pożegnali się z Sandy i ruszyli ku drzwiom do amfiteatru. Człowiek, który je otworzył, zniknął we wnętrza Beaurain pokazał Pauli gestem, żeby się trzymała za nim.

Wszedł powoli i rozejrzał się dookoła. W głębi dojrzał mężczyznę, ledwie widocznego w zacienionym kącie. Beaurain ruszył powoli w jego kierunku, a Paula trzymała się tuż za nim.

Już przed wejściem zdjęła rękawiczki, a teraz wsadziła prawą rękę pod kurtkę i objęła chwyt Beretty w kaburze. Coś tu było nie tak...

- Pan Petacci?

- Si.

- Pan Murano dzwonił do pana z Mediolanu?

- Si.

- To jak ma na imię?

Postać w cieniu poruszyła się. Przestawiła stopy, zajęła wygodniejszą pozycję. Obie ręce były wetknięte głęboko w kieszenie płaszcza Do tej pory nie wypowiedziała ani słowa po angielsku. Zapadła cisza Beaurain trzymał obie ręce na widoku, opuszczone wzdłuż ciała bez rękawiczek.

- Imię Murano? - powtórzył.

- W naszych kręgach nie używa się imion - padła w końcu odpowiedź w doskonałej, zbyt starannej jak na Brytyjczyka, angielszczyźnie. Facet był cudzoziemcem, ale Paula nie była w stanie zidentyfikować jego akcentu. - Macie forsę?

- Nie chcesz czegoś najpierw, zanim zaczniemy rozmawiać o pieniądzach?

- Najpierw daj forsę, to dostaniesz informacje.

Beaurain uderzył z szybkością i gwałtownością kobry. Jego pięść uderzyła tamtego w twarz, po czym złapał go za przedramiona i gwałtownie uderzył nim o ścianę za jego plecami. Zanim zaskoczony przeciwnik zdołał odzyskać równowagę, Jules uniósł rękę, złapał go za szczękę i z całych sił trzepnął jego głową w ścianę. Paula z przerażeniem usłyszała trzask pękających kości czaszki. W ciągu sekund przeciwnik leżał bezwładnie u ich stóp, pod ścianą.

Beaurain pochylił się i zaczął przetrząsać mu kieszenie. Po chwili w jego dłoni pojawił się kanciasty kształt pistoletu Glock. Jules sprawdził, czy jest załadowany. Pazur wyciągu wystawał z bocznej powierzchni zamka, a więc w komorze lufy był nabój. Wysunął magazynek z chwytu. Paula zapaliła na chwilę latarkę, w świetle której zobaczył w okienkach z tyłu magazynka czerwone punkty spłonek nabojów świecące we wszystkich 17 otworach.

Beaurain włożył magazynek z powrotem i wrzucił Glocka do kieszeni.

- Nie po oczach! Masz niebieski filtr? Jeśli masz zamiar używać tej latarki, załóż go, będzie cię mniej widać z daleka.

Jego oczy przyzwyczaiły się na powrót do ciemności po blasku latarki Pauli.

Wziął bezwładnego przeciwnika pod pachy i zaciągnął go do wnęki wykutej w skale Po ciemku nikt nie powinien go tam był znaleźć.

- Skąd wiedziałeś?

- Nie chciał zobaczyć tej wizytówki, którą Morano dał nam jako znak rozpoznawczy. A poza tym Włosi rzadko kiedy nie znają swoich imion. Tu nawet jeśli mówi się do przełożonego, to często używa się formy „panie Giaccomo”, a nie „panie Vinzetti”.

- Miał zamiar nas zabić?

- Chyba tak. Prawdziwy Aldo Petacci musi być gdzie indziej.

Całą te rozmowę odbyli szeptem, ale teraz Jules przyłożył palec do ust i zaczął nasłuchiwać w napięciu Paula także usłyszała cichy odgłos wielu par stóp, zbliżających się z zewnątrz do głównego wejścia.

Beaurain wziął ją za ramię i poprowadził do spadzistego zejścia na arenę, rysująca się wyraźnym owalem przed nimi. Ruszyli nim szybko i wkrótce dotarli na sam dół widowni. Nie puszczając jej ramienia poprowadził ją wzdłuż rzędu siedzeń, aż dotarli do schodów, oddzielających sektory widowni. Bez słowa wskazał palcem w górę.

- Nie wolno zakładać, że nikt tam się wcześniej nie usadowił - ostrzegł szeptem. - Idź na górę. Stara wojenna zasada „Opanuj dominujące wzgórze”. Ja pójdę następnymi schodami.

Wokół panowała niesamowita, przejmująca cisza. Cisza taka że aż ją było słychać.

Amfiteatr. Duchy dawno poległych na tej arenie gladiatorów spoglądały teraz na nich z góry i cieszyły się pewnie na myśl o kolejnym przedstawieniu.

Kucnęła za ścianą odgradzającą sektory i zaczęła piąć się do góry, uważając, by nie wystawiać się zza skąpego murku za bardzo. Spojrzała w prawo i z przerażeniem zauważyła, że Beaurain, choć także skulony, jest na tyle wysoki, że cała głowa z barkami wystaje mu sponad murku. Stawiała rozważnie każdy krok, powoli opierając stopę w bucie na gumowej podeszwie na każdym kolejnym stopniu Zawsze mogło tam leżeć coś, co by mogło narobić hałasu i zwrócić na nią uwagę.

W pewnej chwili pod lewą stopą poczuła kamyk. Niewielki. Okrągły. Przestawiła stopę obok. Gdyby się na nim oparła i potem ruszyła dalej, kamyk mógłby spaść po kamiennych schodach. Z daleka, gdzieś dalej wśród rzędów kamiennych ławek, usłyszała w pewnej chwili dźwięk toczącego się po stopniach kamienia Ktoś nie był tak ostrożny jak ona. Chwilę później usłyszała stamtąd szepty. Kilka osób wspinało się tamtędy na koronę amfiteatru, podobnie jak oni.

Światło księżyca nie oświetlało schodów, którymi się wspinała, ale nieźle widziała w ciemności, odkąd wzrok jej się przystosował do zmroku. W pewnej chwili gdzieś przed sobą dostrzegła ciemniejszą plamę na tle kamiennej widowni. Przyjrzawszy się bliżej, rozpoznała ją jako sylwetkę człowieka, klęczącego plecami do niej i trzymającego przed sobą pistolet maszynowy. Patrzył w prawo, więc podążyła za jego wzrokiem i zobaczyła głowę Beaurain. Tamten dostrzegł go wcześniej, przyczaił się tutaj i czekał na okazję, by do niego strzelić, kiedy podejdzie bliżej. Spojrzała na Julesa raz jeszcze. Głowa zastygła na chwilę w bezruchu, Jules pewnie nasłuchiwał, co się dzieje dookoła. Ona rzadziej robiła przystanki i dlatego była sporo wyżej od niego. Napięte od ciągłego kucania mięśnie nóg zaczynały boleć.

Zignorowała ten ból.

Sylwetka powyżej poruszyła się. Korzystając z przystanku Beauraina, człowiek z pistoletem maszynowym postanowił spróbować strzału, z dalszej odległości i zaczął się składać, celując do chwilowo nieruchomej głowy. Odległość wynosiła może 20 metrów - z długiej broni nawet po ciemku, nie miał szans spudłować. Paula wydobyła Berettę, odbezpieczyła, złożyła się szybko i w pozycji klęcząc, trzymając broń w obu dłoniach, strzeliła dwoma szybkimi strzałami, tak jak ich uczono w SIS. Nie patrząc na wyniki poprawiła kolejnym double-tapem i już była koło strzelca, gotowa wsadzić mu lufę w ucho i poprawić jeszcze raz, gdyby zaszła taka potrzeba Nie zaszła Strzelec sflaczał i pozostał nieruchomy, a jego broń zaklekotała po schodach.

Schyliła się i zatrzymała spadającą broń jedną ręką, drugą chowając Berettę do kabury. Przyda się na później, na razie miała dużo lepszą broń - małokalibrowego Kałasznikowa z krótką lufą, AKS-74U Sprawdziła, że broń jest odbezpieczona i nastawiona na ogień pojedynczy. Szybko obmacała ubranie strzelca i znalazła jeszcze dwa zapasowe magazynki. Sprawdziła palcami tętnicę szyjną - ani drgnie. Facet był martwy, jak kamień i nie będzie już stanowił zagrożenia.

Kątem oka zobaczyła nadbiegającego z prawej Julesa.

- Za duży urosłeś. Wystawałeś do barków spoza tego murka.

- Żyję tylko dlatego, że go dopadłaś. Dziękuję. Daj, wezmę to. - Wyciągnął rękę po Kałasznikowa.

- Zastrzel sobie drugiego. Umiem się tym posługiwać.

Ledwie tydzień temu zaliczała kolejne okresowe szkolenie strzeleckie u tego gbura Drake'a, którzy żelazną ręką rządził tajnym ośrodkiem szkoleniowym, ukrytym gdzieś w Surrey. Drake jak zwykle dał jej wycisk, ale nie żałowała Był ostry, ale rzeczywiście nauczył ją strzelać z pistoletu, Uzi, a dopiero co dał jej niezłą szkołę z Kałasznikowem.

- Teraz pewnie biegną do nas górą - powiedział Beaurain, wyciągając rewolwer.

Pobiegli schodami do góry, teraz już nie kryjąc się, bo i nie było po co. Za górnym rzędem ławek rozciągała się szeroka wyłożona kamiennymi płytami aleja, jakby taras. Kiedy tam się znaleźli, pojawiło się trzech biegnących w ich kierunku napastników.

Paula podniosła bezpiecznik o jedną zapadkę i pociągnęła po nich długą serią z broni trzymanej w sztywno wyciągniętych przed siebie rękach, jak uczył ją Drake. Tamtych trzech padło ściętych jak kosą. W zapadłej po łoskocie serii ciszy huknął pojedynczy strzał z lewej z dołu. Beaurain strzelił z rewolweru i strzelec z dołu zniknął.

Z dołu doszły kolejne strzały; Beaurain odpowiadał natychmiast i więcej już z tamtych miejsc nie strzelano. Dobry jest, pomyślała Paula. Nagle z tyłu doszedł ich odgłos kroków biegnącego ku nim człowieka. Odwróciła się i nie celując, z biodra wystrzeliła resztę magazynka. Siła uderzenia pocisków trafiających napastnika w pierś rzuciła nim o ścianę.

Spłynął po niej na podłogę, obficie brocząc krwią i zaległ nieruchomo z szeroko rozłożonymi ramionami.

W chwili, kiedy umilkły strzały spomiędzy dolnych rzędów podniósł się kolejny zamachowiec i zaczął uważnie celować do zmieniającej magazynek Pauli. Beaurain, który dopiero co skończył ładować swój rewolwer, strzelił szybciej. Tamten stał akurat w plamie księżycowego światła, więc wyraźnie widzieli krwawy rozprysk, kiedy pocisk trafił go w klatkę piersiową.

- Dużo ich jeszcze? - zapytała Paula, przeładowując Kałasznikowa.

- Nie wiem. Słyszysz?

W amfiteatrze, który widział tego dnia zapewne więcej rozlewu krwi, niż przez te wszystkie wieki, odkąd na jego arenie przestali walczyć gladiatorzy, zapadła głucha cisza. Wtem usłyszeli głos, odbijający się echem wokół okrągłych ścian amfiteatru. Ktoś wołał, zapewne przykładając do ust dłonie zwinięte w trąbkę:

- Nie strzelajcie! Jestem Aldo Petacci! Idę do was górnym tarasem. To już wszyscy. Liczyłem ich, jak wchodzili.

Człowiek, który wyszedł im na spotkanie miał wychudzoną, trupią twarz. Wysoki i szczupły, wręcz zagłodzony, jakby od dawna nie jadł wystarczająco pożywnego posiłku, chodził w ten ziąb w wiatrówce i z gołą głową, nad którą teraz trzymał ręce.

Widzieli go dokładnie w świetle latarki, którą Beaurain trzymał, gdy Paula celowała do przybysza z Kałasznikowa.

Zatrzymał się nad ciałami trzech skoszonych przez nią długą serią napastników.

Ręce mu się trzęsły. Potem podszedł jeszcze trochę, ale zatrzymał się dobre dwa metry przed nimi, nie opuszczając rąk.

- Jestem Aldo Petacci - powtórzył - Podobno macie mi coś do pokazania?

Beaurain wyłowił z portfela wizytówkę wręczoną wczoraj przez Maria w Mediolanie - wydarzenie, które z perspektywy ostatnich godzin wydawało się zamierzchłą przeszłością, która się dokonała tysiące kilometrów stąd. Petacci ostrożnie opuszczając ręce wziął kartonik i odwrócił go na stronę, na której Murano narysował jakiś dziwny symbol.

Uśmiechnął się i oddał wizytówkę.

- Mam ze sobą manierkę wody. Jeśli macie ochotę się napić...

- W gardle mi zaschło - skonstatowała Paula.

Wiedziała, że to z napięcia Wciąż trzymała w pogotowiu karabinek, ale na widok tego, co teraz zrobił Petacci, o mało go nie upuściła z rozbawienia Aldo zdjął z ramienia taśmę, na której wisiała stara, płaska, wojskowa manierka, po czym wyjął z paczki czystą chusteczkę, odkręcił nakrętkę i wytarł do czysta chusteczką szyjkę, za nim podał ją Pauli. Boże, co za zmysł higieny, pomyślała, biorąc lewą ręką manierkę. Pociągnęła trzy łyki, po czym podała ją Julesowi, by i on zaspokoił pragnienie.

- Panie Petacci, pański angielski jest doskonały. Mógłby pan z powodzeniem uchodzić za Anglika.

- Nie tylko mogę za niego uchodzić, ale nim jestem - odparł, a na chudej, poważnej twarzy po raz pierwszy zagościł uśmiech. - Mario powiedział mi tylko, że przyjeżdża Jules z przyjaciółką. Kiedy zobaczyłem tamtych, schowałem się i czekałem, czy uda wam się przeżyć. Gdybym wiedział, że jest pani także Brytyjką, zapewne przyszedłbym wam z pomocą.

- A więc Petacci to pseudonim?

- Jeden z wielu. Po włosku też mówię na tyle dobrze, że mogę od biedy uchodzić za jednego z nich.

- Ma pan dla nas jakieś informacje - oschle wtrącił się Beaurain.

- Trasa przerzutu wiedzie z Bliskiego Wschodu przez Mediolan. Stamtąd jadą ekspresem do Paryża i dalej pociągiem nad morze, do Bretanii, w okolice St Malo. Tam przejmują ich przemytnicy, ładują na kutry rybackie i przerzucają przez Kanał. Kilka mil od wybrzeża przy ładnej pogodzie przesiadają się do pontonów i lądują w odludnych zatoczkach w rejonie Hastings. Tam oczekują przewodnicy z samochodami, którymi przewożą ich w głąb krają.

- Dokąd?

- Tego mój informator nie powiedział. Ale słyszał, że szykuje się coś na wielką skalę i że celem jest Londyn.

- To wygląda na doskonale zorganizowane przedsięwzięcie. Może mi pan powiedzieć, skąd pochodzą pańskie bezcenne informacje? I na ile można im wierzyć?

- Można im wierzyć - uśmiechnął się Petacci. - Przekonałem do ich prze kazaniapewnego Afgańczyka, który mówił zaskakująco dobrą angielszczyzną.

- A mogę zapytać, jak pan tego dokonał?

- Może pan, zresztą właśnie pan zapytał. Użyłem niezawodnej metody: zagroziłem, że jak nie będzie mówił, to mu ogolę brodę. Bez niej nie będzie mógł wrócić między swoich, bo natychmiast się domyślą, że coś nie gra i mu poderżną gardło.

- Orientuje się pan, ilu ludzi mogło przeniknąć do Wielkiej Brytanii tą trasą?

- Na pewno ponad dwudziestu. Ich europejską bazą był Mediolan. Teraz przenieśli ją gdzieś do Anglii Nie mam pojęcia dokąd. Wiem tylko, że szykuje się coś naprawdę wielkiego. Nie było sensu przekazywać tej wiadomości ministrowi bezpieczeństwa wewnętrznego, Victorowi Warnerowi. Ten kretyn zawsze wszystko spieprzy...

- Jak pan ma naprawdę na imię? - zapytał Beaurain, nadal nie wypuszczając z ręki grubego zwitka banknotów.

- Och, Jules, na miłość boską! - żachnęła się Paula. Petacci uśmiechnął się.

- Pani belgijski przyjaciel ma rację, że chce mnie sprawdzić. O ile mu się uda. - Popatrzył na Beaureina z politowaniem. - George, Hugh, Alfred... Wybierz sobie, co chcesz. Żadne z nich i tak nie jest prawdziwe.

- Nie musi pan odpowiadać na to pytanie - zastrzegła Paula. - Zrozumiem powody odmowy. Ale muszę zapytać. Czy pan miał cokolwiek do czynienia z naszymi służbami, jeszcze zanim pan wyjechał z kraju?

- Byłem tajniakiem w Wydziale Specjalnym. Jako tłumacza wysyłali mnie wielokrotnie do Europy. Nawiązałem mnóstwo kontaktów. Przydały się, jak już miałem powyżej dziurek w nosie tej bandy durniów z Wydziału. Pewnego dnia doszedłem do wniosku, że lepiej mi pójdzie działanie na własny rachunek i posłałem ich do wszystkich diabłów. Finansowo wychodzę na tym znakomicie. - Uśmiechnął się. - Ale, ale. Słyszałem, że od czasu jak Buller wziął to całe towarzystwo za twarz, Wydział wreszcie zaczął działać jak należy?

- Jeszcze jedno pytanie - Beaurain ciągnął mimo wyraźnej niechęci Pauli. - Nie boi się pan, że ten Afgańczyk po powrocie opowie swoim kumplom o tym, że ich szlak jest spalony?

- Nie przypuszczam. - Na twarzy Petacciego zagościł znowu uśmiech, ale tym razem było w nim coś takiego, że lufa Kałasznikowa w rękach Pauli sama podskoczyła z powrotem na wysokość pępka rozmówcy. - Masz mnie za idiotę, przyjacielu? Jak już wyciągnąłem z niego wszystko, co chciałem wiedzieć, wsadziłem mu kulę w łeb i wrzuciłem ciało do skalnej rozpadliny. A propos rozwagi; jaką trasą macie zamiar wracać do kraju?

- Tą samą, jaką przyjechaliśmy tutaj - odparta Paula - Ekspresem do Mediolanu, stamtąd do Paryża i potem Eurostarem...

- Nie ma mowy! - Petacci wciąż się uśmiechał, ale był stanowczy. - Będą na was czekali na Centrale. Wróćcie stąd pociągiem do Mediolanu, ale z dworca wiejcie natychmiast bocznym wyjściem na postój i każcie się wieźć na lotnisko. Teraz jest już późno, ale na Heathrow znowu był kociokwik z kontrolami, więc wszystkie rejsy mają duże opóźnienie i odlatują bardzo późno. - Spojrzał na zegarek. - Mogę was odwieźć na stację, zaraz będzie odjeżdżał kolejny ekspres wenecki do Mediolanu.

- Bardzo dziękujemy za pomoc - powiedział Beaurain, nagle wręcz wylewnie przyjacielski. - Proszę, oto pańskie honorarium. - Wręczył mu zwitek banknotów.

Petacci wziął pieniądze, szybko przeliczył, skinął z uznaniem głową, po czym szybko odliczył połowę i wręczył zdumionemu Belgowi z powrotem.

- Nadal kocham swoją ojczyznę. Teraz i wilk jest syty, i owca cała. - Uśmiechnął się do Pauli. - Może się pani przerazić na widok mojego samochodu, ale zapewniam, że wewnątrz tej landary kryje się silnik, który sprawia, że może iść z wiatrem w zawody. Może chociaż w ten sposób zdołacie wyjechać stąd oboje żywi Beaurain, pytałeś o mnóstwo rzeczy, a o jedno nie zapytałeś.

- Mianowicie?

- Kim są ludzie, o których przerzucie wam opowiadałem. Przeszliście ostatnio wiele przygód, tu i w Mediolanie, kiedy biedny Mario spotkał swoje przeznaczenie, więc chciałem wam tego jeszcze przez chwilę zaoszczędzić. Tak, oni rzeczywiście są z al-Kaidy.

Późnym popołudniem dnia, w którym Beaurain i Paula jechali weneckim ekspresem do Werony, w Londynie Tweed miał zaskakującą wizytę. To był typowy, lutowy dzień, pochmurny i posępny. Tweed siedział w swoim gabinecie tylko z Marlerem i Moniką która jak zwykle tkwiła na swoim krzesełku za monitorem komputera.

- Ma pan gościa - oznajmiła w pewnej chwili znad słuchawki telefonu z ironicznym uśmiechem. - Niejaki Jasper Buller, wcielenie elegancji i dobrych manier z Wydziału Specjalnego.

- O, już wrócił z Włoch? Proś go na górę.

Już po chwili w drzwiach gabinetu pojawiła się sylwetka Bullera w płaszczu przeciwdeszczowym, a nie w swoim zwykłym tajniackim płaszczu z wielbłądziej wełny:

Uśmiechnął się do Moniki, a potem do Tweeda powiesił płaszcz na wieszaku i podszedł do biurka Tweeda Jego zachowanie tak bardzo różniło się od tego, co demonstrował poprzednio, że Monica poczuła się nieswojo.

- Może kawy? - zaproponowała.

- A ma pani wiadro? - zapytał z uśmiechem - Mniejsza ilość nie będzie chyba w stanie zaspokoić mojego pragnienia.

Tweed przyglądał mu się uważnie. Pod tym całym luzem i przyjacielskością wyczuwał jakieś napięcie. Buller zapytał, czy może zapalić, a uzyskawszy pozwolenie, prztyknął zapalniczką. Przypalając papierosa, spojrzał przez płomień na Tweeda.

- Wygląda na to, że sytuacja jest bardzo poważna.

- Dowiedział się pan czegoś w Mediolanie?

- O tak, aż zanadto, jak na mój gust. Celem będzie Londyn, al-Kaida szykuje kolejny spektakularny atak. Zbrodnię na masową skalę.

- A więc Mario Murano okazał się dobom źródłem?

- Wręcz przeciwnie. - Przerwał, by podziękować Monice za filiżankę kawy, który postawiła przed nim na biurku. Tweed zaczekał, aż wypije duszkiem prawie połowę.

- Nie, Murano wił się jak piskorz i właściwie nic mi nie powiedział, choć nagadał się jak mało kto. Był zupełnie inny, niż pół roku wcześniej, kiedy u niego byłem poprzedni raz. Strasznie nerwowy. Nie mógł się doczekać, żebym sobie nareszcie poszedł.

- Ale mimo to przywiózł pan niepokojące wiadomości?

- Zgadza się. - Buller dopił kawę i skinieniem głowy zaakceptował ofertę dolewki ze strony Moniki - Po wyjściu od Murano skontaktowałem się z innym źródłem. Były oficer karabinierów, czyli jednostek zwartych policji o strukturze wojskowej. Zaszedł tam wysoko, ale w końcu miał dość wszechogarniającej korupcji i odszedł, zakładając własną firmę detektywistyczną. Jeden z jego agentów spenetrował mediolańską komórkę al-Kaidy i nawiązał bliskie kontakty z zastępcą jej dowódcy. Facet miał żal do swoich przywódców, jego żona, Amerykanka, zginęła w północnej wieży World Trade Center 11 września. Kiedyś wygadał mu się, że cały kram przenosi się do Anglii, bo następnym celem będzie Londyn. Ten agent mówił doskonale po arabsku i udawał młodego muzułmanina, rwącego się do walki z niewiernymi. Ledwie zdążył przekazać raport, znaleziono go martwego na torach. Policja odkryła zwłoki na kilka minut przed przejazdem ekspresu do Rzymu i ledwie zdążyła ściągnąć je z szyn. Sekcja zwłok wykazała, że był torturowany i kiedy już nie mógł wytrzymać, przegryzł ampułkę z trucizną. To sprawia, że jego informacje nabierają szczególnej wagi.

- Biedak - wyrwało się Marlerowi.

- Przekaże pan to ministrowi bezpieczeństwa?

- Żartujecie? Co by z tego komukolwiek przyszło? Ten idiota uważa za większe zagrożenie jakiś wydumany kolumbijski kartel narkotykowy.

- Te wiadomości wyglądają ponuro - podsumował Tweed.

- Moim następnym pociągnięciem będzie wyjazd do tej cholernej dziury, Carpford. Chcę pogadać z każdym po kolei, choćbym go miał wyciągać z łóżka w środku nocy. Możemy mieć już bardzo niewiele czasu.

- Kiedy pan tam jedzie?

- Dziś wieczorem - Buller dopił drugą filiżankę kawy, wstał, założył swój płaszcz i stanął, patrząc na Tweeda - Trzeba kuć żelazo, póki gorące.

- To może być niebezpieczne - ostrzegł Tweed. - Może by pan zabrał ze sobą Marlera?

- Marler, wiem, że jesteś naprawdę dobry, ale nie obraź się, wolę działać sam..

- Nie ma sprawy.

Po wyjściu Bullera, Tweed znowu zaczął krążyć po gabinecie z pochmurną mina, - Nie podoba mi się to. Ni cholery mi się nie podoba - odezwał się po dłuższej chwili grobowym głosem.

- Chodzi panu o te okropne wiadomości, które przywiózł Buller?

- To też, Moniko, ale chyba bardziej pomysł, że Buller jedzie tam w pojedynkę, po ciemku. Oczywiście, jest w stanie sam o siebie zadbać...

- Tak się panu przynajmniej wydaje - mruknął Marler.

Już po kilkunastu minutach zadzwoniła komórka Marlera.

- To Roy Buchanan. Jedzie do nas i chce z panem rozma...

Tweed zabrał mu telefon.

- Tak, Roy? Słuchaj, zanim dojedziesz, mam dla ciebie ważne wiadomości, o ile tylko ten cholerny telefon jest bezpieczny.

- Ten jego, czy mój? - zapytał Buchanan.

- Zakładam, że ten Marlera, podrasowany przez speców z GCHQ, który buchnął diabli wiedzą skąd, jest bezpieczny.

- Mój pochodzi z tego samego źródła, więc chyba możemy rozmawiać bezpiecznie. Słyszałeś najświeższe wiadomości z dworu miłościwie nam panującego ministra Warnera? Ponoć włoska mafia nasyła na nas zbirów, którzy będą próbowali organizować nielegalne kasyna gry i przez nie rozprowadzać twarde narkotyki. Dostarczane przez jego ulubionych Kolumbijczyków.

- Że też tego debila jeszcze nie wyrzucili! Jesteś gdzieś w pobliżu?

- Za dziesięć minut będę u was.

- To jedź. Są nowe ważne wydarzenia.

Oddał komórkę Marlerowi i znowu zaczął krążyć. Monica miała wrażenie, że nie może usiedzieć na miejscu. Sądząc z miny, jego mózg pracował na najwyższych obrotach.

- Ważne nowe wiadomości to Buller? - zapytał Marler.

- Tak. Wczoraj w mieszkaniu nie mogłem zasnąć i zacząłem sobie wyobrażać, że jestem szefem al-Kaidy. Zacząłem analizować, co bym zrobił, będąc takim facetem, żeby sterroryzować Londyn, i wyszło mi, że cokolwiek by to było, to w każdym razie musi doprowadzić do jak największej liczby zabitych.

Buchanan przyjechał dopiero po ponad godzinie, znacznie później niż Tweed się go spodziewał. Był ubrany w zielony ceratowy sztormiak Tweed popatrzył na niego zdumiony i rozbawiony.

- Wybierasz się na ryby?

- Prawie że. Ale tak naprawdę, to jedyne co mam z wiatroszczelnych ubrań. Na zewnątrz zrobiła się cholerna Arktyka, zimno i wieje jak diabli. Nienawidzę tego kretyna Warnera! Tyle ludzkiego wysiłku marnować!

- O? Znaczy nie żeby mnie dziwił sam fakt, tylko co on takiego robi?

- Odbiło mu z tym rysunkiem katedry św. Pawła. Cały Londyn ogołocił z policjantów, żeby wystawić gęste posterunki przy wejściach, rewidujące i spisujące każdego, kto chce wchodzić. A jakby tego było mało, wewnątrz kłębi się tłum tajniaków, którzy w życiu tyle czasu nie spędzili na mszy.

- Kryje sobie tyłek na wypadek, gdyby jakimś nieprawdopodobnym trafem katedra rzeczywiście okazała się celem.

- To jeszcze nie wszystko - machnął ręką z rezygnacją Buchanan. - Jeszcze więcej ludzi rozstawił dookoła Canary Wharf. Wyobrażacie sobie chyba, jak go błogosławią te tysiące ludzi, którzy tam pracują Muszą godzinami stać w ogonku do wejścia, w którym każdy jest rewidowany i bada się wszystko, co przy nich znajdą. Dacie wiarę, że ten kretyn rozstawił nawet snajperów na dachach kompleksu i okolicznych budynków? Co tam za rewelacje dla mnie mieliście?

Tweed pokrótce zreferował mu wiadomości przyniesione przez Bullera. Buchanan słuchał tego wszystkiego z narastającym zaniepokojeniem, ale nie odezwał się ani słowem, póki Tweed nie skończył.

- No cóż, skoro sam Buller mówi, że nie ma sensu informować naszego tak zwanego ministra bezpieczeństwa wewnętrznego, to chyba rzeczywiście możemy o nim zapomnieć. Nie podoba mi się ten pomysł z samotną jazdą w to przeklęte miejsce po nocy.

- Odmówił, kiedy mu zaproponowałem towarzystwo Marlera.

- Ja mu się nie dziwię - wtrącił Marler. - Na jego miejscu też wolałbym jechać sam.

- Przepraszam was bardzo, ale muszę już lecieć do roboty - powiedział nagle Buchanan, ruszając do drzwi. Już kładąc rękę na klamce, zatrzymał się na sekundę. - Cholera, al-Kaida mówicie? Mrówki mi po grzbiecie chodzą...

Po jego wyjściu Monica wyjęła na chwilę z ust ołówek, który obgryzała.

- Strasznie się jakiś skryty zrobił ten Roy, zauważył pan? Mówi o pilnej robocie, ale ani słowem nie wspomniał o tym co takiego ważnego miał do zrobienia.

- Tak, też mi się to rzuciło w oczy. Słuchajcie, jest już późno. Jeśli chcecie, możecie iść. Ja zostaję.

W tej chwili zadzwonił telefon. To był Beaurain. Jego głos brzmiał oschle i obco, kiedy rozmawiał z Tweedem.

- Wróciliśmy z Paulą z Włoch. Utknęliśmy na Heathrow na Bóg wie jak długo. Policja sprawdza wszystkich bardzo drobiazgowo.

- Zaczekam na was jak długo będzie trzeba.

Kiedy przekazał wiadomość Marlerowi i Monice, oni także powiedzieli, że zaczekają.

Złe wiadomości przyszły tuż przed przyjazdem Beauraina z Paulą.

- Tu Roy. Jestem koło Carpford. Buller zniknął.

- Jak to zniknął? A co z jego samochodem?

- Sprawdziłem w dowództwie Wydziału Specjalnego. Niebieski Ford. Dali mi też jego numer rejestracyjny. Znalazłem go zaparkowanego na placu koło tego małego pensjonatu przy głównej drodze, tuż przez zjazdem do Carpford. Kluczyk był w stacyjce. Żadnych śladów walki, czy krwi w samochodzie, I ani śladu Bullera. Nikt nic nie widział i nie słyszał.

- Może już nadszedł czas, żeby sprawdzić dno jeziora?

- Właśnie to robimy. Mamy tu wielką ekipę. Siedmiu nurków, całe jezioro rozświetlone reflektorami. I problemy z jednam z miejscowych, który robi straszną aferę.

- Kto?

- Drew Franklin. Awanturuje się, że zaszkodzimy karpiom. Bóg jedyny wie, co tu znajdziemy. Jak myślisz, trzy ciała?

- Buchanan spodziewa się znaleźć trzy ciała - powiedział Tweed w chwili, w której otworzyły się drzwi i weszła Paula z Beaurainem.

- Jakie trzy ciała? Czyje trzy ciała? - zapytała, podchwytując to, co Tweed właśnie powiedział.

Oboje wyglądali na wymęczonych podróżą, ale zdaniem Tweeda Paula wyglądała świeżej od Belga. Usiadła za swoim biurkiem i powtórzyła.

- Czyje ciała?

- Obawiam się, że zniknęła także pani Gobble.

Monica zaproponowała podróżnikom kawę. Oferta została przyjęta z entuzjazmem. Tweed usiadł na swoim fotelu i zaczął opowiadać o tym, co zaszło pod ich nieobecność.

Starał się mówić zwięźle, ale i tak zajęło mu sporo czasu, zanim doszedł do wiadomości przywiezionych z Włoch przez Bullera, jego decyzji o samotnym wyjeździe do Carpford i wiadomości od Roya, że też zniknął.

- Przed chwilą Buchanan dzwonił z Carpford i mówił, że przeszukują jezioro. To tam spodziewa się znaleźć trzy trupy.

- To się zaczyna robić ponure - pokręciła głową Paula.

- Buller mówił, że al-Kaida przerzuciła swoją komórkę z Mediolanu gdzieś tutaj? - upewnił się Beaurain. - To by się pokrywało z tym, czego my się dowiedzieliśmy.

- Opowiadaj.

Siedział przez cały czas opowieści Belga bazgrząc coś bez sensu na kartce papieru, od czasu do czasu spoglądając tylko na opowiadającego. Nikt nie był w stanie odgadnąć jego reakcji na to, co usłyszał.

Kiedy Beaurain skończył, podniósł wzrok na Paulę.

- Wygląda na to, że w czasie strzelaniny w amfiteatrze sprawiłaś się całkiem nieźle.

- Bez niej byłoby już po mnie - powiedział Beaurain.

- E, przesadzasz. Po prostu całkiem nieźle nam się działało w zespole - odparła tonem tak zwyczajnym, jakby mówili o partii brydża.

- Opisz mi tego Petacciego, który nie był Petaccim, tylko Anglikiem - poprosił Tweed.

Pochylił się nad biurkiem i zaczął pytać o wiek, wzrost, kolor włosów, oczu, znaki szczególne.

Przymknęła oczy, przypominając sobie jego obraz i opisywała go tak szczegółowo, jak tylko umiała.

- Około czterdziestki, jakieś metr siedemdziesiąt wzrostu, oczy niebieskie, szatyn. Gładko ogolony Bardzo chuda twarz, facet wyglądał jak zagłodzony.

- To Philip! - Tweed odchylił się na oparcie fotela - Odszedł z Wydziału kilka lat temu. Rzeczywiście był tłumaczem, a potem poszedł na swoje. Był na tyle dobry, że potrafił zarobić na życie korzystając z nawiązanych poprzednio kontaktów i sprzedając informacje. Ale tylko na Zachód. Bardzo patriotycznie nastawiony.

- Philip i co dalej? - dopytywała się Paula - Jak miał na nazwisko?

- Philip i starczy. Nie potrzebujecie na razie wiedzieć nic ponad to.

- Można na nim polegać? - zainteresował się Beaurain.

- Jak na tobie, przyjacielu.

- Czyli można wierzyć w jego wiadomości o al-Kaidzie?

- Absolutnie. A razem z tym, co powiedział Buller, wychodzi na to, że rzeczywiście przenieśli się do nas, bo szykują coś wielkiego. Atak na Londyn na skalę 11 września.

- Może powinniśmy się zająć okolicą Hastings, tam gdzie lądują po prze rzucie?

- Nie, Jules. To by była strata czasu. Już za późno na to. Wyładowało ich ponad dwudziestu... To mniej więcej tylu, ilu liczył zespół atakujący World Trade Center. A więc przerzucili już ludzi. Tylko gdzie się chowają?

- Carpford? - zapytała Paula.

- Raczej nie. Owszem, można tam dojechać przez noc z Hastings, ale gdzie w takiej dziurze schować dwudziestu, a może więcej obcych ludzi? Nie widziałem tam nic, zdolnego pomieścić taki tłum przybyszów tak, by nie rzucali się w oczy. Tam może się najwyżej ukrywać człowiek kierujący całą akcją, kimkolwiek ten facet jest.

- A skąd pewność, że to mężczyzna? - zapytał Marler. - Może to kobieta? Widziałem coś dziwnego, śledząc Eve Brand.

To wprawiło ich w osłupienie. Siedzieli w całkowitej ciszy, patrząc z otwartymi ustami na Marlera. Marler bawił się doskonale. Trzymał ich w niepewności, przedłużając napięcie. Założył nogę na nogę, wyjął ze swojej złotej papierośnicy kolejnego papierosa, bez pośpiechu zapalił, przyglądając się ulatującemu dymowi. Napawał się widokiem ich min, obserwując je przez dłuższą chwilę.

- Marler! - Tweed walnął pięścią w blat biurka - Dosyć tego! Gadaj, jak masz coś do powiedzenia. Ty się bawisz, a tam może już zegar ruszył i odlicza czas do wielkiej katastrofy!

- Wczoraj wieczorem wyszła z mieszkania i pojechała taksówką do „Ivy”, gdzie znowu jadła kolację z wielce szanownym totumfackim wielce szanownego lorda ministra, Peregrinem Palfrym...

- Widziałam ich razem tamtego wieczora, kiedy na mnie napadli - wtrąciła się Paula - Opowiadała mu o swoich doświadczeniach.

- Czy pozwolisz mi kontynuować, moja drogą zanim Tweed da ci po łapach? Spędzili razem dwie godziny, wyglądało to na bardzo zażyłą znajomość. W pewnej chwili Eva nagle wstała i z bardzo poważną miną wyszła, prosto do taksówki, którą musiała zamówić wcześniej. Ja już wtedy siedziałem z powrotem w samochodzie, więc pojechałem za nią. Kurs był do jej mieszkania w Fulham. Po powrocie zapaliła światło w salonie, a firanki nie były zasunięte. Rozwinęła dywanik modlitewny, uklękła twarzą na wschód i dawaj bić pokłony. Potem wstała, zwinęła dywanik, wsunęła go pod kanapę i poszła wziąć prysznic. W każdym razie w oknie od łazienki paliło się światło i szybko się zaparowało. Potem światła zgasły, pewnie poszła spać.

- Jesteś tego wszystkiego pewien? - zapytał Tweed z niedowierzaniem.

- A mógłbym zmyślić taką scenkę?

- O cholera, to pieprznięty muzułmański fanatyk w spódnicy! - wyrwało się Pauli.

- I stąd moje pytanie - ciągnął Marler. - A niby skąd Tweed jest taki pewien, że to jakiś facet pociąga tu za sznurki?

Marler palił papierosa i spoglądał na swoją widownię.

- A chcecie usłyszeć, co robiła dzisiaj? - zapytał wreszcie.

- Owszem, chcemy - powiedział cicho Tweed.

- Wstała późno, pewnie żeby uniknąć korków ulicznych w porannych godzinach szczytu. Zjadła śniadanie. Suche rogaliki...

- A niby skąd ty to wiesz? - zapytała Paula.

- Spojrzałem w szklaną kulę, moja droga. A dokładniej patrzyłem przez lornetkę. Zęby ma równie niezłe, jak całą resztę. Mogę kontynuować? No, więc koło dziesiątej wyszła, ubrana w wiatrówkę, wsiadła do swojego Saaba, do którego bagażnika załadowała to, co przyniosła..

- A co przyniosła? - zapytał Tweed, wyraźnie doprowadzany przez powolną narrację do szewskiej pasji.

- Bardzo dużą walizkę, którą wrzuciła do środka byle jak i jedną małą walizkę, którą włożyła bardzo ostrożnie. Pojechałem za nią do Carpford. Zaparkowała Saaba za domem Martina Hogartha, tak żeby go nikt nie widział...

- Maruna? Nie jego brata-moczymordy, Billa? - upewniła się Paula.

- Kto tu zdaje raport z wypadków, ty czy ja? - Marler spiorunował ją wzrokiem. - Eva wysiadła i zabrała obie walizki. Elegancki Martin czeka na nią, natychmiast otwiera drzwi, ona wchodzi Spędza u niego ze dwie godziny, i jedzie z powrotem do domu w Fulham. Przesiedziałem tam cały dzień i pół wieczoru, ale nie wyszła z domu. Więc wróciłem.

- Zagadkowa sprawa - skomentował Beauraia - Chciałbym się kiedyś spotkać z tą panią.

- Nie wątpię! - zaśmiał się Marler. - Byłbyś zachwycony.

- Ładna?

- Mało powiedziane.

- Skończcie te pogaduszki. To, co powiedział Marler, wprowadza do sprawy Martina Hogartha - wtrącił niecierpliwie Tweed. - Cholera, nigdy go w ogóle nie braliśmy pod uwagę...

W tej chwili drzwi się otworzyły i wszedł Newman, a zaraz za nim Harry i Pete.

To, co Newman miał do powiedzenia o Hogarthcie, nie wniosło nic nowego. Próbował go odwiedzić, ale nikt nie otwierał. Newman słyszał jednak wyraźnie, że Hogarth chodzi po domu. Czekał pod drzwiami cały dzień, ale Martin nie wystawił nosa.

Harry miał więcej szczęścia Jak zwykle opowiadał krótko.

- Palfry nie ruszał się z ministerstwa do wieczora, potem pojechał taksówką do „Ivy”, gdzie widziałem Pete'a na posterunku...

- Ja cię nie widziałem.

- Bo i nie powinieneś. Jakbyś mnie zobaczył, to by był sygnał, że powinienem szukać innej roboty, przyjaciela.

- Bob, zanim pojechałeś do Hogartha, miałeś śledzić Warnera. Co widziałeś?

- Nic. Nie zdołałem ujrzeć nawet cienia naszego wspaniałego ministra. Przez ten cały czas, kiedy się nudziłem w Whitehallu, Warner nie pojawił się ani na chwilę. Jestem raczej pewien, że w ogóle go tam nie było. I to od dawna.

- Czas złożyć wizytę panu mecenasowi Pecksniffowi, który prowadzi finanse tej nieuchwytnej firmy New Age, która gospodaruje w Carpford.

3

Ali czekał wewnątrz wyznaczonej budki telefonicznej w odległej wiosce. Po drugim dzwonku złapał za słuchawkę.

- Tak?

- Kto mówi? - zapytał dziwny, zniekształcony głos w słuchawce.

- Ali.

- Tu Abdullach. Czy sprzęt dotarł na miejsce?

- Cztery furgonetki z bombami..

- Idiota! Mówię „sprzęt”, to i ty się tego trzymaj. No więc?

- Cztery transporty sprzętu są na miejscu, w magazynie. Trzeba je będzie przewieźć na miejsce przeznaczenia Nie możemy uruchomić samochodu z piątym transportem. Pracujemy nad tym. Jeszcze godzina i...

- Zdajesz sobie sprawę, że nie wolno ci wyjechać wcześniej niż po zmroku? Naprawcie ten samochód.

- Jesteśmy bardzo ostrożni. Przybył cały zespół...

Ali odwiesił słuchawkę z trzaskiem i zaklął. Abdullach nie słuchając do końca rozłączył się. Wychodząc z powrotem na mżawkę. Ali znowu zaczął się zastanawiać, do kogo mógł należeć głos w słuchawce. Właściwie mógł należeć do każdego. Był tak zniekształcony, że nie był w stanie nawet rozpoznać, czy jest męski, czy żeński.

Pecksniff i S-ka, Kancelaria Prawnicza, miała siedzibę w wąskim zaułku. Stare dwupiętrowe kamienice nie widziały remontu od wielu lat. Chodnik zaściełały odpadające ze ścian kawałki gzymsów, nawet całe cegły. Brudne okna zarosły kurzem nie ścieranym od wieków. Mała uliczka zasłana była śmieciami. Po chwili poszukiwań udało im się znaleźć zaśniedziałą i zarośniętą grubą warstwą kurzu mosiężną tabliczkę, dzięki której zlokalizowali kancelarię. Ktoś powyrywał z niej część liter i pozostało tyto „...sniff i S-ka, Kanc... nicza”.

- Niezbyt reprezentacyjna część miasta - mruknął Harry. - Nawet jak na East End. I niezbyt bezpieczna. Tu potrafią obrobić nawet z pudełka zapałek.

- Zostajesz pilnować samochodu - postanowił Tweed.

Ledwie wysiedli Harry zabarykadował się wewnątrz, zamykając zamki Paula, oglądając się przez ramię widziała jeszcze, jak schyla się pod siedzenie i wydobywa stamtąd pojemnik z gazem pieprzowym.

Tweed nacisnął przycisk dzwonka obok drzwi wejściowych z witrażową szybą, zajmującą niemal całą górną połówkę. Szyba była tak brudna, że nie sposób było odgadnąć ani wzoru na niej, ani kolorów. Nikt się nie ruszył na dźwięk dzwonka Wcisnął dzwonek raz jeszcze i tym razem postanowił trzymać, dopóki ktoś nie zareaguje. Po chwili drzwi otworzyły się i stanęła w nich przedziwna postać.

Gospodarz był ubrany w sięgający kolan, czarny, nieco wyświechtany surdut, spod którego wystawała koszula z równie antycznym przypinanym kołnierzykiem o sterczących rogach. Widać było, że postanowił wyglądem nawiązać do swego dickensowskiego nazwiska. Pod surdutem miał kamizelkę, w której kieszonce niknęła złota dewizka od zegarka. Człowiek ten, dość wysoki i szczupły, z rachityczną grzywką przerzedzonych włosów koloru musztardy, stał przygarbiony, a jego małe, ruchliwe oczka uważnie taksowały przybyszów z pomiętej, pociętej zmarszczkami twarzy.

- Byliśmy umówieni - powiedział Tweed.

- Nie przypuszczam. Ja się z nikim nie umawiałem.

- A ja owszem - Tweed wcisnął mu w nos swoją legitymację SIS. - Proszę nas wpuścić, ta ulica śmierdzi.

- Mogę państwu poświęcić jedynie parę minut...

- Poświeci pan tyle, ile my uznamy za potrzebne - uciął Tweed i ruszył naprzód.

Postać z Dickensa usunęła się posłusznie na bok.

Paula nie odstępowała Tweeda na krok i po chwili znaleźli się w skromnie urządzonym sekretariacie Gospodarz zamknął za nimi drzwi i przekręcił zamek.

Powłócząc nogami, poprowadził ich do gabinetu, którego widok poraził Paulę kontrastem w stosunku do sekretariatu Tu już nie było tanich, rozchwianych mebelków z byle czego, tylko drogie antyki i olbrzymie biurko w stylu Regencji. I w dodatku, zauważyła w przeciwieństwie do tamtego pomieszczenia tu sprzątano. Adwokat usiadł na pasującym do reszty wystroju starym fotelu z wysokim oparciem za swoim biurkiem Paula uchwyciła ledwie wyczuwalny zapach whisky.

- Pan jest Peck-Snifi? - zapytał Tweed.

- Pecksniff, jeśli łaska. To jeden wyraz.

- Spółka New Age Development, która zabudowała Carpford w północnych Downs - pan dla nich pracuje, prawda?

- Pierwsze słyszę o takiej firmie - odparł i wyraźnie usłyszeli grzechot sztucznej szczęki.

- To ciekawe, bo pobiera pan w ich imieniu czynsz i inne opłaty. Wiemy to od mieszkańców, więc proszę przestać kłamać.

- Wypraszam sobie... - Pecksniff wyprostował się i usiłował spojrzeć groźnie na Tweeda, przedstawiając obraz urażonej niewinności Nie bardzo mu to wyszło. W każdym razie wstał, objął blat kościstymi rękami i powiedział, grzechocząc znowu sztuczną szczęką - Jestem zmuszony poprosić, żebyście sobie państwo już poszli.

- Zaprzecza pan swoim związkom z New Age Development?

- Nigdy nie słyszałem o takiej firmie.

- To może niech pan sobie wyjmie tą butelkę i odświeży pamięć - włączyła się do rozmowy Paula. - I proszę pamiętać, że możemy w każdej chwili wrócić z nakazem i wywrócić tę norę do góry nogami.

- Zadzwonię do sędziego i wystąpię o uchylenie nakazu.

- Proszę się nie wygłupiać. Być może napytał pan sobie poważnych kłopotów.

- Drzwi są tam - Pecksniff uniósł dłoń, wskazując wyjście drżącym palcem - Nasza rozmowa dobiegła końca.

- Próbowaliśmy po dobroci - westchną Tweed, wstając. - Znajdziemy drogę sami.

Wyszli z budynku na chodnik. Harry odblokował zamki i wrzucił gaz pod fotel. Otworzył okno od strony kierowcy i zapytał:

- I co? Dowiedzieliście się czegoś? Strasznie szybko się uwinęliście...

- Nie chciał mówić.

- Paula - zaproponował Harry - popilnuj samochodu, jak mnie nie będzie. Usiądź za kierownicą i zamknij drzwi od środka. To może chwilę potrwać.

Wysiadł, przytrzymał Pauli drzwi i zamknął je, kiedy wsiadła. Podszedł do drzwi adwokata i przeciągnął się, prostując szerokie bary. Grubym kciukiem nacisnął dzwonek i przytrzymał. W chwili kiedy drzwi się otworzyły, miał już legitymację w ręku.

Machnął nią przed nosem Pecksniffa, nie dając czasu na czytanie i ruszył do przodu, wpychając go do przedpokoju.

- Wydział Specjalny, mam kilka pytań - powiedział, obchodząc Pecksniffa, po czym ujął go za ramię, odciągnął od drzwi i kopniakiem zamknął je za sobą. Wciąż popychając przed sobą, zaprowadził go do sekretariatu, po czym weszli do gabinetu i ponownie kopniakiem zamknął za sobą kolejne drzwi.

- Wygląda na to, że tu pracujesz.

- Jestem adwokatem i...

- Siadaj.

Harry podsunął jedno z twardych krzeseł dla gości, stojących przed biurkiem i usiadł na nim. Pecksniff, lekko zdezorientowany; zasiadł na swoim tronie za biurkiem. Z miejsca zaczął wyglądać lepiej, ale Harry nie pozwolił mu odzyskać inicjatywy. Stanął nad nim, opierając potężne pięści na blacie i huknął:

- W tych szafach masz pewno papiery. Przynieś je!

- Jakie papiery? Co pan..

- Tej bandy z New Age Development, a jakie?

- Dopiero co powiedziałem tym państwu, którzy tu byli przed panem…

Harry uniósł prawą rękę, złapał adwokata za kołnierz i uniósł z fotela, wyciągając na biurko, kiedy go sobie przyciągnął do oczu. Jego głos pozostał jednak zupełnie spokojny, choć ton był równie groźny, co spojrzenie.

- Słuchaj no, Pecksniff, czy jak tam się nazywasz, pajacu. Ja się łatwo denerwuję, więc mnie nie drażnij. Sram na tę zakichaną firmę developerska, rozumiesz? Tu chodzi o coś dużo poważniejszego. Możemy ci się dobrać do tyłka za utrudnianie śledztwa, a to będzie dopiero początek. Masz ochotę stanąć przed sądem pod zarzutem współudziału w dwóch morderstwach? Jak nie, to otwieraj tą pieprzoną szufladę, zanim się zdenerwuję.

- Dwa morderstwa?

Głos Pecksniffa był gulgotliwy, czerwieniejąca twarz też dowodziła, że chwyt Butlera lekko go poddusił. Butler pociągnął nosem raz jeszcze. Już przy wejściu wydawało mu się, że czuje whisky. Puścił adwokata i pchnął go do tyłu na fotel. Wyprostował się i z bocznego stolika wziął jeszcze mokrą szklankę, którą postawił na blacie biurka przed Pecksniffem.

- A gdzie butelka? Golnij sobie jednego na uspokojenie.

Blady Pecksniff próbował poprawić kołnierzyk, po czym otworzył szufladę u dołu biurka i wydobył z niej butelkę Johnnie Walkera. Odkręcił nakrętkę i już unosił butelkę, by napić się bezpośrednio z niej, kiedy Harry go powstrzymał.

- Ejże, panie mecenasie, a gdzie maniery? Człowieku, chcesz się udusić? Nalej sobie w szklankę, po to ona, do cholery, jest.

Zanim mu się ta sztuka udała, Harry nasłuchał się mnóstwo dzwonienia. Najpierw dzwoniła butelka o brzeg szklanki. Potem sztuczna szczęka adwokata. Butler śledził wysiłki mecenasa z założonymi ramionami. Pecksniff nalał wreszcie do szklanki sporą porcję whisky, wypełniając ją niemal do połowy i uniósł ją w kierunku gościa, zadając nieme pytanie. Harry pokręcił głową.

Nie miał zamiaru zostawiać odcisków palców. Wcześniej też wziął ją przez chusteczkę.

Pecksniff wypił trunek dwoma haustami. Skrzywił się i chuchnął, ale kolory zaczęły mu wracać. Odstawił szklankę na blat koło butelki, obie w zasięgu ręki.

- Dwa morderstwa? - zapytał znów, zduszonym, chropawym głosem.

- Owszem! Pani Gobble, której wynająłeś sklep w Carpford, ale to blotka. Druga ofiara powinna cię już skłonić do zastanowienia Pani Warner, Linda Warner. Żona ministra bezpieczeństwa wewnętrznego. Będziesz odpowiadał za współudział w obu, jeśli nie zaczniesz współpracować.

Pecksniff westchnął z rezygnacją i rozłożył bezradnie ręce. Po czym wstał i lekko utykając podszedł do szafy kartotekowej, wyciągając po drodze plik kluczy z kieszeni Otworzył zamek kartoteki jednym z nich, pochylił się i wyciągnął jedną z szuflad, a z niej wypchaną zieloną teczkę, którą położył na biurku.

- Tu jest wszystko. Kopie przelewów, pieniądze z Carpford.

Harry otworzył teczkę i przerzucił kilka dokumentów.

- Fiuu, to naprawdę niezłe sumki. Jeden przekaz na 200 tysięcy funtów, o, a tu drugi, całkiem świeży, na 400 tysięcy. I to wszystko z czynszów? Daj spokój!

- Powiedział, że to na remonty w Carpford.

- Co za jeden „powiedział”?

- Gerald Hanover. Człowiek, który stworzył New Age Development i nadzorował budowę wioski. Ten sam, który sprawdzał kandydatów na najemców. Z wyjątkiem jednej kandydatury. Chciał niezamężną kobietę w średnim wieku, ewentualnie wdowę, która miała się zająć prowadzeniem sklepu. Przy okazji miała mieć oko na pozostałych najemców. To miała być prosta kobieta, tak się wyraził. Ja rozmawiałem z kobietami, które odpowiedziały na ogłoszenie w „Timesie”. Pomyślałem sobie, że pani Gobble będzie się nadawała idealnie. Prosta kobieta, proszę bardzo, jest prosta Trochę mi się to wydawało dziwne, ale za procent, który mi wypłaca Hanover...

- Jak ten Hanover wygląda?

- Nie mam pojęcia Zawsze przekazuje instrukcje przez telefon.

- A jaki ma głos?

- Bardzo dziwny. Tak zniekształcony, że na dobrą sprawę nie wiadomo, czy to mężczyzna, czy kobieta. Hanover był wściekły na Warnera, który wepchnął mu się pod pachę i wykupił sprzed nosa spory kawał ziemi, który New Age Development przeoczyła. Tamtej transakcji nie prowadziłem. Taka postać jak Warner ma pewnie stałego adwokata z City.

Tama puściła. Przerażenie, jakie budził w nim Harry i whisky rozwiązały mu język.

- Próbowałeś odnaleźć tego Hanovera? - zapytał Harry, na pozór mimochodem.

- No cóż, raz próbowałem Na moich telefonach wyświetla się numer, spod którego dzwoni rozmówca Wykręciłem go i czekałem tak długo, aż ktoś odebrał. Okazało się, że to budka telefoniczna na Berkeley Square. Jakiś przechodzień odebrał i powiedział, że to butka i gdzie stoi.

- Ekskluzywna okolica. Nie żałuje sobie ten tajemniczy pan Hanover. Jak docierały pieniądze?

- Przez jedną z tych wielkich międzynarodowych firm rozliczeniowych, które potrzebują podpisu. To naprawdę wszystko, co wiem o firmie New Age. - Przerwał na chwilę, i odezwał się znowu, drżącym głosem: - Nie usłyszę już nic więcej o tych morderstwach? Przecież współpracowałem...

- Nie mogę obiecać, ale raczej tak. Pod warunkiem, że pan Hanover nie dowie się o naszej rozmowie. Jeśli mu powiesz, na pewno się dowiemy, więc nie kombinuj.

Tweed i Paula wsiedli raz jeszcze do luksusowej windy z lustrami w błyszczących ramach i siedzeniami z czerwonej skóry Tweed uznał że skoro nie ma go w ministerstwie, Victor Warner zapewne pracuje w domu, w swoim mieszkaniu w Belgravii. Winda jechała do góry, a Paula rozglądała się dookoła.

- Niektórym to się powodzi.

- Facet ma pieniacze.

- Wiem, dorobił się na środkach przeczyszczających.

Pani Carson, surowa siwowłosa gosposia, otworzyła drzwi apartamentu Była grzeczna, ale trzymała się na dystans.

- Dzień dobry, panie Tweed. Czy był pan umówiony'?

- Obawiam się, że nie. Sprawa wynikła raczej nagle.

Minister podniósł wzrok znad biurka w salonie godnym magnackiego pałacu, szybko zebrał z blatu jakieś papiery; wrzucił je do teczki z czerwonej skóry, w jakiej ministrowie nosili rządowe dokumenty i zamknął ją na klucz. Wstał zza biurka, wysoki, sprawny i wyraźnie w nienajlepszym nastroją Jego jastrzębia twarz miała ponury wyraz, oczy świeciły zza cwikierów w złotej drucianej oprawie, a w głosie słychać było oschły ton reprymendy skierowanej do przedstawiciela niższej kasty.

- Mógłby pan zadać sobie ten trud i umówić się na spotkanie przez telefon, zamiast tak po prostu wdzierać się tu bez uprzedzenia.

- Tak, wiem. Z drugiej strony przypominam sobie, że przysłał mi pan wezwanie przez tu obecnego. - Wskazał na siedzącego na kanapie Peregrine'a Palfry'ego.

Palfry wstał z nieszczerym uśmiechem i usiłował wylać oliwę na wzburzone fale.

- Oboje - tu posłał Pauli promienny uśmiech - mogliście państwo skontaktować się najpierw ze mną, ale wyczuwam, że sprowadza was tutaj coś pilnego. Czy jest jakiś problem?

- Oczywiście, że jest. Obaj zdajecie sobie na pewno sprawę z zagrożenia Londynu spodziewanym w najbliższym okresie atakiem terrorystycznym na wielką skale. A może w ogóle was to nie obchodzi? - zapytał bez ogródek, patrząc ministrowi prosto w oczy.

- Proszę, usiądźcie, rozgośćcie się. - Palfry zaprosił ich na kanapę stojącą bokiem do biurka Warnera, by dać swemu pryncypałowi czas na odpowiedź. - Jesteśmy przecież po tej samej stronie barykady - pośpieszył z zapewnieniem.

- Cieszy mnie to niezmiernie - odparł Tweed bez przekonania.

Rozsiedli się na kanapie, a Warner dalej stał, piorunując ich wzrokiem. W końcu z wyraźną niechęcią odsunął fotel i powoli usiadł w nim, obracając się w ich kierunku Nawet na siedząco wydawał się bardzo wysoki.

- Słyszał pan kiedykolwiek nazwisko Gerald Hanover? - zapytał Tweed.

- Jak? - spytał Warner, zdejmując do przetarcia cwikiery, po czym nasadził je z powrotem na nos.

- Gerald Hanover.

- Pierwsze słyszę. A kto to taki?

- Prawdopodobnie główny pion czarnych w tej śmiertelnej partii szachów, którą rozgrywamy z naszym niewidzialnym przeciwnikiem. Na razie wiemy o nim tylko tyle. - Przerwał. - Nawet nie wiadomo, czy to mężczyzna czy kobieta.

W tej chwili w otwartych drzwiach salonu stanęła Eva Brand, niosąca tacę z herbatą i trzema filiżankami. Paula patrzyła, jak podchodzi i stawia tacę przed nimi. Eva zauważ to jej spojrzenie i posłała jej całusa.

Palfry znowu pośpiesznie zabrał głos:

- To Eva Brand. Panna Grey już miała okazję się z nią spotkać. Eva, pannie Grey towarzyszy pan Tweed z SIS.

- Bardzo mi przyjemnie - powiedziała Eva, jakby nigdy wcześniej nie spotkała Tweeda w jego gabinecie - Jak państwu smakuje herbata? To Earl Grey nowej firmy na rynku. Myślę, że całkiem znośna.

- Rzeczywiście, znakomita. Bardzo dziękujemy - odparła Paula, która szybko przyjęła podobną rolę jak Palfry: rzecznika swego szefa.

Tweed siedział nadal w milczeniu.

- Eva jest moją starą znajomą - zaczął się tłumaczyć Palfry. - To bardzo inteligentna młoda dama...

- A teraz dla nas pracuje - włączał się Warner, uznawszy widać, że ma już dość bycia zastępowanym w konwersacji. - Oczywiście, nic tajnego.

- W takim razie jej obecność przy tym, co mam do powiedzenia, może być nieco krepująca - zauważył Tweed.

- O, proszę się nie obawiać - lekceważąco machnął ręką Warner z kwaśnym uśmiechem. - Panna Brand pracowała dla Medtrods Security. Umie dochować tajemnicy.

- Skoro tak pan uważa.. - wzruszył ramionami Tweed - Słyszał pan zapewne o zaginięciu naczelnika Wydziału Specjalnego, Jaspera Bullera? Nastąpiło to w okolicznościach bardzo podobnych do wcześniejszych zaginięć pańskiej żony i pani Gobble.

- Tak, to bardzo niepokojące - zgodził się łaskawie Warner, wbijając wzrok w sufit.

- To bardziej niż niepokojące. To zakrawa na wielokrotne morderstwo. A wszystkie te wydarzenia ogniskują się wokół tego dziwnego miejsca, Carpford. Trzeba je wreszcie dokładnie prześwietlić.

- O ile się nie mylę, to już następuje - odparł Warner oschle. - Byłem tam dzisiaj, w swoim domu, a Buchanan właśnie przeczesywał jeziora. Jego ekipa pracowała z reflektorami przez całą noc...

- I co znalazła?

- Proszę sobie darować ten agresywny ton, Tweed. Na pewnych stanowiskach trzeba już umieć zachowywać spokój. Oczywiście nic nie znalazł, poza kijankami, chociaż zaangażował wielki zespół nurków. Kazałem mu się stamtąd zabierać i posprzątać przed wyjazdem.

- I co on na to?

- Powiedział, że właśnie wydał takie same rozkazy. To było zupełnie nieuzasadnione marnotrawstwo sił i czasu.

- Sprawa zaczyna się przedostawać do gazet. Londyn jest poważnie zagrożony. Zaginięcie Bullera w połączeniu z dwiema poprzednimi sprawami, zostaną opisane w jutrzejszym „Daily Nation”. Newman napisał duży artykuł na czołówkę o tych ponurych wydarzeniach.

- Zablokujemy jego publikację - ostrzegł minister.

- A to niby z jakiego powodu? Ludzi trzeba ostrzec, co im grozi. To nie tajemnica państwowa.

- Mam nadzieję... - zaczął Warner i ściągnął ponownie cwikiery, by je przetrzeć.

Paula podejrzewała, że gra na czas, a tego triku używał, by podkreślić wagę tego, co miał zamiar powiedzieć. Założył z powrotem szkła i na jego twarzy wykwitł nieszczery uśmiech.

- Jak mówiłem, mam nadzieję, że Newman nie nazmyślał tam jakichś bzdur, które spowodują panikę w mieście.

- Nie wspomniał nic o tym, skąd zagraża niebezpieczeństwo, jeśli to pana niepokoi.

- Nic mnie nie niepokoi - odparł z wymuszonym uśmiechem minister. - Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że musimy mieć się na baczności w obliczu zagrożenia ze strony Prawdziwej IRA.

- Idziemy stąd. - Tweed wstał, miotając z oczu gromy. - Myślę, że w tej sytuacji nie mamy już sobie nic więcej do powiedzenia - Zatrzymał się przy drzwiach, już z łagodniejszą miną i powiedział jeszcze: - Mam nadzieję, że wkrótce otrzyma pan lepsze wiadomości na temat żony.

- Dziękuję. Bardzo miło z pańskiej strony.

Eva wstała z kanapy i podeszła do nich.

