James PATTERSON
CZTERY ŚLEPE MYSZKI
Dedykuję tę powieść Manhattan College w jego sto pięćdziesiątą rocznicę istnienia. Go Jas pers!
Dedykuję ją również Mary Jordan,
bez której rzeczywiście wszystko by się rozsypało.
PROLOG
NIEBIESKIE MORDERSTWA
1
W ciszę, jaka zaległa w sali sądowej, wdarł się brutalnie przeraźliwy skrzyp drewna szorującego po drewnie. To Marc Sherman, prokurator okręgowy w Cumberland County w Karolinie Północnej, odsunął się ze starym kapitańskim krzesłem od swojego stołu.
Potem wstał i powoli podszedł do ławy przysięgłych, gdzie na spijanie słów z jego warg przygotowało się już dziewięć kobiet i trzech mężczyzn - sześcioro białych i sześcioro Afroamerykanów. Lubili Shermana i on o tym wiedział, ba, nie wyobrażał sobie, że mogłoby być inaczej. Wiedział również, że tę dramatyczną sprawę o morderstwo ma już właściwie wygraną, a poruszająca mowa końcowa, którą zamierzał wygłosić, to jedynie formalność.
Mimo wszystko ją wygłosi. Sierżant Ellis Cooper musi odpowiedzieć za swe zbrodnie. Żołnierz ten dopuścił się najohydniejszych i najbardziej nikczemnych morderstw w dziejach Cumberland County w Karolinie Północnej. Tak zwanych niebieskich morderstw. Mieszkańcy okręgu oczekiwali od Shermana uzyskania wyroku skazującego dla Eblisa Coopera który, nawiasem mówiąc, był czarny, i on ich nie zawiedzie.
- Wykonuję od jakiegoś czasu tą profesję - zaczął prokurator okręgowy - jeśli chodzi o ścisłość, to od siedemnastu lat. I przez ten czas nie zetknąłem się jeszcze z czymś takim jak morderstwa popełnione w grudniu zeszłego roku przez oskarżonego, sierżanta Ellisa Coopera. Zaczęło się od sceny zazdrości, którą zrobił jednej z ofiar, Tanyi Jackson, a skończyło na bezprzykładnej masakrze trzech niewinnych kobiet. Wszystkie były żonami, wszystkie były matkami. Osierociły w sumie jedenaścioro dzieci. Dodajmy do tego zrozpaczonych mężów, jak również pogrążonych w żałobie członków rodzin, sąsiadów i przyjaciół.
W tamten tragiczny piątek mężowie ofiar wybrali się do Fort Bragg na tradycyjną cotygodniową partyjkę kart. W związku z czym Tanya Jackson, Barbara Green oraz Maureen Bruno, też tradycyjnie, urządziły sobie „babski wieczór”, żeby pogawędzić, pośmiać się, jednym słowem spędzić czas w miłym towarzystwie. Od dawna były serdecznymi przyjaciółkami. Tego piątku spotkały się w domu Jacksonów, Tanyi i Abrahama, rodziców czworga dzieci.
Około dwudziestej drugiej, po wypiciu co najmniej pół tuzina kolejek alkoholu w bazie, sierżant Cooper udał się do Jacksonów. Jak słyszeliście, dwoje sąsiadów zeznało pod przysięgą, że widzieli go pod domem. Krzyczał, żeby pani Jackson do niego wyszła.
Kiedy te nawoływania pozostały bez echa, sierżant Cooper wtargnął do domu. Nożem wieloczynnościowym RTAK, lekką bronią należącą do wyposażenia sił specjalnych armii Stanów Zjednoczonych, zaatakował kobietę, która odrzucała jego zaloty. Zabił Tanyę Jackson na miejscu jednym pchnięciem.
Następnie rzucił się z nożem na trzydziestojednoletnią Barbarę Green, a na koniec na Maureen Bruno, którą dogonił przy drzwiach frontowych, kiedy próbowała uciekać. Wszystkie trzy kobiety zginęły od pchnięcia nożem zadanego przez silnego mężczyznę, który technikę walki wręcz zgłębiał w Centrum Wyszkolenia imienia Johna F. Kennedy'ego, przy kwaterze głównej sił specjalnych.
Nóż wieloczynnościowy będący narzędziem zbrodni zidentyfikowano jako osobistą własność sierżanta Coopera. Miał go od lat siedemdziesiątych i była to jego pamiątka z Wietnamu. Na nożu zabezpieczono odciski palców sierżanta Coopera.
Jego odciski palców były również na odzieży pani Jackson i pani Green. Badania DNA wykazały, że skóra, której strzępki znaleziono pod paznokciami pani Jackson, należy do sierżanta Coopera. Na miejscu zbrodni zabezpieczono też jego włosy. Samo narzędzie zbrodni znaleziono w kryjówce na poddaszu domu Coopera. Razem z patetycznymi „liścikami miłosnymi”, które pisał do Tanyi Jackson, i które ona odsyłała mu, nawet ich nie otwierając.
Widzieliście makabryczne fotografie dokumentujące to, jak sierżant Cooper potraktował te trzy kobiety, kiedy już nie żyły. Pomalował im twarze niebieską farbą w upiornym odcieniu. Również klatki piersiowe i brzuchy. Do czegoś takiego może być zdolny tylko człowiek pozbawiony wszelkich hamulców, człowiek o chorej psychice. Jak już powiedziałem, nie zetknąłem się jeszcze z bardziej odrażającymi morderstwami. Zdajecie sobie sprawę, że werdykt może być tylko jeden. Winny! Uwolnijmy społeczeństwo od tego potwora!
Nagle sierżant Cooper, siedzący dotąd z kamienną twarzą obok swojego obrońcy, wstał. Po sali sądowej przetoczył się pomruk podniecenia. Był wysokim, potężnie zbudowanym mężczyzną. Pomimo swoich pięćdziesięciu pięciu lat zachował sylwetkę z czasów, kiedy jako osiemnastolatek wstępował do wojska. Miał na sobie wyjściowy mundur, a ze zdobiących pierś baretek wynikało, że odznaczony został takimi medalami, jak Purple Heart, Distinguished Service Cross i Silver Star. Nawet w tych okolicznościach, sądzony za morderstwo, mógł wzbudzać podziw.
- Nie zabiłem Tanyi Jackson ani żadnej z tych nieszczęsnych kobiet - odezwał się czystym, grzmiącym głosem. - Nie wchodziłem tamtego wieczoru do domu Jacksonów. Nie malowałem na niebiesko zwłok. Nigdy nikogo nie zabiłem, chyba że w służbie dla kraju. Nie zabiłem tych kobiet. Jestem niewinny! Na miłość boską, jestem bohaterem wojennym!
Z tym okrzykiem sierżant Cooper przeskoczył przez drewnianą barierkę oddzielającą go od sali sądowej. W dwóch susach dopadł do Marca Shermana, przewrócił go na podłogę i zaczął okładać pięściami, gdzie popadnie.
- Kłamco, kłamco! - krzyczał. - Dlaczego chcesz mnie zabić?
Kiedy woźnym sądowym udało się w końcu odciągnąć Coopera od oskarżyciela, Marc Sherman koszulę i marynarkę miał w strzępach, a twarz całą we krwi.
Pozbierał się z trudem z podłogi i zwrócił znowu do przysięgłych.
- Czy muszę coś dodawać? Werdykt brzmi: winny. To bestia w ludzkiej skórze.
2
Faktyczni mordercy, zasiadając na widowni w tym ostatnim dniu procesu w Karolinie Północnej, niewiele ryzykowali, a chcieli widzieć na własne oczy zakończenie. Nie potrafili sobie tego odmówić.
Thomas Starkey, lider grupy, były pułkownik rangersów, nic nie stracił z dawnej oficerskiej postawy - sprężystość w ruchach, oszczędność w słowach, marsowa mina.
Brownley Harris, numer dwa, wciąż zapatrzony w pułkownika Starkeya jak w obraz; tak było kiedyś, w Wietnamie, i tak już pozostanie, dopóki któryś z nich albo - co bardziej prawdopodobne - obaj naraz nie zejdą z tego łez padołu.
Warren Griffin robił nadal za „kota”, co niosło w sobie pewną dozę komizmu, bo miał już czterdzieści dziewięć lat.
Przysięgli wrócili z narady po dwóch i pół godziny z werdyktem „winny”. Sierżant Ellis Cooper miał zostać stracony przez stan Karolina Północna za morderstwo.
Prokurator okręgowy spisał się nad podziw... doprowadzając do skazania na śmierć niewinnego człowieka.
Trzej zabójcy wsiedli do granatowego suburbana zaparkowanego nieopodal budynku sądu, w jednej z wąskich bocznych uliczek.
Thomas Starkey zapuścił silnik.
- Zjadłby co któryś? - spytał.
- Ja bym się napił - odparł Harris.
- A ja podziubdział - powiedział Griffin i zaniósł się głupkowatym chichotem.
- No to zjedzmy coś wpierw i wypijmy, a potem zobaczymy... może poszukamy damskiego towarzystwa. Co wy na to? Trzeba uczcić to dzisiejsze wielkie zwycięstwo. Nasze na wierzchu! - krzyknął pułkownik Starkey, ruszając spod krawężnika. - Za Trzy Ślepe Myszki.
CZĘŚĆ 1
OSTATNIA SPRAWA
3
Zszedłem tego ranka na śniadanie około siódmej i usiadłem przy kuchennym stole z Naną i dziećmi. Mały Alex zaczynał stawiać pierwsze kroki, w związku z czym wszystko w kuchni, co dało się otworzyć albo w inny sposób spenetrować, było pozamykane i pozatykane - gdzie nie spojrzeć, plastikowe kłódeczki, zasuwki i zaślepki. Dziecięcy szczebiot, zgrzyt łyżeczek o miski z płatkami śniadaniowymi i Damon uczący młodszego braciszka sztuki wysysania malinek, wszystko to upodabniało kuchnią akustycznie do gwarnego posterunku policji w sobotni wieczór.
Dzieci zajadały jakąś odmianę wzdętych chrupek Oreos o smaku czekoladowym i popijały czekoladowym mlekiem Hersheya. Sama myśl o konsumowaniu z samego rana takich ilości czekolady przyprawiała mnie o dreszcze. Dla mnie i dla siebie Nana przyrządziła jajecznicę, którą mieliśmy zagryzać pełnoziarnistym tostem.
- Ach, jak przyjemnie - westchnąłem, przysuwając sobie parującą kawę i talerz z gorącą jajecznicą. - Aż żal psuć atmosferę komentowaniem czekoladoholicznego śniadanka, którym rozpoczyna dzień dwójka z moich trzech pociech.
- Już skomentowałeś - zauważyła Jannie, której nic nie umknęło.
Puściłem do niej oko. Nie miała szans zepsuć mi dziś humoru. Morderca zwany Supermózgiem został ujęty i odsiadywał wyrok w ściśle strzeżonym zakładzie karnym w Kolorado. Mój dwunastoletni syn Damon wciąż się rozwijał - zarówno jako uczeń, jak i członek waszyngtońskiego chóru chłopięcego. Jannie wzięła się do malowania farbami olejnymi, prowadziła też dzienniczek z całkiem zgrabnymi jak na dziewczynkę w jej wieku wpisami i rysunkami. Mały Alex zaczynał przejawiać osobowość - był słodkim trzynastomiesięcznym chłopczykiem i stawiał już pierwsze kroczki.
Poznałem ostatnio detektyw Jamillę Hughes, kobietę, której zamierzałem poświęcić więcej uwagi. Szkoda tylko, że mieszkała w Kalifornii, zamiast tu, w Waszyngtonie. Nie upatrywałem w tym jednak przeszkody nie do przeskoczenia.
Będę teraz miał trochę czasu na sprawdzenie, czy pasujemy z Jamillą do siebie. Planowałem udać się dzisiaj do George'a Pittmana, szefa wydziału dochodzeniowego waszyngtońskiej policji, i złożyć rezygnację. A po jej złożeniu wziąć sobie parę miesięcy wolnego.
Potem otworzę może prywatną praktykę - jestem w końcu psychologiem - albo zaczepię się w FBI. Biuro złożyło mi już propozycję równie schlebiającą, jak intrygującą.
Ktoś zapukał głośno do kuchennych drzwi i nie czekając na reakcję domowników, sam je sobie otworzył. John Sampson. John znał moje plany na dzisiaj, pomyślałem więc, że przyszedł wesprzeć mnie trochę psychicznie w tym przełomowym dniu.
Czasami jestem taki naiwny, że aż niedobrze się robi.
4
- Cześć, wujku John - wyrecytowali chórem Damon i Jannie, a potem uśmiechnęli się jak dwoje małych niedojd, w które potrafią się przedzierzgnąć w obliczu wielkości, a za taką uznawali Johna Sampsona.
John podszedł bez słowa do lodówki i przyjrzał się najnowszym dokonaniom artystycznym Jannie. Próbowała ostatnio kopiować postaci z produkcji nowego twórcy komiksów, Aarona McGurdera, byłego wykładowcy Uniwersytetu Stanu Maryland, który się niedawno skomercjalizował. Drzwiczki lodówki zdobili Huey i Riley Freeman, Caesar i Jazmine DuBois.
- Masz ochotę na jajecznicę, John? Usmażą ci ją z cheddarem, tak jak lubisz. - Nana zerwała się z miejsca.
Dla Sampsona zrobiłaby wszystko. Jest tak, od kiedy przyprowadziłem go do domu i oznajmiłem, że zostaliśmy przyjaciółmi. Mieliśmy wtedy po dziesięć lat. Od tamtego dnia Nana traktuje Sampsona jak własnego syna. Rodzice Sampsona przesiedzieli w więzieniu okres jego dorastania i praktycznie Nana go wychowała.
- Oj nie, nie rób sobie kłopotu - powiedział szybko i zamachał rękami na znak, żeby z powrotem usiadła, ale kiedy mimo wszystko ruszyła do kuchenki, dał za wygraną: - Dobrze, niech będzie, Nana. Z ryżowym tostem. Skręca mnie z głodu, a nikt nie robi takich śniadanek jak ty.
- A żebyś wiedział. - Roześmiała się i zapaliła gaz. - Masz szczęście, że jestem ze starej szkoły. Wszyscy macie szczęście.
- Wiemy, Nana. - Sampson uśmiechnął się i zwrócił do dzieci: - Muszę pogadać z waszym ojcem.
- On składa dzisiaj wymówienie - poinformowała go Jannie.
- Obiło mi się o uszy - odrzekł Sampson. - Mówią już o tym na mieście, piszą na pierwszej stronie „Post”, a i telewizja poruszy pewnie temat w porannym „Today”.
- Słyszeliście, co powiedział wujek John - fuknąłem na dzieci. - Już was tu nie ma. Sio!
Jannie i Damon przewrócili oczami, naburmuszyli się, ale wstali od stołu, zapakowali książki do plecaków i ruszyli do drzwi. Sojourner Trurh School, do której uczęszczają, mieści się przy Piątej Ulicy, a więc do przejścia mieli pięć przecznic.
- Niech się wam nie wydaje, że was tak wypuszczę - zawołałem za nimi. - Gdzie buźki?
Wróciły posłusznie, by cmoknąć w policzek Nanę i mnie. A potem cmoknęły jeszcze Sampsona. Naprawdę nie obchodzi mnie, co dzieje się w tym zimnym, niesentymentalnym, postmodernistycznym świecie, ale w naszym domu takie właśnie panują zwyczaje. Podejrzewam, że Bin Ladenanie wycałowano dostatecznie w dzieciństwie.
- Mam kłopot - zaczął Sampson, ledwie za dziećmi zamknęły się drzwi.
- Czy ja też mam wyjść? - spytała od kuchenki Nana.
- Skądże znowu - żachnął się John. - Opowiadałem wam kiedyś o swoim dobrym koledze z wojska. Nazywa się Ellis Cooper, nadal służy. A ściślej, służył. Uznano go za winnego zamordowania trzech kobiet z okolic bazy. Dowiedziałem się o tym od naszych wspólnych znajomych. On sam był tak zaambarasowany, że nie puścił pary z gęby. Nie chciał, żebym wiedział. Do egzekucji zostały mu jakieś trzy tygodnie, Alex.
Spojrzałem Sampsonowi w oczy. Zobaczyłem tam jeszcze większy niż zwykle smutek i przygnębienie.
- Co zamierzasz, John?
- Jedź ze mną do Karoliny Północnej. Porozmawiaj z Cooperem. On nie jest typem mordercy. Znam tego człowieka prawie tak samo dobrze jak ciebie. Ellis Cooper nikogo by nie zabił.
- Dobrze wiesz, że musisz tam z Johnem pojechać - odezwała się Nana. - Umówmy się, że to będzie twoja ostatnia sprawa. Obiecaj mi to.
Obiecałem.
5
O jedenastej pędziliśmy już z Sampsonem międzystanową 1 - 95, wklinowani między kolumny szarżujących, zgrzytających biegami, plujących spalinami ciężarówek z naczepami. Podróż była dobrą okazją do nadrobienia zaległości. Zajęci własnymi sprawami, potrafiliśmy nie widywać się przez miesiąc, ale potem zawsze spotykaliśmy się i prowadziliśmy długie rozmowy. Tak było od dzieciństwa, które upłynęło nam obu w Waszyngtonie. Na dłużej rozstaliśmy się tylko raz, kiedy Sampsona powołano do wojska i wysłano do południowo - wschodniej Azji, gdzie odsłużył dwie tury; ja przez ten czas studiowałem - najpierw w Georgetown, a potem w Johns Hopkins.
- Opowiedz mi o tym swoim koledze z wojska - zaproponowałem.
Ja prowadziłem, Sampson siedział w cofniętym do oporu fotelu pasażera, ale kolanami i tak wypychał od spodu deskę rozdzielczą. Znosił to jednak dzielnie i nie dawał po sobie poznać, że mu niewygodnie.
- Kiedy się poznaliśmy, Cooper był już sierżantem i chyba zdawał sobie sprawę, że wyżej nie zajdzie, ale się tym nie przejmował, lubił wojsko. Służyliśmy razem w Fort Bragg. Ja byłem tam kotem, Cooper sierżantem od musztry. Zdarzyło się, że przez cztery weekendy z rzędu wyznaczał mi wartę.
Parsknąłem śmiechem.
- I to wtedy tak się do siebie zbliżyliście? W te wspólne weekendy w koszarach?
- Szczerze go wtedy nienawidziłem. Myślałem, że specjalnie się na mnie uwziął. No wiesz, że chce mnie zgnoić, bo nie podoba mu się, że jestem taki wielki. Potem spiknęliśmy się znowu w Wietnamie.
- Odpuścił ci tam?
- Nie, Cooper to Cooper. U niego nie ma taryfy ulgowej, to prawdziwy służbista, ale jeśli postępujesz zgodnie z regulaminem, jest wobec ciebie w porządku. Właśnie to podobało mu się w armii. Dyscyplina, logika i wystarczy ich przestrzegać, a przeważnie dobrze się na tym wychodzi. Może nie aż tak dobrze, jak by się chciało, lecz w każdym razie nieźle. Powiedział mi, że dla czarnego nie ma jak służba w armii.
- Albo w policji - podsunąłem.
- Też prawda. - Sampson kiwnął głową. - Pamiętam, jak kiedyś tam, w Wietnamie - ciągnął - luzowaliśmy oddział, który w ciągu trzech miesięcy wytłukł chyba ze dwieście osób. Ci zabici nie byli żołnierzami w pełnym tego słowa znaczeniu, Alex, podejrzewano ich tylko o konszachty z Wietkongiem.
Słuchałem. Głos Sampsona brzmiał głucho.
- Ten rodzaj operacji wojskowych nazywano wycieraniem podłogi. Wchodzimy raz do jakiejś małej wioski, a tam jest już inny nasz oddział. Oficer piechoty „przesłuchuje” jeńca na oczach kobiet i dzieci, nacinając mu skórę na brzuchu. Sierżant Cooper podszedł do tego oficera, przystawił mu lufę do łba i powiedział, że jak nie przestanie, to go zastrzeli. Bynajmniej nie żartował. Zastrzeliłby go, nie oglądając się na konsekwencje. On nie zabił tych kobiet z Karoliny Północnej, Alex. Ellis Cooper nie jest typem mordercy.
Rozdział 6
Wspaniale się czułem w towarzystwie Sampsona. Zawsze tak było, zawsze będzie. Kiedy zostawiając za sobą Wirginię, wjechaliśmy do Karoliny Północnej, rozmowa zeszła na bardziej optymistyczne i obiecujące tematy. Opowiadałem mu już o Jamilli Hughes, ale chciał dowiedzieć się o niej czegoś ponad to. Czasami upodobaniem do plotkowania przebija Nanę.
- Niewiele więcej mam na jej temat do powiedzenia, wielkoludzie. Już wiesz, że poznałem ją, prowadząc sprawę seryjnych morderstw w San Francisco. Współpracowaliśmy ściśle przez jakieś dwa tygodnie. Nie znam jej za dobrze. Ale podoba mi się. Ma ikrę.
- I chciałbyś ją poznać bliżej. To widać. - Sampson roześmiał się i klasnął w wielkie jak bochny dłonie.
Też się roześmiałem.
- Owszem, nie ukrywam. Jamilla jest zamknięta w sobie. Podejrzewam, że musiała się na kimś sparzyć. Może na pierwszym mężu. Nie chciała ze mną o tym rozmawiać.
- Widzę, że coś z tego będzie, stary.
- Może i będzie. Polubisz ją. Ona da się lubić.
John znowu się roześmiał.
- Ty masz szczęśliwą rękę do kobiet. Muszę ci to przyznać. - Zmienił temat. - Ale z tej Nany to jest cud natury, co?
- O tak. Osiemdziesiąt dwa lata. W życiu byś jej tyle nie dał. Pewnego razu wracam do domu, patrzę, a ona ściąga starą lodówkę po tych schodkach prowadzących na podwórko. Na ceracie. Nie zaczekała na mnie, przecież bym jej pomógł.
- A pamiętasz, jak nas przyłapali w Spector's Vinyl na kradzieży płyt? - podchwycił ze śmiechem Sampson.
- Ja mam nie pamiętać? Ona do dziś mi to z upodobaniem wytyka.
- Nigdy nie zapomnę, jak siedzieliśmy we dwójkę w tej kanciapie kierownika sklepu. Czym to on nas nie straszył za podprowadzenie tych zakichanych singielków, chyba tylko nie karą śmierci, a my nic, trzymamy fason. Prawie śmiejemy się mu w nos. Nagle wpada Nana i zaczyna nas okładać gdzie popadnie. Mnie uderzyła w twarz, wargę mi rozcięła do krwi. Istna furia w napadzie szału.
- Do dzisiaj mam w uszach to jej: „Już wy mnie popamiętacie, ooo, popamiętacie!” - dorzuciłem.
- A potem bez słowa protestu patrzyła, jak policjanci wzięli nas za frak i poprowadzili na posterunek. Ani myślała prosić, żeby nas puścili. „To były tylko płyty, Nana” - powiedziałem. Myślałem, że mnie zabije. „Już jedną wargę mi rozkwasiłaś!” - wrzeszczę, a ona: „Ale drugiej jeszcze nie!”.
Uśmiechnąłem się do tego wspomnienia sprzed lat. Ciekawe, że sytuacje, które w momencie zaistnienia wcale nie są do śmiechu, stają się takie z perspektywy czasu.
- Może właśnie to sprawiło, że wyrośliśmy na ważnych, złych gliniarzy. Ten incydent w sklepie z płytami. Słuszny gniew Nany...
Sampson spoważniał.
- Nie, mnie nie to sprowadziło na dobrą drogę. To zasługa wojska. Z domu rodzinnego wyniosłem jak najgorsze wzorce. Dzięki Nanie trochę się faktycznie ustatkowałem, ale tak na prawdę to naprostowało mnie dopiero wojsko. Mam dług wdzięczności wobec armii, a także wobec Ellisa Coopera. Do boju! Do boju! Do boju!