- Odprowadzę państwa - powiedziała.

Kiedy wyszli i zamknęli za sobą drzwi salonu, pojawiła się pani Carson Eva uśmiechnęła się do niej promiennie.

- Odprowadzę gości Wiem, że ma pani tyle na głowie, to chociaż w taki sposób pomogę.

Pani Carson zmierzyła ją niechętnym wzrokiem, wyraźnie niezadowolona z uzurpowania sobie jej obowiązków. Bez słowa odeszła, zatrzaskując za sobą drzwi.

- Jest trochę przewrażliwiona - wyjaśniła Eva - Ponieważ Victora często nie ma w domu, przyzwyczaiła się do myśli, że ona tu rządzi - Weszli do windy. Kiedy zjeżdżali na dół, EVA zapiała - Panie Tweed, czy mogę pana raz jeszcze odwiedzić na Park Crescent? Oczywiście, tym razem, najpierw umówię się telefonicznie.

- Proszę przechodzić, kiedy ma pani ochotę. - Tweed odzyskał dobry nastrój. - A może umówimy się jutro na kolację?

- Bardzo chętnie.

Wsiedli do samochodu.

- Ostro pograłeś - zauważyła Paula, sadowiąc się obok niego na miejscu pasażera.

- Jest doskonały w roli kretyna, który nie ma o niczym pojęcia. Jak ci się wydaje? - zapytał, włączając się nie bez trudu do gęstego strumienia samochodów.

- On zupełnie nie ma pojęcia.

Trwały godziny szczytu. Korki zatkały miasto. Chwilami ledwie jechali naprzód, kiedy indziej stali kilka minut, czekając na szansę przejazdu. Koło Hyde Parku zatkało się na amen Zmrok już zapadł i wszędzie dookoła błyskały reflektory, światła pozycyjne, kierunkowskazy.

Stali bez rucha.

- Londyn jest zapchany ludźmi - powiedziała Paula.

- Co mówisz?

- Londyn pęka w szwach od ludzi No, nareszcie się coś ruszyło. Przejechali tylko pod pomnik Wellingtona kiedy znowu się zatkało. Obok zatrzymał się jakiś inny samochód. Paula spojrzała w bok i zauważyła samotnego kierowcę, młodego, smagłego, krótko ostrzyżonego mężczyznę. Zauważył jej spojrzenie i wysunął przez otwartą szybę lewą rękę, po czym zapukał w okno od jej strony. Sięgnęła do przycisku opuszczania lewą ręką, prawą, już z Berettą w dłoni, kładąc na kolanach. Właśnie ruszyły samochody; kiedy w oknie samochodu obok pojawiła się prawa ręka kierowcy. Trzymany w niej Glock wycelowany był prosto w głowę Tweeda Nie celując pociągnęła za spust, strzelając przez jego drzwi, po czym podrzuciła rękę i poprawiła przez otwarte okno. Trafiła w rękę z pistoletem.

Pokazała się krew, a Glock poleciał na asfalt.

- Jedź! - krzyknęła Paula, nie spuszczając lufy z przeciwnika, który pozostał szybko za nimi. Usłyszeli dźwięk klaksonów kierowców, którzy nie zdając sobie sprawy z tego, co się zdarzyło, trąbili na nieruchomy samochód zamachowca, żeby zjechał im z drogi. Tweed dojrzał lukę, zakręcił kierownicą i wyskoczyli na Buckingham Palace Road. Paula obejrzała się. Samochód zamachowca nadal stał. Ryk klaksonów narastał, ale szybko zostawili go za sobą Tweed jechał szybko.

- Chciał cię zabić.

- Widziałem to wszystko tylko kątem oka. Byłaś taka szybka.. To ważny sygnał. Ktoś z komórkowym telefonem musiał nas śledzić i zadzwonić, kiedy wyjechaliśmy od Warnera.

- Mógł też dzwonić ktoś z samego budynku. Ten zamachowiec wyglądał na Egipcjanina.

Zanim weszli, w biurze Tweeda na pierwszym piętrze zebrali się już wszyscy:

Newman siedział na fotelu, na oparciu którego przysiadł Pete Nield. Harty Butler siedział po turecku na podłodze, a Marler stał oparty o ścianę. Beaurain zajął drugi fotel, z którego pomachał na powitanie Pauli, idącej do swojego biurka. Paula zastanawiała się, co tu wszyscy robią i kto ich wezwał. Tweed powiesił płaszcz przeciwdeszczowy; usiadł za swoim biurkiem i, jakby czytając w jej myślach, zaczął:

- Wezwałem was wszystkich, by ustalić, w jakim punkcie dochodzenia się znaleźliśmy. Najważniejsze jest to, że już wiemy, iż naszym przeciwnikiem jest rzeczywiście al-Kaida Potwierdzają to trzy źródła. Najpierw Marler przyniósł tę wiadomość od Carli, swojej najlepszej informatorki. W Mediolanie dowiedział się tego samego od swojego źródła, byłego oficera karabinierów, Jasper Buller. I wreszcie w Weronie „Petacci”, czyli Philip, człowiek którego znam osobiście i któremu ufam bez zastrzeżeń, potwierdził to Beaurainowi. Mamy więc potwierdzenie z trzech absolutnie niezależnych i niepowiązanych ze sobą źródeł - podkreślił, uderzając dłonią w blat biurka - Myślę, że teraz nie ma już co do tego wątpliwości Niebezpieczna komórka al-Kaidy z Mediolanu przeniosła się do nas. Po co? Zapewne po to, by przypuścić na Londyn atak na skalę 11 września.

- Lepiej im opowiedz o tym, że chcieli cię zabić - podrzuciła Paula.

- Dzięki tobie im nie wyszło - odparł Tweed i opowiedział wszystkim o próbie zamachu opodal Hyde Park Corner.

Newman zareagował natychmiast.

- Od tej pory nigdzie nie będziesz chodził bez uzbrojonej eskorty!

- Zastanowię się nad tym, a tymczasem...

- Nie! Nie ma się nad czym zastanawiać. Zrobimy tak...

- Czy mogę kontynuować własna odprawę? Dziękuję. Al-Kaida stanowi poważne zagrożenie. Czego nie wiemy o przeciwniku? No właśnie, na dobrą sprawę to niczego! - Dłoń znowu trzepnęła w stół. - Nie wiemy, co będzie celem w Londynie, nie wiemy, gdzie się chowają, nie wiemy nawet, kto pokieruje atakiem.

- A co z Carpford? - wtrącił się Nield.

- Wszystko w swoim czasie. Z tego, co wiemy; w Carpford nie ma miejsca, żeby schować dwudziestu czy trzydziestu fanatycznych morderców.

- To można sprawdzić - wtrącił się znowu Newman. - Spotkałem dziś kumpla, który kieruje firmą Airsight. Mają tam samoloty zaopatrzone w aparaty fotograficzne wysokiej jakości. Używają ich do wykonywania zdjęć lotniczych, zwykle na potrzeby agentów pośrednictwa handlu nieruchomościami, poszukujących działek do sprzedania za grube pieniądze, ale ich zdjęcia poufnie wykorzystało nieraz Ministerstwo Obrony.

- Dzwoń do niego i niech jutro sfotografują Carpford. Mnóstwo zdjęć. Jutro ma być ładna pogoda.

- Jutro nie ma mowy. W tej chwili dojeżdża Eurostarem do Paryża. Ma tam siedzieć dwa dni.

- No to zamów go na najbliższy wolny termin po powrocie, na miłość boską! Od tej pory macie myśleć i działać samodzielnie! - Tweed potoczył wokół wzrokiem, sprawdzając, czy wszyscy słyszeli. - Mówiłem już, że spędziłem noc, zastanawiając się, gdzie uderzyć, gdybym to ja kierował zamachem. Wy też pomyślcie. Jak to zorganizować? W co uderzyć? Maksymalne straty w ludziach. Nie dziesiątki, tylko setki i tysiące zabitych. Coś spektakularnego. Tylko niech mi żaden nawet nie śmie wspomnieć o katedrze św. Pawła i Canary Wharf, bo zabiję na miejscu.

- Amerykanie mówią na coś takiego „dym i lustra” - odezwał się po raz pierwszy Beaurain - Ja mówię „podpuchy”, Mają odwrócić naszą uwagę od rzeczywistego celu ataku.

- Czyli dalej nic nie wiemy? - podsumowała Paula.

- Prawdę mówiąc, coś tam jednak wiemy. - Tweed wyraźnie się rozluźnił. - Udało nam się odkryć kilka dziwnych relacji. Martin i Billy Hogarthowie z Carpford, na przykład. Niby bracia i niby nie znoszą się nawzajem. Kuzyni Drew Franklina, człowieka, o którym właściwie nic nie wiadomo. I do tego jeszcze Eva Brand, siostrzenica Drew Franklina. Zaczyna się wyłaniać sieć powiązań. Eva w dodatku jest przyjaciółką Peregrine'a Palfry'ego. Co więcej, okazało się, że zna także Victora Warnera i to na tyle, by czuć się w jego mieszkaniu, jak u siebie w domu. Krąg zaczyna się poszerzać...

- Mogę coś powiedzieć, panie Tweed? - odezwała się Monica.

- Oczywiście. Mów śmiało.

- Wiadomości, które o niej zebrałam w większości pokrywają się z tym, co sama powiedziała, kiedy do nas tak nagle wpadła. Chodziła do Roedean, potem poszła na Oksford, studiowała języki francuski, hiszpański i arabski W czasie studiów jej matka zginęła w wypadku samochodowym na autostradzie M25.1 tu zaczyna się coś ciekawego, czarna dziura Po śmierci matki nagle zniknęła z Oksfordu i przez kolejne dwa lata nie wiadomo o niej nic. Rozmawiałam z jej najbliższą przyjaciółką z okresu przed opuszczeniem Oksfordu i nie miała pojęcia, gdzie Eva się podziewała przez te dwa lata Potem nagle pojawiła się z powrotem w Londynie, poszła do pracy w Medfords. Ale to już wszystko sama nam powiedziała.

- A co z jej ojcem?

- O właśnie, to druga czarna dziura. Nikt go nie zna, nikt nawet nie wie, kim był czym się zajmował. Jej koleżanki z Medfords mówią, że nigdy nic o nim nie mówiła Obdzwoniłam wszelkich, kontakty już mi się skończyły dalej ani słowa o ojcu.

- Tajemnicza dama. Znika nagle na dwa lata. Ani śladu ojca. Wiadomo, skąd ma pieniądze?

- Właśnie miałam do tego dojść. Kiedy zginęła jej matka, Eva odziedziczyła pół miliona funtów. Matka pochodziła z bogatej rodziny.

- To stąd jej upodobanie do drogich restauracji..

Przerwał mu dzwonek telefonu Monica odebrała i podała słuchawkę Tweedowi.

- To do pana. Dzwoni Eva Brand.

- Tweed, słuchani.

- Dzwonię w sprawie naszej kolacji jutro wieczorem. Mogłabym poprosić pana o wielką przysługę? Czy moglibyśmy zamiast tego spotkać się dziś o siódmej? Mam nadzieję, że w czymś nie przeszkodzę. Zadzwonił do mnie znajomy, że przyjeżdża jutro z zagranicy...

- Oczywiście, nie ma sprawy. Tylko jeśli można, wolałbym zamiast „Ivy” na przykład „Santiniego”. Wie pani gdzie to jest? Tam jest taki wielki taras z widokiem na Tamizę.

- Super! Nie byłam tam od lat. Oczywiście, spotkajmy się tam. O siódmej?

- A więc o siódmej u „Santiniego”. Do zobaczenia.

Zawiadomił pozostałych o zmianie planów.

- A podczas, gdy ja będę zabawiał rozmową pannę Brand, wy bierzcie się do roboty. Potrzebujemy więcej informacji o głównych postaciach tej sprawy. Od tej pory nie jest już ważne, czy osoby, które śledzicie będą o tym wiedzieć, czy nie. Jeśli zauważą to nawet lepiej. Poddamy ich presji Pod presją ludzie łamią się, albo popełniają błędy. Newman, ty czekaj pod redakcją „Daily Nation”. Twoim celem jest Drew Franklin. Mówiłeś, że pracuje do późna weź ten cyfrowy aparat fotograficzny do robienia zdjęć bez światła. Fotografuj każdego, z kim się spotka.

- Rozpozna mnie.

- Tym lepiej. Presja! Marler, ty jedź do Whitehall. Siądź na ogon Peregrine'owi Palny emu. To samo zadanie, co Newman Harry; twoim podopiecznym będzie Pecksniff. Najpierw do niego zadzwoń i dowiedz się, jaki pośrednik handlu nieruchomościami prowadził sprzedaż gruntów w Carpford. Pojedź pod jego biuro i czekaj, aż wyjdzie. Potem robisz to samo, co pozostali. Pete, ty jedź pod mieszkanie Bullera w Pimlico. Weź adres od Marlera.

- Ale przecież.- zaprotestowała Paula - Ale przecież Buller zniknął, jego samochód znaleziono na drodze do Carpford.

- A jaki twoim zdaniem byłby najlepszy sposób na to, żeby upozorować własne znikniecie? Zostawić samochód tam, gdzie znaleziono wóz Bullera. Ktoś go mógł stamtąd zabrać i podrzucić z powrotem do Pimlico.

- Może i tak. Dwie rzeczy mnie niepokoją, Jedna to te brakujące lata w życiu Evy Brand. Niemożność ustalenia kto był jej ojcem jest tą drugą.

- Może przy okazji tej dzisiejszej kolacji uda mi się czegoś dowiedzieć.

- Poza tym wspomniałeś o możliwości, że w Carpford działa siatka, która być może kieruje komórką al-Kaidy. Może ci wszyscy dziwacy z Carpford do niej należą?

- Intrygująca teoria.

- Jedną sprawę przeoczyliście - wtrącił Beaurain widząc, że wszyscy szykują się do rozejścia - Masz przejechać samotnie przez cały Londyn, żeby się dostać do „Sanoniego”. Już raz próbowali cię zabić. Będziesz stąd wyjeżdżał koło wpół do siódmej, tak? Dobrze. Zadzwonię do znajomej i zaproszę ją na kolację. Przypadkiem także do „Santiniego”. Będę cię ubezpieczał po drodze.

- Jeśli nalegasz...

- Owszem, nalegam.

Ali, używający na co dzień imienia Adam, stał w budce telefonicznej, kiedy telefon zaczął dzwonić. Rozejrzał się. Za szybami budki widniała opustoszała uliczka na uboczu Londynu.

- Kto tam? - zapytał po angielsku.

- Imię? - zażądał zniekształcony głos.

- Ali.

- Mówi Abdullach. Tweed staje się niebezpieczny. Co poszło źle?

- Mehmet podjechał blisko i o mało go nie zastrzelił opodal Hyde Park Corner. Dziewczyna, która z nim jechała strzeliła dwa razy do Mehmeta, zanim otworzył ogień. Zraniła go w rękę, kula strzaskała kości dłoni. Przyjechała policja Mehmeta operują teraz w szpitalu św. Tomasza.

- Wyślij tam kogoś, niech się przebierze za doktora i go zabije. Powinieneś był sam o tym pomyśleć! Milczeć, jeszcze nie skończyłem! Natychmiast znajdź jeszcze kogoś i niech zabije Tweeda. Czy sprzęt już dostarczony na miejsce?

- Wszystko przebiega zgodnie z planem. Trzeba go jeszcze przenieść na miejsce przeznaczenia. I proszę mnie z tym nie poganiać. Londyn aż się roi od policji. Ostatnia furgonetka z wyposażeniem przybyła na miejsce bez przygód. Proszę resztę zostawić mnie, zajmę się wszystkim, jak trzeba.

- Zabij Tweeda. Tylko żeby to wyglądało na wypadek.

Raz jeszcze połączenie zostało przerwane bez żadnej zapowiedzi ze strony Abdullacha. Ali, który mówił po angielsku tak dobrze, że mógł uchodzić za rodowitego Anglika, skomentował to słowami, których zróżnicowana forma i kunsztowny układ przekonałyby o tym najbardziej podejrzliwego niedowiarka. Tak kląć umieją tylko rodowici londyńczycy z proletariackich dzielnic.

Potężny ciągnik siodłowy z naczepą typu używanego przez supermarkety do dostarczania zaopatrzenia zaparkował na Park Crescent od strony Euston Stojący na jezdni kilka metrów za końcem naczepy odblaskowy trójkąt ostrzegawczy uprzedzał kierowców, by trzymali się z daleka. W kabinie siedział kierowca w miękkiej czapce opuszczonej daszkiem na oczy, starej skórzanej kurtce i znoszonych drelichowych spodniach. Nie spuszczał z oka wyjścia z siedziby SIS.

Wcześniej dokładnie przestudiował zdjęcie Tweeda. Abdullach zapłacił za nie krocie jakiemuś oślizgłemu człowieczkowi, który utrzymywał się z fotografowania ludzi tak, żeby tego nie zauważali Większość jego zarobków pochodziła od prywatnych detektywów, z którymi współpracował, a na których zlecenie śledził żony i mężów podejrzewanych o zdradę. Ale nie pogardził też od czasu do czasu sprzedażą kompromitujących zdjęć różnych sław do brukowców - czy, jak w tym przypadku, zrobieniem zdjęcia urzędnika państwowego na dobrze płatne zamówienie W tym przypadku nawet nie miał pojęcia, jakie miał szczęście - z uwagi na możliwość późniejszego wykorzystania. Abdullach kazał mu naprawdę wypłacić pieniądze, a nie poderżnąć gardło, jak miał w zwyczaju z innymi kontrahentami.

Kierowca miał na szyi niewielką, ale silną lornetkę. Zwykle trzymał ją za pazuchą kurtki, ale kiedy ktokolwiek stawał w bramie siedziby SIS, podnosił ją i przyglądał mu się uważnie. Jak na razie z budynku wyszło kilku mężczyzn, ale żaden nie przypominał Tweeda ze zdjęcia.

Jak się spodziewał, do zawalidrogi wkrótce przyjechał radiowóz, ściągnięty skargami innych kierowców. Spokojnie zaczekał, aż jeden z policjantów podejdzie do drzwi ciągnika i zapyta co się stało.

- Miałem mały problem z silnikiem, panie władzo, ale już wszystko w porządku.

Za chwilę odjadę.

- Lepiej, żeby to nie była za długa chwila. Zastawił pan pół ulicy i korek się robi.

Policjant był zmęczony, pod koniec drugiej szychty w ciągu jednej doby, bo połowę ludzi z posterunków ściągnięto do jakiejś idiotycznej zabawy w pilnowanie katedry i Canary Wharf, więc w całym mieście pościągano ludzi z urlopów i dołożono pozostałym drugie tyle godzin pracy. Z tego zmęczenia nie zauważył, że kierowcą choć wygląda na typowego szoferaka, mówi z dziwnym, choć słabo słyszalnym akcentem.

Kilka minut później w bramie SIS pojawił się Tweed i wsiadł za kierownicę swego samochodu Kierowca ciężarówki opuścił lornetkę i zapalił silnik, po czym wrzuca jedynkę i powoli ruszył naprzód. Kiedy Tweed wyjechał od krawężnika, kierowca przyśpieszył i skierował się za nim w stronę Baker Street.

Na długiej prostej powinien go dogonić, a wtedy z samochodu osobowego i jego kierowcy zostanie tylko krwawa miazga Nawet nie poznają, kto jechał w środka.

Harry Butler ruszał wykonywać polecenie Tweeda - pilnować kancelarii Pecksniffa. - jako ostatni.

Tweed z rozbawieniem słuchał jego rozmowy telefonicznej z adwokatem.

- Pecksniff?

- Tak, a kto mówi?

- Odwiedzałem pana ostatnio. Gawędziliśmy sobie o Carpford. Pamięta mnie pan?

- Tak. Niestety, pamiętam. O co znowu chodzi? Proszę się streszczać, mam mnóstwo pracy.

- Panie Pecksniff, zapomniałem panu zadać jedno pytanie. Myślę, że nie będzie miał pan nic przeciwko udzieleniu odpowiedzi przez telefon, ale gdyby uznał pan, że to nie rozmowa na telefon, to oczywiście mogę zaraz przyjechać...

- Co to za pytanie? - zapytał zaniepokojony głos.

- Powiedział pan, że to nie pana kancelaria prowadziła sprawę zakupu tej działki przeoczonej przez New Age Development dla Victora Warnera. A kto prowadzi sprawy prawne dotyczące wynajmu pozostałych działek? Czy ktoś inny tym się zajmował?

- Nie, oczywiście że ja się tym zajmowałem. Nie było nikogo innego z zewnątrz.

- Do zobaczenia..

Zanim słuchawka opadła z trzaskiem na słuchawki, Harry słyszał, jak rozmówca zaczął protestować. Z uśmiechem przekazał Tweedowi, czego dowiedział się od Pecksniffa.

- Coś z tą wioską jest nie tak, ale nie wiem co - mruknął Tweed, sięgając po płaszcz z wieszaka. - No, już czas ruszać na tę kolację z Evą.

Na ulicy zatrzymał się na chwilę pod latarnią, podnosząc kołnierz. Wsiadł do samochodu i ruszając Park Crescent zauważył z zadowoleniem, że ruch zelżał.

Dojechał do rogu Bond Street i skręcił w lewo. Tam także było luźniej i uznał, że to pewnie przenikliwy ziąb wygnał wcześniej większość dojeżdżających z pracy.

W lusterku zauważył olbrzymią ciężarówkę, podjeżdżającą z tyłu coraz bliżej do niego. To za wąskie uliczki na takiego kolosa, pomyślał. Ciężarówka była olbrzymia i wyładowana po brzegi Widział, jak straciła prawie pół minuty na pokonanie ostrego zakrętu z Park Crescent w Bond Street, blokując wyjazd wszystkim jadącym za nią Ciekawe, ile ton to cholerstwo waży? Wszystko jedno, i tak pewnie o połowę za dużo za te ulice...

Potężny pojazd z tyłu nabierał prędkości, szybko rosnąc we wstecznym lusterku.

Był coraz bliżej, już prawie go dogonił. To była sytuacja, której zawsze się obawiał. Co będzie, kiedy coś wyskoczy mu pod koła, zmuszając do hamowania? Czy tamten zdąży się zatrzymać? Wątpił w to.

Dodał gazu, żeby się oderwać od ciężarówki. Spojrzał w lusterko. Tamten też przyśpieszył i znowu niemal najeżdżał mu na ogon. Co za idiota! Co on wyprawia?

Wcisnął pedał gazu do dechy.

W cieniu Park Crescent na odjazd Tweeda czekał jeszcze jeden samochód. Audi z podrasowanym silnikiem, za kierownicą którego siedział Beaurain, ze swoją przyjaciółką Sally u boku. Znał ją zaledwie od miesiąca, ale zdążyła go już przez ten krótki czas przekonać, że jednak wygląd i talent w łóżku to u kobiety nie wszystko, i że na dłuższą metę odrobina intelektu nie szkodzi, a nawet wręcz przeciwnie - pomaga. Wiedział, że wkrótce musi mu się śmiertelnie znudzić.

Jako towarzyszka na dzisiejszy wieczór miała jednak kilka niezaprzeczalnych atutów, wśród nich umiejętność eleganckiego ubierania się. Do „Santiniego” będzie jak znalazł. Stali zaledwie chwilę, a ona już zaczęła grzebać szukając czegoś w torebce. Po chwili wyjęła paczkę papierosów i włożyła jednego do ust, po czym zaczęła szukać na tablicy rozdzielczej zapalniczki.

- Możesz tu nie palić? - zapytał.

- O rany, znowu trafiłam na niepalącego fanatyka..

- Nieprawda,ą sam przecież palę. Tylko, że nie w samochodzie, dym może trafić kierowcy w oczy w niewłaściwym momencie, wiesz.

- Dobra - powiedziała, chowając papierosa - Ruszajmy już, robię się głodna.

- Tak jak ja. Ale chyba nie ma się co śpieszyć. Jak przyjedziemy tam pierwsi, nie będziesz miała spektakularnego wejścia, prawda? - zapytał z ironicznym uśmiechem.

- Chyba masz rację, Jules.

Już wcześniej Beaurain zauważył ogromną ciężarówkę zaparkowaną przy chodniku.

Zauważył też lornetkę, podnoszoną do oczu przez kierowcę, ilekroć ktoś pojawiał się w bramie siedziby SIS. Kiedy z bramy wyszedł Tweed, wsiadł do samochodu i odjechał, Beaurain zapalił silnik i Sally, bębniąca od dłuższej chwili akrylowymi tipsami o brzeg torebki, wydała westchnienie ulgi.

- No, nareszcie!

Beaurain wybrał na wyjazd moment, w którym ciężarówka zniknęła za rogiem Baker Street. Siadł jej na ogonie i kiedy kierowca wyprowadzał naczepę z ostrego zakrętu, zauważył przed nią przyśpieszającego Tweeda Szofer naczepy zrobił to samo i po chwili ciężko kolebiący się olbrzym niemal dotykał tylnego zderzaka samochodu Tweeda.

Tweed przyśpieszył. Szofer dodał gazu aż silnik ciągnika siodłowego zaryczał z wysiłku.

Beaurain nie miał już wątpliwości, że zamiarem kierowcy jest staranowanie Tweeda Zwolnił. Przed nimi zbliżało się skrzyżowanie, na jezdni nie było nic poza ich trzema pojazdami. Z lewej budował się nowy biurowiec, opleciony pajęczyną rusztowań, wystających do pół ulicy.

Na górze nie było żadnego robotnika, poszli już do domu. Beaurain zaczął wyprzedzać, trzymając bez przerwy wciśnięty klakson. Kierowca wejrzał przez okno i na moment spuścił z oczu Tweeda, który wykorzystał to i dodał gazu, szybko się oddalając. Ciężarówka też zaczęła przyśpieszać.

Ale Beaurain był szybszy. Wrzucił lewy kierunkowskaz i zajechał drogę ciężarówce.

Szofer przestraszył się i wykonał gwałtowny ruch kierownicą, by uniknąć zderzenia z niewłaściwym celem Minął Audi o centymetry, ale gwałtowny manewr wprowadził ciężki pojazd w poślizg. Ciężar wyładowanej paletami betonowych płytek naczepy zaczął go spychać i stracił panowanie nad kierownicą, która wyślizgnęła się ze spoconych rąk. Widząc rosnącą nagle przed sobą ścianę najeżoną sterczącymi rurami rusztowania, zdążył już tylko krzyknąć ze strachu i na próżno zasłonić się ramionami..

Wielka ciężarówka wbiła się całym rozpędem w pajęczynę rusztowania, po czym z rozpędem uderzyła w ścianę, a energia tego uderzenia oderwała od ściany rusztowanie, które runęło w dół, przywalając ciężarówkę z kabiną zgniecioną w harmonijkę między betonową ścianą a ciężka naczepa Zapanowała głucha cisza.

- Co się tam stało? - zapytała Sally, jakby nie widziała.

- Ciężarówka wpadła w poślizg - spokojnie wyjaśnił Beaurain. - Widziałem, jak kierowca wychodził, nic mu nie będzie.

- Pstanowiłam pojechać do Carpford - oznajmiła Paula.

- Tweed by tego nie zaakceptował. - Monica była oburzona - Jest ciemno. Nikt z tobą nie może jechać. To chyba najniebezpieczniejszy pomysł z możliwych.

- Na mój wyjazd do Włoch jakoś się zgodził - odparowała Paula, wkładając ręce w rękawy kurtki na wełnianej podpince Miała na sobie także ciepłe spodnie Wkładając wysokie do kolan kozaki, ciągnęła dalej: - Ten wieczór to idealna pora na pogaduszki z paroma osobami, które może uda się wziąć z zaskoczenia.

- Do Włoch jechałaś z Beaurainem - wytknęła Monica.

- Zgoda Ale Jules jest dziś zajęty, prawda?

Wybrała kluczyk z pęku wyjętego z kieszeni i otworzyła dolną szufladę biurka Wyciągnęła z niej małą Berettę kalibru 6,35 mm Nie była to może broń na grubego zwierza, koledzy naśmiewali się z niej, przezywając „muchobojem”, ale ważyła mniej niż trzydzieści deko i była naprawdę mała, miała mniej niż 10 centymetrów długości. Podniosła zamocowaną na zawiasie lufę, sprawdzając czy jest rozładowana, włożyła pełny magazynek i wrzuciła zapasowy do kieszeni kurtki Sam pistolecik wsunęła do specjalnie przystosowanej kabury wewnątrz górnej części buta. Owiewa drugiego kryła pochwę ze sztyletem - specjalnym, ceramicznym nożem, który dawało się wyginać, tak że nawet przy obmacywaniu buta niełatwo było go znaleźć. Dużą Berettę wsadziła do kabury w torebce.

- Mogę zadzwonić do Tweeda i zapytać, czy cię puści..

- Ani się waż! - I już jej niebyła.

Na ulicy uderzył ją w twarz lodowaty podmuch wiatru. Wsiadła do samochodu i włączyła natychmiast ogrzewanie Temperatura wewnątrz podnosiła się szybko, zanim dojechała do Baker Street było już zupełnie znośnie. Na dobrą sprawę, żadnego z dziwnych mieszkańców wioski nie powinno być w domu, ale z drugiej strony - diabli wiedza, jak to tam z tymi dziwakami jest Zamyśliła się na tyle, że barierę w poprzek jezdni zauważyła dopiero w ostatniej chwili, tak że gdy zahamowała, żółto czarna taśma wjechała po masce na przednią szybę. Wycofała samochód i rozejrzała się.

Ze ściany nowobudowanego biurowca wystawała naczepa olbrzymiej ciężarówki, przywalona splątaną pajęczyną stalowych rur, płaskowników i pomostów. Jeden z policjantów podszedł do jej samochodu. Poznała go - to był młody posterunkowy z pobliskiego komisariatu. Otworzyła szybę i przywitali się.

- Nie wygląda to najlepiej - powiedziała - Są ofiary?

- Tylko kierowca w szoferce. Ale wiele to chyba z niego nie zostało - powiedział, i zorientowawszy się, że powiedział za dużo, odchrząknąć. - Ale ode mnie tego pani nie słyszała, panno Grey.

- A w ogóle mówiłeś coś, John?

Uśmiechnęła się do niego i zakręciła szybę, po czym ruszyła wyznaczonym przez policję objazdem. Wkrótce pędziła autostradą A3, na granicy dozwolonej prędkości. Droga była pusta, jak okiem sięgnąć. Blady księżyc błyszczał na zamarzniętych polach, Nareszcie byk sama Może wreszcie poprowadzić sprawy tak, jak ona chciała, a nie wykonywać rozkazy.

Przejechała pierwsze pasmo Downs, zjechała po stromym przeciwstoku i zatrzymała się na parkingu pensjonatu przy głównej drodze, skąd zniknął Buller i gdzie znaleziono jego wóz. Co tu się, u diabła, działo? Skręciła w wąską, wijącą się drogę wiodącą w głąb Downs. Z każdą chwilą utwierdzała się w przekonaniu, że słusznie zrobiła, wybierając się tutaj. Tweed nie raz powtarzał, że do katastrofalnego ataku na Londyn mogło zostać już bardzo niewiele czasu.

Na szczycie wzgórza skręciła w drogę wiodącą do Czarnego Lasu świecąc długimi światłami Tu, na widok pasemek mgły spływających spomiędzy drzew, kiedy zjeżdżała ostrymi zakosami „nory królika” zaczęły ją ogarniać wątpliwości co do słuszności dalszej jazdy. Z obu stron miała teraz wysokie ściany - z jednej skałę, a drugiej drzewa, w przód nie było widać dalej niż na wyciągnięcie ręki, a droga wiła się i wita, bez końca.

Nagle coś się poruszyło we mgle tuż obok jezdni. Zatrzymała się, zostawiając silnik na jałowym biegu i wyjęła z torebki pistolet Otworzyła okno. Teraz także słyszała że coś się tam rusza Wyraźnie słyszała chrzest zmrożonej ziemi i suchych liści pod czyimś stopami Coś, lub ktoś zbliżał się coraz bardziej, chrzęst słychać było coraz głośniej.

Obejrzała się szybko po samochodzie - wszystkie drzwi były zamknięte od wewnątrz.

Nerwy miała napięte jak postronki. Kto do diabła mógł się kręcić po Czarnym Lesie w lutową noc? Jej poczucie zagrożenia rosło coraz bardziej. Może zrobiła błąd zatrzymując się?

Może lepiej odjechać? No tak, ale jak ruszy, tamten może strzelić i będzie po niej. Było już za późno na zmianę planów.

Nagle coś zjechało ze zbocza tuż przed maską i przez chwilę zatrzymało się w promieniach światła z reflektorów. Duży lis. Chwilę popatrzył na nią, jak jej się wydawało, z politowaniem, po czym czmychnął na drugą stronę i zniknął wśród drzew.

Zdjęła rękawiczki, otarła obie dłonie z potu, włożyła z powrotem rękawiczki i ruszyła drogą przez parów, która wkrótce doprowadziła ją do drogi pnącej się w górę, ku Carpford.

Pokonała ostry zakręt w miejscu, gdzie znaleziono porzucony samochód pani Warner.

Tak wiele miejsc, przypominających o ludziach, którzy zniknęli bez śladu. Te wszystkie niepokojące zniknięcia Żywiła pewne wątpliwości co do poglądu Beauraina, że wszystkie zaginione osoby zostały zamordowane. Jeśli rzeczywiście miał rację, to jak pozbyli się ciał?

Przecież Carp Lake zostało przeszukane i nic nie znaleziono.

Wspinając się samochodem po ostatnim zboczu przed płaskowyżem, na którym rozsiadło się Carpford, zauważyła z niezadowoleniem, że mgiełka snująca się po lesie zgęstniała i cała okolica skąpana jest w gęstym mleka.

Paula postanowiła najpierw odwiedzić sklep pani Gobble. Czy jej teleskop pozostał na miejscu? Przejechała powoli wzdłuż Gardy, przedziwnej rezydencji w stylu włoskim należącej do Victora Warnera Światła paliły się we wszystkich oknach. Pan minister zapewne osobiście wizytował swoje włości.

Jadąc dalej powoli minęła futurystyczne betonowe kostki kryjówki Drew Franklina Tu także płonęło wiele świateł. Może wybrała na tę wizytę właściwy wieczór?

W sklepie pani Gobble prawem kontrastu nie paliło się ani jedno światło. Mrok nadawał temu miejscu ponury, żałobny wygląd Przejechała lalka metrów za sklep, kiedy zauważyła wielką szopę, jakby garaż, schowaną do połowy za sklepem Jak to się stało, że wtedy oboje z Tweedem jej nie zauważyli? Zatrzymała samochód i wysiadła, by rozpoznać teren, ale szykując się do ewentualnej szybkiej ucieczki nie wyłączała silnika.

Wyjście z nagrzanego samochodu w otaczający arktyczny niemal ziąb mglistego wieczora było szokiem termicznym. Wzdrygnęła się z zimna i podeszła do drzwi szopy. Na podwójnych wierzejach nie było kłódki, skrzydła były lekko uchylone. Pchnęła je lekko, otwierając jeszcze szerzej, jednocześnie drugą ręką dobywając Beretty.

Wślizgnęła się do środka i przez chwilę nasłuchiwała. Nie doczekawszy się żadnych odgłosów, wydobyła drugą ręką latarkę i po chwili omiotła wnętrze światłem, trzymając w wyciągniętych przed siebie złączonych rękach latarkę i pistolet. Pusto. Sadząc po śladach, od dawna nikt tu nie zaglądał.

Skoro to garaż, to idealnie nadawał się na miejsce do schowania samochodu w miejscu, gdzie nie będzie się rzucał w oczy. Kilka minut później zamykała już drzwi, za którymi zostawiła samochód. Lepiej chodzić po okolicy na piechotę, niż z daleka zapowiadać swoją wizytę światłami i dźwiękiem silnika.

Tylne drzwi do domu za sklepem były otwarte. Weszła ostrożnie, omiatając światłem latarki wnętrze pomieszczenia zostały przeszukane, zapewne przez policję.

Ktokolwiek to był starał się nie zostawiać śladów swej bytności i odstawiał wszystko tam, skąd wziął. W każdym razie widać było, że przeszukujący byli mężczyznami - bo mało co stało na swoim miejscu. Zauważyła, że parawan stoi mniej więcej tam, gdzie stał. Kiedy jednak za niego zajrzała, nie znalazła teleskopu Zniknął. Kto go zabrał?

Postanowiła rozmowy z mieszkańcami zacząć od okrągłej Balii Peregrine'a Palfry'ego. Ruszyła tą samą ścieżką wokół jeziora, którą szła za pierwszym razem z Tweedem. Mgła gęstniała coraz bardziej. Dopiero niemal dotykając ściany, zauważyła światła w oknach okrągłej willi Gdzie tu jest wejście? Obeszła dom wzdłuż ścian i natrafiła w końcu na schody prowadzące do zwieńczonych łukiem drzwi. Poświeciła w bok latarką i dopiero teraz po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, jak wielka była ta budowla. Weszła po schodach i nacisnęła podświetlony przycisk dzwonka Zza drzwi doszedł odgłos gongu. Po chwili usłyszała jeszcze otwierane zamki i w jasnym świetle padającym z wnętrza stanął Peregrine Palfry.

- O, panna Grey, cóż za miła niespodzianka. Proszę, niech pani wejdzie. Na jego gładko wygolonej twarzy jak zwykle gościł uśmiech. Przywitał ją, jakby jej wizyta na tym odludziu o tej porze nie była niczym niezwykłym. To musi być szkolenie dyplomatyczne, pomyślała. Zamknął drzwi zaraz za nią, nie wpuszczając mroźnej mgły. Miał na sobie elegancką sportową marynarkę w kratkę i beżowe spodnie, zaprasowane w kant Koszula była rozpięta pod szyją.

- Akurat zaparzyłem świeżej kawy. Mam nadzieję, że mi pani nie odmówi, zwłaszcza po spacerze w ten okropny ziąb we mgle Proszę zdjąć kurtkę, powieszę ją a pani niech się rozgości.

Zachowywał się jak wzór gospodarza, zupełnie jakby od dawna oczekiwał jej wizyty.

Fotel, który jej wskazał, był w stylu bliskowschodnim, duży, z bardzo wygodnymi poręczami. Kiedy siadała, wrócił już i podłożył jej pod plecy wygodną poduszkę.

- Przyniosę kawę.

Mimo wszystko nie wypuściła z rąk torebki, którą postawiła na kolanach. Kiedy wyszedł do kuchni, zaczęła się rozglądać po dziwnym wnętrzu, do którego ją wprowadzi Pokój był okrągły, ogromnej średnicy, wypełniający niemal całą rotundę willi Pod sufitem zwieszał się jedwabny baldachim, drukowany w intrygujące wzory; który nadawał pokojowi wygląd namiotu wezyra Całe umeblowanie utrzymane było w tureckim, czy ogólniej, wschodnim stylu. Obiegła oczyma okrągłe ściany bez końca, oceniając, że po paru głębszych to wnętrze musiało potęgować zawroty głowy. W najbardziej oddalonej od niej części salonu pięły się do góry masywne dębowe schody z balustradą, niknące gdzieś nad baldachimem.

Palfry wrócił z kawą, nalał w filiżanki i rozsiadł się wygodnie w fotelu, przypominającym niemal tron.

- I jak się to pani podoba? - zapytał, wykonując okrągły gest.

- Bardzo orientalne. Unikatowa architektura I starczy miejsca dla małej armii.

- Słucham? - łagodne oczy nagle rozbłysły.

- Chciałam tylko powiedzieć, że jest na tyle wielki, by pomieścić małą armię.

- Ach, przepraszam. Nie zrozumiałem. Tak, chyba tak. - Roześmiał się serdecznie. - Ale mam nadzieję, że mnie pani nie podkabluje do Ministerstwa Obrony?

- Bardzo gustownie urządzony. Nietypowy; bliskowschodni.

- Tak się cieszę, że się pani podoba. Niestety, moja przyjaciółka się na nim nie poznała - Rozłożył bezradnie ręce. - Przyjechała tylko raz i orzekła, że od tej pory będziemy się spotykać jedynie w Londynie.

- Długo pan był na Bliskim Wschodzie?

- Słucham? - w jego oczach znowu coś błysnęła.

- Zapytałam, czy pan przebywał na Bliskim Wschodzie. Czy to stąd ten pomysł na urządzenie wnętrza.

- O, rozumiem. Nie, bardzo krótko. Jakiś czas spędziłem w Kairze, w ambasadzie. Kair mi się nie spodobał. Brudny; hałaśliwy, zatłoczony. Za to któregoś weekendu wybraliśmy się na rejs po Nilu. Statek miał silnik, ale ponieważ w jedną stronę płynie się z wartkim prądem, oszczędzali paliwo i płynęliśmy napędzani wiosłami, jak za dawnych czasów. Wspaniały widok, grupa egipskich wioślarzy; potężne chłopiska, ciągnęli olbrzymie wiosła Teraz już i tego nie ma. Jak mówił kolega, który wrócił stamtąd ostatnio, po Nilu pływają teraz nowoczesne motorowce. To wygodniejszy i szybszy środek komunikacji ale to już nie to.

- Przepraszam, ale pozwolę sobie zmienić temat panie Palfry...

- Mów mi Perry, proszę.

- Czy coś nowego słychać w sprawie pani Warner? Masz może jakąś własną teorię na temat jej zniknięcia?

- Obawiam się, że niestety na oba pytania będę musiał udzielić odpowiedzi negatywnej.

- Ktoś mówił, że ponoć krąży plotka o jej ucieczce z jakimś innym mężczyzną. Wiesz coś o tym?

- Jestem pewien, że to bzdura To była prawdziwa dama, naprawdę godna towarzyszka życia ministra. Zupełnie niedzisiejszy gatunek kobiet. Z bardzo nielicznymi wyjątkami, takimi jak moja urocza rozmówczyni. - Uśmiechnął się i przesłał jej ukłon.

Paula dopiła kawę i podziękowała za dolewkę.

- Bardzo dziękuję za rozmowę i poczęstunek. Zanim tu przyszłam, zajrzałam do sklepu pani Gobble. Drzwi były otwarte. Ktoś tam czegoś szukał.

- To policja. Pobiegłem tam zaraz po tym, jak zauważyłem, że coś się dzieje. Powiedziałem im, że prosiła mnie o to, żebym miał na oku dom pod jej nieobecność. To oczywiście nieprawda, ale dzięki temu mogłem mieć na nich oko. Straszni bałaganiarze, nie potrafią nic postawić tam, skąd to wzięli. W końcu się zdenerwowałem i ich wyrzuciłem.

- Czy policjanci zabrali stamtąd cokolwiek? Na przykład jej astronomiczny teleskop?

- Nie, nic nie zabierali. Nabrudzili tylko jak świnie, szukając odcisków palców. Wszystko zasypali brązowym proszkiem. Ponad godzinę to sprzątałem... Teleskop, powiadasz? Nawet nie wiedziałem, że miała coś takiego... A po co jej był teleskop?

- Samotna kobieta potrzebuje jakiegoś zajęcia Nie masz jakiejś teorii na temat jej zniknięcia? Skarżyła się, że nie dają jej spokoju jacyś krążący tu o najdziwniejszych porach motocykliści.

- Chyba nawet nie słyszałem tu żadnych motocyklistów... Te okna doskonale tłumią wszelkie hałasy z zewnątrz.

- Słuchaj, Perry, tak naprawdę wpadłam tylko zapytać, czy nie słychać czegoś nowego w sprawie pani Warner. Dziękuję bardzo za miłe przyjęcie, ale muszę już lecieć, żeby zdążyć stąd wyjechać, zanim ta mgła odetnie całkiem drogę. Byłeś wspaniałym gospodarzem.

- Cała przyjemność po mojej stronie.

Wyszedł po jej kurtkę. Kiedy stała koło fotela, czekając na jego powrót, zza okna rozległ się głośny dźwięk motocyklowego silnika Ucichł, zanim Peregrine pojawił się z powrotem z jej okryciem.

- Wpadnij jeszcze kiedyś - zachęcał, trzymając kurtkę, by mogła włożyć ramiona w rękawy. - Nawet tak krótką wizytą rozjaśniłaś mi kolejny nudny, samotny wieczór.

Z uśmiechem otworzył jej drzwi. Do wnętrza wpłynęła fala lodowatej mgły. Drzwi zamknęły się tuż za jej plecami. Marszcząc nieco brew Paula skręciła w prawo i powoli podeszła do pistacjowego domu Margessona. Po drodze powtarzała sobie w myśli rozmowę z Palfry. Coś w niej nie grało, tego była pewna, tylko co?

Wizyta w skąpanym w jaskrawym świetle domostwie Margessona przebiegła w krańcowo odmiennej atmosferze. Była także znacznie krótsza.

Brodaty olbrzym, teraz jeszcze bardziej przypominający proroka ze Starego Testamentu, wyłuszczył swoje zdanie, nie owijając w bawełnę.

Zadzwoniła i czekała na jego pojawienie się z rozłożoną legitymacją SIS.

- Jestem Paula Grey, asystentka pana Tweeda, który pana odwiedzał...

- Pan przestrzega nas przed unikaniem pokusom - zagrzmiał, nie czekając aż skończy zdanie. - Nigdy nie wpuszczę żadnej kobiety do mojego domu po zmroku. Zabieraj się razem ze swoimi diabelskimi sztuczkami!

Drzwi zatrzasnęły się przed jej nosem z donośnym łoskotem. Paula wzruszyła ramionami i opuściła legitymację. Fanatyk religijny. Facet, z którym jedynie traci się czas.

Zwłaszcza po zmroku, pomyślała z uśmiechem.

Poszła dalej drogą do domu Billy'ego Hogartha Idąc wzdłuż jeziora zauważyła, że zespół, który trałował jezioro pod kierunkiem Buchanana, rzeczywiście posprzątał po sobie starannie. Na nadbrzeżnej trawie widać było gdzieniegdzie ślady mułu, ale poza tym zespół zadał sobie mnóstwo trudu, by pozostawić brzeg Carp Lake w takim stanie, w jakim go zastał.

Przez zasłonięte żaluzje okien domu sączyło się światło. Wzięła głęboki wdech i z nadzieją, że Billy będzie trzeźwy; nacisnęła przycisk dzwonka Kiedy drzwi się otworzyły, aż cofnęła się o krok.

W świetle padającym z drzwi stał nieznajomy mężczyzna, wysoki i przystojny.

Gładko ogolony, pod czterdziestkę, w eleganckim ubraniu dżentelmena z dworu na wsi.

- Przepraszam, że nachodzę o tej porze, ale miałam nadzieję, że uda mi się zamienić parę słów z panem Billym Hogarthem.

- Proszę, niech pani wejdzie. Na dworze jest okropnie. Jestem Martin, brat Billy'ego. Billy jest trochę... Schlał się jak zwykle. A kim pani...?

- Och, przepraszam Jestem Paula Grey.

- Legendarna asystentka pana Tweeda? Nie musi pani wyciągać legitymacji. Ma pani ochotę na drinka? Co pani podać?

Stała w wąskim korytarzu. Martin zamknął za nią drzwi i zaprosił dalej, uśmiechając się równie szeroko, co przedtem Palfry, ale czarująco. Odrobinę zbyt czarująco.

Nie ufała ludziom z takim uśmiechem. Ujął ją pod ramię i poprowadził do wygodnie umeblowanego salonu. Na jej widok z fotela wstał potężnie zbudowany mężczyzna z jasnymi wąsami i postrzępioną brodą. Blondyn miał gęste, sztywne włosy i w jego ruchach widać było, że jest bardzo sprawny fizycznie.

- Cóż za miła odmiana po moim do znudzenia poważnym bracie! - powiedział i podał jej na powitanie dłoń wielką jak bochen. Obawiała się, że zmiażdży jej rękę w uścisku, ale potrząsnął nią bardzo delikatnie.

- Co padać do picia? - zapytał Martin zza jej pleców.

- Poproszę kawę, jeśli to nie problem.

- Problem? To czysta przyjemność - zapewnił Martin z uśmiechem i zniknął w kuchni.

- Jestem Paula Grey z SIS - przedstawiła się po jego wyjściu Billy'emu. Z bliska poczuła woń piwa. Z bliska zauważyła, że broda Bilły'ego jest wilgotna i coś za chwilę kapnie mu na koszulę.

- Przepraszam - powiedziała, wyjmując chusteczkę i obtarła mu brodę.

Trochę się sama zdziwiła, bo normalnie pewnie by jej to nawet do głowy nie przyszło, ale ten misiowaty blondyn wzbudził w niej sympatię. Uśmiechnął się zmieszany; podziękował, bąkając coś o ogrzewaniu ustawionym na zbyt wysoką temperaturę i wskazał jej fotel. Kiedy wracał na swoje miejsce szybko podniosła chusteczkę do nosa i powąchała. Piwo, tak jak myślała Billy zwilżył twarz piwem, żeby śmierdzieć jak browar i udawać, że jest bardziej pijany niż w rzeczywistości. Ale dlaczego?

Z taką budową i wyglądem mógłby w dawnych czasach być piratem, pomyślała, oglądając raz jeszcze swego rozmówcę. Podniósł szklankę z blatu, skinął nią Pauli i pociągnął łyk, pozostając ze szklanką w dłoni.

- Czym mogę służyć, panno Grey? Przyjaciele mówią do mnie Billy.

- Miałam nadzieję, że może mi pan coś powiedzieć o pani Warner. Minęło już ponad trzy tygodnie od jej zaginięcia Krążą jakieś pogłoski o tym, że mogła uciec z innym mężczyzną. Ja nie wierzę w te pogłoski.

- A bo to kiedy wiadomo, w co można wierzyć? - włączył się Martin, który tymczasem wrócił z kuchni z tacą, na której stała filiżanka z miśnieńskiej porcelany z kawą, dzbanek z mlekiem i cukiernica Martin wskazał na dzbanek - Nalać pani mleka?

- Nie dziękuję, piję czarną.

- Proszę nie wierzyć w te obrzydliwe insynuacje Martina - pokręcił głową Billy. - Linda Warner to dama, gatunek kobiet, o którym Martin nie ma pojęcia. Raz, czy dwa razy pomagałem jej z różnymi problemami. Kiedyś zaciął się u nich zamek we frontowych drzwiach. Zajrzała do mnie, szukając pomocy i poszedłem tam z nią. Przytupałem w te wrota, zaraz wszystko zaskoczyło jak trzeba i drzwi otworzyły się bez trudu.

Martin odszedł, by przyciągnąć sobie fotel.

- Zanim tu przyszłam, próbowałam odwiedzić pana Margessona. Nie wpuścił mnie. Rozdarł się, że nie ulega pokusom po zmroku i zatrzasnął mi drzwi przed nosem.

- To cymbał - roześmiał się Billy. - Uwierzy pani, że był kiedyś kierownikiem internatu szkoły w Eton? Boże, miej w opiece jego uczniów! Kiedy tu przejechał, nie był jeszcze takim maniakiem religijnym, jak teraz. Cały dzień tylko marudzi o Allachu..

- O Bogu - poprawił Martin pośpiesznie.

- Niech ci będzie, jak dla mnie może być nawet Mesjasz. Powtarza bez końca coś, czym ktoś wyprał mu mózg. A jak się nadyma jak balon, jaki jest ważny!

- Billy - wtrącił się Martin - nie przepuszczam, żeby pannę Grey interesowały parafialne plotki z Carpford.

- Dało mi do myślenia użycie czasu teraźniejszego, kiedy mowa była o pani Warner. Powiedziałeś, Billy, że ona „jest” damą. Czyżbyś uważał, że ona jednak nadal żyje?

- Mam szczerą nadzieję, że tak jest. Dziś już takich kobiet nie ma zbyt wiele. Z innej beczki, zdaje się Martin, że ten cholerny motocyklista dalej się tu kreci. Słyszałem, jak jego motocykl nadjeżdża, ale nie słyszałem, żeby się oddalał. - Spojrzał na Paulę, - Parkują te swoje maszyny miedzy naszymi domami. Nigdy nie mogłem żadnego dorwać, żeby kazać im się wynosić.

- Im?

- Tak. Ostatnio zamiast jednego kręci ich się tu po nocy dwóch, nadjeżdżających osobno. Nie wiem, czego tu mogą szukać.

- Pewnie po prostu dowożą pizzę - machnął ręką Martin.

- Pizzę? W dużych, płaskich białych kopertach? W życiu nie widziałem pizzy, którą by tak można zapakować. Chyba nie uważasz, że dałoby się ją zrobić taką płaską, co?

- Z ciebie Billy detektyw jak z koziej... - machnął ręką i nie skończył zdania.

- Przeciwnie - zaprzeczyła Paula - moim zdaniem nadawałby się całkiem nieźle do tego zawodu.

W tej chwili poczuła dłoń Martina, kładącą się na jej dłoni, opartej na lewej poręczy fotela. Zabrała rękę, nawet na niego nie patrząc. I tak potraktował to jako wyzwanie.

- Strasznie tu nudno, żadnych rozrywek - uśmiechnął się zapraszająco. - Proszę zajrzeć na drinka do mnie, to zaraz obok.

- Na pani miejscu darowałbym sobie - powiedział Billy i pociągnął łyk piwa.

Paula ostentacyjnie spojrzała na zegarek.

- Na mnie już czas, muszę iść.

Martin natychmiast zerwał się na równe nogi i pobiegł po jej kurtkę. Paula pochyliła się ku Billy'emu.

- Znałeś panią Gobble, która też zniknęła? Także jej teleskop rozpłynął się jak we mgle Dowiedziałam się, że policja, która przeszukiwała jej mieszkanie, już go tam nie znalazła.

- Bardzo przyjemna starsza pani. Bardzo niezależna. Martwię się o nią. To nie był ten typ człowieka, który tak po prostu znika bez pożegnania. Była samotna Ten teleskop był jej jedynym przyjada...

Przerwał w pół słowa na widok Martina powracającego z jej kurtką. Usiłowała po prostu ją wziąć, ale on uparł się robić z tego całą ceremonię, z podawaniem, przytrzymywaniem rękawów i tak dalej - przy okazji ujmując w dłonie jej ramiona Oswobodziła się z jego uścisku, podziękowała bardzo chłodno, po czym odwróciła się do Billy'ego, który właśnie wstał z fotela.

- Dziękuję za bardzo przyjemny wieczór. Był pan doskonałym gospodarzem.

- I jeszcze nieźle gotuję. Co pani najbardziej lubi?

- Zapiekanki.

- Ach, no to zapraszam następnym razem, tylko proszę dać wcześniej znać przez telefon - wręczył jej wizytówkę - żebym zdążył kupić wszystko, co potrzeba Zapiekania to moja specjalność.

Martin odprowadził ją długim korytarzem do wyjścia.

- Przepraszam za mojego brata-moczymordę - powiedział otwierając drzwi.

- Słyszałem! - dobiegł ich głos z wnętrza domu. Kiedy obejrzała się, zobaczyła go stojącego w przedpokoju - Martin tego pani nie powie, ale na ten dom i drogie ciuchy może sobie pozwolić, bo dostał spadek po bogatym wuja. Ja na swoje gniazdko musiałem zapracować własnymi rękami. Niech pani już lepiej idzie, bo on ma problemy z panowaniem nad łapami.

- Do zobaczenia obu panom - uśmiechnęła się i wyszła we mgłę, słysząc drzwi zamykające się za nią „Brat-moczymorda”? Zauważyła, jak Billy na widok, wracającego z kawą Martina pociągnął duży łyk piwa i postawił szklankę z taką energia jakby go nią w myślach rozgniatał. To był jego mechanizm obrony przed bratem. Ale z jakiego powodu był potrzebny?

Kilka metrów od domu Hogartha Paula zatrzymała się na chwilę. Otoczyła ją mgła, w której kilka metrów dalej widniała wyraźna przerwa. Doszła tam i rozejrzała się.

Pod ścianą stał duży motocykl, którego gorący jeszcze silnik spowodował tę wyrwę w mlecznej ścianie.

To był Harley-Davidson. Czyżby tajemniczy posłaniec nadal był w środku? - Sporo się od ciebie dowiedziałam, Billy - powiedziała do siebie - No i co dalej?

Postanowiła pójść dalej brzegiem jeziora i odwiedzić Drew Franklina. W betonowych kostkach paliło się mnóstwo świateł, miała więc rzadką szansę zastać go w domu.

Znowu miała trudności ze znalezieniem frontowych drzwi. Okazały się ukryte w cieniu pod witającą ze ściany betonową kostką. Nacisnęła dzwonek, ale nie usłyszała wewnątrz nic.

Już miała odejść zawiedziona, kiedy nagle drzwi otworzyły się. Stanął w nich średniej budowy mężczyzna o przystojnej, lecz skrzywionej cynicznym grymasem twarzy.

- Tak, panno Grey? O co chodzi? Proszę, niech pani wejdzie. Sprawia pani wrażenie osoby, która może mnie trochę rozerwać.

Weszła bezpośrednio do salonu, umeblowanego ze smakiem antykami. Franklin był ubrany w sweter zapinany pod szyją i białe spodnie. Był krótko obciętym szatanem, a jego inteligentne oczy uważnie ją zlustrowały. Jego szczęka była mocna, ale nie agresywna Zamykając drzwi, wskazał jej dużą kanapę, stojącą koło biurka z komputerem.

- Proszę mi dać kurtkę, powieszę ją Dopóki będzie pani wychodzić, kiedykolwiek to nastąpi, nie będzie jej pani potrzebować.

Postanowiła mieć się na baczności. Słyszała mnóstwo historii o jego podbojach erotycznych, ponoć nie przepuszczał żadnym kobietom, nawet mężatkom, więc nie miała ochoty dołączać do jego zdobyczy Zdjęła kurtkę, ale zamiast mu ją podać, zwinęła ją i przełożyła przez lewe ramię, pozostawiając prawą wolną.

- Dziękuję, to długo nie potrwa I nie mam zamiaru pana rozrywać, cokolwiek pan przez to rozumiał.

- U, twarda sztuka. Ale nic nowego mi pani nie powiedziała.

- Skąd pan wiedział, kim jestem?

- Proszę pani, encyklopedyczna wiedza o ludziach ze świecznika naszego rozpadającego się społeczeństwa to mój zawód. Proszę siadać.

- Dziękuję, postoję. Już za długo dziś siedziałam.

- Jak sobie pani życzy - odparł pojednawczo, wtykając ręce w kieszenie spodni.

- Czym mogę służyć? Co chce pani wiedzieć?

Rzeczywiście przystojny, pomyślała. Dobrze zrobiła, zachowując ostrożność. Dobrze, do rzeczy i chodu, postanowiła. Facet wyglądał na takiego, który nie miał nic przeciwko pomijaniu gadki-szmatki.

- Czy pan znał zaginioną panią Warner?

- Nie traci pani czasu, co? I dobrze. Ja też będę się streszczał. Owszem, trochę ją znałem. Ona mnie nie lubiła, ale ja ją tak. Zaginęła bez śladu już trzy tygodnie temu. To mi się wydało niepokojące. Postanowiłem pchnąć tego jej idiotę męża do działania. Może pani sobie o tym jutro przeczytać w moim jutrzejszym felietonie dla „Daily Nation”.

Podszedł do biurka, wziął z niego czerwony zakreślacz i zaznaczył krótki akapit na wydruku leżącym na blacie. Poniżej i powyżej były jak zwykle złośliwostki pod adresem najbardziej znanych ludzi w państwie.

Czy policji wpadło może do głowy, że Linda Warner mogła po prostu wyjechać z kochankiem? To tylko jedna z innych, bardziej przerażających możliwości. Pan minister woli się jednak martwić o katedrę św. Pawła. Czy on naprawdę wierzy w to, że atak w stylu 11 września powtórzy się w naszym kraju? Znacznie bardziej prawdopodobny jest zupełnie inny scenariusz. Al-Kaida dowiodło nieraz, że czego jak czego, ale sprytu i przemyślności jej nie brakuje.

- Nie wydaje się panu, że to pierwsze zdanie można uznać za potwarz?

- Sprawdzałem to dokładnie z moim prawnikiem Mówi, że może tak zostać.

- Warner dostanie kota, jak przeczyta o al-Kaidzie. Wychodzi z siebie, żeby w prasie nie ukazały się nawet najdrobniejsze wzmianki o niej w połączeniu z Londynem.

- To niech zadzwoni do premiera o jedenastej i zrywa go z łóżka Ja jestem odpowiedzialnym dziennikarzem, panno Grey.

- Uważa pan, że Warner nie poradzi sobie z sytuacją kryzysową?

- On już sobie z nią nie radzi, chociaż jeszcze nie ma kryzysu. Ten artykuł ma podziałać jak bomba ciśnięta w gabinet. Niech się wreszcie obudzą i spuszczą go na zieloną trawkę, póki jest jeszcze czas. Z taką intencją to pisałem.

- Zdąży pan zawieźć ten tekst do Londynu o takiej porze, żeby jeszcze zdążyć przed zamknięciem numeru?

- Ma mnie pani za idiotę, panno Grey? Mamy XXI wiek i takie rzeczy załatwia się pocztą elektroniczną. Jeszcze mi się nie zdarzyło zawalić terminu. Czy Tweed wreszcie zaczyna panować nad tym swoim wielowątkowym śledztwem? Tego waszego szefa rozpiera energia, ale to może nie wystarczyć.

- Prowadzi czynności śledcze w wielu kierunkach...

- Na miłość boską proszę mi oszczędzić tego nonsensownego żargonu, panno Grey! Takie bzdury opowiadają zwykle policjanci, kiedy nie mają pojęcia co robić.

Jego słowa ociekały wręcz sarkazmem. Złożył ręce, odszedł i usiadł na kanapie. Odkąd weszła do jego domu ani razu nie stał koło niej, nie mówiąc o próbach dotykania.

Założył nogę na nogę.

- Proszę mi wierzyć, panno Grey, że wiem, co się tu dokoła dzieje. Zamiast tracić czas w Londynie, oglądając na wszystkie strony posiekane ciało informatora z Covent Garden, znanego jako Eddie, powinien się raczej zwalić tutaj i wziąć na spytki całą tutejszą zgraje charakterów spod ciemnej gwiazdy. Tweed powinien tu ruszyć dupę - powiedział ostro. - Przynajmniej wysłał panią, to już coś. Spotkała się tu pani z kimś jeszcze?

- Owszem. Rozmawiałam z Peregrinem Paltom, a potem z Margessonem, który zamknął mi drzwi przed nosem. Później poszłam do Billy'ego Hogartha, u którego akurat zastałam jeszcze jego brata, Martina.

- Martin to krok we właściwym kierunku. Jak na razie idzie pani całkiem nieźle.

Proszę docenić te pochwałę, bo już nie pamiętam, kiedy ostatni raz powiedziałem coś takiego komukolwiek.

- Chyba już pójdę - powiedziała i zaczęła zakładać kurtkę. - Dziękuję za to, że poświecił mi pan tak wiele czasu. Przecież musi pan jeszcze wysłać felieton.

- Zgadza się. - Wstał i podszedł do niej. - Ale jak pani wróci do Londynu? już późno.

- Mam tu samochód zaparkowany w bezpiecznym miejscu. Odprowadził ją do drzwi i otworzył je. Kiedy przechodziła, pochylił się ku niej i wyszeptał prosto w ucho:

- Tu nie ma bezpiecznych miejsc.

Spod jego schodów ruszyła prosto do sklepu pani Gobble, do garażu z samochodem.

Drew Franklin był silną osobowością. Prawie zaczynała żałować, że już wyszła. Mgła wydawała się jeszcze gęstsza, niż poprzednio. Z każdym krokiem jej pasma owiewały ją, rozstępując się na boki To gęste mleko wzmagało jej niepokój. Była zaledwie kilka kroków od domu Drewa Franklina gdy wyczuła, że ktoś jest za jej plecami. Odwracała się właśnie, by zobaczyć kto to, gdy nagle coś uderzyło ją w głowę z potężną siłą. Poczuła jeszcze, że pada w przód i po chwili zapadła w ciemną otchłań.

Budziła się powoli, miała kłopoty z zebraniem myśli, czuła watę w głowie, jak po narkotykach. Oczy miała nadal zamknięte. Nie otwierała ich, licząc, że umysł nie przeładowywany bodźcami wzrokowymi jakoś sam się rozjaśni, zresetuje się jak komputer po ponownym uruchomieniu.

Stopniowo docierało do niej, że leży plecami na czymś twardym Zaczynało wracać czucie. Przez dłuższą chwilę nasłuchiwała, wciąż z zamkniętymi oczyma Ręce, wyprostowane, leżały na brzucha Coś trzymało jej nadgarstki razem. Nasłuchiwała, żeby się przekonać, czy jest z nią ktoś, kto jej pilnuje. Nie słyszała nic. Cisza jak w grobie.

Poczuła zimno. Była ubrana Spróbowała poruszyć palcami u nóg i przekonała się, że nadal ma na nogach buty. Gdzie, do cholery była? Zaryzykowała otwarcie oczu. Nie zobaczyła nic, co by ją uspokoiło. Pomieszczenie było kwadratowe, niewielkie, bez okna Podłoga wyłożona kamienną posadzką. Z prawej strony widniały ciężkie drewniane drzwi z zakratowanym okienkiem w górnej połowie Po drugiej stronie kraty zauważyła blaszaną pokrywkę. Jak długo tkwiła w tej dziurze?

Lewe ramię zabolało. Spojrzała tam i zobaczyła podwinięty rękaw kurtki, a pod nim na wysokości bolącego miejsca nalepiony plaster. A więc nie tylko czuła się jak po narkotykach, ale rzeczywiście jej je wstrzyknięto. Uniosła bolące ramiona i zobaczyła, że są związane linką, łączącą się z drugą którą spętano jej nogi. Luz linki pozwalał unieść ramiona najwyżej o ćwierć metra. Nogi skrępowali jej w kostkach, razem z butami linka była dociągnięta tak ściśle, że czuła, jak spuchły jej nogi.

Z dużym trudem udało jej się usiąść i obrócić głowę do tyłu, żeby obejrzeć to, co miała za plecami. Jakaś kamienna ściana z mosiężną płytą, zdobną jakimś arabeskami. Nawet nie próbowała zgadywać, co tam jest napisane - głowa bolała wystarczająco mocno od samego oglądania się.

Poczuła, że napastnicy pozostawili jej na przegubie zegarek. Uniosła przedramię, na ile się dało, i pochyliła, by sprawdzić godzinę. Ósma, ale rano, czy wieczorem?

Nie miała pojęcia. Położyła się z powrotem na plecach, wyczerpana Była głodna Poczuła zalewającą ją falę bezsilności. Niedobrze. Nie wolno się jej poddać. Ugryzła się w język, starannie wybierając miejsce. Ból przegnał skłonność do użalania się nad sobą. Pod jego wpływem nagle w jej umyśle odskoczyła jakaś klapka i zaczęła jasno myśleć.

Po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, że jej cela oświetlona jest przez żarówkę schowaną w suficie, w szklanym kloszu wpuszczonym w sufit na płasko z nim i dodatkowo osłoniętym drucianą siatką - zapewne po to, by więzień nie mógł go stłuc.

Słysząc, że pokrywka nad zadrutowanym okienkiem w drzwiach się otwiera, rozluźniła się i zapadła w sobie, zamykając natychmiast oczy. Ktoś zaglądał i być może wybierał się na wizytację.

Kolejny dźwięk - wkładanego do zamka i obracanego klucza Spojrzała szybko przez ledwie odsunięta powiekę. Drzwi otworzyły się do środka. Ten, który wszedł, niósł spory plastikowy pojemnik z jakimś płynem i szklankę zabezpieczoną folią termokurczliwą.

Zobaczyła wysokiego, wysportowanego smagłolicego mężczyznę pod trzydziestkę, krótko ostrzyżonego. Zamknął drzwi na klucz od środka i pozostawił go w zamku.

Kiedy obracał się do niej, zamknęła oczy i udawała, że jest dalej nieprzytomna. Światło pod sufitem zgasło. Co się dzieje? Słyszała jak podchodzi do szerokiego łóżka, stawiając to, co przyniósł na kamiennej podłodze. Po chwili pochylił się nad nią.

Poczuła pierwszy policzek, kiedy uderzył ją na odlew w twarz tak, że jej świeczki stanęły w oczach.

- Obudź się! Do tej pory to już musiało przestać działać.

Drugi cios sprawił, że o mało jej głowa nie odpadła Otworzyła oczy, by zaraz je zamknąć - prosto w nie bił silny snop światła z dużej latarki, którą trzymał w drugiej ręce.

Jęknęła i zaczęła mamrotać, zrazu niezrozumiale, potem coraz wyraźniej.

- Zapal cholerne światło... Kręci mi się w głowie...

Ku jej zdziwieniu rzeczywiście wrócił do drzwi i zapalił światło, włączając ponownie żarówkę pod sufitem. Wracając wyłączył latarkę i położył ją na podłodze.

Słyszała, jak potoczna się pod łóżko. Powiedział coś gniewnie pod nosem w języku, którego nie zrozumiała Zdobyła się na wielki wysiłek, byle odwrócić jego uwagę od tej latarki. Kiedyś mogła się jej jeszcze przydać.

- Pójdziesz... za to do... więzienia, wiesz? Na długo.

Roześmiał się.

- Na razie to ty jesteś w więzieniu. I tylko od ciebie zależy, czy stąd kiedykolwiek wyjdziesz.

Zaczęła mu się przyglądać Miał na sobie podkoszulek i niebieskie spodnie.

Ramiona wystające z koszulki były smagłe, jak reszta tego, co widziała. Młoda twarz była gładko wygolona, oczy czarne i zupełnie pozbawione wyrazu. Patrzył na nią jak na przedmiot, nie na człowieka Gdyby miała zgadywać narodowość, obstawiałaby Egipcjanina Jego ramiona były atletyczne, żylaste. Przekonała się już przed chwilą, że siły miał dość - nie było sensu się z nim mocować. Postarała się, by jej głos brzmiał jeszcze słabiej, niż się naprawdę czuła.

- Chce mi się... pić. Wody. Chcę... wody.

Skinął głową. Zdjął folię ze szklanki i nalał z kanistra jakiś płyn, który wyglądał jak woda Podał jej szklankę. Sięgnęła, ale opuściła rękę i wycharczała.

- Już raz... daliście mi jakieś... jakieś świństwo. Ty wypij pierwszy.

- Ależ proszę bardzo - podniósł do ust plastikowy pojemnik i pociągnął spory haust. - Podał jej szklankę. - Widzisz? To tylko woda, nic w niej nie ma. Pij.

Gardło miała wyschnięte na wiór. Musiała wytężyć całą siłę woli, żeby pić do woli. Kiedy szklanka była pusta, wyciągnęła ją ku niemu na tyle, na ile pozwalały więzy.

- Jeszcze...

Napełnił ponownie szklankę i przysiadł na brzegu łoża Wzięła od niego szklankę i raz, jeszcze zmusiła się, by pić powoli. W tej chwili poczuła się już dużo lepiej, i z miejsca zaczęła myśleć nad tym, co dalej i jak sobie poradzić z młodym Arabem. Za każdym razem, kiedy na nią spoglądał, widziała to samo obojętne spojrzenie. Brak jakichkolwiek emocji.

- Teraz odpowiedz na pytania. Potrzebuję od ciebie informacji. Co wie Tweed? Jak daleko zaszedł z tym swoim śmiesznym śledztwem?

Z trudem powstrzymała protest przeciw sformułowaniu „śmieszne śledztwo”. Zamiast tego zapadła się w sobie i poruszała powoli, jakby do cna wyczerpana. Powoli pokręciła głowa. Udała, że z trudem przychodzi jej wyduszenie byle słowa. Zaczynała kilka razy, zanim wreszcie wydusiła z siebie:

- Nie mogę... myśleć jasno. Narkotyk... Umysł nie pracuje... Spać... Muszę spać.

- Dobrze, przyjdę więc za jakiś czas. Ale wtedy będziesz odpowiadać na pytania, jeśli chcesz stąd wyjść żywa. Wystarczy, że odpowiesz na pytania i będziesz mogła stąd wyjść.

Patrzyła mu prosto w oczy, kiedy to mówił. Łgał bez mrugnięcia powieką, jego oczy były kompletnie martwe, puste. Doskonale wiedziała, że to nieprawda. Gdyby powiedziała mu to, co chce wiedzieć - czego nie miała zamiaru robić - i tak by ją zabił. Za dużo wiedziała. Zniknie jak pozostałe osoby.

- Potem - powiedziała słabnącym głosem - Powiem wszy... wszystko.

Ta nieoczekiwana zgoda na współpracę zaskoczyła go i skołowała, dokładnie tak, jak zamierzała. Wstał, prezentując atletycznie zbudowane męskie ciało w doskonałej kondycji fizycznej. Zabrał jej szklankę, pojemnik z wodą i ruszył do drzwi. Poruszał się tak płynnie, mówił łagodnie, oderwanym, bezosobowym, profesjonalnym tonem, niczym lekarz. To było przerażające. Otworzył zamek, wyjął klucz, wyszedł i zamknął za sobą drzwi.

Z powrotem opadła na łóżko i zamknęła oczy - na wypadek, gdyby jeszcze przed odejściem zajrzał przez okratowane okienko w drzwiach. Nie zajrzał. Poczuła że odniosła małe zwycięstwo. Latarka, która potoczyła się pod łóżko, pozostała tam Mogła się potem przydać. Jeszcze nie wiedziała do czego, ale mogła się przydać.

Usiadła ponownie. Pochyliła się naprzód, ignorując ból ciała i włożyła dłoń do wnętrza cholewy buta. Nóż był na swoim miejscu. Wyciągnęła go ostrożnie wraz z pochwy w bucie i położyła koło siebie na łóżku. Teraz wsunęła dłoń do drugiego buta i ze zdziwieniem namacała chwyt Beretty. Co za partacze! Nawet jej nie zrewidowali! Tylko co z tego? Strzał w takim pomieszczeniu zaalarmuje, Bóg jedyny wie ilu, zbrojnych bandziorów w całym budynku. Nie, pistolet nie przyda się do niczego. To trzeba załatwić po cichu.

Gdzie była? To pytanie zadawała sobie dziesiątki razy. Powoli pamięć jej wracała. Ostatnią osobą, którą odwiedziła był Drew Franklina Tuż po wyjściu z właśnie jego domu dostała od tyłu w głowę i straciła przytomność. Te obrzydliwe betonowe kostki mogą sięgać nie wiadomo jak głęboko w dół. Ale równie dobrze mogła być gdziekolwiek indziej.

W końcu, kiedy spała pod wpływem narkotyku, mieli dość czasu, żeby ją gdzieś wywieźć.

Zaczęła ćwiczyć. Dwadzieścia razy podciągnęła kolana pod brodę, za każdym razem czując, że idzie lżej i łatwiej. Teraz ręce Ścisnęła i rozprostowała palce trzydzieści razy z rzędu. Ruszała ramionami, podciągając je i opuszczając. Przez chwilę zastanawiała się nad użyciem noża do rozluźnienia więzów na rękach, ale porzuciła tę myśl. Na razie nie wypróbowała, jak silnie związane są ręce, ale na to jeszcze przyjdzie czas, kiedy tamten wróci.

Wymyśliła dwie strategie poradzenia sobie z nim, w zależności od okoliczności.

Przede wszystkim należało doprowadzić go do utraty panowania nad sobą do porzucenia tej kamiennej obojętności, która widziała w jego oczach. Te dwie szklanki wody, usuwajcie groźbę odwodnienia, bardzo jej pomogły. Zanim do tego doszło, miała już przez chwilę poczucie wszechogarniającej niemocy i rozpaczy. Teraz ich miejsce zastąpiła zimna, wykalkulowana furia i chęć uwolnienia się za wszelką cenę, choćby miała kogoś w tym celu zabić. Bo wiedziała doskonale, że albo ona zabije kogoś, albo oni zabiją ją.

Nagle ogarnęła ją paniczna myśl: a co będzie, jak przyjdą we dwóch? Z dwoma jednym nożem na pewno sobie nie poradzi. Może jednak bez Beretty się nie obejdzie. Nie. Nie mogła ryzykować huku dwóch strzałów. Dźwięk klucza w zamku paradoksalnie uspokoił ją. Koniec czasu na gdybanie. To, co będzie za chwilę, to sprawa życia lub śmierci.

Przyszedł sam, raz jeszcze zamykając za sobą drzwi na klucz, który pozostawił w zamku od wewnątrz. Tym razem nie przyniósł wody. Kiedy podszedł zamrugała oczyma, starając się ukryć diametralną odmianę, która w niej zaszła przez ten czas, kiedy go nie było.

Usiadł na łóżku.

- Gdybyś chciała zapytać, kim jestem, to mam na imię Mohammed. Radzę ci, żebyś była grzeczna i odpowiadała na pytania. Co Tweed wie o nas?

Pytanie padło bez żadnego przygotowania i trochę ją zaskoczyło. Na wszelki wypadek udała zdziwienie. Zapowiadało się, że teraz będzie inaczej, niż poprzednio.

I było. Uniósł rękę, pogładził ją po policzku, po czym nawet nie biorąc zamachu strzelił ją w twarz tak, że głowa odskoczyła w bok. Tego było za mało, żeby wybić ją z jej zimnej furii, ale i tak zabolało.

- O jakich nas? - zapytała cicho.

- A w czyjej sprawie prowadzi śledztwo?

- Skąd mam wiedzieć?

- Gadaj, bo ci potnę tą buzię na wstążki i żaden facet więcej się za tobą nie obejrzy.

Głos był nadal spokojny, rzeczowy, gładki. Żadnych emocji. Praca jak każda inna.

W prawej ręce pojawił się wydobyty z pochwy przy pasie duży, zakrzywiony nóż. Uniósł go, prawie dotykając czubkiem jej twarzy.

Panikę musiała zagrać tylko w połowie. Udała, że jest przerażona tak, że ze strachu ma problemy z artykulacją. Otwierała usta i nic była w stanie wydobyć głosu.

Przełknęła ślinę i dopiero wtedy zdołała wydusić.

- Powiem wszystko, co wiem! Dam ci wszelkie informacje. Tylko mnie nie kalecz! Powiem! Tylko zabierz ten nóż, proszę, zabierz ten nóż... Boję się tak, że nie mogę sobie nic przypomnieć. Proszę, zabierz ten nóż.

Zabrał nóż i włożył go do pochwy, unosząc z tyłu koszulkę. Wykorzystała ten moment. Usiadła i przez chwilę ich oczy się spotkały. Gdy zauważył zmianę w jej wzroku, było już za późno, by cofnąć ręce założone za plecy Sięgnęła pod prawe udo i wydobyła sztylet z całej siły zadając krótkie, pionowe pchniecie miedzy żebra.

W pierwszej chwili nie uwierzył w to, co się stało. Spojrzał w dół, na trzonek noża sterczący pod kątem prostym z piersi i jęknął z bólu, widząc strumień krwi chlustający spod podkoszulka Siedział na brzegu szerokiego łoża, którego nie zajmowała nawet potowy.

Złapała go za szyje i podciągnęła się na nim, po czym odepchnęła nogami, obalając go na wolną stronę łoża i opadając na niego. Jej kolano dopchnęło sztylet jeszcze głębiej. Wsparła się na nim i z całych sił zacisnęła mu dłonie na tchawicy. Kiedy zacharczał, szarpnęła jego głową na boki. Z jednej strony uderzyła w kamienną ścianę, z drugiej w mosiężną płytę.

Usłyszała nieprzyjemny chrzest pękających kości czaszki. Przeciwnik sflaczał i znieruchomiał.

Wciąż klęcząc na nim, wyrwała spomiędzy żeber swój sztylet i użyła go do przecięcia więzów, krępujących jej nadgarstki, a potem linki krępującej kostki. Była wolna Już miała zeskoczyć z łóżka, kiedy zauważyła coś, co zdumiało ją tak, że zastygła na chwilę. Tam, gdzie była płyta, w którą uderzyła jego głowa, ziała wielka, niemal metrowej szerokości dziura Płyta zniknęła Zrozumiała, że była zawieszona na zawiasie i otworzyła się do wewnątrz.

Wytarła ostrze sztyletu w brudne prześcieradło, na którym leżała zeskoczyła z łóżka, schyliła się pod nie i poszukała latarki. Znalazła ją, włączyła i stając obok łóżka, zajrzała przy jej świetle do otworu, zasłanianego przez płytę.

To, co wydobył z ciemności snop światła z latarki zdumiało ją Około metra poniżej zobaczyła deski podłogi małego wagonika, stojącego na wąskim torze kolejki Skierowała snop światła w obie strony tunelu, ale niewiele zobaczyła Tunel był owalnego przekroju, na dnie ciągnęła się linia wąskotorówki, ściany były wydrążone w kamieniu, a tor był lekko nachylony. Z jednej strony tor znikał za zakrętem. Wyłączyła latarkę i przymknęła oczy, czekając aż wzrok przyzwyczai się do ciemności. Po drugiej stronie zauważyła teraz lekki odblask dochodzący z daleka, z kierunku, w którym biegły tory. Czyżby wylot tunelu? Szyny były zardzewiałe, kolejka nie kursowała więc regularnie. Nie wiadomo, w jakim stanie jest dalej. Jeśli tunelu używano do wentylacji, wylot mógł był zabezpieczony krata.

Musiała zastanowić się nad wyborem drogi ucieczki. Przez moment zastanawiała się nad wyjściem przez zamknięte na klucz od wewnątrz drzwi, przez które wszedł Mohammed.

Klucz wciąż tkwił w zamku od wewnątrz. Po chwili zastanowienia odrzuciła tę drogę. Nie wiedziała, co jest za tymi drzwiami, kogo tam zastanie, ilu było przeciwników i jak uzbrojonych. Opuściła nogi do otworu pod płytą i zeskoczyła na wózek. Ani drgnął, kiedy na nim lądowała, uginając kolana - poczuła ulgę, że przynajmniej one działały jak należy.

Włączyła ponownie latarkę i obejrzała zawartość wózka. Ta znowu ją zaskoczyła Wózek był pełen starych książek w twardej oprawie, pokrytej pleśnią. „Tom Jones”, „Targowisko próżności”, jakieś stare podręczniki techniczno, instrukcja pilotażu Rumbo-jeta, wszystko podarte i wymieszane ze sobą. Wyglądało na to, że traktują ten wózek jako zsyp na śmieci. Tędy pozbywają się tego, co już im niepotrzebne. Gdzie było śmietnisko?

Pewnie na końcu tunelu.

Na wszelki wypadek wydobyto z buta Berettę, sprawdziła, czy ma nabój w lufie i wetknęła ją za pasek spodni. Z boku wózka była jakaś duża dźwignia Ostrożnie ujęła ją i pchnęła. Wózek zaczął się zsuwać po pochyłości toru. Pociągnęła za dźwignię i wózek stanął z piskiem hamulcu Ponownie pchnęła dźwignię naprzód, ostrożnie, znacznie mniej niż poprzednio.

Podsuwała śmiecie na boki, moszcząc sobie na nich siedzenie plastikowym workiem. Rozsiadła się wygodnie i pchnęła dźwignię do przodu. Kiedy wózek ruszył, obejrzała się za siebie i zobaczyła w miejscu, skąd odjechał dużą czerwoną plamę, którą ktoś usiłował zatrzeć.

Krew.

W tunelu było strasznie zimno. Zbliżając się do miejsca, gdzie tunel nabierał większej stromizny, ściągnęła dźwignic, zatrzymując wózek. Skierowała latarkę w kierunku, skąd widziała poświatę. W poprzek tunelu, nie dalej niż parę metrów przed nią rozciągnięta była krata z grubych metalowych prętów. Nigdy się przez nią nie przebije. Co teraz?

Żeby uciec, trzeba to zrobić zaraz, to rozumiała doskonale. Ale którędy? Może wrócić i próbować przez drzwi?

Jej wątpliwości rozwiał gwar głosów w górze tunelu. Obejrzała się i niemal oślepła od silnego promienia reflektora, skierowanego w jej stronę.

- A niech was jasna cholera! - warknęła pod nosem i wycelowała Berettę. Starczył jeden strzał. Nawet przez zwielokrotnione w tunelu echo wystrzału usłyszała brzęk tłuczonego szkła Światło zgasło. Zeskoczyła z wagonika, stając w wąskiej przestrzeni miedzy nim a ścianą tunelu, Sięgnęła ręką do dźwigni i pchnęła ją naprzód z całych sił.

Wózek ruszył gwałtownie, szybko nabierając prędkości na pochyłości. Pełnym rozpędem runął na przegrodę, która pod wpływem uderzenia odleciała w górę. Musiała być osadzona na zawiasach, jak płyta w celi.

Ruszyła tunelem najszybciej, jak potrafiła. Na wylot tunelu natrafiła znacznie szybciej, niż się spodziewała Było jeszcze zimniej. Gęsta mgła. Akurat w chwili, kiedy dotarła do wylotu, promień światła przebił się przez chmury i pozwolił jej dojrzeć podskakujący na torach nad połyskującym wylotem dołu z wapnem wagonik. Podskoczył raz i drugi, po czym trafił na jakiś występ toru i podskoczył tym razem na tyle wysoko, by wypaść z szyn. Pokazał w przelocie dno i runął do wapiennika, znikając bez śladu.

Naprzód! Gdzie była? Instynkt podpowiedział jej, żeby kierować się w lewo.

Potknęła się o jakąś grubą gałąź. Podniosła ją i używała jako laski, badając teren przed sobą, gdy poruszała się po wąskiej ścieżce, która - jak podejrzewała - prowadzi obok wapienników.

Teren był usiany kamieniami i nierówny.

Nic nie widziała w gęstej mgle. Nagle kolejny promień światła przebił się przez mgłę, oświetlając leżący u jej stóp opuszczony kamieniołom Szła wąskim tarasem wzdłuż ściany wyrobiska, mniej więcej w połowie jego wysokości. Nagle na szczycie usłyszała jakiś hurgot.

Ktoś tam był? Zatrzymała się, nasłuchując, ale poza stukotem pojedynczego spadającego głazu nie słyszała nic więcej, Ściana była niestabilna i osypywała się sama z siebie, bez udziału ludzi.

Szła naprzód, wymacując swoją gałęzią drogę. Po chwili natrafiła na ścieżkę wznoszącą się po ścianie wyrobiska w górę i ruszyła nią bardzo ostrożnie. Mgła rzedła, wkrótce rozdzielając się na pasma W oddali ujrzała jakiś stary parterowy budynek, który wydawał jej się jakoś dziwnie znajomy. Wspinała się teraz ścieżką trochę szybciej. Po chwili przypomniała sobie - to był tył garażu za sklepem pani Gobble! Była nadal w Carpford!

Ruszyła naprzód tak szybko, że w końcu się potknęła Z trudem odzyskała równowagę, stanęła na chwilę, by uspokoić nerwy. Do szczytu było już bardzo blisko. Weszła tam i pobiegła do drzwi. Kłódki nadal nie było. Modląc się w duchu, otworzyła drzwi.

Jej samochód stał wewnątrz tak, jak go zostawiła. O mało się nie rozpłakała z radości.

Samochód zapalił od pierwszego razu. Wyjechała z szopy i skręciła w lewo, by jak najszybciej opuścić Carpford. Mgła ustąpiła z płaskowyżu. Gdyby teraz ktokolwiek stanął jej na drodze, rozjechałaby go bez chwili wahania Między sklepem pani Gobble a bunkrem Drew Franklina zauważyła dwóch mężczyzn, idących w jej kierunku. Rozpoznała ich natychmiast i skierowała samochód prosto w ich kierunku.

Przodem szedł przygarbiony Tweed, a za nim wyprostowany jak zwykle Beaurain.

Wcisnęła hamulec i wyskoczyła z wozu.

Tweed też już ją zauważył i podbiegł do niej z wyrazem ulgi na twarzy; Rozłożył ramiona i skoczyła w nie, a on ją objął i przytulił. Stali tak przez chwilę objęci, a ona zatopiła twarz w jego piersi. Drżała i szlochała, a on gładził ją po włosach.

- Tweed o mało nie zwariował z troski o ciebie - odezwał się Beaurain.

Oswobodziła się z uścisku Tweeda i teraz z kolei rzuciła się w ramiona Belga.

- Boże, jak się cieszę, że was obu widzę!

Tweed podał jej chusteczkę. Puściła Beauraina i zaczęła wycierać oczy, twarz. Z radości i ulgi aż dostała dreszczy.

- Jak się czujesz? - zapytał Tweed - Wszystko w porządku?

- Strasznie chce mi się jeść. Wprost umieram z głodu.

- Na to pomoże śniadanie „Pod Pawiem” - zdecydował Beaurain. - Ja poprowadzę. Ty siadaj z Tweedem do tyłu.

W drodze objęła ramieniem Tweeda. Przy wyjeździe z Carpford spotkali Newmana. Na jej widok uważnie mu ulżyło, uśmiechną się, pomachał ręką i pokazał wzniesiony kciuk.

Pomachała mu także i zdobyła się na uśmiech. Chwile później spotkali także Marlera, który na jej widok zasalutował.

Jeszcze dalej minęli Pete'a i Harry'ego, którzy także machali do niej rękami na powitanie i uśmiechali się. Była trochę zdziwiona tą procesją przyjaciół, ale serdecznie odpowiadała na powitania Wyjechali z Carpford drogą w dół zbocza, mijając skałę na zakręcie, koło której zniknęła pani Warner.

- Ilu was tu jest? - zapytała wtedy.

- Wszyscy - odpowiedział już spokojniej Tweed. - Kiedy wróciłem z kolacji z Evą Brand i przeczytałem twoją notatkę, byłem wściekły, Zadzwoniłem też do Buchanana, który także tu jest ze swoimi ludźmi i przepytuje ludzi. Miałem zamiar zmieść to cholerne miejsce z powierzchni ziemi, jeśli zajdzie taka potrzeba, byle cię znaleźć.

- Lepiej zadzwonię do Buchanana i przekażę mu dobre wiadomości - powiedział Beaurain i sięgnął po telefon komórkowy jedną ręką, drugą nadal prowadząc.

Przekazał mu w krótkiej rozmowie wiadomość o odnalezieniu się Pauli całej i zdrowej, po czym zamknął telefon i spojrzał na pasażerów, mówiąc przez ramię:

- Buchanan bardzo się ucieszył. Kazał cię pozdrowić, Paula. Chce z tobą porozmawiać, ale mówi, że to może zaczekać.

- To taki miły człowiek - powiedziała Paula - Mam wam mnóstwo do powiedzenia… Dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy... Nie mam najbledszego pojęcia, gdzie mnie trzymali po porwaniu. Ledwie wyszłam od Drew Franklina..

- Potem opowiesz - przerwał jej Tweed. - Najpierw śniadanie. Spałaś?

- Tylko jak mnie naszprycowali - podwinęła rękaw kurtki, pokazując plaster.

Zauważyła, że Beaurain przyglądał jej się w lusterku wstecznym.

- Po śniadaniu - powiedział mocnym nie znoszącym sprzeciwu głosem - pojedziemy do lekarza, wysokiej klasy specjalisty, mojego przyjaciela, który dopiero co odszedł na emeryturę i tu zamieszkał. To trzeba obejrzeć.

- Dobrze się czuję. Tylko jestem głodna.

- Nie szkodzi. Po jedzeniu zabieram się na badanie do Mandersona Mieszka niedaleko „Pawia”. Powie nam, co ci wstrzyknęli. I dość tych kłótni. Jedziemy i koniec.

- Nie kłócę się. Chyba najwyżej trochę histeryzuję. Przepraszam.

- Pomyśl raczej, co chcesz zjeść - poradził Tweed.

- Zapomnijcie o doktorze Mandersonie. Nic mi nie jest. Jak wrócimy na Park Crescent, zamiast tych wszystkich bzdur napiszę porządny raport.

- To chyba niezły pomysł - zgodził się Tweed. - Będę mógł na spokojnie przeczytać czego się od kogo dowiedziałaś. Ale ten raport napiszesz dopiero jak się porządnie wyśpisz.

- Nie chcę spać. Póki mam to wszystko na świeżo w pamięci, napiszę raport. A spać mogę później. Porozmawiałam dłuższą chwilę z Peregrinem Palnym, przez chwilę widziałam „proroka” Margessona, potem odbyłam całkiem przyjemną rozmowę z Billym Hogarthem, nawet mimo obecności jego koszmarnego braciszka Martina Ostatnia rozmowa była z Drew Franklinem To z jego domu wyszłam, kiedy ktoś dał mi z tyłu po głowie. Potem opowiem szczegóły:

- Czyli ostatnia osoba, z którą rozmawiałaś przed porwaniem to był Drew Franklin? Ciekawe.

- Nie teraz, Jules. Najpierw musimy ją nakarmić.

- Mówi Ali - powiedział do słuchawki człowiek, stojący w budce telefonicznej na odludzia Nigdy nie używał dwa razy tej samej budki Miał przy sobie listę budek i ich numerów - taką samą, jakiej używał dzwoniący:

- Abdullach. Czas na zawarcie naszego interesu zaczyna się kończyć. Melduj! - zażądał zniekształcony głos w słuchawce.

- Dostawy są gotowe do załadowania na transport.

Znaczyło to, że bomby są gotowe do przewiezienia na miejsce rozmieszczenia.

- Czy zespoły są gotowe do przejęcia dostaw?

- Zostały rozmieszczone na docelowych miejscach. Są gotowe do rozpoczęcia przetwarzania dostaw natychmiast po wydaniu polecenia.

- Wybraliście już najlepszy czas dostarczenia przesyłki?

- Myślę, że siedemnasta trzydzieści to optymalna pora. Warunki będą najlepiej odpowiadały naszym potrzebom. Czyli wybuch spowoduje najwięcej ofiar.

- Jaki termin dostawy?

- Myślę, że za trzy dni. To zależy od wysokości...

Abdullach znowu odłożył słuchawkę w pół słowa. Ali zaklął i odwiesił swoją słuchawkę. Wszedł z budki na opustoszałą uliczkę i wsiadł do samochodu, zaparkowanego o przecznicę dalej, po czym ruszył z powrotem na farmę z dużą halą.

Za swoim biurkiem na Park Crescent Paula stukała w klawisze komputera, szykując swój raport dla Tweeda Zdumiewała ją Łatwość, z jaką przypominała sobie nawet drobne szczegóły z rozmów. Nie wiedząc, co może być ważne, zapisywała wszystko jak leci, selekcję pozostawiając Tweedowi. Obfite śniadanie „Pod Pawiem” dało jej mnóstwo energii Nagle przerwała i podniosła wzrok znad klawiatury.

- Jak długo mnie nie było? - zapytała Tweeda. - Nie mam zupełnie pojęcia.

- Jakieś dwanaście godzin.

- Mam wrażenie, jakby to tyło dwanaście dni. Skończyłam raporty z rozmów i Palfrym i Margessonem. Z krótką relacją z wizyty u pani Gobble.

- Wyślij nam po sieci, to zaczniemy czytać. Z dotychczasowych rozmów z Palnym odniosłem wrażenie, że to człowiek, który zaczyna rozmowę bardzo ostrożnie, ale potem język mu się szybko rozkręca. Jak uważasz?

- Doszłam do identycznego wniosku - odparła klikając w pulpit Tweeda jako adresata przeniesionych plików.

Monica zrobiła sobie akurat pięć minut przerwy i czytała gazetę. W pewnej chwili chrząknęła i złożyła gazetę, po czym zakreśliła jakąś notatkę i podała ja Tweedowi.

- Nie do pomyślenia, czego to ludzie nie ukradną. - powiedziała - Dopiero co ktoś buchnął pięć cystern do przewozu mleka, wiozących surowe mleko od producentów do przetwórni. Wszelki ślad po nich zaginął. Po diabła komuś pięć cystern surowego mleka?

Tweed gorączkowo złapał gazetę i przeczytał notatkę.

- Każda z innej firmy, wszystkie z rejonu Midlands... Mam nadzieję, że kierowcy nadal żyją, - A dlaczego niby ktoś miałby zabijać kierowcę cysterny z mlekiem? - zdziwiła się Monica.

- Duże cysterny. - Paula podniosła wzrok na Tweeda i oderwała ręce od klawiatury - Co jeszcze można przewieźć dużą cysterna poza mlekiem? A może tylko przewozili to ukryte w mleku? Każda z zaginionych cystern jechała na południe zwykłą trasą i w pewnej chwili we wszystkich pięciu przypadkach ustała łączność radiowa z dyspozytorem...

- To nie może być nic ważnego - machnęła ręką Monica. - Tak tylko pomyślałam sobie, że to może tyć ciekawe...

- I jest ciekawe na tyle, że natychmiast łącz mnie z Buchananem Muszę mu zwrócić uwagę na tę ciekawostkę. Najpierw znika troje ludzi, potem pięć cystern z mlekiem To jakiś schemat, który się powtarza..

Po godzinie Paula skończyła pisać raport. Tweed przeczytał go uważnie. Kiedy skończył, odchylił się na oparcie fotela i podłożył ręce pod głowę.

- Paula, wiem, że przeszłaś ostatnio trudne chwile. Jeśli cię to może pocieszyć, powiem ci, że twój raport jest bezcennym źródłem informacji i być może oznacza przełom w sprawie. Na razie nie potrafimy przewidzieć planu ich ataku, ale zaczynam widzieć jego zarysy. Przeraża mnie świadomość, że mogło zostać już bardzo niewiele czasu Co będzie celem? Czym zaatakują w Londynie? Kto kieruje atakiem? Potrzebuję odpowiedzi na te wszystkie pytania, zanim będzie za późno.

- Jest ktoś, z kim powinniśmy raz jeszcze porozmawiać?

- Owszem, jest taka osoba. - Tweed wstał zza biurka w chwili, w której w drzwiach pojawił się Newman. Bob, całkiem ignorując szefa, podbiegł do Pauli i objął ją, - Paula, jesteś najbardziej wartościowym członkiem naszego zespołu. Tam w Carpford mogłem ci tyto pomachać, teraz ci to mówię. - Obejrzał się przez ramię i na widok Tweeda zakładającego płaszcz, zapytał: - A ty dokąd? Sam nigdzie pójdziesz. Jadę z tobą. Umiem prowadzić samochód.

- To ja też jadę - powiedziała Paula - Skończyłam już raport.

- Nie - uciął Tweed, ruszając do drzwi. - Teraz potrzebujesz snu...

- Jeszcze czego! - zawołała Paula, łapiąc kurtkę z oparcia - Nie chce mi się spać.

- Mam nadzieję, że Buchanan nie przejął się bardzo tymi cysternami - wtrąciła Monica, zapobiegając awanturze.

- Wręcz przeciwnie - zapewnił ją Tweed - natychmiast zadzwonił do miejscowego szefa policji, żeby zarządzić zakrojone na szeroką skalę poszukiwania skradzionych pojazdów. Dobra, jedźcie ze mną do Pecksniffa oboje, bylebyśmy już ruszali!

W czasie długiego przejazdu przez zatłoczone miasto Paula zapytała Tweeda, jak udało mu się ściągnąć wszystkich do Carpford w środku nocy. Uśmiechnął się ponuro, siedząc koło Newmana, który usiłował przebić się przez korki.

- Kiedy wróciłem z kolacji z Eva Brand i znalazłem twoją kartkę, ogłosiłem alarm. Wezwałem Boba, Marlera, Pete'a i Harry'ego, dzwoniąc do nich na komórki i każąc natychmiast jechać do Carpford. Zadzwoniłem też do Buchanana, który powiedział, że natychmiast rusza w drogę. Kiedy przyjechałem, postawiłem wszystkich na nogi, przez co zdaje się nie zaskarbiłem sobie u mieszkańców zbyt wiele sympatii Nawet jeśli tak było, musiałem mieć taką minę, że żaden nawet nie śmiał protestować. W ten sposób poznałem twoją trasę, co potem potwierdził twój raport. Problem polegał na tym, że ponieważ kolacja z Evą Brand przeciągnęła się do późna, to wszystko się przeciągnęło na środek nocy.

- Jak ci poszło z Eva?

- Bardzo przyjemne spotkanie. Bardzo starała się mnie oczarować Założyła kieckę z dużym dekoltem, piła jak smok i mnie namawiała do tego samego. Próbowała się czegoś dowiedzieć i wyszedł z tego intelektualny pojedynek.

- Dowiedziałeś się czegokolwiek?

- Matka zginęła w wypadku samochodowym pięć lat temu. Żadnej innej najbliższej rodziny. O ojcu nie chce mówić. To mnie zaintrygowało. Nad tymi dwoma latami, których nie mogła się doliczyć Monica, prześlizgnęła się bez słowa. Nie wierzy, żeby Wydział Specjalny był w stanie rozwiązać zagadkę zaginięć. Mówiła, że nie rozumie co się mogło stać z panią Warner. Opisała ją jako kobietę bardzo zaradną. Spotykały się na przyjęciach, kontakty dobrze im się układały. Peregrine Palfry jest według niej pudelkiem ministra, z czym chyba nie do końca jestem gotów się zgodzić. Według niej najinteligentniejszym człowiekiem w Carpford jest Drew Franklin.

- Nie podłożyła się ani razu?

- To cwana sztuka Do szyfrów trzeba mieć łeb na karku.

- Chyba będę musiała jeszcze raz z nią porozmawiać.

Tweed uśmiechnął się i spojrzał na nią z ukosa.

- Myślisz, że uda ci się stopić Królową Śniegu, na której ja połamałem zęby?

- Nie chodzi mi o to. Czasem dziewczynie łatwiej zwierzyć się drugiej z czegoś, kiedy mają dość facetów.

Nikt już więcej nic nie mówił, dopóki Newman nie oznajmił, że dojeżdżają. Zaproponował, że zaparkuje w przecznicy i przejdą kawałek.

- Wczoraj w nocy; zanim Tweed odwołał Harry'ego, Pecksniff siedział przy świetle do pierwszej w nocy. Nikt go nie odwiedzał do chwili, kiedy pojechaliśmy do Carpford.

Zaparkował i podeszli kawałek chodnikiem wąskiej uliczki, przy której połowa domów miała parterowe okna pozabijane deskami i dyktą Wokół nikogo nie było.

Przez matowe szyby okien zapuszczonego biura Pecksniffa nie było widać znaku życia.

Newman już sięgał do dzwonka, kiedy jego ręka zatrzymała się w pół drogi. Drzwi nie były domknięte.

Spojrzał na Tweeda, który pokazał mu, żeby otworzył drzwi. Newman zawołał adwokata, ale nie było odzewu. Raz jeszcze spojrzał pytająco na Tweeda.

Tweed spróbował zajrzeć do środka przez witrażowe okno w górnej połowie drzwi, ale nic nie zobaczył Szyba, nie dość, że kolorowa, to jeszcze zarośnięta była brudem tak, że ledwie było widać wzór witraża.

- Wchodzimy.

Newman wyjął Smith & Wessona, pchnął drzwi nogą i wskoczył do korytarzyka, a za nim Tweed i Paula z maleńką Berettą w dłoni. Dużą Berettę straciła w Carpford razem z torebką.

Sekretariat był pusty. Panowała złowieszcza cisza Newman, nie opuszczając trzymanego w wyciągniętych rękach rewolweru, pchnął drzwi gabinetu, wszedł i omiótł lufą wnętrze. Paula zajrzała mu przez ramię - w gabinecie także nikogo nie było, ale widać było ślady jakiegoś gwałtownego zdarzenia. Podobny do tronu fotel, na którym Pecksniff zasiadał za swoim biurkiem w stylu Regencji, leżał na podłodze z wyłamanym oparciem Dwa twarde krzesła na których siedzieli z Tweedem podczas pierwszej wizyty, także leżały na podłodze.

Paula schowała pistolet i założyła gumowe rękawiczki, przystępując do przeszukania pomieszczenia Obeszła ostrożnie biurko i znalazła wielką brązową plamę na dywanie To tyła krew. Dużo krwi Szafa kartotekowa pod szafą była wyraźnie splądrowana. Ktoś wyłamał jej zamek łomem lub innym narzędziem. W otwartej szufladzie pozostały nieliczne teczki, zawartość wielu innych zaściełała podłogę.

- To teraz zniknął i Pecksniff - podsumował Tweed ponuro.

Paula zaczęta przerzucać teczki pozostałe w szufladzie. Doszła do litery M, a następna teczka była już na literę P Brakowało teczek na literę N. New Age Development, domyśliła się od razu. Sprawdziła wśród teczek na podłodze. Były tam dokumenty innych firm na N, ale New Age ani śladu.

- Zabrali dokumenty New Age - poinformowała Tweeda.

- Bob, dzwoń po Buchanana. Niech tu przyjeżdża Obawiam się, że mamy do czynienia z czwartym morderstwem.

Buchanan przybył ze swoim asystentem o nieprzeniknionym obliczu, sierżantem Wardenem. Paula przezwała go drewnianym Indianinem. Warden rozejrzał się po gabinecie i zauważył gumowe rękawiczki na dłoniach Pauli. Grube brwi zmarszczyły się w niemym wyrzucie. Paula odpowiedziała hardym spojrzeniem. Warden z miejsca nabrał manier zawodowego podoficera.

- Niczego tu pani nie dotykała, mam nadzieję? - warknął. - To może być miejsce zbrodni!

- Nie może, tylko jest. Szukałam teczki firmy New Age Development, która ma związek z naszym śledztwem Teczka zniknęła A więc ktokolwiek zabrał to, co zostało z pana Pecksniffa, przyszedł tu właśnie po nią.

- Co zostało z pana Pecksniffa? - Warden był oburzony. - Na jakiej podstawie wysnuwa pani takie wnioski?

- Mam oczy, proszę pana. Meble połamane, kartoteka splądrowana - przerwała na chwilę i wskazała na biurko - a za biurkiem plama krwi na podłodze. - Krew jeszcze nie...

- Warden! - przerwał mu Buchanan. - Niech pan będzie łaskaw zająć się oględzinami sekretariatu. A po drodze mógłby pan zamknąć drzwi za sobą.

Buchanan czekał, aż Warden wyjdzie, po czym z pytającą miną zatoczył ręką po pobojowiska Domyślili się, że pytał o ich wnioski.

Tweed zaprowadził go za biurko i pokazał plamę krwi znalezioną przez Paulę Nadinspektor kucnął i dotknął palcem obrzeża plamy.

- Jak myślicie, co tu się stało? - zapytał, wstając.

- Obawiam się, że ten, kto kierował operacja przystąpił do zacierania śladów.

4

- Ma pan jechać prosto na Downing Street do premiera - powiedział Howard, szef Tweeda, gdy tylko ten wszedł do swojego biura.

- Coś się ruszyło? - I to jak!

Howard był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną po pięćdziesiątce. Nosił kosztowny granatowy garnitur, szyty na miarę przez drogiego krawca z Savile Row, szykowną białą koszulę z pracowni na Jermyn Street i buty robione na miarę przez dobrego szewca Jak zwykle siedział w fotelu, zakładając jedną nogę na poręcz. Był szatynem, włosy na jego dużej głowie, lekko siwiejące na skroniach, były jak zwykle świeżo przystrzyżone.

Znad silnego nosa patrzyły inteligentne niebieskie oczy, a mocno zbudowana szczęka sugerowała energię, ale nie było w niej nic agresywnego.

Jego głównym zadaniem w Firmie było utrzymywanie łączności z bonzami z Whitehallu, którymi w skrytości ducha pogardzał, mając za idiotów. Dzięki uprzejmemu sposobowi bycia potrafił dobrze układać stosunki z każdym, choć dorobił się za plecami przydomka Pan Uprzejmy, którego zwłaszcza Paula używała z upodobaniem.

- Opowiadaj - rzucił krótko Tweed, sadowiąc się za swoim biurkiem.

Paula prześlizgnęła się miedzy nimi, wymieniając po drodze do swojego biurka porozumiewawczy uśmiech z Moniką. Butler wszedł ostatni, skinął głową Howardowi i zasiadł na brzegu biurka Pauli.

Język z akcentem wyższych sfer, którym posługiwał się Howard, zawsze działał mu na nerwy.

- Po pierwsze - uniósł wymanikiurowaną dłoń Howard - chciałem ci podziękować, Tweed, za to, że informujesz mnie na bieżąco o przebiegu zdarzeń. Sprawy zaczynają się rozwijać w bardzo niepokojącym kierunku. A teraz leć do Starego i nie owijaj niczego w bawełnę.

- Wracamy właśnie z miejsca czwartego zaginięcia, a najprawdopodobniej czwartego morderstwa - powiedział Newman, kiedy za Tweedem zamknęły się drzwi.

- Co takiego? - Howard aż podskoczył.

Newman opowiedział mu w jak najkrótszych słowach o wynikach wizyty w biurze Pecksniffa. Howard wstał, przez chwilę w zamyśleniu przyglądał się rękawowi, po czym wyrwał jakąś nitkę.

- Mój Boże, Newman, co się dzieje z tym światem? Trudno znaleźć nawet porządnego krawca..

- Tweed uważa, że londyński atak al-Kaidy na wielką skalę jest już bardzo blisko.

- No cóż, skoro tak uważa będzie miał okazję się tym zająć. To wszystko będzie właśnie jemu podlegać.

- Co pan ma na myśli? - zapytała Paula.

- Nie mogę ci powiedzieć, moja droga, póki Tweed nie wróci. Wszystko tajne łamane przez poufne, ale to już niedługo. Dobra, lepiej teraz wrócę do swojego gabinetu, na wypadek, gdyby jeszcze coś się stało.

- Paula - powiedziała Monica, kiedy Howard już wszedł - kiedy wyszłaś na chwilę, Tweed mówił, że twój raport naprowadził go na właściwy trop.

- Który raport? Sporządziłam ich parę: z rozmowy z Palfrym, z odwiedzin w sklepie pani Gobble, spięcia z Margessonem, pogawędki z Billym Hogarthem, paru słów zamienionych z jego bratem Martinem i w końcu z rozmowy z Drew Franklinem. Mówił który?

- O tym ani słowa - pokręciła głową, patrząc na Paulę. - Naprawdę powinnaś jechać do domu i się przespać.

- Chyba rzeczywiście pojadę, padam z nóg, Harry, możesz mnie odwieźć i posiedzieć w salonie, póki nie wstanę za godzinę, czy dwie? Będę się czuła bezpieczniej.

- No to lecimy.

Marler, Newman i Nield byli w gabinecie, kiedy wrócił Tweed. Pod pachą niósł wielką kopertę. Na twarzy miał wyraz roztargnienia Podał Monice swój płaszcz, siadł za swoim biurkiem, z koperty wyjął arkusz z nagłówkiem DOWNING STREET i podał go bez słowa Marlerowi.

- Masz, pierwszy się dowiedz.

Marler przeczytał dokument, nie zdradzając żadnej reakcji. Kiedy skończy oddał dokument Tweedowi i wyjął papierosa. Odezwał się dopiero, kiedy go zapalił.

- No i chwała Bogu.

- Co tam jest? - zapytało kilka głosów na raz.

- Tweed został właśnie mianowany szefem wszystkich służb wywiadowczych i bezpieczeństwa w kraju - odparł Marler. - Z Ministerstwem Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Wydziałem Specjalnym, policją i kim tam jeszcze, włącznie.

- O rany! Tweed rządzi bezpieką! - zawołała Monica - Ale numer!

- Mówiąc między nami, i niech to zostanie w tych ścianach, premier jest przerażony i dlatego mianował mnie „Supremo”, to jego słowo, nie moje. Mogę potrzebować SAS, więc kopia tego dokumentu poszła do ich dowódcy w Hereford. Podobnie jak do dowódców wszystkich rodzajów wojsk. Bob, ty znasz numer do Hereford. Możesz mnie połączyć z jakimś wyższym oficerem?

- Mogę spróbować złapać Sarge'a, dowódcę grupy, z którą się szkoliłem, kiedy pisałem o nich artykuł. On nam poradzi, z kim najlepiej się skontaktować.

- Siadaj do telefonu.

- SAS! - cieszyła się Monica - Rany, to naprawdę bomba poszła w górę!

Wszyscy byli nadal w biurze, kiedy zadzwonił telefon. Monica odebrała, ale słychać było, że miała problem z rozmówca. Wielokrotnie pytała o nazwisko i słychać było, że nie dostawała odpowiedzi.

- Co się tam dzieje? - zapytał Tweed.

- Dzwoni ktoś z jakimś dziwnym głosem. Z akcentu sądząc jakiś cockney z przedmieścia Mówi, że ma ważną wiadomość tylko dla Tweeda To może być jakiś kawał.

- Porozmawiam z nim. - Sięgnął po słuchawkę. - Tweed przy telefonie. Czym mogę służyć?

- Mam cynk. Nie mogłem tu sterczeć dłużej.

- No to niech pan mówi.

- Wiem, jak siem nazywa szef ty cały Amkaidy, czy jak jej tam. Kumasz pan, o czym mowa?

- Tak.

- Nazywa siem Adbullach. Dowodzi tom bandom morderców.

- A gdzie oni się ukrywają?

- Nie mam pojęcia. Spotkał się pan z nimi ostatnio. No dobra, to teraz pan wiesz, a ja spływam.

- Czekaj pan...

Połączenie zostało przerwane. Tweed zrelacjonował obecnym rozmowę. Przy puszczał, że rozmówca założył chusteczkę na mikrofon, żeby zniekształcić swój głos. Nawet nie był pewien, czy to był głos kobiecy, czy męski.

- E, jakiś dowcipniś - machnął lekceważąco ręką Newman - Co drugi Arab ma na imię Abdullach.

- No, nie wiem. Zastanawiam się... Ten cockney mówił, że ostatnio się „z nimi” spotkałem. Nie przypominam sobie, żebym się ostatnio kontaktował z jakimiś podmiejskimi frantami. Myślę raczej, że on doskonale wiedział, o czym mówi. I też ciekawe, że dostałem ten telefon akurat wtedy, kiedy wieść o moich nowych szerokich pełnomocnictwach dotarła do wszystkich zainteresowanych. Premier wysyłał kurierów z tymi pismami akurat, jak od niego wychodziłem.

- Nie widzę związku - mruknął Marler.

W tej chwili w otwartych drzwiach stanęła Paula i Harry Butler, który rozłożył ręce z wyrazem rezygnacji.

- Nie bijcie mnie, to jej wina. Zabrałem jej budzik, więc przespała pięć godzin, zanim się obudziła, a potem zrobiła mi dziką awanturę, nie chciała zostać w domu, tylko się szybko wykapała i od razu kazała zawieźć z powrotem do roboty.

- Jestem wypoczęta i gotowa na wszystko - odparła energicznie, gasząc w zarodku wszelkie opory - Coś się ruszyło od chwili, gdy spoczęłam w objęciach Morfeusza?

Usiadła na blacie biurka, zamiast za nim. W swoim czarnym kostiumie siedziała na brzegu blatu, majtając nogami w szerokim wycięciu w przedniej ścianie biurka Wyglądała naprawdę świeżo i energicznie.

Tweed wstał, wyjął z koperty dokument premiera i bez słowa podszedł, wręczając go jej do przeczytania Przeczytała go bez słowa, potem jeszcze raz, powoli. Kiedy go oddawała, na jej twarzy pojawił się wyraz powagi i skupienia.

- Chyba najwyższy czas - powiedziała.

- Na razie nic pewnego nie wiemy - odparł rozdrażniony.

Paula zastanowiła się, co to może oznaczać to jego rozdrażnienie. Przypomniała sobie te nieliczne wypadki, kiedy słyszała ten ton w jego glosie. Zawsze w chwilach wielkiego napięcia, które starał się w sobie stłumić.

- Brakuje najważniejszych danych - ciągnął Tweed. - Powtarzam wam to do znudzenia, ale powiem jeszcze raz. Musimy poznać cel, organizatora ataku i czas jego przeprowadzenia. Jak na razie, nie mamy żadnego z tych elementów. Macie dwadzieścia cztery godziny na to, żeby mi je dostarczyć.

W pokoju zapadła cisza, wszyscy byli przytłoczeni ogromem zadania Tweed po kolei spoglądał na nich. Ostry ton wyrwał ich z samozadowolenia i wprawił w stan szoku.

Żeby dać im czas na dojście do siebie, podniósł słuchawkę i wystukał zastrzeżony numer Ministerstwa Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wiedział że zamiast Warnera odbierze Palfry, ten irytujący fagas.

- Tweed. Gdzie jest teraz minister?

- To wiadomość ściśle taj...

- Czytałeś ostatnią dyrektywę premiera?

- Tak. I pan minister też.

- Więc gdzie on jest? Gadaj, jeśli chcesz zachować swoją ciepłą posadkę!

- O ile mi wiadomo, może być w swoim domu w Belgravii.

- To w końcu ci wiadomo, czy może być?!

- Wiadomo.

- Dziękuję.

Tweed odłożył słuchawkę, wstał i wziął płaszcz.

- Najpierw muszę się zobaczyć z Warnerem i upewnić, czy będzie współdziałał.

Zadzwonił telefon Monica odebrała i przywołała gestem Tweeda.

- Ma pan gościa na dole.

- Nie ma mnie. Spław go.

- To Eva Brand.

- O? - uniósł brwi Tweed. - Poproś, żeby chwilę poczekała - Obiegł wzrokiem pokój. - Proszę państwa, nie ma czasu na posiadówki i pogaduszkl Marler, jedź i przemagluj Martina Hogartha Masz wolną rękę, nie mamy czasu na wyszukane sztuczki.

- Rozumiem Najpierw wykonam głuchy telefon, żeby się upewnić, że jest w Carpford.

- Harry, ty jedź do Soho, do tej spelunki, gdzie Bob ostrzegł dziewczynę, że idzie do niej ten dupek z nożem. „Ślicznotki”, czy jakoś tak? Pogadaj tam z ludźmi o pogłoskach na temat zbliżającego się ataku na Londyn. Może się czegoś dowiesz. Potem spróbuj pogadać z dziewczynkami na ulicy. One czasem wiedzą różne rzeczy.

- Tak jest, już jadę.

- Pete, ty też jedź do Carpford. Weź się za Margessona.Nie musisz być delikatny. Bob, narysuj mu mapę, gdzie ma go szukać.

- Martin jest u siebie - zameldował Marler. - Paula, daj mi kartkę, narysuję Pete'owi gdzie ma znaleźć Margessona.

Tweed rzucił swój płaszcz Monice, która złapała go w locie i powiesiła na wieszaku. Wrócił za biurko i przez chwilę myślał milcząc. Zanim polecił wpuścić na górę Evę, pokój niemal opustoszał Został tylko Newman.

- Bob, chcę żebyś pojechał na Covent Garden, tam gdzie znaleźliśmy ciało Eddiego, do Monk's Alley.

- Potem - odparł Newman, gestem uciszając zbierającego się do otwarcia ust Tweeda. - Nie kłóć się ze mną to nic nie da. Odwiozę cię do Warnera Już dwa razy próbowali cię zabić.

- Jeśli musisz... Ile czasu ostatnim razem jechaliśmy od Warnera?

- Z pół godziny. Korki.

- A więc, jeśli Eva jedzie od niego, wyszła pół godziny temu?

- Nie, jechała dużo krócej - wtrąciła się Monica - Usłyszałam motocykl i wyjrzałam przez okno. Widziałam, jak zsiadała z niego i parkowała na krawężniku za rogiem. Nawet przez takie korki motocyklista jedzie jak burza.

- Mo-to-cykl - powtórzył, sylabizując Tweed. - a kurierzy po zmroku w Carpford też byli na motocyklach, prawda? Właśnie sobie przypomniałem raport z Afganistanu. Kiedy Sojusz Północny oblegał Kandahar, mufla Omar, namiestnik Osamy bin Ladena na Afganistan, zdążył się wymknąć w ostatniej chwili. Na motocyklu. Wygląda na to, że al-Kaida lubi te maszyny... - Umilkł na chwilę, pogrążony w swoich myślach. - Proś Evę Brand.

Paula wciąż siedziała za swoim biurkiem, kiedy pojawiła się Eva Brand. Paula starała się nie pchać w oczy, żeby Tweed jej gdzieś nie wysłał - chciała jechać wraz z nim i Newmanem do Warnera.

Eva Brand miała na sobie czarne spodnie, wpuszczone w wysokie motocyklowe buty.

Pod pachą trzymała skórzane rękawice. Usiadła na wskazanym jej przez Tweeda fotelu przez jego biurkiem. Powitał ją przyjaznym uśmiechem - pierwszym od czasu powrotu z Downing Street.

- Miło znów panią widzieć. Wygląda pani zachwycająco, jak zwykle. Przynosi nam pani jakieś dobre nowiny?

- Pochlebstwami niewiele pan ze mną wskóra A nowiny mam raczej niepomyślne. To dlatego tak tu przygnałam.

- Coś się stało?

- Jeszcze jak! Victor wpadł w szał na wieść o decyzji premiera, że będzie pracował pod pańskimi rozkazami Jeszcze nigdy nie widziałam go w takim stanie. Biegał w kółko po gabinecie, jak szaleniec, podnosił co chwila inną wazę, jakby je chciał przestawiać, potem z całych sił walił o stół. Jedna rozleciała się na kawałki, tak nią trzasnął. Ma zamiar zablokować pańskie poczynania. Dzwonił do premiera i prosił o odwołanie zarządzenia. Mówił, że podlegając pańskim rozkazom wyjdzie na idiotę przed resztą Gabinetu.

- Tak się wyraził?

- Tak, dosłownie. I mianował na miejsce po zaginionym Bullerze Tollivera.

- Tolliver? Średnio inteligentny; ale robi, co mu się każe, a to może być dobra wiadomość. Dziękuję, że mi pani powiedziała.

- Mam nadzieję, że przekazałam panu jego reakcję dostatecznie wyraziście. Zachowuje się jak kapitan Bligh, któremu donoszą o buncie na „Bounty”.

- Chyba rozumiem, o co chodzi. Raz jeszcze dziękuję za to, że zadała sobie pani tyle trudu.

- Nic takiego - powiedziała wstając i patrząc na zegarek. - Będę już leciała, bo jeszcze zauważy, że się wymknęłam - Obejrzała się przez ramię na Paulę. - Musimy się kiedyś umówić na obiad, kolację, herbatę, czy cokolwiek.

- Zadzwonię, kiedy tylko znajdę wolną chwilę - odparła z uśmiechem Paula.

Eva zakręciła się na pięcie i tyle ją było widać.

- Nie zapominaj, że jadę z wami - powiedziała Paula do Tweeda, kiedy zamknęły się drzwi.

- Mowy nie ma. Miałem ci właśnie przydzielić zajęcie - odparł, piorunując ją wzrokiem. Wytrzymała jego spojrzenie i nie odpuściła. Newman z trudem powstrzymał uśmiech. On też kiedyś stawał do takich pojedynków na spojrzenia, ale miał wtedy 10 lat, poobijane kolana i był szczerbaty. Tych dwoje dawało takie popisy, że aż przyjemnie było patrzyć z boku i podziwiać.

Paula wstała i założyła kurtkę. Zza okna rozległ się odgłos zapuszczanego silnika motocyklowego. Monica wyjrzała w samą porę, by zobaczyć, jak Eva, przechylona pod niebezpiecznym kątem śmignęła na ulice, by zniknąć w kierunku Baker Street.

- Bob, jedziemy - powiedział Tweed.

Wyszedł, z Newmanem i Paulą tuż za plecami. Przez całą drogę Tweed i Paula, siedzący z tyłu obok siebie, nie zamienili ze sobą ani słowa Newman patrzył, jak się na siebie dąsają i wewnątrz aż trząsł się ze śmiechu.

Pani Carson, gospodyni ministra, otworzyła drzwi z wyraźnie niezadowoloną miną.

Stanęła pod ścianą z rękami założonymi na piersiach i patrzyła na nich z jawną wrogością. W tyle pojawia się Eva, tym razem już w czółenkach, zamiast motocyklowych butów.

- Czego sobie państwo życzą? - zapytała opryskliwie pani Carson.

- Przyszliśmy się zobaczyć z ministrem.

- Byliście umówieni?

- Ja ich wprowadzę - powiedziała Eva, stając koło pani Carson - Pani niech lepiej wraca do kuchni. Garnek pani kipi.

Pani Carson posłusznie odmaszerowała, ale drzwi od kuchni trzasnęły z taką siłą, że cały dom zadrżał. Tweed był tylko z Paulą, Newman został na dole; zaparkował samochód za zakrętem i czekał w nim na ich powrót Eva poprowadziła ich do gabinetu, koło windy i zapukała do drzwi.

- Kto tam do cholery? - doszedł ich ryk z drugiej strony.

- Do ciebie - powiedziała Eva, otwierając drzwi i zapraszając Paulę i Tweeda do środka Warner siedział na fotelu z wysokim oparciem ustawionym razem z biurkiem na podwyższeniu. Przed i poniżej biurka stały dwa krzesła dla rozmówców.

Warner obrócił się na fotelu, spojrzał kto wszedł i pośpiesznie zebrał z blatu jakieś papiery, które wrzucił do czerwonej teczki. Na biurku pozostał tylko jeden dokument, dyrektywa premiera w sprawie nominacji Tweeda.

- Zdumiewające, że miał pan czelność pojawić się tutaj po czymś takim - powiedział, poprawiając cwikiery.

Tweed podszedł i usiadł na jednym z krzeseł, gestem wskazując drugie Pauli. Warner, i tak wysoki i potężnie zbudowany, dzięki podwyższeniu jeszcze bardziej górował nad nimi.

- Mam nadzieję, że obecność mojej asystentki panu nie przeszkadza - zaczął Tweed.

- Ależ skąd, niech się pan nasładza swoim triumfem bez przeszkód. Przecież i tak wszędzie ją pan ze sobą ciąga.

Dłoń Pauli zacisnęła się na kolanie. Jeszcze słowo i zabiję tego tępego buca, pomyślała, ale jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Warner spojrzał ponad nią na stojącą koło drzwi Evę.

- Czego tam tak sterczysz, Eva? Chodź, przyłącz się do zabawy. Kiedyś kobiet nie dopuszczano do tak wysokich stanowisk. Ich domeną było parzenie herbaty i pisanie pod dyktando. Cholera, komu to przeszkadzało? Wszystko wtedy działało tak płynnie...

Eva przyniosła krzesło i usiadła obok Pauli, zwijając dłonie w pięści na podołku.

- Gość z Whitehallu doniósł właśnie, że za granicą daje się wyczuć panika - powiedział Tweed, próbując zmienić temat.

Eva trąciła nieznacznie Paulę, wyrażając podziękowanie dla Tweeda. Warner rozsiadł się wygodnie w swoim fotelu i spojrzał ironicznie na Tweeda Podniósł z blatu dyrektywę z Downing Street i pomachał nią w powietrzu przed nosem gości.

- Wie pan co to jest, prawda? Widzę z listy adresowej, że kopie tego świstka dostali wszyscy szefowie struktur bezpieczeństwa, a nawet Ministerstwo Obrony! Co pan sobie wyobraża, że ja puszczę płazem taki absurd? Przecież tu jest napisane, że ja mam przyjmować od pana rozkazy! Otóż nie mam zamiaru ich przyjmować. W życiu nie widziałem większej bzdury jak ten przerażający dokument! Boże święty; przecież ja jestem członkiem rządu i wicepremierem! Bezpieczeństwo to moja działka i niczyja inna. Dzwonię do premiera.

- Jak pan sobie życzy, panie ministrze, to pański przywilej - pojednawczym tonem odparł Tweed.

Paula rzuciła mu zdziwione spojrzenie. Była zaskoczona. Spodziewała się kontrataku i osadzenia tego durnia Zwłaszcza w nastroju, w którym rozstawiał wszystkich po kątach na Park Crescent.

- Cieszę się, że pan to docenia - odparł Warner, o kilka decybeli ciszej, niż dotychczas.

- Panie ministrze - nachylił się do niego Tweed - miałem nadzieję, i nadal ją żywię, że będę mógł z panem w tej trudnej sytuacji współpracować. Oczekuję, że zdołamy połączyć nasze siły, zamiast walczyć ze sobą nawzajem. Mamy wspólnego wroga. Wspólnym wysiłkiem zdołamy mu stawić czoło.

Warner był wyraźnie zaskoczony. Zdjął cwikiery; odsłaniając swój orli nos. Wyjął z kieszeni szmatkę, którą zaczął przecierać szkła, zanim nasadził je z powrotem na nos.

- W tym, co pan powiedział, jest sporo racji - odezwał się normalnym, spokojnym głosem, wręcz uprzejmie.

Nagle Paula zrozumiała, co się dzieje. Tweed rozegrał to bardzo mądrze. Zrozumiał, że Warnerowi zależy głównie na jego pozycji w Gabinecie i podsunął mu znakomitą wymówkę, którą mógł wyjaśnić zmiany kolegom ministrom. „Tweed wyjaśnił mi swoje rozumienie tego dokumentu. Według niego służy on temu, żeby skłonić wszystkie służby bezpieczeństwa do współpracy i skoordynować wymianę informacji”.

- Czy mogę zaproponować pierwsze wspólne posuniecie? - zapytał Tweed.