Rozdział 7
Wjechaliśmy na niegościnny, przygnębiający, ogrodzony wysokim murem teren więzienia centralnego w Raleigh w Karolinie Północnej.
Tamtejsze biuro przepustek jest jak więzienie w więzieniu. Otacza je ogrodzenie z ostrej jak brzytwa drucianej siatki oraz śmiercionośna elektroniczna bariera. Wieżyczki obsadzone są uzbrojonymi po zęby strażnikami. Więzienie centralne jako jedyne w Karolinie Północnej wykonuje wyroki śmierci. W tym czasie odbywało tam karę ponad tysiąc osadzonych, w tym aż dwustu dwudziestu w celach śmierci.
- Straszne miejsce - powiedział Sampson, kiedy wysiadaliśmy z wozu. Był bardzo nieswój, jakiś przygaszony; jeszcze nigdy go takim nie widziałem. Ja też nie przepadałem za wizytami w więzieniu centralnym.
W głównym budynku panowała klasztorna cisza, tu również obowiązywały najdalej posunięte środki bezpieczeństwa. Najpierw kazano nam czekać między dwoma furtami ze stalowych prętów, potem sprawdzono nas wykrywaczem metalu i zażądano okazania dokumentów tożsamości ze zdjęciem oraz odznak. Od kontrolującego nas strażnika dowiedzieliśmy się, że w więziennych warsztatach wytwarzane są najlepsze w Karolinie Północnej tablice rejestracyjne. Chyba dobrze wiedzieć.
Jak w każdym więzieniu o zaostrzonym rygorze były tu setki stalowych drzwi pilnowanych przez strażników. Osadzonym wolno było opuszczać cele tylko w kajdankach, ze skutymi nogami i pod eskortą strażników. Wpuszczono nas w końcu na oddział skazanych na śmierć i zaprowadzono do sierżanta Coopera. W tej sekcji więzienia każdy blok składał się z szesnastu pojedynczych cci - ośmiu na dole i ośmiu na górze - oraz ze wspólnej sali dziennej. Królował tu urzędowy kolor zwany kanarkowym.
- John Sampson, a więc jesteś - powiedział Ellis Cooper, dostrzegłszy nas stojących w wąskim korytarzyku prowadzącym do pokoju widzeń. Otworzono drzwi i dwaj uzbrojeni strażnicy wpuścili nas do środka.
Wstrzymałem oddech i próbowałem nie okazywać po sobie, jak bardzo jestem poruszony. Cooper ręce i nogi miał skute łańcuchami. Przywodził na myśl wielkiego muskularnego niewolnika.
Sampson podszedł i uścisnął go. Cooper miał na sobie pomarańczowy kombinezon, jaki noszą wszyscy osadzeni w celach śmierci. „Jak dobrze cię widzieć” - powtarzał.
Kiedy te dwa wielkoludy w końcu się od siebie odsunęły, Cooper miał zaczerwienione oczy i wilgotne policzki. Oczy Sampsona pozostały suche. Nigdy nie widziałem, żeby John płakał.
- To największa niespodzianka, jaka od dłuższego czasu mnie spotkała - powiedział Cooper. - Nie myślałem, że po procesie ktoś jeszcze do mnie zajrzy. Dla większości znajomych jestem już martwy.
- Przyprowadziłem ze sobą kogoś. To detektyw Alex Cross - powiedział Sampson, odwracając się do mnie. - Najlepszy ze znanych mi speców od śledztw w sprawie zabójstw.
- Takiego mi właśnie trzeba - powiedział Cooper, ściskając moją dłoń. - Najlepszego.
- No to opowiadaj o tej całej paranoi. Wszystko po kolei - powiedział Sampson. - Od początku do końca. Swoją wersję, Coop.
Sierżant Cooper kiwnął głową.
- Chętnie. Ulży mi, kiedy wygadam się przed kimś, kto do tej pory nie wierzy, że zamordowałem te trzy kobiety.
- Nie byłoby nas tutaj, gdybyśmy w to wierzyli - zauważył Sampson. - Ty tych kobiet nie zamordowałeś.
- W piątek była wypłata - zaczął Cooper. - Jakieś licho mnie podkusiło i zamiast iść prosto do domu, gdzie czekała na mnie Marcia - to moja dziewczyna - skręciłem po drodze do kantyny. Wypiłem tam parę drinków i koło ósmej zadzwoniłem do Marcii. Nie odbierała. Pomyślałem, że położyła na mnie krzyżyk i wyszła gdzieś sama. Wypiłem jeszcze jednego drinka z dwoma kumplami i koło dziewiątej znowu zadzwoniłem do domu. Marcii wciąż nie było. Strzeliłem sobie jeszcze ze dwa głębsze i postanowiłem wracać do domu piechotą. Dlaczego piechotą? Bo zdawałem sobie sprawę, że trochę mnie znosi z kursu. Zresztą do domu miałem niewiele ponad milę. Dotarłem tam po dziesiątej. Marcii wciąż nie było. Włączyłem telewizor. Leciała transmisja z meczu koszykówki drużyn uniwersyteckich - North Carolina grała z Duke. Lubię kibicować przeciwko Duke'om i trenerowi K. Zacząłem oglądać. Około jedenastej usłyszałem, jak otwierają się drzwi wejściowe. Byłem pewien, że to Marcia wróciła. Krzyknąłem: „Gdzie byłaś?”. Zamiast niej do pokoju wpadło z tuzin chłopa z żandarmerii wojskowej, a za nimi śledczy Jacobs z CID - no, wiecie, z wojskowego wydziału dochodzeń kryminalnych. Niedługo potem znaleźli podobno na moim strychu nóż wieloczynnościowy RTAK i ślady niebieskiej farby, którą pomalowano te kobiety. No i aresztowali mnie pod zarzutem popełnienia morderstwa.
Ellis Cooper najpierw zerknął na Sampsona, a potem zajrzał mi głęboko w oczy. Po chwili podjął:
- Nie zabiłem tych kobiet. Chociaż wciąż nie chce mi się w to wierzyć, ktoś najwyraźniej wrobił mnie w te morderstwa. Tylko dlaczego? To bez sensu. Nie mam wrogów. Przynajmniej tak mi się wydaje.
8
Thomas Starkey, Brownley Harris i Warren Griffin poznali się, służąc razem w Wietnamie, i od tamtego czasu, czyli od ponad trzydziestu lat, pozostawali najlepszymi przyjaciółmi. Co dwa miesiące wyprawiali się pod wodzą Thomasa Starkeya do prymitywnej, zbitej z drewnianych bali chaty na Kennesaw Mountain w Georgii i spędzali tam długi weekend. Był to masochistyczny rytuał, który autorytatywną decyzją Starkeya mieli celebrować dopóty, dopóki ostatni z nich nie zejdzie z tego świata.
Zajmowali się tam wszystkim, czego nie mogli robić w domu. Słuchali na cały regulator muzyki z lat sześćdziesiątych - Doorsów, Cream, Hendriksa, Blind Faith, Jefferson Airplane. Zalewając się piwem i bourbonem, piekli na grillu soczyste befsztyki z polędwicy, które spożywali następnie ze świeżą kukurydzą, cebulką, pomidorami oraz pieczonymi ziemniakami podlanymi obficie topionym masełkiem i kwaśną śmietaną. Kurzyli drogie kubańskie cygara. Mieli z tego niebywałą frajdę.
- Jak leciała ta stara reklama piwa? - spytał Harris, kiedy usiedli po kolacji na werandzie od frontu. - Wiecie, o której mówię.
- Lepsze już być nie może - odparł Starkey, strzepując gruby wałek popiołu z cygara na podłogę z szerokich desek. - Chociaż moim zdaniem piwo było gówniane. Nie pamiętam nawet, jak się nazywało. Może dlatego, że jestem teraz trochę wstawiony i porządnie przymulony. - Żaden z nich w to nie uwierzył. Thomas Starkey nigdy nie tracił nad sobą kontroli, zwłaszcza kiedy sam mordował albo wydał taki rozkaz. - Każdy z nas wypełnił swój obywatelski obowiązek, panowie. Zapracowaliśmy sobie na to - podjął Starkey i wzniósł kuflem toast; stuknęli się. - Wszystko, co teraz mamy, słusznie nam się należy.
- Jeszcze jak zapracowaliśmy. Dwie, a może i trzy zagraniczne wojny - podchwycił Harris. - Inne nasze dokonania z ostatnich paru lat. Rodziny. W sumie jedenaścioro potomstwa. Plus to, do czegośmy doszli w tym wielkim, złym, cywilnym świecie. Nigdy bym się nie spodziewał, że będę kasował półtorej setki rocznie.
Stuknęli się znowu ciężkimi kuflami.
- Dobrze się spisaliśmy, chłopaki. I możecie mi wierzyć albo nie, ale może być tylko lepiej - powiedział Starkey.
Tam, gdzie spotykają się weterani, rozmowa zawsze schodzi w końcu na odbyte kampanie. Tu też nie było inaczej. Posypały się wspominki z Grenady, Mogadiszu, z wojny w Zatoce, ale głównie z Wietnamu.
Starkey wspominał z nostalgią, jak urządzili kiedyś jednej Wietnamce - oczywiście sympatyczce Wietkongu - „przejażdżkę łodzią podwodną”. Rozebrali kobietę do naga i przywiązali plecami do deski. Harris okutał jej głowę ręcznikiem. Na ten ręcznik pryskali powoli wodą z beczki. Kiedy ręcznik dobrze już nasiąkł, kobieta zmuszona była oddychać wodą. Jej płuca i żołądek bardzo szybko się nią napełniły. Wtedy Harris skoczył jej na piersi, żeby tę wodę wycisnąć. Kobieta zaczęła mówić, ale, oczywiście, nie dowiedzieli się od niej niczego, czego już by nie wiedzieli. Zawlekli ją więc do drzewa kaki, które wydaje słodkie owoce i jest zawsze oblepione hordami wielkich żółtych mrówek. Przywiązali mama-san do tego drzewa, zapalili cygara z marihuaną i przyglądali się, jak jej puchnące od ukąszeń ciało nabrzmiewa do monstrualnych rozmiarów. Kiedy kobieta wyglądała już jak nadmuchany do granic rozciągliwości balon, który zaraz trzaśnie, podłączyli do niej kabel telefonu polowego i porazili śmiertelnie prądem elektrycznym. Starkey zawsze powtarzał, że było to najbardziej kreatywne ze wszystkich zabójstw.
- Ta suka z Wietkongu, terrorystka jedna, zasłużyła sobie na to.
Brownley Harris zaczął wspominać „szalone minuty”. Jeśli jakaś wietnamska wioska witała ich ogniem, to choćby to był jeden wystrzał, urządzali jej „szaloną minutę”. Rozpętywało się piekło, bo te strzały dowodziły, że wioska sprzyja Wietkongowi. Po „szalonej minucie” wioskę, a raczej to, co z niej zostało, równało się z ziemią.
- Chodźmy do nory, chłopaki - zaproponował Starkey. - Mam ochotę na film. I nawet wiem jaki.
- Jakiś dobry? - spytał z uśmiechem Brownley Harris.
- Powiem ci tylko, że włos się jeży na głowie. „Hannibal” to przy nim pierdnięcie po kukurydzy. Takiego przerażającego filmu jeszcze nie widziałeś.
9
Przeszli wszyscy trzej do nory, swojego ulubionego zakątka chaty. Przed laty, w Wietnamie, trio to działało pod kryptonimem Trzy Ślepe Myszki. Stanowili tam elitę wojskowych zabójców - robili, co im kazano, nie zadawali nigdy kłopotliwych pytań, rozkaz był dla nich rozkazem. Od tamtego czasu prawie nic się nie zmieniło. W tym, czym się zajmowali, nie mieli sobie równych.
Dowodził, tak jak w Wietnamie, Starkey. Był z nich wszystkich najinteligentniejszy i najbardziej bezwzględny. Fizycznie Starkey przez te lata niewiele się zmienił. Miał sześć stóp i jeden cal wzrostu, trzydzieści trzy cale w pasie i opaloną, ogorzałą twarz adekwatną do swoich pięćdziesięciu pięciu lat. W blond włosach pojawiły się już pasemka siwizny. Rzadko się śmiał, ale kiedy już to robił, wszyscy śmiali się z nim.
Brownley Harris był krępy, miał pięć stóp i osiem cali wzrostu, pięćdziesiąt jeden lat i proporcjonalną figurę, co mogło dziwić, zważywszy na ilości piwa, które w siebie wlewał. Nad brązowymi, głęboko osadzonymi oczami pieniły mu się gęste, krzaczaste, niemal zrośnięte brwi, włosy, nadal czarne, choć tu i ówdzie przyprószone już siwizną, strzygł po wojskowemu, na zapałkę.
Warren „Kot” Griffin był z nich najmłodszy i wciąż najbardziej impulsywny. Z respektem odnosił się do obu towarzyszy, a zwłaszcza do Starkeya. Griffin miał sześć stóp i dwa cale wzrostu, był szczupły i przypominał ludziom, zwłaszcza starszym kobietom, piosenkarza folkowego, Jamesa Taylora. Jasnoblond włosy, długie po bokach, na czubku głowy już mu się jednak przerzedzały.
- A ja tam lubię tego Hannibala Kanibala - powiedział Griffin, kiedy wchodzili do nory. - Szczególnie ostatnio, kiedy Hollywood zrobiło z niego równego faceta. Zabija tylko tych, co nie umieją się zachować albo nie gustują w sztukach pięknych. No i co w tym złego?
- Z ust mi to wyjąłeś - mruknął Harris.
Starkey zamknął drzwi i wsunął kasetę do magnetowidu. Lubił atmosferę nory. Stały tu trzy obite skórą fotele, trzydziestosześciocalowy telewizor Phillipsa oraz rzeźbiona szafa z poukładanymi chronologicznie kasetami.
- Zaczynamy seans - powiedział Starkey. - Zgasić światło.
Pierwsze ujęcie było trochę rozchybotane, filmowane z ręki. Trzymający kamerę operator zbliżał się do małego, skromnego domku z czerwonej cegły. W kadrze pojawił się na moment drugi mężczyzna, ale zaraz się wycofał. Operator podchodził coraz bliżej i po chwili przystawił niemal obiektyw do brudnej, upstrzonej przez muchy szyby okna widokowego living roomu. Siedzące w pokoju trzy kobiety śmiały się i gawędziły w najlepsze, zupełnie nieświadome tego, że są obserwowane przez trzech obcych mężczyzn, a do tego filmowane.
- Zwróćcie uwagę, że ujęcie wstępne to długi najazd kamery bez jednego cięcia - powiedział Harris. - Operator, mówię to bez fałszywej skromności, jest geniuszem.
- Tak, artysta z ciebie, bez dwóch zdań - przyznał Griffin. - Widać, że drzemią w tobie ukryte talenty.
Kobiety, wszystkie po trzydziestce, były teraz widoczne jak na dłoni. Sączyły białe wino, śmiały się, „babski wieczór” wyraźnie się rozkręcał. Były w szortach i miały zgrabne nogi, które zdecydowanie zasługiwały na pokazywanie. Barbara Green wyciągnęła nogę przed siebie i dotknęła palców u stopy, zupełnie jakby wiedziała, że jest filmowana i krygowała się przed obiektywem.
Trzęsąca się kamera oderwała się od okna i operator ruszył z nią naokoło domku. Zatrzymał się na tyłach, przed drzwiami kuchennymi. Teraz do obrazu dołączył dźwięk. Jeden z intruzów zabębnił pięścią w aluminiowe drzwi siatkowe.
- Już idę! - dobiegło ze środka. - Kto tam? Ooooch, żeby to był Russell Crowe. Widziałam niedawno „Piękny umysł”. Ten facet sam jest piękny.
- Niestety, proszę pani, to nie Russell Crowe - odezwał się Brownley Harris, który był operatorem kamery.
Tanya Jackson otworzyła drzwi i oniemiała. Stała tak ułamek sekundy. Potem Thomas Starkey poderżnął jej nożem wieloczynnościowym gardło. Kobieta zacharczała, osunęła się na kolana, a następnie padła na twarz. Uderzając czołem o linoleum w czarno - oliwkową kratę, już nie żyła.
- Ktoś tu jest bardzo dobry w posługiwaniu się nożem - powiedział Harris do Starkeya. - Tyle lat, a jeszcze nie wyszedłeś z wprawy. - Wypili po łyku piwa i patrzyli dalej.
Krwawiące, podrygujące konwulsyjnie ciało Tanyi Jackson zjechało w dół kadru i zniknęło pod dolną krawędzią ekranu, trzymana w ręku kamera przemknęła przez kuchnię i zajrzała do salonu. Ścieżka dźwiękowa wzbogaciła się teraz o lecący z radia skoczny kawałek Destiny's Child.
- Co tu robicie?! - krzyknęła siedząca na sofie Barbara Green i przestraszona zwinęła się w kłębek. - Kim jesteście? Gdzie Tanya?
W następnej chwili Starkey był już przy niej z nożem. Zrobił potem głupią minę do kamery, szczerząc zęby w niesamowitym uśmiechu. Maureen Bruno dopadł w kuchni i wbił jej nóż RTAK po rękojeść w plecy. Wyrzuciła w górę obie ręce, jakby się poddawała.
Kamera skierowała się teraz na Warrena Griffina, który szedł na końcu. To on niósł puszkę z farbą i on pomalował trzem ofiarom twarze i torsy na niebiesko.
Koledzy siedzący w norze swojej chaty obejrzeli film jeszcze dwa razy. Po trzecim seansie Thomas Starkey wyjął kasetę z magnetowidu.
- Proszę, proszę - powiedział i cała trójka wzniosła kufle. - Zamiast się starzeć, stajemy się coraz lepsi.
10
Do boju!
Rankiem wjeżdżaliśmy z Sampsonem do Fort Bragg w Karolinie Północnej, by zainicjować tam śledztwo w sprawie niebieskich morderstw. Po niebie przelatywały tam i z powrotem C - 130 albo C - 141. Skręciłem z Ali American Freeway w Reilly Road. O dziwo, bazy nie otaczał kordon bezpieczeństwa - nie było tu ogrodzenia, nie było głównej bramy, tylko posterunki przy drogach dojazdowych. Wojsko zezwalało miejscowym kierowcom, którzy chcieli się przedostać z jednego końca Bragg na drugi, na korzystanie z wewnętrznych dróg bazy. Zmieniło się to po 11 września.
Sama baza ciągnęła się dwadzieścia pięć mil ze wschodu na zachód i dziesięć mil z północy na południe. Stacjonowały w niej jednostki bojowe gotowe do przerzucenia w ciągu osiemnastu godzin w dowolny rejon świata. Personel miał tu zapewnione wszystkie rozrywki: kina, kluby jeździeckie, muzeum, dwa pola golfowe, nawet lodowisko.
Za jednym z nowych posterunków zobaczyliśmy dwie tablice informacyjne. Jedna z nich głosiła: WITAMY W FORT BRAGG, KAROLINA PÓŁNOCNA, BAZIE AMERYKAŃSKICH SIŁ POWIETRZNYCH I SPECJALNYCH.
Tekst widniejący na drugiej był chyba wspólny dla wszystkich baz USA na całym świecie: WJEŻDŻASZ NA TEREN WOJSKOWY I OD TEJ CHWILI JESTEŚ OBOWIĄZANY PODDAĆ SIĘ REWIZJI OSOBISTEJ NA KAŻDE ŻĄDANIE.
Była wczesna jesień, słońce mocno jeszcze przygrzewało i w powietrzu unosił się kurz. Gdziekolwiek spojrzeć, biegnące truchtem oddziałki spoconych żołnierzy, niektóre przyśpiewujące sobie do taktu. I hummery. Zatrzęsienie hummerów.
- Do boju! - powiedziałem do Sampsona.
- Pozazdrościć ducha walki - uśmiechnął się. - Ja najchętniej zrobiłbym w tył zwrot.
Przez resztę dnia rozmawialiśmy z facetami w maskujących mundurach polowych i wyglansowanych butach. Moje koneksje z FBI pomagały otwierać drzwi, które bez nich pozostałyby dla nas zamknięte. Ellis Cooper miał mnóstwo przyjaciół i większość z nich, na wieść o tym, że jest podejrzany o wielokrotne morderstwo, była wstrząśnięta. Jeszcze teraz niewielu dawało wiarę, że byłby zdolny do dokonania tej rzezi, i to z takim okrucieństwem.
Wyjątek stanowiło dwóch podoficerów sił specjalnych, których kiedyś szkolił. Powiedzieli nam, że Cooper znęcał się nad nimi psychicznie. Najbardziej rozmowny był starszy szeregowy Steve Hall:
- Sierżant lubił się na nas wyżywać. To żadna tajemnica. Parę razy dopadł mnie samego. Zaprawił mnie w bok, poprawił kolanem. Wiedziałem, że tylko czeka, aż się odwinę, ale nie dałem się sprowokować. Wcale mnie nie dziwi, że kogoś zabił.
- Zwyczajne gorzkie żale mięczaków - skwitował Sampson opinie adeptów szkółki. - Coop ma swoje narowy i sprowokowany potrafi zaleźć za skórę. To jeszcze nie świadczy, że zabił te trzy tutejsze kobiety i pomalował je na niebiesko.
Wyczuwałem ogromną sympatię i respekt, jakimi Sampson darzył Ellisa Coopera. Nieczęsto odkrywał tę stronę swej natury. Jego matka była narkomanką i dilerką, miał trzy latka, kiedy ojciec ich opuścił. Sentymentalny bywał tylko czasem wobec Nany, dzieciaków, no i może jeszcze mnie.
- Co myślisz o tej całej paranoi? - spytał w końcu.
Nie odpowiedziałem od razu.
- Za wcześnie, żeby wyrobić sobie jakiś sąd, John. Wiem, że cię ponosi w sytuacji, kiedy twojemu przyjacielowi zostały trzy tygodnie życia. Jedno nie ulega wątpliwości: w Fort Bragg nie jesteśmy mile widziani. Wojsko woli rozwiązywać swoje problemy we własnym zakresie. Trudno będzie wyciągnąć od nich informacje, których nam trzeba, jeśli chcemy naprawdę pomóc Cooperowi. Co do samego Coopera, to instynktownie mu wierzę. Tylko kto chciałby zadawać sobie tyle trudu, żeby go w ten sposób pogrążyć? To się kupy nie trzyma.
11
Powoli oswajałem się z tymi C - 130 i C - 141 przelatującymi wciąż nad głową. Do artylerii walącej na poligonie pod Fort Bragg też. Ta kanonada zaczynała mi się nawet kojarzyć z podzwonnym dla Ellisa Coopera.
Po szybkim lunchu przy Bragg Boulevard pojechaliśmy z Sampsonem na umówione spotkanie z kapitanem Donaldem Jacobsem, inspektorem z CID - wydziału dochodzeń kryminalnych armii. Od początku prowadził śledztwo w sprawie tych morderstw i w trakcie przewodu sądowego był głównym świadkiem oskarżenia.
Rzuciło mi się w oczy, że z wewnętrznych dróg Fort Bragg korzysta sporo cywilnych kierowców. Nawet teraz każdy mógł tu wjechać bez zwracania na siebie uwagi. Siedziba CID znajdowała się w części administracyjnej bazy. Był to budynek z czerwonej cegły, wyróżniający się bardziej współczesną architekturą i sterylnym wyglądem spośród tradycyjnych budowli z lat dwudziestych i trzydziestych.
Kapitan Jacobs przyjął nas w gabinecie. Zamiast munduru, w którym spodziewałem się go zobaczyć, miał na sobie sportową koszulę w czerwoną kratę i spodnie khaki. Typowy wyluzowany, wylewny facet pod pięćdziesiątkę w dobrej kondycji fizycznej.
- W czym mogę panom pomóc? - spytał. - Wiem, że są osoby, które nie wierzą w winę Ellisa Coopera. Dobrze się zapisał w pamięci wielu adeptów szkółki, w której był instruktorem musztry. Wiem również, że panowie cieszycie się w Waszyngtonie opinią wytrawnych detektywów. Od czego zatem zaczniemy?
- Proszę nam opowiedzieć o tych morderstwach - odrzekł Sampson.
Nie ustalaliśmy tego, ale wyczułem, że tutaj, w bazie, chce wziąć na siebie rolę detektywa prowadzącego.
Kapitan Jacobs kiwnął głową.
- Bardzo proszę. Jeśli panowie pozwolą, będę nagrywał naszą rozmowę. Przykro mi, ale moim zdaniem on to zrobił, panowie detektywi. Uważam, że to sierżant Cooper zamordował te trzy kobiety. Przyznaję, nie wiem, co nim kierowało. A już zupełnie nie pojmuję, co miała symbolizować ta niebieska farba, którą pomalował ciała ofiar. Może pan potrafi to wyjaśnić, doktorze Cross. Wiem za to, że większość mieszkańców Bragg nie otrząsnęła się jeszcze z szoku, jaki wywołały brutalność i bezsens tej zbrodni.
- To znaczy, że swoją obecnością rozdrapujemy niezabliźnione rany - mruknął Sampson. - Przepraszam, kapitanie.
- Nie ma za co. - Jacobs machnął ręką. - Jak już wspomniałem, sierżant Cooper ma swoich sympatyków. Z początku sam skłonny byłem mu wierzyć. Śledztwo potwierdzało jego wersję wydarzeń. Ponadto miał wzorowy przebieg służby.
- I co kazało panu zmienić front? - spytał Sampson.
- O, do diabła, na to złożyło się wiele czynników, detektywie. Testy DNA, dowody znalezione na miejscu zbrodni i nie tylko tam. Zeznania świadków, którzy widzieli go wtedy pod domem Jacksonów, chociaż on przysięgał, że jego noga tam me postała. Nóż wieloczynnościowy znaleziony na jego stryszku, który okazał się narzędziem zbrodni, i jeszcze parę innych faktów.
- Może pan to uściślić? - poprosił Sampson. - Jakich innych faktów?
Kapitan Jacobs westchnął, wstał i podszedł do oliwkowozielonej szafki na akta. Wysunął górną szufladę, wyjął z niej teczkę i wrócił z nią do nas.
- Rzućcie na to okiem, panowie. Może i was przekonają. - Rozłożył na biurku kilkanaście fotografii zrobionych na miejscu zbrodni. Nie pierwszy raz oglądałem takie zdjęcia, ale mimo to przeszedł mnie dreszcz.
- Tak znaleziono te trzy kobiety. Zdjęć, które tu panom prezentuję, nie pokazywano na procesie, żeby nie ranić ponad potrzebę uczuć pogrążonych w żałobie rodzin. Prokurator okręgowy i bez nich miał aż nadto dowodów, by uzyskać dla sierżanta Coopera wyrok skazujący.
Leżące przed nami fotografie były najbardziej przerażającym i obrazowym dowodem w sprawie, jaki dotąd widziałem. Okazało się, że ciała wszystkich trzech kobiet znaleziono nie tam, gdzie każda z nich została zamordowana, lecz w salonie, na dużej sofie obitej kwiecistym materiałem. Od razu rzucało się w oczy, że zabójca pieczołowicie, z dbałością reżysera upozował trupy. Twarz Tany i Jackson wciśnięta była w krocze Barbary Green; twarz pani Green w krocze Maureen Bruno. Na niebiesko pomalowano im nie tylko twarze, ale i krocza.
- Najwyraźniej Cooper był przekonany, że te trzy kobiety są kochankami. Może tak w istocie było, może nie, on w każdym razie uważał, że z tego właśnie powodu Tanya odrzuca jego zaloty. I dlatego zrobił, co zrobił.
Do tej pory siedziałem cicho, teraz zabrałem głos.
- Te zdjęcia z miejsca zbrodni, choć rzeczywiście przerażające i obsceniczne, nie dowodzą jeszcze winy Ellisa Coopera.
Kapitan Jacobs pokręcił głową.
- Widzę, że nie wyraziłem się jasno. To nie są kopie fotografii zrobionych przez policję. To polaroidy, które Cooper zrobił sam. Znaleźliśmy je w jego domu razem z nożem.
Donald Jacobs spojrzał na mnie, potem na Sampsona.
- Wasz przyjaciel, panowie, zamordował te kobiety. Teraz wracajcie, skąd przyjechaliście, i pozwólcie tutejszej społeczności otrząsnąć się ze skutków tej tragedii.
12
Nie zastosowaliśmy się do sugestii kapitana Jacobsa i nie wyjechaliśmy z Karoliny Północnej. Mało tego - rozmawialiśmy dalej z każdym, kto tylko był skłonny z nami rozmawiać. Od pewnego sierżanta usłyszałem coś interesującego, choć nie w związku ze sprawą. Powiedział mi mianowicie, że fala patriotyzmu, która wzięła swój początek 11 września i przetacza się teraz przez kraj, w Fort Bragg jest praktycznie niezauważalna. „My zawsze tacy byliśmy!” - powiedział z dumą. Sam to zauważyłem i muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem.
Nazajutrz obudziłem się wcześnie, o piątej, i nie wiedziałem, co ze sobą począć. Z braku innego zajęcia zacząłem rozmyślać o sprawie, która miała być moją ostatnią. I cóż mi się trafiało? Człowiek skazany za trzy potworne morderstwa twierdzi, że ich nie popełnił. A który zbrodniarz przyznaje się do winy?
Przed oczami stanął mi Ellis Cooper w celi śmierci w Raleigh i to mnie zmobilizowało.
Wstałem, włączyłem laptopa, zalogowałem się w sieci i przystąpiłem do wstępnego rozpoznania. Charakterystyczna była ta niebieska farba, którą pomalowano ofiary. W bazie danych VICAP znalazłem trzy inne przypadki morderstw, których ofiary pomalowano, ale na tym kończyły się wszelkie podobieństwa.
Następnie przejrzałem wszystko, co udało mi się znaleźć o kolorze niebieskim. Moją uwagę przyciągnęła informacja o Grupie Niebieskiego Człowieka, artystach performance, którzy zaczynali w Nowym Jorku przedstawieniem „Tubes”, potem występowali z nim w Bostonie, Chicago i Las Vegas. Spektakl obejmował elementy muzyki, teatru, sztuki performance, nawet wodewilu. Artyści występowali ubrani od stóp do głów na niebiesko. Może był to jakiś punkt zaczepienia, może nie - za wcześnie o tym mówić.
Z Sampsonem spotkałem się na śniadaniu w Holiday Inn, gdzie się zatrzymaliśmy - dokładniej, w Holiday Inn Bordeaux. Zjedliśmy szybko i pojechaliśmy do sąsiadującego z bazą osiedla, gdzie popełnione zostały morderstwa. Była to enklawa skromnych domków jednorodzinnych, każdy z małą wstęgą trawnika od frontu, niektóre z plastikowym brodzikiem na tyłach posesji. Po obu stronach ulicy parkowały samochody popularnych marek.
Większa część poranka i wczesnego popołudnia upłynęła nam na chodzeniu od drzwi do drzwi i ciągnięciu za język członków hermetycznej społeczności, w której żyła Tanya Jackson. Mieszkali tu głównie cywilni pracownicy bazy i służący w niej wojskowi, tak więc w połowie domów, do których pukaliśmy, nikogo o tej porze nie było.
Rozmawiałem właśnie na ganku jednego z domów z kobietą około czterdziestki, kiedy zobaczyłem nadbiegającego Sampsona. Chyba coś miał.
- Alex, chodź! - wołał z daleka. - Szybko. Bez ciebie się nie obejdzie!
Rozdział 13
Dogoniłem Sampsona.
- Co jest? Masz coś?
- Coś dziwnego. To może być przełom - wysapał. Zatrzymaliśmy się przed jeszcze jednym małym domkiem.
Sampson zapukał do drzwi. Kobieta, która prawie natychmiast nam otworzyła, miała niewiele ponad pięć stóp wzrostu, za to ważyła spokojnie z dwieście funtów, nie wiem, czy nawet nie z dwieście pięćdziesiąt.
- To mój partner, detektyw Cross - powiedział Sampson. - Mówiłem pani o nim. To pani Hodge.
- Anita Hodge - przedstawiła się kobieta, ściskając mi rękę. - Miło mi pana poznać. - Zerknęła z uśmiechem na Sampsona. - Miał pan rację. Wykapany Ali za młodu.
Przeszliśmy za panią Hodge przez pokój dzienny, gdzie dwaj mali chłopcy grali w gry wideo, a potem wąskim korytarzykiem dotarliśmy do sypialni.
Przed komputerem Gateway siedział tam w fotelu na kółkach chłopiec mniej więcej dziesięcioletni. Na ścianie za jego plecami wisiały błyszczące fotografie ponad dwóch tuzinów baseballistów pierwszej ligi.
Chłopiec obejrzał się na nas z błyskiem rozdrażnienia w oku.
- Czego znowu? - burknął. - To skrót od „wynocha stąd, bo jestem zajęty”.
- To Ronald Hodge - powiedział Sampson. - Ronaldzie, to detektyw Cross. Mówiłem ci o nim przed chwilą.
Chłopiec kiwnął głową, ale milczał. Dalej łypał na mnie spode łba.
- Ronaldzie, zechciałbyś powtórzyć w obecności detektywa Crossa to, co mi powiedziałeś? - poprosił Sampson. - Bardzo nam na tym zależy.
Chłopiec przewrócił oczami.
- Opowiadałem to już wcześniej tamtym policjantom. Mam tego po dziurki w nosie. Zresztą i tak nikogo nie obchodzi, co ja mówię.
- Ronaldzie - wtrąciła się jego matka. - Dobrze wiesz, że tak nie jest.
- Powtórz mi to, proszą - zwróciłem się do chłopca. - To może być bardzo ważne. Chcę to usłyszeć z twoich ust.
Chłopiec ściągnął brwi i dalej kręcił głową, wciąż patrząc mi prosto w oczy.
- Tamci policjanci nie uznali tego za ważne. Popaprańcy.
- Ronaldzie - żachnęła się matka - jak ty się wyrażasz? Wiesz, że nie lubię, kiedy tak się zachowujesz i używasz takich słów.
- Dobra, dobra - mruknął. - Powtórzę jeszcze raz - dodał i zaczął opowiadać o tym wieczorze, kiedy zamordowano Tanyę Jackson, i co wtedy widział.
- Siedziałem do późna, chociaż mi nie wolno. Grałem na komputerze... - Urwał i spojrzał na matkę.
Kiwnęła głową.
- Już ci darowałam. Rozmawialiśmy na ten temat. Mów lepiej, co widziałeś, bo zaczynasz mi działać na nerwy.
Chłopiec uśmiechnął się po raz pierwszy i podjął swoją relację. Chyba chciał się po prostu podroczyć trochę ze słuchaczami.
- Z mojego okna widać podwórko Jacksonów. Jest zaraz za narożnikiem domu Hartów. Zauważyłem tam kogoś. Było ciemno, ale widziałem, jak się porusza. Trzymał coś, jakby kamerę. Zaciekawiło mnie, co też może filmować po ciemku.
Podjechałem do okna, patrzę, a tam jest ich trzech. Na podwórku pani Jackson. Tak powiedziałem policji. Trzech facetów. Widziałem ich tak, jak teraz widzę was dwóch w swoim pokoju. I oni kręcili film.
14
Poprosiłem Ronalda Hodge'a o powtórzenie tego jeszcze raz. Powtórzył.
Dokładnie, niemal słowo w słowo. Mówiąc, patrzył mi prosto w oczy. Powieka mu nawet nie drgnęła, głos nie zadrżał. Było dla mnie jasne, że chłopca dręczy wspomnienie tego, czego był świadkiem, i że nadal się boi. Bardzo musiała mu doskwierać świadomość, że to, co widział tamtej nocy, okazało się preludium do morderstwa popełnionego w domu sąsiadów.
Przeszliśmy potem z Anitą Hodge do kuchni. Poczęstowała nas niesłodzoną mrożoną herbatą, do której wrzuciła grube plastry cytryny. Powiedziała nam, że Ronald urodził się z rozszczepieniem kręgosłupa i jest sparaliżowany od pasa w dół.
- Co pani myśli o tym, co opowiedział nam Ronald? - spytałem.
- Ja mu wierzę. A przynajmniej wierzę, że on mówi to z pełnym przekonaniem. To mogła być gra cieni, cokolwiek, ale Ronald jest przeświadczony, że widział trzech mężczyzn i że jeden z nich miał kamerę. Upiera się przy tym od samego początku. Niesamowite. Jak w tym starym filmie Hitchcocka.
- „Okno na podwórze” - powiedziałem. - James Stewart siedzi w domu ze złamaną nogą, wygląda z nudów przez okno i w pewnym momencie dochodzi do przekonania, że widzi, jak u sąsiadów z przeciwka popełniane jest morderstwo. - Zerknąłem na Sampsona, aby się upewnić, czy nie przeszkadza mu, iż tym razem ja zadaję pytania. Kiwnął głową, że wszystko w porządku.
- A wracając do detektywów z Fayetteville, pani Hodge. Przesłuchali Ronalda i co dalej? Wrócili? Pokazał się tu jakiś policjant? Ktoś z Fort Bragg? Dlaczego Ronald nie zeznawał na rozprawie?
Pokręciła głową.
- Zadaję sobie te same pytania. Mój były mąż też. Parę dni potem zajrzał do nas inspektor z CID. Kapitan Jacobs. Porozmawiał chwilę z Ronaldem i na tym się skończyło. Nikt więcej się nie zjawił, nie wezwano go na świadka.
Dopiliśmy mrożoną herbatę - pyszna była - i uznaliśmy, że na dziś wystarczy. Było po piątej i wydawało nam się, że zrobiliśmy jednak krok do przodu. Po powrocie do Holiday Inn Bordeaux zadzwoniłem do Nany i dzieciaków. Wszystko było u nich w porządku. Przypomnieli mi, że prowadzę „ostatnią sprawę tatusia”. Zapewniłem ich, że pamiętam. Zjedliśmy z Sampsonem kolację w hotelowej restauracji, wypiliśmy po dwa piwa i rozeszliśmy się do swoich pokoi.
Zadzwoniłem od siebie do Jamilli. W Kalifornii była mniej więcej dziewiętnasta, wybrałem więc na początek jej numer do pracy.
- Wydział zabójstw, inspektor Hughes - usłyszałem w słuchawce.
- Chciałem zgłosić zaginięcie pewnej osoby - powiedziałem.
- Cześć, Alex - ucieszyła się. Wyczułem, że się uśmiecha. - Znowu dopadłeś mnie w pracy. Jestem zawalona robotą. A co do tej zaginionej osoby, to chyba siebie masz na myśli. Gdzieś ty przepadł? Nie piszesz, nie dzwonisz. Od kilku dni nie dostałam od ciebie nawet głupiego e - maila.
Przeprosiłem ją i opowiedziałem o przypadku sierżanta Coopera. Zrelacjonowałem, co widział z okna swojej sypialni Ronald Hodge. Na koniec wyznałem, co popchnęło mnie do wykonania tego telefonu.
- Tęsknię za tobą, Jam. Chciałbym cię znowu zobaczyć. Wszystko jedno gdzie, wszystko jedno kiedy. Może dla odmiany ty wybrałabyś się na wschód. Albo jeśli wolisz, ja przyjadę do ciebie. Zdecyduj.
Jamilla zawahała się, a ja przyłapałem się na tym, że wstrzymuję oddech. Może nie chciała się ze mną widzieć.
- Mam tyle na głowie, że przez kilka najbliższych dni nie będę w stanie się wyrwać - powiedziała w końcu. - Też bardzo bym chciała się z tobą spotkać. Dobrze, przylecę do Waszyngtonu. Ostatni raz byłam tam w dzieciństwie.
- To nie tak dawno - zauważyłem.
- Dobre - roześmiała się. - Dowcipne.
Zrobiło mi się błogo na sercu, kiedy się umówiliśmy. „Dobrze, przylecę do Waszyngtonu”. Przez resztę nocy wałkowałem w myślach te słowa Jamilli. Spłynęły jej z języka lekko, zupełnie jakby od dawna nie mogła się doczekać, kiedy je wypowie.
15
Nazajutrz, z samego rana, zadzwoniła do mnie Abby DiGarbo, znajoma z FBI. Prosiłem ją o sprawdzenie, czy w ciągu tygodnia, w którym popełniono morderstwa, w którejś z okolicznych agencji wynajmu samochodów nie odnotowano nieprawidłowości. Powiedziałem, że to pilne. Abby trafiła właśnie na jedną taką agencję.
Ktoś wypożyczył tam forda explorera i do tej pory nie zwrócił wozu ani nie uregulował rachunku. Abby pogrzebała głębiej i odkryła interesujący trop. Wyprowadzenie agencji wynajmu samochodów w pole nie jest wcale takie proste. Oszust musi dysponować fałszywą kartą kredytową i fałszywym prawem jazdy, na których wszystko się zgadza, z rysopisem kierowcy wynajmującego wóz włącznie.
Ktoś włamał się do bazy danych pewnego banku, ściągnął z niej dane osobowe jakiegoś klienta i podał je firmie z Brampton w Ontario, która na tej podstawie wykonała fałszywą kartę płatniczą. Prawo jazdy na to samo nazwisko wyrobione zostało następnie poprzez wejście na stronę Photoidcards.com i podłożenie własnego zdjęcia. Patrzyłem teraz na jego kopię.
Biały mężczyzna, twarz nijaka o rysach zatartych prawdopodobnie makijażem i charakteryzacją.
FBI tylko tyle na razie wiedziało. Na początek dobre i to. Ktoś zadał sobie sporo trudu, by wypożyczyć samochód w Fayetteville, nie okazując prawdziwych dokumentów. Dzięki Abby DiGarbo mieliśmy fotografię tego ktosia.
Zrelacjonowałem Sampsonowi przekręt z wynajęciem samochodu w drodze do domu sierżanta Coopera. Sampson słuchał na pozór obojętnie, siorbiąc gorącą, parującą kawę i zagryzając eklerem z Dunkin' Donuts, ale ja wiedziałem, że chłonie każde słowo.
- I właśnie dlatego zwróciłem się do ciebie o wsparcie - powiedział, kiedy skończyłem.
Cooper zajmował połowę małego bliźniaka z czerwonej cegły w Spring Lakę, na północ od Fort Bragg. Na drzwiach wisiała tabliczka ostrzegająca: UWAGA, ZŁY KOT!
- Ma poczucie humoru - zauważył Sampson. - A raczej miał.
Dostaliśmy klucz do drzwi frontowych. Weszliśmy. Choć upłynęło już sporo czasu, w mieszkaniu nadal czuć było kotem.
- Jak to dobrze, kiedy nikt nie pęta się pod nogami - powiedziałem do Johna. - Ani nasi koledzy z policji, ani FBI.
- Zabójcę ujęto - powiedział Sampson. - Sprawa jest zamknięta. Tylko my jeszcze węszymy. A Cooper siedzi w celi śmierci. Zegar tyka.
Najwyraźniej nie postanowiono jeszcze, co zrobić z tym dwusypialniowym apartamentem. Ellis Cooper musiał czuć się niezagrożony na swoim stanowisku, skoro kupił go przed kilkoma laty. Po przejściu w stan spoczynku zamierzał pewnie pozostać w Spring Lake.
Na stoliku w sieni stały fotografie przedstawiające Coopera z przyjaciółmi w rozmaitych plenerach: coś jakby Hawaje, południe Francji, może Karaiby. Było też wśród nich zrobione niedawno zdjęcie, na którym Cooper obejmował jakąś kobietę, prawdopodobnie tę swoją przyjaciółkę, Marcie. Mieszkanie urządzone było ze smakiem, ale skromnie, bez ostentacji.
Sampson przywołał mnie do jednego z okien.
- Majstrowano przy nim. Ktoś tu się włamywał. Może w ten sposób zdobył nóż Coopera, a potem go odniósł. Jeśli w ogóle tak to się odbyło. Cooper powiedział, że trzymał go w szafce w sypialni. Policja twierdzi, że znalazła nóż na strychu.
Przeszliśmy do sypialni. Na ścianach wisiały fotografie, w większości z miejsc, w które służba rzuciła Coopera: Wietnam, Panama, Bośnia. Pod ścianą stała ławeczka do podnoszenia ciężarów Yukon Mighty. Obok drzwi do ściennej szafy deska do prasowania. Zajrzeliśmy do szafy. Odzież wojskowa, ale również kilka ubrań cywilnych.
- A to co za wystawa? - spytałem Sampsona, wskazując na stolik z kolekcją osobliwych eksponatów pochodzących chyba z południowo-wschodniej Azji.
Wziąłem do ręki słomianą lalkę, która wyglądała dziwnie złowieszczo, powiedziałbym nawet, że demonicznie. Potem małą kuszę ze spustem przypominającym pazur. Srebrny amulet w kształcie czujnego oka bez powieki. Co to było?
Sampson przyjrzał się uważnie niesympatycznej słomianej lalce, potem oku.
- To diabelskie oko już gdzieś widziałem. W Kambodży albo w Sajgonie. Dokładnie nie pamiętam. Takie słomiane lalki też. Mają chyba coś wspólnego z odpędzaniem złych duchów. Już wiem, widziałem je na wietnamskich pogrzebach.
Abstrahując od tych trochę przygnębiających eksponatów, atmosfera mieszkania zdradzała, że jego lokator to człowiek samotny, którego całe życie obraca się wokół wojska. Nie zauważyłem ani jednej fotografii, którą można by nazwać rodzinną.
Rozglądając się dalej po sypialni Coopera, usłyszeliśmy w pewnej chwili, że ktoś wchodzi do domu; w korytarzu zadudniły ciężkie, miarowe kroki.
Drzwi otworzyły się z impetem i grzmotnęły o ścianą.
W progu tłoczyli się czterej żołnierze z pistoletami.
- Ręce do góry! Żandarmeria wojskowa! - wrzasnął jeden. - Ręce do góry, mówię!
Podnieśliśmy powoli ręce.
- Jesteśmy detektywami z wydziału zabójstw. Weszliśmy tu za wiedzą kapitana Jacobsa z CID - odezwał się Sampson. - Możecie to sprawdzić.
- Wyżej te rączki, wyżej! - warknął dowódca patrolu żandarmerii.
Żołnierze, nie spuszczając nas z muszki, wparowali do pokoju.
- Jestem przyjacielem sierżanta Coopera - dodał Sampson.
- Cooper siedzi w celi śmierci za morderstwo - wycedził przez zaciśnięte zęby jeden z żandarmów. - I niedługo już w niej posiedzi.
Sampson, nie opuszczając rąk, powiedział im, że w kieszonce koszuli ma kartkę od Coopera i klucz, który dostaliśmy. Dowódca patrolu wyjął karteczkę i przeczytał:
Do tych, których może to dotyczyć:
John Sampson jest moim przyjacielem i jedyną znaną mi osobą, która stara się mi pomóc. On i doktor Cross są w moim domu mile widzianymi gośćmi, w odróżnieniu od całej waszej reszty, skurwysyny. Wypierdalać. To teren prywatny!
Sierżant Ellis Cooper
16
Nazajutrz wybudziłem się z nieprzyjemnego snu. Nie mogłem już zasnąć. Przed oczami miałem Ellisa Coopera w jasnopomarańczowym kombinezonie, jaki w więzieniu centralnym noszą skazani na śmierć.