- Zamieniam cis w słuch, drogi przyjacielu.

- Mój gość z Whitehallu przyniósł pogłoskę, że Tolliver został szefem Wydziału Specjalnego.

- To prawda. Skoro Buller zaginał, nie mogłem pozostawić tak ważnego stanowiska nieobsadzonego. Tolliver nadaje się na nie znakomicie.

- Od jakiegoś czasu wszyscy oficerowie dochodzeniowi Wydziału Specjalnego chodzą jednolicie umundurowani w płaszcze z wielbłądziej wełny. Wszyscy już o tym wiedzą, począwszy od złoczyńców, których mają ścigać tajniacy. Chciałem zaproponować, żeby tę świadomość wykorzystać, zalewając tak umundurowani tajniakami centrum Londynu Pałac Buckingham, katedra św. Pawła, Canary Wharf, nabrzeża Tamizy.

- Wspaniały pomysł! - Warner uśmiechnął się nieszczerze, z lekkim ironicznym skrzywieniem - Zajmę się organizacją tego przedsięwzięcia zaraz po pańskim wyjściu.

- Pozostaje jeszcze kwestia łączności. Ktokolwiek planuje ten atak, musi utrzymywać łączność z wykonawcami. Być może robi to przez radio. Ma pan u siebie sekcję monitorującą ruch radiowy. Niech nasłuchuje w poszukiwaniu podejrzanych zagęszczeń.

- Jest pan kopalnią znakomitych pomysłów. Wprawdzie już prowadzimy nieprzerwany nasłuch, ale rzeczywiście lepiej, żeby się koncentrowali na zagęszczeniach sieci. Tweed, czas chyba, byśmy nasze przymierze przypieczętowali kieliszkiem sherry.

- Dziękuję za zaproszenie, ale innym razem. Muszę wracać na Park Crescent.

- Oczywiście. Eva państwa odprowadzi. Ja od razu zajmę się realizacją pańskich sugestii.

Wyszli z gabinetu Tuż za drzwiami Eva nachyliła się Tweedowi do ucha i wyszeptała:

- Teraz rozumiem, jak pan dostał tę robotę. Do głowy by mi nie przyszło, że będzie pan w stanie tak znakomicie wykręcić kota ogonem.

- Po pierwsze, trzeba nad sobą panować. Wtedy zawsze można dostosować taktykę do okoliczności.

Wyszli z budynku i szli do samochodu, kiedy Paula powiedziała.

- Ciekawe, jak sobie radzi Marler w Carpford.

Dom parterowy, w którym mieszkał Martin Hogarth, był luksusowym przybytkiem Ściany w dolnej części z kamienia, powyżej pokryte były deskami z kosztownego drzewa piniowego. Masywne drzwi wejściowe z dębiny wyposażono w trzy zamki banhamowskie.

Piniowe okiennice broniły dostępu do wąskich okien. Wokół tyło ciemno, ale przez szpary w okiennicach wysączało się światło. Marler wciąż stukał donośnie w dębowe drzwi zawieszoną u nich żelazną kołatką.

Rozległ się zgrzyt odsuwanej zasuwy Nad drzwiami rozbłysło oślepiające światło żarówki Drzwi otworzyły się, odsłaniając ciemnawą sylwetkę mężczyzny dobiegającego czterdziestki. Był uzbrojony. Trzymał w dłoni Mausera kalibru 7,63 mm z długą lufą i magazynkiem na dziesięć naboi.

- Marler, SIS.

Marler podniósł otwartą legitymację; była doskonale widoczna w jaskrawym oświetlenia. Szczupły człowiek, który stał w drzwiach, ubrany był w bluzę polo i zielone spodnie. Nie miał butów, jedynie białe skarpetki.

- Czy mógłby pan schować tę rzecz? - wycedził Marler. - Pistolet to niebezpieczne narzędzie.

- Doprawdy? - zadrwił tamten. - Czyżby pan nie wiedział, że żyjemy w świecie pełnym niebezpieczeństw? Przybył pan tutaj po zmroku i zaczyna się tłuc niczym wszystkie armie piekielne. Skąd niby mogłem wiedzieć, czego się spodziewać za drzwiami?

- Teraz już pan wie - powiedział Marler, chowając legitymację do kieszeni - Więc niech pan to odłoży, do diabła. Musimy pogadać.

- Chciał pan zapewne powiedzieć - mężczyzna nie przestawał kpić - że to pan musi pogadać. Bo nie wydaje mi się, żebym ja łaknął konwersacji.

Wypowiadając te słowa, odłożył Mausera na stół, który stał obok drzwi Skinięciem głowy dał Marlerowi do zrozumienia, że może wejść - choć było to gest z rodzaju tych, którymi zwykle zaprasza się do środka akwizytora Gęste, brązowe włosy gospodarza były starannie uczesane, pod wyrazistym nosem nosił starannie przystrzyżone wąsy.

Przywodził Marlerowi na myśl dorobkiewicza, który padł ofiarą własnej próżności Weszli do środka Salon pełen drogich mebli tonął w nikłej poświacie kinkietów. Ściany były bladozielone Tu i ówdzie wisiały obrazy przedstawiające dziewczęta, ubrane jedynie w zachęcające uśmiechy.

Wystrój wnętrza zgadzał się doskonale z osobowością właściciela.

Odbyło się kolejne przedstawienie: mężczyzna hałaśliwie zamknął wszystkie trzy zamki Marier skorzystał z nadarzającej się okazji podnosząc Mausera za lufę.

Wyjął magazynek i schował go do kieszeni.

- Na wypadek, gdybyśmy się posprzeczali - wyjaśnił, odkładając broń z powrotem na stoi - Pan Martin Hogarth?

- Wiedział pan, kim jestem, jeszcze zanim zaczął pan wyważać drzwi.

- A gdybym przez pomyłkę trafił do pańskiego sąsiada?

- Wyjaśnijmy coś sobie od razu. Ktoś od was złożył mi już wizytę. Był wtedy u mnie akurat Billy; mój brat. Przylazła tu ta mała zdzira, która u was pracuje.

Potężny cios spadł na chudą szczękę Martina, który zatoczył się parę kroków wstecz, by w końcu upaść na puszysty; wełniany dywan. Chwycił się za obolałą szczękę. Gdy się podnosił, jego rozbiegane oczka pełne były jadu.

- Minister Victor Warner dowie się o wszystkim - syknął. - Dopuściłeś się nieuzasadnionej napaści!

- A niech się dowie. Stracisz tylko czas. Nie podpadam pod jego jurysdykcje - odpowiedział Marler spokojnym, obojętnym tonem - Ale trzymaj lepiej jęzor na wodzy. Chyba miałem rację, kiedy rozładowałem tego Mausera, panie Hogarth. Zdaje się, że nieco pana wytraciłem z równowagi. Tak dla informacji, panna Grey jest sumiennym pracownikiem i niezwykle przyzwoitą kobietą. A teraz pogadamy.

Marler usadowił się na krześle o prostym oparciu i obitym jedwabiem siedzisku.

Martin otworzył kredens, wyjął butelkę szkockiej i nalał sobie solidną porcję. Wypił i odstawił butelkę na miejsce, nie proponując drinka Marlerowi.

- Odwiedzają pana nocni kurierzy na motocyklach - zaczął Marler. - Dostarczają duże koperty.

- Nie mam z tym nic wspólnego - wyrzucił z siebie Martin, siadając w fotelu, Nogi wyciągnął daleko przed siebie, na sam środek pokoju. - Zostawiają te swoje gruchoty pod ścianą mojego domu. Upierdliwe, bezczelne gnojki.

- Dlaczego nie każe im pan parkować na dnie Carp Lakę?

- Czytuję gazety. Anglia jest teraz tak samo niebezpieczna, jak Afganistan. Chłoptasie mają noże i nie zawahają się ich użyć.

- Był pan w Afganistanie?

Świńskie oczka powędrowały w inną stronę, mężczyzna zaczął się niespiesznie rozglądać po pokoju. Wreszcie sięgnął po szklankę i uświadomił sobie, że jest pusta.

- Dobry Boże, nie - odpowiedział po paru chwilach. - Azja i Afryka to barbarzyńskie kontynenty. Fatalnie, że posłaliśmy tam naszych chłopaków. Powinni zrobić porządek i piorunem wracać do kraju...

- Jak udało się panu kupić ten bungalow?

- Co? Ach, po prostu przeczytałem ogłoszenie w „Timesie”. Wynająłem, nie chcieli sprzedać. Pomieszkam tu z pięć lat Czynsz to istne zdzierstwo...

- Zasięgnął pan porady Pecksniffa?

- Porady? Cóż to za słowo? Owszem, złożyłem staremu dickensowskiemu oszustowi jedną wizytę w tych jego ściekach...

- Pański dickensowski oszust zniknął. Prawdopodobnie został zamordowany. Dlaczego?

- Chwileczkę, kochasiu. - Martin wstał, wyjął butelkę szkockiej i nalał sobie kolejnego solidnego drinka - Zdrówko! - rzekł, wznosząc szklankę.

Marler zignorował prowokację i patrzył obojętnie, jak Martin opróżnia naczynie. Siedział nieruchomo i czekał, aż gospodarz znajdzie się na powrót w fotelu.

Cisza się przedłużała W końcu Martin nie wytrzymał i zapytał:

- Coś jeszcze?

- Owszem. Zastawia mnie, czemu wybrał pan tak cichą i odosobnioną okolicę. Oczywiście stan rzeczy uległ zmianie, biorąc pod uwagę cztery morderstwa, które miały tu miejsce.

Ruchliwe oczka ponownie rozpoczęły inwentaryzację pomieszczenia. Bez wątpienia gospodarz sprawdzał, czy nic nie zginęło od chwili pojawienia się gościa. Ręce Martina zacisnęły się na szklance.

- Cztery morderstwa? - zapytał w końcu - Chyba nie nadążam.

- Proszę pozwolić, że przypomnę - powiedział Marler i zaczął wyliczać na palcach. - Pani Warner zaginęła Pani Gobble również. Podobnie Jasper Buller, szef Wydziału Specjalnego. A teraz Pecksniff. Nadinspektor Buchanan ze Scotland Yardu, oficer niezwykle doświadczony, uważa, że całą czwórkę zamordowano. Czemu? Za dużo wiedzieli. Na przykład o organizacji New Age Development.

Zmasowany ogień pytań Marlera poskutkował Martin zaczął się wiercić w fotelu. Podciągnął nogi do siebie i usiadł prosto.

- Nie znałem tych ludzi.

- Znał pan Pecksniff. Przed chwilą sam pan przyznał, że się z nim widział. A może - Marler nie przerywał, mając dobrze w pamięci słowa Pauli - niepokoił pana teleskop w oknie domu pani Gobble. Teleskop, przez który mogła obserwować, co pan robi i kto do pana przychodzi?

- Teleskop? Znów nie nadążam, kochasiu.

- Dobrze - powiedział Marier wstając. - Sadzę, że dowiedziałem się tego, co chciałem. Teraz pana opuszczę, jeśli będzie pan łaskaw otworzyć banhamowskie zamki u swych drzwi.

- Co takiego chciał pan wiedzieć?

Marler nie odpowiedział, a Martin podszedł do drzwi. Otwierając, łypnął na przybysza.

- Czego się pan dowiedział?

- Człowiek rzadko kiedy zdaje sobie sprawę, że powiedział za dużo.

W biurze Tweeda stawił się cały zespół oprócz Marlera. I tak napięta atmosfera zagęściła się jeszcze, gdy wszedł Beaurain. Na zewnątrz zapadła bezchmurna i chłodna noc. Belg przeciągnął dłonią po wąsach i usiadł. Po chwili odezwał się ponurym głosem.

- Obawiam się, że zostało nam bardzo niewiele czasu...

- Mam podobne odczucia - zgodził się Tweed.

- W porządku - ciągnął Beaurain - Nie mam w zasadzie wątpliwości, że centrum dowodzenia al-Kaidy znajduje się w Carpford. Zgodzi się pan, Tweed?

- Tak. Też doszedłem do tego wniosku. Dziwaczna mieścina, mieszka tam kilka bardzo podejrzanych osób.

- Trzeba założyć tam stanowisko i przypatrywać się mieszkańcom. Właśnie wracam z Carpford, przejechał ze mną Billy Hogarth. Namówiłem go, żeby wynajął mi dom. Umieściłem Billy'ego w małym hotelu w Bloomsbury. Jeszcze dziś jadę do Carpford, zaszyję się u niego i będę obserwować...

- Dobry pomysł - powiedział Tweed. - Musimy przejść do ofensywy. Klucz do sprawy znajduje się w tej wiosce...

- Pojadę z tobą - zgłosiła się Paula - Trzeba przynajmniej dwóch osób, żeby pełnić trupią wartę.

- Trupią wartę? - zapytał Harry.

- Zgadza się. Jak dotąd zniknęły cztery osoby. Wątpię, by któraś z nich odnalazła się żywa.

Drzwi otworzyły się i wszedł Marler, który właśnie wrócił z Carpford. Miał nieobecny wyraz twarzy. Opowiedział zebranym o wizycie u Martina Hogarth. Konkluzję wygłosił bardziej jeszcze zwięźle i zdawkowo, niż miał w zwyczaju.

- Martin Hogarth kręci.

W milczeniu wysłuchał Tweeda, który poinformował go o postanowieniu Beauraina Zadał tylko jedno pytanie.

- Można ufać Billy'emu Hogarthowi?

- Można - zapewniła Paula - Przeprowadziłam z nim długą rozmowę i jestem przekonana, że nie jest zamieszany w sprawę. Ale, jak słusznie mówi Marler, zgniłym jabłkiem w skrzynce może być jego brat, Martin.

- Zdaje się, że zgniłych jabłek może być więcej - odezwał się chrapliwie Beaurain.

- I na Billy'ego musimy mieć oko - postanowił Tweed. - Trzeba dopilnować, żeby nie wychodził z hotelu. Paulo, opisz Pete'owi wygląd Billy'ego Pete, pojedziesz obserwować hotel i pilnować, żeby Billy nigdzie nie wychodził.

- Może gdzieś dzwonić z hotelu - ostrzegł Newman.

- Nie może - odparł Beaurain - Gdy stamtąd wyszedłem, przeciąłem na zewnątrz główny przewód telefoniczny.

Paula opisywała Billy'ego Pete'owi, Beaurain wstał i zaczął się przechadzać po biurze.

- Gdy chodzę, lepiej mi się myśli.

Podniósł z biurka Pauli notatnik, na pierwszej kartce zapisał adres hotelu oraz kilka wskazówek, jak trafić na miejsce. Gdy Paula skończyła mówić, wręczył Pete'owi kartkę.

- Marler - rozkazał Tweed - Dziś jeszcze masz skontaktować się ze wszystkimi informatorami, do których uda ci się dotrzeć. Puścisz w obieg plotkę. Za parę dni do Londynu wkroczy wojsko. Nie wiemy, kto stoi za całą sprawą, ale niech mu się pali grunt pod nogami.

Pete'a nie było już w sali Marler wyszedł zaraz potem. Newman zmarszczył brwi. Z chwili na chwilę atmosfera w biurze stawała się coraz bardziej napięta Nadszedł moment, na który czekali wszyscy. Ruszają do akcji.

- Czy Marler zdoła dotrzeć do informatorów w środku nocy? - zastanawiał się Newman.

- Nawet będzie mu łatwiej - zapewnił Harry z uśmiechem. - Jego siatka dziewcząt na telefon jest w stanie rozpowszechnić wiadomość w ciągu kilku godzin. Czyżbyś nie wiedział, że one pracują głównie w nocy?

Paula otworzyła walizkę, którą wyjętą z szafy. W środku spoczywał komplet rzeczy niezbędnych do natychmiastowego wyjazdu. Monica, która zniknęła z biura nieco wcześniej, wróciła z obszerną płócienną torbą i wręczyła ją Beaurainowi.

- W środku jest termos z kawą który pomoże wam przetrwać noc. I kanapki. Mam nadzieję, że lubicie szynkę i ser. Jeżeli nie, to wielka szkoda. Prócz tego w środku jest mnóstwo owoców.

- Jak byłam u Billy'ego - powiedziała Paula - zapuściłam żurawia do kuchni Ma zaparzacz, kawę, fasolę w puszkach, masło i pieczywo - wszystko rozłożone na półkach pod szafkami Nie umrzemy z głodu.

W międzyczasie wymknął się też Harry. Wrócił, niosąc dwa futerały od skrzypiec.

Otworzył jeden i odsunął się, żeby Beaurain mógł obejrzeć zawartość. Belg znów się uśmiechnął Przed chwilą uściskał Monikę ze słowami, że jest „najcudowniejszą kobietą na świecie”. Płócienną torbę przewiesił sobie przez ramię.

- Mogą się przydać - zauważył Harry. - W drugim jest to samo. Nigdy nic nie wiadomo.

Beaurain wpatrywał się w pistolet maszynowy Uzi spoczywający w futerale od skrzypiec. W środku były też zapasowe magazynki Wyjął broń i przeładował, upewniając się, czy komora nabojowa jest pusta Wycelował w sufit i pociągnął za spust.

- Dobry sprzęt - Poklepał Harry'ego po plecach. - Dzięki.

- Czas się zbierać - rzekła Paula ze zniecierpliwieniem. - Mamy już wszystko, co potrzeba - wystarczy na małą wojnę. Wezmę drugi futerał. Weź swoją walizkę, instrument na którym pewnie potrafisz grać, oraz torbę. Na co jeszcze właściwie czekamy?

- Informujcie mnie na bieżąco - zawołał za nimi Tweed.

- Czyli ja zostałem bezrobotny - powiedział Harry, bardzo zawiedziony.

- Nieprawda - powiedział Tweed. - Masz innych informatorów. Ruszaj w miasto, roznieś tę samą wieść, co Marler.

- Na razie. Do zobaczenia..

Harry'ego już nie było. Newman wstał, podszedł do szafy z ubraniami i wyjął długi, czarny płaszcz. Założył i okazało się, że sięga mu do kostek Poprosił Monikę, by przyniosła jeszcze jedne „skrzypce” i wyjrzał przez okno.

- Paula i Jules pojechali jego wozem. Odczekam parę minut i pojadę za nimi. Będę tajemniczą postacią, czyhającą na skraju Czarnego Lasu. W charakterze wsparcia, oczywiście. Pojadę, nawet jeśli mi pan nie pozwoli.

- Toż to bunt! - Tweed wyrzucił ręce w górę. - Najpierw Paula, a teraz ty. Masz być na miejscu jak najszybciej. Dzwoń do mnie z komórki, kiedy będziesz mógł.

Zjawiła się Monica i wręczyła Newmanowi Uzi w futerale. Ściągnęła wargi.

- Nie daj się zastrzelić.

- Co takiego?

Zobaczył, że Monica się uśmiecha Pocałował ją w policzek. Dała mu nieco mniejszą torbę z prowiantem.

- Masz tu termos z kawą i butelkę wody mineralnej. Niegazowanej, jak lubisz. Będzie ci się chciało pić.

- Bóg zapłać. Ruszam.

W biurze zrobiło się dziwnie cicho, gdyż tylko Tweed i Monica pozostali na miejscu. Spokój, który zapanował w pomieszczeniu, kontrastował bardzo z niedawną gorączkową aktywnością Tweed poprosił Monikę o notes z listą numerów telefonicznych.

Najpierw wybrał numer ministra obrony. Bezbarwny głos dyżurnego telefonisty poinformował, że ministra nic ma. Tweed wybrał numer londyńskiego apartamentu, w którym mieszkał Victor Warner.

Poczuł się zbity z tropu, gdy usłyszał w słuchawce aksamitny kobiecy głos.

- Halo?

- To chyba ty, Evo? Mówi Tweed.

- To na pewno ja - odpowiedziała ciepło. - Poczekaj chwilkę... - Usłyszał, jak mówi do pani Carson, że rozmowa jest prywatna i chciałaby zostać sama. W kuchni na pewno jest coś do roboty. Trzasnęły drzwi - Ciekawska - szepnęła Eva. - Co mogę dla ciebie zrobić? Kobieta zawsze ryzykuje, gdy zadaje mężczyźnie to pytanie.

- Czasami rzeczywiście. Zastałem Jego Wysokość?

- Nie, jeśli masz na myśli Victora Kim-To-On-Nie-Jest. Pojechał do Garda - tego pałacu w Carpford. Dam ci numer, ale nie zdradź, skąd go znasz. Jest zastrzeżony.

- Dziękuję, ale nie zawracaj sobie głowy.

- Czuję się taka samotna i niespokojna Czy moglibyśmy się spotkać? Na przykład w „U Marco” przy Lower Cheyne Street. Skręca się z Walton Street.

- Wiem, gdzie to jest.

- Naprawdę? Zaskakujesz mnie. Za godzinę?

- Do zobaczenia..

W jej głosie brzmiało coś subtelnie kuszącego. Eva Brand miała wiele twarzy. Tweed wybrał ponownie numer ministerstwa obrony i poprosił do telefonu Peregrine'a Palfry.

- Nie ma go. Czy to nie pan dzwonił przed paroma minutami?

- Nie. Dobranoc...

Następnie zatelefonował do Marina Hogarth. Tę rozmowę należało zręcznie rozegrać.

W słuchawce rozległ się szorstki, władczy głos.

- Słucham? Kto mówi?

- Martin?

- To ja..

Tweed rozłączył się. Ostatni telefon wykonał do Drewa Franklina z „Daily Nation”.

Słuchawka po drugiej stronie wędrowała od osoby do osoby. Wreszcie odezwała się jakaś dziewczyna.

- Drew? - powiedziała - Zaszył się u siebie na wsi. Kto mówi?

- Charlie Wilson. Nic pilnego. Dziękuję...

Przerwał połączenie. Monica przyglądała mu się, zaintrygowana. Upił łyk zimnej kawy z kubka, który od zamierzchłych czasów stał na biurka. Skrzywiła się.

- Nie pojmuję, jak może to panu przejść przez gardło. Dzwonił pan do wszystkich podejrzanych, zgadza się? Żeby ustalić, gdzie są.

- Masz rację. Został jeszcze Margesson, którego Paula nazywa Kaznodzieją. Nie znamy jego numeru, chociaż i tak pewnie jest zastrzeżony. Nieważne.

- Mawiają, że trzeba było dzwonić do osoby; do której się nie zadzwoniło.

Nie zważając na protesty Moniki, że nie powinien chodzić bez ochrony, Tweed pojechał do baru przy Walton Street sam. Cieszył się samotnością. Myślało mu się lepiej, gdy nikogo nie było w pobliżu „U Marco” zapraszało do środka dyskretnie. Żadnych błyskających neonów. Obok wejścia wisiała po prostu mosiężna tabliczka z wygrawerowana nazwą lokalu, oświetlona przyćmionym światłem lampki. Wszedłszy do środka Tweed musiał przystanąć i odczekać, aż oczy przyzwyczają się do półmroku. Znalazł się w podłużnym pomieszczeniu z ladą barową na lewo od wejścia. Rząd świeczników zawieszonych na ścianie rzucał cienie, stanowiły jedyne źródło światła w pomieszczenia. Za barem stał szczupły mężczyzna w białym fartuchu, z wyszytym imieniem MARCO. Tweed podszedł do baru.

- Mam się tu spotkać z pewną dama.

- Oczekuje pana przy stoliku na tyłach sali. Od dziesięciu minut.

- Skąd pan wie, że czeka właśnie na mnie?

Marco uśmiechnął się tajemniczo. Nie był to pyszałkowaty uśmiech, choć nie tyło w nim śladu wahania Mężczyzna odłożył kieliszek, który wycierał i nachylił się nieco.

- Ta dama opisała pana - powiedział cicha - Powiedziała, że jest pan średniego wzrostu, po czterdziestce i nosi okulary w rogowej oprawie.

- Co zamówiła? Sądzisz, że już czas na następnego drinka?

- Jeszcze nie. Sączy. Co pan zamówi?

- Kieliszek chardonnay.

- Wybornie się państwo dobrali. To samo zamówienie.

- Lepiej daj mi już to wino, Marco, i powiedz, ile płacę za nas oboje.

- Nie chciałem pana obrazić.

- Gdybyś obraził, już byś o tym wiedział...

Tweed zapłacił i poszedł na tyły Sali. Oczy zdążyły już przywyknąć do mroku i od razu dostrzegł Evę. Siedziała przy stoliku w wydzielonej alkowie i patrzyła, jak Tweed się zbliża, jedną dłonią wodząc łagodnie po nóżce kieliszka Usiadł.

- Twoje zdrowie! - podniósł kieliszek i trącili się. Zaskoczyło go, jak była ubrana Miała na sobie obcisłą białą sukienkę bez rękawów, odsłaniającą kształtne ramiona.

- On wie, że tu jesteś? - spytał Tweed niespodziewanie, gwałtownie nieomal.

- Victor? Oczywiście, że nie. Dbam, by moje życie osobiste pozostało osobistym.

- Pamiętasz, kiedy po raz pierwszy powołali go na ministra obrony?

- Och, chyba ze dwa lata temu... - odpowiedziała Eva.

- Dlaczego go wybrano? - spytał Tweed.

- Był członkiem parlamentu, a wcześniej dyrektorem prywatnej agencji ochrony; Medfords. Oczywisty wybór. Jedyny kandydat z doświadczeniem.

- Jak udało ci się dostać u niego posadę? - ciągnął Tweed obojętnym tonem.

- Sądziłam, że się domyśliłeś. Był dyrektorem Medfords, a ja jednym z pracowników. A obecnie mamy taki luźny układ.

- Co to znaczy?

- Znaczy to - powiedziała Eva - że oficjalnie nie jestem jego pracownikiem, dzięki czemu nie ogranicza mnie ten kretyński system bezpieczeństwa. Płaci mi z prywatnych dochodów. Victor to bogaty człowiek.

- Jak doszło do tego układu?

- A tak, drogi panie Tweed, że inaczej nie zgodziłabym się dla niego pracować.

- Masz oficjalne godziny urzędowania? - spytał Tweed.

- Nie, na szczęście. Przychodzę i wychodzę, kiedy zechcę. Chciałam, żebyśmy spędzili razem miły wieczór. - Od kiedy przyszedł, uśmiech nie zniknął jej z twarzy ani razu. - Tymczasem jestem przesłuchiwana. W Medfords sama robiłam to nie raz.

Tweed pociągnął łyk wina. Czekała, wpatrując się błyszczącymi oczyma w jego oczy. Poczuł się dziwnie, jak gdyby przenikała mu mózg. Wyjątkowo inteligentna kobieta, w dodatku tak atrakcyjna.

- Gdzie się urodziłaś? - spytał niespodziewanie.

- W małej wiosce w Hampshire. Nie pytaj mnie o nazwę, nie powiem. Moje dzieciństwo to wyłącznie moja sprawa.

- Mówiłaś, że matka zginęła w wypadku samochodowym. A ojciec?

- Przykro mi, trafiłeś na blokadę drogową. Nie mam ochoty o nim rozmawiać i nie będę. - Ciągle się uśmiechała.

- Nie przepadałaś za nim?

- Czyżbyś nie słyszał, co powiedziałam przed chwilą?

Eva podniosła kieliszek, wciąż niemal pełen, i wychyliła go dwoma dużymi łykami. Podniosła puste naczynie tak, żeby barman to widział. Pośpieszył ku niej.

- Jeszcze raz to samo - powiedziała.

- Kto pierwszy odszedł z Medfords, ty czy Warner?

- Właściwie to ja. Skontaktował się ze mną dwa lata później, już jako minister, i zaoferował posadę.

- Co robiłaś przez dwa lata bez pracy?

- Przesłuchanie wciąż trwa - zauważyła z uśmiechem - Obijałam się i szukałam okazji. W barach i najpopularniejszych nocnych klubach.

- Panno Brand...

- Mów mi Eva, proszę.

- Evaw, nie wierzę ci. Włóczęgi po barach i klubach nie są w twoim stylu.

- Jeśli nie wierzysz, twój problem - Odczekała aż oddali się barman, który przyniósł dla niej kieliszek wina, wychyliła połowę, wyciągnęła rękę i dotknęła spoczywającej na stole dłoni Tweeda - Jesteśmy przyjaciółmi?

- Bardzo bym chciał. Robiłem po prostu, co do mnie należy.

- Rozumiem Chciałam się spotkać, żeby cię ostrzec. Victor wpadł najpierw w furię, kiedy przyszło polecenie z Downing Street, żebyś objął kierownictwo nad śledztwem. Potem jednak spodobał mu się ten pomysł.

- A to dlaczego?

- Bo jeśli al-Kaida zdoła przeprowadzić w Londynie udany atak, obwinią ciebie, nie jego. Victor zawsze myśli w ten sposób. Trzyma kozła ofiarnego w rękawie, jeżeli można się tak wyrazić. W końcu walka z al-Kaidą należy teraz do twoich obowiązków - starannie podkreślił ten punkt na radzie ministrów.

- Ach, więc jednak się boi, że może nastąpić atak? Chociaż publicznie sprawę bagatelizuje?

- Wreszcie chwyciłeś? Do prasy przedostały się pogłoski, że szykuje się jakaś koszmarna katastrofa. Maczał w tym palce Drew Franklin, nasz specjalista od plotek. Powinieneś poświęcić nieco uwagi Drewowi Franklinowi.

- Mam taki zamiar. Dziękuję, że mi to wszystko powiedziałaś. Kozioł ofiarny? Interesujące.

- Jest to strategia, którą stosował już w Medfords. Gdy coś szło nie tak, zawsze miał kogoś pod ręką i winę zrzucał na niego. Prawdę mówiąc, jest po prostu rasowym politykiem. Liczy się skuteczna manipulacja, a w tej materii on jest ekspertem.

- Może w takim razie - podsunął Tweed. - Ty także powinnaś na siebie uważać.

- Wypiję jeszcze jeden kieliszek. A ty?

- Jeżeli nalegasz.

- Zdecydowanie nalegam.

- Byłaś kiedyś na Bliskim Wschodzie? - spytał raptem Tweed. - Znasz arabski.

- Niezbyt odpowiadają mi takie miejsca. - Wciąż wpatrywała się Tweedowi w oczy. - Szwajcaria to co innego. Tam wszystko jest jak trzeba.

- Bez wątpienia.

Tweed umilkł i czekał, aż Marco postawi wino na stole i się oddali. Wypił łyk, a Eva opróżniła swój kieliszek do połowy. Nie wydawało się, by miała choć odrobinę w czubie.

Mocna głowa.

- Sądzisz, że uda ci się powstrzymać al-Kaidę? - spytała.

- Książę Wellington powiedział kiedyś, że nigdy nie wiadomo, jak się skończy walka, póki się nie skończy. Nie jest to dokładny cytat, ale myśl ta sama. Cieszę się, że się spotkaliśmy, ale czy naprawdę moglibyśmy już ruszać?

- Mężczyzna szykuje się do walki - Wypiła resztę wina. - Mój samochód stoi za rogiem, więc nie musisz mnie podwozić...

- Zostałem uwiedziony intelektualnie - zwierzył się Monice Tweed, siadając za biurkiem.

- Tylko intelektualnie? - uśmiechnęła się Monica.

Tweed streścił jej rozmowę. Nim usłyszał, co sądzi, poprawiła koński ogon.

- Przychodzą na myśl trzy kwestie - brzmiał komentarz. - Na pytanie o Bliski Wschód odpowiedziała wymijająco. Nie chciała rozmawiać o swym tajemniczym ojca. Niepokojące są też tamte dwa lata jej życia.

- Wszystko zgoda. Ma obezwładniającą osobowość, choć nie dominującą. Może skreślisz ją z listy podejrzanych?

- Lista jest dość długa Victor Warner, Peregrine Palfry, Martin Hogarth, Margessoa Drew Franklin i Eva Brand.

Tweed zmarszczył czoło.

- Jeśli się dobrze zastanowić, nie wiemy o Franklinie za dużo.

- Zrobię, co się da Biorę go znów pod lupę. Wykorzystam wszystkie kontakty, które mam jeszcze w zanadrzu.

- Świetnie. Wiesz, nie jestem pewien, czy należy pozostawić Evę na liście podejrzanych. Arabowie nigdy nie podporządkują się rozkazom kobiety, nieistotne jak inteligentnej.

- Masz rację. O ile wiedzą, że rozkazy wydaje kobieta.

Newman postanowił zostawić samochód, zanim dotrze do wioski Nie chciał, by ktokolwiek odkrył jego przybycie Zaparkował wóz na trójkątnym wrębie obok zbocza Wyjął z futerału Uzi, załadowany wszystkimi czterdziestoma nabojami, i przewiesił broń przez lewe ramię. Zapasowy magazynek powędrował do kieszeni czarnego, ocieplanego płaszcza Z rewolwerem Smith & Wesson w lewej dłoni zaczął się przedzierać wąską, podmokłą drogą.

Wkrótce drzewa gęstego Czarnego Lasu, których wierzchołki sięgały ponad strome zbocze, zamknęły się za nim. Co pewien czas Newman przystawał i nasłuchiwał. Za każdym razem słyszał jedynie złowieszcze milczenie lasu. Wzeszedł księżyc, ale jego poświata nie oświetlała parowu, przez który brnął Newman. Dobrze, że zabrał ze sobą noktowizor. Założył gogle, wszystko wokół rozbłysło w świetlistej zieleni. Widział teraz wyraźnie każdy szczegół.

Pokonawszy dwie trzecie wąwozu, przystanął i zaczął nasłuchiwać. Cisza. Wspiął się po lewym zboczu i wszedł w las. Obstąpiły go rosłe jodły, z rosnącą tu i ówdzie pojedynczą pinią oraz nagie drzewa liściaste, które przywodziły na myśl szkielety. Czemu w podobnych chwilach takie porównania cisną się do głowy?

Na przedzie zamajaczyło potężne drzewo piniowe. Zaczął się wspinać, jak po szczeblach drabiny stąpając po regularnie wyrastających z pnia konarach. Blsko wierzchołka zauważył dogodną kryjówkę. Zawiesił Uzi na sterczącym sęku, z płóciennej torby wyjął butelkę wody; wypił trzy małe łyki i zakręcił butelkę. Przepełniała go energia. Usiadł i odsunął odrobinę na bok gałązkę piniową.

Dom stał po drugiej stronie płaskiej przestrzeni, jakieś sto metrów od drzewa Bungalow po prawej - własność Martina Hogartha - wyglądał na opustoszały: Newman wyjął z torby lornetkę i podniósł do oczu. Wszystkie okiennice domu były szczelnie zamknięte, ale spomiędzy skrzydeł sączyło się światło. Martin jeszcze nie spał.

Przesunął lornetkę, by zobaczyć drugi dom, oddzielony od posesji Martina szerokim pasem pola Tutaj także wszystkie okiennice były zamknięte, ale ze szpar wydobywało się nikłe światło. Beaurain i Paula byli na posterunku.

- Pewnie już wiedza, że jesteśmy w pobliżu - ostrzegła Paula, nalewając kawy. - Niczego nie zmienia fakt, że dojeżdżając do szopy pani Gobble jechaliśmy tak wolno. Kiedy mnie uwięziono, też tam zaparkowałam.

- Nie ma się czym przejmować - rzekł Beaurain z uśmiechem, dotykając przelotnie jej ramienia - Chcemy przecież, żeby się denerwowali, żeby nie mogli usiedzieć w miejscu. Łatwiej wtedy o błąd.

Paula spojrzała ukradkiem na Belga. Muskularny mężczyzna. Nie był w stanie siedzieć nieruchomo, wciąż chodził po przestronnym salonie, sprawdzał okiennice oraz Uzi, które pozostawił na stole przy drzwiach wejściowych.

- Nie zrozum mnie źle - powiedział, odwracając się do niej. - Używałaś już kiedyś Uzi?

- Jasne. - Uśmiechnęła się, zerkając na broń, którą położyła wcześniej na jadalnym stole, blisko kuchni. - Wybrałam się do naszego instruktora strzelectwa Barneya na coroczne szkolenie. Na naszą posiadłość w Surrey. Barney trzymał mnie tam dopóty, dopóki za każdym razem nie szatkowałam środka tarczy na kawałeczki.

Ali zaczął się nudzić, czekając w kolejnej stojącej na uboczu budce telefonicznej.

Chwycił słuchawkę, nim przebrzmiał pierwszy dzwonek. - Tak?

- Kto mówi? - zapytał ktoś gniewnie.

- Ali, oczywiście...

- Żadnych „oczywiście”. Jesteś żołnierzem, który wykonuje rozkazy. Kto mówi?

- Ali.

- Tu Abdullach. Mówi się, że angielskie wojsko wejdzie do Londynu za pięć dni. Kiedy planujesz przeprowadzić zasadniczą operację?

- Najwcześniej za dwa dni...

- Niech tak pozostanie. Pojawił się inny problem. Mamy tu stan alarmowy. Dwójka nieprzyjaciół zajęła rezydencję Billy'ego Hogarth. Widzieliśmy, jak wyjeżdżał z walizkami. Zatrzymał się w Londynie, w niewielkim hotelu. Jakiś czas później dwóch członków opozycji przybyło do wioski i wprowadziło się do jego domu. Masz w okolicy dodatkowych ludzi?

- Czterech. Zaszyli się w Czarnym Lesie. Nie będą potrzebni podczas zasadniczej...

- Masz z nimi kontakt?

- Oczy... - Ali ugryzł się w język. - Tak jest.

- Wiesz, który dom mam na myśli. W pobliżu jest jeszcze jeden.

- Wiem, o który dom chodzi.

- Postaw swoją czwórkę na nogi. Niech zabiją wszystkich w środka Jeszcze dzisiaj.

5

Była pierwsza w nocy. Beaurain siedział na krześle z prostym oparciem, żeby nie zasnąć. Wtem usłyszał warkot nadjeżdżającego motocykla Maszyna zwolniła i zatrzymała się przed domem Billy'ego Hogartha, silnik ucichł. Rozległ się szczek towarzyszący opieraniu motocykla o ścianę budynku.

Belg odsunął zasuwę w drzwiach wejściowych i wejrzał, trzymając rewolwer Smith & Wesson za plecami Księżyc świecił jasno. Beaurain poszedł do końca budziku i spojrzał za róg. Przybysz wyjmował właśnie dużą, usztywniony kopertę z bagażnika ubrany był jak motocyklista - w skórzaną kurtkę i takież spodnie z nogawkami upchniętymi w butach. Głowę przykrawał kask.

- Nie parkuj tu tego cholerstwa - rozkazał Beaurain.

Mężczyzna obrócił się na pięcie, prawą ręką sięgając gwałtownie do wewnętrznej kieszeni kurtki. Beaurain czekał nieruchomo. Mężczyzna zmienił zdanie i wyciągnął pustą dłoń.

- Co pan powiedział? - zapytał.

Głos tłumił kask.

Beaurain najpierw machnął lewą ręką w stronę maszyny, a potem ku domowi Marina Hogartha w oddali. Przybysz zawahał się, a po chwili przemówił znowu.

- Nie zniszczę panu ściany...

- Powiedziałem, że masz przestawić swojego rupiecia tam.

Po raz drugi Beaurain zrobił gest lewą ręką - najpierw w stronę maszyny, potem domu Martina. Mężczyzna wzruszył ramionami, założył rękawice, włożył kopertę pod pachę i powędrował wraz z motorem pod ścianę parterowe go domu Martina. Tam go pozostawił i tuszył na taras przed drzwiami wejściowymi domu Hogartha Beaurain poszedł spiesznie z powrotem do środka, zastając otwarte drzwi wejściowe. Z ciemności wyłowił sylwetkę Pauli.

Zbudził ją odgłos nadjeżdżającego motocykla. Przed pójściem spać zdjęła tylko wiatrówkę, buty, i wyciągnęła gruby wełniany sweter ze spodni. Stała w ciemności, ściskając w prawej dłoni Browninga. Beaurain delikatnie popchnął ją do środka, sam wszedł również i zamknął drzwi.

- Przywiózł komuś dużą kopertę - szepnął.

- Nic byśmy w niej nie znaleźli. Jestem przekonana, że przez przypadek jedną z takich kopert wsadzono do skrzynki na listy pani Gobble. Znalazłam ją w koszu na śmieci Pusta.

- Będziemy mieli okazję się przekonać, kogo odwiedzi...

Bezgłośnie otworzył na powrót drzwi wejściowe i stali tak ramię w ramię, w schronieniu wąskiego, głębokiego wiatrołapu, z którego wychodziło się na werandę. Patrzeli, co dzieje się przy domu Martina. W pewnym momencie zapaliło się zewnętrzne światło i usłyszeli, że drzwi się otwierają. Rozległ się dobitny, sarkastyczny głos Hogartha.

- A idźże do diabła! O tej porze?

Zatrzasnął drzwi. Stali nieruchomo i patrzyli, jak kurier zawraca, nie zerkając nawet w ich stronę. Mężczyzna był teraz bez kasku. W świetle księżyca Paula by ta w stanie dostrzec, że jest to człowiek bardzo młody; śniady, o krótko przyciętych włosach.

Egipcjanin? A może Saudyjczyk?

Patrzyli dalej, chłopak ruszył w stronę georgiańskiego domu Margessona, gdzie spotkał się z bardziej jeszcze gwałtowną odprawą. Zapłonęło światło przed domem i rozległ się głęboki, tubalny głos Margessona.

- Co za kretyn!

Ponownie trzasnęły drzwi Gdy kurier ruszył ku ogromnej posesji w której mieszkał Palfry, Paula zmarszczyła brwi. Znów światło zewnętrzne rozjaśniło noc.

Służalczy głos Palfry'ego był ledwo słyszalny.

- Nie, dziękuję. Odejdź, proszę...

Drzwi zamknęły się cicho. Kurier kontynuował swój marsz wzdłuż przeciwległego brzegu jeziora Carp. Księżycowa poświata odbijała się w wodzie, tafla nabrała barwy czarnego żelaza Wkrótce księżyc zaczął się rozmywać za powłoką chmur, wreszcie zniknął.

- A niech to diabli! - powiedziała Paula - Nie zobaczymy, jak zareagują tamci.

- Owszem, zobaczymy.

Beaurain pomknął do środka, przetrząsnął swoją torbę i wrócił z noktowizorem. Gdy go założył wszystko pogrążyło się w zieleni. Zobaczył, że motocyklista przechodzi obok rezydencji pani Gobble, kierując się w stronę domu Drewa Franklina, i tam zatrzymuje.

Zabłysła żarówka nad drzwiami wejściowymi. Beaurain opowiedział Pauli, co widział.

- Postał tam jakiś czas, zanim się zmył. Dlaczego? Czemu akurat tam?

- Drew znany jest z kąśliwego języka. Przyjął kopertę?

- Nie. Posłaniec nie był jeszcze tylko w Garda, rezydencji ministra. Drzwi otworzył wysoki mężczyzna Chyba widziałem, jak światło odbiło się od okularów.

- Cwikierów - powiedziała Paula i zadrżała Noc była lodowato zimna, wiatr wciskał się w każdą szczelinę schronienia. W domu było cieplej; ogrzewanie centralne w domu Billy'ego działało bez zarzutu.

- Co się dzieje? - spytała niecierpliwie.

- Warner zamknął drzwi. Motocyklista maszeruje do miejsca, w którym zaparkował.

Wciąż niesie pod pachą kopertę. - Beaurain zamknął drzwi, a Paula włączyła światło.

- Cóż to może oznaczać? - spytała z kuchni, gdzie udała się, żeby zaparzyć kolejną porcję kawy.

- Opisałem wszystko Tweedowi. W odpowiedzi usłyszałem tylko jedno słowo; łączność.

- Nie nadążam za tobą, Jules.

- Uderzyło mnie, gdy to powiedział. Czytałaś zapewne o ataku na World Trade Center w Nowym Jorku. Niepojęte, dlaczego nikt nie odkrył tak skomplikowanego planu. Wydaje mi się, że zrozumiałem jaką metodę zastosowali wówczas i jaką stosują teraz.

Niczego nie zapisują bo wiadomość mogłaby się dostać w niepowołane ręce. Cała komunikacja odbywa się ustnie. Stąd Amerykanie nie mieli zielonego pojęcia, co się świeci jedenastego września. Dlatego nie wiemy, co się ma wydarzyć w Londynie.

Newman przebudził się gwałtownie w swym obserwatorium na wierzchołku drzewa piniowego. Przeraził się. Zasnął na służbie. Ściągnął noktowizor, wymacał w ciemności Uzi i zdjął broń z sęka. Starał się wykonywać jak najmniej ruchów, bacząc, by nie robić hałasu.

Nadstawił uszu. Po chwili już słyszał. Stłumiony odgłos kroków poniżej, stąpanie po wyschniętych liściach paproci.

Psiakrew, gęsta mgła znacznie utrudniała obserwację. Założył gogle. Mgła pozieleniała Ostrożnie odsunął na bok parawan igieł, wyglądając na spowity w nocnych oparach świat. Polem szło czterech mężczyzn, w znacznych odstępach od siebie.

Słuszna taktyka W grupie stanowiliby łatwy cel.

Skradali się w stronę domów. Byli w turbanach, Al-Kaida Kto był ich celem?

Newman wycelował broń i czekał.

Nie było wątpliwości Zmierzali w stronę domu Billy'ego Hogartha Celem byli Paula i Beaurain. Nie było na co czekać. Wycelował w postać pośrodku i nacisnął spust.

Terroryści zareagowali natychmiast Jeden odwrócił się, podniósł Kałasznikowa i otworzył ogień w stronę lasu, zasypując wierzchołki drzew gradem kul. Newman nie miał pojęcia, jakim sposobem mężczyzna się zorientował, że strzał oddano z wierzchołka Nie tracił czasu na domysły.

Posłał w stronę mężczyzn długą serię. Ten z Kałasznikowem padł na bok i legł nieruchomo. Lufa broni Newmana przesunęła się na następnego mężczyznę, strzelającego zajadle na klęczkach w stronę Czarnego Lasu. Newman ponownie nacisnął spust.

Pociski zatrzęsły klęczącym, terrorysta upuścił broń i upadł na wznak Więcej się nie podniósł.

Przyszła kolej na dwóch pozostałych. Miał już ich brać na cel, ale mężczyźni zniknęli.

Musieli ukryć się za domem. Newman miał nadzieję, że kanonada postawiła na nogi jego przyjaciół.

Paula wciągnęła buty i chwyciła Uzi, które położyła na stoliku niedaleko łóżka. Przez otwarte drzwi przemknęła do salonu. Beaurain stał przy drzwiach wejściowych z bronią gotową do strzału. Uśmiechnął się ponuro.

- Idź do drzwi kuchennych. Ja zostanę tutaj...

Odsunął zasuwę, przycisnął się do ściany i pchnął drzwi w ciemności. Do środka leniwie wpełzła mgła Niezbyt sprzyjające warunki. Nasłuchiwał. Strzały na tyłach posesji ucichły. Panowała złowieszcza cisza.

Na werandzie nie było nikogo. Beaurain wychylił się na zewnątrz i ponownie zaczął nasłuchiwać Nic. Domyślał się, że napastnicy potrafią się poruszać cicho jak myszy. On i Paula nie zorientowali się przecież, że nadchodzą Wystawił głowę i rozejrzał się. Żywego ducha Potem usłyszał nikły; choć wyraźny głos. Głos, który ledwo rozpoznał. Newman, przyłożywszy obie dłonie do ust, ostrzegał ich wołaniem. Słowa gubiły się we mgle, ledwie docierając do uszu Beauraina.

- Macie dwóch koło domu. Pozostałych dwóch uziemiłem na polu...

Dwóch? Może być groźnie, jeżeli zaatakują jednocześnie. Beaurain usiadł na werandzie, żeby utrudnić zadanie potencjalnemu strzelcowi. Z prawej rozległ się ledwo słyszalny odgłos potrąconego kamyka Z mgły wyłoniła się postać. Z Kałasznikowem. Lufa podnosiła się, by oddać do Beauraina śmiertelny strzał. Uzi Belga celowało już w tamta stronę. Rozległa się długa seria. Mężczyzna opuścił broń, oparł się o ścianę domu i powoli osunął na ziemię.

Paula pomknęła do kuchni jak strzała Zatrzymała się przed ciężkimi tylnymi drzwiami. Wiedziała, że są zamknięte na zasuwę. Nasłuchiwała, strzały przy drzwiach wejściowych umilkły.

Do salonu przez okno nie wejdą Okiennice są bardzo solidne i dobrze zamknięte.

Usłyszała wołanie Newmana. Czy za drzwiami kuchennymi czyhał jeszcze jeden terrorysta?

Nie bała się. Obudzona odgłosami wystrzałów, początkowo wpadła w przerażenie.

Teraz jednak trening dał znać o sobie. Nerwy trzymała na wodzy i panowała nad nimi Była gotowa, by zabić. Trzymała Uzi na wysokości pasa, gotowa wymierzyć broń w dowolnym kierunku.

Dwie zasuwy chroniły dostępu do domu przez kuchenne drzwi - górna i dolna. Gdy przyjechali, okazało się, że nie mają do nich kluczą a drzwi były zamknięte.

Billy musiał bezwiednie wsunąć klucz do kieszeni. Paula nie mogła wiedzieć, że przez dziurkę od klucza przygląda jej się terrorysta.

Instynkt sprawił, że odsunęła się od drzwi Raz na jakiś czas rozglądała się na boki Wbiegając do kuchni, zerwała z haków dwie duże patelnie i rzuciła na próg.

Pokrętłem zmniejszyła oświetlenie do minimum. Gdyby ktoś natarł z salonu, przy odrobinie szczęścia potknąłby się o patelnie, obwieszczając swoje przybycie.

Wyrwane z zawiasów ciężkie czarne drzwi wpadły do kuchni. Obie zasuwy puściły.

Za drzwiami ukazała się potężna postać, największy mężczyzna, jakiego Paula widziała w życiu. Jego ciężar posłał drzwi na sam środek kuchni, jakby nic nie ważyły. Na głowie nosił czarny turban. Czarna broda porykiwała od wilgotnej mgły.

Uśmiechał się dziko. Kałasznikow zwisał mu z ramienia. W prawej ręce trzymał nóż o koszmarem, zakrzywionym ostrzu. Miał zamiar pociąć Paulę na kawałeczki.

Odwróciła broń o dziewięćdziesiąt stopni, nacisnęła spust i opróżniła magazynek.

W ułamku sekundy posłała wszystkie czterdzieści pocisków. Przez jedną chwilę mężczyzna stał, jakby nie zrobiło to na nim wrażenia, a potem runął twarzą, w dół. Rzuciła się wstecz, chroniąc się przed przygnieceniem przez padające ciało. Gdy mężczyzna uderzył o podłogę, Paula poczuła wibracje pod stopami. Zmusiła się, by się pochylić i dotknąć byczego karku.

Sprawdziły puls na tętnicy szyjnej. Mężczyzna nie żył.

Odrzuciła pusty magazynek i załadowała nowy. Wtem patelnie za jej plecami brzdęknęły.

Skoczyła na równe nogi, mierząc w stronę wejścia do kuchni Usłyszała głos Beauraina.

- Nie strzelaj. To ja, Jules...

Uśmiechnęła się niepewnie i opuściła broń. Wszedł, spoglądając najpierw na wyważone drzwi, a następnie przenosząc wzrok na ciało spoczywające na podłodze.

- Cóż za gigant.

- Poczułam się, jak w „Psychopacie”. Wjechał tu z prędkością pociągu ekspresowego, wymachując nożem. Ocalił mnie trening.

Beaurain przewiesił sobie Uzi przez ramię, położył ręce na ramionach dziewczyny i delikatnie przyciągnął ją bliżej. Drżała Przetrzymał ją tak, póki drżenie nie ustało, wtedy Paula wyswobodziła się.

- Już w porządku. Jak się przedstawia sytuacja? - spytała rzeczowo.

- Było ich czterech. Newman ukrył się w Czarnym Lesie i nas strzegł. Załatwił dwóch, a ja jednego. Ty powaliłaś tego byka, prawdopodobnie dowódcę. Terroryści z al-Kaidy. Spójrz na ten turban...

Zsunął broń z ramienia, słysząc hałas przy drzwiach wejściowymi. Ktoś wołał przyciszonym głosem. Newman.

- Nic wam nie jest? Słyszę, że rozmawiacie.

- Może cię nawet wpuścimy - zawołała Paula figlarnie.

Beaurain i Newman dźwignęli drzwi z obu stron i włożyli z powrotem na miejsce.

Newman przetrząsnął szuflady, znajdując zestaw szpatułek i długich noży.

Powtykali je miedzy framugi a drzwi, by je unieruchomić. Cel został osiągnięty, choć prowizorycznie.

Gdy się tym zajmowali, Paula, której niezbyt odpowiadało towarzystwo zwłok na podłodze, obwieściła, że idzie posprzątać sypialnie. Wyskoczyła z łóżka w takim pośpiechu, że prześcieradło i kołdrę zastała skotłowane na podłodze. Gdy wróciła do kuchni, Newman kończył właśnie długa rozmowę z Tweedem przez komórkę. Zdał relację ze wszystkiego, co się wydarzało. Umilkł na chwilę, po czym znów powiedział jeszcze parę słów i rozłączył się.

- Załatwione - poinformował Beauraina.

- Co takiego? - spytała Paula.

- Tweed zadzwonił do Buchanana. Roy przyśle nam karetki, żeby zabrać zwłoki. Ponadto chciałby wiedzieć, kto tak gwałtownie zareagował na wasza obecność - postanowiłem sprawdzić to razem z Royem.

- W takim razie lepiej wyjdźmy...

Opuścili dom i zauważyli, że mgła się podnosi. We wszystkich domach paliły się światła. Martin stał przed swoim, oglądając w świetle latarki terrorystę, którego zastrzelił Newman. Podniósł wzrok.

- Co tutaj się stało, do cholery? Kim jest ten facet? Wygląda, jakby nie żył.

- Bo nie żyje - wyjaśnił Newman. - Należał do gangu uzbrojonych włamywaczy; którzy zakradli się do domu Billy'ego.

- Długo pan tu stoi? - zapytał Beaurain. - Dziwne, że o trzeciej w nocy jest pan ubrany.

- Ależ pan spostrzegawczy - zakpił Martin, wstając. Odwrócił wzrok na Paulę.- Gdzie jest Billy?

- Postanowił wybrać się na wakacje - odpowiedziała Paula - Wynajął nam dom. Pewnie nie chciał zostawiać go bez opieki.

- Nie powiadomił mnie ani słowem.

- Może nie spowiada się panu ze wszystkich swych zamiarów - zasugerowała Paula słodko.

- Policja dowie się o wszystkim! - krzyknął Martin - Zaraz do nich zadzwonię.

- Proszę się nie kłopotać - powiedział Belg. - Już to zrobiliśmy. A przy okazji, nazywam się Beaurain. Inspektor Beaurain.

- Rozumiem. A ja jestem mistrzem szybkiego ubierania się. Usłyszałem strzały i wyszedłem.

- Faktycznie - zauważył Beaurain - Zważywszy, że zdążył pan nawet przypiąć krawat spinką.

- Wracam do łóżka - rzekł Martin gniewnie i poszedł do domu, zatrzaskując za sobą drzwi.

Od przeciwległego brzegu jeziora szybkimi krokami zbliżała się ku nim wysoka postać. Cwikiery błyszczały na nosie. Minister miał na sobie ciężki płaszcz z karakułowym kołnierzem Kościstą szyję obwinął jedwabnym szalem Zatrzymał się przy nich.

Wzrostem dorównywał Beaurainowi Trzymał ręce w kieszeniach i zachowywał się iście po królewsku.

- Czy ktoś będzie tak dobry i zechce mnie poinformować, co tu się stało? Słyszałem strzały. Widziałem, jak wchodziliście z domu Billy'ego Hogartha Co się tutaj dzieje?

- Policja jest w drodze - odpowiedział Newman - Al-Kaida wolała czterech zabójców, żeby się z nami rozprawić. Wszyscy są martwi.

- A zatem - powiedziała Paula - Al-Kaida jest w Anglii.

- Macie dowody; że ci mężczyźni faktycznie należeli do tej organizacji?

- Mają śniadą cerę, a na głowach czarne turbany - powiedział ostro Newman.

- Musieli prześlizgnąć się przez naszą sieć w Dover - stwierdził Warner. - Nikt nie powinien się o tym dowiedzieć. Nie chcemy, by w Londynie wybuchła panika. Tak się składa, że na dzisiejszy ranek zaplanowałem tajne zebranie. O dziesiątej u mnie.

- U pana w penthousie czy w Whitehall? - zapytał Newman.

- Pański dowcip jest raczej mało subtelny. - Minister odwrócił się do Pauli. - Skoro pojawi się Tweed, to pewnie i pani tam będzie - urwał, po czym ciągnął bez entuzjazmu dalej. - Życzyłbym sobie usłyszeć, co robiliście w domu Billy'ego Hogartha.

Odwrócił się na pięcie i pomaszerował do Garda, nim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć. Newman wyglądał na wściekłego, ale Beaurain uśmiechał się niemal z rozbawieniem.

- Wasz minister bezpieczeństwa, jak przypuszczam. Nie był chyba w najlepszym nastroju.

- Cóż, trudno doprawdy się temu dziwić - rozległ się za plecami Beauraina głos.

- Jules - wtrąciła Paula - To jest Peregrine Palfry, osobisty asystent ministra.

- Miałem zamiar powiedzieć - ciągnął Palfry, niezadowolony; że mu przerwała - że minister bardzo dużo pracuje i niewiele śpi. Gdy tutaj szedłem, natknąłem się na paskudnie wyglądające zwłoki. Mnie również obudziła strzelanina. Co tu się działo? Kto to był?

- Uzbrojeni włamywacze, drogi chłopcze - powiedział Beaurain, który z miejsca poczuł do Palfry'ego antypatię.

Strój Palfry'ego wskazywał, że mężczyzna przed chwilą wstał Spod zapiętego pod szyję płaszcza wystawała pidżama w różowe pasy. Jednakże Paula zauważyła pod spodem mankiety ciemnego garnituru. Czyżby sypiał w garniturze pod piżamą? Było jasne, że Palfry kłamie.

- Obudziły pana strzały, czy tak? - spytała.

- Już mówiłem, że tak. Kiepski początek dnia, jeśli chcecie wiedzieć - powiedział i odwrócił wzrok ku Pauli. - Słyszałem, że minister zaprosił panią na spotkanie, które odbędzie się jutro rano w jego apartamencie w Belgravii Jak to miło.

Palfry ruszył z powrotem do swego domu Paula zauważyła, że obszedł z dala leżące przed domem zwłoki.

- Ciekaw jestem, czy tak pędzi, żeby się z nami zobaczyć? - powiedział Beaurain.

Ponad powierzchnią jeziora wskazał na dziwaczny dom. Z garażu wystrzeliło przed chwilą czerwone MG. Księżycowe światło sprawiało, że twarz Drewa Franklina była za kierownicą dobrze widoczna Samochód okrążył jezioro i ruszył w ich stronę. Drew zahamował kilkadziesiąt centymetrów od nich. Wysiadł z wozu, zdjął kapelusz i ukłonił się Pauli.

- Więc wojna się zaczęła?

- Zastrzeliliśmy rabusia - zaczął Newman.

- A mnie tu kaktus wyrośnie - Reflektory samochodu oświetliły leżące w pobliżu zwłoki. - Czarny turban? Mieliśmy tutaj al-Kaidę, Rozpaliliście Victorowi Warnerowi ognisko pod tyłkiem. Zadzwonię do mojego wydawcy; żeby wstrzymał się dobę z drukowaniem mojego felietonu. Jaki by tu dać nagłówek? „Atak al-Kaidy w północnym Dawns”, Ilu ich było? Strzelaliście dość długo.

- Czterech. Wszyscy są martwi - przyznał Newman.

- Zmieniam nagłówek. „Masakra bojowników al-Kaidy w mieścinie niedaleko Londynu”. Ależ się minister ucieszy. Nikt nie ucierpiał?

- Tylko oni - powiedziała Paula.

- Macie szczęście - Objął ją ramieniem - I pewnie ta dama też upolowała byka.

- To prawda. Dosłownie i w przenośni - przyznał Beaurain.

Paula szybko się spakowała, pościeliła łóżko w sypialni i przeszła się po domu, by się upewnić, czy nie zostawili bałaganu. Prędko, bo jeszcze przed świtem, przyjechały dwie karetki. Z jednej wyskoczył Buchanan. Wysłuchał zwięzłej relacji Beauraina i Newmana. Powiedzieli, co się stało oraz gdzie leżą ciała. Po dwudziestych minutach wypełnionych ponagleniami Buchanana karetki zostały załadowane.

- Zabieram zwłoki, zanim pojawią się mieszkańcy. Z tego, co mówicie, ci, którzy już tu byli, nie dowiedzieli się wiele.

- Prócz Drewa Franklina - przypomniał Beaurain.

Pete Nield usadowił się wygodniej w fotelu zaparkowanego samochodu. Stawy mu zesztywniały. Dzielnicę Bloomsbery w Londynie wciąż spowijał mrok.

Pete od ośmiu godzin tkwił przed wejściem „Różowego Kapelusza”, hoteliku w jednej z bocznych uliczek dzielnicy.

„Różowy kapelusz'? Niezbyt mądra nazwa dla hotelu, który stał w owym miejscu od czasów wiktoriańskich. Do rzeczonego obskurnego przybytku Nield eskortował Billy'ego Hogartha poprzedniego wieczora. Przyjechali, a potem Pete odprowadził Billy'ego do pokoju. Pokój znajdował się na drugim piętrze i miał tylko jedno okno z widokiem na ulicę, tą, przy której obecnie parkował Pete. Nield upewnił się, że budynek nie ma schodów przeciwpożarowym. Dostać się do środka i wyjść można było tylko głównym wejściem.

Po raz szósty Pete sprawdził Walthera, wyjmując i wkładając doń magazynek.

Musiał się czymś zajmować, żeby nie usnąć.

Znikąd zjawiło się dwóch mężczyzn. Poruszali się niezwykle cicho. Jeden wysoki i chudy, w płaszczu szarego koloru, a jego towarzysz niski i gruby, we włochatym płaszczu Zachowywali się zbyt cicho. Dotarłszy do podnóża schodów Różowego Kapelusza odwrócili się gwałtownie, wbiegli na górę i zniknęli w środku niczym duchy. Pete wyślizgnął się z samochodu, cicho zamknął drzwi, wspiął się po stopniach akurat na czas, by usłyszeć ich rozmowę z recepcjonistką z nocnej zmiany.

- W tyra hotelu zatrzymał się nasz brat Billy Hogarth. Mamy dla niego złe wieści. Nasza matka właśnie zmarła.

- To straszne - powiedziała kobieta bez szczególnego zainteresowania.

- Chcielibyśmy pójść do niego i delikatnie obudzić - powiedział ten wysoki i chudy.

- Numer 16.

- Czy może na pani użyć zapasowego klucza, żebyśmy mogli wejść, nie robiąc hałasu? Rozumie pani, prawda? - tłumaczył ten gruby i niski - Billy bardzo kochał swą matkę.

- Przykre - mruknęła flegmatyczna recepcjonistka, sięgając po klucz i wręczając go przybyszom. - Schodami na górę, drugie piętro. Potem w prawo.

- Jesteśmy pani bardzo wdzięczni - powiedział Gruby chrapliwym głosem, zamykając klucz w dłoni.

- Panowie, proponuję, byśmy przedyskutowali tę sprawę w salonie - za tymi drzwiami po prawej - powiedział cicho Pete. Lufa Walthera dźgnęła Chudego w plecy. - W magazynku jest osiem naboi - mogę podzielić kręgosłup kolegi na dwie części.

Chudy znieruchomiał. Gruby wsunął rękę pod marynarkę. Pete pokręcił głową. Oczy miał zimne jak lód.

- Za sekundę chcę widzieć twoją rękę - pustą. Inaczej pociągnę za spust.

Ręka Grubego wróciła spod marynarki, pusta. Wyjął ją nawet szybciej, niż wkładał.

Recepcjonistka gapiła się na nich z szeroko otwartymi ustami.

- A teraz - ciągnął Pete złowróżbnym, cichym głosem - pójdziemy do saloniku, usiądziemy i przedyskutujemy całą sprawę. Idź pierwszy, grubasku. Bardzo powoli.

- Proszę zadzwonić do Scotland Yardu - rzucił przez ramię Pete do kobiety. - Poprosić o nadinspektora Buchanana Podać mu adres i poprosić, żeby przysłał uzbrojonych ludzi. A teraz, panowie - kontynuował, zwracając się do dwóch mężczyzn. - Usilnie was proszę, idźcie naprawdę powoli, jeżeli pragniecie obejrzeć dzisiejszy poranek...