Wczesnym rankiem, korzystając z tego, że powietrze było jeszcze rześkie, wybraliśmy się z Sampsonem na przebieżkę po Bragg. Ulicą Bragg Boulevard wtruchtaliśmy na teren bazy, tam skręciliśmy w węższą Honeycutt i klucząc labiryntem podobnych sobie bocznych uliczek, dotarliśmy do Longstreet Road. W Bragg było nieprzyzwoicie czysto; żeby choć jeden walający się papierek, a człowiek od razu czułby się tu raźniej. Wojsko było już po pobudce; mijaliśmy grupki żołnierzy na porannej suchej zaprawie.
Biegnąc ramię w ramię, planowaliśmy z Sampsonem rozkład zajęć na ten dzień. Czasu mieliśmy mało, a roboty huk. Potem z powrotem do Waszyngtonu.
- Powiem ci, co mnie w tym wszystkim najbardziej zastanawia - zaczął z innej beczki Sampson.
- Podejrzewam, że to samo co mnie - wysapałem. - Wystarczył nam jeden dzień, żeby dotrzeć do Ronalda Hodge'a i namierzyć tę agencję wynajmu samochodów. Co w takim razie robiła miejscowa policja i wojskowa dochodzeniówka?
- Zaczynasz wierzyć, że Ellis Cooper jest niewinny?
Nie odpowiedziałem, odnosiłem wrażenie, że coś tu jest nie tak: za dobrze nam szło. Jak to możliwe, że policja z Fayetteville nie ustaliła wcześniej tego, co my w tak krótkim czasie? I dlaczego wojskowy CID nie przyłożył się lepiej do śledztwa? Komu jak komu, ale im powinno zależeć na dogłębnym wyjaśnieniu sprawy, Cooper był przecież żołnierzem, prawda?
Ledwie wszedłem do swojego pokoju, zadzwonił telefon. Minęła dopiero siódma, pomyślałem więc, że to Nana i dzieci.
- Hellouuu - powiedziałem, przybierając ten komicznie afektowany ton postaci z kreskówek, którego używam czasami, kiedy rozmawiam z dziećmi. - Kto dzwoni do mnie o tak wczesnej porze? Kto śmie mnie budzić? To niebywałe.
W słuchawce rozległ się głos kobiety. Nieznany mi, z silnym południowym akcentem.
- Czy mówię z detektywem Crossem?
Natychmiast zmieniłem ton i miałem nadzieję, że ona się nie rozłączy.
- Tak, to ja. Z kim mam przyjemność?
- Wolałabym się nie przedstawiać. Proszę o nic nie pytać, tylko słuchać. Niełatwo mi to przychodzi.
- Słucham. Proszę mówić.
Odetchnęła głęboko i wyrzuciła z siebie:
- Byłam z Ellisem Cooperem tamtego wieczoru, kiedy doszło do trzech strasznych morderstw. Byliśmy ze sobą, kiedy je popełniano. Blisko. Tyle tylko mogę teraz powiedzieć.
Wyczuwałem, że moja rozmówczyni jest wystraszona, może nawet bliska paniki. Za wszelką cenę musiałem przytrzymać ją na linii.
- Jedną chwileczkę. Mogła pani pomóc sierżantowi Cooperowi na procesie. Nadal może mu pani pomóc, zapobiec egzekucji.
- Nie. Nie mogę powiedzieć nic więcej. Jestem mężatką, żoną kogoś z bazy. Zniszczyłabym swoją rodzinę. Po prostu nie mogę. Przykro mi.
- Dlaczego nie powiedziała pani tego policji ani CID? - Dlaczego Cooper nic nam nie powiedział? - Proszą nie odkładać słuchawki. Proszą się nie rozłączać.
Kobieta jęknęła cichutko.
- Dzwoniłam do kapitana Jacobsa. Powiedziałam mu. Nie wykorzystał w żaden sposób tej informacji, a jest prawdziwa. Mam nadzieją, że panu uda się coś zdziałać. Ellis Cooper nie zabił tych trzech kobiet. Nie wierzyłam, że moje zeznanie wystarczy, by go uratować. I... obawiam się konsekwencji.
- Jakich konsekwencji? Proszą pomyśleć o konsekwencjach, które czekają sierżanta Coopera. Ma zostać stracony.
Kobieta przerwała połączenie. Wydawało mi się, że ze szlochem. Stałem wpatrzony w słuchawką i nie bardzo wierzyłem w to, co się stało. Miałem już alibi dla Ellisa Coopera... i wymknęło mi się z garści.
17
Około siedemnastej dostaliśmy z Sampsonem bardzo dobrą wiadomość: komendant Fort Bragg zapraszał nas do swojego domu na terenie bazy. Mieliśmy się tam stawić punkt dziewiętnasta trzydzieści. Generał Stephen Bowen da nam dziesięć minut na przedstawienie naszego aktualnego stanu wiedzy o morderstwach. Zanim tam pojechaliśmy, Sampson skontaktował się z sierżantem Cooperem, dzwoniąc do więzienia centralnego. Cooper zaprzeczył, jakoby feralny wieczór spędził z jakąś kobietą. Co gorsza, zdaniem Sampsona wypierał się tego w sposób mało przekonujący. Tylko dlaczego miałby ukrywać przed nami prawdę? Bez sensu.
Generał Bowen kwaterował w zdobionym stiukami domu z lat dwudziestych, może trzydziestych, z dachem krytym hiszpańską dachówką. Na piętrze znajdowała się oszklona weranda, prawdopodobnie główny salon.
Kiedy parkowaliśmy na półkolistym podjeździe, przyglądał nam się stamtąd jakiś mężczyzna. Czyżby sam generał Bowen?
Drzwi frontowe otworzył adiutant. Przedstawił się jako kapitan Rizzo. Oprócz adiutanta, generał miał do dyspozycji ordynansa, który wchodził w skład jego obstawy, a także pracował jako kucharz oraz kierowca i ochroniarz w jednej osobie.
Weszliśmy do przestronnego foyer z pokojami dziennymi po obu stronach. Wnętrza urządzone były w stylu eklektycznym i chyba dokumentowały etapy wojskowej kariery gospodarza. Zauważyłem pięknie rzeźbioną szafę pochodzącą prawdopodobnie z Niemiec, japoński parawan malowany w łagodne wzgórza i drzewa wiśni oraz antyczny kredens sugerujący, że generał stacjonował swego czasu w Nowej Anglii.
Kapitan Rizzo wprowadził nas do małego gabinetu, gdzie czekał już generał Stephen Bowen. Był w mundurze.
- Wrócę dokładnie za dziesięć minut - szepnął mi do ucha adiutant. - Generał chce rozmawiać z panami na osobności.
- Siadajcie, panowie - odezwał się Bowen. Był wysoki i dobrze zbudowany, miał pięćdziesiąt kilka lat. Wsparł się łokciami o blat biurka, które wyglądało tak, jakby towarzyszyło mu od początku kariery, i złączył dłonie czubkami palców. - Jak rozumiem, przyjechaliście tu, żeby odgrzać śledztwo w sprawie zbrodni popełnionej przez Coopera. Co każe wam sądzić, że należy wrócić do tej sprawy i zakwestionować wyrok śmierci?
Zreferowałem generałowi zwięźle nasze dotychczasowe ustalenia i powiedziałem, co, jako doświadczeni detektywi wydziału zabójstw, sądzimy o zebranych wcześniej dowodach. Był cierpliwym słuchaczem, nie przerywał mi, wtrącał tylko od czasu do czasu słówko „interesujące”. Zdawał się otwarty na inne punkty widzenia i ciekaw nowych informacji. Obudziła się we mnie nadzieja.
- Chcecie panowie coś jeszcze dodać? - spytał, kiedy skończyłem. - Zostało nam trochę czasu.
Głos zabrał Sampson, który w obecności generała był niezwyczajnie przygaszony i skrępowany.
- Nie będę ukrywał, że z sierżantem Cooperem łączą mnie więzy przyjaźni - zaczął - ale staram się zachować obiektywizm i zwyczajnie, jako detektyw, nie mogę uwierzyć, że zabrał ze sobą do domu nie tylko narządzie zbrodni, ale również kilka obciążających go fotografii.
O dziwo, generał Bowen kiwnął potakująco głową.
- Mnie również nie chce się w to wierzyć - powiedział - ale tak właśnie postąpił. Podobnie jak pan nie rozumiem dlaczego, ale nie rozumiem również, jak człowiek może z zimną krwią zamordować trzy kobiety, czego on bezsprzecznie się dopuścił. To był najdrastyczniejszy akt przemocy czasu pokoju, z jakim się do tej pory zetknąłem, a wierzcie mi, panowie, że niejedno już w życiu widziałem.
Generał przechylił się przez biurko. Przymrużył oczy i zacisnął usta.
- Pozwólcie, panowie - wycedził - że powiem wam coś, czego nikomu jeszcze nie mówiłem. Nikomu. Wam pierwszym się z tego zwierzam. Otóż nie mogę się już doczekać chwili zaaplikowania tego śmiercionośnego zastrzyku. W dniu egzekucji sierżanta Coopera będę w więzieniu centralnym stanu Karolina Północna z rodzinami kobiet, które tak bestialsko zamordował. Czyn tego bydlaka napawa mnie obrzydzeniem i przyprawia o odruch wymiotny. Wasze dziesięć minut upłynęło. Teraz wypierdalać mi stąd. I żebym was, kurwa, więcej tu nie widział.
Jego adiutant, kapitan Rizzo, stał już w drzwiach.
18
Trzy Ślepe Myszki zawitały znowu do Fayetteville. Po kilku miesiącach przerwy wracały do Fort Bragg. Posterunek na AU American Freeway przepuścił Thomasa Starkeya, Brownleya Harrisa i Warrena Griffma bez problemów. Mieli tu oficjalną sprawę do załatwienia; byli umówieni.
W granatowym suburbanie, prowadzonym przez Starkeya uliczkami bazy, panowało niezwyczajne milczenie. Nie byli w Bragg od dnia zamordowania trzech kobiet. Nic się tu przez ten czas nie zmieniło; zmiany w wojsku zachodzą bardzo powoli.
- Ja, osobiście, tę podróż wolałbym sobie odpuścić - odezwał się z tylnej kanapy suburbana Brownley Harris.
- Nie chrzań - warknął Starkey, jak zwykle przejmując inicjatywę. - Jesteśmy tu w interesach. Byłoby z naszej strony błędem, gdybyśmy przestali się pokazywać w Bragg. Weź się w garść.
- Wiem, wiem - mruknął Harris. - Co ja na to poradzę, że nie lubię wracać na miejsce zbrodni. - Uznał, że pora rozładować atmosferę. - A wiecie, jaka jest ulubiona taktyka działania amerykańskich sił zbrojnych, tak zwany wariant węża? - spytał.
- Ja nie wiem, Brownie - powiedział Griffin i przewrócił oczami. Wiedział, że zaraz usłyszą dowcip, prawdopodobnie kiepski.
- Na węża rusza piechota. Wąż wyczuwa ich z daleka i zawczasu wycofuje się z zagrożonego rejonu na z góry upatrzoną pozycją. Do akcji wkracza lotnictwo. Satelita systemu GPS podał im namiar na węża, ale i tak nie znajdują gadziny. Wracają do bazy uzupełnić paliwo, załogi udają się na zasłużony odpoczynek, robią sobie manikiur. Wkracza artyleria polowa. Przez trzy kwadranse wali w węża ze wszystkich luf ogniem ześrodkowanym, wspierają ją trzy dywizjony moździerzy. W ramach nieuniknionych zniszczeń pobocznych ginie parę setek cywilów. Wszyscy uczestnicy kampanii, z kucharzami, mechanikami i biurwami włącznie, dostają medale.
- A my, rangersi? - spytał Griffin, zgrywając pierwszego naiwnego.
Harris uśmiechnął się.
- Rangersi wysyłają jednego człowieka; załatwia węża po cichu, a potem go zjada.
Starkey parsknął śmiechem i skręcił z Armistead Street na parking przed kwaterą główną.
- Pamiętajcie, panowie, jesteśmy tu tylko w interesach. A więc zachowujcie się stosownie do okoliczności.
- Tajes! - wyskandowali jednym głosem Griffin i Harris.
Wysiedli, włożyli lekkie marynarki, poprawili krawaty i zabrali z wozu nesesery. Tworzyli zespół przedstawicieli handlowych, reprezentujący producenta broni Heckler & Koch, i przyjechali do Bragg promować nowe modele pistoletów dla wojska. W szczególności zaś model PDW, który z pełnym magazynkiem ważył nieco ponad dwa funty, a „nie oprze mu się żadna ze standardowych kamizelek kuloodpornych, będących aktualnie w wyposażeniu armii”.
- Po byku broń - lubił mawiać Thomas Starkey podczas prezentacji. - Gdybyśmy mieli takie cacka w Wietnamie, nasze byłoby na wierzchu.
19
Rozmowy przebiegły po ich myśli. Parę minut po dwudziestej trzej przedstawiciele handlowi opuścili budynek kwatery głównej z zamówieniem na dostawą partii broni osobistej. Thomas Starkey zaprezentował również ostatnią wersję pistoletu maszynowego MP5 i wygłosił uczony, entuzjastyczny elaborat na temat stosowanej przez macierzystą firmą technologii produkcji, która zapewnia wymienialność części składowych pistoletu w 99,9 procenta.
- Chodźmy na zimne piwo i grube steki - zarządził Starkey. - Wypadałoby popsocić w Fayetteville albo którymś z miasteczek po drodze. To rozkaz, panowie.
- Jestem za - podchwycił Harris. - To był dobry dzień, no nie? Może uda się nam go jeszcze spieprzyć.
Ściemniało się już, kiedy wyjeżdżali z Fort Bragg.
- „Znowu w drodze” - zaintonował Warren Griffin stary standard Williego Nelsona, który śpiewał zawsze, kiedy ruszali na spotkanie nowej przygody. Znali Fayetteville nie tylko z delegacji służbowych, ale również z czasów, kiedy służyli w Bragg. Zaledwie przed czterema laty odeszli z armii: pułkownik Starkey, kapitan Harris, starszy sierżant Griffin. Siedemdziesiąty piąty regiment, trzeci batalion rangersów, wcześniej stacjonujący w Fort Benning w Georgii.
Wjeżdżając do miasteczka, zobaczyli dwie kurewki na rogu ciemnej uliczki. Za dawnych, złych czasów Hays Street była ulicą podrzędnych knajp i tanich burdelików. Nazywano ją Fayettenam. Ale to się już skończyło. Mieszkańcy starali się ucywilizować przedmieścia. Billboard postawiony przy izbie handlowej głosił teraz: PRZYKŁADNE ŻYCIE W POŁUDNIOWYM STYLU. Rzygać się chciało.
Warren Griffin wychylił się przez okno suburbana.
- Kocham was, lalunie! - zawołał do dziewcząt. - Zwłaszcza ciebie. Zatrzymajcie ten wóz! Boże, stójcie. Kocham cię, kochanie moje. Wrócę tu!
- Jestem Vanessa! - zawołała jedna. Była naprawdę ładna.
Starkey śmiał się, ale nawet nie zwolnił. Zatrzymał się dopiero pod Pompą, która działała tutaj od co najmniej dwudziestu lat. Weszli do środka posilić się i rozerwać. Praca pracą, ale i na przyjemności musi się znaleźć czas. Bo inaczej po co to wszystko?
Przez kilka następnych godzin zalewali się piwem, pałaszowali dwudziestoczterouncjowe steki z podsmażaną cebulką i grzybkami, palili cygara, opowiadali najlepsze wojenne historie, sypali kawałami jak z rękawa. Nawet kelnerkom i barmanom udzielił się ich wesoły nastrój. Thomas Starkey dał się lubić. Dopóki się z nim nie zadarło.
Kiedy około północy opuszczali Fayetteville, Starkey zjechał nagle do krawężnika i zatrzymał wóz.
- Pora na podsycenie płomyka życia - powiedział do Griffma i Harrisa. Wiedzieli, co to znaczy.
Harris tylko się uśmiechnął, za to Griffin wrzasnął:
- Gry wojenne czas zacząć!
Starkey wychylił się przez okno i zagadał do jednej z dziewcząt wystających na rogu Hays Street. Była wysoką, szczupłą blondynką, trochę niepewnie stawiała kroki w srebrnych pantoflach na koturnie. Z początku miała trochę odętą minkę, ale zaraz potem olśniła ich swoim najlepszym studolarowym uśmiechem.
- Jesteś bardzo piękna - powiedział Starkey. - Słuchaj, mieszkamy w Radissonie. Właśnie tam wracamy. Nie byłabyś zainteresowana trzema sutymi napiwkami, zamiast jednego? Chcielibyśmy trochę zabalować. To będzie dobra, czysta zabawa.
Starkey potrafił być czarujący i wzbudzać zaufanie. Uśmiechał się na zawołanie. Blond kurewka zajęła miejsce na tylnej kanapie suburbana, obok Griffina.
- Obiecajcie mi tylko, że będziecie się przyzwoicie zachowywali - powiedziała i znowu błysnęła tym swoim cudownym uśmiechem.
- Obiecujemy - zawołali wszyscy trzej chórem. - Będziemy się przyzwoicie zachowywali.
- „Znowu w drodze” - zaintonował Griffin.
- O, dobry jesteś - orzekła dziewczyna i cmoknęła go w policzek. Miała dziewiętnaście lat, ale znała się już na mężczyznach, wiedziała, jak z nimi postępować, zwłaszcza z żołnierzami z Bragg, którzy zazwyczaj byli dosyć przyzwoitymi chłopcami.
- Słyszeliście? Tej ślicznotce podoba się moje śpiewanie. Jak masz na imię, kotku? - spytał Griffin. - Już cię lubię.
- Vanessa. - Dziewczyna podała swój uliczny pseudonim. - A ty? Tylko mi nie mów, że Willie.
Griffin ryknął śmiechem.
- Nie, na imię mam Warren. Miło mi cię poznać, Vanesso. Imię tak samo ładne jak właścicielka.
Ruszyli, kierując się ku międzystanowej 1 - 95. Milę za miastem Starkey zjechał nagle na pobocze i skręcił w las.
- Przystanek na siusiu! - zawołał.
Suburban toczył się jeszcze kawałek siłą rozpędu i zatrzymał pośród ciernistych krzaków.
- Do Radissona już niedaleko - zauważyła Vanessa. - Nie wytrzymacie? Aż tak was przypiliło, chłopcy?
- Aż tak - przyznał Griffin i przystawił dziewczynie lufę pistoletu do głowy.
Siedzący z przodu Brownley Harris odwrócił się i też wymierzył w nią broń.
- De hai tay len dau! - wrzasnął Thomas Starkey głosem głębokim i strasznym.
Ręce na głowę.
- Ban gap nhieu phien phiic roi dó.
Masz przerąbane, suko.
Vanessa nie rozumiała z tego ani słowa, ale intonacja mówiła sama za siebie. Robiło się gorąco. Naprawdę gorąco. Dziewczynę ścisnęło w dołku. Normalnie nie wsiadłaby do wozu z trzema facetami, ale kierowca wydawał się taki sympatyczny. Czemu na nią teraz krzyczy? Co to za język? Co jest grane? Zbierało jej się na wymioty; zaraz puści pawia.
- Przestańcie, proszę, przestańcie! - pisnęła i rozpłakała się. To zazwyczaj działało na żołnierzy z Bragg.
Tym razem nie podziałało. Obłąkańcze wrzaski w aucie przybrały tylko na sile. Nie rozumiała tego dziwacznego języka.
- Ra khói xe. Ngay boy gió'! - krzyknął Thomas Starkey. Z wozu. Jazda, suko.
Machali jej przed nosem pistoletami i pokazywali na drzwi. W końcu pojęła, że ma wysiąść z samochodu. O Boże, zebrało im się na jakieś głupie żarty i chcą mnie tu zostawić? Skurwysyny!
A może kroi się coś gorszego? Do czego są gotowi się posunąć?
Ten z przedniego siedzenia trzasnął ją na odlew w twarz. Za co? Przecież już wysiada. Żeby go cholera! W srebrnych pantoflach na koturnie trudno było zachować równowagę; o mało się nie przewróciła. Willi Nelson kopnął ją w tyłek. Stęknęła z bólu.
- Ra khói xe! - wrzasnął znowu mężczyzna z przedniego siedzenia.
Co to za jedni? Terroryści jacyś czy kto?
Szlochająca Vanessa zrozumiała, że każe jej biec, spierdalać w ciemny las i zdradliwe bagna. Jezu, Boże jedyny, ja tam nie chcę! Tam na pewno są węże!
Ten z tylnego siedzenia znowu kopnął ją w tyłek i puściła się biegiem. Cóż jej pozostawało?
- Luc dó mdy se den tói! - krzyczeli za nią.
O Boże, Boże, Boże, o co im chodzi? Co ze mną będzie? Po co ja wsiadałam do tego samochodu? To był błąd, wielki błąd!
Potem Vanessa nie myślała już o niczym, tylko biegła.
20
- Dajemy jej fory - powiedział Thomas Starkey. - Słowa należy dotrzymywać. Obiecaliśmy Vanessie, że będziemy się zachowywali przyzwoicie.
Oparli się o suburbana i czekali, aż przerażona dziewczyna odbiegnie od nich w bagna na wystarczającą odległość.
Starkey włożył nowy brązowy beret rangersów. Żołnierze sił specjalnych nosili dawniej czarne, ale zmienili je na brązowe, kiedy na czarne przeszła reszta armii.
- Proponuję pierwszy zakład tego wieczoru - powiedział. - Jak myślicie, chłopcy, czy poczciwa Vanessa będzie miała buty na nogach, kiedy ją dorwiemy, czy raczej zrzuci je po drodze? Obstawiamy, panowie?
- Na pewno zrzuci - orzekł Griffin. - Jest głupia, ale nie aż tak. Stawiam pięć dych.
- Będzie w butach - powiedział Starkey. - Jeśli taka ładna dziewczyna wychodzi na ulicę, to musi być głupia jak dziurawy kalosz. Zakładam się o stówę.
W tym momencie oślepiły ich reflektory samochodu, który skręcił z szosy w las i zbliżał się, kolebiąc na wykrotach. A to kto, u diabła?
- Stanówka - mruknął Starkey. Uniósł rękę i pomachał przyjaźnie do sunącego powoli policyjnego wozu patrolowego.
- Jakieś kłopoty? - spytał policjant stanowy, podjeżdżając do dużego granatowego suburbana. Nie kwapił się wysiadać.
- Mały przystanek na odcedzenie kartofelków, panie oficerze. Jedziemy z Bragg do Fort Benning - powiedział spokojnie Starkey. Pojawienie się policjanta ani trochę go nie zdeprymowało. Ciekaw był nawet, co z tego wyniknie. - Nasze szczęście, że jesteśmy już w rezerwie. Pewnie nie byłoby nam teraz do śmiechu, gdybyśmy występowali jeszcze w podstawowym składzie.
- Zobaczyłem wasz samochód z szosy. Pomyślałem, że lepiej sprawdzić, czy wszystko w porządku. Tu wszędzie nic, tylko bagna.
- Nie, wszystko w najlepszym porządeczku, panie oficerze. Dopalamy papieroski i dalej w trasę. Dzięki za troskę.
Policjant stanowy miał już odjeżdżać, kiedy z lasu doleciał kobiecy krzyk. Nie było wątpliwości, że to wołanie o pomoc.
- Nie chcę, ale muszę, panie oficerze. - Starkey wyciągnął zza pleców pistolet. Strzelił policjantowi między oczy. Bez chwili wahania. - Żaden dobry uczynek nie pozostanie bez kary.
Kręcąc głową, podszedł do policyjnego wozu i zgasił reflektory. Potem zepchnął martwego policjanta na bok, wsiadł za kierownicę i wprowadził samochód w zarośla, skąd nie powinien być widoczny z szosy.
- Za dziewczyną - warknął do Harrisa i Griffina. - Pronto. Jest gdzieś niedaleko. Znaczy, koturnów nie zrzuciła, pinda głupia. No już, już! Daję wam parę minut. Ja w tym czasie zamaskuję lepiej tego krążownika. Warren idzie na szpicy. Brownie zamyka z flanki.
Pułkownik Thomas Starkey, ruszając w końcu w las, bez wahania obrał kierunek. Trafił jak po sznurku do miejsca, skąd dziewczyna swoim wołaniem o pomoc wydała wyrok śmierci na policjanta stanowego.
Tutaj zdał się już na instynkt. Obejrzał zdeptane liście i trawę. Znalazł złamaną gałązkę na krzaku, obok którego przebiegała Vanessa. Napawał się przy tym reakcją własnego organizmu - przyśpieszony oddech, walące tętno. Był w swoim żywiole.
- Tao se tim ra may - wyszeptał po wietnamsku. - Luc dó may se den tói.
Mam cię. Już nie żyjesz.
Szkoda mu było, że polowanie na dziewczynę trzeba przyśpieszyć, ale martwy policjant stanowy wprowadzał do gry nieplanowany element. Zmysły Starkeya, jak zawsze, kiedy był na tropie, wyostrzyły się, stały się nadwrażliwe.
Czas jakby zwolnił bieg; każdy szczegół jawił mu się wyraziście, każdy ruch miał swoje uzasadnienie. Szedł szybko, w ciemnym lesie czul się jak ryba w wodzie. Do orientacji w terenie wystarczała mu nikła księżycowa poświata.
W pewnej chwili usłyszał przed sobą śmiech. Między gałęziami rozbłysło światło. Zatrzymał się.
- Kurwa mać! - mruknął pod nosem.
Zachowując na wszelki wypadek jak najdalej posuniętą ostrożność, podkradł się bliżej.
Harris z Griffmem dopadli blond kurewkę. Ściągnęli jej już czarne odjazdowe spodnie, zakneblowali usta majtkami, skuli ręce na plecach.
Griffin zdzierał z niej teraz wyszywaną srebrnymi cekinami bluzkę. Została tylko w srebrnych koturnach.
Vanessa nie nosiła stanika, piersi miała małe. Za to ładną buzię. Przypominała Starkeyowi córkę sąsiadów. Znowu zadał sobie pytanie, jak taka atrakcyjna dziewczyna może kupczyć tyłkiem na ulicy.
Wyrywała się i Griffin puścił ją na chwilę, ot tak, dla zgrywu. Rzuciła się do ucieczki, ale potknęła zaraz i runęła jak długa, zarywając nosem w trawę. Przekręciła się na plecy i spojrzała błagalnie na stojącego nad nią Starkeya. Wyglądała żałośnie.
Zakwiliła. Potem, dźwigając się z trudem do pozycji siedzącej, wybełkotała coś przez knebel. Coś jakby: „Czego ode mnie chcecie? Nic nikomu nie zrobiłam”.
- To taka zabawa, której nauczyliśmy się dawno temu - powiedział po angielsku Starkey. - Tylko zabawa, kotku. Dla zabicia czasu. Rajcuje nas. Przynieś farbę - rzucił do starszego sierżanta Griffma. - Myślę, że na dzisiaj najlepsza będzie czerwona. Dobrze ci w czerwonym, Vanesso? Czerwony to twój kolor. Ja ci to mówię.
Spojrzał jej głęboko w oczy i nacisnął spust.
21
Pierwszego poranka po powrocie do Waszyngtonu zerwałem się o piątej trzydzieści. Wszędzie dobrze, ale najlepiej w domu.
Włożyłem koszulkę z nadrukiem Wizards, stare spodenki gimnastyczne, pamiętające jeszcze czasy moich studiów na Georgetown, i zszedłem na dół. W kuchni światło było zgaszone. Nana jeszcze nie wstała, co trochę mnie zdziwiło.
No cóż, ona też od czasu do czasu ma prawo sobie poleniuchować.
Zawiązałem sznurowadła tenisówek i wyszedłem pobiegać. Z miejsca poczułem zapach rzeki Anacostia. Zapach nie najprzyjemniejszy, ale swojski. Zapowiedziałem sobie, że tego ranka będę się starał nie myśleć o Ellisie Cooperze czekającym w celi śmierci na egzekucję. I starałem się, ale jak dotąd, z marnym skutkiem.
W ciągu ostatnich lat w naszej dzielnicy zaszły znaczne zmiany. Politycy i ludzie związani z biznesem powiedzieliby, że na dobre, ale ja nie byłem tego taki pewien. Przy Trzysta Dziewięćdziesiątej Piątej Południowej coś budowano i wjazd na drogę szybkiego ruchu z Czwartej Ulicy zamknięto chyba już na zawsze. Wątpię, czy w Georgetown tak długo by się to ślimaczyło. Wyburzono mnóstwo kamienic, wśród których dorastałem.
Jak grzyby po deszczu wyrastały budynki przypominające mi do złudzenia Wzgórze Kapitolińskie. Przybyła nam również nowiutka sala gimnastyczna o nazwie Results. Na wielu domach wisiały tabliczki informujące, że nad obiektem sprawuje pieczę taka czy inna firma ochroniarska. Niektóre ulice wyszlachetniały. Jednak handlarze narkotyków nadal się tu pętali, zwłaszcza nad Anacostią.
Gdyby założyć okulary z wehikułu czasu H. G. Wellsa, zobaczyłoby się, że pierwotni projektanci miasta mieli całkiem dobre pomysły. Co dwie przecznice park z wyraźnie wytyczonymi alejkami i trawnikami. Nadejdzie może taki dzień, kiedy z tych parków znikną dilerzy i ludzie będą mogli korzystać z nich bez obawy o swoje bezpieczeństwo. Tak mi się przynajmniej marzy.
W „Washington Post” czytałem niedawno artykuł, którego autor twierdził, że część mieszkańców dzielnicy osłania dilerów. Cóż, niektórzy uważają, że dilerzy robią dla społeczności więcej dobrego niż politycy - na przykład urządzając przyjęcia dla całych kamienic albo fundując dzieciarni lody w skwarne letnie dni.
Mieszkam tu od ukończenia dziesiątego roku życia i chyba już tu pozostanę. Kocham tę starą dzielnicę, może nie tyle ze względu na wspomnienia, ile na obietnicę tego, co jeszcze może się tu wydarzyć.
Kiedy wróciłem z przebieżki, w kuchni światło wciąż było zgaszone. W mojej głowie odezwał się dzwonek alarmowy.
I to całkiem donośny.
Poszedłem zajrzeć do Nany.
Rozdział 22
Uchyliłem drzwi i widząc ją w łóżku, wszedłem na palcach do sypialni. Na parapecie siedziała kotka Rosie. Miauknęła cicho. Kot stróżujący się znalazł.
Rozejrzałem się, zatrzymując na chwilę wzrok na znajomym, oprawionym w ramki plakacie Romare'a Beardena przedstawiającym muzyków jazzowych; jest zatytułowany „Wrapping It Up at the Lafayette”.
Na starej szafie leżało kilka pudeł na kapelusze. Kolekcji kapeluszy na specjalne okazje mogłaby pozazdrościć Nanie każda modystka.
I nagle uświadomiłem sobie, że nie słyszę oddechu Nany.
Zamarłem, nie na żarty już zaniepokojony. Od czasu kiedy byłem dzieckiem, zaledwie kilka razy zdarzyło jej się zaspać. Stałem nieruchomo pośrodku sypialni i przeżywałem na nowo wszystkie lęki dzieciństwa.
O nie. Boże, tylko nie to.
Z duszą na ramieniu zbliżyłem się do łóżka i odetchnąłem z ulgą, słysząc wreszcie płytki oddech. Nana otworzyła oczy.
- Alex? - wyszeptała. - Co się stało? Co tu robisz? Która to godzina?
- Cześć, słodziutka. Dobrze się czujesz? - spytałem.
- Jestem tylko troszkę zmęczona. To chyba ta dzisiejsza pogoda. - Przymrużyła oczy i spojrzała na starego westcloksa stojącego na nocnej szafce. - Już siódma? Ojej. Jak późno.
- Zrobić ci śniadanie? Może dzisiaj zjadłabyś w łóżku? Ja stawiam - powiedziałem.
Westchnęła.
- Chyba jeszcze ździebko się zdrzemnę, Alex. Mogę? Wyprawisz dzieci do szkoły?
- Jasna sprawa. Na pewno dobrze się czujesz?
- Idź już. Nic mi nie jest. To tylko ta pogoda. Budź dzieci, Alex. - Rosie próbowała wskoczyć do łóżka, ale Nana była czujna. - Sio, kocie - fuknęła.
Obudziłem swoją trójkę, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo Jannie i Damona musiałem budzić jeszcze raz. Zrobiłem im ich ulubione płatki, dorzuciłem trochę owoców i usmażyłem jajecznicę - lekka przesada, ale chciałem im jakoś zrekompensować nieobecność Nany. Małemu Alexowi podgrzałem kaszkę na mleku i nakarmiłem szkraba łyżeczką.
Kiedy dzieci wymaszerowały do szkoły, posprzątałem po śniadaniu. Po raz drugi tego ranka zmieniłem Alexowi pieluchę i ubrałem go w śpioszki w wozy strażackie. Lubił, kiedy się nim tak zajmowano, był w siódmym niebie.
- Nie przyzwyczajaj się, koleś - poradziłem mu.
Zajrzałem do Nany. Wciąż drzemała. Prawdę mówiąc, spała jak suseł. Przez dwie minuty wsłuchiwałem się w jej oddech. Chyba nic jej nie było.
W sypialni miała przytulnie, ale bez tego przesłodzenia, w które zdarza się popadać starszym paniom. Przy łóżku leżał włochaty, bardzo kolorowy, pomarańczowo - purpurowy dywanik. Mówiła, że ten dywanik dobrze jej robi na stopy.
Zabrałem Małego Alexa do swojego gabinetu. Chciałem trochę popracować. Zadzwoniłem do znajomego z Pentagonu. Nazywa się Kevin Cassidy. Przed kilku laty rozwikłaliśmy wspólnie zagadkę pewnego morderstwa.
Opowiedziałem mu o sytuacji, jaką zastaliśmy z Sampsonem w Fort Bragg i podkreśliłem, jak mało czasu zostało sierżantowi Cooperowi przebywającemu w celi śmierci. Kevin wysłuchał tego wszystkiego cierpliwie, a potem poradził mi, żebym zachował jak najdalej idącą ostrożność.
- W wojsku służy mnóstwo przyzwoitych ludzi, Alex. Przyzwoitych, życzliwych i prawych. Ale wolimy sami prać swoje brudy. Ludzie z zewnątrz nie są zazwyczaj mile widziani. Słyszysz, co mówię?
- Ellis Cooper nie popełnił tych morderstw - powiedziałem. - Jestem tego niemal całkowicie pewien. Wezmę sobie twoją radę do serca. Jednak czas ucieka, Kevin.
- Przyjrzę się tej sprawie - obiecał. - Zostaw to mnie, Alex.
Po rozmowie z Pentagonem zadzwoniłem do Rona Burnsa z FBI. Zrelacjonowałem mu, co ustaliliśmy w Fort Bragg. Zżyliśmy się z dyrektorem podczas afery z Kyle'em Craigiem. Bums chciał mnie koniecznie ściągnąć do FBI, a ja się poważnie zastanawiałem nad tą propozycją.
- Wiesz, jaki instynkt terytorialny potrafią wykazywać małomiasteczkowi gliniarze - powiedział. - Wojsko jest pod tym względem jeszcze gorsze, zwłaszcza kiedy chodzi o zabójstwo.
- Nawet jeśli ich człowiek jest niewinny i niesłusznie oskarżony? Nawet jeśli ma zostać stracony? Podobno nie zostawiają swoich na pastwę losu.
- Gdyby wierzyli w jego niewinność, Alex, nigdy nie doszłoby do procesu. Jeśli będę mógł w czymś pomóc, pomogę. Daj mi tylko znać. Wiesz, że nie składam obietnic, z których nie będę się mógł wywiązać.
- Będę ci wdzięczny - powiedziałem.
Odłożyłem słuchawkę i zszedłem z Małym Alexem na dół, bo zbliżała się pora drugiego karmienia. Zaczynałem sobie pomału uświadamiać, ile każdego dnia, każdej godziny każdego dnia jest do zrobienia w tym domu. A przecież nie zabrałem się nawet jeszcze do sprzątania albo prasowania.
Postanowiłem zajrzeć znowu do Nany.
Otworzyłem ostrożnie drzwi. Cicho, jak makiem zasiał.
Podszedłem do łóżka.
Dopiero teraz usłyszałem jej oddech. Stałem nieruchomo i po raz pierwszy, jak sięgam pamięcią, martwiłem się o Nanę. Ona nigdy nie chorowała.
23
Nana wstała w południe. Przydreptała do kuchni z nową grubą książką „Opowieści kobiet Bonda” pod pachą. Gorący lunch dla niej i dla malucha miałem już gotowy.
Nie chciała rozmawiać o swoim samopoczuciu i mało co zjadła - zaledwie parą łyżek zupy jarzynowej. Zaproponowałem, że zawiozę ją do doktora Rodmana, ale zbyła mnie niecierpliwym machnięciem raki. Przystała jednak na to, żebym przyrządzał przez resztą dnia posiłki, zajmował się dziećmi i wysprzątał dom od strychu po piwnicą, z tym że pod jej kierunkiem.
Nazajutrz po raz drugi z rządu wstałem rano przed Naną. Odkąd mieszkaliśmy pod jednym dachem, coś takiego nie miało jeszcze miejsca.
Czekając na nią, rozglądałem się po kuchni, jakbym widział ją po raz pierwszy.
Dominowała tu stara kuchenka gazowa Caloric. Ma cztery palniki oraz wielki blat, na który Nana odstawia potrawy do ostygnięcia, albo te, które ma dopiero postawić na gazie. Kuchenka ma też dwa sąsiadujące ze sobą piekarniki. Na jednym z piekarników stoi zawsze wielki czarny rondel. Lodówka również jest stara, ale Nana nie chce wymienić jej na nową.
Drzwiczki są wiecznie obwieszone przeróżnymi notatkami i harmonogramami: plany prób chóru i treningów koszykówki Damona, rozkłady rozmaitych zajęć Jannie, awaryjne telefony do Sampsona i do mnie, numerek na następną wizytę Alexa u pediatry, karteczka z najnowszą sentencją Nany, którą własnoręcznie wykaligrafowała: „Klęcząc, nigdy się nie potkniesz”.
- A ty co tu robisz, Alex? - Usłyszałem znajome szuranie jej kapci. Obejrzałem się. Stała w progu podparta pod boki i przyglądała mi się podejrzliwie.
- Nic - bąknąłem. - Jak się dziś czujesz, staruszko? Pogadajmy. Dolega ci coś?
Skrzywiła się i potrząsnęła małą główką.
- Nic mi nie jest - powiedziała. - Mów lepiej, jak sam się czujesz. Wyglądasz mi na zmęczonego. Trzeba się porządnie naharować, żeby w tym domu wszystko grało, co? - zachichotała.
Tak jej się spodobało to, co powiedziała, że zachichotała jeszcze raz. Podszedłem i wziąłem ją na ręce. Była taka leciutka - niespełna sto funtów.
- Postaw mnie! - fuknęła. - Tylko ostrożnie, Alex. Ze mną trzeba jak z jajkiem.
- Powiedz mi najpierw, co to wczoraj było. Pójdziesz do doktora Rodmana? Oczywiście, że pójdziesz.
- Widać potrzebowałam trochę dodatkowego snu, i tyle. Wsłuchuję się w swój organizm. A ty?
- Ja też - odparłem. - Wsłuchuję się w niego teraz i słyszę, że bardzo się o ciebie niepokoi. Pójdziesz do doktora Rodmana dobrowolnie czy mam cię tam zaciągnąć siłą?
- Postaw mnie, Alex. Umówiłam się już z doktorem na ten tydzień. Nic wielkiego, zwyczajna kontrolna wizyta. Dosyć o tym. Jaką jajecznicę chcesz dzisiaj?
Nana orzekła, że powinniśmy wrócić z Sampsonem do Fort Bragg i dokończyć to, co zaczęliśmy. Chciała mnie chyba w ten sposób przekonać, jak dobrze się czuje. Nalegać nie musiała, bo i tak się tam wybierałem, ale na wszelki wypadek poprosiłem ciotkę Tię, żeby pod moją nieobecność pomieszkała z Naną i dziećmi. Dopiero wtedy, ze spokojniejszym trochę sumieniem, pojechałem do Karoliny Północnej.
Po drodze podzieliłem się z Sampsonem obawami o stan zdrowia Nany i opowiedziałem mu, jak przez cały dzień użerałem się z dziećmi.
- Osiemdziesiąty trzeci rok już jej leci, Alex - zauważył, a potem dodał: - Jeszcze ze dwadzieścia parę lat i będziemy ją mieli z głowy.
Roześmialiśmy się obaj, ale widziałem, że John też martwi się o Nanę. Często powtarzał, że jest dla niego jak matka.
Do Fayetteville w Karolinie Północnej dotarliśmy około piątej po południu. Chcieliśmy tam porozmawiać z pewną kobietą w sprawie alibi, które mogło ocalić życie sierżantowi Cooperowi.
24
Pojechaliśmy prosto na osiedle Bragg Boulevard Estates, odległe o pół mili od Fort Bragg. Nad głowami nadal latały bez przerwy samoloty, a w oddali waliła artyleria.
Niemal wszyscy mieszkańcy Boulevard Estates pracują w bazie i zajmują tak zwane kwatery służbowe, których wielkość i standard zależy od stopnia wojskowego i wysokości poborów lokatora. W większości są to małe murowane domki, z których niejeden na gwałt domaga się remontu. Czytałem gdzieś, że ponad sześćdziesiąt procent aktualnie służących w armii pozostaje w związkach małżeńskich i ma dzieci. Z tego, co tu widzieliśmy, wynikało, że dane te są raczej rzetelne.
Podeszliśmy z Sampsonem do jednego z takich murowanych domków. Zapukałem do pokiereszowanych i powyginanych aluminiowych drzwi. Otworzyła nam kobieta w czarnym jedwabnym kimonie. Była dobrze zbudowana, atrakcyjna. Wiedziałem już, że nazywa się Tori Sanders. Za jej plecami tłoczyła się czwórka małych dzieci, ciekawych, kto przyszedł.
- Słucham? O co chodzi? - spytała. - Źle panowie trafili. To pora karmienia w tym zoo.
- Jestem detektyw Cross, a to detektyw Sampson - powiedziałem. - Słyszeliśmy od kapitana Jacobsa, że była pani przyjaciółką Ellisa Coopera.
Nie zauważyłem żadnej reakcji. Powieka jej nawet nie drgnęła.
- Pani Sanders, przed dwoma dniami dzwoniła pani do mnie do hotelu. Wydedukowałem, że skoro sierżant Cooper odwiedził panią tamtego wieczoru, kiedy popełnione zostały morderstwa, to musi pani mieszkać gdzieś niedaleko bazy. Przeprowadziłem małe rozpoznanie. Ustaliłem, że rzeczywiście był tu wtedy. Możemy wejść? Chyba nie będzie nas pani trzymała w progu. Sąsiedzi mogliby się zainteresować.
Tori Sanders uznała, że tak będzie najrozsądniej. Wpuściła nas i wprowadziła do małej jadalni.
- Nie rozumiem, po co tu panowie przyszliście ani o czym mówicie - oznajmiła, przepędziwszy swoje dzieci. Patrzyła na nas z założonymi na piersi rękami. Była gdzieś pod czterdziestkę.
- Możemy załatwić to inaczej - odezwał się Sampson. - Powiem pani, co możemy zrobić, pani Sanders. Możemy przejść się po sąsiadach i popytać, co wiedzą o pani i sierżancie Cooperze. Możemy również włączyć do sprawy wydział dochodzeń kryminalnych. Chyba, że woli pani odpowiedzieć na nasze pytania w zaciszu swojego domu. Zdaje pani sobie sprawę, że Cooper za kilka dni zostanie stracony?
- Niech was diabli. Obu! - Podniosła nagle głos. - Nic nie rozumiecie. Ale czego innego można się spodziewać po policji.
- To może nas pani oświeci - zaproponował Sampson nieco łagodniejszym tonem. - Chętnie posłuchamy. Naprawdę, pani Sanders.
- Chcecie, żebym was oświeciła? Proszę bardzo. Chcecie wiedzieć, jak było naprawdę? A więc, zgadza się, detektywie Cross, to ja do pana dzwoniłam. A teraz powiem panu to, czego nie powiedziałam przez telefon. Nie zdradzałam męża z sierżantem Cooperem. To mąż mnie poprosił, żebym zadzwoniła. Jest przyjacielem Ellisa. I tak się składa, że wierzy w jego niewinność. Ja zresztą też. Nie mamy jednak żadnego dowodu, niczego, co by świadczyło, że to nie on popełnił te morderstwa. Owszem, Ellis był tu tamtego wieczoru, ale przed pójściem na drinka do kantyny, i przyszedł do mojego męża, nie do mnie.
Rozważyłem to, co powiedziała, i uwierzyłem jej. Trudno było nie uwierzyć.
- Czy sierżant Cooper wiedział, że pani do mnie zadzwoni? - spytałem.
Wzruszyła ramionami.
- Nie mam pojęcia. Jego będziecie musieli o to zapytać. Chcieliśmy mu tylko jakoś pomóc. Zwyczajny ludzki odruch. On siedzi w celi śmierci, a jest tak samo niewinny jak pan czy ja. Niewinny, powtarzam. Teraz panowie wybaczą, ale muszę nakarmić dzieci.
25
Zapuszczaliśmy się szybko w ślepy zaułek i było to cholernie frustrujące dla nas obu, ale szczególnie dla Sampsona. Zegar odmierzający czas Ellisowi Cooperowi tykał tak głośno, że słyszałem niemal każdą upływającą minutą tego dnia.
Około dziewiątej wieczorem wstąpiliśmy z Johnem na kolację do popularnej miejscowej knajpki o nazwie Misfits Pub, przy centrum handlowym Strickland Bridge. Zaglądało tu po służbie sporo osób z personelu Fort Bragg. Nadal węszyliśmy za jakimikolwiek informacjami.
- Im więcej się dowiadujemy, tym jesteśmy głupsi. - Sampson pokręcił głową i pociągnął łyczek. - Atmosfera w tym Bragg zdecydowanie mi się nie podoba. Wiem, co zaraz powiesz, Alex. Może to Cooper jest źródłem problemu. Zwłaszcza jeśli to on nakłonił Sandersów, żeby do ciebie zadzwonili.
Obracałem w rękach szklaneczkę z drinkiem i rozglądałem się po pubie. Dominował tu zatłoczony, gwarny, zadymiony bar. Z szafy grającej leciała na przemian to muzyka country, to soul.
- To nie dowodziłoby jeszcze jego winy - mruknąłem. - Tylko świadczyło, że jest zdesperowany. Trudno winić Coopera za to, że chwyta się wszelkich sposobów. Siedzi przecież w celi śmierci.
- On nie jest głupi, Alex. Potrafi zachować zimną krew. Nie uciekałby się do takich prymitywnych zagrywek.
- Ale do popełnienia morderstwa nie jest zdolny?
Sampson spojrzał mi w oczy. Widziałem, że wzbiera w nim gniew.
- Nie, typem mordercy nie jest. Znam go, Alex. Znam tak samo dobrze jak ciebie.
- A zabijał w walce? - spytałem.
Sampson pokręcił głową.