Gruby ruszył drobnymi kroczkami do saloniku, trzymając ręce luźno zwieszone wzdłuż tułowia, z dłońmi na zewnątrz Pete wbił Walthera mocniej w plecy chudego.

Mężczyzna podążył za towarzyszem.

Znaleźli się w niewielkim saloniku Pete zamknął za sobą drzwi kopniakiem.

- Nie! Nie siadać - rozkazał tonem rodem z Syberii, widząc, że Gruby ma zamiar usiąść na jednym z krzeseł - Podejść powoli do ściany. Odwrócić się twarzą do ściany, ręce nad głowę i oprzeć. Jeżeli któryś się odwróci, będę ostatnią osobą, którą zobaczy w życia. Stój bardzo spokojnie - rozkazał Chudemu, wciąż przyciskając lufę Walthera do kręgosłupa zbira.

Lewą ręką obszukał mężczyznę. Pod lewą pachą wymacał kaburę, a w niej broń Webley-Fosbery z pełnym magazynkiem. Kontynuując poszukiwania natknął się na walcowaty, ciężki przedmiot w kieszeni płaszcza Był to tłumik, gotowy do nakręcenia na lufę broni, która miała posłużyć do uśmiercenia Billy'ego podczas snu.

Wyraz twarzy Pete'a zrobił się jeszcze bardziej ponury. Broń i tłumik Chudego wsunął do swej kieszeni Chwycił Walthera za lufę i uderzył silnie w głowę pojmanego.

Bandyta runął na jedno z plecionych krzeseł, nieprzytomny.

- Nie odwracaj się - syknął do Grubego.

Podszedł do mężczyzny bezgłośnie i dźgnął go lufą w plecy. Prędko i sprawnie obszukał. Z kabury na ramieniu wydobył Colta 45, również z pełnym magazynkiem. Nield upchnął jeszcze w kieszeni portfele rzezimieszków. Zostaną zbadane we właściwym czasie.

Po chwili dołączył do nich zapasowy klucz od pokoju Billy'ego, znaleziony w kieszeni spodni Grubego.

- Stój, gdzie stoisz. Spokojnie! Teraz usiądę i będziemy mogli...

Trzasnął mężczyznę w głowę. Odskoczył, a Gruby osunął się po ścianie i legł bezładnie na podłodze.

Nield sprawdził obu mężczyznom tętno i stwierdził, że żyją.

Wychodząc z saloniku, zamknął drzwi.

Pobiel schodami na górę, według wskazówek, których recepcjonistka udzieliła rzezimieszkom Billy Hogarth prędko oprzytomniał. Nie wyglądał na zmartwionego, dowiedziawszy się, że Pete zabiera go do innego hotelu. Ubrał się szybko, wziął walizkę, której nie rozpakował, zabrał z łazienki kosmetyczkę z zestawem da golenia, włożył ją sobie pod pachę i razem z Nieldem zszedł na dół.

Flegmatyczna recepcjonistka rozmawiała przez telefon. Przekręciła większość informacji, które podał jej Pete, ale i tak powiedziała dość, by postawić na nogi Buchanana i jego ludzi. Pete zapłacił gotówką rachunek za pokój i sprowadził Billy'ego po schodach, do samochodu.

Beaurain prowadził, a Paula siedziała na miejscu pasażera Jechali wąskim, krętym zaułkiem, opadającym z Downs, w stronę głównej szosy. Paula cieszyła się, że Beaurain zgodził się siąść za kółkiem - po pełnych przemocy wydarzeniach, które miały miejsce w Carpford, była ciągle roztrzęsiona. Newmana wysadzili w miejscu, w którym zaparkował swój wóz. Beaurain nie miał pewności, czy uda mu się wrócić do Park Crescent, więc puścił Newmana przodem.

Wstał dzień, przynajmniej w pewnym sensie. Skłębione, stalowoszare chmury pędziły po niebie, duł zimny wiatr. Beaurain jechał niekiedy nawet poniżej dozwolonej prędkości, niepewny, co może się wyłonić zza następnego zakrętu - odcinek, którym jechali, mógł pomieścić tylko jeden samochód.

Z tyłu rozległ się natarczywy dźwięk klaksonu. Paula obejrzała się i rozpoznała, kim jest agresywny kierowca w Alfa Romeo za nimi Do zderzaka przykleił im się Martin Hogarth w czapce baseballowej na głowie i wściekle trąbił.

- Głupek! - mruknęła Paula - Jedzie za nami Martin, brat Billy'ego. Czy naprawdę sądzi, że uda mu się tutaj wyprzedzić?

- Chce, żebym przyśpieszył - powiedział Beaurain z uśmiechem. - Słuchaj, ile on ma lat?

- Co najmniej czterdzieści. Założył jedną z tych durnych czapeczek baseballowych.

Pokonali kolejny zakręt, gdzie droga była szersza Trąbienie nie ustawało, więc Beaurain jechał środkiem, uniemożliwiając dokuczliwemu kierowcy wyprzedzenie.

Beaurain machnął ręką przez okno, informując, że zwalnia. Po chwili zatrzymał się.

- Zaraz wracam - powiedział z uśmiechem.

Martin nadepnął na hamulec. Zostawił włączony silnik, wyskoczył z samochodu i ruszył w stronę Belga. Beaurain stał nieruchomo, z dłońmi skrzyżowanymi na piersiach.

Uśmiechał się. Martin był już blisko.

- Cholera, myślisz sobie, że to twoja droga? - zaczął napastliwie - A może by tak przeczyć kodeks drogowy? Widać, że przyjechałeś zza granicy.

Paula wysiadła z samochodu. Stanęła przy drzwiach i przypatrywała się.

- Tak się składa - powiedział Beaurain łagodnie - Że czytałem kodeks od deski do deski.

- Widać niewiele pomogło. Cholerny ślamazara! Już ja cię nauczę jeździć.

Wściekły Martin uderzył prawą pięścią mierząc w szczękę mężczyzny. Beaurain wykonał lekki ruch głową, i pięść go ominęła A potem coś zrobił - ruch był tak szybki, że Paula nie była w stanie powiedzieć, co właściwie. Skończyło się to tak, że Beaurain trzymał Martina za prawe ramię, które wyginało się pod dziwacznym kątem, a twarz tamtego znajduje się na masce Alfo Romeo.

- Uważaj, do cholery! - wrzasnął Martin. - Złamiesz mi rękę.

- Bądź cicho i słuchaj! - powiedział spokojnie Beaurain. - Jeżeli w ogóle gdzieś pracujesz, to gdzie?

- Jestem... maklerem... jeśli koniecznie chcesz wiedzieć.

- Szkoda mi tych, dla których pracujesz. Bez wątpienia powierzyli swe pieniądze niewłaściwemu człowiekowi. Teraz cię puszczę. Nie ruszaj się, póki nie powiem.

Martin leżał rozpłaszczony na masce samochodu. Beaurain obszedł wóz i sięgnął przez otwarte drzwi do środka. Zgasił silnik, wyjął kluczyk ze stacyjki i rzucił na pobocze, porośnięte trawą.

- Możesz wstać - zawołał, wracając do samochodu.

Gdy usiadł za kierownicą, Paula siedziała już w fotelu pasażera Ruszyli w dół pagórkiem.

- Miną lata, zanim znajdzie kluczyki - powiedziała Paula z cieniem złośliwego zadowolenia w głosie.

- Chyba nie będzie aż tak źle. Mogłem je rzucić na pole, ale nie lubię przesadzać.

Gdy weszli do biura w Park Crescent okazało się, że na miejscu zgromadzili się pozostali członkowie zespołu.

- Bob, czy ten twój kumpel w rozpoznaniu powietrznym, zrobił już zdjęcia Carpford? - zapytała Paula - Na fotografii z pewnością rozpoznałabym dom, w którym mnie przetrzymywali.

- Dostaniesz niedługo - zapewnił Newman.

Ktoś zastukał do drzwi i Monica pobiegła otworzyć. Do pomieszczenia weszła siwowłosa pani w nieskazitelnie białym fartucha. Popychała przed sobą wózek.

Monica przywołała ją gestem.

- Śniadanie dla wszystkich zainteresowanych. Jajka na bekonie, grzanki, marmolada i kawa Kto reflektuje?

Wszystkie prawice powędrowały natychmiast w górę. Kobieta, do której Monica zwracała się „Nellie”, podeszła, by najpierw obsłużyć Tweeda On jednak sprzeciwił się, wskazując na Beauraina, Paulę, oraz Newmana i Nielda.

- Oni są bardziej głodni. Mnie proszę przynieść na końcu. Tac ma pani mnóstwo, a miejsca tu niezbyt wiele.

Paula podniosła oparte o ścianę składane krzesła i rozłożyła. Drzwi otworzyły się ponownie i do pomieszczenia weszła Eva Brand. Wciągnęła do nosa smakowity zapach.

- Może coś zostało? Nie jadłam od wieków.

- Czy mogę już złożyć raport? - spytał Nield. - O „Różowym Kapeluszu” i dwóch facetach, którzy złożyli Billy'emu odwiedziny?

- Obaj siedzą w areszcie - zauważył Buchanan. - Nie zdajesz sobie nawet sprawy, jak wiele zrobiłeś. To profesjonaliści od brudnej roboty; poszukiwaliśmy ich od miesięcy. Przesłucha ich sierżant Warden. Był u was parę minut temu, żeby zabrać torebki z dowodami rzeczowymi - bronią i nabojami. Nie stosuje na razie tortur.

- Na razie? - spytała Paula.

- Nie ma potrzeby wdawać się w szczegóły. Jedno jest pewne - polecono im zabić Billy'ego Hogartha.

- Niezwykle istotne zdarzenie - stwierdził Tweed, wycierając usta chusteczką.

- Ma pan na myśli śniadanie? - spytała Paula figlarnie.

Tweed z ulgą skonstatował, że dziewczyna jest w pogodnym nastroju.

- Chodziło mi o próbę zamordowania Billy'ego Hogartha i o to, co powiedział. Mówił, że w Carpford działo się o wiele więcej. Człowiek, który za tym stoi, nie życzy sobie żadnego ryzyka Eliminuje wszystkich, którzy mogą cokolwiek wiedzieć. Ten sam wniosek należy wysnuć po ataku na dom Billy'ego Hogarth. Główny atak nastąpi już wkrótce.

Samochód prowadził Newman. Oprócz Pauli, Tweed zabrał jeszcze ze sobą Beauraina i Newmana Drzwi otworzyła pani Carson, witając gości w charakterystyczny dla siebie, zupełnie pozbawiony taktu sposób.

- Najwyższy czas. Pan minister i inni czekają już na państwa.

Inni? Paula zerknęła na Tweeda, gdy jechali windą na górę. Stał wyprostowany w niezwykle władczej postawie. Drzwi windy otworzyły się na apartament.

Natychmiast pojawił się Palfry, aby ich przywitać. Miał zasadniczą i niezwykle oficjalną minę.

- Tędy, proszę państwa. Wszyscy już czekają.

Otworzył kolejne drzwi i zaprowadził ich do pokoju, w którym nigdy jeszcze nie byli.

W nadzwyczaj przestronnym pomieszczeniu stał długi stół konferencyjny. Po drugiej stronie, u szczytu stołu, zasiadał minister. Wokół niego tłoczyło się sześciu mężczyzn, niemal wszystkich Tweed widział po raz pierwszy w życiu. Wyjątkiem był rosły mężczyzna o nazwisku Tolliver, świeżo nominowany dyrektor Wydziału Specjalnego, który zajął miejsce Jaspara Bullera. U krańca stołu po ich stronie siedziała Eva Brand. Odwróciła się i obdarzyła przybyłych ciepłem uśmiechem.

- Proszę usiąść z tamtej strony; Tweed.

Tweed nie ruszył się z miejsca Wpatrywał się w grupkę mężczyzn, stojących wokół ministra Ręce włożył do kieszeni płaszcza.

- Zanim usiądę, chciałby wiedzieć, kim są ci ludzie? Tollivera znam i nie mam nic przeciwko temu, by został.

- By został? - odezwał się Warner tubalnym, perswazyjnym głosem, którego zwykł używać podczas obrad Gabinetu. - Ci panowie to wysocy urzędnicy państwowi których przydzielono do mojego ministerstwa.

- A zatem nie mają upoważnienia, by wziąć udział w spotkaniu - odrzekł twardo Tweed - Nie usiądę, póki ci ludzie nie opuszczą pomieszczenia Nie mamy zbyt wiele czasu.

U szczytu stołu po drugiej stronie rozbrzmiewał przez chwilę pomruk ożywionej dyskusji. Potem dygnitarze pozbierali akta - gdy się jest urzędnikiem, akta są niezbędne - i ruszyli ku drzwiom, które Palfry zdążył już otworzyć.

Warner łypał na Tweeda groźnie.

- Jeżeli dobrze rozumiem - zakpił minister. - Pańskie wymagania znajdują uzasadnienie w mandacie udzielonym przez premiera?

- Zgodziliśmy się, żeby tu przyjść. Do pańskiego prywatnego mieszkania. Miałem prawo wymagać, by spotkanie odbyło się w Park Crescent.

Eva siedziała obecnie po lewej ręce Tweeda Nachyliła się nieco w jego stronę.

- Jeżeli masz ochotę na kawę, powiedz - powiedziała cicho. - Da się wypić. Przygotowałam ją sama - skłamała.

- Dziękuję. - Dotknął jej dłoni - Może później.

- Prócz tego - zadudnił minister - skoro sprzeciwił się pan, by w spotkaniu wzięli udział moi ludzie.. - Wyciągnął długi, kościsty palec w stronę Beauraina - Niech mi pan powie, co tu robi ten człowiek? On nie jest z pańskiego zespołu.

- To Jules Beaurain. Komisarz policji w Brukseli, były dowódca tamtejszego oddziału antyterrorystycznego. Prawdopodobnie wie o terrorystach więcej, niż ktokolwiek ze zgromadzonych.

- Zaczynajmy. - Warner na chwilę umilkł, by uzyskać efekt - Manchester.

- Co Manchester?

- Pracownicy Wydziału Specjalnego przepytali najbardziej wiarygodnych informatorów. Dowiedzieli się, że celem ataku nie będzie Londyn, lecz Manchester. Wstrzymałem wojsko, które wyruszyło z Midlands na północ.

- Naprawdę pan w to wierzy? - spytał niewinnie Tweed.

- Podjąłem decyzję na podstawie miarodajnych informacji - powiedział Warner.

Minister otworzył teczkę i udał, że chce skonsultować zawartość z Tolliverem.

- Ustaliliśmy; ze będziemy kontynuować przedsięwzięte środki ostrożności - powiedział twardo Tweed - Gdzie jest najwięcej „płaszczy”, to znaczy patroli Wydziału Specjalnego? Wokół pałacu Buckingham, katedry św. Pawła, Canary Wharf, czy wzdłuż wybrzeża Tamizy?

- Pańskie ogólne sugestie zostały uwzględnione - odpowiedział Warner. - Kontrolujemy cały obszar.

- Świetnie - Tweed wstał. - Dziękujemy za gościnność. Musimy już iść.

Wrócili do Park Crescent w strugach rzęsistego deszczu. Zdziwili się, widząc wóz Buchanana, zaparkowany obok wejścia Tweed pośpieszył do biura, a za nim Paulą Beaurain i Newman. Widząc, że nadchodzą, Buchanan wstał i uśmiechnął się.

- Co cię do nas sprowadza, Roy? - spytał Tweed.

- Jest świadek Pamiętasz, jak dzwoniłeś do nas w sprawie pięciu zaginionych cystern do przewozu mleka? Zająłem się sprawą. Parę dni temu powiedziałem Wardenowi, żeby obdzwonił wszystkie stacje radiowe w Midlands, sprawdził, czy nie da się dotrzeć do ludzi, którzy mogliby coś wiedzieć. Okazało się, że nieco wcześniej do jednej z lokalnych stacji zadzwoniła pewna zaniepokojona dama. Ekipa stacji poinformowała, kto to takt Pani Sharp. Zdobyłem jej numer, zadzwoniłem i poprosiłem, żeby przyjechała do Londynu, do siedziby Scotland Yardu. Zapewniłem, że pokryjemy wszelkie koszty. Gdy usłyszała o Yardzie, bardzo się podekscytowała. Przyjechała dziś rano. Wysłuchałem, co miała do powiedzenia i przywiozłem ją tutaj. Czeka w tym pokoiku obok stróżówki.

- Monica, poproś ją do nas - rozkazał Tweed.

Drzwi otworzył strażnik George i odsunął się, wpuszczając panią Sharp do środka.

Kobieta miała co najmniej sześćdziesiąt lat, była wysoka, szczupła i elegancko ubrana Miała siwe, starannie ułożone włosy. Tweed wstał i ruszył ku niej z wyciągniętą dłonią, aby się przywitać.

- Jesteśmy bardzo wdzięczni, że zechciała pani odbyć tę podróż. Długo pani jechała?

- Mieszkam w Giftord. Niedaleko Milton Keynes.

Zobaczyła Buchanana, który wstał również i podszedł do mapy Anglii na ścianie. Starsza pani podeszła do niego. Palcem wskazującym pewnie dotknęła Gifford Buchanan zakreślił wskazane miejsce czerwonym pisakiem.

- W Gifford jest stara farma Oldhurstów - ciągnęła. - Od lat opuszczona Farmer zbankrutował. Składa się z dwóch ogromnych stodół i jednej mniejszej, blisko domu Do domu prowadzi zarośnięta ścieżka.

Buchanan zakreślił kolejny czerwony krąg. Tweed poprosił kobietę, by usiadła w fotelu przy jego biurku.

- Może pani Sharp zgodzi się opowiedzieć jeszcze raz tę historię, którą ja już słyszałem - zaproponował Buchanan.

- Żeby wszystko było jasne - powiedziała, spoglądając na Buchanana z odrobinę ironicznym uśmiechem.

Tweed poznał, że ma do czynienia z dobrze wykształconą kobietą. Głos starszej pani brzmiał szorstko i zdecydowanie. Osoba o niepośledniej inteligencji, pomyślał.

- Stało się to jakieś trzy dni temu - zaczęta. - Mam nadzieję, że dobrze pamiętam. Bardzo dużo pracuję. O trzeciej nad ranem wracałam samochodem do domu. Jechałam drogą, z której widać farmę Oldhurstów. Wracałam z odwiedzin u siostry. Dojeżdżałam do zakrętu przed zjazdem na farmę - prowadziłam powoli - bardzo się zdziwiłam, widząc, że droga, która prowadzi na farmę, jedzie duża cysterna - taka, w jakich przewozi się mleko.

- Czy było na niej jakieś napisy? - spytał Tweed.

- Jeżeli były; to nie zauważyłam. Rozumie pan, było dość czasu żeby zobaczyć, że jedzie. Zaniepokoiłam się. Od razu przyszła mi na myśl pewna farma, na której przed laty zaszyli się rabusie od napadu stulecia. Zatrzymałam się, nie gasząc silnika Parę minut później z farmy wyjechała biała furgonetka Widziałam napis na jej boku. „Kwiaciarnia”.

- Czy była to stara furgonetka?

- Przeciwnie, zupełnie nowa Na szczęście skręciła w przeciwną stronę...

- Na południowy wschód, w stronę Londynu - wtrącił Buchanan - Stamtąd jest całkiem blisko do autostrady Ml. Tą trasą można się bardzo prędko znaleźć w samym sercu Londynu. Przepraszam, że przerwałem, pani Sharp.

- Nie szkodzi. Później, gdy jechałam do was pociągiem, przeczytałam artykuł Drewa Franklina Zawsze je czytani Bardzo zjadliwy chłopak, ale to świetna rozrywka. Cóż, to chyba wszystko, co mogłam powiedzieć...

- Wspaniale - powiedział Tweed, wstając. - Proszę mi powiedzieć, czy piła pani kiedyś herbatę w hotelu „Brown”? Niepowtarzalne doświadczenie.

- Nie piłam. Ach, jeszcze jedno. Mówiłam o trzech, nie, o dwóch dużych stodołach na farmie Oldhurstów. Za nimi jest trzecia, nieco mniejsza Chyba o tym wspominałam?

- Marler - powiedział Tweed. - Czy będziesz tak dobry i zabierzesz panią Sharp do „Browna” na herbatę? - Spojrzał na zegarek i z zadowoleniem stwierdził, że jest już po południa - Zaraz zaczną podawać.

- Z wielka przyjemnością - powiedział Marler z tak rzadkim u niego ciepłym uśmiechem - Potem zawiozę panią na dworzec. To absolutnie żaden problem.

- Z cała pewnością - zgodził się Tweed. - Czy, nie licząc nadinspektora Buchanana, mówiła pani o tym komuś jeszcze, pani Sharp?

- Absolutnie nikomu. Kiedy poproszono mnie, bym zadzwoniła do Scotland Yardu zrozumiałam, że sprawa może być poważna.

Tweed podziękował znowu i wraz z Marlerem odprowadził starszą panią do drzwi.

Nim weszła na schody odwróciła się i uśmiechnęła do Tweeda.

- Cóż za miła kobieta - stwierdziła Paula.

- W dodatku bardzo bystra. Jak sadzicie, co miała na myśli, wspominając o artykule Drewa Franklina?

Newman przeniósł egzemplarz „Daily Nation”, który zaczął przeglądać, gdy kobieta wspomniała o Franklinie. Zakreślił jeden akapit.

Tweed przeczytał zaznaczony fragment, zmarszczył brwi, i przeczytał ponownie.

Do miasta zawitały znaczne siły al-Kaidy Co jest ich zamiarem? Zmasowany atak w stolicy, po którym 11 września pójdzie w zapomnienie. Na tę wieść, nasi nieocenieni specjaliści od bezpieczeństwa wpadli oczywiście w panikę. Możliwe że nasz honor i Londyn, jest w stanie ocalić jedynie SIS. Pracują tam nieomal profesjonaliści.

- Typowe - podsumował Tweed - Drew najpierw nas komplementuje, a potem daje prztyczka „Nieomal profesjonaliści”. - Rozejrzał się po pomieszczeniu. - Victor Warner się wścieknie, gdy przeczyta te parę linijek.

Podał gazetę Pauli, która już wcześniej wyszła zza biurka i stała obok, niecierpliwie chcąc przeczytać akapit. Wręczywszy jej gazetę, Tweed przeniósł wzrok na Buchanana.

- Wróćmy do pani Sharp. Zaczęliście już rozpracowywać informacje, których wam udzieliła?

- Jeszcze przed wyjazdem kazałem Wardenowi przeczesać farmę Oldhurstów, - Nikogo już tam pewnie nie będzie - przepowiedział Tweed. - Ale mogą natrafić na jakiś ślad.

- Manchester - odezwał się nagle Newman. - Kiedy rozmawialiście z panią Sharp, zamieniliśmy po cichu słowo z Marlerem. Pamiętacie, że krążył po mieście, nagabując wszystkich informatorów, których był w stanie znaleźć. Pytał najlepszych, powiedzieli, że faktycznie krąży plotka, jakoby al-Kaida gotowała się do jakiejś koszmarnej operacji w Londynie Tylko dwóch pomniejszych twierdziło, że celem ataku jest Manchester - podejrzewam, że obu opłaca Wydział Specjalny. Manchester!

- Przynęta - stwierdził Beaurain.

- Zasłona dymna - zgodził się Tweed - Tak przy okazji, robi się ciemno. Myślę, że nadszedł właściwy czas, by Jules, Paula i Bob wybrali się ze mną na wycieczkę po Londynie. Mieliśmy szczęście z tą panią Sharp. Teraz będziemy go znów potrzebować. - Wydobył z kieszeni plastikową torbę na dowód rzeczowy. Zawierała kartkę ze szkicem, którą Eddie ściskał w zesztywniałej dłoni, gdy odnaleźli jego zwłoki w Monk's Alley. Tweed zawołał Paulę, która zabierała się właśnie do trzeciej z kolei lektury tekstu Franklina.

- Chodź no tu i rzuć jeszcze raz okiem.

Nie wyjmując rysunku z opakowania ochronnego, wygładził kartkę. Wzruszył z niezadowoleniem ramionami.

- Czy coś ci to przypomina?

- Łódź.

- Rozumiem Zaatakują nas wiosłami.

- Pytałeś, co przypomina rysunek - nadąsała się.

Zadzwonił telefon Monica podniosła słuchawkę i wskazała głową aparat na biurku Tweeda.

- Harry z komórki.

- Znów alarm? Tu Tweed, Harry.

- Dzwonię tylko, żeby powiedzieć, że z moim pacjentem wszystko w porządku. Podarowałem mu kilka kieszonkowych kryminałów. Cały czas czyta z wypiekami na twarzy.

- Dzięki za telefon... - powiedział Tweed i odwrócił się do pozostałych.

- Harry powiedział że u Billy'ego panuje spokój.

- Mam pomysł! - powiedział Buchanan - Z twoich słów na temat Billy'ego Hogartha wynika że można mu zaufać, Poślę Jean, niech go wypyta. Może się dowie, czy Billy widział w wiosce coś niezwykłego.

- Jean? - spytał Newman.

- Jean. Inteligentną i atrakcyjną policjantkę. Może Billy poczuje się w jej towarzystwie bardziej swobodnie. - Wziął od Tweeda karteczkę z wypisanym adresem hotelu.

- Pod warunkiem, że nie poczuje się w jej towarzystwie zbyt swobodnie - zauważył z kamienną twarzą Newman.

Prowadził Beaurain, który wcześniej dokładnie przestudiował plan Londynu. Obok niego siedziała Paula, a Tweed i Newman z tyłu. Beaurain włączył światła drogowe Paula szybko się zorientowała, że zmierzają na południowy zachód.

Dotarli w końcu do autostrady; i skręcili na wschód Beaurain przysunął się do kierownicy i wypatrywał czegoś z prawej strony. Raptem włączył kierunkowskaz i gwałtownie skręcił w prawo, na drogę o kiepskiej nawierzchni.

Podskakując na dziurach i wybojach, prędko zostawili obwodnicę daleko za sobą.

Znaleźli się w okolicy, która nigdy nie została uprzemysłowiona - po obu stronach rozciągały się nędzne, jałowe pola. Wokół nie było żadnych zabudowań, a pola, w pewnej odległości od autostrady, usłane były śmieciem wszelkiej maści - przerdzewiałymi wrakami samochodów i starym żelastwem. Zwały rupieci co i rusz pojawiały się w świetle reflektorów ich wozu, gdy Beaurain pokonywał kolejne zakręty:

- Do diabła! Co my tutaj robimy? - burknął Newman.

- Odczep się od niego - wycedziła Paula.

Zdążyła się zorientować, że Beaurain ma instynkt i niekiedy dokonuje odkryć w najdziwaczniejszych miejscach. Prowadząc bardzo powoli, rozglądał się w obie strony. W żółwim tempie pokonali kolejny zakręt, droga wyprostowała się. Beaurain zatrzymał wóz.

Kawałek przed maska szła kobietą prowadząc pudla na poletko zarośnięte trawą.

- Od Albert Bridge wciąż dzieli nas spory kawałek - zauważył Tweed.

- Bądźże cicho - syknęła Paula - Proszę - dodała.

Belg wyłączył silnik, wysiadł z samochodu i podszedł do pani z pieskiem. Kobieta była elegancko ubrana - miała na sobie modny przeciwdeszczowy płaszcz i skórzane obuwie. Przyciągając smycz do siebie, odwróciła się w stronę nadchodzącego Beauraina Tweed wysiadł również, podążając za Paulą, która trzymała się blisko Belga.

- Przepraszam najmocniej - powiedział Beaurain, kucając i głaszcząc małego pieska - Poszukujemy pewnych niebezpiecznych ludzi. Czy nie zauważyła pani może w okolicy czegoś niepokojącego?

Tweed wspomógł Beauraina, oświetlając latarką legitymację i pokazując dokument kobiecie.

- SIS! - wykrzyknęła - Czytałam o was dziś rano w artykule Drewa Franklina - Kobieta odwróciła się do Beauraina - Proszę wybaczyć, już odpowiadam Przychodzę tutaj z psem, to ciche i miłe miejsce na spacer. Rzeczywiście coś widziałam, wcześniej, o zmierzcha o tam... - wskazała dalszy odcinek drogi - ...dziwacznie ubrani robotnicy wynosili coś ciężkiego i nieporęcznego z białej furgonetki. Ludzie zniknęli, ale furgonetka ciągle tam jest. Zobaczą państwo, jak wzejdzie księżyc.

Wszyscy wpatrzyli się we skazane miejsce. Na poboczu stała mała furgonetka białego koloru, z wymalowanym na bocznych drzwiach napisem „Kwiaciarnia”.

- Czy może pani opisać dokładniej ciężką i nieporęczną rzecz, którą nieśli? - spytał Beaurain.

- Postaram się. Wyglądała jak pękaty pocisk, ale o dużo większej średnicy niż zwykłe. Mój były mąż był oficerem artylerii, i wiem, jak wyglądają pociski Z drugiej strony, to coś przypominało też jakby pionową torpedę umocowaną na metalowej platformie. Aż sześciu przenosiło ją na wózek widłowy. Wózek pojechał dalej tą droga Bałam się, że mnie zobaczą, Zorientowałam się, że coś jest nie tak. Stałam bez ruchu, w obawie, że najmniejsze drgniecie zwróci ich uwagę. Przyciągnęłam Puchatka za obrożę, więc siedział cicho.

- A co było potem? - spytał Beaurain.

- A ludzie zniknęli razem z wózkiem, oprócz jednego, który odwrócił się, zobaczył mnie i zaczął się zbliżać. Wtedy Puchatek zaczął warczeć i szczekać. Potrafi narobić dużo hałasu, jak na takie małe stworzonko. Wielki facet zatrzymał się - pewnie się rozmyślił - i poszedł za furgonetkę, gdzie - jak się okazało - stał motocykl. Po chwili pojawił się znowu i odjechał na przełaj, polem po lewej. Dziwne, że zostawili furgonetkę.

- Poraz pierwszy było tu pani dzisiaj jakąś godzinę temu?

- Coś koło tego. Nazywam się Wharton. Mieszkam godzinę drogi stad.

- Jules Beaurain Jeszcze jedno pytanie. Dokąd prowadzi ta droga?

- Do Tamizy. Nowoczesny budynek, który widać w oddali, to elektrownia Skończyli ją budować parę miesięcy temu. Stoi po drugiej stronie rzeki Dostarcza energię dla fabryki obok, która produkuje jakiś skomplikowany sprzęt. Z pewnością nic, co byłoby niezbędne.

- Pani Wharton naprawdę nie wiem, jak mam pani dziękować za wszystkie informacje, których nam pani udzieliła - powiedział Beaurain. - Czy mógłbym prosić, by poza nami nikomu więcej już pani o tym nie wspominała?

- Rozumiem. To ściśle tajne. Obiecuję, że nikomu ani słówka nie pisnę. Praca mojego męża, też często objęta była tajemnicą. Potrafię trzymać buzię na kłódkę. Czy to już wszystko? Powinnam wracać do domu.

- Możemy panią podrzucić.

- Dziękuję, ale lubię spacery. Nie mówiąc o Puchatka Mógłby łazić godzinami Życzę szczęścia w pracy.

- Możliwe, że spotykając panią, już mieliśmy szczęście - zapewnił Tweed, po czym wyciągnął dłoń i uśmiechnął się.

Tweed pożyczył od Newmana komórkę i zadzwonił do Buchanana, który opuścił Park Crescent dokładnie wtedy, gdy oni wyruszali nad Tamizę. Starannie zrelacjonował, czego się dowiedzieli Buchanan odrzekł, że niezwłocznie wyrusza na miejsce z oddziałem specjalnym. Beaurain machnął ręką do Newmana, by przekazał jego słowa.

- Powiedz, że zaparkuję niebieskie Audi przy zjeździe na tę ścieżkę, bo inaczej ją pewnie przegapi...

Przez dłuższą chwilę jechali z powrotem drogą, którą przytyli. Wreszcie Paula uległa pokusie, odwróciła się i zaczęła rozmawiać z Newmanem.

- No i co, Bob? Może w przyszłości będziesz bardziej ufał przeczuciom Julesa?

- Owszem Do licha, Jules, skąd wiedziałeś, że powinniśmy tam pojechać?

- Rozglądałem się uważnie podczas jazdy. Zanim dotarliśmy do zjazdu z autostrady; dostrzegłem na ulicy plamy oleju w regularnych odstępach. Szczególnie duża znajdowała się przy zjeździe, a dalej ich już nie było.

- Niech mnie kule biją! - zawołał Newman.

- To akurat da się łatwo zorganizować - powiedziała Paula.

Minęło zaledwie parę minut od chwili, gdy zaparkowali przy zjeździe z głównej drogi.

Wśród wycia syreny, wściekle błyskając światłami, nadjechał pędem wóz patrolowy i zatrzymał się obok. Za nim zjawił się wóz cywilny; z Buchananem za kierownicą, a jako trzecia obszerna, masywna ciężarówka wyładowana specjalistycznym sprzętem.

Beaurain wycofał wóz, zjechał na ugór, eskortujący wóz patrolowy zrobił ciężarówce miejsce, by też mogła zjechać. Buchanan dał znak do drogi oczekującym w Audi.

- Teraz w prawo - rozkazał Tweed. - Chcę się upewnić, czy Warner rzeczywiście kazał rozstawić wzdłuż brzegu patrole Wydziału Specjalnego, jak sugerowałem...

Wlekli się w ślimaczym tempie, w sznurze pojazdów. Pokonali most Alberta Beaurain przypatrywał się konstrukcji z uwagą, oczekując zarazem na okazje, by przyśpieszyć.

Intensywność tego spojrzenia nie umknęła uwadze Pauli.

- Co jest?- spytała.

- Zawsze tak tu tłoczno? - zapytał.

- Zawsze - zawołał Tweed. - W godzinach szczytu samochody na moście Albert przez większość czasu stoją, zderzak w zderzak. Jest 17.30...

Jechali dalej, mijając mosty Chelsea, Vauxhall i Lambeth, aż dotarli do westministerskiego. Na wszystkich tkwiły unieruchomione w korkach pojazdy. Za każdym razem Beaurain przypatrywał się im w skupieniu.

- Dobra - powiedział Tweed, siadając prosto. - Wypatrujmy „płaszczy” powinni spacerować wzdłuż brzegu.

- Ludzie z Wydziału Specjalnego - przypomniała Paula.

Dotarli do mostu Blackfnars, nie napotykając ani jednego człowieka w płaszczu z wielbłądziej wełny. Raz jeszcze zatrzymała ich tama ruchu ulicznego. Paula odwróciła się, by spojrzeć na Tweeda Na jego twarzy malował się ponury wyraz.

- Nie jest pan zadowolony - stwierdziła.

- Nikt nie patroluje brzegu. Warner po prostu zignorował jedną z mych najistotniejszych próśb. Wiem nawet czemu. Pewnie posłał sporo patroli pod pałac Buckingham. Jedziemy sprawdzić św. Pawła. Tam będzie ich mnóstwo.

Podczas zbliżania się do św. Pawła, Tweed naliczył sześć „płaszczy”. Trzech agentów stało u szczytu schodów, przypatrując się odwiedzającym. Trzech następnych przechadzało się ulicą w dole. Tweed mruknął z niezadowoleniem.

- Pewnie w środku jest kolejne pół tuzina Miał ich mnóstwo w odwodzie, by posłać nad rzekę.

W siedzibie SIS czekał na nich Martin Hogarth. George powiedział Tweedowi, że kazał mu siedzieć w poczekalni, i że Hogarth protestował, gdy go tam zamykał.

- Marzę, by kiedyś po moim powrocie się okazało, że nikt na mnie nie czeka - podsumował Tweed - Daj nam parę minut, złapiemy oddech. Potem go przyślij.

Martin Hogarth wpadł do pomieszczenia jak burza, poczerwieniały na twarzy.

Rozejrzał się po zgromadzonych ze wściekłością po czym opadł na jedno z krzeseł przed biurku Tweeda.

- Gdzie uwięziliście mojego brata? - wrzasnął.

- Niech pan się uspokoi - powiedział Tweed, łącząc dłonie.

- Porwaliście go! Zawiadomię policję!

- Jak pan trafił pod ten adres? - spytał cicho Tweed.

- Mam przyjaciela, który zna wielu ludzi. Powiedział, że porywacie bogatych ludzi, by uwolnić ich za określoną opłata. Wskazał to miejsce. A ja myślałem, że jesteście z SB. Ale na zewnątrz zobaczyłem tę cholerną tabliczkę - „Ubezpieczenia General & Cumbria”. Ministra, który nawiasem mówiąc jest moim znajomym, zainteresuje z pewnością że podajecie się za pracowników SIS.

- Czemu nie pójdzie pan do niego na skargę? Ministerstwo mieści się w Whitehall. Martin, czemu pan taki zdenerwowany? Nie ujawnił pan nam jeszcze pańskich prawdziwych motywów...

- Co... ma pan na myśli? - Nastrój Hogartha uległ gwałtownej przemianie.

- Chodzi o pieniądze, tak?

- Pieniądze...

- Ogromne sumy, wysyłane z Carpford za granicę, a potem odsyłane z powrotem...

- Ogromne sumy...

- Tysiące funtów. Kwoty być może tak wielkie, że trzeba je wymieniać na franki szwajcarskie. Szwajcarzy mają banknoty tysiącfrankowe. Pecksniff był łącznikiem, posyłał dalej pieniądze, które mu pan przynosił..

- Skąd..?

- Skąd wiem? - dokończył za niego Tweed. - Pracuje dla mnie mnóstwo profesjonalistów od poszukiwania informacji i przesłuchiwania ludzi taki jak Pecksniff.

- Chcę wyjść - zaprotestował Martin słabo.

Newman podszedł do niego i zawisł nad Maranem.

- Możesz - powiedział bezlitośnie. - Możesz odpowiedzieć na pytania pana Tweeda, albo wyjść zaraz. W kajdankach kiedy zjawi się po ciebie nadinspektor Buchanan z ludźmi. Ci z Yardu nie są tak delikatni jak my. Lepiej powiedz panu Tweedowi co będzie chciał wiedzieć, albo zadzwonię do nich natychmiast, do cholery.

- Pecksniff organizował twoje loty za granicę po pieniądze. Działał na zlecenie al-Kaidy - powiedział ostro Tweed.

- Nie miałem pojęcia, że Pecksniff dla nich pracuje...

- Ale teraz już wiesz - ciągnął Tweed. - Więc równie dobrze możesz nam powiedzieć o ogromnych sumach, które przywoziłeś do kraju z Bahamów...

- Bahamy...

- Do rzeczy, na litość boską. Tracę cierpliwość.

Rozległ się dzwonek telefonu. Monika podniosła słuchawkę, gestem przywołała Newmana, który podszedł do biurka Mówił cicho.

- Newman przy telefonie. Któż to?

- Poznałem cię po głosie. Tu Rick Pedleton, zaprzyjaźniony dyrektor banku na Wyspach Bahama Właśnie wróciłem z cudownych wakacji w Meksyku. Co chcesz wiedzieć?

- Muszę koniecznie wiedzieć, kto odbierał pieniądze, które wam przelewano z Aruby. Przelewów dokonywała korporacja New Age Development. Wiem, że nie lubisz wyjawiać szczegółów dotyczącymi transakcji. Tym razem jednak zrób wyjątek. Londyn jest w przededniu ataku al-Kaidy. Pieniądze pochodziły z tej organizacji. Kto był kurierem? Kto wybierał pieniądze z konta - być może podczas kilku osobnych podróży?

- Jezu! Zaraz sprawdzę. Pamiętam faceta. Pobierał tak wielkie sumy; że musieli mnie pytać o zgodę. Nie rozłączaj się...

Drzwi otworzyły się i wszedł Marler. Tweed natychmiast skorzystał z okazji.

- Scotland Yard działa szybko. Być może zechcecie zabrać tego pana, i dokładnie go przesłuchać.

Marler chwycił w lot. Położył ciężką dłoń na prawym ramieniu Martina.

- Jak już pan Tweed z tobą skończy, założę ci kajdanki.

Martin podniósł wzrok i spojrzał Marlerowi w twarz, przyobleczoną teraz w najbardziej złowrogi wyraz, jaki tamten zdołał przywołać.

- Jesteś tam, Bob? - odezwał się w słuchawce Pendleton - Świetnie Trzy razy pobierał u nas pieniądze Martin Hogarth 15 października 2001, 20 listopada 2001 i 10 stycznia 2002. Podaję w odpowiedniej kolejności kwoty. 250 tysięcy, 750 tysięcy, milion funtów. Razem dwa miliony. Wszystko we frankach szwajcarskich. Trzymam kciuki, żebyście jak najszybciej dorwali tych drani...

Newman zapisał liczby w notesie, który mu podsunęła Monica Telefon rozdzwonił się znowu, ponownie odebrała Monica i podała Newmanowi słuchawkę.

- Kto mówi?

- Jeszcze raz Pendleton. Właśnie znalazłem dwa dokumenty; które się skleiły. Trzecia i ostatnia suma, którą pobrał Martin Hogarth, wynosi cztery miliony. Razem sześć milionów. Facet miał dokumenty poświadczone przez człowieka o nazwisku Gerald Hanover.

- Wiesz może, gdzie ten Hanover może być?

- Nie. Biorąc pod uwagę skalę tych transakcji, powinniśmy się chyba martwić. Adios!

Newman szybko poprawił dwie liczby, podkreślając całą sumę pięciu milionów funtów w przeliczeniu na franki szwajcarskie. Przywołał Tweeda.

- Nawet nie mrugnij - ostrzegł Martina Tweed.

Tweed patrzył przez krótki czas na mężczyznę przed sobą Martin Hogarth przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. Ręce mu drżały, nie był w stanie nad nimi zapanować.

- Pecksniff przeliczył pieniądze na twoich oczach - zaczął. - Zgadza się?

- Tak - zaskrzeczał chrapliwie Marta - Otwierał małą walizeczkę, do której dawałem mu kluczyk. Następnie wciągał szwajcarską walutę plik po pliku, i liczył na głos pieniądze Po raz pierwszy odpowiedziałem na telefon Pecksniffa w Carpford.

- Trzykrotnie leciałeś do Nowego Jorku Za każdym razem miałeś ze sobą bilet powrotny pierwszej klasy z międzylądowaniem na Bahamach. Domyślam się, że w ten sposób chciałeś uniknąć użerania się z urzędem ceł i kontrolą paszportową Po prostu robiłeś przelew i leciałeś na Bahamy.

- Zgadza się. - Martin wyglądał na zrezygnowanego. - Skąd wiecie?

- To ja zadaję pytania ile pieniędzy pobrałeś podczas wszystkich podróży?

- Za pierwszym razem dwieście pięćdziesiąt tysięcy funtów. Za drugim, siedemset pięćdziesiąt Za trzecim cztery miliony, wszystko we frankach szwajcarskich.

- A ile Pecksniff płaci ci za trud?

- Pięćdziesiąt tysięcy franków szwajcarskich. Nie jestem bogatym człowiekiem.

- Oczywiście, że nie Wszystko co masz, to ten Rolex na nadgarstku i diamentowa spinka od krawata Wynoś się stąd do diabła.

6

- Czy to Ali?

- Tak to ja.

Ali przytrzymywał jedna ręką drzwi budki telefonicznej, którą wiatr ciągle otwierał na oścież.

- Mówi Abdullach. Wśród ludzi sfotografowanych w Carpford masz zdjęcie Martina Hogartha?

- Jest w mojej kieszeni.

- Natychmiast wyślij swych najlepszych ludzi pod kwaterę SIS w Park Crescent. Martin Hogarth właśnie stamtąd wyszedł.

- Najlepsi moi ludzie obserwują to miejsce.

- Niech zabiją Hogartha Byle szybko...

Tweed usiadł za biurkiem i zaczął postukiwać długopisem w blat Paula wiedziała że coś nie daje mu spokoju, zawsze wtedy tak się zachowywał. Stukał w blat, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w szafkę, przesłaniającą okno z widokiem na odległy Park Regenta.

- Co pana gryzie? - spytała.

- Zastanawiam się, czy nie zadzwonić do ministra z pytaniem, dlaczego na nabrzeżu nie ma ludzi Wydziału Specjalnego.

- Niech pan tego nie robi. Miał pan rację, mówiąc, że na nic nam czyjaś niechęć. Lepiej nie budzić niedźwiedzia.

- Chyba masz rację. Dam sobie spokój z tym telefonem.

Beaurain przechadzał się po biurze, gdyż za biurkiem nie był w stanie usiedzieć.

W tym samym czasie Newman, zupełnie rozluźniony; siedział, przeglądając egzemplarz „Daily Nation”. Gay Beaurain podszedł do wieszaka i zarzucił płaszcz na ramiona, Tweed podniósł wzrok.

- Wybierasz się gdzieś?

- Mam przeczucie, że nie byłoby od rzeczy pojechać i sprawdzić nabrzeże. Walczy pan ze sobą czy dzwonić do Warnera. Głupio by wyszło, gdyby pan zadzwonił, a na nabrzeżu były już płaszcze.

- Jadę z tobą - zgłosiła się Paula.

- Wiercipięty - stwierdził Tweed.

- A tak - odgryzła się. - Trudno się nie wiercić Spodziewamy się czegoś okropnego, i nie mamy pojęcia, gdzie i kiedy nastąpi. Chodź Jules, uwolnijmy się z oparów tej klaustrofobicznej atmosfery:

Wyszli do samochodu. Deszcz przestał siąpić, zamiast tego dmuchnął lodowaty wiatr.

Beaurain zapytał, czy może znów prowadzić, Paula zgodziła się. Ruszyli ulicą Whitehall prosto na most Westminster. Ruch uliczny był wciąż bardzo intensywny, jednakże Belg był zręcznym kierowcą. Potrafił wykorzystać najmniejszy prześwit w ścianie samochodów.

Gdy skręcili w lewo i zaczęli jechać wzdłuż nabrzeża, widzieli, że mostem wciąż wlecze się sznur pojazdów. Beaurain odwrócił się do Pauli z uśmiechem i wskazał na most.

- Długo jeszcze będą się tak ślimaczyć?

- Gdy się już zaczną korki, co ma zwykle miejsce późnym popołudniem, mogą potrwać i do dwudziestej. Z każdym dniem jest coraz gorzej.

- Kto chciałby tędy codziennie kursować?

- Ja na pewno nie.

Zerknęła na niego. Przenikliwe spojrzenie Beauraina zatrzymało się na deptaku na nabrzeżu. Ona również spojrzała w tamtą stronę. Ujechali jeszcze kawałek i nagle Paula sapnęła ze zdziwienia.

- Patrz. Tam idzie Martin Hogarth Poznaję po chodzie i ubraniu. Gdzie, u licha, jest Marler? Miał go pilnować.

- Gdybyś go widziała, znaczyłoby to, że Marler źle wykonuje swoją pracę. Z pewnością jest w pobliżu.

- Nigdzie go nie widzę...

Dziesięć metrów za Hogarthem przechadzał się jakiś biznesmen, ubrany w tradycyjny garnitur - czarną marynarkę i czarne spodnie. Na głowie miał kapelusz, również czarnego koloru, a w ręku niósł pękatą czarną teczkę.

- „Mundur”, który się nosi ostatnio w mieście - wyjaśniła Paula Beaurainowi - Czarne garnitury, moim zdaniem koszmarnie mało gustowne, i wielkie teczki, by zaznaczyć, jak ważną i zajętą jesteś osobą. Po mieście łażą takich setki Kiedyś ubierali się w garnitury we wszystkich kolorach tęczy, a teraz wszyscy na czarno. Miasto duchów.

W górę rzeki płynęła duża barka, załadowana miałem węglowym niemal na wysokość okrężnicy. W pewnej odległości za nią druga, również załadowana węglem Beaurain zaczął im się przypatrywać.

- Zgaduję, że płyną do nowo wybudowanej elektrowni, o której mówiła nam pani Puchatka. Fala przypływu nie jest duża, ale w ciągu dwóch następnych dni ma znacznie wzrosnąć.

- Raz już widziałem taką, wyjeżdżając z Belgii. Pływają nimi rzeką niedaleko Liege.

Ale te są dużo większe.

- Wciąż nigdzie nie widzę „płaszczy” - powiedziała - Ten głupiec chce po prostu pokazać, kto tu rządzi.

- Hogarth ciągle idzie deptakiem - powiedział Belg, zerkając w lusterko wsteczne. - Ciekawe, dokąd? Raczej chłodny wieczór na spacer.

- Marler się dowie - rzekła z przekonaniem.

- Wiesz może, jak dojechać do East End? Chcę znaleźć pub, w którym spotykają się tamtejsi mieszkańcy.

Marler, w przebraniu biznesmena, wciąż szedł za Hogarthem. Jego „podopieczny” wstąpił wcześniej do pubu na drinka Marler wszedł za nim, wślizgnął się do toalety i zamknął w jednej z kabin. W środku otworzył teczkę i wydobył wyprasowany czarny garnitur. Marler potrafił się przebrać w ciągu minuty. Gdy to zrobił, upchnął pierwsze ubranie w teczce, wrócił do zatłoczonego pubu i zamówił piwo. Hogarth wciąż ślęczał nad drinkiem w odleglejszym kącie sali. Gdy wyszedł i skierował się w stronę nabrzeża, Marler ruszył za nim, utrzymując dystans dwudziestu metrów.

W połowie deptaka Hogarth przeszedł na drugą stronę ulicy i zniknął w mroku cichych uliczek. Marler pokonał jezdnię, nim na przejściu dla pieszych zapaliło się zielone światło. W porównaniu ze stłumionym rykiem ulicznym przy rzece, w uliczkach było bardzo cicho i ciemno. Rzadko napotykał latarnie.

Śledzony zniknął za kolejnym rogiem i zwolnił, gdyż uliczka prowadziła stromo w górę. Marler usłyszał za plecami warkot silnika zbliżającego się pojazdu. Prędko pokonał kilka kroków dzielących go od wnęki w ścianie budynku. Czekał.

Zza rogu wyjechała taksówka Zgaszona lampa na dachu oznaczała, że jest zajęta Tylne siedzenia były jednak puste. Okno na przedzie, po stronie pasażera, było otwarte.

Kierowca naciągnął mocno na głowę czapeczkę i trochę przyśpieszył. Marler ruszył biegiem. Hogarth wciąż wspinał się uliczką za rogiem. Marler wybiegł zza rogu w chwili, gdy pojazd zrównał się z Hogarthem Ten przystanął, zmęczony wspinaczką, Marler podniósł Waltera. Kierowca taksówki mierzył do Hogartha z odległości paru metrów. Marler pociągnął za spust. Kierowca padł na tablicę rozdzielczą, wypuszczając z dłoni broń. Hogarth, który patrzył na kierowcę, gdy tamten zatrzymał samochód, zastygł w przerażenia.

- To ty! - powiedział rozpoznając Marlera.

- Ani słowa.

- On chciał...

- Zamknij się, na litość boską! Siadaj!

Marler schował broń do kabury i założył rękawiczki Unikając kontaktu z krwią mężczyzny, przeszukał jego kieszenie. Nie znalazł nic, co pomogłoby zidentyfikować denata Marler pozostawił pistolet zabójcy na podłodze i przykrył przesiąknięty krwią przód koszuli płaszczem, który znalazł na siedzeniu obok. Potem wysiadł, zamknął drzwi, podszedł do Martina i chwycił go za ramię.

- Teraz pójdziemy z powrotem drogą, którą tu przyszliśmy. Zmiatamy stąd jak najszybciej. Wstawaj!

Popchnął Martina i ruszyli w stronę nabrzeża Ręką wciąż ściskał ramię tamtego, holując go prawie. Podczas marszu udzielał eskortowanemu wskazówek.

- Gdzie zaparkowałeś?

- Na parkingu wielopoziomowym niedaleko Baker Street...

- Jedziemy tam. Stamtąd pojedziesz prosto do Carpford i zamkniesz się w domu na cztery spusty. Masz broń?

- Strzelbę. Polowałem kiedyś na króliki...

- Kładź ją przy łóżku, idąc spać. Zawsze sprawdzaj, czy wszystko pozamykałeś. Jeżeli coś się wydarzy, zadzwoń do Tweeda, pod numer towarzystwa ubezpieczeniowego General & Cumbria. Nie waż się wracać do Londynu.

- Gdzie mój brat?

- W bezpiecznym miejscu.

Tweed siedział za biurkiem w Park Crescent i notował. Spisywał od nowa listę podejrzanych, i szukał elementów, które by ich połączyły. Newman oderwał się od lektury „Daily Nation” i podniósł wzrok.

- Znalazłem najdziwniejszy nekrolog, jaki kiedykolwiek czytałem. Kapitan Charles Hobart. Najdziwniejsze jest to, że umarł - został zabity - niemal dwa lata temu. Ministerstwo Obrony musiało opatrzyć nekrolog klauzulą tajności. Bezprecedensowa sytuacja.

Kapitan Charles Hobart pełnił służbę w znanym pułku. Prędko zyskał reputację wolnego strzelca. Jego zwierzchnicy patrzyli na to przez palce, gdyż niezwykle poglądy i działania kapitana Hobarta okazywały się bardzo skuteczne. Istnieją plotki, że blisko współpracował z oficerami wywiadu. Podczas swej kariery wojskowej zapędził w pułapkę licznych wrogów. W czasie pobytu w Jemenie, niemal dwa lata temu, wpadł w zasadzkę i zginął na miejscu. Plotka głosi że został zdradzony, jednakże Ministerstwo Obrony gorliwie temu zaprzecza. Niemniej niektórzy żołnierze wciąż twierdzą, że musiał go zdradzić ktoś, kto nadal pozostaje u władzy.

Tweed przypatrzył się zdjęciu Hobarta w mundurze. Z fotografii spoglądał na niego przystojny mężczyzna o inteligentnych oczach, z głowa, przykrytą na arabską modłę.

- To jakby taki lokalny Lawrence z Arabii - skomentował. - Wygląda na to, że Ministerstwo Obrony solidnie przywaliło jego sprawę papiernikami. Zawsze mówiłem, że to banda starych pierdzieli, których naczelnym priorytetem jest chronić własny tyłek...

Podniósł wzrok, słysząc, że Marler wchodzi do pomieszczenia Przybyły wytarł dłonie, jakby chciał się pozbyć nieprzyjemnego zapachu, i oparł się o ścianę.

- Pozbyliśmy się Martina Hogartha.

Pokrótce opisał im, co się zdarzyło na nabrzeża.

- Mówiłeś, że po raz pierwszy zauważyłeś taksówkę zabójcy tutaj, niedaleko Park Crescent. Tych dwóch, co do nas może kiedyś dołączą - Wilson i Walker, bliźniaki, wciąż siedzi w dziale łączności i uczy się dyskretnych sposobów komunikacji?

- Tak jest - zgodził się Newman.

- Każ im patrolować teren wokół i wypatrywać podejrzanych ludzi. Zastanawiam się, gdzie się podziali Paula i Jules.

- Cóż za urocza dzielnica - stwierdził Beaurain. - W ulice ledwie można się wcisnąć samochodem, budynki obskurne, ściany od lat nie widziały farby. Kobiety otwierają składane stoiska, czyszczą ryby i zwijają interes. Kto, u licha, chciałby robić zakupy na straganie w takie zimno?

- Jesteśmy w Wapping - powiedziała Paula z rozbawieniem - W sercu East Indu. Tego właśnie chciałeś. Jeżeli idzie o stoiska, to klientami są ludzie, którzy pracują na rzece i wracają późnym wieczorem do domów. Myślałam, że o tę dzielnicę ci idzie.

- Zgoda. A oto i pub. „Pod Świńskim Ryjem”. Bezguście, ale czegoś takiego właśnie nam trzeba. Gdzie mam zaparkować? To znaczy, gdzie będzie najbezpieczniej?

Beaurain spojrzał na chłopięcy gang. Składali się nań chłopcy od dziesięciu do szesnastu lat. Beaurain zaparkował, przednimi kołami rozsmarowując zgniłą rybę na asfalcie.

Odwrócił się do chłopców plecami, wyjął portfel, wydobył z niego trzy banknoty pięciofuntowe, po czym schował z powrotem, starannie zapinając kieszeń. - To miejsce przypomina mi niektóre dzielnice Brukseli. Wyczuwam, w jakiej okolicy się znalazłem. Po co upchnęłaś w rękawiczce banknot dziesięciofuntowy? Ja zapłacę.

- Pozwól lepiej mnie to zrobić, Jules.

Wysiadła, a on podążył za nią okrążając samochód. Najwyższy z chłopców zagrodził jej drogę z rękoma na biodrach Pokazała mu banknot dziesięciofuntowy po który wyciągnął dłoń. Szatko cofnęła dłoń.

- Jak masz na imię?

- Jem.

- Masz tu dziesięć funtów. Chcę mieć pewność, że nikt nie podejdzie do mojego samochodu. Prócz tego mam jeszcze jednego dziesiątaka Dostaniesz go, jeśli wóz będzie nietknięty, gdy wrócę.

- Nie ma sprawy, paniusiu. Przyjeżdżają tu dziani, żeby zobaczyć, jak żyje reszta, i odjeżdżają bez portfeli. Lepiej pilnujcie się w środka. Uważajcie na rudzielca, co ma na imię Sammy.

Wewnątrz było tłoczno, gwarno i gęsto od dymu. Beaurain spostrzegł grupkę mężczyzn w nieprzemakalnych płaszczach. Rybacy Objął Paulę ramieniem i naszyli w stronę lady barowej. Posadził Paulę na stołku, usiadł obok na drugim. Po prawej siedział mężczyzna w płaszczu. Beaurain przyjrzał się butelkom na półce za ladą.

- Co dla ciebie, kolego? - spytał krzepki barman.

- Macie tu jakieś wino? - spytała Paula.

- Pewnie chcecie chardonnay. Francuskie. Bardzo dobre.

- To moje ulubione.

- Piła już pani? - spytał barman Pauli, obrzucając Beauraina spojrzeniem.

- Lubię eksperymentować.

- Łatwo tak skończyć pod stołem...

Barman podał wino, wziął banknoty, które Beaurain wyjął i kieszeni spodni, rzucił resztę na ladę i ruszył ku następnemu klientowi.

Pomiędzy Beauraina a rybaka wepchnął się rudowłosy chłopak. Z chytrym uśmiechem na ustach położył na ladzie wy miętoszoną kopertę.

- Mam ciekawe zdjęcia Dziewczyny; które robią różne takie rzeczy. Nigdy by pan nie uwierzył.

- Spadaj!

Beaurain strącił kopertę na podłogę. Otworzyła się, sprośne fotografie rozsypały się wokół. Rudzielec zaklął okropnie.

- Nie powinieneś był tego robić.

Ręka zniknęła za pazuchą wy brudzonej wiatrówki, by pojawić się na powrót z nożem. Beaurain chwycił chłopaka za nadgarstek i wykręcił.

Rudzielec krzyknął. Beaurain zwolnił uchwyt i dłoń zwisła bezwładnie, zgięta pod nienaturalnym kątem Pojawił się barman, z dużą, obitą skórą pałką w garści.

- Zmiataj stąd, śmieciu, bo złamię ci drugą!

Rudzielec, krzywiąc się z bólu, przepchnął się ku wyjściu Rybak wstał ze stołka, pozbierał zdjęcia, upchnął je w kopercie i położył na ladzie przed barmanem..

- Do śmieci - rzekł i odwrócił się do Beauraina - Dobrześ pan sobie poradził. Ten dzieciak jest niebezpieczny. - Uśmiechnął się. - Był.

- Pan znad rzeki? - spytał Beaurain z uśmiechem.

- Zgadza się. Pracowałem na frachtowcach promach, barkach. Wszystkim, co się da.

- Chciałbym kupić barkę do firmy - powiedział Beaurain - Widziałem jedną taką na rzece, wyładowaną węglem.

- Płynęła do tej nowej elektrowni na drugim brzegu. Elektrownię zbudowali Dixon, Harrington i Mosley. Mówimy na nią „elektrownia Dicka”. Obok jest fabryka, w której wytwarzają części do maszyn.

- Mógłby pan narysować mi ten model? Może uda mi się taką zamówić. Paula pchnęła w stronę Beauraina po ladzie czysty notes. Rybak podniósł go, wziął ogryzek ołówka i zaczął gryzmolić, mówiąc.

- One mają coś jakby osłonę, z metalu, którą można rozwinąć i przykryć nim ładunek. Od dziobu po rufę. W środku, o tutaj, jest taka wielka pokrywa, którą można otworzyć, żeby dźwig przeniósł ładunek do luku. Są też mniejsze pokrywy - na dziobie i rufie. O takie. Mostek sterowniczy oczywiście na rufie. Kapitan ma stamtąd dobry widok na cały pokład.

- Często przykrywają ładunek tą specjalną osłoną?

- Nie. Muszą ładować na pokład tyle węgla, ile się zmieści. Pod osłonę wchodzi mniej.

- Czy dobrze zrozumiałem? - upewnił się Beaurain - Zarówno elektrownia, jak i barki zostały zbudowane przez Dicka?

- Zgadza się. Żeby zmniejszyć wydatki, kierownik zlecił budowę barek firmie z Austrii. Łatwo się pan dowiesz, jak się nazywała.

- Austria to chyba rozsądny wybór. Sporo barek pływa po Dunaju.

- Tu masz pan rację. Zdarzało się, że pływałem barkami aż do Morza Czarnego. - Pchnął notes z rysunkiem w stronę Beauraina. - Może być? - Beaurain skinął głową.

Belg zamówił Sharkeyowi kolejnego drinka w ramach podziękowania Stuknęli się szklankami.

Gdy kierowali się ku wyjściu, Paula ściskała w zamkniętej dłoni banknot dziesięciofuntowy. Chłopcy z gangu wciąż stali przed pubem Jeden z nich siedział na chodniku, próbując zatamować płynącą z nosa krew. Pojawił się Jem z wyciągniętą dłonią.

Paula wręczyła mu dziesiątaka.

- Dzięki za przypilnowanie samochodu.

- Chciał wam zarysować lakier. - Wskazał na chłopca, trzymającego pokrwawioną chusteczkę przy twarzy.

- Teraz odwiedzimy panią Wharton - powiedział Belg - damę, która opowiedziała nam o ludziach, którzy wieźli jakąś machinę na wózku widłowym donikąd.

Paula, otworzyła torebkę i z bocznej kieszeni wyjęte małą karteczkę ze złoconymi krawędziami.

- Dała mi wizytówkę tuż przed odejściem 50 Upper Cheque Lane.

- Tu Ali.

- Mówi Abdullach. Zbliża się godzina zero.

- Wiem. Jesteśmy w trakcie montażu. Prawie gotowi, by przeprowadzić pokaz dla naszego klienta.

- Jak sprzęt?

- Trwa właśnie druga faza. Jutro rano wejdziemy w fazę trzecią. Zostanie margines czasowy przed pokazem.

- Martwi mnie ten strażnik. Zna się na rzeczy?

- Trzymamy go w garści. Mamy jego żonę. Nasz człowiek wczoraj go śledził, więc Vince Proctor...

- Żadnych nazwisk! Facet jest na pewno zadowolony, że ktoś zaopiekuje się jego żoną póki nie skończy długiej zmiany.

- Jest zadowolony. Jego żona też. Wszyscy jesteśmy bardzo zadowoleni.

Pani Proctor siedziała na ciężkim krześle w kuchni Krzesło przyniósł z pokoju gościnnego mężczyzna, który wcześniej zadzwonił do drzwi i przemocą dostał się do środka. W jednej dłoni trzymał pistolet, palec wskazujący drugiej przycisnął do jej ust.

Siedziała z nadgarstkami związanymi sznurkiem, drugi sznurek krępował kostki kobiety. Trzecim mężczyzna przywiązał ją do krzesła. Sympatyczna, pięćdziesięcioletnia pani o rumianej zazwyczaj twarzy była przerażona.

Gdy intruz uporał się już z krępowaniem pani Proctor, zdjął kapelusz i płaszcz. Miał brązową karnację i krótko przycięte włosy. Był Egipcjaninem, nosił imię Haydar.

Tego jednak pani Proctor nie wiedziała.

- Mamy Petera - powiedział, gdy już siedziała unieruchomiona na krześle. - Dopóki nie przyjdzie ci nic głupiego do głowy, nie stanie mu się żadna krzywda.

Mówiąc te słowa, wyjął zdjęcie, przedstawiające jej męża na krześle. Ręce pana Proctora spoczywały na podołku, twarz miał napiętą. Na fotografii widać było również mężczyznę, który trzymał pistolet przy skroni pana Proctora - Czy ktokolwiek przychodzi tu wieczorem?

- Czasami pani Wilkinson z domu obok przychodzi porozmawiać.

- Co zrobi pani Wilkinson, jeśli nie otworzysz drzwi?

- Pomyśli, że się zdrzemnęłam i pójdzie do domu.

- Więc nie mamy czym się martwić - kłamał dalej Haydar.

Pani Proctor bowiem nie miała już żywa wyjść ze swego domu. Po zakończonej operacji Haydarowi rozkazano strzelić kobiecie w tył głowy z pistoletu zaopatrzonego w tłumik. Ten sam los czekał jej męża, uwięzionego w elektrowni.

Haydar mógł się dowiedzieć bez trudu, że operacja dobiegła końca Włączył mały telewizorek przymocowany do ściany. Wyciszył dźwięk.

Powiedziano mu że po zakończonej operacji wszystkie zaplanowane programy zostaną przerwane Zacznie się nadawanie „Wiadomości z ostatniej chwili”.

Podobnie, jak 11 września w Stanach Zjednoczonych.

Buchanan wszedł szybkim krokiem do biura Tweeda i usiadł naprzeciw niego w fotelu. Paula wyczuła, że nadinspektor ma wiele do zrelacjonowania, lecz nim zdążył otworzyć usta, z naciskiem przemówił Tweed.

- Właśnie kazałem zamknąć lotnisko miejskie. Wysłałem naczelnemu kontrolerowi kopię polecenia, którą otrzymałem wczoraj od premiera, z pozwoleniem na użycie w dowolnej chwili. Masz tam posłać uzbrojony oddział. Niech pilnują lotniska. Natychmiast.

Poczekał, aż Buchanan przekaże rozkaz przez telefon komórkowy do Yardu.

Mężczyzna złożył komórkę i spojrzał na Tweeda.

- Oddział będzie na miejscu za trzydzieści minut. W samochodach patrolowych, na sygnale.

- Dziękuję. Czas na konfrontację. Dzwonię do ministra, żeby poinformować go o swojej decyzji. Będzie zachwycony, nie uważasz?

- Ani trochę...

Tweed musiał najpierw przebić się do Whitehallu oficjalnymi drogami komunikacyjnymi. W końcu słuchawkę podniósł Palfry i zaczął kręcić, że minister jest na naradzie.

- Więc sprowadź go, na litość boską! I to już. Natychmiast!

Tweed nie musiał długo czekać. W słuchawce rozległ się hardy głos Victora Warnera.

- Tweed, trwają obrady Gabinetu... - powiedział ostro.

- Gadanie, gadanie, gadanie... I żadnych decyzji. Wiem dobrze, co dzieje się na obradach. A teraz, proszę posłuchać. Dzwonię, żeby pana poinformować, że właśnie kazałem zamknąć lotnisko miejskie...

- Co takiego? Dlaczego? Nie widzę najmniejszego powodu...

- Ale ja tak. Musimy się zabezpieczyć, AI-Kaida może próbować przerzucić większą grupę ludzi. Samolotem wynajętym w prywatnej szkole pilotażu. Bóg jeden wie, ile takich szkół znajduje się na obrzeżach Londynu.

- Tego już za wiele. Powinien pan ze mną skonsultować...

- Mówię panu teraz. Parę minut po zamknięciu lotniska. Nie czytał pan upoważnienia premiera?

- Tweed! Wracam prosto na radę i powtórzę, coś mi właśnie powiedział. Włączając tę uwagę o gadaniu.

- Będę zobowiązany. Na szczęście premier jest człowiekiem obdarzonym poczuciem humoru. Szczegół, o którym pan niekiedy zapomina. Żegnam...

- Wstecz, Roy - powiedział do Buchanana Tweed - Czuję, że masz jakieś wieści. Moja kolej, by słuchać.

- Miotałem się po okolicy jak kot z puszką przywiązaną do ogona. Ale nie bez powodu. Po pierwsze, paru fachowców ode mnie i ja polecieliśmy na lotnisko położone niedaleko farmy Oldhurstów. Pani Sharp, dama, która przyjechała aż tutaj na spotkanie ze mną - i którą wysłałem potem do ciebie - ma olej w głowie. Odnaleźliśmy drogę, wiodącą na opuszczoną fermę. Rzeczywiście stoją tam dwie monstrualne stodoły. Zgadnij, co znalazłem w środka Dwie zaginione cysterny na mleko w jednej, dwie inne w drugiej. Przy każdej specjalny wyciąg, żeby podnieść to, co ukryto w środku!

- Znaleźliście jakieś ślady al-Kaidy?

- Pozwól, że opowiem po swojemu - nie ustępował Buchanan. - W mniejszej stodole, o której pani Sharp leż wspominała - wcale zresztą nie takiej małej - znaleźliśmy stos używanych śpiworów. Trzydzieści sztuk.

Tweed przyjrzał się uważnie skrawkowi materiału wewnątrz plastikowej torby, którą mu wręczono. Skinął na Newmana, który podszedł do niego i wziął ją do ręki Zacisnął usta i oddał torebkę Tweedowi.

- Powiedziałbym, że to kawałek oddarty z czarnego turbanu, takiego, jakie noszą członkowie al-Kaidy.

- I ja doszedłem do tego wniosku - przytaknął Buchanan Newmanowi, który wrócił na miejsce - Znaleźliśmy też resztki jedzenia, wysłałem je do analizy. Niech Bóg błogosławi panią Sharp. I mamy coś jeszcze. Chodzi o miejsce, do którego prowadzi droga, przy której spotkaliśmy panią Wharton z Puchatkiem.

- Jak ci się udało sprawdzić jedno i drugie w tak krótkim czasie?

- Lądowaliśmy na lotnisku miejskim. - Buchanan wyszczerzył zęby. - Tuż przed tym, jak kazałeś je zamknąć. Oczekiwały na nas nieoznakowane policyjne samochody. Pojechaliśmy w okolice ślepej ścieżki pani Wharton. Białej furgonetki już nie było. Na nieszczęście, od rzeki poszła gęsta mgła Poszliśmy ścieżką do końca, aż na brzeg. Tam zobaczyliśmy szerokie molo oraz przystań. Po drugiej stronie rzeki, kawałeczek dalej, stoi ta nowa elektrownia Obok znajduje się przystań, zwana „przystanią Dicka”.

- Znaleźliście jakieś ślady wroga?

- Nie. Mgła gęstniała Spróbowałem noktowizora, ale wszystko się w nim rozmywało.

Mimo wszystko dojrzałem trzy ogromne barki przycumowane po każdej stronie przystani.

- Czyli razem sześć?

- Tak mi się zdaje.

- Jakieś ślady aktywności?

- Nie. W elektrowni paliły się światła, ale trudno, by było inaczej.

- Sugeruję, byśmy przystąpili do akcji równocześnie - powiedział Tweed, wstając. - Zbierzesz duże siły policyjne w ciężkim rynsztunku, załatwisz nam łodzie patrolowe, żebyśmy mogli przedostać się na drugi...

- Chwileczkę. Widziałem też na przystani dwie duże motorówki. Poza tym, nie znasz Londynu tak dobrze jak ja - rzekł ponuro Buchanan.

- Co jest grane? Niespecjalnie ucieszyła cię moja sugestia.

- Chwileczkę - powiedział Buchanan, spoglądając na Newmana - Być może zechcecie to obejrzeć. - Wyjął z kieszeni mapę, którą rozłożył na biurku Tweeda. Przedstawiała dzielnicę, w której natknęli się na panią Wharton i jej pudla.

Beaurain zerkał Buchananowi przez ramię, a nadinspektor ołówkiem nakreślił drogę prowadzącą do rzeki.

- Nadążacie? - spytał.

- Jak dotąd, tak - odrzekł Tweed.

- Kwadrat po drugiej stronie rzeki to elektrownia Dicka Przypatrzcie się budynkowi, który leży tuż obok stacji. To szpital św. Judy. Ponad cztery stupacjentów, przeładowany z powodu podupadającej służby zdrowia. Gdy Dixon, właściciel przedsiębiorstwa eksploatującego elektrownię, zwany przez rybaków Dickiem, otrzymał pozwolenie na budowę, musiał podpisać zobowiązanie, że dym z fabryki będzie przepuszczany przez skomplikowany system filtrów. Nic szkodliwego nie powinno się przedostać. Rozumiecie problem?

- Owszem - rzekł Beaurain. - Jeżeli al-Kaida przejęła kontrolę nad elektrownią możemy być pewni, że dysponuje ogromną ilością materiału wybuchowego. Gdy zobaczą, że się zbliżamy, zdetonują go. Potraficie sobie wyobrazić, co zostanie wówczas ze szpitala? Ponad czterystu pacjentów...

- Nie możemy tak ryzykować - rzekł ponuro Tweed.

Numer 50 przy ulicy Upper Cheyne schronił się pomiędzy małymi domkami.

- Kiedyś były tu garaże - powiedziała Beaurainowi. - Przerobiono je na malutkie i miłe domeczki, zapewne warte teraz fortunę. Dom pani Wharton stoi na końcu, po prawej mamy numery parzyste, nieparzyste po lewej.

Paula wysiadła pierwsza, a za nią Beaurain Wcisnęli błyszczący, mosiężny przycisk dzwonka. Wewnątrz rozjazgotał się pies. Paula uśmiechnęła się. Puchatek jest na posterunku Podniosła kołnierz wiatrówki Ściemniało się już, temperatura gwałtownie spadała.

Pani Wharton otworzyła drzwi. Beaurain pochylił się, by podrapać Puchatka, który go rozpoznał i stanął na tylnych łapkach, machając przednimi w powietrza.

- Proszę wybaczyć, że panią niepokoimy - zaczęła Paula - Jules musi pani zadać jak najszybciej kilka pytań.

- Miło mi znów państwa widzieć. Proszę wejść...

Zamknąwszy drzwi, zaprowadziła ich krótkim i wąskim korytarzem do bardzo małego pokoiku, umeblowanego z wielkim smakiem Przestrzeń była w tym domu z pewnością czymś niezwykle cennym Poprosiła, by usiedli na wyściełanych krzesłach, zaproponowała herbatę.

Oboje odmówili.

- Czas działa na naszą niekorzyść - wyjaśnił Beaurain. - Tak sobie myślę, czy nie mogłaby pani jeszcze raz opisać tę maszynę, którą mężczyźni wywozili z furgonetki na wózku? - Wyjął szkicownik, który Paula dała mu w samochodzie.

Pani Wharton przyniosła trzecie krzesło i usiadła z gośćmi. Paula wyjęła z torebki składana miarkę, rozłożyła. Intuicja podpowiadała jej, do czego zmierza Jules.

Uśmiechnął się do niej kwaśno.

- W moich myślach też czytasz? Tak jak Tweeda?

- Zdarza mi się.

- Istotne są rozmiary - wyjaśnił Beaurain, zwracając się znowu do pani Wharton.

- Obawiam się, że nie jestem dobra w ich zapamiętywaniu.

- Sądzę, że sobie poradzimy - uspokoił ją. - Sześciu mężczyzn przenosiło urządzenie. Jak pani sądzi, jak szeroka była podstawa, do której było przytwierdzone?

- Proszę pokazać rękami - zaproponowała Paula.

- Dobrze. Mogę spróbować.

Rozwarła ramiona Paula nachyliła się prędko i zmierzyła odległość linijką.

Gwizdnęła.

- Co najmniej sześćdziesiąt centymetrów.

Beaurain zabrał się do rysowania, zaczynając od podstawy.

- Dobrze - kontynuował. - Czy może pani teraz ocenić wysokość tego przedmiotu? Licząc od podstawy pocisku czy też pionowej torpedy; jak pani mówiła

Pani Wharton przytrzymała jedną dłoń przy podłodze, a drugą podniosła wysoko w górę. Paula ponownie użyła miarki.

- Przynajmniej siedemdziesiąt pięć centymetrów. - Beaurain naszkicował kontur monstrualnego pocisku, zwężającego się ku zapalnikowi, ponownie zapisując pomiar.

Pokazał rysunek pani Wharton.

- Podobny?

- Tamten był bardziej pękaty - rozstawiła dłonie. - Przynajmniej tak szeroki.

Paula użyto linijki.

- Kaliber pocisku to około trzydziestu centymetrów.

Beaurain poprawił szkic pocisku, zwiększając rozmiary, po czym pokazał ponownie kartkę gospodyni Przyglądała się krótką chwilę.

- Wie pan co - powiedziała - Jest chyba dokładnie taki, jak tamten. Wygląda groźnie.

- Mamy do czynienia z groźnymi ludźmi - powiedział Beaurain, jego szczupła dłoń zanotowała kolejny pomiar. Gdy skończył, odwrócił szkicownik, by pani Wharton mogła jeszcze raz przyjrzeć się rysunkowi.

- Tak. Tak właśnie wyglądało tamto urządzenie - stwierdziła z naciskiem.

- Pani Wharton - odezwała się Paula - Nawet nie wiemy, jak pani dziękować za te informacje. Proszę jednak pamiętać, że wszystko, o czym rozmawialiśmy, jest ściśle tajne...

- Niech się pani nie obawia - uśmiechnęła się pani Wharton - Mówiłam, że potrafię trzymać buzię na kłódkę, i będę. Sadzę, że otrzymaliście państwo trafne informacje. Mam jednak dobrą pamięć wzrokową. Naprawdę nie napijecie się herbaty?

- Strasznie byśmy chcieli - powiedział Beaurain, wstając, podobnie jak Paula -

Ale musimy natychmiast wracać. Wielkie dzięki raz jeszcze.

Gdy pani Wharton odprowadzała ich do drzwi wejściowych, Beaurain nie zapomniał się schylić i pogłaskać Puchatka, obskakującego radośnie jego nogi. Gdy otworzyła drzwi, do domu wpełzła się szara mgła Szykowała się mglista noc.

W elektrowni, Ali stanął obok strażnika, pana Proctor. Trzymał pistolet przy czole więźnia.

- Mówiłeś, że twój szef, pan Dixon, dzwoni do ciebie raz wieczorem, żeby się upewnić, czy wszystko w porządku. Kiedy zadzwoni dzisiaj, pamiętaj o żonie. Jej życie jest w twoich rękach. Jeżeli szef zorientuje się, że jesteś zdenerwowany, albo z jakiegoś innego powodu zacznie coś podejrzewać, następny raz zobaczysz swoją żonę w kostnicy.

- Dam sobie radę - powiedział Proctor chrapliwym głosem. - Ale nie z tym cholernym pistoletem przy głowie.

- Nie wy daje mi się, by to był pana naturalny głos, panie Proctor. Proszę spróbować raz jeszcze - rozkazał Ali, trzymając wciąż broń w górze.

- Dam sobie radę. - Tym razem głos zabrzmiał czysto.

- O wiele lepiej. Gdy nadejdzie pora, wyobraź sobie, że ucinasz sobie z żoną pogawędkę.

Minęło parę minut i zadzwonił telefon. Proctor nie ruszył się. Ali gniewnym gestem kazał mu odebrać. Proctor potrząsnął głową wpatrując się w Alego.

- Zwykle nie czekam przy aparacie. Dlaczego się nie zamkniesz i nie pozwolisz mi zrobić tego, jak trzeba?

Minęła minutą podczas której. Ali z trudem utrzymywał broń nieruchomo. Wreszcie Proctor podniósł słuchawkę.

- Pan Dixon?

- Tak, to jak, Vince Czy wszystko jest w porządku?

Ali pochylił się nad Proctorem, chcąc słyszeć każde słowo.

- Wszystko jest tip-top, szefie. W fabryce zostało trzech inżynierów, mają oko na linie produkcyjne, chociaż i tak wszystko zmechanizowane...

- Dobrze. Wyśpij się po dzisiejszej zmianie. Dobranoc.

- Dobranoc, proszę pana..

- Co to za pieprzona gadka o inżynierach? - zawołał Ali w furii. - Kod ostrzegawczy?

- Nie bądź głupi - powiedział ostro Proctor. - Zawsze o tym wspominam. Inżynierowie czasami się zasiedzą Nie muszą zostawać, od kiedy system został w pełni zautomatyzowany. Skoro zawsze o nich wspominam, zdziwiłby się, gdybym dzisiaj nie wspomniał. Zadowolony?

- Nie waż się na mnie wrzeszczeć. Mehmet przygotuje ci posiłek.

Alemu nie wydawało się koniecznym poinformować Proctora, że trzem inżynierom poderżnięto wcześniej gardła, a ich ciała obciążono łańcuchami i wrzucono do rzeki.

Tweed siedział za biurkiem w Park Crescent i przepisywał na nowo listę podejrzanych mieszkańców Carpford Po chwili odczytał ją na głos Newmanowi: Victor Warner, Drew Franklin, Peregrine Palfry, Billy Hogarth, Martin Hogarth.

- Pominąłeś Margessona - zauważył Newman.

- Racja - Tweed dodał nazwisko Margessona do listy. - I Eve Brand - dodał Newman.

- Ona nie mieszka w Carpford - sprzeciwił się Tweed.

- To prawda, ale założę się, że odwiedzała Warnera w domu i pracowała na miejsca.

- Dobrze, jeśli nalegasz.

Tweed zadzwonił do Jima Corcorana, szefa ochrony lotniska Heathrow.

- Jim, to ty? Świetnie. Tu Tweed. Mam tutaj listę ludzi. Muszę wiedzieć, czy któreś z nich leciało do Stanów w ciągu ostatnich pięciu miesięcy. - Odczytał listę.

- To potrwa sekundę. Dobra jedziemy. Warner - lot do Nowego Jorku 20 sierpnia, ponownie do Nowego Jorku 12 października, i znowu tam 16 listopada. Za każdym razem międzylądowanie w Bostonie. Palfry latał do Nowego Jorku 3 i 9 września Drew Franklin - Nowy Jork 8 września, potem 18. O Billym Hogartcie i Martinie Hogartcie zapisu nie mamy. Podobnie jak o Margessonie. Eva Brand leciała do Nowego Jorku 9 września, potem dopiero 24 stycznia 2002. Wszystkie pozostałe loty oczywiście w 2002 roku.

- Czy możesz teraz zrobić to samo w odniesieniu do tych wszystkich ludzi, tylko biorąc pod uwagę loty na Bliski Wschód?

- Poczekaj...

Ponownie głos w słuchawce rozległ się prędzej, niż się spodziewał Tweed.

- Victor Warner - do Kairu 4 stycznia 2002. Warner poleciał po raz drugi do Kairu 29 stycznia Palfry, co dość dziwacznie, też latał dwa razy - dokładnie dzień po każdym locie Warnera Drew Franklin poleciał raz - do Kairu, 30 stycznia, potem do Tel Awiwu i z powrotem do Kairu, do Anglii wrócił 2 lutego. Eva Brand, co nie mniej dziwaczne odwiedziła oba miasta w tym samym czasie. To wszystko.

- Jesteś prawdziwym cudotwórcą..

- To komputer. Na razie...

Tweed popatrzył na Buchanana, który po przedłużającej się rozmowie telefonicznej wyraźnie szukał okazji, żeby się odezwać.

- Znaleźli dwie białe furgonetki. Na dnie rzeki Rybak dostrzegł na brzegu jakieś ciemne postacie, spychające samochód do rzeki Było ciemno, a on chwycił za wiosła i płynął tak długo wzdłuż brzegu, aż stracił ich z oczu Prawdopodobnie uratował w ten sposób życie.

Zaraz potem, kawałek dalej z biegiem nurtu, usłyszał, jak do wody stacza się kolejny samochód Gdy zrobiło się cicho, wrócił w pierwsze miejsce Tylny zderzak wciąż sterczał ponad powierzchnią wody, więc rybak spisał numery rejestracyjne. Posłałem Wardena i grupę ze sprzętem, żeby wyłowili samochody. Wkrótce będziemy mieli więcej informacji.

- Znów mamy szczęście. Nie ma co zwlekać. Dzwonię do Hereford, do bazy SAS.

Postawię ich na nogi.

Pół godziny później, gdy Buchanan wyruszył do siedziby Scotland Yardu, Newman zgłosił się do Tweeda Inspektor wyczytał z jego twarzy, że w układzie nazwisk i dat lotów coś Newmana uderzyło.

- I co o tym sądzisz, Bob?

- Najdziwniejsze jest to, że Eva Brand leciała do Kairu, a potem do Tel Awiwu i z powrotem, razem z Drewem Franklinem.

W tym momencie drzwi otworzyły się i pojawiła się w nich Paula w towarzystwie Beauraina.

- Dobrze, że pan jest - odezwała się Paula do Buchanana. - Mamy coś, na co powinien pan rzucić okiem...

Beaurain wyjął notatnik ze szkicami wykonanymi w domu pani Wharton. Położył zeszycik na biurku Tweeda, a Buchanan i Newman podeszli bliżej. Możliwie najkrócej objaśnił rysunek. Gdy skończył mówić, Tweed spojrzał na Buchanana.

- Co o tym sadzisz?

- Nie podoba mi się to. Sądzę, że powinniśmy pojechać nad rzekę i przejrzeć się furgonetkom Trafimy tam bez trudu? Wcześniej odniosłem wrażenie, że łatwo się zgubić po drodze.

- Bez trudu - powiedział Beaurain. - Zawiozę was.

- O Boże, ale mglisto - wykrzyknęła Paula Zjechali z szosy na wyboistą ścieżkę.

- Nie jest mglisto - skomentował Buchanan. - Jest mgła jak jasna cholera Jechali dalej, a Tweed rozłożył mapę dzielnicy. Pokazał, jak niewielki dystans dzieli elektrownię od szpitala św. Judy. Usta Buchanana zwęziły się. Pokręcił głową.

- Nawet jeżeli al-Kaida faktycznie jest w elektrowni, nie możemy ryzykować frontalnego szturmu. Z pewnością mają w środku z tonę materiałów wybuchowych. Jeżeli je zdetonują, ten szpital, wraz ze wszystkimi pacjentami, zostanie zmieciony z powierzchni ziemi. Czy mogę zasugerować, Beaurain, żeby pan zgasił przeciwmgielne? Na wypadek, gdyby ktoś obserwował drogę z tej strony rzeki.

- Jasne, racja. Ale wtedy nie będę widział, gdzie jadę...

- Stop - odezwał się znowu Buchanan. - Niech pan zjedzie na pola po prawej. Przed chwilą widziałem kogoś, kto machał latarką Może to Warden.

Jeszcze podczas jazdy Buchanan skontaktował się z Wardenem przez telefon komórkowy i ostrzegł, że przyjadą Beaurain zjechał z drogi na jałową ziemię po prawej.

Zatrzymał się, gdy Buchanan dał znak.

Paula wahała się w ocenie sytuacji. Mgła była niczym nieprzejrzysta zasłona Ledwie dostrzegała postać, która machała latarką. Buchanan przemówił, otwierając drzwi po swojej stronie.

- Zaczekajcie. Pójdę sprawdzić. Jeśli usłyszycie strzały, nie idźcie za mną - ostrzegł i ruszył w stronę postaci z Waltherem w dłoni.

Latarka ciągle nie gasła, ale gdy Buchanan zaczął się zbliżać ukradkiem do niewyraźnej sylwetki, znieruchomiała. Nadinspektor schylił się.

- Kto idzie? - rozległ się znajomy głos.

- To ja, Buchanan - odpowiedział nadinspektor, rozpoznając głos.

Gdy dołączył do Wardena, zobaczył, że mężczyzna trzyma małą latarkę w ustach, a w obu dłoniach ściska pistolet maszynowy, wymierzony w nadchodzącego.

- Byłoby miło, gdybyś opuścił broń.

- Przepraszam, sir. Zawsze pan powtarza, że lepiej się zabezpieczyć i dopiero potem przepraszać.

- Jak daleko stąd do miejsca, w którym wyciągnęliście pierwszą furgonetkę?

- Kilkaset metrów. Chłopaki od wyciągarki naprawdę się napracowali. Drugi samochód jest już również na brzegu. Kawałek dalej.

- Chcemy zbadać oba. Wracam do samochodu. Pójdziesz ze mną i powiesz kierowcy, jak dojechać do pierwszego wraku...

Warden szedł przed maską, oświetlając drogę. Beaurain jechał za nim w ślimaczym tempie. Teren zrobił się jeszcze bardziej nierówny i wyboisty Paula uświadomiła sobie, że znajduje się w miejscu ze swych najgorszych sennych koszmarów. Pasma mgły ocierały się o szyby samochodu niczym widmowe dłonie. Poczuła się pewniej, gdy Warden wzniósł rękę z latarką Beaurain zatrzymał się, wyłączył światła i zgasił silnik. Wszyscy wysiedli i ruszyli za Wardenem parami.

W pobliżu wydobytej furgonetki stali na straży policjanci uzbrojeni w broń maszynową. Było tu również dwóch płetwonurków, wciąż w pełnym rynsztunku. Obrzucili Paulę spojrzeniem zza gogli. Nie spodziewali się kobiety. Machnęła im radośnie na przywitanie i podeszła za Tweedem do tylnych drzwi furgonetki. Oba skrzydła były otwarte.

Paula wciągnęła lateksowe rękawiczki i wskoczyła do środka Tweed wszedł za nią również w lateksowych rękawiczkach na dłoniach. Za nimi Warden, oświetlając wnętrze potężną latarką.

- Zgaś to! - krzyknął Buchanan. - Widać cię z drugiego brzegu rzeki.

Paula włączyła własną malutką latarkę. Centymetr po centymetrze oświetlała podłogę furgonetki. W pewnej chwili jej dłoń znieruchomiała, a snop latarki zatrzymał się.

- Popatrzcie tu.

Uklękła, a Tweed kucnął obole W świetle latarki widać było cztery otwory po wkrętach, w znacznych odległościach od siebie. Paula wyjęła z torby składaną miarkę i zmierzyła odległości między nawierceniami.

- Niemal sześćdziesiąt centymetrów między każdymi otworami - podniosła wzrok na Beauraina, który dołączył do nich razem z Buchananem. - Pamiętasz, Jules, u pani Wharton oszacowaliśmy; że płyta podstawy miała jakieś sześćdziesiąt centymetrów szerokości.

- Użyli czterech furgonetek - powiedział Tweed, wstając. - Później wam powiem, jak do tego doszedłem.

- Czterech - powtórzył jak echo Beaurain. - Czyli przywieźli tutaj przynajmniej sześć urządzeń.

- A na przystani czeka zacumowanych sześć barek - powiedział Tweed.

Pojechali na miejsce, gdzie stała druga wyciągnięta na brzeg furgonetka. Kawałek dalej ciemniała potężna wyciągarka z wielką szpulą stalowego kabla zakończoną solidnym hakiem.

Również w tym pojeździe oba skrzydła tylnych drzwi stały otworem, po raz drugi Paula wskoczyła do samochodu jako pierwsza i zaczęła metodycznie omiatać podłogę snopem latareczki. Jej światło pozwoliło odnaleźć cztery bliźniacze otwory po prawej stronie, z tyłu samochodu, i jeszcze cztery na przedzie po lewej.

Ponownie zmierzyła odległości miedzy otworami. Spojrzała na Beauraina.

- To samo, co w tamtej. Nie rozumiem tylko, dlaczego przykręcili je po przeciwległych stronach.

- Żeby zrównoważyć ciężar - odparł. - Przepuśćmy; że aby je tu przywieźć, musieli przejechać spory kawałek. Przykręcając je w ten sposób - po obu stronach, z dala od siebie, utrzymali środek ciężkości na osi wozu. Musiały sporo ważyć. To wiemy - pani Wharton mówiła, że pojedyncze urządzenie przenosiło na wózek widłowy sześciu mężczyzn.

- Czy ekspert z laboratorium zbadał podłogi obu samochodów? - spytał Tweed Warden.

- Tak jest sir. Nic nie znalazł. Żadnych odcisków palców. Jedynie silny zapach detergentu.

- Zatem to tyle - powiedział Tweed i spojrzał na Buchanana - A teraz obie furgonetki musza trafić z powrotem do rzeki - dokładnie tam, skąd je wyciągnięto.

- Co takiego?

To dziwił się nurek, który wcześniej rozmawiał z Paulą. Wyglądał na oburzonego.

- Przykro mi - powiedział twardo Tweed. - Ale te groźne łajdaki, z którymi mamy tu do czynienia, mogą wysłać ludzi i sprawdzić, czy furgonetek już nie widać. Przypływ się zbliża Nie możemy ryzykować.

Ali nadzorował działania na trzech barkach, przycumowanych po wschodniej stronie przystani, której Tweed, Buchanan i ich ludzie nie mogli wiedzieć podczas oględzin furgonetek. Ponad pokładem jednej z barek rozciągnięto sztywną pokrywę. Ali dopilnował, by naoliwić małe kółka przymocowane do pokrywy pod spodem, nim to zrobiono.

Wszystko zostało wcześniej zaplanowane - teraz kółka toczyły się bezgłośnie po obu burtach w rowkach przypominających szyny.

Sześciu ludzi wniosło urządzenie, żeby umieścić je we właściwym miejscu pod pokładem. Ali wszedł na drabinę, tkwiącą w głównym luku, który miał teraz podniesioną pokrywę. Spoglądając w dół, gestami korygował ich poczynania, by pozostawili urządzenie dokładnie pod pokrywą włazu. Właz by aż nadto szeroki, by ogromna powietrzna torpeda przeleciała przez niego swobodnie, kiedy wraz ze swym niszczącym ładunkiem zostanie nakierowana na cel i odpalona z podstawy.

Obniżył nieco drabinę - którą później miał wyjąć na pokład - i rozkazał swoim ludziom mocno przyśrubować płytę podstawy do dolnego pokładu barki. Gdy ukończyli zadanie, osobiście wziął śrubokręt i usiłował dokręcić wszystkie śruby po kolei. Żadna nawet nie drgnęła. Barka była gotowa, podobnie jak dwie pozostałe, przycumowane obok.

Abdullach wyznaczył do tego zadania Mego, znając nadmierną niekiedy nawet skrupulatność swego podwładnego.

- Teraz zajmiemy się pozostałymi trzema - rozkazał. - Jest mgła, nie trzeba obawiać się, że nas dostrzegą.

Ali wsłuchał wcześniej prognozy meteorologicznej na nadchodzący dzień. Miało być zimno i bezchmurnie. Cele będzie widać jak na dłoni Allach im sprzyja.

Marler czekał już dobre pół godziny. Siedział w samochodzie, zaparkowanym w Belgravii w miejscu, z którego miał dobry widok na wejście do apartamentowca, w którym mieścił się penthouse Warnera. Gdy wcześniej zadzwonił do ministerstwa, prosząc do telefonu Eve Brand, odebrał Palfry.

- Nie ma jej - odrzekł Palfry wyniosłym tonem urzędnika administracyjnego. - Kto mówi?

- To nic pilnego - burknął gburowato Marier i odłożył słuchawkę. Następnie wykonał telefon do apartamentu Warnera. Tym razem odebrała Eva. Marler odłożył słuchawkę bez słowa. Już wiedział, gdzie przebywa. Pozostał w samochodzie i cierpliwie czekał.

Nieco ponad pół godziny potem ukazała się w drzwiach frontowych Miała na sobie niebieski płaszcz, narzucony na czarną garsonkę, Zamknęła drzwi za sobą i postała chwilę w miejscu, obserwując okolicę. Marler zadbał, by wybrać miejsce, w którym nie zdołała go zobaczyć.

Domyślił się, że zaalarmował ją głuchy telefon.

Zbiegła ze schodów, podbiegła do niebieskiego Saaba, zanurkowała do środka, włączyła silnik i światła, i odjechała. Marler ostrożnie ruszył za nią. Wkrótce się zorientował, że Eva jedzie do Whitehall. Czyżby wracała do ministerstwa? Jednak nie. Skręciła w boczną uliczkę i zatrzymała się przez restauracyjką, do której wnętrza zapraszały napisy kredą na tablicy: HERBATA. KAWA. GORĄCE POSIŁKI.

Zaparkowała samochód i ruszyła do środka Marler założył okulary, a na głowę włożył spiczasty kapelusz. Zmieniwszy skutecznie wygląd, ruszył za Evą do wnętrza.

Wewnątrz spotkała go niespodzianka Palfry siedział naprzeciw Evy. Marler wybrał stolik, który pozwalał na dogodną obserwację. Tylko Tweed z całego SIS wiedział, że Marler potrafi doskonale czytać z ruchu warg. Lokal był w połowie opustoszały. Marler zdjął kapelusz i gdy zjawiła się kelnerka, zamówił kawę.

- Niepokoję się o Victora - zaczęła.

- Dlaczego? Jest zdrowy jak byk.

- Ale jak długo? - nie ustępowała Ucichła, kiedy obok ich stolika pojawiła się kelnerka z kawą. Podjęła rozmowę, gdy tylko dziewczyna się oddaliła - Wyciska z siebie ostatnie soki. Bardzo mało sypia Wieczorami wymyka się do Carpford. Bez ochrony:

- To cię martwi?

- Jego pracownik ochrony opowiedział mi raz, że kiedyś, gdy ich oddalił, pojechali jednak wieczorem za nim Skręcił z A3 na bocznicę kolejową, kazał im się zatrzymać i oznajmił, że jeśli będzie ich potrzebował, to sam powie, i że mogą wracać prosto do Londynu. Wiedziałeś o tym?

- Jeżdżenie za nim nie należy do ich obowiązków, gdy o to nie prosi. Zdarzało się, że podróżowaliśmy do Garda razem. Zawsze miałem ze sobą rewolwer.

- A potrafiłbyś go użyć, gdyby było trzeba? - zapytała.

- No... - Uśmiechnął się głupkowato. - Pewnie bym się zastrzelił.

- Bardzo przydatne - powiedziała - A jeździłeś tam kiedyś samotnie? Masz tam taki ogromny dom. Pewnie mógłbyś przyjąć na górze ze dwadzieścia osób.

- Bywało, że urządzałem imprezy. Spraszałem ze dwa tuziny przyjaciół. Zwykle zalewali się w trupa i nie mogli wracać samochodami. Oferowałem im nocleg, i zostawali. Kiedyś cię zaproszę.

- Pijackie orgie są nie w moim stylu.

- Żadne tam pijackie orgie - zaprotestował - Mogłabyś wpaść któregoś wieczora.

- Lepiej przejdźmy do zasadniczego powodu naszego spotkania. Victor jest pod ogromną presją i to po nim widać. Czasami się na mnie złości. Powinieneś o tym wiedzieć. - Pochyliła się nieco do przodu - A jeśli piśniesz Victorowi choć słówko o naszym spotkaniu, postaram się, żeby szlag trafił twoją posadę. A teraz zapłać rachunek i wynocha.

Palfry potulnie uregulował rachunek i wyszedł z dość zakłopotaną miną. Chwilę później wstała Eva, założyła płaszcz i także ruszyła ku wyjścia. Jednak zatrzymała się obok stolika Marłem.

- Dlaczego za mną chodzisz, Marler?

- Mam cię chronić. Jak się zorientowałaś?

- Jesteś bardzo dobry. - Obdarzyła go swym najcieplejszym uśmiechem - Zauważyłam cię tylko raz. Lata pracy w Medfords zrobiły swoje. Uczono mnie, jak śledzić ludzi - i rozpoznawać, kiedy mnie ktoś śledzi - Znowu się uśmiechnęła - Przynajmniej nie byłeś w stanie nas podsłuchiwać.

- Z takiej odległości byłoby to trudne.

- Zanudziłbyś się. - Podniosła kapelusz, założyła mu tył naprzód i zachichotała - Wyglądasz bardzo zabawnie. Trzymaj się. - Schyliła się, pocałowała Marler w policzek i już jej nie było.

Marler uznał, że nie jest to dobry moment, żeby zapraszać Eve na kolację. Tak czy siak musiał wracać i złożyć raport Tweedowi.

7

W Park Crescent, Tweed postanowił zadzwonić do Dixona - właściciela elektrowni oraz milionera. Rozmawiał już z nim wcześniej.

- Tweed chwilą rozmawiałem z Harrym - odezwał się Nield. - Może powinienem go zluzować.

- Poczekaj, aż skończę rozmawiać.

- Pan Dixon? Tu znowu Tweed. Handlarze narkotyków, którzy kręcili się koło pańskiej elektrowni, przenieśli się w inne miejsce. Czy na przystani jest spokój?

- Rozmawiałem przez telefon z Proctorem, strażnikiem, który pilnuje elektrowni w nocy. Powiedział, że wszystko jest w normie. Nie ma się czym martwić. Po całonocnej służbie będzie chciał tylko wrócić do żony, do Balham.

- Mieszka w Balham? Proszę sekundkę zaczekać...

Tweed zamyślił się. Zabębnił palcami po biurku, powziął jakaś decyzję i ponownie podniósł słuchawkę.

- Panie Dixon To, co teraz powiem, jest całkowicie poufne, Organizujemy w Balham operację, która ma na celu schwytanie najgroźniejszych handlarzy narkotyków w mieście. Posłałem mnóstwo uzbrojonych ludzi do tej dzielnicy. Nie chciałbym niepokoić pani Proctor. Czy wyjawi mi pan jej adres? Nie będziemy się do niej dobijać.

- Bardzo miłe z pana strony. Oczywiście zachowam to dla siebie. Oto adres...

- Dziękuje panu - rzekł Tweed, zapisując. - Nie będę już pana niepokoić...

Podał adres Newmanowi i Nieldowi, i popatrzył na nich przez moment.

- Nie mam wątpliwości, że przetrzymują panią Proctor w domu jako zakładniczkę. Chcą w ten sposób zmusić jej męża do posłuszeństwa. Co zrobią, gdy już wszystko będzie gotowe do ataku? Zabiją go. Jego żonę również. Znacie tę dzielnicę i okolice?

- Ja znam - odpowiedział Nield, studiując mapę Balham. - To boczna uliczka.

- Musimy spróbować uratować panią Proctor. Nie sądzę, by pilnował jej wyszkolony zabójca. Raczej to któryś z regularnych bojowników al-Kaidy.

Newman prowadził samochód, a Nield Newmana. Jechali mostem Alberta. Mgła była wciąż gęsta, na ulicach tłok. Nim opuścili Park Crescent, Nield zaopatrzył się w pewne narzędzia i owinął je w skórzany materiał. Zawiniątko trzymał obecnie na kolanach.

Most pozostawili za sobą ruch uliczny po drugiej stronie był nieco mniej intensywny.

Nagie odezwał się Nield.

- Zwolnij i skręć w następną ulicę w prawo. Będziemy szybciej na miejscu.

Nield poprowadził ich labiryntem uliczek. Nie patrzył na mapę, mówił po prostu Newmanowi, gdzie jechać. Raz jeszcze kazał skręcić w prawo.

- Teraz powoli - rzekł, gdy pokonali zakręt. - To nasza ulica. Gdzie numer dwanaście? Jest Zaparkuj kawałek dalej, wrócimy piechotą i zrobimy rekonesans.

Buty na gumowych podeszwach bezgłośnie zaprowadziły ich z powrotem pod numer 12, budynku na końcu spadzistej ulicy: Wąska, spadzista uliczka, na obrzeżach osiedla, kończyła się murem.

Prosto z ulicy do drzwi frontowych prowadziły schodki. Górna cześć drzwi tyła przeszklona poplamioną szybą. Za szybą, szczelnie zaciągniętą zasłonami, paliło się światło.

Wąska fasada mieściła tylko jedno okno powiej, światła za nim nie dostrzegli.

Stanęli pod latarnią, przy której zaparkowali, i rozpostarli na masce samochodu skórzaną płachtę. Nield podniósł zestaw wytrychów i małą puszkę z oliwą, i wręczył je Newmanowi.

- Sam sprawdzisz, ale podejrzewam, że w drzwiach frontowych jest zamek Yale.

Najpierw dasz mi trochę czasu, żebym zdążył pójść tą uliczką do końca i zerknąć na tylne drzwi. Gdy tam dotrę, obejrzę zamek i dwukrotnie błysnę latarką. Będzie to oznaczało, że sprawdziłem tylne drzwi. Gdy błysnę dwukrotnie po raz drugi, będzie to oznaczać, że mogę już wejść do środka. Twoja działka to zadzwonić do drzwi wejściowych Gdy facet otworzy, ja będę już w środka Weźmiemy go w ogień krzyżowy. Jeśli zacznę strzelać pierwszy, wstrzymaj ogień. Nie chcę, by trafiła mnie kula, która przejdzie przez niego.

Popsułoby mi to humor...

Nield ruszył aleją, a Newman podszedł do drzwi wejściowych i w świetle małej łatarni obejrzał zamek Yale. Ze swym zestawem wytrychów był go w stanie otworzyć w sekundę.

Jeżeli w środku był łańcuch, Newman utorowałby sobie drogę ciężarem własnego ciała.

Jak zawsze podczas wypadów z Nieldem, Newman czuł podziw, widząc, jak opanowany jest Pete. Jakby brali udział w ćwiczeniach, Newman szybko doszedł do końca alei. Po drugiej stronie błysnęła dwa razy latarka Newman pozostał w miejscu.

Nie minęło nawet pół minuty, gdy latarka błysnęła znowu. Newman pośpieszył do drzwi, nacisnął kciukiem dzwonek i przytrzymał. Przyszła mu do głowy dobra strategia.

Za poplamioną szybą ukazał się wielki mężczyzna i gwałtownym ruchem otworzył drzwi. Miał ponad dwa metry wzrostu, szerokie bary i śniadą cerę, włosy krótko ostrzyżone.

Ubrany był w wiatrówkę i sztruksowe spodnie. Wpatrzył się w przybysza nieruchomym martwym spojrzeniem.

- Byłem na... piliśmy... do domu... zabłądziłem...

Kolos trzymał prawą rękę za plecami. Na jego twarzy pojawił się wyraz pogardy.

Pijak. Nagle wyczuł, że w kuchni coś się dzieje, odwrócił się. W prawej dłoni trzymał Mausera z długą lufą. Wymierzył w Nielda. Newman wyjął dłoń zza pleców.

Wystrzelił trzykrotnie. Bandyta usiłował się odwrócić, choć wszystkie trzy kule utkwiły w jego ciele.

Newman pociągnął za spust jeszcze dwa razy. Olbrzym upadł twarzą w dół na podłogę przedpokoju.

Newman wskoczył do środka, zamknął za sobą drzwi, pochylił się i przyłożył palce do tętnicy szyjnej powalonego. Tętna ani śladu. Pod ciałem szybko przybierała kałuża krwi Newman opuścił nisko lewą dłoń, dając znak Nieldowi, że osiłek z al-Kaidy jest martwy.

Nield pobiegł do salonu. Zobaczył przywiązaną do krzesła panią Proctor, ogłupiałą ze stracha Nield uśmiechnął się.

- Był tylko jeden? - zapytał prędko.

Pokiwała głową, niezdolna wykrztusić słowa Nield uśmiechnął się ponownie.

- Przysłano nas, żeby panią uwolnić. Będę teraz przecinał nożem pani więzy; więc proszę siedzieć nieruchomo.

Wyszli, gdy tylko nabrali pewności, że już się nieco otrząsnęła. Czy powinna zadzwonić do męża? Przekonali ja, że to niekonieczne, mogłaby go tylko zdenerwować. Zrezygnowała. Wyjaśnili, że intruz był handlarzem narkotyków, którego ścigali od miesięcy.

Wreszcie udało się go dopaść.

Newman poprosił Nielda, by tym razem usiadł za kierownica. Miał co innego do roboty. Wcześniej przytaszczyli ciało ogromnego Saudyjczyka - Newman doszedł bowiem do wniosku, że to Saudyjczyk - i upchnęli w bagażniku.

Kiedy zbliżali się do mostu Alberta, Newman powiedział Nieldowi, by skręcił w lewo.

Przed nimi ukazał się szpital św. Judy. Nield nie odezwał się, póki Newman nie wyjął ze schowka apteczki samochodowej, nie zdjął marynarki i nie zaczął owijać sobie przedramienia bandażem.

- Czy byłbyś skłonny mnie uświadomić, czemu ma to służyć? - zapytał.

- Odwiedzam szpital tylko wtedy, gdy coś mi dolega.

- Tweed żywcem obedrze cię ze skóry. Mieliśmy się trzymać stąd z dala.

- Poczekaj na mnie przed budynkiem.

Newman wyjął z kieszeni niewielki aparat bez lampy błyskowej, nowoczesny model skonstruowany przez speców z podziemi Park Crescent. Można nim było robić bardzo dokładnie zdjęcia bez lampy. Nield, pełen złych przeczuć, zaparkował w pobliżu jasno oświetlonego szpitala.

- Zaraz wracam - powiedział Newman i wysiadł.

Skierował się ku wejścia Kurtkę narzucił na ramiona, przykrywając jedno, a odkrywając drugie - obandażowane. Podjechał ambulans, otworzono tylne drzwi.

Grupka pielęgniarek i para sanitariuszy z noszami zatrzymała się przy drzwiach wejściowych Nikt nie zaczepił Newmana, gdy ten podążył do środka.

Lekarze w białych kitlach, ze stetoskopami zwisającymi z szyi, śpieszyli do przywiezionego pacjenta Newman ruszył w prawo, zapuszczając się w skrzydło szpitala przylegające do elektrowni Pokonał długi korytarz, skręcił w lewo i zrozumiał, że dotarł do końca budynku Szedł teraz bardzo długim korytarzem, kiepsko oświetlonym i opustoszałym, jeśli nie liczyć pielęgniarki, która zbliżała się ku niemu z ponurą miną. Gdy się zrównali zatrzymała się.

- Może w czymś pomóc?

- Nie, dziękuję. Rozmawiałem przed chwilą z doktorem. Powiedział, żebym poszedł na dłuższy spacer po budynku, i wrócił na badania.

Newman podjął spacer, a pielęgniarka odeszła. U końca korytarza dostrzegał przez okna elektrownię i przystań obok. Rozejrzał się wokół. Był sam. Dokładniej przypatrzył się przystani Gigantyczna płócienna zasłona chroniła przed wzrokiem ciekawskich.

Zasłona drgnęła Na pokładzie barki, przy urządzenia do zwijania stalowej osłony, stał szczupły mężczyzna Pośrodku pokładu ział gigantyczny właz, prowadzący do wnętrza jednostki Fala pływu była wciąż silna, raptem pokład statku podniosło w stronę szpitala Newman zrobił szybko kilka zdjęć. Gdy fotografował, trzech jeszcze mężczyzn w mundurach polowych bez dystynkcji wyszło po drabinie z luku. Newman wsunął aparat na powrót do kieszeni i ruszył ku wyjści.a Pojawiła się pielęgniarka i spytała o nazwisko lekarza, z którym był umówiony.

Zignorował ją, wyszedł z budynku i ruszył do samochodu Nield oczekiwał na niego z włączonym silnikiem.

- Gazu - powiedział Newman. - Zmiatajmy stąd.

- Co takiego? - krzyknął Tweed, spoglądając na Newmana surowo. - Sprzeciwiłeś się rozkazowi, żeby pod żadnym pozorem nie zbliżać się do św. Judy? Co w ciebie wstąpiło?

Powodzenie naszej operacji zależy od tego, czy uda nam się utrzymać w sekrecie, że znamy lokalizację bazy operacyjnej al-Kaidy. Musiałeś postradać...

Newman, z zaciśniętymi zębami i płonącymi oczyma, wstał ze stojącego przy biurku Tweeda krzesła Właśnie miał składać raport ze wspólnych działań z Nieldem. Był niezwykle wzburzony. Pochylił się i oparł obie dłonie na biurku Tweeda.

- A skąd, niech mi pan powie, mogliśmy wiedzieć, tak na sto procent, że na przystani Dixona rzeczywiście jest komórka al-Kaidy? Skąd mógł pan mieć pewność? Przypuszczał pan tylko, że tam są. Mogliśmy popełnić bardzo niebezpieczną pomyłkę...

- Wyłowiliśmy furgonetki z rzeki - sprzeciwił się Tweed.

- Które mogli strącić do wody sto kilometrów od miejsca swych działań. Mogli założyć bazę daleko stąd. Te cholerne furgonetki nie dowodziły niczego.

- Zapominasz - mruknął Tweed - o pani Wharton. Widziała wózek widłowy, którym transportowali urządzenie...

- Czego to dowodzi? - ryknął Newman. - Po prostu pojechali z urządzeniem w stronę rzeki. Na końcu tej ścieżki jest molo. Wystarczyło wnieść urządzenie na pokład jakiejś jednostki i przetransportować ją wiele kilometrów dalej w górę rzeki - albo w dół, jak pan woli. Do dzisiaj nie mieliśmy ani jednego niepodważalnego dowodu, że al-Kaida faktycznie opanowała przystań Dixona. Cała nasza operacja prewencyjna opierała się na przypuszczeniach. Tak czy nie?

Zza swego biurka Paula przyglądała się z fascynacją ich żywiołowej konfrontacji.

Wcześniej widziała tylko raz, jak Tweed i Newman skoczyli sobie do gardeł. Teraz jednak mieli większą widownię. Buchanan właśnie wrócił, siedział przy biurku Pauli.

Beaurain przyglądał się z im z zainteresowaniem. Nield patrzył na nich bez słowa znad biurka Moniki. Właśnie wszedł Marler. Wyczuł atmosferę i oparł się o ścianę z boku. Brakowało tylko Harry'ego Butlera.

Newman opierał się o biurko Tweeda, wisząc niemal nad swym zwierzchnikiem, Tweed, siedząc w fotelu, spozierał na Newmana z gniewem. Skrzyżował ramiona na piersi.

Odezwał się cichym, niemal spokojnym głosem.

- Nieuzasadnione przypuszczenia, powiadasz. Właściwie możesz mieć rację. Chyba rozumiem Może lepiej usiądź i opowiedz mi, co zdarzyło się od chwili, kiedy zatrzymaliście się pod domem pani Proctor z Pete'em Nieldem. Wszystkiego wysłucham.

Newman usiadł. Wypił szklankę wody, którą przyniosła Monica, podziękował.

Bardziej opanowanym głosem zaczął opowiadać. Rozpoczął od zdarzeń, które miały miejsce w domu pani Proctor, w Balham.

Zwięźle przedstawił potyczkę z osiłkiem z al-Kaidy oraz jej konsekwencję.

Zaznaczył, że wyszli, gdy pani Proctor wróciła już jako tako do siebie. Przypomniał o zwłokach, które wciąż spoczywały w bagażniku samochodu.

- Zaparkowaliśmy na dole - wyjaśnił. - Może nadinspektor Buchanan powinien posłać po ambulans i zawieźć zwłoki naszemu czołowemu patologowi, profesorowi Saafeldowi. Jeśli wolno zasugerować.

- Saafeldowi? Dobry pomysł - zgodził się Buchanan. - Pogadam z Wardenem przez komórkę, zajmie się tym od razu...

Potem Newman opisał jazdę do szpitala św. Judy oraz pomysł, który mu przyszedł do głowy. Zaryzykował wejście do szpitala, dzięki czemu udało mu się zrobić parę zdjęć, kiedy akurat przesunięto osłonę. Wyjął z kieszeni odbitki i położył na biurku Tweeda.

Wszyscy stłoczyli się przy biurku, by je obejrzeć. Tweed poniósł jedno zdjęcie, Było to akurat to, które Newman zrobił, kiedy fala przechyliła barkę pokładem w stronę szpitala Widać było na nim wnętrze głównego luka Tweed wyjął szkło powiększające z szuflady i przez parę minut uważnie oglądał fotografię. Wreszcie oddał ją wraz ze szkłem Buchananowi i Beaurainowi.

- Powinniście to chyba obejrzeć. Zaraz ją powiększamy na dole, wyostrzymy i wygładzimy obraz tego, co widać w luku - popatrzył na Newmana - Przemyślałem sprawę. Zdobywając te dane wykazałeś się niezwykle pomocną inicjatywą oraz odwagą. Dziękuję Bogu, że nie usłuchałeś rozkazów. Teraz już wiemy na pewno, że al-Kaida założyła tam komórkę.

Przeniósł wzrok na Marlera.

- Marler - wyjaśnił pozostałym - śledził niedawno Evę Brand. Czy masz nam coś do opowiedzenia, Marler?

- I tak i nie...

Zdając się na swą niezwykłą pamięć, Marler otworzył słowo w słowo rozmowę Palfry'ego z Eva Tweed siedział nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w mówiącego.

- Intrygujące - skonkludował. - I ważne. Wygląda na to, że pan Victor Warner jest pod presją. Może dlatego tak się ucieszył, że może się schować za moimi plecami Dwa szczegóły są istotne. Podróże ministra bez obstawy, oraz fakt, że w domu Palfry'ego może nocować nawet do dwudziestu ludzi. Tak się zastanawiam... Żadnych oznak poufałości miedzy nimi? - zapytał.

- Wręcz przeciwnie - odrzekł Marler. - Eva od samego początku rozmowy rozstawiała go po kątach Nie była specjalnie uprzejma.

- Kolejny kawałek układanki trafił na miejsce.

- Przeczytałem raport Pauli o jej przejściach w Carpford - przerwał Buchanan. - Czy mam rację - zaczął, zwracając się do Pauli - Że uciekając z tego okropnego tunelu widziałaś ogromny, opuszczony kamieniołom? Co jeszcze ważniejsze, widziałaś, jak ze zbocza stacza się głaz i dołącza do wielkiego rumowiska kamieni na dole?

- To prawda Rumowisko, jak pan mówi, miało co najmniej dziesięć metrów wysokości i pokrywało znaczny teren. Wiele głazów wyglądało tak, jakby się dopiero co osunęły.

- Ciągle - przypomniał Buchanan - poszukujemy ciał czterech ludzi, którzy zaginęli w tamtej okolicy. Pani Warner, pani Gobble, Jasper Buller z Wydziału Specjalnego oraz Pecksniff, rzekomy doradca prawny.

- Sądzi pan, że zostały pogrzebane pod rumowiskiem skalnym? - zasugerowała Paula. - Niech pan pośle zespół, żeby to sprawdzić.

- Chciałbym, ale istnieją pewne przeszkody. Z moich danych wynika, że wielka połać tamtejszych terenów, włączając kamieniołom, należy częściowo do Victora Warnera, a częściowo do Drewa Franklina Nie jestem na razie w stanie podać wiarygodnego powodu, przeszukiwania kamieniołomów, więc żaden sędzia nie podpisze nakazu rewizji.

- Wiesz co Bob - powiedziała Paula, wpatrując się w Newmana. - Naprawdę przydałyby się zdjęcia zwiadu powietrznego.

- Dostaniemyje jutro - powiedział Newman z uśmiechem - Facet, o którym wam wspominałem, specjalista od zwiadu powietrznego, poleci tam jutro rano tuż przed świtem, pstryknie kilka zdjęć i prześle nam do biura.

- Myślę, że gdy dostanę zdjęcia - zauważyła Paula - Będę w stanie powiedzieć, w którym domu mnie przetrzymywano.

Tweed wstał i zaczął się przechadzać po pomieszczeniu.

- Oczekiwany atak al-Kaidy na nasze miasto nastąpi lada moment. Jestem pewien, że już jutro.

- Dzisiaj - poprawił Newman - Minęła północ.

Tweed przechadzał się dalej, a Buchanan wstał i ruszył ku wyjściu. Pocałował Paulę w policzek i powiedział, że musi wracać do Yardu.

- Zejdę z tobą - powiedział Tweed. - Tylko nie protestuj...

Gdy byli już na dole, poprosił George'a, by otworzył pokój gościnny. Wziął Buchanana pod ramię i zaprowadził go do środka, zamykając za sobą drzwi.

- Musimy porozmawiać na osobności - powiedział.

- Obmyśliłeś już plan zniszczenia komórki al-Kaidy, prawda? - rzekł Buchanan.

- Tak.

- Postawiłem w stan gotowości oddział antyterrorystyczny policji.

- Ustawisz ich na prawym brzegu Tamizy. Pomiędzy mostami Alberta i Waterloo. Potrzebujemy tylu snajperów, ilu tylko uda się ściągnąć. Niech przybędą na miejsce w strojach maskujących i zajmą pozycje w ukryciu, ale tak, by dobrze widzieli rzekę. Za jakiś czas powiem ci więcej. Aha, niech o szesnastej, kiedy już będzie prawie ciemno, wyłączą wszystkie latarnie po obu stronach rzeki.

- Doprowadzimy do zamieszek. Ludzie będą chcieli wrócić do domu.

- Zamieszki rozpoczną się wcześniej. Masz wstrzymać wszelki ruch uliczny na nabrzeżu i w okolicy. Niech zostanie wprowadzony zakaz korzystania z mostów. Będziesz się musiał sprężyć. Niech ludzie jeżdżą Strandem.

- Muszę podać jakiś powód.

- Policjanci będą informować, że mają się odbyć ćwiczenia ma dużą skalę. Niech mówią, że potrwają kilka godzin. Prócz tego, musimy mieć system łączności, który pozwoli nam się przez cały czas pozostawać w kontakcie. Rozmawiałem już z SAS. Nie mogę zdradzić nic więcej - dostał kopię poleceń premiera. Zresztą mam zamiar złożyć krótką wizytę premierowi. Na pewno zda mi sprawę z przedsięwziętych przygotowań.

- Uważaj na siebie, Tweed. Czuję wielkie niebezpieczeństwo.

Tweed wbiegł po schodach na górę, wszedł do biura i stanął za swoim biurkiem Czekał, aż wszyscy na niego spojrzą.

- O godzinie trzeciej nad ranem przestawię plan usunięcia komórki al-Kaidy. Wszyscy muszą być na miejscu. Paulo, czy widziałaś choć raz, by do elektrowni płynęło naraz wszystkie sześć barek?

- Owszem, widziałam. Płynęły jakby w ogromnym konwoju.

- Pamiętasz szczegóły? W jakich odstępach płynęły?

- Co jakieś sto metrów, mniej więcej. Imponujący widok. Czasami płynęły też z prądem.

- W tym samym szyki?

- Powiedziałabym, że wówczas odstępy były większe. Co dwieście metrów. Mniej więcej.

- Wystarczająco dokładnie, dziękuję. Nield, jedź po Harry'ego. On cały czas pilnuje Billy'ego Hogartha Wciągnijcie go z łóżka i przywieźcie tutaj. Moniko, możesz go położyć na tej polówce, której używałem kiedyś. Gdy go położysz, zamknij biuro na klucz i go schowaj. Jeżeli będzie robił problemy - co raczej mało prawdopodobne - zawołaj George'a na pomoc. Podaj mu kawę albo herbatę. Żadnego alkoholu. I tak nie sądzę, by miał na to ochotę - Paula mówi, że tylko udawał pijaka, żeby się pozbyć brata, Martina. Zamów dla niego w restauracji śniadanie i lunch. Oficjalna wersja jest taka, że wkrótce przeniesiemy Billy'ego w bezpieczniejsze miejsce...

- Co mamy robić po powrocie? - spytał Nield, zakładając kurtkę.

- Obaj pójdziecie do piwnicy i przygotujecie uzbrojenie. Karabiny maszynowe, mnóstwo amunicji, granaty, zestaw noktowizorów, manierki na wodę, broń krótką według uznania, ciemne ubrania z nadrukiem „SIS” na plecach i granaty z gazem łzawiącym. Jeżeli coś mi się przypomni, dam znać.

- Lecę - powiedział Nield i wyszedł.

- O spaniu możecie zapomnieć - ciągnął Tweed. - W najbliższym czasie nie będzie okazji. Newman, ruszaj do Carpford, stukaj do wszystkich drzwi. Obudź mieszkańców, jeśli będzie trzeba. Chcę wiedzieć, kto jest na miejsca. Gdy tam będziesz, obejrzyj dokładnie wszystkie dachy. Szukaj masztu radiowego. Gdy znajdziesz, zamelduj. Natychmiast.

- Jadę - powiedział Newman i wyszedł.

Zadzwonił telefon Monica podniosła słuchawkę i gestem przywołała Tweeda.

- Buchanan. Mówi, że będzie się streszczał...

- Przyślij go tutaj...

- Zapomniałem coś ci pokazać - powiedział Buchanan wchodząc. - Rzuć okiem. Dostałem zdjęcie z Nowego Jorku. Zrobiono je po pierwszym nieudanym ataku na World Trade Center.

- Pamiętam.

Buchanan położył zdjęcie na blacie przed Tweedem Tweed przyjrzał się fotografii, po czym machnął na Paulę i Beauraina, żeby rzucili okiem. Paula westchnęła.

- Mój Boże, to samo urządzenie.

Tweed otworzył szufladę i wyjął szkic, który Beaurain sporządził według opisu pani Wharton. Była to „maszyna”, którą sześciu ludzi wyniosło z furgonetki i postawiło na wózku.

Urządzenie na zdjęciu tyło dokładną kopią tego z rysunku Beauraina.

- Giuliani przysłał wraz z fotografią parę słów - poinformował Buchanan. - Powiedział, że to niewybuch. Rozebrali urządzenie na części. Wepchane po brzegi Semtexem i innymi materiałami wybuchowymi, które miały zwiększyć siłę rażenia. Już wiecie, z czym przyszło nam się mierzyć. Muszę znikać...

- Co jest ich celem? - spytała Paula.

- Pamiętam ten pierwszy atak na World Trade Center - odrzekł Tweed. - Chcieli zniszczyć fundamenty. Pozostałe bomby eksplodowały, ale plan się nie powiódł. Zrobili tylko wielki bałagan. Przyda się nam to zdjęcie.

- Co jest ich celem? - powtórzyła Paula.

- Dowiesz się na zebraniu o trzeciej.

- Przypuszczałam, że mi nie odpowiesz.

Tweed nagle zmarszczył brwi.

- Chyba, że się mylę. Spróbuj zatrzymać Newmana, zanim odjedzie...

Nie zdążył nawet skończyć kwestii, a Paula już biegła po schodach na dół. George zauważył ją i zawczasu otworzył drzwi wejściowe. Zbiegła po schodach na zewnątrz i ujrzała, że Newman właśnie odjeżdża. Ruszyła pędem i przecięła mu drogę. Zahamował gwałtownie, zaklął, wyłączył silnik i wyskoczył z wozu.

- Mogłem cię rozjechać!

- Jesteś potrzebny na górze.

- Wybacz, Bob - powiedział Tweed, gdy Newman wpadł z poczerwieniałą twarzą do biura, a Paula za nim - Ale zanim pojedziesz do wioski, będę cię jeszcze potrzebował na miejscu.

- Może mógłbym pomóc? - zapytał Beaurain z uśmiechem.

- Owszem. Byłoby świetnie, gdybyście zeszli razem na dół, do poczekalni. Muszę wykonać poufny telefon.

- W Parku Regenta ląduje śmigłowiec - poinformowała Paula, wyglądając przez okno.

Wyszła, a za nią Monica, Beaurain i Newman. Tweed został sam w pomieszczeniu.

Wybrał z pamięci numer, który połączył go bezpośrednio z centrum dowodzenia SAS w Hereford W słuchawce ktoś odezwał się znudzonym tonem.

- Tak?

- Mówi Tweed. Able oczekuje na mój telefon.

- Nie znam nikogo o tym nazwisku. Proszę zaczekać...

- Kto mówi? - rozległ się szorstki głos, należący z pewnością do kogoś dobrze wykształconego.

- Tweed, S.

- Hasło?

- Pagoda

- Wal.

- Muszę się z wami skontaktować w inny sposób. Nie mogę rozmawiać przez telefon.

W słuchawce rozległ się dziwny odgłos. Tweed zmarszczył brwi i postanowił to sprawdzić.

- Słyszałem przed chwila, dziwny dźwięk.

- Uruchomiłem system, który zapewni nam bezpieczną rozmowę.

- Postaw swoich na nogi. Czerwony alarm.

- Rozumiem - odrzekł Able chłodno. - Jeżeli idzie o bezpośrednią rozmowę, przewidzieliśmy, że będziesz nalegał. Nasz człowiek jest w drodze. Porozmawiasz z nim na osobności. Chyba, że jest akurat Robert Newman. On może przy tym być.

- A Beaurain? - przeliterował nazwisko Tweed.

- Poproszę o imię.

- Jules Beaurain.

- Jakie ma uwierzytelnienie?

- Były dowódca oddziału antyterrorystycznego z Brukseli Obecnie komisarz brukselskiej policji.

- Znamy się. On i Newman mogą zostać. Poza tym nikt.

- Zrozumiałem.

- Znamy ceł?

- Tak. Centrum Londynu. Szczegóły podam podczas rozmowy. Godzina zero dzisiaj. Zapewne koło czwartej po południa.

- Dziękuję panu. Powodzenia, panie Tweed...

Tweed wyłączył światło, podszedł do okna i podciągnął roletę parę centymetrów.