- To była wojna - powiedział. - Mnóstwo naszych też zabijało. Wiesz, jak to jest. Sam zabijałeś. To nie czyni z ciebie mordercy, prawda?
- Sam nie wiem. Nie czyni?
Obok nas, przy barze, siedzieli mężczyzna i kobieta. Chcąc nie chcąc, słyszałem ich rozmowę.
- Policja znalazła biedną Vanessę w lesie, przy międzystanowej dziewięćdziesiątej piątej - mówiła kobieta. Miała wyraźny południowy akcent, a z jej głosu przebijały wzburzenie i strach. - Zniknęła dwa dni temu. Okazuje się, że nie żyje. Jacyś zboczeńcy ją zamordowali. Pewnie jakaś wojskowa szumowina.
Zerknąłem na rumianą rudowłosą kobietę w jasnoniebieskim topie i białych spodniach, która to mówiła.
- Przepraszam, niechcący podsłuchałem - zagaiłem. - Coś tu się stało? Zamordowano kogoś w okolicy?
- Dziewczynę, która tu czasami przychodziła. Vanessę. - Ktoś ją zastrzelił - poinformowała mnie rudowłosa i potrząsnęła głową. Jej towarzysz był w czarnej jedwabnej koszuli, kowbojskim kapeluszu i wyglądał na niespełnionego piosenkarza country. Nie podobało mu się, że kobieta ze mną rozmawia.
- Moje nazwisko Cross - przedstawiłem się. - Przyjechaliśmy z kolegą z Waszyngtonu. Jesteśmy detektywami z wydziału zabójstw i prowadzimy tu śledztwo w pewnej sprawie.
Kobieta odwróciła ostentacyjnie głowę.
- Nie rozmawiam z gliniarzami - burknęła. - Odczepcie się.
Spojrzałem na Sampsona i zniżając głos, powiedziałem:
- Jeśli to ten sam zabójca, to ostrożnością nie grzeszy.
- Chciałeś powiedzieć, tych samych trzech zabójców - zauważył.
Ktoś bezceremonialnie trącił mnie łokciem w plecy. Obejrzałem się. Za mną stał zwalisty, umięśniony blondyn w sportowej koszuli w kratę i spodniach khaki. Pierś wypięta, groźna mina. Niezaprzeczalnie wojskowy.
- Wynocha stąd - warknął. Za nim stało jeszcze dwóch. W sumie trzech. Byli ubrani po cywilnemu, ale wyglądali na żołnierzy. - Dosyć już namieszaliście. Zrozumiano?
- Rozmawiamy - powiedział Sampson. - Przerwaliście nam. Zrozumiano?
- O, stawiamy się? Twardziel, co? - wycedził przez zaciśnięte zęby ten zwalisty.
Usta Sampsona rozciągnęły się powoli w złowróżbnym uśmiechu, który już nieraz widziałem.
- Jakbyś zgadł. A on drugi.
Zwalisty blondyn naparł na Sampsona z zamiarem zepchnięcia go ze stołka. Nic z tego. Jeden z kumpli blondyna doskoczył do mnie. Uchyliłem się błyskawicznie i jego pięść przecięła powietrze. Za to moja wbiła mu się w żołądek. Zgiął się wpół i osunął na czworaki.
- Wasz zasrany koleś to morderca! - wrzasnął blondyn. - Zabił trzy kobiety!
Sampson zamalował go w szczękę. Blondyn przykląkł na jedno kolano. Niestety, ci faceci, po zainkasowaniu ciosu niedługo pozostają na deskach. Z odsieczą ruszył im jeszcze jeden, czyli zrobiło się już czterech na dwóch.
Przeraźliwy gwizd rozdarł powietrze. Zerknąłem na drzwi baru. Żandarmeria wojskowa. A z nimi dwóch krzepkich zastępców szeryfa z posterunku policji w Fayetteville. Pałki w rękach, pełna gotowość. Skąd się tu wzięli tak szybko?
Przedefilowali rozkołysanym krokiem przez pub i aresztowali wszystkich biorących udział w bójce, z Sampsonem i mną włącznie. Nie interesowało ich, kto zaczął. Zakuto nas w kajdanki, wyprowadzono na zewnątrz i wepchnięto do wozu patrolowego.
- Kiedyś musi być ten pierwszy raz - mruknął Sampson.
26
Tylko tego było nam trzeba - zwłaszcza teraz. Przewieziono nas małym, niebieskim, dziesięciomiejscowym mikrobusem do aresztu w Cumberland County. Okazało się, że w areszcie w Fayetteville są tylko dwie cele, i to zajęte. Fakt, że jesteśmy detektywami i pracujemy na rzecz sierżanta Ellisa Coopera, nie został wzięty pod uwagę i nie przełożył się na ulgowe traktowanie.
Zainteresowanych informuję, że izba przyjęć tego aresztu okręgowego mieści się w piwnicy. Przez dobre pół godziny miejscowa policja wypełniała formularze, zdejmowała nam odciski palców i obfotografowywała. Zafundowano nam zimny prysznic, po czym „przebrano za dynie”. W strażniczym żargonie oznacza to proces fasowania i wdziewania pomarańczowych kombinezonów i laczków, czyli regulaminowego stroju aresztantów.
Kiedy spytałem, co się stało z czterema żołnierzami, którzy na nas napadli, odpowiedziano mi, że to nie mój zasrany interes, ale dodano, że przewieziono ich do aresztu w Bragg.
Umieszczono nas na oddziale dla zakłócających porządek publiczny, w klasztornej celi, która również znajdowała się w piwnicy. Była przeznaczona dla tuzina zatrzymanych, ale tej nocy tłoczyło się nas tam ze dwudziestu, w tym ani jednego białego. Ciekawiło mnie, czy w areszcie jest jeszcze więcej takich cel i czy tam też przestrzega się segregacji.
Część z zatrzymanych znała się z poprzednich spędzonych tu nocy. Towarzystwo było dość ułożone. Nikt nie próbował podskakiwać do Sampsona, a nawet do mnie. Strażnik zaglądał do nas dwa razy na godzinę. Jak łatwo się domyślić, przez pozostałe pięćdziesiąt osiem minut rządzili zatrzymani.
- Papieroska? - zwrócił się do mnie gość po prawej. Siedział na podłodze, oparty plecami o dziobatą betonową ścianę.
- Nie palę - odparłem.
- Detektyw, co? - zapytał po paru minutach.
Kiwnąłem głową i przyjrzałem mu się uważniej. Nie pamiętałem, żebym go spotkał, ale miasteczko było małe. Od jakiegoś czasu obnosiliśmy po nim swoje gęby. Wielu mieszkańców Fayetteville znało nas już z widzenia i wiedziało, kim jesteśmy.
- Co to się porobiło - podjął mężczyzna. Wyciągnął z kieszeni paczkę cameli. Uśmiechnął się. Wypukał jednego. - Ta dzisiejsza armia, człowieku. „Armia jednego”. Co to za pieprzenie?
- Służysz? - spytałem. - Myślałem, że was wsadzają do aresztu w Fort Bragg.
Popatrzył na mnie z pełnym politowania uśmieszkiem.
- W Bragg nie ma żadnego aresztu, stary. Jeszcze coś ci powiem. Byłem tu, kiedy przywieźli sierżanta Coopera. Nie mogli dać sobie z nim rady, tak się stawiał. Najpierw wsadzili go tutaj, potem zabrali na górę. Tamtej nocy jak nic wyglądał na mordercę psychola.
Nie odzywałem się. Zastanawiało mnie, kim jest ten facet i dlaczego rozmawia ze mną o Ellisie Cooperze.
- Coś ci poradzę dla twojego własnego dobra. Wszyscy tutaj wiedzą, że to on załatwił te kobiety. Był dobrze znany ze swoich wyskoków.
Mężczyzna wydmuchnął kilka koncentrycznych kółek dymu, dźwignął się z podłogi i poczłapał w drugi kąt celi. Co tu, u diabla, jest grane? - pomyślałem. Czyżby ktoś zaaranżował bójkę w barze? Całą tę dzisiejszą awanturę? Kim był gość, który nawiązał ze mną rozmowę, żeby udzielić mi rady „dla mojego własnego dobra”?
Niedługo potem do celi zajrzał strażnik i wywołał go. Facet zerknął w moją stronę, wychodząc. Nie mieliśmy już z Sampsonem żadnych złudzeń - przyjdzie nam przenocować w tym zatłoczonym, śmierdzącym przybytku. Umówiliśmy się, że będziemy spali na zmianę.
Rano usłyszałem, jak ktoś wywołuje nasze nazwiska.
- Cross. Sampson. - W otwartych drzwiach celi stał strażnik. Wachlował się dłonią, żeby rozgonić bijący w nos smród. - Cross. Sampson.
Zesztywniali, zdrętwiali, dźwignęliśmy się z podłogi.
- Obecni! - zawołałem. - Tam, gdzie nas wczoraj zostawiliście.
Zaprowadzono nas na górę, do frontowego holu, gdzie czekała nas pierwsza tego dnia niespodzianka. Kapitan Jacobs z CID we własnej osobie.
- Dobrze się spało? - spytał.
- A więc to było ukartowane - powiedziałem. - Ta bójka, areszt. To pańska robota?
- Jesteście wolni - odparł. - Powiem wam, co powinniście z tą wolnością zrobić. Zbierajcie manatki i do domu, panowie detektywi. Zróbcie sobie tę przysługę, póki jeszcze możecie. Marnujecie czas, wysługując się komuś, kto już jest martwy.
27
Po powrocie do Waszyngtonu przez cały dzień towarzyszyło mi nieprzyjemne uczucie irracjonalności i frustracji. W moim domowym komputerze czekał na mnie e - mail. Anonimowy nadawca podpisał się jako „Piechur”. Wszystko, co wiązało się z tą wiadomością, było dla mnie na tym etapie niepokojące i niepojęte.
Oto co przeczytałem:
Do detektywa Alexa Crossa!
To może pana zainteresować: Pentagon podejmuje aktualnie kroki mające na celu ograniczenie liczby śmiertelnych zejść w armii, niezwiązanych z działaniami wojennymi. Takich zgonów odnotowuje się obecnie ponad tysiąc rocznie. Głównie dochodzi do nich w wyniku wypadków samochodowych, samobójstw i morderstw. Przez trzy ostatnie lata, każdego roku co najmniej osiemdziesięciu żołnierzy padało ofiarą morderstwa.
Przypadki szczególne pod rozwagę, detektywie: pilot wojskowy nazwiskiem Thomas Hoff, stacjonujący w Fort Drum pod Watertown w stanie Nowy Jork, uznany został za winnego zamordowania na terenie bazy poborowego o skłonnościach homoseksualnych i skazany na karę śmierci. Do momentu egzekucji utrzymywał, że jest niewinny. Na swoją obronę przytaczał fakt, że stacjonował gdzie indziej, a do Drum przeniesiono go dopiero trzy miesiące po morderstwie. Szkopuł w tym, że wcześniej odwiedzał często w Drum znajomego. Na miejscu zbrodni zabezpieczono jego odciski palców. Przebieg służby Hoffa do momentu aresztowania był nienaganny. Cieszył się opinią wzorowego żołnierza.
I jeszcze jeden przypadek pod rozwagę, detektywie. Pewnego fryzjera wojskowego, przez kolegów nazywanego Bangsem, skazano za zamordowanie pod Fort Campbell w Kentucky trzech prostytutek. Santo Marinacci, bo taksie nazywał, nie był wcześniej notowany. Jego ciężarna żona zeznała, że fatalnej nocy nie wychodził z domu. Marinacciego skazano na podstawie odcisków palców i próbek DNA zabezpieczonych na miejscu zbrodni oraz dowodu w postaci narzędzia zbrodni - noża wieloczynnościowego, który znaleziono w jego garażu. Marinacci przysięgał, że ten nóż mu podrzucono. „ Na miłość boską, przecież on jest fryzjerem „ - krzyczała jego żona podczas egzekucji. Santo Marinacci do końca zarzekał się, że jest niewinny i że został wrobiony.
Piechur
Przeczytałem e - mail od Piechura jeszcze raz, potem zadzwoniłem do Sampsona do domu i jemu też przeczytałem. Sampson, podobnie jak ja, nie wiedział, jak rozumieć te enuncjacje. Zadecydował, że natychmiast po rozłączeniu się ze mną skontaktuje się z Ellisem Cooperem. Obaj braliśmy pod uwagę, że za tym dziwnym listem może stać Cooper.
Przez resztę dnia nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Ktoś przekazał mi informacje, które uważał za istotne. Bez komentarza. Wyciągnięcie wniosków Piechur pozostawiał mnie. Co miały mi zasugerować morderstwa popełnione w Drum i Campbell? Że przypadki wrabiania nie są odosobnione?
Tego wieczoru przyznałem sobie parę godzin wolnego i poszedłem pokibicować drużynie koszykarskiej Damona rozgrywającej mecz ligowy w St. Anthony's. Damon zdobył szesnaście punktów, i to w stylu, którego nie powstydziłby się niejeden licealista. Chyba sam wiedział, że jest dobry, ale chciał to usłyszeć z moich ust.
- Zagrałeś koncertowo, Damon - pochwaliłem go. - Zdobywałeś kosze, ale nie zapominałeś o reszcie drużyny. A do tego skutecznie wyłączyłeś z gry tego z jedenastką.
Damon starał się bezskutecznie ukryć uśmiech zadowolenia. To właśnie chciał usłyszeć.
- Tak, jedenastka to najlepszy strzelec w lidze, lecz dzisiaj sobie nie pograł.
Na tym nasza rozmowa się skończyła i Damon zabrał się gdzieś z kolegami z drużyny, Ramonem, Ervinem i Kenyonem. Było to coś nowego, ale wiedziałem, że muszę się z tym pogodzić.
Wracałem do domu, rozmyślając o Ellisie Cooperze, a także o e - mailu o innych morderstwach popełnionych przez osoby związane z wojskiem. Według Sampsona, Cooper przysięgał, że nie ma nic wspólnego z tym, o co go oskarżają. Jeśli nie on, to kto to zrobił? Ktoś z Fort Bragg? Jakiś znajomy Coopera?
Przez ten przeklęty e - mail nie mogłem w nocy zasnąć.
Egzekucje wykonywane na, być może, niewinnie skazanych.
Sierżant Cooper nie jest pierwszy.
To już się zdarzało.
Kim, u diabła, jest ten Piechur?
28
Musiałem koniecznie porozmawiać z kimś z wojskowego karnego sądu odwoławczego i FBI pomogło mi w nawiązaniu kontaktu z właściwą osobą.
Sąd wraz ze swoimi biurami administracyjnymi mieścił się w niepozornym budynku w Arlington. W środku było o wiele dostojniej - szacowna kancelaria prawnicza z tradycjami, można by rzec. Gdyby nie ludzie w mundurach, normalne atrybuty wojskowej kultury byłyby niemal niezauważalne.
Przyszliśmy tu z Sampsonem na spotkanie z generałem dywizji Shelly Borislow. Do jej gabinetu zaprowadził nas adiutant. Był tam spory kawałek drogi szeregiem długich korytarzy, tak typowych dla rządowych gmachów w całym Waszyngtonie.
Generał Borislow już na nas czekała. Stała wyprężona jak struna i widać było, że cieszy się doskonałą kondycją fizyczną. Przystojna kobieta gdzieś pod pięćdziesiątkę.
- Dziękujemy, że zechciała nas pani przyjąć - powiedział Sampson, ściskając jej dłoń. Wyczuwałem, że chce wziąć na siebie ciężar rozmowy, nie wiedziałem tylko, czy dlatego, że jest bardziej niż ja otrzaskany z armią czy dlatego, że Ellisowi Cooperowi kończy się czas.
- Przeczytałam wczoraj wieczorem protokół z rozprawy - powiedziała generał Borislow, kiedy usiedliśmy przy okrągłym stoliczku do kawy ze szklanym blatem. - Przejrzałam też notatki kapitana Jacobsa z CID oraz akta sierżanta Coopera. Mam więc spore rozeznanie w sprawie. Czego panowie ode mnie oczekują?
- Chciałbym zadać kilka pytań - odezwał się Sampson. - Jeśli wolno, pani generał? - Pochylił się i wsparł łokciami o uda. Patrzył prosto w oczy generał Borislow, a ona jemu.
- Tak, słucham. O dziesiątej, czyli za około dwadzieścia minut, mam następne spotkanie. Zatem czasu na rozmowę nie pozostaje wiele, ale jeśli nie wyczerpiemy tematu, to możemy się umówić na kiedy indziej. Armia nie ma w tej sprawie nic do ukrycia. O tym mogę panów zapewnić.
Sampson wciąż patrzył Borislow w oczy.
- Prowadziliśmy już z detektywem Crossem setki śledztw w sprawach o morderstwo, pani generał. W tym przypadku mamy spore zastrzeżenia co do rzetelności pracy organów ścigania.
- Jakie konkretnie?
Po chwili zastanowienia Sampson podjął:
- Zanim do tego przejdę, chciałbym się dowiedzieć, czy w trakcie zapoznawania się z przebiegiem rozprawy i dochodzenia nie nasunęły się pani pewne wątpliwości?
Generał Shelly Borislow zachowała zimną krew.
- Owszem, kilka. Moim zdaniem trochę dziwne, że sierżant Cooper nie pozbył się narzędzia zbrodni. Jednak była to cenna pamiątka z lat, które spędził w Wietnamie.
- Czy wiadomo pani, że na dwa dni przed morderstwami włamano się do mieszkania sierżanta Coopera? - spytał Sampson. - Widzieliśmy ślady, a sierżant Cooper potwierdził ten fakt. Nóż mógł zostać wtedy skradziony.
Borislow kiwnęła głową.
- Bardzo możliwe, detektywie, ale czy nie bierze pan pod uwagę, że to sam sierżant Cooper mógł upozorować włamanie do swojego mieszkania? Do takiego wniosku doszedł CID.
- Chłopiec z sąsiedztwa widział w czasie popełnienia tych morderstw trzech mężczyzn na podwórku Tanyi Jackson.
- Chłopiec mógł tam widzieć trzech mężczyzn. To prawda. Równie dobrze mógł widzieć poruszające się cienie drzew. To była ciemna, wietrzna noc. Chłopiec ma dziesięć lat. Przesłuchiwany kilkakrotnie przez funkcjonariuszy policji w sprawie tego, co widział tamtej nocy, składał sprzeczne zeznania. Jak już zaznaczyłam, detektywie, dokładnie przestudiowałam sprawę.
- Na miejscu zbrodni zabezpieczono próbki krwi nienależącej ani do ofiar, ani do sierżanta Coopera.
- Sędzia prowadzący sprawą nie włączył tych próbek do materiału dowodowego - odparła bez zająknienia generał Borislow. - Na jego miejscu zapoznałabym ławę przysięgłych z wynikami badań tej krwi. Teraz już za późno.
- Przebieg służby sierżanta Coopera aż do tego fatalnego dnia był niemal wzorowy - ciągnął Sampson.
- Owszem, to prawda. Armia jest tego w pełni świadoma. Właśnie dlatego to dla nas taka tragedia.
Sampson westchnął. Czuł, że to do niczego nie prowadzi. Ja również.
- Jeszcze jedno pytanie, pani generał, i wychodzimy. Nie wykorzystamy nawet przyznanego nam limitu czasu.
Borislow nie drgnęła powieka.
- Słucham.
- Zastanawia mnie, dlaczego armia nie uczyniła praktycznie nic, by bronić sierżanta Coopera. Ani przed, ani podczas procesu. Najwyraźniej nie zamierza przyjść mu z pomocą i teraz. Dlaczego?
Generał Borislow kiwnęła głową i zacisnęła usta.
- Detektywie Sampson - zaczęła po chwili - doceniamy fakt, że pozostaje pan do końca lojalny wobec Ellisa Coopera, który jest pana przyjacielem. Podziwiamy pana za to. Na pańskie pytanie jest prosta odpowiedź. Cała armia, od szeregowca po generalicją, jest przekonana, że to sierżant Cooper popełnił z zimną krwią te trzy krwawe morderstwa. Nie zamierzamy osłaniać zbrodniarza ani walczyć o jego uniewinnienie. Niestety, ja również jestem przekonana o winie Coopera. Nie będziemy składać apelacji. Przykro mi, że nie mam dla panów lepszych wiadomości.
Po spotkaniu adiutant pani generał Borislow odprowadził mnie i Sampsona labiryntem korytarzy do wyjścia. Szliśmy za nim w milczeniu.
Kiedy znaleźliśmy się przed budynkiem, Sampson spojrzał na mnie i spytał:
- I co ty na to?
- Myślą, że armia coś ukrywa - odparłem. - Mamy niewiele czasu na ustalenie, co to takiego.
29
Następnego ranka Thomas Starkey przekonał się, jak daleko zaszły sprawy w jego przypadku. Do incydentu, który mu to uświadomił, doszło niespełna dwie mile od jego domu w Karolinie Północnej.
Wstąpił do przydrożnego sklepu po „USA Today” i „Rocky Mount Telegram”, przy okazji kupił też kilka rodzynkowo - cynamonowych bagietek w delikatesach w nowojorskim stylu. Lało jak z cebra, zatrzymał się więc z gazetami i bagietkami pod daszkiem sklepu, żeby przeczekać. Kiedy deszcz trochę zelżał, ruszył przez głębokie kałuże do swojego suburbana. I wtedy dostrzegł jakąś parę biegnącą przez parking w jego kierunku. Wyskoczyli przed chwilą ze starego niebieskiego pikapa, nie wyłączając świateł.
- Halo, przepraszam. Zostawiliście państwo włączone światła - zwrócił im uwagę Starkey, kiedy byli już blisko. Kobieta zatrzymała się i obejrzała, mężczyzna jakby go nie usłyszał.
Zaczął coś niezrozumiale bełkotać, miał poważną wadę wymowy:
- Jeseśmy s San Cos i jasiemy to Lanse. Sosawiłem pofel w dugich sponniach...
Tu wtrąciła się kobieta.
- Bardzo pana przepraszam - powiedziała. - Jesteśmy z Sandy Cross i jedziemy do Lawrence. A tu taki pech. Brat zostawił portfel w drugich spodniach. Nie mamy na benzyną, żeby zawrócić do domu.
- Muby am an omóc? - zabełkotał mężczyzna.
Starkey z miejsca zorientował się, w czym rzecz. Zostawili te przeklęte światła w półciężarówce, żeby to on pierwszy nawiązał z nimi kontakt werbalny. Mężczyzna udawał upośledzonego i właśnie to wyprowadziło Starkeya z równowagi. Jego syn, Hank, był dzieckiem autystycznym. A te dwie wywłoki wykorzystują rzekome kalectwo, żeby wyłudzać od ludzi pieniądze.
Starkey wyciągnął błyskawicznie pistolet. Sam nie bardzo wiedział, co dalej. Wiedział tylko, że jest nie na żarty wkurzony. Jezu, szlag go trafiał.
- Na kolana oboje! - wrzasnął, celując w nieogoloną, żałosną gębę mężczyzny. - A teraz przeproś i mów normalnie, bo zastrzelę na miejscu jak psa.
Dźgnął klęczącego mężczyznę lufą w czoło.
- O Jezu, przepraszam. Oboje przepraszamy, proszę pana. Chodziło nam tylko o parę zielonych. Niech pan nie strzela! Proszę nas nie zabijać. Jesteśmy dobrymi chrześcijanami.
- Zostańcie oboje na klęczkach - rozkazał Starkey. - Zostańcie tak, dopóki nie odjadę, i żebym was tu więcej nie widział. Zrozumiano?
Schował pistolet pod marynarkę i oddalił się do swojego wozu. Podchodząc do suburbana, podziękował Bogu, że jego nastoletnia córka słucha muzyki rockowej i nie widziała, co się działo na parkingu. Melanie jak zwykle nie zwracała uwagi na otaczającą ją rzeczywistość.