Od strony parku, gdzie wylądował helikopter, zbliżał się wysoki mężczyzna Tweed włączył światło na powrót, po czym usiadł za biurkiem i zawołał George'a.

- Każ Newmanowi i Beaurainowi natychmiast przyjść na górę. Paula niech tam zostanie. Przeproś ja ode mnie. Powiedz, że nie miałem wyboru.

Drzwi otworzyły się i wszedł Newman, a za nim Beaurain. Tweed poprosił, aby usiedli, a następnie przekazał im najświeższe wieści.

- Człowiek z SAS zjawi się tu lada moment. Dowódca z Hereford zgodził się na waszą obecność, podczas przedstawiania planu ataku. Naszego ataku.

- Przyznam że jestem zaskoczony - powiedział Newman. - Co prawda odbyłem szkolenie, kiedy pisałem ten artykuł o SAS...

Urwał, gdyż Monica wezwała Tweeda do telefonu. Podniósł słuchawkę.

- George mówi, że dopytuje się o pana jakiś wielce podejrzany osobnik. Czeka na dole.

- Powiedz George'owi, żeby go wpuścił, Moniko. Czy mogłabyś dołączyć do Pauli w poczekalni?

Drzwi otworzył George, wpuszczając do środka niezwykle wysokiego mężczyznę, Przybysz ubrany - był po cywilnemu, szalik przesłaniał mu większość twarzy, jedynie usta i oczy były widoczne. Rozejrzał się prędko po zgromadzonych.

- Pan Tweed, jak przypuszczam - powiedział podchodząc do biurka - Spodziewał się mnie pan - Pokazał legitymację.

- Sierżant! - Newman zerwał się na równe nogi - Rozpoznałem pana po głosie. Przeszedłem na pańskim szkoleniu przez piekło.

- Sierżant szkolił także i mnie - powiedział Beaurain wstając i wyciągając dłoń. - Witamy.

- Może powinniśmy zacząć od razu - powiedział komandos, siadając na krześle, które wskazał mu Tweed.

Nim Tweed zaczął wyłuszczać swój plan, przeprosił sierżanta ze słowami, że musi udzielić kilka istotnych wskazówek swym pracownikom, i wyszedł z biura. Zbiegł na dół i wpadł do pokoju gościnnego. Przy stole z surowego drewna siedzieli Paula, Marler i Monica Popijali kawę. Tweed zaczął prędko mówić.

- Słyszeliście, co wcześniej kazałem zrobić Newmanowi. Miał jechać do Carpford i sprawdzić, kto jest na miejscu Newman jest teraz na górze, zajęty, więc zamiast niego pojedziesz ty, Marler. Paula niech jedzie z tobą. Nie zapomnijcie sprawdzić wszystkich dachów, czy gdzieś nie zamontowano masztu radiowego. Gdy skończycie, wracajcie z raportem Byle szybko...

Powrócił do biura i usiadł za biurkiem. Bez wstępów zaczął objaśniać sytuację.

Sierżant słuchał bez słowa Tweed rozłożył przed nim szczegółową mapę okolic Tamizy, wskazał elektrownię i szpital św. Judy.

Prócz tego pokazał sierżantowi sporządzony przez Beauraina rysunek urządzenia, potem fotografię nadesłaną przez burmistrza Giulianiego, którą przyniósł Buchanan, wreszcie zdjęcia przystani, które Newman zrobił w szpitalu Mackie, niezwykle utalentowany specjalista od obróbki zdjęć, dostarczył wcześniej z piwnicy powiększenia Sierżanta szczególnie zainteresowała fotografia, na której udało się Newmanowi uwiecznić wnętrze luku.

- Udało mi się je zrobić - odezwał się po raz pierwszy Newman - kiedy przeszła fala pływu i barka pochyliła się w moja stronę. Urządzenie umieszczone poniżej włazu, które wyraźnie tu widać, wgląda dokładnie jak na zdjęciu Giulianiego z Nowego Jorku.

Sierżant pokiwał głową Następnie Tweed przedstawił pomiary, które Buchanan robił wzdłuż brzegu Wymienił wszystkie informacje, które udało im się zdobyć, oraz przedstawił pokrótce plan wyeliminowania komórki al-Kaidy. Sierżant znów pokiwał głową Nie zwykł robić notatek.

Gdy przyszedł na niego czas, zapytał, czy może wziąć ze sobą wszystkie zdjęcia, rysunek Beauraina i mapę Tweeda Następnie włożył je do teczki, którą miał ze sobą - wyglądając jak zwykła dyplomatka, dla niepoznaki Poinformował, że oddział SAS liczyć będzie około trzydziestu żołnierzy, wstał i podszedł do drzwi.

- Powinniśmy się jeszcze raz tu spotkać. W południe? Świetnie - co powiedziawszy, uścisnął wszystkim dłonie i wyszedł.

Marler zjechał z szosy na otwarte pole. Dostrzegał w oddali niewyraźny kontur parterowego domu Martina Hogharta. Zgasiwszy światła i silnik, podążył za Paulą, na ganek. Tam chwycił ją za ramię i szepnął.

- Jest na górze. Widać światło w szparze między okiennicami.

Marler włączył potężną latarkę i oświetlił dach. Zgrabny maszt anteny wznosił się ku niebu. Zredukowawszy intensywność światła, Marler podszedł cło drzwi i przyjrzał się zamkom Były solidne, ale znał ten model Wręczył tatarkę Pauli i gestem polecił jej oświetlać zamki.

Następnie wyjął mały, skórzany zestaw z narzędziami, puszkę z oliwą i wytrych. Wkropliwszy najpierw odrobinę tłustego płynu do zamka, wsunął doń wytrych.

Usłyszał dźwięk ustępujących zapadek i schował narzędzia do skórzanego pojemnika Bardzo ostrożnie przekręcił klamkę. Doskonały słuch poinformował go, że w środku ktoś rozmawia przez telefon Lekko pchnął drzwi. Otworzyły się bez dźwięku. Zawiasy były dobrze naoliwione.

Paula stała tuż za nim, w świetle dobywającym się z wąskiej szpary. Słyszeli doskonale głos Martina, mężczyzna tłumaczył coś gorączkowo.

- Mówiłem, że Billy'ego nie ma Sprawdziłem w domu. Pusto. Co? Nie, nie wiem gdzie jest. Nie, nie wiem, gdzie mógłby pojechać. Zaraz wychodzę...

Marier uświadomił sobie, że Martina powiadomił o ich obecności nagły spadek temperatury. Do środka nawiało z dworu mroźnego powietrza Wszedł do środka, z Waltherem w prawej dłoni, Paula postąpiła za nim Martin stał odwrócony plecami, odłożył telefon na stół. Prawą dłonią sięgnął pod bluzę.

- Nic zrób nic głupiego - rozkazał Marler.

Martin odwrócił się powoli i pogładził sobie palcami usta, jakby się zastanawiając, jak ma zareagować Miał na sobie szary garnitur.

- Czego chcecie, do diabła? - syknął. - Włamaliście się do mojego domu. Włamanie jest przestępstwem. Oboje wylądujecie za kratkami.

- Cicho bądź, Martin - przerwał mu lodowatym tonem Marier. - Kto do ciebie dzwonił?

- Nie twój zasrany interes.

- Owszem, mój - odrzekł Marler, podchodząc bliżej. - Jesteś zamieszany w sprawki New Age, i w coś o wiele gorszego.

- Uwodnij mi to! - krzyknął Martin.

- Lepiej pozostawię to nadispektorowi Buchananowi Już i tak wie o twoich konszachtach z New Age. - Lewą ręką Marler wydobył parę kajdanek. - Odwróć się - ciągnął. - Złącz nadgarstki na plecach.

Nagle Martin rozgryzł coś, co miał w ustach. Natychmiast jego twarz skręcił grymas, a ręka skoczyła do krtani Z ust mężczyzny dobył się koszmarny, na wpół zdławiony krzyk, Martin upadł na krzesło. Krzyk przeszedł w skowyt bólu nie do zniesienia Oczy Hogartha rozszerzyły się strasznie. Paula skoczyła ku niemu. Coś podobnego widziała wcześniej tylko raz.

- On coś połknął Włożył do ust, gdy stał do nas plecami - mówiła z desperacją, schylając się nad zgiętym w pół Martinem.

- Woda! - krzyknął Marler. - Przyniosę wody z solą. Na wymioty...

- Za późno. Już po nim. Poczułam zapach gorzkich migdałów. Połknął cyjanek.

Wstrząsane drgawkami ciało Hogartha nagle znieruchomiało i obwisło luźno na krześle. Oczy pozostały otwarte. Otwarte i martwe. Marler wrócił i spojrzał na Martina Uświadomił sobie, że wciąż trzymał Walthera w dłoni. Wsunął broń z powrotem do kabury.

- Dzwonię do Buchanana - zdecydował, wyjmując telefon komórkowy; - Musi natychmiast przysłać ambulans.

Miał szczęście. Gdy tylko wybrał prywatny numer Buchanana w Yardzie, nadinspektor odebrał natychmiast. Marler wyjaśnił sytuację w paru słowach Nadinspektor poinformował, że natychmiast rusza do Carpford karetka.

- Buchanan przyjedzie osobiście - powiedział Pauli Marler.

Paula założyła lateksowe rękawice i zmusiła się, by przeszukać kieszenie denata W pękatym portfelu znalazła karty kredytowe, prawo jazdy oraz pięćset funtów.

Prócz tego był tam też bilet lotniczy na Wyspy Bahama, w jedną stronę, i między lądowaniem w Nowym Jorku. Pokazała bilet Marlerowi.

- Chyba miał zamiar dać nogę. Na Bahamy. Może chciał odwiedzić Geralda Hanwera?

- Tego faceta, który organizuje całą operacje?

- Albo kobietę.

Czekając na Buchanana, kontynuowali poszukiwania. Drzwi do bungalowu Billy'ego Hogartha również nie tyły zamknięte na klucz, Pauli wydało się to dziwne, powiedziała o tym Marlerowi.

- Jest oczywiste wyjaśnienie - odrzekł. - Słyszeliśmy, jak Martin mówi komuś przez telefon, że był u Billy'ego. Czy uderzyło cię coś jeszcze?

Paula pracowała szybko, w Park Crescent panowała opinia, że jest ekspertem w sprawach rewizji. Sprawdziwszy salon, kuchnie oraz dwie sypialnie, wyszła, unosząc ręce w geście obronnym.

- Niczego nie znalazłam. Co prawda niczego się znaleźć nie spodziewałam. Kilka półek w garderobie świeci pustkami, ale to pewnie po rzeczach, które zabrał ze sobą do Londynu. Kolej na dom Palftyego. Albo nie, najpierw odwiedzimy Margessona. Tweed ciągle nie traktuje go jako poważnego podejrzanego.

Marler chwilę postał przy drzwiach, udając, że podziwia fasadę georgiańskiego budyneczku. Następnie nacisnął dzwonek. Na pierwszy piętrze paliło się światła Usłyszeli ciężkie odgłosy stąpania Ktoś schodził po schodach - Zaraz potem drzwi się otworzyły i stanął w nich Margesson, odziany w dziwaczną szatę, sięgającą niemal do kostek, i spojrzał na nich złym wzrokiem Nawet jego broda jakby zjeżyła się nieco. Marler pokazał legitymację służbową.

- Zdajecie sobie sprawę, która jest godzina? - zagrzmiał Margessoa.

- Owszem, zdajemy - rzekł Marler. - Ale przecież i tak pan nie spal.

- Modliłem się. Czy znaczy to dla pana cokolwiek? Oto, co się stało ze światem. Żadnej dyscypliny. Żadnej pokory. Wiecie, dlaczego nadchodzą wielkie przemiany?

- O jakich przemianach pan mówi? - zapytał Marler. - Chętnie wysłuchamy pańskich poglądów, jeżeli zaprosi nas pan do środka Na zewnątrz jest strasznie zimno - wyziębi pan swój przepiękny dom.

- Podoba się panu? - Nastrój Margessona uległ zmianie. - Proszę wejść, ale tylko na chwilę. - Jego nastrój zmienił się ponownie. Wskazał palcem Paulę - Ona nie może wejść. Tylko jednej kobiecie wolno wchodzić do mego domu.

- Dziękuję - Marler przecisnął się obok rosłego kapłana do środka, trzymając Paulę za rękę. - Dziękuję - powtórzył.

Margesson zamknął drzwi, w konsternacji. Gdy się odwracał, poły jedwabnej szaty zafurkotały. Zrobił ruch dłonią w stronę sofy.

- Siadajcie.

Marler usiadł, a Paula obok niego. Rozejrzał się po przestronnym wnętrzu, wypełnionym kosztownymi kanapami i krzesłami, urządzonym w orientalnym stylu.

Wielki, mężczyzna usiadł na wysokim krześle przypominającym tron, twarzą do gości. Paula również rozglądała się po pokoju.

- Jak tu pięknie - powiedziała.

- Mieszkanie w takim otoczeniu to pewnie to grzech. Ale świat pełen jest grzechu. - Jego głos nabrał mocy, ręce się uniosły. - Społeczność Zachodu upadła sięgnęła samego dna. Nie ma już żadnej struktury, dyscypliny, tylko orgie postępków ze wszech miar godnych pożałowania. Otchłań nie ominęła nawet dzieci.

- Proszę mi wybaczyć - odezwała się Paula, pochylając się w jego stronę. Utkwiła w kapłanie wzrok. - Mam silne poczucie, że pan powtarza za kimś te poglądy. Odniosłam wrażenie, że słuchani nagrania, jeśli można się tak wyrazić.

Margesson zamrugał oczami. Ponownie poczuł się zakłopotany. Rozejrzał się po pomieszczeniu, jakby poszukując pomocy. W pierwszej chwili nie poczynił żadnych wysiłków, by zaprzeczyć sugestiom Pauli. Gapił się tylko z góry na dwójkę przybyszów niewidzącym wzrokiem. Zupełnie jakby znajdował się pod wpływem narkotyków.

- A więc - ciągnęła Paula - Kim jest osoba, która przychodzi spotykać się z panem? Kim jest człowiek, co wpoił panu idee, w które wierzy pan tak żarliwie, jakby to była najprawdziwsza prawda Może jeden z pańskich sąsiadów?

- Wydaje mi się, że muszę was poprosić o opuszczenie mego domu - wymruczał. Popatrzył na Paulę. - Kim pani jest? - Podniósł potężną dłoń. - Albo nie, lepiej proszę nic nie mówić. Wcale nie chcę wiedzieć.

- Faktycznie musimy już iść - powiedział Marler, wstając. - Dziękujemy, że zgodził się pan przyjąć nas pod dach tego świętego przybytku.

Margesson wstawał powoli, jakby rzeczywiście niechętnie odprawiał gości. Gdy otworzył drzwi wejściowe, Marler niespodziewanie zadał pytanie.

- Często widuje się pan z Palfrym?

- Przychodzi raz na jakiś czas - odpowiedź przyszła po dłuższej chwili - Idźcie z Bogiem...

Zimno uderzyło ich jak młotem. Marler pogrążony był w myślach, gdy szli do dziwacznego domu Palfry'ego. Gdy doszli na miejsce, dom wydał im się gigantyczny we mgle.

- Bardzo trafne spostrzeżenie, Paulo - zauważył Marler. - Ktoś zrobił mu pranie mózgu Może Palfry - zauważyłaś, ile trwało, nim odpowiedział na ostatnie pytanie?

- Albo ta tajemnicza kobieta, której wolno wchodzić do jego domu.

Dom Palfry'ego tonął w mroku. Paula i Marler obeszli budynek dookoła, i dopiero wtedy ruszyli ku wejściu Paulę zdumiał obwód budynku Ogromna budowla Marler uznał, że wewnątrz nie ma nikogo. Używając wytrycha, rozprawił się z zamkiem, otworzył ciężkie drzwi i wszedł do środka. Wewnątrz wymacał na ścianie włączniki i wszystkie przestawił.

Paula rozejrzała się po pomieszczeniu szeroko otwartymi oczyma, zdumiona tym, co widzi.

Znajdowali się w pojedynczym, gigantycznym pomieszczeniu o okrągłych ścianach Po prawej znajdowała się kuchnia Wygięte blaty i szafki przy ścianie, imponująca lodówka w amerykańskim stylu, piekarnik, przybory kuchenne rozwieszone na relingu nad ogromnym blatem. Przy ścianie w dalszych rejonach pomieszczenia kręte schody wiodły na górę.

Wystarczy że spędzimy tu parę minut, i dostanę kręćka, pomyślała. Miał nerwy ten Marler, ot tak włamując się do środka Palfry mógł spać na górze i w każdej przywitać ich ze strzelbą. Zauważyła, że Marler ściska w garści Walthera.

W domu było niezwykle cicho. Jedyny dźwięk, cichutkie bulgotanie, dobiegał z wygiętych kaloryferów na ścianach. Klucząc pomiędzy meblami, dotarta do wyłożonych wykładziną kręconych schodów i pobiegła na górę. Przywitały ją tam kolejne ciężkie drzwi Ostrożnie nacisnęła klamkę. Zamknięte. Syknęła na Marlera i przywołała go gestem.

Rozprawienie się z zamkiem nie zajęło mu nawet dwóch minut. Powoli naciskał klamkę, wreszcie pchnął drzwi Paula weszła na palcach za nim Marler ponownie wymacał na ścianie przełączniki i wszystkie przestawił. Zobaczyli, że stoją pośrodku ciągnącego się w obu kierunkach korytarza, na jego ścianach w regularnych odstępach znajdowały się drzwi.

- Ty pójdziesz tedy, ja tamtędy; w końcu się spotkamy. Sprawdzaj pokoje po kolei..

Żaden nie był zamknięty na klucz. We wszystkich stały łóżka powleczone świeżą pościelą, wszystkie wyposażone były w kabiny prysznicowe. Paula dotknęła pościeli, wszystkie były zimne. Odkrycia dokonała w ostatnim pokoju Natknęła się w tam na śpiwory poukładane w równiutkie stosy. Przeliczyła Było ich dwadzieścia.

Wychodząc z pokoju wpadła na Marlera, który zmierzał w przeciwnym kierunku Wziął ją pod ramię.

- Czas się zmywać z tego domu marzeń.

- Wątpię, by właściciel chciał wszystkim pokazać, co tu trzyma - szepnęła w odpowiedzi.

Niemal z radością przywitała chłód na zewnątrz. Marler zamknął zamek wytrychem i odwrócił się do Pauli.

- Znalazłaś coś ciekawego?

- W jednej sypialni We wszystkich stały łóżka posłane czystą pościelą, ale w ostatniej znalazłam sterty śpiworów. Razem dwadzieścia sztuk.

- Dwudziestu członków al-Kaidy robi przystanek przed podróżą do Londynu. Gdzie teraz pójdziemy?

Paula nalegała, by sprawdzili domek pani Gobble. Już z zewnątrz uderzyła ich niesamowita atmosfera opuszczonego domu. Paula zerknęła za roletę. Teleskopu nie było.

Zdziwiła się, że drzwi wejściowe nie są zamknięte na klucz.

- idziemy do Drewa Franklina - odezwała się do Marlera, gdy opuścili domek.

Trzymali się możliwie najbliżej siebie, mgła zgęstniała jeszcze. Tłumiła nawet odgłosy ich kroków na drodze. Pauli wydało się, że snują się po wiosce niczym dwa duchy ze snu.

- Na pierwszym piętrze domku Drewa pali się światło - ogłosił Marten - Chyba tym razem będzie lepiej zadzwonić.

- Jeżeli uda ci się znaleźć dzwonek.

Spróbowali kilku wyłożonych płyta ścieżek. Wreszcie trafili na właściwą, prowadzącą do drzwi wejściowych. Marler nacisnął dzwonek i skrzyżował ręce na piersi. Drzwi niemal natychmiast gwałtownie się otworzyły. Sylwetka Drewa rysowała się ostro na tle światła, był w garniturze. Popatrzył na nich złowrogo.

- Tak?

- Chcielibyśmy zamienić z panem słowo... - zaczął Marler.

- Zadzwońcie do redakcji, do mojej sekretarki! - ryknął, zatrzaskując im drzwi przed nosem. Marler wzruszył ramionami.

Pałacyk Garda, własność Victora Warnera, pogrążony był w ciemnościach. Marler ponownie wzruszył ramionami i stwierdził, że tam chyba lepiej się nie włamywać Ruszyli do z powrotem do samochodu. Nagle z mgły wyłoniła się postać. Walther natychmiast znalazł się w dłoni Marlera Usłyszeli znajomy głos. Buchanan.

- Nie strzelaj do listonosza. Robi, co do niego należy.

- Zabraliście ciało Maruna Hogartha? - spytała Paula.

- Nie. Pierwszy bungalow od pola jest - był - jego? Tak?

- Zgadza się.

- W środku nie było ciała. Sprawdziliśmy następny dom - ten Billy'ego Hogartha Też nic. Ktoś się do niego włamał. Po amatorsku. Wyważył drzwi. Ale po zwłokach ani śladu.

- Mamy zatem numer pięć - powiedziała powoli Paula - Pięć osób zapadło się tutaj pod ziemię. Nie straciłam jeszcze rachuby?

Narada wojenna w Park Crescent rozpoczęła się o godzinie szóstej rano, czyli dwie i pół godziny po wyznaczonej godzinie. Spotkanie przesunięto, by Paula i Marler zdążyli wrócić z Carpford.

Zjawili się wreszcie. Tweed oczekiwał ich w pokoju gościnnym Wysłuchał w milczeniu relacji ze spotkań z poszczególnymi mieszkańcami. Nie okazał emocji, gdy Marler opisywał samobójstwo Martina Hogartha, oraz późniejsze zniknięcie zwłok. Gdy Marler zakończył opowieść, Tweed po prostu skinął głową i wstał. Powiedział tylko jedno.

- Wasze słowa potwierdziły podejrzenie, które powziąłem dawno temu. Mówicie, że po Palfrym ani śladu?

- Zgadza się - potwierdził Marler.

- Pora zatem, byśmy poszli na naradę. W biurze są wszyscy, którzy wezmą udział w akcji przeciw al-Kaidzie.

Poszli do biura Paulę zaskoczyła zmiana umeblowania oraz liczba zgromadzonych osób. Naprzeciw biurka Tweeda ustawiono krzesła rzędami. Tweed zajął miejsce za biurkiem.

Paula usiadła obok Newmana na składanym krześle, w pierwszym rzędzie przed biurkiem Tweeda.

- Zebraliśmy się tutaj, by wprowadzić was w szczegóły planu wyeliminowania komórki al-Kaidy, która znajduje się na przystani Dicka, na przeciwległym brzegu Tamizy - zagaił Tweed. - Naszym zasadniczym celem jest sześć barek, które podczas akcji będą na rzece. Oto spodziewany porządek ataku al-Kaidy. Najpierw most Waterloo, potem Westminster, następnie Lambeth, Whitehall, Chelsea oraz most Alberta Odpowiem na wszystkie pytania, gdy skończę przedstawiać plan naszych działań. Atak nastąpi z pokładu sześciu ogromnych barek, które cumują obecnie na przystani Dicka.

- Przepraszam - Newman podniósł dłoń. - Skąd pewność, że taka będzie sekwencja ataku?

- Wiele godzin spędziłem wyobrażając sobie, jak sam zaplanowałbym taką operację. Jak bym ją przeprowadził, żeby zniszczenia były możliwie największe. Sześć barek popłynie w konwoju w dół rzeki w dużych odstępach od siebie. Gdyby zaatakowali najpierw most Alberta, władze zdążyłyby zorientować się, co się świeci. Rozpoczęcie ataku od mostu Waterloo, da al-Kaidzie więcej czasu.

- Jaką zastosują metodę ataku? - Paula wyartykułowała pytanie, które chcieli zadać wszyscy:

- Właśnie do tego przechodzę. Na każdej barce zamontowano metalową, zwijaną osłonę. Gdy barki wypłyną, osłony będą zaciągnięte. Na pokładzie każdej barki pośrodku znajduje się wielki właz, otworzą go podczas rejsu W luku poniżej znajdzie się pocisk o ogromnej sile rażenia Gdy dana barka znajdzie się pod mostem, nastąpi eksplozja Pocisk wyleci pionowo w górę przez właz i uderzy w sam środek mostu Zastosowano materiał wybuchowy o ogromnej sile, mieszankę Semtexu oraz innych specyfików. Pod wpływem eksplozji most straci stabilność i zwali się do rzeki.

- Jak zapobiegniemy temu scenariuszowi? - zapytał Beaurain.

To pytanie również chcieli zadać wszyscy.

- W tej chwili mogę już wyjawić, że na wybrzeżu znajdzie się oddział SAS. Pewnie nawet już tam jest, jeśli dobrze ich znam Przywiozą nowy typ moździerza niezwykle precyzyjny. Ćwiczyli się w strzelaniu na odległym jeziorze w Szkocji. Najpierw odpala się wielką gumową kulę, co pozwala z wielką dokładnością ocenić dystans i pozycję celu.

Niemal natychmiast po pierwszym strzale następuje drugi, Tym razem wystrzelona zostaje bomba o potężnej sile rażenia Bomba, która spadnie do środka luku i zdetonuje pocisk al-Kaidy pod pokładem, rozsadzając barkę w drzazgi.

Tweed przebiegł wzrokiem po zgromadzonych. Wyczuł, że napięcie wzrosło. Słowa, które miał wypowiedzieć w następnej kolejności, miały jeszcze bardziej zagęścić atmosferę.

- Dziwi mnie, że nikt nie zapytał o spodziewany czas ataku. Chyba nie zdążyliście jeszcze w pełni uświadomić sobie rozmiarów katastrofy której chcemy zapobiec i apokalipsy; który nastąpi, jeśli nam się nie uda Apokalipsy; która uczyniłaby nowojorską tragedię marnym wstępem.

- Barki - odezwała się nagle Paulę - Biedny Eddie, którego zamordowali w Monk's Alley, chciał nam pokazać rysunek barki. Niech pan nam powie, kiedy nastąpi atak. - poprosiła Tweeda.

- Jestem przekonany; że atak nastąpi miedzy piątą a szóstą po południu. Możemy przyjąć, że około godziny 17.30.

- O mój Boże - westchnęła Paula - Sam środek godzin szczytu.

- Właśnie - zgodził się Tweed. - O tej porze wszystkie mosty są zakorkowane.

Jeżeli plan al-Kaidy się powiedzie, ofiary będziemy liczyć w dziesiątkach tysięcy.

Tweed umilkł i czekał. Wśród słuchaczy zapanowała śmiertelna cisza Wszyscy zdali sobie sprawę, z jaką groźbą przyszło im się mierzyć.

- Mam pytanie - powiedział Harry Butler. - Co z samochodami na mostach?

- Zastanawiałem się, czy ktoś zapyta Na mostach nie będzie samochodów. Po obu stronach rzeki również nie. Za chwilę nadinspektor Buchanan objaśni swój plan. Kluczową rolę w działaniach odegra oddział SAS.

- Co w takim razie będzie należało do nas? - zawołał Newman.

- My również zajmiemy pozycje na nabrzeżu, w kluczowych miejscach. W piwnicach czekają na nas specjalne stroje, żeby komandosi SAS was nie powystrzelali. Czarne kombinezony z wielkim, białym „S” wymalowanym na plecach Dzięki temu żołnierze SAS będą nas mogli zidentyfikować. Gdy mówiłem o nabrzeżu, miałem na myśli lewą stronę rzeki, patrząc z biegiem nurtu. Newman wskaże wam później stanowiska. Już wiesz, Harry; dlaczego kazałem ci wcześniej zgromadzić w piwnicy odpowiednie uzbrojenie.

- Jakie są nasze cele - spytał Nield. - Barki?

- Nie. Barki nie. Z tego, co nam wiadomo, komórka al-Kaidy liczy sobie około trzydziestu osób, być może więcej. Z pewnością na pokładzie barek będzie mnóstwo ludzi. Po pierwszym oddanym z moździerza strzale dojdzie do wymiany ognia Być może członkowie załogi będą usiłowali dotrzeć do brzegu. Możliwe, że użyją pontonów napędzanych silnikiem To właśnie będzie wasz cel.

- Wszystko jasne - rzekł Newman.

- Teraz najgorsze - powiedział Tweed Urwał na moment Nie miał ochoty mówić tego, co miał powiedzieć, ale musiał. Jego ludzie musieli się dowiedzieć - Wymieniłem wcześniej sześć mostów. Biorąc pod uwagę środki, którymi dysponuje SAS, w tak krótkim czasie jesteśmy w stanie uratować pięć mostów. Musimy poświecić jeden Będzie to most Alberta.

- Ale co z ludźmi, którzy mieszkają w pobliżu - zapytała Paula. - Mieszkańcami Cheyne Walk i okolic? Szczątki mostu zbombardują ich domy.

- Wiem o tym. Chciałbym teraz oddać głos nadispektorowi Buchananowi. Wśród innych kwestii omówi on także i ten problem. Twoja kolej, Roy.

Wstał i wyszedł zza biurka, kierując się w stronę krzesła, które właśnie zwolnił Buchanan. Podobnie jak Tweed, nadinspektor mówił na stojąco. Dosadnie, krótkimi zdaniami, wyrzucał z siebie słowa jak z karabinu.

- Wszyscy ludzie zamieszkujący pobliże mostu. Alberta zostaną ewakuowani Powiemy im, że istnieje możliwość potężnego wybuchu gazu. Zakwaterujemy ich w hotelach. Z tego samego powodu wstrzymaliśmy już ruch uliczny wzdłuż nabrzeża Mój oddział antyterrorystyczny zajmie pozycje na prawym brzegu. Po drugiej stronie znajdą się oddziały SAS oraz SIS. Moi ludzie będą ciężko uzbrojeni Będą strzelali, by zabić.

Zorganizujemy objazd przez Strand, Trafalgar Square oraz wzdłuż Mall. Powstanie gigantyczny korek, wielu ludzi nie wróci na noc do domu. Jeżeli się da, puścimy cały ruch w kierunku mostów Blackfrairs, Southwark, London i Tower, oraz tunelem Rotherhithe. Przynajmniej niektórzy londyńczycy wrócą do domu za dnia, aczkolwiek znacznie spóźnieni.

Kiedy Tweed skończył odpowiadać na pytania wstał Harry i odezwał się potężnym głosem.

- A teraz, jazda do piwnicy po broń i amunicję. Przed jazdą na nabrzeże będziecie mogli przespać się trochę, mamy tu karimaty.

- Jeszcze jedno - zawołała Paula donośnie. Cały zespół zatrzymał się w pół kroku - Ruch na moście Alberta będzie wstrzymany. Przecież ci dranie z al-Kaidy od razu to zauważą.

- Słuszna uwaga - powiedział Buchanan, wstając. - Wynajęliśmy firmę zwożącą samochody na złom, by w odpowiednim momencie przetransportowała na most Alberta odpowiednią ilość wraków i ustawiła je od strony przystani Wystarczy, by skupieni na swym zadaniu członkowie al-Kaidy niczego nie zauważyli.

Na przystani Dicka, Ali dwukrotnie sprawdził sterówki wszystkich sześciu barek.

Gdy konwój wyruszy w swą ostatnią podróż, Ali miał się znajdować na pokładzie piątej. Będzie w kontakcie radiowym ze sterówkami wszystkich pozostałych barek. W swojej sterówce umieścił ponadto mały telewizorek Chciał obejrzeć w wiadomościach BBC dzieło zniszczenia, do którego tak znacznie się przyczyni.

Strzaskane mosty. Tamiza pełna samochodów i innych pojazdów, mnóstwo ludzi - martwych i jeszcze żywych, skazanych na utoniecie. Podniosą się ogromne fale.

London północny zostanie odcięty od południowego na lata Najbardziej jednak cieszyły Alego tysiące ofiar.

Opuścił się do wnętrza luku, gdzie zgromadzili się jego ludzie. Wszyscy klęczeli na matach modlitewnych, z twarzami zwróconym na wschód. Podnieśli się powoli, gdy Ali stanął na skrzynce i odezwał się po arabska.

- Allach jest wielki - zaczął. - Allach patrzy na nas z góry i widzi, że działamy na jego chwałę. Wszyscy otrzymacie dynamit, który przytroczycie do ubrania Niewierni będą wracać do domu ulicami po obu stronach rzeki. To ma być ich ostatnia jazda Wiecie, co robić? Mówię do tych, którzy przeżyją atak na mosty.

- Wiemy - rozległ się głos ogromnego Saudyjczyka. - Wsiadamy do pontonów i pędzimy do brzegu...

Ali pedantycznie sprawdzał silniki wszystkich pontonów, przymocowanych do burt barek .Komórka, którą dowodził, liczyła czterdzieści osób. Był przekonany, że wiele z nich przetrwa atak na mosty i dotrze do wybrzeża. A gdy już się tam znajdą, ostrzelają z broni maszynowej pełznące w ślimaczym tempie samochody.

- A potem - ciągnął Saudyjczyk. - Uśmiercimy tylu niewiernych, ilu zdołamy, totem wbiegniemy w tłum przechodniów, tam, gdzie ich będzie najwięcej, i odpalimy ładunki. Ta rzeka spłynie krwią niewiernych.

Zewsząd dobiegały głosy modlących się ludzi Załoga komórki stała w rzędach przed Alim Ten wzniósł dłoń i wokół się uciszyło. Pochwalał ich modły, lecz nie o to chodziło.

Zawsze zapobiegliwy; nigdy nie chciał ryzykować. Co prawda jęków modlitewnych nie można było raczej usłyszeć z pobliskiego szpitala, nie przy opuszczonej pokrywie. Pewną część luku ładunkowego pod pokładem odgrodzono lina Za nią stał jeden z sześciu pocisków torpedowych, wypchany ładunkami wybuchowymi. Wycelowany w sam środek luku, by gładko z niego wyszedł i pomknął w kierunku głównego przęsła mostu. Obok stało dwóch mężczyzn - jeden miał nacisnąć przycisk uruchamiający bombę, drugi - przycisk posyłający ją w przestworza. Ali wspiął się po drabinie, którą należało wkrótce usunąć, i pobiegł pokładem na dziób. Ustawiono tutaj mniejsze bomby oraz wyrzutnię rakiet Zostaną odpalone, gdy tylko Nabuchodonozor, wielki pocisk spoczywający w luku, pomknie w kierunku mostu.

Mniejsze bomby na dziobie zostaną posłane w boczne przęsła mostu - dla pewności, że się zawali Umieszczono je na pokładzie wszystkich barek. O tym dodatkowym uzbrojeniu obrońcy na brzegach rzeki nie wiedzieli.

Blade, różowawe pręgi na niebie obwieściły świt. Prognozy meteorologiczne przewidywały piękny słoneczny dzień, pierwszy taki od tygodni Miało być bardzo zimno.

Newman siedział za kierownicą wozu z napędem na cztery koła, wioząc swych pasażerów; Paulę z przodu, a Tweeda i Beauraina z tyłu.

- Którędy właściwie chcesz tam dojechać? - spytała Paula, która zdania już całkiem stracić orientację.

- Którędy się da - odpowiedział. - Byleby tylko ominąć poranne korki, które zdążyły się już utworzyć. Buchanan zamknął mosty i ulice na nabrzeżu.

Przedzierali się bocznymi uliczkami, o których Paula nie wiedziała nawet, że istnieją. Za nimi podążały jeszcze trzy pojazdy terenowe. Jednym kierował samotny Harry, wioząc ekwipunek bojowy, szczelnie przykryty brezentem. Następny wóz prowadził Nield. Obok niego siedział sierżant w kominiarce. Na tylne siedzenia wrzucono broń i również przykryto ją płótnem. Ten asortyment przeznaczony był dla SAS, sierżant osobiście dopilnował załadunku. Nield widział jedynie oczy i usta swego towarzysza.

Jak zwykle konwój zamykał samotny Marler, wioząc resztę ekwipunku SAS, również pod płócienną płachtą. Na siedzeniu pasażera obok leżał karabin Armalite, ulubiona broń Marlera.

Raptem znaleźli się na nabrzeżu. Paula wstrzymała oddech. Po raz pierwszy widziała to miejsce w takiej scenerii Uświadomiła sobie, że także po raz ostatni.

Ani jednego samochodu. Żadnych przechodniów. Opustoszały most Westminster.

Blask świtu przeglądał się w wartkim nurcie Tamizy, a wokół krajobraz jak ze snu. Spokój i ciszę zakłócał jedynie plusk fal rozbijających się o przęsła mostu.

- Wysoki stan wody - zauważyła.

- Dopiero będzie wysoki - poprawił Newman. - O siedemnastej trzydzieści.

- Al-Kaida wybrała dobry dzień na atak.

- To prawda - zgodził się. - Tweed jest przekonany; że atak na World Trade Center w Nowym Jorku zaplanował ten sam człowiek. Uważa, że mózgiem obu operacji nie był Arab, lecz Amerykanin lub Anglik.

- Chyba że to kobieta - powiedziała.

Paula studiowała mapę Tamizy, którą Tweed wręczył jej tuż przed wyruszeniem z Park Crescent Górny margines opatrzono napisem ŚCIŚLE TAJNE Tweed wyjaśnił, że dostał ją od sierżanta podczas jego pierwszej wizyty w Park Crescent.

- Niebieskie kręgi oznaczają nasze pozuje strzeleckie - zauważała - Czerwone to pozycje SAS. Sierżant musiał przeprowadzić rekonesans okolicy podczas nocy.

- Jakżeby inaczej.

Newman prowadził z umiarkowaną prędkością. Zerknął w lusterko wsteczne. Trzy samochody podążały za nim w równych odstępach. Paula spojrzała ponad wodą na przeciwległy brzeg. Ani śladu oddziału antyterrorystycznego Buchanana Wiedziała jednak, że jego ludzie tam są.

- Za chwilę miniemy pierwszą pozycję strzelecką SAS - ostrzegła. Newman zerknął w lewo. Po drugiej stronie chodnika wznosił się mur Z niemal niewidoczną platformą widokową, otoczoną gęstwiną bezlistnych drzew. Sierżant wybrał znakomicie. Trzydzieści metrów dalej Newman zatrzymał samochód, pozostawiając włączony silnik.

- Znakomicie zamaskowali swoje dżipy - pochwalił.

- Dżipy? - spytała Paula.

- Zgadza się - wyjaśnił Beaurain. - Oddział SAS najpierw zajmie pozycje strzeleckie tutaj, żeby chronić most Waterloo. Gdy skończą w tym miejscu muszą pokonać spory kawał opustoszałego wybrzeża i wesprzeć oddział, stacjonujący nieco dalej z górę rzeki Za minutę przekonasz się, że i my mamy dżipy.

Paula podniosła wzrok i spojrzała na sklepienie rozjaśnione blaskiem w wstającego dnia. Kolory malujące się na niebie sięgały od różowego przez niebieski aż do zielonego.

Żałowała, że nie ma ze sobą aparatu fotograficznego. Mogłaby uwiecznić ten niezwykły widok.

Najwidoczniej Newman czytał jej w myślach. Trzymając kierownicę jedną ręką, sięgnął drugą pod kurtkę. Gdy wyjął rękę, w jego dłoni znajdował się niewielki aparat fotograficzny. Newman podał go Pauli.

- Na wypadek, gdybyś potrzebowała.

Zdążyła zrobić sześć fotek mieniącego się barwami świtu nieba, nim słońce wzeszło, i jednolity błękit zastąpił feerię barw.

W miejscu, gdzie Newman zahamował, stał pomnik otoczony gęstwiną bezlistnych drzew. Pierwszy wyskoczył z samochodu Tweed i wspiął się na cokół. Na górze wyjął lornetkę i zaczął obserwować okolicę. Paula wsiadła druga, a za nią Beaurain z Newmanem.

Pojawił się także pojazd numer 3 i na cokole dołączył do nich sierżant.

- Z tego miejsca - powiedział Tweed - zatopimy pierwszą barkę. Również stąd jesteśmy w stanie bronić nie tylko mostu Waterloo, ale i Hungeford, przez który przejeżdżają zwykle pociągi z Charing Cross.

Sierżant przejął dowództwo. Położył się w pobliżu krawędzi cokołu i wydał rozkaz.

- Wszyscy na dół, znosić sprzęt i podawać go mnie.

Pierwsza dotarta do pojazdu Paula. Harry wręczył jej karabin masztowy i torbę z amunicją. Nalegała, by podał jej drugi. Uginając się pod ciężarem dotarta do podstawy cokołu, podała sierżantowi jeden karabin, potem następny, a następnie worek z amunicją.

Sierżant odkładał wszystkie odebrane przedmioty za siebie. Paulę zdziwiła łatwość, z jaką to robił.

Gdy broń znalazła się na miejscu, ukryli ją pod ciężkim płótnem. Wszyscy prócz sierżanta, z trudem łapali oddech po ukończeniu zadania.

Po drugiej stronie rzeki rozbłysło światło lampy sygnalizacyjnej. Sierżant z torby wyjął swoja lampę sygnalizacyjną i nadał odpowiedź.

- Co to było? - spytał Tweed.

- Buchanan. Pytał, czy wszystko dobrze idzie.

Newman dodał gazu i wysforował się na czoło, gdyż najlepiej znał trasę. Jeszcze cztery mosty czekały na obsadzenie stanowiskami strzeleckimi.

Za każdym razem, gdy zjawiali się przy kolejnych stanowiskach, znikąd pojawiali się żołnierze SAS. Broni ubywało z dżipów.

Paula uświadomiła sobie, że działa jak automat. Niesie broń na stanowisko strzeleckie i biegnie z powrotem do samochodu. Zdziwiła ją też kondycja Tweeda, po którym nie było widać nawet śladu zmęczenia.

Gdy zbliżali się do mostu, Paulę ponownie uderzyła niesamowita atmosfera Żadnych samochodów. Żadnych ludzi. Brak ruchu wodnego. Jakby Londyn przeniósł się w epokę lodowcową Wskazała palcem apartamentowce i domki w pobliżu rzeki.

- Są tam jacyś ludzie?

- Żywej duszy - powiedział Tweed. - Buchanan ewakuował wszystkich mieszkańców, którzy mogli się znaleźć w zasięgu eksplozji.

Newman zatrzymał samochód w pobliżu mostu. Paula przyjrzała się stalowej konstrukcji.

- Zrobię kilka zdjęć. Ten most jest taki piękny...

Oświetlenie było doskonałe. Zrobiła dwanaście zdjęć. Potem stanęła i wpatrywała się w to, co za kilka godzin miało przestać istnieć. Poczuła smutek. Wróciwszy do samochodu uśmiechnęła się i podziękowała swym towarzyszom. Ruszyli z powrotem do Park Crescent.

Margesson, ubrany w garnitur, wyjechał z Carpford samochodem terenowym, który ukrywał w stodole. Taki, a nie inny ubiór był koniecznością. Prowadzenie pojazdu w arabskiej szacie mogło się źle skończyć.

Pozostawiwszy wioskę za sobą, dodał gazu i ruszył krętą szosą. Wiatr rozwiewał mu brodę. Na bladobłękitnym niebie powyżej świeciło słońce.

Chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu, ścinał zakręty, nie zmniejszając prędkości. Z rykiem przemknął ponad zatopionym tunelem, po prawej zamajaczył Czarny Las.

Dotarłszy do wrębu, skręcił ku autostradzie, która miała go zaprowadzić do Londynu.

W kaburze pod marynarką ukrywał pistolet z pełnym magazynkiem. Dżungla w którą, zamienił się świat, pozbawiła Margessona złudzeń. Przejeżdżając przez pustkowie, zawołał w natchnieniu:

- Allach jest wielki!

Nienagannie ubrany Peregrine Palfry szedł ulicą Whitehall. Dziwiło go bardzo, czemu okolica jest tak wyludniona Nie natknął się na żaden samochód. Nie spotkał ani jednego przechodnia. Nim wszedł do Whitehallu, musiał się najpierw wylegitymować przed policjantem pilnującym budynku.

Zerknął na zegarek. Wbiegł po schodach do ministerstwa i wdusił kciukiem przycisk dzwonka. Stropił się, widząc zamiast znajomego, cywilnego strażnika policjanta w mundurze.

Wpadł we wściekłość, gdy po raz drugi tego dnia kazano mu okazać dokument tożsamości, nim został wpuszczony do środka Tego już za wiele. Jak można traktować w ten sposób asystenta ministra?

- Co się tutaj dzieje?

- Zagrożenie wybuchem gazu, proszę pana. Niektóre budynki mogą nie wytrzymać.

Palfry popędził do biura ministerialnego. Jego tam teraz nie będzie. Trwa właśnie zebranie Gabinetu. Trzeba się dowiedzieć, co się naprawdę dzieje.

Drew Franklin, ubrany w białą bluzę polo oraz świeżo wyprasowane spodnie tego samego koloru, wyszedł ze swego biura w redakcji „Daily Nadon”. Wyprostowany niczym oficer, bez pukania wkroczył do pokoju redaktora naczelnego.

Redaktor podniósł wzrok, marszcząc brwi. Jednak gdy zobaczył Drewa, uśmiechnął się. Franklin należał do najlepszych jego dziennikarzy, był jednym z tych, którym należało zawdzięczać stabilny wzrost poczytności dziennika. Oczywiście, był dość chimeryczny i należało się z nim obchodzić jak z jajkiem, ale co tam. Redaktor otworzył usta, ale Drew odezwał się pierwszy; zaczepnym, szczekliwym głosem.

- Musi pan wstrzymać druk pierwszej strony do jutra - rozkazał. - Tekst, który właśnie piszę, wypełni ją w całości. Niech się pan upewni, że te bałwany na dole rozumieją.

Gdy to powiedział, opuścił pomieszczenie, nim wydawca zdołał odpowiedzieć.

Redaktor potarł oczy; podniósł słuchawkę i przekazał na dół wieści, odmawiając podania powodów bezprecedensowej decyzji. Odłożywszy słuchawkę, poczuł się nieco raźniej.

Trzeba się pilnować. Drew mógłby przyjść znowu i pytać, czy przekazał drukarni instrukcje.

Obrady dobiegały końca Victor Warner był zadowolony, odczuwał nawet satysfakcje.

Nowa formuła rozporządzenia, sporządzona osobiście przez premiera, została przyjęta Nie mieli innego wyjścia. Obradom przewodził sam premier. Kopię dokumentu Warner wysiał już do Park Crescent. Wiózł ja kurier na motocyklu.

Kłoda pod nogi w kluczowym momencie. Warner żałował tylko, że nie zobaczy miny Tweeda gdy ten otrzyma rozporządzenie.

Eva Brand siedziała za swym biurkiem w gabinecie Warnera Ponownie spojrzała na zegarek. W ciągu ostatniej godziny chyba po raz piąty.

- Pani Carson - powiedziała głośno. - Po pierwsze, nie wolno tu pani wchodzić bez pozwolenia. Po drugie, jeżeli ma się pani uporać z tym stosem papierów w rozsądnym czasie, powinna się pani zdecydowanie pośpieszyć. Jutro rano minister zwołuje w Carpford spotkanie nadzwyczajne. Mam wiele do zrobienia Czy wolno mi zatem zasugerować, by pani opuściła ten pokój?

Tweed, wraz z Paulą Beaurainem i Newmanem, ledwie zdążyli wrócić do biura, gdy wszedł Howard Podchodził do nich powoli, z bardzo nieszczęśliwą mina W prawej ręce trzymał jakiś dokument Paula utkwiła w mężczyźnie wzrok. Nigdy przedtem nie widziała dyrektora w stanie tak wielkiej konsternacji.

- Przepraszam za najście - zaczął Howard. - Uznałem, że powinien pan się dowiedzieć od razu, Tweed. Premier odwołał swoje poprzednie rozporządzenie, które czyniło pana dowódcą całej operacji. Właśnie otrzymałem dokument przez kuriera.

Na moment zapadła absolutna cisza. Potem przerwał ją jęk niezadowolenia. Ktoś, pod nosem co prawda, ale wystarczająco głośno, by wszyscy słyszeli, wypowiedział się w mało pochlebny sposób o matce premiera.

Jedynie Tweed nie stracił spokoju ducha, wyraz jego twarzy nie zmienił się. Wyciągnął dłoń po dokument, po czym przeczytał go szybko po cichu, a następnie na głos.

Od chwili obecnej życzę sobie ścisłej współpracy między SIS a Ministerstwem Bezpieczeństwa. W każdej sytuacji, w której może to zwiększyć szansę powodzenia operacji.

We wszelkich okolicznościach, które pan Tweed uzna za odpowiednie.

Tweed podniósł wzrok. Na dokumencie widniał podpis samego premiera Pod spodem następował jeszcze spis kopii, które wysłano zastępcy komendanta Scotland Yardu, oraz nadispektorowi Buchananowi.

- To będzie katastrofa - wybuchnął Newman. - Okropna i nieuchronna katastrofa.

- Wcale tak nie myślę - powiedział Tweed. - Umknęła wam, pewna rzecz.

- Co takiego? - spytał Howard.

- Dostałem kserokopię, bez wątpienia wysłał ją sam Victor Warner. Premier po prostu stara się ochłodzić jego rozgorączkowane czoło. Fotokopia nijak nie może zmienić mego statusu.

- Dzięki Bogu - powiedział Howard.

Rozległ się dźwięk telefonu Monica przywołała Tweeda.

- Victor Warner na linii. Chce z panem mówić. Tweed uruchomił zestaw głośno mówiący.

- Tak, panie ministrze.

- To pan, Tweed? Rozpoznałem pański słodki głosik - zakpił Warner.

- O co chodzi?

- Chodzą słuchy - sądzę, że nie bezpodstawnie - iż w pańskim biurze odbyło się spotkanie, na które mnie nie zaproszono.

- Zgadza się. Nie był pan zaproszony - odpowiedział Tweed.

- Czy zdaje pan sobie sprawę, że premier rozkazał najściślejszą współsprawcę wszystkich służb bezpieczeństwa, we wszelkich działaniach, które mogą zaradzić krytycznej sytuacji, z którą przyszło nam się mierzyć?

- Niech pan raz jeszcze uważnie przeczyta dokument, Warner. Ostatnie zdanie brzmi: We wszelkich okolicznościach, które pan Tweed uzna za odpowiednie. Naprawdę powinien pan czytać dokumenty premiera z większą uwagą.

- Tweed! Zastanawiam się, czy nie nadużywasz swych uprawnień...

- Więc proszę się zastanawiać dalej. Ja natomiast wracam do pracy.

Rozłączył się.

Rozległy się brawa i radosne okrzyki. Tweed zmarszczył czoło.

- Wystarczy. Straciliśmy bez sensu cztery minuty. - Odwrócił się w stronę Howarda - Dziękuję, że mnie pan poinformował. Obawiam się, że Warner traci zimną krew.

- Dziękuję panu, Tweed. - Howard zbliżył się do niego i uścisnął za ramię. - Sam pan wie, że mam do pana pełne zaufanie. - Odwrócił się do pozostałych. - Podobnie jak do was wszystkich. - I wyszedł.

Zawsze budziło podziw w Pauli, że Tweed nawet w kryzysowych sytuacjach nie zapominał o szczegółach. Tym razem również wykazał się tą nieczęstą cechą. Podał Monice fotokopię ostatniego polecenia premiera.

- Lepiej to zachowajmy - powiedział szybko. - Proszę to schować w niepotrzebnej korespondencji. Aha, chciałbym wiedzieć, co się dzieje z Billy'm Hogarthem. Wydawało mi się, że kazałem Harry'emu i Pete'owi przywieźć go tutaj, zanim pojedziemy na nabrzeże.

- Billy jest na dole.

- Mam nadzieję, że nie w piwnicy.

- Oczywiście, że nie. W pokoju gościnnym.

Tweed odwrócił się w stronę Marlera.

- Odszukaj Evę Brand. Dyskretnie, jak poprzednim razem. Potem obserwuj ją i jeśli gdzieś pójdzie, idź za nią Muszę wiedzieć, z kim się kontaktuje. O ile w ogóle z kimś się kontaktuje.

- Jadę...

Gdy wyszedł, do biurka Tweeda zbliżyła się Paula i usiadła w fotelu, obok pogrążonego we śnie Newmana Zaczęła coś mówić szeptem, gdy nagle Newman otworzył oczy.

- Możesz mówić głośno. Parę minut drzemki i jestem jak nowo narodzony.

- Wciąż pana interesuje, co robi Eva - powiedziała Paula. - Czy mogłabym obejrzeć zdjęcie, które Nield zrobił w meczecie w Finsbury Park? To było jakiś rok temu.

Przyjrzała się zdjęciu w plastikowej kopercie, które wręczył jej Tweed. Obracała je na wszystkie strony; przypatrując się wysokiej postaci, uchwyconej z boku podczas ruchu.

Niewyraźna sylwetka na zdjęciu ubrana była na modłę arabską.

- Już niemal wiem, kto to jest - zacisnęła usta z frustracji - Ale nie pamiętam. Po prostu nie mieści się w głowie. Oszaleć można.

Gdy oddawała torebkę, ponownie zadzwonił telefon Monica obwieściła, że do Tweeda przybył oczekiwany gość. Tweed spojrzał na zegarek. Południe. Sierżant jak zwykle przybywał punktualnie. Tweed poprosił Monikę i Paulę, żeby pozostawiły jego, Newmana i Beauraina samych.

Narada z sierżantem nie trwała długo. Ani on, ani Tweed nie trwonili czasu czy słów. Sierżant najpierw słuchał, jak Tweed zarysowuje pomysł planu obrony.

Wysłuchawszy do końca, tylko jedno zdanie wygłosił w charakterze komentarza.

- Przypuszczam, że obaj wiemy, że bitwy nigdy nie przebiegają zgodnie z planem.

- Spodziewamy się niespodzianek - zgodził się Tweed.

Tweed wstał, by odprowadzić sierżanta do drzwi Ten, nim wyszedł, odwrócił się i uścisnął wszystkim dłonie. Jego uścisk był silny, oczy wpatrywały się w gospodarza zza zasłony szalika Tweed dobrze wiedział, o co idzie Ściskał dłoń sierżanta po raz ostatni, być może - mogło się bowiem zdarzyć, że jeden z nich nie przeżyje, albo nawet żaden.

- Byłoby świetnie - obwieścił Tweed, gdy sierżant już poszedł - Gdybyśmy znali tożsamość dowódcy al-Kaidy. Kim naprawdę jest ten Abdullach?

- Abdullach? - spytała Paula.

- Parę minut temu miałem krótką rozmowę telefoniczną. Poinformowano mnie, że dowódca al-Kaidy nosi imię Abdullach. Rozmówca używał urządzenia do zniekształcania głosu, więc nie jestem w stanie powiedzieć, czy rozmawiałem z mężczyzną czy kobietą.

- Wierzy pan mu?

- Tak. Teraz jednak muszę zejść na dół i sprawdzić, jak miewa się Billy Hogarth.

Później wszyscy wyruszamy, na motocyklach, Harry wynajął dla nas kilka dodatkowych. Powinniśmy dotrzeć na pierwsze stanowisko obronne o zmierzchu, żeby być w gotowości, gdy będzie już ciemno.

- Jeszcze jedno mnie smuci - odwrócił się, zanim otworzył drzwi - Musimy pozostawić własnemu losowi Proctora, strażnika przystani Wharf. Ten człowiek jest uwięziony. Słyszeliście zresztą, co mówiłem, a co sierżant wyraźnie dał do zrozumienia Nie możemy ryzykować, że w komórce al-Kaidy zaczną coś podejrzewać zanim rozpoczną atak. Doszedłem do tego samego wniosku.

- To naprawdę okropne - powiedziała Paula - Odbiliśmy jego żonę, a on musi zginąć.

- Do tego wszystkiego - powiedział Tweed, stojąc już w drzwiach - minister zaprosił mnie do Carpford na spotkanie, które odbędzie się jutro rano o dziesiątej. Upiorne. Nazwał je wizją lokalną. Dokument przewiózł kurier, dostałem go od Moniki, zanim wyszła z biura Nie mogę odmówić, więc się tam stawię.

- Sam? - spytała Paula.

- Nie. Zaproszenie wymienia co prawda tylko moje nazwisko, ale jestem pewien, że będą też tam inni. Palfry na przykład. Nadinspektor Buchanan. Więc przyjdę w towarzystwie całego zespołu, niezależnie od tego, czy będzie to mile widziane, czy nie.

Rozległ się dźwięk telefonu Tweed zatrzymał się w pół kroku i odebrał.

- Niespodzianka. Na dole oczekuje jakiś pan Margessoa Sadząc z opisu, jest to wasz pan Margesson z Carpford...

Ruszył na dół. Paula popatrzyła na Newmana.

- Do diaska, co się dzieje?

Marler, Harry i Pete weszli do biura, w którym piętrzyły się stosy odzieży.

Czarne kombinezony z wielkimi „S” na plecach. Marler znalazł nawet jeden na rozmiar rosłego Beauraina.

Paula ubrała się najszybciej. Stanęła przed wysokim lustrem ściennym, obciągnęła kurtkę i przez chwilę przyglądała się sobie. Kombinezon uszyto z czarnej skóry.

Zmiana stroju miała pewien skutek psychologiczny. Dziewczyna poczuła, że nie może się doczekać, kiedy się znajdzie na nabrzeżu. Narzuciła na ramiona zielony płaszcz nieprzemakalny; przykrywając, co miała pod spodem.

- Wyglądasz niezwykle pociągająco w czarnej skórze - przypochlebił się Newman.

- Szkoda, że nie można tego powiedzieć o tobie.

- Będziemy jechać na jednym motocyklu, ty jako pasażer, więc może lepiej, żebyś się z tym pogodziła. Będziesz musiała mocno objąć mnie w pasie.

- Czego się nie robi dla Anglii.

Trochę trwało, nim wszyscy się ubrali i spakowali niezbędny sprzęt. Pete Nield czuł się nieco nieswojo w nowym stroju. Wszyscy byli już gotowi, kiedy wszedł Tweed.

Bez słowa zaczął się przebierać. Paula uznała, że szef wygląda niezwykle ponuro.

- To nasz Margesson - ogłosił, gdy się ubrał. - Zostanie na noc. Monica przygotowuje dla niego gabinet sekretarki Howarda. George będzie przez cały czas na posterunku, Margessonowi i Billy'emu Hogarthowi nic się nie stanie.

- Wygląda pan bardzo ponuro - zauważyła Paula.

- Czas ruszać - rzekł w odpowiedzi - Za oknami prawie już zmierzch.

Paula zdała sobie sprawę, że nigdy nie zapomni jazdy kawalkadą motocyklową, która zakończyła się na nabrzeżu. Jechali jeszcze za dnia, choć zmierzch tył tuż, tuż.

Newman na przedzie, porozumiawszy się uprzednio z Buchananem przez telefon co do trasy.

Do każdej maszyny przymocowano żółtą flagę. Hagi furkotały podczas jazdy, zerwał się wiatr. Policjanci ze stanowisk kontrolnych widzieli je z dala i otwierali przejazd, zmuszając pozostałych motocyklistów do jazdy chodnikiem. We wszystkich maszynach włączono długie światła W snopach reflektorów Paula ujrzała na ulicach chaos większy, niż kiedykolwiek w życiu. Kierowcy wykrzykiwali za nimi obraźliwe słowa, niektórzy pokazywali obelżywe gesty: Gdybyście tylko wiedzieli, od czego próbujemy was ocalić, pomyślała.

Paula zapamiętała lokalizacje stanowisk strzeleckich, ale nie była w stanie dostrzec komandosów SAS. Z pewnością zajęli już pozycje, choć pozostawali całkowicie niewidoczni.

Gdy dotarli do pomnika, Newman zjechał na drugą stronę chodnika i zaparkował przy krawężniku. Zsiadł z siodełka Chwilę później zjawił się Harry. Wyprzedził Paulę, i pierwszy wspiął się na cokół. Natychmiast odciągnął na bok płótno ochronne, wręczył jej karabin maszynowy i dodatkową amunicję. Podał też zestaw mikrofonowy.

- Będziemy w kontakcie z oddziałami SAS i antyterrorystycznym Buchanana po drugiej stronie rzeki - poinformował. - Przysuń mikrofon do ust.

Pojawił się Tweed. Podobnie jak Paula, miał na sobie zielony sztormiak, którego zaraz się pozbył, odsłaniając skórzany kombinezon Zaraz potem pojawili się Newman oraz Marler z karabinem Armalite. Chwilę później dołączył się Nield. Rzucił płaszcz na chodnik i wziął od Harry'ego karabin.

- Czy nasz system komunikacji jest zupełnie bezpieczny? - spytała Paula. Nie zdawała sobie sprawy; że mówi do mikrofonu W jej uszach rozległ się głos sierżanta. Mówił spokojnie, jakby brali udział w ćwiczeniach.

- Całkowicie bezpieczny, Paulo.

- Dziękuję...

- Jedno ostrzeżenie - ciągnął sierżant. - Możliwe, że gdy już uporamy się z transportem, będziemy musieli się zmierzyć z ludźmi na pontonach, albo motorówkach. Będą płynąć do brzegu. Należy założyć, że wszyscy to żywe bomby - bo na pewno tak będzie. Bez odbioru.

Dopiero wtedy Paula uświadomiła sobie, że słowa sierżanta słyszeli wszyscy ludzie przyczajeni po obu brzegach rzeki. Podobnie jak jej słowa Podjęła decyzję.

- Wieje silny wiatr. W prognozach o tym nie wspominano. Może utrudnić sterowanie barkami.

- Słuszna uwaga - odrzekł sierżant - Właśnie miałem zamiar o tym mówić. Należy wziąć pod uwagę możliwość desantu. Wszyscy, którzy potrafią rzucać na pewną odległość - i to celnie - mogą użyć granatów, gdy wrogie jednostki znajdą się w pobliżu.

- Trzymaj - powiedział Harry, przykrywając mikrofon dłonią by nie zakłócać łączności. Podał Pauli ciężką torbę, którą trzymał w ręce. Zajrzała do środka - granaty:

Przewiesiła sobie torbę przez ramię i w świetle księżyca przeładowała karania.

- Księżyc świeci jaśniej, niż się spodziewaliśmy - ostrzegł sierżant - Może się to okazać zbawienne, albo zgubne. Wkrótce się dowiemy.

- Pete i ja - rzekł Harry, wciąż zasłaniając mikrofon dłonią - zejdziemy aż pod mur nabrzeża. Jeżeli ktoś spróbuje dotrzeć do brzegu, przywitamy go z bliska.

Powiedziawszy to, zeskoczył z cokołu z torbą granatów przewieszoną przez ramię i karabinem w dłoni. Pete skoczył za nim. Przesadzili nabrzeże i skulili się pod ścianą.

- Chyba jesteśmy przygotowani na wszelkie ewentualności - powiedział Beaurain, który z rzadka się ostatnio odzywał.

- Warte zapisania ostatnie słowa - dobiegł ich komentarz sierżanta. Beaurain przykucnął za pomnikiem. Marmurowa postać majaczyła nad nim w górze. Po raz pierwszy przyszło Pauli do głowy, że nie wie właściwie, komu postawiono ów postument. Jakiemuś generałowi, który wygrał wojnę dawno temu? Świat o nim prawie już zapomniał. Mija twój czas i stajesz się jedynie przypisem w podręczniku historii. A przecież okres wart uwiecznienia trwał obecnie.

- Szebar wyruszył - rozległ się w słuchawkach obcy głos.

Szebar? Zapewne było to kryptonim owych sześć barek. Wypłynęły zatem. Wyczuła, że stojący obok Tweed stężał. Wciąż nie dawała jej spokoju myśl, czy prawidłowo odgadli sekwencję ataku. Zerknęła na podświetlaną tarczę zegarka 16.35. Al-Kaida wcześnie ruszyła do boja.

- Przygotujcie się - rozległ się głos sierżanta.

Wcześniej Paula nie mogła usiedzieć ze zdenerwowania. Prawidłowa reakcja Teraz była zupełnie spokojna Stała ze spojrzeniem utkwionym w moście Westminster, który miał być pierwszym obiektem ataku barek. Jeżeli się nie pomylili Wyjęła butelkę z torebki przewieszonej przez ramię i pociągnęła łyk wody; Na dnie torby spoczywał również Browning. Rozprowadziła zimną wodę po podniebieniu i przełknęła. Później nie będzie okazji, by ugasić pragnienie.

Proctor siedział ze związanymi rękoma i nogami na ciężkim krześle. Wcześniej na chwilę odwiązano ręce, żeby mógł je rozruszać. Następnie to samo uczyniono z więzami na nogach.

Nakarmiono go również i napojono wodą oraz herbatą, choć Alego nie skłoniły do tych poczynań względy humanitarne. Proctor powinien być wypoczęty i przytomny.