- A teraz galopem do domu - powiedział, sadowiąc się za kierownicą. - Mel, mogłabyś przykręcić tę cholerną muzykę?
Dopiero teraz córka zeszła z obłoków na ziemię i zobaczyła klęczącą na parkingu parę.
- A tym co odbiło? - spytała ojca. - Klęczą na deszczu.
Starkey zdobył się wreszcie na nikły uśmieszek.
- Pewnie zostali przed chwilą zbawieni i dziękują Panu - mruknął.
30
W pewien chłodny dzień na początku października wyruszyliśmy z Sampsonem w kolejną sześciogodzinną podróż samochodem do więzienia centralnego w Raleigh. Po drodze niewiele rozmawialiśmy. Ellisowi Cooperowi skończył się czas.
Dwa dni wcześniej Departament Więziennictwa stanu Karolina Pomocna poinformował oficjalnie Coopera o dacie egzekucji. Zaraz potem przeniesiono go do bloku straceń. Zgodnie z procedurą.
Wystaraliśmy się z Sampsonem o przepustkę na widzenie z sierżantem Cooperem. Na parkingu pod więzieniem centralnym zastaliśmy pikietę złożoną z tuzina osób. Były to w większości kobiety. Protestujący śpiewali stare pieśni folkowe z lat sześćdziesiątych i wcześniejszych. Kilkoro trzymało tablice z hasłami potępiającymi karę śmierci.
Weszliśmy szybko na teren więzienia; żałobne hymny przenikały nawet przez grube kamienne mury.
Blok straceń w więzieniu centralnym to cztery sąsiadujące ze sobą cele, wychodzące na pokój dzienny z telewizorem i natryskiem. Ellis Cooper był tam aktualnie jedynym osadzonym. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę przed jego celą czuwali dwaj strażnicy. W czasie naszej obecności zachowywali się z szacunkiem i taktem.
Na nasz widok Ellis Cooper ożywił się, uśmiechnął i podniósł rękę w powitalnym geście.
- Cześć, Ellis - powiedział cicho Sampson, kiedy siadaliśmy na krzesełkach ustawionych przed celą. - No więc, wróciliśmy. Z niczym, ale wróciliśmy.
Cooper siedział po drugiej stronie krat na małym stołeczku. Nogi stołeczka przyśrubowane były do podłogi. W celi panował nienaganny porządek, a na całe jej wyposażenie składały się prycza, zlew, sedes i przytwierdzony do ściany stolik do pisania. Całość robiła ponure, przygnębiające wrażenie.
- Dzięki, że przyszliście. Dziękuję wam za wszystko, coście dla mnie zrobili.
- Staraliśmy się - powiedział Sampson. - Staraliśmy się i daliśmy plamę. Spieprzyliśmy sprawę.
Cooper pokręcił głową.
- Partia była nie do wygrania. Tamci grali znaczonymi kartami. Nie wasza wina. To niczyja wina - odrzekł. - Tak czy owak, dobrze was tu obu widzieć. Modliłem się o wasze odwiedziny. Tak, bo ja się teraz modlę.
Wiedzieliśmy z Sampsonem, że trwają jeszcze energiczne prawne zabiegi mające na celu niedopuszczenie do egzekucji, ale umówiliśmy się, że nie będziemy o tym wspominać. Chyba, że Cooper sam poruszy ten temat, nie poruszył jednak. Wydał mi się pogodzony z losem, takiego spokojnego jeszcze go nie widziałem. Szpakowate włosy miał krótko przystrzyżone, więzienne wdzianko czyste i świeżo odprasowane.
Uśmiechnął się znowu.
- Mam tutaj jak w markowym hotelu, wiecie? Luksusowym hotelu. Cztery gwiazdki, pięć rombów czy jak tam oznacza się te najlepsze. Ci dwaj panowie dobrze o mnie dbają. Najlepiej jak można w tych okolicznościach. Uważają, że jestem winny tych zbrodni, a mimo to są dla mnie mili.
Tu Cooper nachylił się i wciskając twarz między stalowe pręty, zwrócił się przyciszonym głosem do Sampsona:
- To ważne, John. Wiem, że zrobiłeś, co w twojej mocy, i mam nadzieją, że ty też to wiesz. Ale jak już powiedziałem, gra szła o cholernie wysoką stawkę, a karty były znaczone. Nie wiem, komu mogłoby zależeć na mojej śmierci, ale na pewno jest taki ktoś.
Patrzył Sampsonowi w oczy:
- John, nie mam w okłamywaniu cię żadnego interesu. A już na pewno nie teraz, nie tutaj, w bloku straceń. Ja nie zamordowałem tych kobiet.
31
Dwadzieścia cztery godziny wcześniej podpisaliśmy z Sampsonem zgodę na rewizję osobistą przed wpuszczeniem do izby straceń. O pierwszej nad ranem do małej salki obserwacyjnej weszło szesnaście osób. Był wśród nich generał Stephen Bowen z Bragg. Dotrzymał obietnicy i przybył na egzekucję. Jako jedyny reprezentant armii Stanów Zjednoczonych.
Dwadzieścia po pierwszej rozsunęły się czarne kotary i świadkowie egzekucji ujrzeli komorę straceń. Nie chciałem być przy tym obecny; bez oglądania jeszcze jednej egzekucji miałem o nich wyrobione zdanie. Na znak dany przez więziennego strażnika do Coopera zbliżył się kat ze śmiercionośnym zastrzykiem. Usłyszałem, jak siedzący obok mnie Sampson zasysa przez zaciśnięte zęby powietrze i wstrzymuje oddech. Nie potrafiłem sobie wyobrazić, co czuje teraz, patrząc bezradnie, jak w ten sposób uśmiercony zostaje jego wieloletni przyjaciel.
Cooper, wyczuwając podchodzącego technika, jakby się ocknął. Obrócił głowę i po raz pierwszy spojrzał na salkę obserwacyjną. Strażnik spytał go, czy chciałby wygłosić ostatnie słowo.
Oczy Coopera wyłuskały nas spośród zebranych i nawiązały kontakt wzrokowy; kontakt nieprawdopodobnie intensywny, jakby żegnał się z nami, spadając w najgłębszą z otchłani.
Nie zrywając tego kontaktu, przemówił.
Z początku słabym, ale coraz silniejszym głosem.
- Nie zamordowałem Tanyi Jackson, Barbary Green ani Maureen Bruno. Przyznałbym się, gdybym to zrobił, przyjąłbym ten śmiertelny zastrzyk jak prawdziwy mężczyzna, na którego mnie wyszkolono. Nie zabiłem tych trzech kobiet spod Fort Bragg. Niech Bóg was błogosławi. John, Alex, dziękuję wam. I wybaczam armii Stanów Zjednoczonych, która była dla mnie jak dobry ojciec.
Ellis Cooper trzymał głowę uniesioną wysoko. Dumnie. Jak żołnierz na paradzie.
Kat postąpił krok w przód. Wstrzyknął Cooperowi dawkę pavulonu, która spowoduje całkowite zwiotczenie mięśni i zatrzyma u skazańca akcję oddechową.
Wkrótce potem serce, płuca i mózg Coopera przestały pracować.
0 1.31 nad ranem strażnik z więzienia centralnego obwieścił zgon sierżanta Coopera.
Kiedy było już po wszystkim, Sampson spojrzał na mnie.
- Byliśmy świadkami morderstwa - powiedział. - Ktoś zamordował Ellisa Coopera i uszło mu to płazem.
CZĘŚĆ 2
JAMILLA
32
Przy bramce 74 na Reagan National pojawiłem się o wiele za wcześnie; do planowego lądowania samolotu pozostało jeszcze mnóstwo czasu. Nie wiedziałem, co ze sobą począć. Byłem bardzo zdenerwowany, ale w pozytywnym sensie tego słowa, wprost dygotałem z niecierpliwości. Z wizytą przylatywała Jamilla Hughes.
Był piątek, dochodziła czwarta po południu, i terminal lotniska pękał w szwach. Gdziekolwiek spojrzeć, zmęczeni ludzie biznesu - jedni nerwowo kończą na przenośnych komputerach to, czego przez cały tydzień nie udało im się zrobić w pracy, inni, żyjący już weekendem, tłoczą się w barze, jeszcze inni czytają popularne czasopisma i powieści od Jonathana Franzena poczynając, poprzez Norę Roberts, na Stephenie Kingu kończąc. Przysiadłem, ale zaraz znowu się zerwałem. W końcu podszedłem do wielkich panoramicznych okien i obserwowałem ogromny odrzutowiec American Airlines kołujący powoli do rękawa bramki. No, przyleciała. Czy jestem gotowy? Czy ona jest gotowa?
Jamilla była w drugiej fali pasażerów wysiadających z samolotu. Miała na sobie dżinsy, fiołkowo-różową bluzkę i czarną skórzaną kurtkę, którą pamiętałem z nocy spędzonych wspólnie w Nowym Orleanie na obserwowaniu posesji podejrzanych. Zaprzyjaźniliśmy się, pracując nad dziwaczną sprawą, która wzięła początek w jej rodzinnym San Francisco, przetoczyła się przez południe, zahaczając o Nowy Orlean, i wróciła na Zachodnie Wybrzeże, by tam znaleźć swoje rozwiązanie.
Od tamtego czasu często rozmawialiśmy o spotkaniu na gruncie czysto towarzyskim i teraz wreszcie do niego dochodziło. Był to z naszej strony akt wielkiej odwagi. Ja byłem pewien swoich intencji, nie miałem tylko pewności, czy aby Jam nie zgodziła się spotkać ze mną na odczepnego.
Jezu, ależ mnie wzięło, kiedy szła w moją stronę. Bo i wyglądała rewelacyjnie. Szczery szeroki uśmiech. Czego ja się tak bałem?
- No i gdzie te gęste białe chmury, które powinny skrywać całe miasto przed widokiem z samolotu? - spytała z uśmiechem Jamilla. - Boże, wszystko widziałam: Biały Dom, Lincoln Memoriał i Potomac.
Pochyliłem się i cmoknąłem ją w policzek.
- Nie nad wszystkimi miastami kłębią się takie tumany mgły jak nad San Francisco. Musisz więcej podróżować. Jak lot?
- Fatalny. - Jamilla znowu się uśmiechnęła. - Mam ostatnio awersję do latania, ale cieszę się, że tu jestem. Naprawdę się cieszę, Alex. Widzę, że jesteś prawie tak samo jak ja zdenerwowany. Podczas obserwacji zawsze dobrze nam się gawędziło. Dotrzemy się. Zobaczysz, że się dotrzemy. Teraz ochłoń, to i ja ochłonę. Umowa stoi?
Objęła mnie, przytuliła się i pocałowała lekko, ale z uczuciem, w usta.
- Od razu lepiej - mruknęła i oblizała wargi. - Miło smakujesz.
- To pewnie ta miętowa guma do żucia.
- Nie, ty.
Jechaliśmy moim starym porsche do Waszyngtonu już o niebo mniej skrępowani. Rozmawialiśmy o wszystkim, co się nam przydarzyło od czasu rozstania. Z początku tematem były sprawy zawodowe, ale szybko zeszliśmy na światowy terroryzm, a potem na moją rodzinę, i jak zwykle, kiedy języki raz już poszły w ruch, nie sposób było ich powstrzymać - co bardzo mi się podobało.
Opamiętanie przyszło dopiero, kiedy zatrzymałem się pod domem.
- Jesteś na to gotowa? - spytałem, zanim wysiedliśmy z wozu.
Jamilla przewróciła oczami.
- Alex, ja mam w Oakland cztery siostry i trzech braci. Jesteś na to przygotowany?
- Dawaj ich tutaj - mruknąłem, chwytając jej skórzaną torbę, która ważyła chyba ze sto funtów, i ruszając przodem do drzwi. Szedłem z duszą na ramieniu, ale stanowczo rad byłem, że Jamilla tu jest. Już dawno nie byłem tak podekscytowany.
- Brakowało mi ciebie - mruknąłem.
- Mnie ciebie też - odparła Jam.
33
Naturalnie Nana już dawno obmyśliła menu na tę powitalną kolację. Jamilla zaoferowała się z pomocą. Nana, rzecz jasna, odrzuciła stanowczo tę propozycję. Mimo to Jam weszła za nią do kuchni.
Cała nasza reszta zajrzała tam, ciekawa, co się będzie działo. Zanosiło się na dramatyczne starcie dwóch nieustępliwych istot.
- No to już dobrze, niech będzie. - Nana krygowała się trochę, ale widziałem, że jest zadowolona z towarzystwa. Miała pretekst do pochwalenia się swoim sprzętem kuchennym, zaprzęgnięcia nas wszystkich do roboty i sprawdzenia pozazawodowych talentów Jamilli. Zaczęła nawet podśpiewywać sobie pod nosem. Jamilla jej zawtórowała.
- Może być gulasz wieprzowy w sosie jabłkowym, potrawka i ziemniaki puree? Nie masz chyba uczulenia na kukurydziany chleb? Ani na kompot ze świeżych brzoskwiń albo na lody? - Nan zadała tych kilka pytań ciurkiem.
- Przepadam za wieprzowym gulaszem, ziemniakami i kompotem brzoskwiniowym - odparła Jamilla, oglądając potrawy. - Co do potrawki, to stosunek do niej mam obojętny. Kukurydziany chleb sama w domu wypiekam. Dostałam przepis od babci z Sacramento. Kukurydzę moczy się w śmietanie, co nadaje mu wilgotność. Czasami dorzucam też skrawki wieprzowiny.
- Hm - mruknęła Nana. - O tym nie słyszałam. Muszę kiedyś spróbować.
Do kolacji usiedliśmy w jadalni, do odtwarzacza załadowałem płyty Usher, Yolandy Adams i Etty James. Na razie wszystko szło jak po maśle. Jak w zegarku.
- Jadamy tak co wieczór. Czasami nawet śniadania jemy tutaj, w jadalni - poinformował Jamillę Damon.
Widziałem, że już się w niej trochę zabujał. Chyba trudno mu się dziwić.
- Wierzę, zwłaszcza kiedy prezydent wpada do was na herbatkę - powiedziała Jamilla i puściła oko najpierw do Damona, potem do Jannie.
- Często wpada - odparł Damon, kiwając głową. - Skąd o tym wiesz? Tato ci powiedział?
- Chyba mówili w CNN. Odbieramy tę stację na Zachodnim Wybrzeżu. A telewizję oglądamy nawet w łazience, podczas kąpieli.
Kolacja udała się nad podziw - przynajmniej w moim odczuciu. Przekomarzaniom i wybuchom śmiechu nie było końca. Nawet Mały Alex uśmiechał się bez przerwy z wyżyn swojego wysokiego krzesełka. W pewnym momencie Jamilla poderwała Damona z krzesła i odtańczyli kilka taktów lecącego z odtwarzacza przeboju „Who's Zoomin' Who?” Arethy.
W końcu Nana wstała od stołu i oznajmiła:
- Absolutnie zabraniam ci pomagać w sprzątaniu, Jamilla. Alex się tym zajmie. To jego działka.
- Skoro tak, to chodźmy przed dom poplotkować o waszym tacie - zwróciła się Jamilla do Damona i Jannie. - I o waszej Nanie! Wy macie pytania, ja mam pytania. Ty, mały człowieczku, też dotrzymasz nam towarzystwa - powiedziała do Alexa juniora. - Siłą rzeczy jesteś zwolniony z prac kuchennych.
Ruszyłem za Naną do kuchni z naręczem brudnych talerzy i półmisków.
- Bardzo sympatyczna - orzekła Nana, zanim tam dotarliśmy. - Pełna życia. - Zachichotała skrzekliwie jak te złośliwe wrony ze starych kreskówek.
- Co cię tak bawi, staruszko? - zapytałem. - Strasznie jesteś podrajcowana.
- A jestem. Co, nie wolno mi? A ciebie zżera ciekawość, co myślę. Niespodzianka, niespodzianka. Ona jest naprawdę słodziutka. Muszę ci przyznać, Alex, że potrafisz sobie dobierać przyjaciółki. Udała ci się.
- Tylko bez żadnych nacisków - ostrzegłem ją, wstawiając brudne talerze do zlewu i odkręcając gorącą wodę.
- Ani mi to w głowie. Dobrze cię znam. - Nana się roześmiała.
Znowu była taka jak dawniej. Lekarz powiedział, że nic jej nie dolega, tak przynajmniej twierdziła.
Wróciłem do jadalni po resztę talerzy i tam, ulegając pokusie, wyjrzałem ukradkiem przez frontowe okno, ciekaw, co też porabiają Jamilla i dzieciaki.
Stali na jezdni i rzucali między sobą futbolówkę Damona. Zaśmiewali się wszyscy troje. Zauważyłem, że Jamilla ma naprawdę dobrą rękę, potrafiła podkręcić kąśliwie piłkę. Nic dziwnego, trenowała przecież z chłopakami.
34
Jamilla zajęła sypialnią u szczytu schodów, którą rezerwowaliśmy dla specjalnych gości - prezydentów, królowych, premierów i tym podobnych. Dzieci podejrzewały, że to tylko dla zachowania pozorów, i miałyby racją, gdyby nie to, że Jam i ja nigdy nie byliśmy ze sobą w wiadomym sensie. Przed powitaniem na lotnisku nawet się nie pocałowaliśmy. Jamilla przyjechała, żeby sprawdzić, czy coś między nami zaiskrzy.
Wróciła do domu kuchennymi drzwiami, kiedy kończyłem wycierać talerze. Dzieci bawiły się jeszcze na dworze, a Nana porządkowała Bóg wie co na górze.
Prawdopodobnie pokój gościnny, ewentualnie łazienkę w korytarzu. A może szafę na bieliznę?
- Nie wytrzymam - mruknąłem.
- Czego? - spytała Jamilla. - Co się stało?
- Naprawdę chcesz wiedzieć?
- Pewnie, że chcę. Jesteśmy przecież kumplami, nie?
W odpowiedzi chwyciłem ją za ramiona, przyciągnąłem i pocałowałem w usta. Potem jeszcze raz, zerkając nerwowo na boki w obawie, że przydybią nas dzieci.
Albo Nana.
Albo nasza kotka Rosie, która jest straszną plotkarą.
Jamilla zauważyła to i parsknęła śmiechem.
- Oni wszyscy - dzieci, twoja babcia, nawet ten wścibski kot - podejrzewają, że jesteśmy już na o wiele bardziej zdrożnym etapie.
- Podejrzewać nie oznacza wiedzieć.
- Bardzo mi się podoba twoja rodzinka - powiedziała Jamilla, patrząc mi w oczy. - Nawet ta kotka mi się podoba. Kici, kici, chodź tu, Rosie. Wypaplasz wszystkim, że się całowaliśmy?
- A mnie ty się podobasz - oznajmiłem, biorąc znowu Jamillę w ramiona.
- Bardzo? - spytała, uwalniając się z moich objęć. - Lepiej, żeby było bardzo, bo taki tu szmat drogi z San Francisco. Boże, jak ja nie cierpię latać samolotami!
- Może i bardzo. Tylko nie rozumiem, czemu w kółko powtarzasz, jak tu daleko i w ogóle. Zupełnie jakbyś przemierzała tę trasę po kilka razy na miesiąc.
Objęła mnie i znowu pocałowała, tym razem mocniej. Wtuliła się we mnie i wsunęła mi język w usta. Podobało mi się to ogromnie. Zacząłem reagować w naturalny sposób, do czego kuchnia nie była raczej najodpowiedniejszym miejscem.
- Pokój gotowy - odezwał się głos za nami.
W drzwiach stała uśmiechnięta od ucha do ucha Nana.
- Zaczekajcie, zawołam dzieci. Niech i one zobaczą - powiedziała. - I aparat zaraz przyniosę.
- Ona się z nas nabija - mruknąłem do Jam.
- Widzę - odmruknęła.
- Wcale nie - zaprzeczyła Nana. - Dopinguję tylko Alexa w biegu do trzeciej bazy - wyjaśniła i zarechotała jak wrona z kreskówki.
35
Nazajutrz obudziłem się sam w skotłowanej pościeli. Oswoiłem się już z tym, ale bynajmniej nie pogodziłem, i teraz, kiedy w gościnnej sypialni tuż obok spała Jamilla, znowu zaczynała mi doskwierać samotność.
Leżałem przez kilka minut, rozmyślając o tych, którzy też budzą się z poczuciem osamotnienia, nawet jeśli dzielą z kimś łóżko. W końcu narzuciłem coś na siebie i wyszedłem na palcach na korytarz, żeby zajrzeć do Jamilli.
Zapukałem cicho do jej drzwi.
- Nie śpię. Wejdź - usłyszałem. Ładny miała głos - melodyjny, słodki. Naparłem na drzwi. Otworzyły się z cichym skrzypnięciem.
- Dzień dobry, Alex. Dawno mi się tak smacznie nie spało - powiedziała Jamilla. Siedziała na łóżku w białym podkoszulku z nadrukiem SFPD. Roześmiała się. - Seksy, co?
- Owszem, nie zaprzeczę. Detektywi też potrafią być seksy. Samuel T. Jackson w „Shaft”, Pam Grier w „Foxy Brown”. Jamilla Hughes w gościnnej sypialni.
- Chodź tu do mnie - szepnęła. - Na minutkę. No chodź, Alex. To rozkaz.
Podszedłem, Jamilla wyciągnęła do mnie ramiona, a ja bez wahania się w nie wślizgnąłem. O, jak przyjemnie.
- Gdzie byłaś, kiedy potrzebowałem cię w nocy? - spytałem.
- A tutaj, w gościnnej sypialni. - Uśmiechnęła się i mrugnęła do mnie. - Słuchaj, ja też nie chcę, żeby twoje dzieci coś sobie pomyślały, ale...
Uniosłem brwi.
- Ale? - spytałem. - Ale co?
- Po prostu ale. Sam sobie dopowiedz.
Kiedy kończyliśmy śniadanie - w kuchni, bez serwetek - oznajmiłem Nanie i dzieciom, że idziemy z Jamillą zwiedzać Waszyngton i nie będzie nas cały dzień. Potrzebowaliśmy trochę czasu tylko dla siebie. Dzieci zajęte pałaszowaniem płatków śniadaniowych pokiwały tylko głowami; spodziewały się to usłyszeć.
- Czyli z kolacją też na was nie czekać? - spytała Nana.
- Właśnie - przytaknąłem. - Zjemy coś na mieście.
- Uhm - mruknęła znacząco Nana.
- Uhm - zawtórowały jej dzieciaki.
Odjechałem Piątą dobre cztery mile od domu. Skręciłem w 2020 O Street i zatrzymałem wóz. Niektórzy mogliby mieć trudności ze zlokalizowaniem tego adresu, a nawet ze zdobyciem jakichkolwiek informacji o Posesji przy O Street. Na zewnątrz nie wisi tabliczka, nie ma niczego, co by świadczyło, że nie jest to prywatna rezydencja. Większość gości trafia do Posesji z ustnego polecenia. Ja przypadkowo poznałem właściciela poprzez kolegę w restauracji Kinkead's w Foggy Bottom.
Weszliśmy z Jamillą do środka, wpisałem się do księgi meldunkowej, po czym poprowadzono nas na górę, do Kurnej Chaty, korytarzami, których każda powierzchnia, każdy kąt, nisza, załomek muru poświęcone były ekspozycji staroświeckich lalek, biżuterii w oszklonych gablotkach, litografii. Rejestrowaliśmy to wszystko. W milczeniu.
Kiedy wstępowaliśmy na schody, naszło mnie coś dziwnego. I znowu to samo, pomyślałem. Mało brakowało, a zatrzymałbym się i zawrócił do samochodu. Jednak glos wewnętrzny podszepnął mi, żebym nie upadał na duchu i zdał się na uczucia, abym zaufał Jamilli.