Zdolny do normalnej rozmowy na wypadek, gdyby zadzwonił Dixon. Ali pochylił się nad więźniem, odprawiając gestem strażnika o paskudnym wyglądzie.

- Panie Proctor, gdy już skończymy, co mamy do zrobienia pozostawimy tu pana. Kiedy już będziemy daleko stąd, zadzwonimy do pańskiej żony, żeby poinformowała policję, która tu przyjedzie i pana uwolni...

Proctor tylko na niego spojrzał. Zdążył już znienawidzić wszystkich tych Arabów. Gdyby dano mu szansę, najchętniej by ich pozabijał.

Ali przywołał ruchem ręki wielkiego strażnika i odezwał się do niego po arabsku, stojąc w znacznej odległości od więźnia.

- Kiedy wypłynie ostatnia barka, a załoga rzuci liny na molo, zabijesz więźnia. Strzelisz w głowę, dla pewności. Z kadłuba barki zwiesimy drabinkę sznurowa żebyś mógł się dostać na pokład podczas rejsu..

17.05. Poziom wody w Tamizie wciąż się podnosił. Paula wyjęła z torby na ramieniu malutką lornetkę o wielkiej mocy, przystosowaną do użycia w ciemnościach.

Wszystko spowiła zieleń. Dziewczyna wyostrzyła obraz na moście Westminster.

- Płynie - powiedział cicho Tweed.

- Czerwony alarm - rzekł sierżant.

W soczewkach lornetki pojawił się potężny kadłub barki, przepływającej majestatycznie pod mostem Westminster. Jednostka przekraczała rozmiarami barki, które Paula widziała na rzece wcześniej. Potężna bestia.

Zmarszczyła brwi, poprawiła ostrość i przycisnęła oczy do wizjera Zatrzymała spojrzenie na kadłubie - potężna fala, powstała na skutek silnego wiatru, zakołysała jednostką.

- Główny luk otwarty - zameldowała - Ale na dziobie widzę jakąś maszynerię albo broń. Wycelowana w główne przęsła mostów. Na pokładzie, na dziobie. Chyba jakieś działko albo wyrzutnia rakiet.

- Dziękuję - powiedział sierżant.

Tuż obok stanowiska sierżanta, przy murach, ukryta pod gałęziami, czekała potężna broń przypominająca moździerz. Pod jego lufą tkwiło urządzenie, które po naciśnięciu dźwigni emitowało promień laserowy. Był to najnowszy model moździerza.

Obok stał nieco mniejszy, z dłuższą jeszcze lufą, choć węższą niż w pierwszym.

Ten również zaopatrzony był w urządzenie, zdolne wyemitować wiązkę skupionego światła.

Sierżant wyłączył zestaw mikrofonów i podszedł do drugiego operatora, który obsługiwał mniejszy moździerz. Kucnął i zaczął cicho mówić.

- Na barkach są dwa rodzaje uzbrojenia. Na pokładzie dziobowym. Gdy Charlie odpali ładunek, ty wystrzelisz rakietę w stronę drugiego celu, równie niebezpiecznego, co pierwszy. - Wręczył operatorowi noktowizor. - Może uda ci się zobaczyć. Na pokładzie dziobowym.

- Widzę - odpowiedział operator.

- Musicie zsynchronizować strzały - podniósł wzrok na drugiego operatora - Ned, to będzie należało do ciebie. Masz posłać rakietę w tym samym momencie.

- Damy sobie radę - powiedział starszy operator, który musiał tylko zrobić małą korektę celu. - No nic, Ed?

Ed, komandos, który miał posłać główny ładunek w głąb luku, pochylał się nad nimi, słuchając rozmowy, Tylko pokiwał głową.

Paula nie mogła oderwać oczu od gigantycznej barki, która znajdowała się obecnie całkiem w polu widzenia Fale wzburzone przez ogromną jednostkę, uderzały o przęsła mostu Waterloo.

- Byłoby nam o wiele łatwiej, gdyby rzeka nie była tak niespokojna - powiedziała, zapominając, że mówi do mikrofonu.

- To prawda - zgodził się sierżant. - Ale i tak nam się uda.

Tweed położył dłoń na ramieniu Pauli, by jej dodać otuchy. Beaurain podczołgał się kawałek w dół, barka miała się bowiem wkrótce znaleźć na wysokości stanowiska SAS.

U boku Pauli pojawił się Marier z karabinem Armalite w garści. Spodziewał się kłopotów. Widziała to po wyrazie jego twarzy. Zerknął na Paulę.

- Nie zapomnij o granatach...

Jeszcze nim skończył mówić, barka znalazła się w zasięgu ludzi z S4S. Szybko podniosła noktowizor. Przyłożyła go do oczu dokładnie na czas. Duży; przypominający łuskę naboju obiekt zakreślił łuk ponad wodą i zanurkował w głąb luku ładunkowego barki. W tym samym momencie w broń na dziobie jednostki trafiła rakieta Paula nie była przygotowana na tak gigantyczną eksplozję. Barka zatrzęsła się pod wpływem wybuchu Fala uderzeniowa rąbnęła o cokół. Dziewczyna zachwiała się, jednak zaraz złapała równowagę.

Dziób barki poszedł pod wodę i tam już pozostał. Zwijana osłona poleciała w niebo w trzech częściach, które opadły do wody z głośnym pluskiem. Jednostka płynęła obecnie w ślimaczym tempie, hamując zatopionym dziobem Było pewne, że daleko już nie popłynie.

- Uwaga! - rozległ się alarmujący głos sierżanta - Ruszyli!

Z kadłuba spuszczono na linach pontony. Mężczyźni w czarnych turbanach opuścili się do nich po linach. Ryknęły silniki i pontony ruszyły w stronę cokołu Było ich przynajmniej z tuzin, plus jedna motorówka. Mknęły w stronę Pauli wznosząc fontanny wody.

Paula nie wiedziała, że Harry przytaszczył pod mury nabrzeża wyrzutnię rakiet.

Położył ją na ramienia. Na pokładzie motorówki znajdowało się czterech mężczyzn Paru wymachiwało koszmarnymi, zakrzywionymi nożami. Harry starannie wycelował podpalił rakietę. Poleciała szerokim łukiem i uderzyła w sam środek łodzi motorowej.

Motorówka eksplodowała. Wszystko rozpadło się na kawałki. Pontony mknęły w stronę stanowiska Pete'a i Harry'ego.

Nield, przesuwając miarowo lufę karabinu maszynowego, wyeliminował dwa. Gdy kule sięgnęły celu, detonowały laski dynamitu, którymi obwiązani byli. Arabowie.

Rozległ się ogłuszający ryk Arabowie i pontony; wszystko zniknęło. U stóp Pauli wylądował mały, biały przedmiot. Fragment roztrzaskanego pontonu.

Ku nabrzeżu pędziły kolejne pontony szeroką tyralierą Harry posłał serię. Nield nie przestawał strzelać. Rozległy się kolejne ogłuszające detonacje. Paula wycelowała karabin w ponton który wysforował się przed pozostałe. Przez chwilę światło księżyca wydobyło z mroku opętane dzikością twarze. Pociągnęła za spust. Twarze zniknęły. Zabrzmiała kolejna eksplozja Po pontonie nie było śladu. Znikający kilwater zabarwił się czerwienią.

Jeden z pontonów dobił do brzegu po lewej. Dwóch mężczyzn wspinało się na wały.

Dojrzeli obrońców wokół cokołu i podnieśli Kałasznikowy do strzału. Beaurain zauważył ich, wycelował i ze zdziwieniem skonstatował, że jeden z mężczyzn padł na wznak, wyrzucając ręce w górę. Nacisnął spust. Grad kul jak huragan zmiótł drugiego.

- Zabili wszystkich ludzi w pontonach, przy lewym brzegu. Tam znajdują się pozycje wroga..

- Jaką bronią dysponują? - spytał Ali.

- Maszynową. Mnóstwo...

- Dokładne pozycje?

- Gdzieś na brzegu. Nie widzimy ich...

Mohammed poprawił słuchawki. W jego głosie brzmiały histeryczne nuty. Do sterówki zaczęła wlewać się woda. Wkrótce cala barka miała pójść na dno.

- Co z mostem? Co z waszym celem? - krzyknął Ali.

- Waterloo stoi nadal. Toniemy. Cała barka..

- Powinieneś był powiedzieć to od razu. Dlaczego toniecie?

- Opuszczam pokład. Inaczej się utopię...

Głos przeszedł w bulgot, do sterówki z przerażającą prędkością wlały się masy wody.

Mohammed utonął, nie zdołał się wydostać.

Gdy Ali usłyszał bulgot, zrozumiał, co się stało. Co gorsza, wszyscy dowódcy pozostałych barek słyszeli nieszczęsne nowiny. Podczas ataku na most Westminster trzeba będzie spróbować innej taktyki. Ali zdecydował się szybko.

Europejczycy zawsze powtarzają rozwiązania strategiczne. Zwłaszcza, jeśli za pierwszym razem okażą się skuteczne. Trzeba ich zaskoczyć. Gdy się znów odezwał, w jego głosie brzmiał spokój.

- Działamy nadal według planu. Mohammed stracił zimną krew. Wpadł w histerię.

Przenoszę się na pokład barki numer 2. Rzućcie mi drabinkę z rufy, żebym mógł wejść na pokład.

Ali odwrócił się do swego zastępcy i zobaczył, że mężczyzna przewidział jego rozkaz. Na burcie opuszczano małą szybką motorówkę. Asystent zsunął się po linie i usiadł za sterami.

Dowódca znalazł się przy nim wcześniej, niż tamten się spodziewał Mówił cicho i spokojnie.

- Pełna prędkość. Pamiętaj, żeby płynąć zygzakiem - tak samo, jak wtedy na Nilu. Przemkniemy się.

Oddziały SIS i SAS zajęły pozycje dokładnie pomiędzy mostami Westminster i Lambeth. Stanowiska były dobrze ukryte. Paula dostrzegła w noktowizorze, jak pod mostem Lambeth pojawia się złowroga paszcza następnej barki.

Również na jej pokładzie dziobowym Paula dostrzegła dodatkowe uzbrojenie, wymierzone w przęsła następnego celu. Złożyła sierżantowi meldunek. Dzięki zmianie kierunku fal, które połączymy swe siły z nurtem, barka szybko minęła most. Wiatr przybierał na sile...

Paula przycisnęła lornetkę do oczu.

- Barka zmienia kurs. Wygląda jakby zmierzała w naszą stronę, do brzegu.

- Zauważyłem - odpowiedział sierżant. - Dzięki za potwierdzenie.

- To nie wszystko. Chwileczkę. Musze się upewnić...

Obejrzała pokład od rufy do dziobu. Znaczna liczba nieprzyjaciół przycupnęła za relingiem sterburty. Dostrzegła oparte o reling lufy wielu sztuk broni. Zmusiła się, by mówić spokojnie.

- Mnóstwo Arabów zajęło pozuje strzeleckie na całej długość pokładu. Są niemal całkiem ukryci za barierką. Czekają z bronią gotową do strzału.

- Dziękuję...

Sierżant podniósł noktowizor i przyjrzał się barce. Dziewczyna miała rację.

Natychmiast przejrzał taktykę Arabów. Diablo sprytne. Sierżant wydał nowy rozkaz.

- Pod żadnym pozorem, powtarzam, pod żadnym pozorem nie wolno otworzyć ognia. Oni na to właśnie czekają. Chcą się zorientować, gdzie jesteśmy. Możliwe, że będą strzelać na ślepo. Nie odpowiadać ogniem!

Będąc tak blisko, barka nabrała monstrualnych rozmiarów. Płynęła teraz niemal w poprzek rzeki. Ludzie sierżanta nie byli w stanie posłać pocisku pod takim kąta Niemniej jednostka musiała wkrótce zmienić kurs, inaczej roztrzaska się o wybrzeże.

- Nie widzę na rzece żadnych pontonów. Pewnie spuszczą je później - zameldował Buchanan.

Po raz pierwszy usłyszeli w słuchawkach głos nadinspektora. Dzięki temu Tweed, Beaurain i sierżant upewnili się, że oddział antyterrorystyczny policji na przeciwległym brzegu pozostaje na bieżąco.

- Skręcaj, do diabła - powiedziała Paula.

Jak gdyby słysząc, barka zmieniła kurs, by uniknąć kolizji z nadbrzeżem. Potem się zaczęło. Grad kul zasypał nabrzeże i wszystko wokół. Kanonada ciągnęła się w nieskończoność. Ludzie al-Kaidy nie wiedzieli, gdzie znajduje się przeciwnik, i czynili wszelkie wysiłki, by go skusić do odpowiedzi - co zdradziłoby jego miejsce pobytu.

Paula przypadła do ziemi, pchnięta przez Beauraina. Wymagało niezwykłej siły woli, by leżeć bez ruchu pod zaporą nieprzyjacielskiego ognia, i nie odpowiadać strzałami. Paula zacisnęła zęby. położenie było nie do niesienia Zerknęła na Tweeda i ze zdziwieniem zobaczyła na jego twarzy jedynie obojętność.

Morderczy ogień nie ustawał. Usłyszała stłumiony jęk po lewej, Harry trzymał się za ramię. Trafili go. Ostrożnie przyczołgała się do rannego i oderwała jego dłoń od ramienia. Pełno kiwi. Sięgnęła do torby na ramieniu i wyjęła apteczkę.

Delikatnie wcięła nożyczkami w kombinezonie Harry'ego otwór wokół rany. Włączyła na chwilę latarkę, osłaniając dłonią snop. Kula zgruchotała ramię, przechodząc na wylot. Paula przemyła ranę. Harry patrzył na nią z uśmiechem Potrząsnął głową. Nic mi nie jest, mówiło jego spojrzenie.

Oczyściwszy ranę, przycisnęła do niej antyseptyczny opatrunek i unieruchomiła taśmą klejąca Sprawdziła, czy krew nie wysącza się z pod spodu Przyłożyła usta do ucha Harry'ego.

Osuszająca kanonada nie ustawała i tylko w ten sposób mógł ją usłyszeć.

- Nie wolno ci używać lewej ręki. Przynajmniej dopóki nie wrócimy.

- Wszystko gra. Dzięki.

Oślepiająca eksplozja zatrzęsła ziemią pod ich stopami. Z pokładu rzucano na oślep granaty. Raptem wybuchy ucichły. Paula podniosła wzrok.

Barka oddalała się od brzegu, biorąc kurs na środek rzeki. Z kępy drzew, wśród których się ukopali, zostały strzępy. Paula wstała, gdyż teraz nie mogli jej zobaczyć. Barka ruszała pełną parą w stronę mostu Westminster, swego zasadniczego celu.

Oddział SAS zajął pozycję bliżej mostu, na lewo od kryjówki grupy SIS. Sierżant mógł już w tej chwili użyć wielkiego moździerza. Promień lasera precyzyjnie naprowadził bombę na cel. Spojrzał na podwładnego, tamten pośpiesznie poprawiał namiary urządzenia.

Skinął głową.

Ogromny pocisk poszybował w stronę barki i wpadł do luku Wyrzutnia wypluła rakietę, która pomknęła i uderzyła prosto w dziób barki.

Pauli wydało się, że eksplozja była o wiele silniejsza od dotychczasowych.

Statek zatrząsł się od burty po dziób. W wodach rzeki odbiło się morze płomieni, chmury gęstego dymu spowiły niebo. Barka przechyliła się na sterburtę.

Siła wybuchu rzuciła Alego na ścianę sterówki. Zachował kamienną twarz. Zorientował się, że barka pójdzie na dno. Odwrócił się do kapitana.

- Sprawdzę, co z pozostałymi barkami...

Zsunął się po drabince sznurowej, uwiązanej do relingu na rufie. Poniżej, niedaleko steru, wciąż unosiła się na wodzie mała motorówka. Asystent był już w środku, gotów do jazdy. Na krótką chwilę Ali stracił panowanie nad sobą. Wrzasnął na towarzysza.

- Zabierz nas stąd do diabła. Wracamy na moją barkę.

- Tak jest - powiedział asystent, przecinając cumę. Uruchomił silnik i oderwali się od ogromnej barki, która zaczęła odwracać się do góry dnem.

- Wszyscy do dżipów. Ruszać się, jeśli wam życie miłe.

Głos sierżanta był tak naglący, że Paula aż się zdziwiła Zdruzgotana barka wciąż unosiła się na powierzchni rzeki. Gdy pędzili do pojazdów, starała się pomagać Harry'emu.

Uśmiechnął się i odsunął ją na bok.

- Poradzę sobie. Ramię prawie nie boli. Mogę nawet używać karabinu...

Cała grupa choć obładowana torbami z bronią znalazła się w dżipach w rekordowo krótkim czasie. Oddział SAS mknął już w kierunku mostu Lambeth. Gdy Tweed przycisnął do oporu pedał gazu, Paula obejrzała się za siebie. Teraz rozumiała przezorność sierżanta i powód ponagleń.

Barka przewróciła się do góry dnem. Ogromny, opadający na dno ciężar, przeciął niemal rzekę na pół. Paula dałaby sobie głowę uciąć, że przez moment mignęło jej łożysko rzeki Chwilę później dwie monstrualne fale ruszyły ku brzegom i wgryzły się w nie niczym cyklon, rozbryzgując na nabrzeżu i po obu stronach chodnika tony wody. Gdyby tam pozostali, zmyłoby ich do rzeki. Przejeżdżając pod mostem, odetchnęła z ulgą.

Rzeka uspokoiła się.

Nie było dość czasu, by ludzie na pokładzie barki zdołali opuścić pokład. Tonący statek zamknął się nad nimi jak katakumba.

Arabski dowódca trzech pozostałych statków płynących w górę rzeki, jak trafnie odgadł sierżant, nie spróbuje tej sztuczki po raz drugi Sierżant rozkazał przemieścić stanowiska bliżej mostów narażonych na atak, na tyle jednakże daleko, by nie znaleźć się w zasięgu rażenia własnych pocisków.

Po paru minutach dwie kolejne barki zapadały się pod wodę. Tonęły powoli, co dało bojownikom al-Kaidy czas na opuszczenie pontonów. Tym razem, na rozkaz Alego, mieli płynąć do prawego brzegu. Ani jeden nie dotarł tam żywy, Oddział antyterrorystyczny Buchanana wystrzelał wszystkich, zanim zdążyli postawić stopę na ladzie.

Barka numer 5, na której pokładzie był Ali, wyznaczona do zniszczenia mostu Chelsea, została trafiona rakietą oraz pociskiem jeszcze daleko od mostu, dużo wcześniej, niż się Ali spodziewał.

Cały okręt stanął w płomieniach. W pontonach ruszyli w stronę prawego brzegu Arabowie, którzy zdołali ujść z życiem. Ponownie ludzie Buchanana, niektórzy po raz pierwszy tego dnia używając miotaczy płomieni, uśmiercili wszystkich jeszcze na wodzie.

Barka, w której najwyraźniej przewożono spory zapas amunicji, nagle wyleciała w powietrze. Sterówkę wyrzuciło w niebo; spadła do rzeki i zniknęła ze złowieszczym sykiem.

Fragmenty statku wzleciały do góry; by spaść po chwili prosto do gardła zachłannej rzeki.

Niezależnie od innych obowiązków, Buchanan nie zapomniał o więzionym na przystani Dicka strażniku Nie mógł się pogodzić z decyzją że próba uratowania go będzie zbyt wielkim ryzykiem.

Ostatecznie było to miasto Buchanana, i jego strona rzeki. Przekazał wyborowemu strzelcowi, sierżantowi Mackie, dokładne dyrektywy: Jeżeli nawet najlepszym w Europie snajperem był Marler, to Mackie był drugi.

Wcześniej Mackie, z karabinem na plecach, ruszył na przystań rowerem. Gdyby Marler go widział, musiałby podziwiać, jak cicho Mackie się poruszał, gdy już dotarł do celu Podszedł do głównego budynku, gdzie w obszernym pomieszczeniu biurowym paliły się światła Zajrzawszy przez okno, zobaczył przywiązanego do krzesła Proctora Zobaczył też uzbrojonego strażnika.

Ostatnia barka, której celem miał być most Alberta, wciąż jeszcze cumowała na przystani. Mackie przypatrywał się, jak strażnik podchodzi do okna Załoga rzucała cumy.

Barka była gotowa do drogi.

Mackie pchnął okiennicę i ze zdziwieniem skonstatował, że okno jest otwarte.

System bezpieczeństwa al-Kaidy najwyraźniej nie był doskonały. Strażnik stał do niego plecami, przypatrując się poczynaniom załogi, a Mackie powoli otwierał okno szerzej. Na szczęście zawiasy były dobrze naoliwione.

Jeden z członków załogi machnął do strażnika i wskazał mu uwieszoną, z boku kadłuba drabinkę sznurową. Strażnik wrócił do pomieszczenia, przeładowując broń.

Podszedł do Proctora od tyłu i podniósł karabin, mierząc w tył głowy więźnia.

Mackie kaszlnął. Strażnik odwrócił się szybko, lufa odsunęła się od głowy Proctora.

Mackie oddał dwa strzały - jeden w głowę - na wypadek, gdyby tamten nosił kamizelkę kuloodporną - a drugi w plecy, pod lewą łopatkę. Strażnik runał bezwładnie na twarz, uderzając o drewnianą podłogę z głuchym łoskotem.

Mackie wszedł do środka, podbiegł do rozciągniętego na ziemi strażnika, kopniakiem posłał jego broń w przeciwległy róg pomieszczenia Schylił się i sprawdził puls na tętnicy szyjnej. Nic. Odwrócił się do Proctora który wpatrywał się w niego oszołomionym wzrokiem.

- Proszę się nie obawiać. Należę do oddziału antyterrorystycznego. Zaraz sobie poradzimy z tymi więzami. Pewnie chce pan jak najszybciej zadzwonić do żony.

- Po dżipach SAS ani śladu! - zawołał Harry.

Paula pomogła mu wdrapać się na tylne siedzenie samochodu terenowego. Za kierownicą czekał już Tweed. Odwróciła się. Harry miał rację. Z tyłu jechały tylko trzy pojazdy, a w nich reszta oddziału Tweeda. Zmierzali w stronę mostu Alberta Tweed przytrzymał kierownicę jedną ręką, a drugą sięgnął po krótkofalówkę, w nadziei, że łączność radiowa jeszcze działa.

- Są jakieś szansę na ocalenie mostu Alberta, sierżancie?

- Przykro mi. Żadnych. Wykorzystaliśmy już wyspecjalizowany sprzęt. Pan oraz Buchanan musicie poradzić sobie z nieprzyjaciółmi, którzy przeżyją wybuch. Moi ludzie są dumni, że mogli z wami współpracować. Do następnego razu...

Łączność została przerwana Oddział SAS zniknął, a raczej zrobił się jeszcze bardziej niewidzialny. Paula dostrzegła błysk światła księżycowego, odbitego w zderzaku radiowozu.

Drugim brzegiem mknęła policyjna kawalkada Jechali łeb w łeb.

- Przynajmniej uratowaliśmy piec z sześciu największych mostów - skomentował głos Newmana w słuchawkach.

Tweed zaparkował niedaleko Szpitala Królewskiego w Chelsea Trzy pozostałe dżipy zatrzymały się tuż za nim. Tweed wysiadł i podszedł do pozostałych pojazdów.

- Pozostaniecie tutaj. Nie ruszycie się stąd w stronę mostu ani o krok. Słyszeliście chyba ostrzeżenie sierżanta Nie możemy nic zrobić. Newman ma racje, pięć uratowanych na sześć to całkiem niezły wynik.

- Może chociaż uda nam się wykosić jeszcze paru - powiedział Harry; stojąc obok Tweeda Karabin maszynowy trzymał pod prawą pachą.

- Płynie! - krzyknęła Paula.

Po przeciwległej stronie rzeki, przy radiowozie policyjnym, stał Buchanan. Za jego plecami ciągnął się sznur nieruchomych pojazdów. Śmiertelna cisza wróciła, ta sama, która niedawno wtrąciła Paulę w stan odrealnienia Dziewczyna stała na nabrzeżu z aparatem w dłoni Wiedziała, że utrwali na zdjęciach potworną katastrofę. Sądziła jednak, że powinna Szybko dwa razy zwolniła migawkę.

Szósta barka, która zgodnie z rozkładem wyruszyła z przystani Dicka jako ostatnia, niemal się zatrzymała, gdy jej dziób znalazł się pod mostem Alberta. Wydawało się, że spod mostu wyzierała paszcza gigantycznego rekina.

Gdy Ali tylko się zorientował, że jego operacja okazała się kompletną klapą umknął motorówką na pokład ostatniej barki.

Na krótko włączył wsteczny bieg, by zatrzymać barkę z włazem głównego luku dokładnie pod mostem Wybiegł ze sterówki, przemknął przez pokład i zszedł po drabinie do luku.

Miał zamiar osobiście uruchomić oba przyciski. Chciał zginąć wraz z resztką swych ludzi. Rozejrzał się wokół, po zgromadzonych w cieniu łuku mężczyznach. Klęczeli na matach modlitewnych, z twarzami zwróconymi na wschód.

Ali zaczerpnął głęboko tchu. Wcisnął pierwszy guzik, potem następny. Potężny; podobny do bomby pocisk pomknął w górę, w sam środek mostu. Ali złączył dłonie do modlitwy;

Paula zobaczyła w wizjerze aparatu, jak w górę mknie potężny pocisk. Trwało to jedno mgnienie oka Potem świat eksplodował Rzeką przetoczył się ogłuszający grzmot, Na moment rozbłysło oślepiające światło.

Środek mostu został strzaskany, wielkie kawały stali i betonu poszybowały w niebo.

Wieczność minęła, nim spadły na powrót do rzeki i zniknęły pod wodą. Ku obu brzegom ruszyły potężne fale. Kawałki białego relingu wzlatywały jeszcze wyżej. Ogromne bryły betonu siła wybuchu rozrzuciła po okolicy, niektóre wbiły się w fasady domów w okolicach Cheyne Walk. Pierwszy, rozsadzający bębenki ryk wybuchu ucichł. Na jego miejsce pojawił się jakby odgłos bombardowania - to ogromne odłamki raziły domy po obu stronach rzeki. Rumowisko, które było kiedyś mostem, spowiły kłęby czarnego dymu. Chwilę potem rozwiała go wiejąca w z nurtem rzeki bryza, odsłaniając upiorne śmietnisko szczątków budowli, które zaśmieciły Tamizę na wiele, wiele lat.

8

Podczas długiej, powolnej jazdy do Park Crescent, Newman siedział z Harrym na tylnym siedzeniu, a Paula z przodu. Samochód Newmana prowadził Beaurain. Wszyscy przez długi czas milczeli. Wreszcie, gdy już dojeżdżali do Park Crescent, ciszę przerwał Tweed.

- Jutro rano musimy wszyscy stawić się na spotkaniu u Warnera w Carpford. Jedynie przez grzeczność.

- Możemy jechać z panem? - upewniła się Paula.

- Tak. Podejrzewam, że oczekuje tylko mnie, więc będzie musiał jakoś się z tym pogodzić. Wszyscy odegraliśmy istotna rolę w minionych wydarzeniach.

- Zapowiadają na jutro słoneczny, bezchmurny dzień - powiedział Newman radośnie.

Wydało mu się, że Pauli nie spodobała się jego uwaga. Przez całą drogę siedziała nieruchomo, krążąc myślami wokół ostatnich chwil mostu Alberta, których byli świadkami.

Newman myślał jednak zupełnie o czymś innym.

- Ciekawe, że tym razem nie opuścili żadnych pontonów. Nikt nie ocalał.

- Pewnie myśleli, że pójdą prosto do nieba - a tam, na każdego czekać będą siedemdziesiąt dwie piękne hurysy - odparła Paula.

- A potem wszystko wyleciało w powietrze - zaczął Newman, - Widziałem przez lornetkę mężczyznę, biegnącego w stronę głównego luka To właśnie on mógł być mózgiem całej operacji.

- Być może - powiedział Tweed. - Póki pamiętam. Jadąc na jutrzejsze spotkanie z Warnerem, zabierzemy ze sobą Hogartha i Margessona.

- Billy'ego Hogartha i Margessona? - zdziwiła się Paula - Po co?

- Bo tam mieszkają.

- Ach, rozumiem - powiedziała Ale nie rozumiała.

- Dobra - zaczął znowu Newman - Przynajmniej nie będzie więcej tajemniczych zniknięć. Zastanawia mnie, co stało się z tymi wszystkimi ludźmi Osobliwe towarzystwa.

- Jeszcze jedno - odezwał się Tweed, gdy znaleźli się na Baker Street, rzut kamieniem od Park Crescent. - Poprosiłem Buchanana, żeby nam jutro towarzyszył. On i jego ludzie odegrali ogromną rolę w całej operacji.

Gdy dotarli na miejsce, Tweed wjechał dżipem na chodnik Tylko w ten sposób mogli się dostać do budynku, ulica zapchana była samochodami - zderzak w zderzak.

Wszystkie stały. Ruszył ku nim wściekły funkcjonariusz policji.

- Nie wolno tak jeździć! Chodnik jest dla pieszych. Będę musiał...

Urwał w połowie zdania, zobaczywszy żółtą flagę powiewającą na masce samochodu Tweeda Przełknął głośno ślinę i zasalutował.

- Przepraszam, sir. Mam polecenie, żeby wam umożliwić przejazd Proszę sekundkę poczekać...

Odwrócił się i począł zganiać pieszych z chodnika Szło mu opornie, ale nie ustępował.

W końcu częściowo mu się udało, droga do Park Crescent stanęła otworem.

- A to kto? - zawołał jakiś mieszczuch. - Niby dlaczego oni...

- W tej chwili to prawdopodobnie najważniejsza osoba w Anglii - odkrzyknął policjant.

- Plotki się rozniosły - zasugerował Newman.

- Buchanan im powiedział - sprostował Tweed.

- Czy oprócz Warnera ktoś jeszcze będzie na spotkaniu w Carpford? - spytała Paula.

- Owszem - odpowiedział. - Pewnie ten błazen Palfry. No i Eva Brand.

- Przepowiadam sobie śmierć z nudów - odrzekła.

- Ciekawe, że to mówisz. Zwykle twe przepowiednie się sprawdzają.

Gdy dotarli do Carpford, był cudowny, słoneczny poranek. Szczypał lekki mróz. Po mgle ani śladu. Powierzchnia jeziora Carp tyła błękitna i nieruchoma, niczym tafla szkła. Jechali samochodem terenowym, Tweed za kierownicą Paula obok, z tyłu Billy Hogarth oraz Newman, niejako w charakterze eskorty.

Za nimi jechał kolejny dżip, prowadzony przez Nielda. Miejsce pasażera zajmował Harry, a z tyłu Buchanan, eskortujący Margessona.

Kawalkadę zamykał pojazd, który prowadził Marler. Sam. Jak zwykle Gdy pokonywali zakręt obok urwiska, Paula poczuła nieprzyjemne ukłucie. W miejscu tym w tajemniczych okolicznościach zniknęła Linda Warner.

Gdy dotarli do Garda, Tweed ożywił się. Podszedł do ciężkich, nabijanych ćwiekami drzwi i już sięgał do dzwonka, gdy drzwi otworzyły się. Zobaczyli Eve Brand, w czarnych spodniach i długiej, luźnej marynarce czarnego koloru. Kobieta ukłoniła się lekko.

- Wejdź, proszę. Czeka na ciebie. Widzę, że przybyłeś w towarzystwie Wejdźcie wszyscy. Witaj, Paulo. Masz poważną minę.

- Zapewne po wczorajszych wydarzeniach.

- Oczywiście...

Stała przy drzwiach, póki wszyscy nie weszli do środka Uśmiechnęła się do Beauraina i gdy nikogo nie było już na zewnątrz, zamknęła drzwi Paulę uderzył przepych wnętrza. Drogie meble, złocone ramy portretów. Rozpoznała Wellingtona.

Przez drzwiach obszernego gabinetu zobaczyli Warnera, Eva rzuciła mu ostrzegawczo:

- Goście przybyli.

- Goście?

Minister siedział w imponującym fotelu, za masywnym, georgoriańskim biurkiem. Miał na sobie garnitur ciemnego koloru. Powiódł wzrokiem po przybytku.

- Nie rozumiem, po co przyszli z wami pan Hogarth i pan Margesson.

- To pańscy sąsiedzi - odparł Tweed. - Przewiozłem ich z Londynu. - Popatrzył na Palftyego, który stał w pewnej odległości od biurka - Pan również mnie nie poinformował, że w spotkaniu weźmie udział pański asystent. Obaj będziemy mieli sekundantów. Czy możemy przejść do - jak pan to ujął - wizji lokalnej?

- Zgadza się.

Buchanan stanął przy zaciągniętych kotarami oknach. Mógł stamtąd mieć na wszystkich oko. Beaurain zajął miejsce obok niego. Eva usiadła w odległym rogu, ręce ukryła w kieszeniach marynarki. Hogarthowi i Margessonowi wskazała miejsce niedaleko siebie.

Paula usiadła na sofie naprzeciw okien, dzięki czemu również ona widziała większość zgromadzonych w sali osób.

Światło słoneczne zalewało gabinet wesołym blaskiem, paradoksalnie uwydatniając jeszcze złowieszczą atmosferę, unoszącą się w powietrzu. Paula trzymała prawą dłoń w pobliżu torebki, parę centymetrów od spoczywającego w jej wnętrzu Browninga.

- Straciliście most Alberta - powiedział kwaśno Warner.

- To prawda - zgodził się Tweed. - Ale ocaliliśmy pozostałych pięć. Pięć kluczowych mostów. Przy wsparciu SAS.

- Czemu nie poinformowano mnie, że oni też wezmą udział?

- Prawdopodobnie ich dowódca nie uznał tego za niezbędne. SAS działa w sekrecie.

- W Gabinecie nie będą zadowoleni, gdy o tym usłyszą.

- Więc ciekawe czemu otrzymałem dziś rano przez kuriera notatkę z gratulacjami i podziękowaniami podpisaną przez samego premiera.

- Faktycznie, nadzwyczaj oficjalną drogą - zakpił Palfry.

- Nie pamiętam, żebym pana pytał o zdanie - powiedział cicho Tweed, patrząc na tamtego.

Palfry odwrócił wzrok w stronę Warnera, szukając pomocy. W tym momencie drzwi otworzyły się i pojawiła się w nich służąca. Wyglądała na zdenerwowaną.

- Kolejny gość z wizytą, sir. Pan Drew Franklin.

Ledwo skończyła mówić, gdy Franklin praktycznie odepchnął ją na bok ze słowami, że może odejść bo to prywatne spotkanie. Gdy się oddaliła, postąpił parę kroków naprzód, rozejrzał się wokół i stanął obok Evy.

- Wiedziałem, że nie będziecie chcieli omawiać tak ważnych spraw beze mnie - odezwał się do Warnera tonem najbardziej aroganckim z możliwych.

- Oczywiście, że nie. - Warnera nieoczekiwana wizyta wprawiła w widoczne zakłopotanie. Szybko jednak przywołał się do porządku. - Wiesz przecież, Drew, że jesteś tu zawsze mile widziany.

- Bardzo dyplomatyczne z twojej strony, Victorze jesteś kuty na cztery nogi, trzeba ci to przyznać. W jakim celu zwołano to spotkanie?

- Jak na mój gust, spróbujemy zidentyfikować człowieka, który był mózgiem tego przeklętego ataku al-Kaidy - wtrącił Tweed. Zerknął na Palfry'ego i Evę. - Zbrodniarza, jeżeli wolicie. Ta osoba jest teraz w tym pomieszczeniu.

- Co chcesz przez to powiedzieć, do diabła? - burknął Warner, spoglądając na Palftyego i Evę, gdyż zauważył, że Tweed im się przypatruje.

- Dość wcześnie - wyjaśnił Tweed - powziąłem podejrzenie, że w Carpford znajdowała się placówka zabójców al-Kaidy. Taktyczne posunięcie. Wysłano ich małymi jednostkami na odległą plażę, gdzie oczekiwał transport. Potem autostradą A268 dotarli w pobliże Northiam, a następnie, wiejskimi drogami, do Carpford. Poruszali się wyłącznie nocami. Tak liczna grupa musiała jednak gdzieś się zatrzymać, zanim przeniosła się na farmę Oldhurstów niedaleko Milton Keynes. Gdzie? W obszernym, gościnnym domu pana Palfry'ego, z mnóstwem sypialni na piętrze. W domu, w którym składuje się śpiwory dziesiątkami.

- To oburzające! - wybuchnął Palfry. - Nie rozumiem, dlaczego miałbym słuchać tych bzdur choć chwilę dłużej...

- Śpiwory zostaną zbadane przez ekspertów sadowych - ciągnął bezlitośnie Tweed. - Nie mam raczej wątpliwości, że odnajdziemy włosy i fragmenty naskórka, które nie mogły należeć do Europejczyków.

- Wychodzę... - zaczai Palfry. Twarz wykrzywiła mu się w furii.

- Nie sądzę - rzekł Buchanan.

Chwycił Palfry'ego, który już zaczął iść, odkręcił go plecami do siebie i wyjął parę kajdanek. W ciszy, która zapadła, Paula słyszała doskonale charakterystyczny trzask.

- Nie musisz nic mówić... - pouczył Buchanan Palfry'ego o przysługujących mu prawach. O telefonie do adwokata i obrońcy z urzędu.

- Nie potrzebuję pieprzonego adwokata - wrzasnął Palfry.

- Wydaje mi się, że spokój i rozwaga pozwolą wyjaśnić całą sytuację - zasugerował Warner, wpatrując się w Palfry'ego. - Z tego, co zrozumiałem, nadinspektorze, nie jest pan w stanie przedstawić żadnych dowodów na poparcie tego niezwykłego oskarżenia Byłem prawnikiem, zanim zająłem się polityką.

- Mamy wiarygodne powody, by uznać pana Palfry'ego podejrzanym o dokonanie przestępstwa na bezprecedensową skalę - sprzeciwił się Buchanan.

- Nie powinien pan przedstawić nakazu aresztowania?

- Faktycznie powinienem - zgodził się Buchanan. Wydobył dokument z kieszeni. - Jest tutaj. Obok pozwolenia na rewizję w jego domu Rozumiem, że pan się wzdraga, panie ministrze. Trudno się panu pogodzić, że pański asystent współpracował z al-Kaidą. Jednakże wiemy na pewno, że udzielił schronienia co najmniej dwudziestu członkom tej organizacji. Użyczył swego domu jako noclegowni w drodze na farmę Oldhurstów.

- A gdzie - zaczął Warner zjadliwie - znajduje się to miejsce?

- Już panu mówiłem - ciągnął Buchanan. - Niedaleko Milton Keynes. Właśnie stamtąd skradziono pięć cystern na mleko, którymi przewożono bomby. Bomby, które miały posłużyć zniszczeniu sześciu największych londyńskich mostów na Tamizie. Na farmie bomby przeniesiono do białych furgonetek, i w nich zawieziono na brzeg rzeki.

- Cóż za pomysłowy plan - skomentował Warner, wpatrując się przez cwikiery w Palfry'ego lodowatymi oczyma.

- Jest jeszcze jedno - przerwał Tweed, z rękoma w kieszeniach płaszcza - Tajemniczy lot Drewa do Kairu jakiś czas temu. Drew nie leciał sam Towarzyszyła mu panna Brand. Potem, zanim przez Kair wrócili do Anglii, polecieli jeszcze razem do Tel Awizu. Zastanawia mnie, z kim się tam spotykali.

Tweed odwrócił się i obrzucił ponurym wzrokiem Franklina i Evę. Drew, jak zwykle schludnie ubrany, odpowiedział mu wrogim spojrzeniem. Eva stała obok wyprostowana, jej piękna twarz nie zdradzała żadnych emocji.

- Dopiero teraz zrobiło się ciekawie - zauważył Warner.

- Rzeczywiście, bardzo to wszystko interesujące - zgodził się Tweed. Przypatrywał się teraz wszystkim zgromadzonym w pokoju. Rozejrzał się dookoła - Panie Margesson, wydaje mi się, że nadszedł czas, by pan powiedział, co wie.

Margesson wystąpił na przód. W garniturze wyglądał zupełnie inaczej. Odezwał się głosem, który trudno byłoby połączyć z żarliwym kaznodzieja. Gdy mówił, przenosił wzrok z Tweeda na Warnera.

- Victor Warner odwiedzał mnie regularnie po zmroku. Wiele razy długo rozmawialiśmy. Gdy mówię „rozmawialiśmy” mam właściwie na myśli, że on mówił, a ja słuchałem Ma nadzwyczaj władczy charakter. Teraz, po nocy spędzonej w Londynie, z dala od tego miejsca, rozumiem, jak bardzo samotne życie uczyniło mnie podatnym na jego słowa. Do tego stopnia, że nawet mu uwierzyłem.

- Co panu mówił? - spytał Tweed, dodając Margessonowi odwagi.

- Mówił, że społeczeństwo Zachodu się rozpada, że nie spajają go już żadne moralne więzy. Winą za ten stan rzeczy obarczał tak zwaną emancypację kobiet. Zasady moralne wyrzucono na śmietnik, liczba rozwodów ogromnie wzrosła, ludzie zaczęli tylko folgować swym popędom. Żonaci mężczyźni zadają się z obcymi kobietami, a kobiety gorzej nawet - idą z obcym mężczyzną, kiedy im tylko przyjdzie na to ochota. Zamężne kobiety. Mówił, że jedyny ratunek może przyjść ze Wschodu. Muzułmańskie kobiety znają swe miejsce, zawsze trzy kroki za mężem, okrywają swe ciało i twarz, unikając zainteresowania mężczyzn. Często używał słowa „dyscyplina”. Chciał, by na Zachodzie zapanował islam.

- Fundamentalizm islamski? - podsunął Tweed.

- Och, używał pierwszego z tych słów bardzo często - odrzekł Margessoa - A ja zacząłem przejmować jego poglądy; sposób mówienia, zacząłem w to wierzyć. Teraz już wiem, że zostałem wykorzystany.

- W jaki sposób? - dopytywał się Tweed.

- Potrzebował kogoś, kto rozpowszechniałby te idee. Sadzę, że jest bardzo samotnym człowiekiem, który żyje pod nieustanna presją.

- Zdajecie sobie chyba sprawę, że ten facet jest kompletnie szalony - rzekł cicho Warner. - Powinien trafić do izolatki - ciągnął, polerując cwikiery. Po chwili założył je z powrotem na swój haczykowaty nos.

- To jest myśl - zgodził się Tweed. - Problem jednak w tym, że mamy drugiego świadka, którego zeznania są nieodparte Billy'ego Hogartha - Odwrócił się do Hogartha - Czy mógłbyś nam opisać, co widziałeś tej nocy, kiedy Paula Grey została zaatakowana i uwięziona?

- Widziałem wszystko.

Billy nie był tak chętnym mówcą, jak Margessoa Zawahał się. Tweed nie poczynił żadnych wysiłków, by skłonić go do kontynuacji.

- Pewien przyjaciel, który bywał w Izraelu, podarował mi noktowizor - zaczął Billy. - Gdy byłem sam, często go używałem, żeby przypatrywać się nocnym wydarzeniom w wiosce. Tamtej nocy również to robiłem. Nie wiedziałem, jak powinienem zareagować, więc nie zrobiłem nic.

- Nic nie zrobiłeś, kiedy...? - podkreślił Tweed.

- Kiedy zobaczyłem pannę Grey, jak po zmroku dzwoni do Drewa Franklina. Drew otworzył drzwi Odniosłem wrażenie, że nie rozmawiali zbyt długa.

- Podobało ci się na Bahamach, Geraldzie? - powiedział nagle Tweed.

- Piękne... - Warner raptownie urwał, na jego twarzy pojawiła się panika.

- Przedstawiam wam Geralda Hanovera, sponsora i mózg operacji al-Kaidy. Proszę dalej - ponaglił Billy'ego Hogartha Tweed.

- Panna Grey odchodziła już od domu Drewa - wyjaśnił Billy. - Wydaje mi się, że chciała wracać do samochodu, który zaparkowała w stodole pani Gobble.

Billy urwał, jakby przypomniał sobie coś przerażającego, zanim znów zaczął mówić, zaczerpnął głęboko powietrza.

- Szła już w stronę samochodu, gdy nagle otworzyły się drzwi wejściowe tego domu.

Pojawił się wielki mężczyzna w czarnym turbanie na głowie, podszedł do niej i uderzył w tył głowy. Nieprzytomną przeniósł tutaj.

- Kolejny świr - wybuchnął Warner. - Pecksniff wynajmował domy dziwnym ludziom. Ty też postradałeś chyba zmysły; Tweed. Gerald Hanover? A kto to jest, do diabła?

- Pan. Pomysłodawca i źródło finansowe al-Kaidy Mamy świadków na Bahamach, którzy zidentyfikowali pana na zdjęciach, które im posłaliśmy - blefował - Prócz tego, mamy zeznanie Billy'ego Hogartha o porwaniu Pauli. Czy jesteś pewien, Billy, że Paulę przyniesiono do tego domu?

- Zupełnie pewien - rzekł z naciskiem Billy. - Garda leży spory kawałek od domu Drewa. Ten osiłek musiał chwilę nieść bezwładną pannę Grey, nim tu trafił. Widziałem dokładnie.

- To przecież prostaczek - wściekał się Warner. - Bajdurzy.

- Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać - powiedział Buchanan twardo. - Słyszeliście zapewne, że na zewnątrz zatrzymały się dwa pojazdy. To radiowozy policyjne, a w nich wyszkoleni poszukiwacze i eksperci sądowi. Panna Grey opisała nam bardzo dokładnie piwnicę, w której ją przetrzymywano, a z której, wykazując się wielką odwagą, uciekła. Jeżeli znajduje się ona pod nami, łatwo ją znajdziemy.

- Co to, to nie! - Warner skoczył za biurkiem na równe nogi. - Nie wolno wam przeszukiwać własności ministra.

- Ależ owszem - poinformował go Buchanan. - W mojej kieszeni spoczywają dokumenty zezwalające na przeszukiwanie wszystkich domów w tej wiosce. Z pańskim włącznie.

Wystąpił naprzód i upuścił na biurko przed Warnerem poskładany, długi dokument.

Następnie powrócił na swoje miejsce przy oknie. Warner rozłożył kartki i prędko przeczytał dokument. Po chwili podniósł wzrok z uśmiechem, pełnym poczucia własnej ważności.

- Wszyscy wiedzą że sędzia, który to podpisał, cierpi na starczą demencję.

- Co nie zmienia faktu, że jest to prawomocny nakaz rewizji.

- A co spodziewacie się tu znaleźć, do cholery!? - krzyknął Warner.

- Prawdopodobnie piwnicę, w której przetrzymywano pannę Grey. Liczymy również na to, że uda nam się odkryć miejsce, w którym ukryto zwłoki pięciorga ludzi, którzy zniknęli w wiosce. Między innymi pańskiej żony.

- Mam tu jednak coś, co sprawi, że zmienicie zdanie.

Otworzył szufladę i zaczął przebierać wśród papierzysk. Nagle wstał. W prawej dłoni trzymał Colta 455. Wymierzył w pierś Pauli .Newman wyjął dłoń spod marynarki, gdzie w kaburze spoczywał Smith & Wesson.

- Wszyscy natychmiast opuścić ten dom - rozkazał Warner. - Prócz panny Pauli Grey:

- Nie ma mowy - rozległ się lodowaty głos.

W stronę biurka szła Eva Brand z Berettą w prawej dłoni. Jej ręka ani drgnęła, zauważała Paula. Eva podeszła do ministra na odległość trzech metrów. Ton głosu i wyraz jej twarzy mogły przerazić.

- Spróbuj tylko tego użyć - ciągnęła. - A wpakuję ci kulę w ten podły łeb.

Pat, pomyślał Newman. Dwa pistolety; oba wymierzone bezpośrednio w dwa różne cele. Niebezpieczna sytuacja Beretta 6,35 mm Evy nie była bronią, potężną, ale strzał z niewielkiego dystansu roztrzaskałby Warnerowi czaszkę.

- Eva - powiedział Warner ze śladem drżenia w głosie - Dlaczego?

Mówiąc, nie spuszczał wzroku z Pauli. Sprytne posuniecie, nikt z obecnych w pomieszczeniu nie mógł zareagować. Eva sięgnęła lewą ręką pod marynarkę, wyjęła wycinek z gazety i rzuciła na biurko. Tweed rozpoznał ów dziwaczny, opóźniony nekrolog, który Newman pokazywał mu w „Daily Nation”.

- Co to jest? - spytał Warner. Głos mu słabł.

- Nekrolog mężczyzny; który poniósł śmierć dwa lata temu w Jemenie - wyjaśniła Eva. - Kapitana Charlesa Hobarta. Pamiętasz go? Tylko nie mów, że nie. Pociągnę za spust.

- Jak przez mgłę - rzekł i zaczął się pośpiesznie poprawiać. - Teraz wraca to do mnie. Zabity w akcji... oficer... Siły Specjalne...

- W Jemenie - dopowiedziała Eva tym samym niepokojącym i monotonnym tonem. - Zlecono misję zniszczenia oddziału al-Kaidy, stacjonującego na pustyni. Jeden jedyny człowiek zgłosił się na ochotnika. Był w stanie tego dokonać w pojedynkę i zrobiłby to. Gdyby nie został zdradzony. Byłeś tam wtedy. Tuż po tym, jak cię zrobili ministrem. Poinformowałeś dowódcę oddziału. Wysłałeś al-Kaidzie sekretne ostrzeżenie, że wróg się zbliża. Że będzie sam. Więc go zabili. Zastawili zasadzkę i zabili go... Zabili mojego ojca.

- Hobart... ty nazywasz się... Brand.

- Nie. Nazywam się Eva Hobart. Zanim odeszłam z Medfords, zmieniłam nazwisko, żeby dostać u ciebie pracę. Kierownik Medfords, mój przyjaciel, obiecał dochować tajemnicy. Wiedziałam, że to ty planowałeś i organizowałeś atak al-Kaidy na Londyn Mogę to udowodnić.

- To... niemożliwe...

Ponownie Eva sięgnęła lewą ręką do kieszeni Wyjęła poskładaną kartkę papieru i rzuciła na biurko. Ponownie Warner nie odważył się spojrzeć na przedmiot. Nie mógł spuścić Pauli z oka, lufa Colta wciąż celowała w klatkę piersiową dziewczyny.

- To jest - powiedziała Eva - ta pierwsza zakodowana wiadomość, o której myślałeś, że się zawieruszała Następne przesyłano już bezpośrednio do ciebie. Po arabsku, ale nie z ambasady - nadesłana z pewnego miejsca w Kairze. Rozkodowałam ją i nigdy ci nie powiedziałam, że nadeszła. Chcesz wiedzieć, co w niej napisano? To ściśle tajne.

- Nie miałaś prawa...

- Zamknij swój zdradziecki pysk. Tam jest napisane: „Miło słyszeć, że wkrótce atak w Londynie. Oby był większy niż 11 września

- To... jakaś... pomyłka.

- Żadnej pomyłki. Wiadomość zaadresowano do ciebie. Opatrzono klauzulą „do rak własnych”.

- Pomyliłaś się w rozkodowywaniu.

- Ojciec był dla mnie kimś bardzo ważnym, Victorze. Był dla mnie wszystkim. Kiedy poleciałam z Drewem do Kairu, rozmawiałam z sierżantem Langfordem, obecnie w stanie spoczynku, który w Jemenie pełnił istotną funkcję. Usłyszał kiedyś przypadkiem twoją rozmowę telefoniczną po arabsku - Langford biegle włada tym językiem. Słyszał, jak mówisz, że tylko jeden człowiek, kapitan Hobart, zjawi się następnego dnia, by wyeliminować oddział. Langford nie złożył raportu, bo uznał, że nikt mu nie uwierzy. Leci obecnie do Londynu, by zrelacjonować Drewowi, pod przysięgą, co słyszał. Drew to opublikuje. Jesteś skończony.

- Ty suko...

- Panie nadinspektorze, czy mógłby pan do mnie podejść? Niech tylko pan nie próbuje odebrać mi pistoletu. Strzelę. - Ponownie wyjęła lewą ręką z kieszeni jakiś przedmiot.

- Może lepiej ty podejdź, Tweed.

Tweed zbliżył się z wolna i stanął za jej plecami, Warner wciąż mierzył w Paulę.

Eva poprosiła Tweeda, by wyciągnął rękę. Gdy to zrobił, wcisnęła mu w dłoń mały klucz. Tweed powrócił na swoje miejsce.

- Mózgiem operacji był Victor Warner - poinformowała Eva - Mogę tego dowieść. To on stał za zamachem wrześniowym w Nowym Jorku. Ten kluczyk otwiera ukrytą szufladę z boku jego biurka. Udało mi się do niej dostać, gdy Warner był na obradach. Szkolenie w Medfords nie poszło na marne. Znajdziecie tam mnóstwo materiałów - terminarz lotów ze Stanów Zjednoczonych, a na nim wszystkie ważniejsze rejsy. Najdłuższe, z największym zapasem paliwa, zakreślone na niebiesko. Czerwonymi okręgami zaznaczono loty z Bostonu i Newark, które miały miejsce 11 września Al-Kaida szkoliła zabójców. Warner zaplanował resztę...

- Powinienem cię zabić - wrzasnął Warner.

- Chcesz kulę w łeb już teraz?

Warner, ciągle mierząc do Pauli, zaczął odchodzić od swego biurka Zatrzymała go ściana pokryta drewnianymi panelami. Lewym łokciem naparł na nią. Jeden z paneli odsunął się, odsłaniając sekretne przejście. Za nim znajdował się tunel. Warner skoczył do środka Eva nacisnęła spust. Kula utkwiła w ścianie.

- Pudło - powiedział Newman.

Eva ruszyła za Warnerem niczym pantera podążająca za zwierzyna. Momentalnie znikła w tunelu. Paula skoczyła naprzód, lecz wyprzedził ją Tweed. Dołączył do nich Newman. Wysoki i szeroki, wykładany kamieniem tunel, opadał gwałtownie, Warner biegł.

Eva strzeliła znowu.

- Pudło - powtórzył Newman.

Na końcu tunelu zobaczyli światło, znajdowało się tam wyjście. Naciśnięcie ukrytego pod drewnem przycisku otwierało naraz obie strony tunelu Warner pędził w dół tunelem Eva była tuż tuż. Strzeliła znowu.

- Pudło - powtórzył Newman.

Pierwsza Paula zorientowała się, co się dzieje. Zrównała się z Newmanem i odezwała się cicho.

- Ona pudłuje celowo, chce go gdzieś zapędzić.

Warner dotarł do wyjścia i wydostał się na zewnątrz. Kolejna kula Evy utkwiła powyżej wyjścia Newman mruknął. Czwarty strzał. W Beretcie były jeszcze trzy kule.

Zarówno Tweed, jak i Newman biegli z pistoletami w dłoniach, jednakże nie ważyli się ich użyć, żeby nie trafić Evy. Raptem pozostawili tunel za sobą. Znajdowali się gdzieś nisko, wokół unosiła się mgła Eva strzeliła po raz piąty. Kula oderwała kawałeczek warnerowego buta.

Minister wpadł w panikę i w gorączkowym pośpiechu zaczął się zsuwać po zasnutym mgłą zbocza Podążali za nim. Eva zatrzymała się i strzeliła ponownie, starannie przedtem wycelowała Kula odstrzeliła koniuszek drugiego buta Mgła się przerzedziła i dzięki temu widzieli dokładnie, co się zdarzyło.

Warner zorientował się nagle, że stoi na krawędzi dołu z wapnem. Zbyt późno jednak.

Stracił równowagę. Wrzasnął i runął. Ścigający stali w miejscu, zmrożeni widokiem. Warner zdołał wydźwignąć górną część swego ciała w górę. Cały ociekał wapnem. Zamachał desperacko rękoma i wrzasnął znowu. Dół powoli wsysał jego ciało do środka. Gdy już tylko jego głowa znajdowała się ponad białą powierzchnią, otworzył usta, by krzyknąć znowu. Wapno zalało mu gardło. Wydał z siebie coś w rodzaju:

O Bo... gchh

I nagle zniknął pod powierzchnią, a w miejscu, gdzie był, wapno zabulgotało. Wkrótce powierzchnia wapiennego dołu znieruchomiała.

Epilog

Trzy tygodnie później Tweed zwołał w biurze zebranie. Uczestniczyli w nim Paula, Beaurain i Newman. Luty dobiegał końca w promieniach słońca, niebo było oszałamiająco błękitne. Na biurku przed Tweedem piętrzył się stosik raportów. Zwiad lotniczy nadesłał kilka zdjęć Carpford. Paula zareagowała dość zjadliwie na tę spóźnioną dostawę.

- Mam raport od profesora Saafelda, patologa - ogłosił Tweed. - Wiecie na pewno, że pod wpływem mojej sugestii Buchanan porzucił ideę poszukiwania ciał w wyrąbisku i postanowił przeszukać dół wapienny. Osuszyli go. Szybko się z tym uporał, mając do dyspozycji specjalistyczne wyposażenie i ekspertów. Robota nie była przyjemna.

- Coś znalazłeś? - spytała cicho Paula.

- O tak. Sześć ciał. Z niektórych, cytuję Saafelda, zostało nawet sporo więcej niż szkielet. Saafeld to znakomity specjalista, z twoją pomocą zidentyfikował wszystkich. Najłatwiej - co zrozumiałe - poszło z Victorem Wagnerem. Miał jeszcze nawet cwikiery na nosie.

- Odrobinę za późno się zorientowałam, że ten człowiek w arabskim stroju na zdjęciu z meczetu w Finsbury, to on - zauważyła Paula - Znaleźli Lindę Warner? - spytała z obawą.

- Tak. Ciało uległo niemal całkiem rozkładowi. Zidentyfikowano ją dzięki pierścionkom na palcu lewej ręki - i mojemu opisowi. Ciało Jaspara Bullera znajdowało się w bardzo złym stanie, ale - co zadziwiające - doskonale zachował się skórzany portfel, w którym znaleźli aż nadto do identyfikacji.

- A pani Gobble? - spytała Paula - Ta urocza staruszka?

- Była drugą ofiarą, jak się domyślaliśmy. Zidentyfikowano jej ciało dzięki sznurowi błękitnych paciorków. Naszyjnik wciąż znajdował się na tym, co - obawiam się - było nieco więcej niż tylko szkieletem Tutaj ponownie pomocna okazała się Paula, która widziała te niebieskie paciorki u pani Gobble, gdy była u niej. Następnie mamy Pecksniffa, fałszywego prawnika Pomógł nam opis Pauli oraz fakt, że duży zegarek na łańcuszku, jego własność, wciąż znajdował się przy tym, co zostało z Pecksniffa Ostatnie ciało, które trafiło do dołu, należało do Martina Hogartha Ktoś go tam wrzucił po tym, jak popełnił samobójstwa. Łatwo go było zidentyfikować.

- Makabryczny zawód - skomentowała Paula.

- Cóż - powiedział Tweed, przeglądając akta sprawy. - To prawda, że wobec Victora Warnera powziąłem podejrzenia dość wcześnie. Znałem Lindę, jego żonę, i wiedziałem, że była zarówno inteligentną, jak i pełną uczuć patriotycznych kobietą. Niezwykle trzeźwo mdląca osobą. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego zatrzymała się wtedy na odludnej drodze. Dotarło do mnie, że nie zrobiłaby tego, gdyby nie zobaczyła kogoś znajomego. Potem już łatwo doszedłem do wniosku, że jedyną osobą, która mogłaby ją skłonić do zatrzymania się, był jej mąż. Musiał nadjechać z przeciwnego kierunku i zaparkować samochód w poprzek drogi. Tak czy owak to jedynie teoria, brak nam dowodów.

- Muszę przyznać - zgodził się Beaurain - że na samym początku odniosłem wrażenie, jakby minister starał się raczej utrudnić niż pomóc Tweedowi w śledztwie.

- Victor Warner był fanatykiem - rzekł ponuro Tweed - Przechodząc na islamski fundamentalizm, stał się bezlitosnym człowiekiem, który już nigdy nie miał skrupułów. Konsekwentnie mordował wszystkich, którzy mogli ujawnić jego plan. Mogę jedynie zgadywać, choć pewien nie jestem, że z tego samego powodu zamordował żonę. Linda musiała odkryć, w co jest zamieszany, i postanowiła to ujawnić. Jakie znalazł wyjście? Zabił. W dodatku wybrał iście diaboliczną metodę pozbycia się ciał.

- Wywoził je wózkiem kolejowym tunelem, którym wtedy uciekałam - powiedziała Paula.

- Tak jest. Ofiarom strzelono najpierw w tył głowy. Saafeld odkrył tę prawidłowość u wszystkich ofiar. Znalazł nawet kulę, która utkwiła w mózgu Jaspara Bullera Ciała wkładano potem do wózka i jeden z tych osiłków wiózł je tunelem do kamieniołomów. Stamtąd łatwo już było zanieść ciało na brzeg dołu i rzucić.

- Co przytrafiłoby się także i mnie, gdybym nie zdołała uciec - powiedziała Paula cicho. - Bardziej jeszcze się zdziwiłam, gdy w najważniejszym momencie ratunek nadszedł od Evy. Cóż, zemsta się dokonała. Co za ironia, że Warner sczezł w ten sam sposób, jak jego ofiary. - Zerknęła na zegarek - Wybaczcie, umówiłam się z Evą na lunch, więc będzie lepiej...

- Rząd za wszelką cenę starał się zatuszować sprawę - zauważył Newman - Zrezygnowali po odkryciu ciał w dole wapiennym.

- Pamiętajcie - dodał Tweed - że Palfry, oczekując w więzieniu Belmarsh na proces, popełnił samobójstwo. Nietrudno było Warnerowi go zmanipulować. Poza tym ważne jest też to, co odkryliśmy w sekretnej szufladzie w biurku Warnera, tej, do której Eva dała mi klucz. Strawiłem noc na studiowaniu materiałów, które tam znalazłem.

- Co pan znalazł? - spytał Beaurain.

- Plan zniszczenia sześciu mostów na Tamizie. Rozmaite wskazówki, jak powinno wyglądać miejsce, z którego wyruszy atak, wreszcie decyzja, by przejąć przystań Dicka. To nie wszystko. Opisany w detalach plan ataku, który 11 września w Nowym Jorku się powiódł. To Warner go zaplanował. Istotny jest fakt, że poleciał do Nowego Jorku, a potem do Bostonu, tuż przed i zaraz po ataku na World Trade Center. Sporządziłem fotokopie wszystkich dokumentów, które znalazłem w szufladzie, i przesłałem oryginały do Stanów, Cordowi Dillonowi, którego właśnie mianowano dyrektorem CLA. - Urwał. - Znalazły się tam również szczegóły - dotyczące ataków, które miały w Stanach dopiero nastąpić. Wszystko dostał Dillon.

- Za pozwoleniem premiera, jak rozumiem?

- Oczywiście. Rosną plotki, że nasz rząd upadnie. Tak miedzy nami, premier bardzo by chciał.

- Słyszałem - rzekł z naciskiem Newman - Że dołączy do nas Eva Brand. Poważnie się nad tym zastanawiam. Jest doświadczona, ma intelekt i charakter.

- Ale czy Paula się nie wścieknie? Jeżeli w biurze pojawi się Eva?

- Jeżeli zdecyduje się zatrudnić Evę, poślemy Paulę na dół, do działu łączności.

- Będzie tu często przychodzić - nie ustępował Newman.

- Dlatego właśnie się zastanawiam - odrzekł Tweed.

- Nie nabierze mnie pan - kaszlnął Newman. - Już się pan zdecydował.

141



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Forbes Colin Komórka
Forbes Colin Tweet 19 Śmiertelne ostrze
Forbes Colin Ekspres pod lawina
Forbes Colin Tweed 17 Przypływ
Forbes Colin Tweed 02 Terminal
Forbes Colin Pułapka w Palermo
Forbes Colin Tweed 23 Śmierć w banku Main Chance
Forbes Colin Kamienny lampart 2
Forbes Colin Na szczytach Zervos
Forbes Colin Tweed 02 Terminal
Forbes Colin Ekspres pod lawiną
Forbes Colin Rok złotej małpy
Forbes Colin Tweed 19 Śmiertelne ostrze
Forbes Colin Kamienny lampart
Colin Forbes Tweed 20 Komórka
Colin Forbes Syndykat zbrodni
Colin Forbes Rok zlotej malpy
Colin Forbes Śmierć w banku Main Chance

więcej podobnych podstron