Żadne z nas nie wypowiedziało słowa, dopóki nie wyszedł chłopiec hotelowy.
Rozdział 36
- Oho, w czymś takim zamieszkałabym bez zastanowienia - wyszeptała Jamilla, kiedy zostaliśmy sami. - Rozejrzyjmy się. Pięknie tu, idealnie, Alex. Prawie do przesady.
No i ruszyliśmy w obchód.
Apartament o nazwie Kurna Chata był dwupoziomowy, nawet został wyposażony w saunę i jacuzzi. Na górę, gdzie znajdowała się w pełni wyposażona kuchnia, wchodziło się po spiralnych schodkach. Ściany i podłogi wyłożone były drewnianymi panelami imitującymi wnętrze prostej chaty z grubo ociosanych bali i desek. Kominek w obramowaniu ze zwyczajnych polnych kamieni miał stwarzać wrażenie przytulności. Było tu również akwarium.
Jamilla odtańczyła szalony taniec, wyrażając nim zachwyt. Podobało jej się tu, tak samo zresztą jak mnie, bo była szczęśliwa. Z pewnością było tu o wiele bardziej komfortowo niż na przednich fotelach samochodu, na których spędziliśmy tyle godzin, prowadząc obserwację podejrzanych w Nowym Orleanie.
Sobie też nie szczędziliśmy uwagi, oglądając apartament. Zatrzymaliśmy się, żeby się pocałować, i znowu stwierdziłem, że Jamilla ma najsłodsze z ust. Objęci, tańczyliśmy chwilę.
Ponownie się pocałowaliśmy i zaczęło mi wirować w głowie. Nie bardzo wiedziałem dlaczego, bo wciąż byłem trochę zdenerwowany.
Jamilla rozpięła mi powoli dżinsową koszulę, ja pomogłem jej rozpiąć i zdjąć kremową jedwabną bluzkę. Na szyi nosiła zwyczajny cienki srebrny łańcuszek. Bardzo prosty i uroczy.
Rozpięła mi bez pośpiechu pasek, potem spodnie. Z kolei ja pomogłem jej rozpiąć skórzane spodnie.
- Jaki dżentelmen - zauważyła.
W trakcie tych zabiegów strząsnęliśmy ze stóp ja swoje mokasyny, ona sandałki.
Nie wiedzieć kiedy znaleźliśmy się przy głównym meblu apartamentu - królewskim łożu.
- Podoba mi się - szepnęła mi w policzek Jamilla. - Najładniejsze łóżko, jakie w życiu widziałam.
Łóżko było naprawdę imponujące. Miało cztery drewniane słupki jak łoże z baldachimem, tyle że bez falban. Na kołdrze we flanelowej powłoczce leżało z pół tuzina poduszek, które od razu zmietliśmy na podłogę. Trochę bałaganu wręcz dodawało pokojowi uroku.
- Puścimy muzykę? - spytała Jamilla.
- Czemu nie - mruknąłem. - Wybierz coś.
Włączyła radio i nastawiła stację WPFW na 89,3. Właśnie nadawano „Wild Is the Wind” Niny Simone.
- Nasz kawałek. Od teraz - powiedziała.
Pocałowaliśmy się znowu. Ależ miękkie miała usta. Nie posiadałem się ze szczęścia, stwierdzając, że detektyw do spraw zabójstw ma też swoją łagodniejszą stronę. Jej wargi napierały na moje i czułem, że się rozklejam. Może tego właśnie się bałem. I znowu to samo.
- Nigdy bym cię nie skrzywdziła - wyszeptała, jakby czytając w moich myślach. - Nie musisz się bać. Tylko sam mnie nie skrzywdź, Alex.
- Nie skrzywdzę.
Kilka minut później, wtuleni w siebie, tańczyliśmy w takt „Just the Two of Us”. Było mi tak dobrze.
Była silna, ale potrafiła być też czuła. Jeszcze jedna kobieta detektyw. I co ty na to? Pasowaliśmy do siebie. Musnąłem ustami jej ramię, potem szyję i tam zatrzymałem się na dłużej.
- Ugryź mnie tu - poprosiła szeptem. - Leciutko.
Zrobiłem to - delikatnie, powoli, bez pośpiechu. Pierwszy raz z kimś jest wyjątkowy. Nie zawsze najbardziej udany, choć i to czasami się zdarza, ale zawsze inny, ekscytujący, tajemniczy. Jamilla przypominała mi moją zmarłą żonę, Marię, i wydawało mi się, że to chyba dobrze. Maria była z pozoru twardą dziewczyną z miasta, ale potrafiła być też czuła i słodka. Ten szczególny, ostry kontrast przyprawiał mnie czasami o gęsią skórkę.
Poczułem jej piersi na torsie i po chwili wtulała się już we mnie całym ciałem. Nasze pocałunki stały się głębsze, bardziej namiętne, dłuższe.
Rozpiąłem jej stanik. Opadł na podłogę. Ściągnąłem jej majteczki, ona mi szorty.
Staliśmy tak przez długi czas, przyglądając się jedno drugiemu - chyba z podziwem - podsycając w sobie namiętność i żądzę, i w ogóle wszystko to, co się między nami działo. Pragnąłem teraz Jamilli do bólu, ale wstrzymywałem się. Oboje się wstrzymywaliśmy.
- Rozczarowany? - szepnęła tak cicho, że ledwie ją dosłyszałem.
To pytanie trochę mnie otrzeźwiło.
- Skądże znowu! Dlaczego miałbym być rozczarowany. Kto mógłby się czuć tobą rozczarowany?
Milczała, ale chyba wiedziałem, o kim teraz pomyślała. Były mąż często ranił ją słowami. Przyciągnąłem Jamillę do siebie. Ciało miała gorące, rozpalone. Drżała. Kiedy osunęliśmy się na łóżko, wtoczyła się na mnie. Pocałowała mnie w jeden policzek, potem w drugi, potem w usta.
- Na pewno nie jesteś rozczarowany?
- Ani trochę. Jesteś piękna, Jamillo.
- W twoich oczach.
- Niech ci będzie. W moich oczach jesteś piękna.
Uniosłem głowę, sięgając wargami jej piersi, a ona nadstawiła mi je do pocałunków. Pocałowałem najpierw jedną, potem drugą, żeby żadna nie czuła się faworyzowana. Były małe, w sam raz. W moich oczach. Wciąż nie mogłem się nadziwić, że Jamilla nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jest atrakcyjna. Wiedziałem jednak, że przytrafia się to niektórym kobietom, mężczyznom zresztą też, i że to okropne.
Opuściłem głowę na łóżko i spojrzałem na jej twarz. Przyglądałem jej się tak przez chwilę, potem pocałowałem nosek i policzki.
Obdarzyła mnie uśmiechem, którego nigdy wcześniej u niej nie widziałem. Otwartym, rozluźnionym, wyrażającym początki budzącego się zaufania. Był prześliczny. Mógłbym w nieskończoność patrzeć w jej ciemnobrązowe oczy.
Wsunąłem się w Jamillę i przebiegło mi przez myśl, że było to zbliżone do ideału. Już miałem jej zaufać, kiedy do głowy przyszła mi jeszcze jedna wstrętna myśl - co tym razem to zniweczy?
37
Jamilla roześmiała się.
- Uf. - Przesunęła dłonią po czole.
- Co miało znaczyć to „uf? - spytałem. - Tylko mi nie mów, że jesteś wykończona. Nie wyglądasz na to.
- Uf. Bałam się, że nam nie wyjdzie, i teraz kamień spadł mi z serca. Uf, mężczyźni potrafią być czasami naprawdę egocentryczni albo brutalni w łóżku. Albo po prostu nie wychodzi.
- Widzę, że z wieloma już sypiałaś, co? - spytałem z uśmiechem.
Jamilla zrobiła urażoną minkę. Do twarzy jej z nią było.
- Mam trzydzieści sześć lat. Przez cztery lata byłam mężatką, przez jakiś czas narzeczoną. Umawiałam się z kilkoma. Ostatnio niezbyt często, ale zawsze. A ty? Byłam twoją pierwszą?
- A co? Tak to wyglądało?
- Odpowiedz na moje pytanie, spryciarzu.
- Ja też byłem kiedyś żonaty - powiedziałem w końcu.
Jamilla trąciła mnie lekko w ramię i wtoczyła się na mnie.
- Dobrze zrobiłam, przyjeżdżając do Waszyngtonu, chociaż kosztowało mnie to sporo nerwów. Strasznie się bałam.
- Oooo, inspektor Jamilla Hughes się bała. Dowiedz się, że ja też - przyznałem.
- Czego? Co we mnie takiego strasznego, Alex?
- Niektóre kobiety potrafią być takie egocentryczne albo brutalne w łóżku...
Jamilla pochyliła się i pocałowała mnie prawdopodobnie po to, żeby zamknąć mi gębę. Usta miała takie miękkie i słodkie. Był to długi, niespieszny pocałunek. Znowu byłem gotowy, ona też. Wszedłem w nią. Tym razem ja byłem na wierzchu.
- Jestem twoją niewolnicą miłości. Możesz ze mną robić, co chcesz - wyszeptała mi w policzek. - Dobrze zrobiłam, przyjeżdżając do Waszyngtonu.
Ten drugi raz wyszedł nam jeszcze lepiej niż pierwszy i prawie tak samo dobrze jak trzeci. Nie, stanowczo nie mieliśmy się oboje czego obawiać.
Zostaliśmy w hotelu do późnego popołudnia. A i wtedy nie chciało nam się go opuszczać. Dobrze nam się rozmawiało, i to na dowolny temat, tak było zresztą od początku naszej znajomości.
- Powiem ci coś dziwnego - zaczęła Jamilla - a im dłużej z tobą jestem, tym dziwniejsze mi się to wydaje. Z moim mężem właściwie nie rozmawialiśmy. Przynajmniej nie tak jak teraz rozmawiam z tobą. A mimo to się pobraliśmy. Nie wiem, gdzie ja miałam rozum.
Po chwili Jamilla wstała i weszła do łazienki. Na stojącym obok łóżka aparacie telefonicznym zaczęło mrugać światełko. Gdzieś dzwoniła.
Kiedyś pewna kobieta detektyw... o kurczę. I znowu to samo.
- Musiałam zadzwonić do pracy - przyznała po powrocie. - Prowadzę teraz bardzo skomplikowane śledztwo w sprawie morderstwa. Paskudny przypadek. Przepraszam. To więcej się nie powtórzy. Obiecuję. Będę już grzeczna. Albo niegrzeczna. Co wolisz.
- Nie, nic się nie stało. Rozumiem - powiedziałem.
I naprawdę rozumiałem. Przynajmniej tak mi się wydawało. Tyle siebie samego widziałem w Jamilli. Detektyw! I chyba dobrze. Kiedy znalazła się z powrotem w łóżku, objąłem ją i przytuliłem. W końcu to z siebie wyrzuciłem. Przyszła moja kolej na zwierzenia.
- Dawno temu - wyznałem - byłem w tym hotelu z żoną.
Jamilla odsunęła się trochę. Spojrzała mi głęboko w oczy.
- To nic nie znaczy - powiedziała. - Podoba mi się, że masz z tego powodu wyrzuty sumienia. To ładnie z twojej strony. Nie zapomnę nigdy tej wyprawy do Waszyngtonu.
- Pierwszej wyprawy - podchwyciłem.
- Tak, pierwszej - zgodziła się Jamilla.
38
Czas zleciał nam jak z bicza trząsł i zanim się obejrzałem, Jamilla musiała już wracać do San Francisco. Niedzielne popołudnie na zatłoczonym Reagan National. Na szczęście odznaka detektywa otworzyła mi drogę do bramki. Byłem załamany jej wyjazdem i odnosiłem wrażenie, że ona też najchętniej by została. Nie dbając o przyglądających się nam ludzi, długo staliśmy objęci przed bramką.
Nadszedł w końcu taki moment, że Jam musiała biec do samolotu, bo jeszcze chwila, a odleciałby bez niej.
- Może zostałabyś na jeszcze jedną noc? - zaproponowałem. - Jutro masz lotów do wyboru, do koloru. Pojutrze też. I popojutrze.
- Naprawdę, ale to naprawdę bardzo mi się tu podobało - powiedziała, uwalniając się z moich objęć i cofając. - Cześć, Alex. Tęsknij za mną. Waszyngton spodobał mi się bardziej, niż przypuszczałam.
Stewardesa weszła za nią na pokład i zatrzasnęła między nami drzwi. Jezu, podobał mi się nawet sposób, w jaki biegła Jamilla. Wprost frunęła w powietrzu.
Już za nią tęskniłem. Zaczynałem się znowu rozklejać i było to bardzo niepokojące.
Tego dnia minęła już północ, a ja jeszcze się nie położyłem. W przypływie szczególnego przygnębienia wyszedłem na oszkloną werandę, usiadłem do fortepianu i myśląc o Jamilli Hughes, sycąc się każdym bolesnym taktem, zagrałem „Someone to Watch Over Me”. Żałosne.
Ciekaw byłem, jak nam się dalej ułoży. Przypomniałem sobie, co powiedział kiedyś komuś Sampson. Nie waż się zostać przyjaciółką Alexa. To niebezpieczne. Niestety, jak dotąd się sprawdzało.
Dopiero po paru minutach uświadomiłem sobie, że ktoś dobija się do drzwi frontowych. Poszedłem otworzyć. W progu stał Sampson. Opierał się o framugę i wyglądał nieszczególnie. Zresztą, co tu ukrywać, wyglądał okropnie.
39
Był nieogolony, rozmemłany, oczy miał przekrwione i podpuchnięte. Przez siatkowe drzwi wyglądał mi na pijanego. Kiedy je otworzyłem, zajechało od niego tak, jakby się wykąpał w alkoholu.
- No i proszę - wybełkotał. - Wiedziałem, że nie śpisz.
Rzeczywiście wypił - i to dużo. Takim nie widziałem go już dawno, a może i nigdy. On też nie sprawiał wrażenia uszczęśliwionego swoim stanem.
- Wejdź - mruknąłem. - Wejdź, John.
- Nigdzie nie wejdę - powiedział głośno. - Niepotrzebna mi już twoja pomoc. Wsadź sobie gdzieś taką pomoc.
- Co z tobą, u diabła? - Spróbowałem wciągnąć go do domu.
Wyrwał mi się, zamachał długimi rękami.
- Nie słyszałeś? Nie potrzebuję twojej pomocy! - wrzasnął. - Dosyć już spieprzyłeś. Wielki doktor Cross! Może i tak. Ale nie tym razem. Nie w sprawie Ellisa Coopera.
Cofnąłem się o krok.
- Ciszej, jeśli łaska. Wszyscy już śpią. Dotarło?
- Nie będziesz mi tu rozkazywał - warknął. - Ani się, kurwa, waż. Spieprzyłeś sprawę. Razem ją spieprzyliśmy, ale to z ciebie miał być podobno taki orzeł.
- Idź do domu i się wyśpij - powiedziałem w końcu i zatrzasnąłem mu drzwi przed nosem, ale on otworzył je znowu wściekłym szarpnięciem, omal nie wyrywając z zawiasów.
- I nie spławiaj mnie tak! - wrzasnął.
Pchnął mnie z całej siły w pierś. Cofnąłem się, ale on pchnął mnie znowu. Nie wytrzymałem. Natarłem na niego. Dosyć miałem tego pijackiego bełkotu. Stoczyliśmy się obaj po drewnianych schodkach na trawnik. Tarzaliśmy się przez chwilę po ziemi, potem Sampson wziął w tych zapasach górę i uniósł pięść do ciosu. Sparowałem uderzenie. Dzięki Bogu był tak pijany, że nie sprawiło mi to większych trudności.
- Spieprzyłeś sprawę, Alex. To przez ciebie Cooper nie żyje! - wykrzyczał mi w twarz, kiedy zbieraliśmy się z trawy.
Myślałem, że już mu przeszło, ale on uderzył mnie znowu. Trafił w policzek. Padłem jak ścięty. Usiadłem oszołomiony, widziałem jak przez mgłę.
Sampson poderwał mnie na nogi. Sapał już ciężko, świszczało mu w płucach. Chwycił mnie za kark i zmusił do skłonu; moja głowa znalazła się pod jego pachą - Boże, ależ był silny. Krótkim prawym sierpowym wyrżnął mnie w policzek. Upadłem, ale szybko się podźwignąłem. Obaj pojękiwaliśmy. Bolała mnie kość policzkowa, w którą już dwa razy oberwałem.
Zaatakowałem go cepem i chybiłem o cal. W następnej sekundzie silny cios wylądował na moim ramieniu. Zrozumiałem, że muszę go trzymać na dystans. Był o cztery cale wyższy i o czterdzieści funtów cięższy ode mnie.
Wciąż na mnie nacierał. Zaślepiała go wściekłość. Musiałem go jakoś rozłożyć. Tylko jak?
W końcu udało mi się trafić go prawym prostym w żołądek. Poprawiłem lewym sierpowym w policzek. Pokazała się krew. I jeszcze prawy sierpowy w szczękę. To musiało zaboleć.
- Przestańcie! W tej chwili przestańcie! Dosyć tego! - usłyszałem. - Alex! John! Co wy wyprawiacie. Przestańcie. Ale już!
Rozdzielała nas Nana. Wciskała się między nas jak mały, ale zdecydowany sekundant. Występowała już nieraz w tej roli, z tym że ostatnio, kiedy mieliśmy obaj po dwanaście lat.
Sampson wyprostował się i spojrzał z góry na Nanę.
- Przepraszam - wymamrotał. - Przepraszam, Nana. - Sprawiał wrażenie zawstydzonego.
Nie spoglądając na mnie, odwrócił się i oddalił chwiejnym krokiem.
40
Nazajutrz zszedłem na śniadanie przed szóstą. Sampson zajadał już jajecznicą przy kuchennym stole. Nana siedziała naprzeciwko niego. Jak za dawnych dobrych czasów.
Rozmawiali przyciszonymi głosami, jakby bali się, że ktoś ich podsłucha.
- Nie przeszkadzam? - spytałem od progu.
- Chyba wszystko już jasne - powiedziała Nana.
Wskazała mi miejsce przy stole. Nalałem sobie kawę, podpiekłem w tosterze cztery kromki pszennego chleba i dopiero wtedy przysiadłem się do Nany i Sampsona.
Przed Sampsonem stała duża szklanka mleka. Przypomniało mi to nasze dzieciństwo. Wpadał o tej porze dwa albo i trzy razy w tygodniu, żeby przełamać się z nami chlebem. Bo i gdzie miał się podziać? Jego rodzice byli menelami. W pewnym sensie Nana była dla niego zawsze jak matka albo babka. A ja jak brat, od kiedy obaj skończyliśmy po dziesięć lat. I dlatego wczorajsza nocna bójka była taka bulwersująca.
- Pozwól, że ja powiem, Nana - odezwał się.
Kiwnęła głową i upiła łyk herbaty. Wydaje mi się, że wiem, dlaczego wybrałem zawód psychologa i na kim się pierwotnie wzorowałem. Nana to najlepszy psycholog, jakiego znam. Jest mądra i współczująca, a przy tym wystarczająco stanowcza, by wydobyć z człowieka prawdę. Umie także słuchać.
- Przepraszam cię, Alex - zaczął Sampson. - Nie zmrużyłem tej nocy oka. Okropnie się czuję po tym, co zaszło. Przeholowałem. - Patrzył mi w oczy, ale widziałem, że najchętniej uciekłby wzrokiem w bok.
Nana patrzyła na nas jak na Kaina i Abla.
- Obaj przeholowaliśmy - powiedziałem. - Bez dwóch zdań. A swoją drogą, co w ciebie wstąpiło? Ileś ty wczoraj wypił?
- John już cię przeprosił - wtrąciła Nana.
- Nano. - Spojrzał na nią, potem na mnie. - Ellis Cooper był dla mnie jak brat. Nie mogę dojść do siebie po tej egzekucji, Alex. Żałuję, że byłem przy niej obecny. On nie zabił tych kobiet. Myślałem, że uda nam się go ocalić, czyli to moja wina. Za wiele sobie obiecywałem.
Urwał.
- Ja też - przyznałem. - Przykro mi, że się nie udało. Pokażę ci coś. Chodź na górę. Teraz pozostaje nam już tylko pomścić jego śmierć.
Zaprowadziłem Sampsona do swojego gabinetu na poddaszu. Ściany były tam obwieszone karteczkami, na których wypisałem wszystkie przypadki morderstw, do jakich doszło ostatnio w łonie armii. Upodabniały gabinet do kryjówki szaleńca, któregoś z moich obsesyjnych morderców. Stanęliśmy przy biurku.
- Gromadzę te materiały, od kiedy poznałem Ellisa Coopera - wyjaśniłem. - Natrafiłem na jeszcze dwa takie dziwne przypadki. Jeden miał miejsce w New Jersey, drugi w Arizonie. Ciała ofiar zostały pomalowane, John.
Podzieliłem się z Sampsonem wszystkim, co wiedziałem o tych sprawach.
- Doniesiono mi też - ciągnąłem - że Pentagon podejmuje kroki mające postawić tamę fali zgonów, do jakich dochodzi w wojsku w czasie pokoju wskutek wypadków samochodowych, samobójstw i morderstw. Ich liczba idzie w tysiące. Mimo tych zapobiegawczych działań, w samym tylko zeszłym roku zamordowanych zostało ponad sześćdziesięciu żołnierzy.
- Sześćdziesięciu? - Sampson pokręcił głową. - Sześćdziesiąt morderstw w ciągu jednego roku?
- Większość tych zbrodni ma podłoże seksualne - wyjaśniłem. - Katowani i zabijani homoseksualiści. Seria brutalnych gwałtów, których dopuścił się pewien sierżant w Kosowie. Myślał, że ujdzie mu to na sucho w morzu gwałtów i zabójstw, które były tam na porządku dziennym.
- A było więcej przypadków malowania ofiar? - zapytał Sampson.
Pokręciłem głową.
- Natrafiłem tylko na te dwa - w New Jersey i w Arizonie, ale to wystarczy. To już jakaś prawidłowość.
- Co właściwie mamy? - Sampson pokręcił głową i spojrzał na mnie pytająco.
- Sam jeszcze nie wiem. Od wojska trudno cokolwiek wyciągnąć. Faktem jest, że dzieje się coś niedobrego. Wygląda na to, że ktoś wrabia żołnierzy w morderstwa. Zaczęło się w New Jersey; ostatni, jak dotąd, jest przypadek Ellisa Coopera. We wszystkich tych sprawach można się dopatrzyć wyraźnych podobieństw, John. Bezproblemowe odnalezienie narzędzia zbrodni. Wyrok ferowany na podstawie odcisków palców i zabezpieczonych na miejscu zbrodni próbek DNA. Wszyscy ci nieszczęśnicy legitymowali się nienagannym przebiegiem służby. W protokole z arizońskiego procesu jest wzmianka o „dwóch albo trzech mężczyznach” widzianych przed morderstwem w okolicy domu ofiary. Wiele wskazuje na to, że wrabiani, skazywani na karę śmierci, a następnie traceni są niewinni ludzie. I wiem coś jeszcze - dodałem.
- No?
- Faktyczni zabójcy nie są tak błyskotliwi jak Gary Soneji albo Kyle Craig. Jednak równie niebezpieczni. Są ekspertami w tym, czym się parają, czyli w zabijaniu i fabrykowaniu dowodów obciążających kogoś innego.
Sampson ściągnął brwi i pokręcił głową.
- Z tym już koniec.
41
Thomas Starkey urodził się w Rocky Mount w stanie Karolina Północna i nadal kochał całym sercem te strony. Tak samo zresztą jak większość jego sąsiadów. Służąc w wojsku, często przebywał poza domem, teraz jednak wrócił, by tu zostać i zapewnić jak najlepsze warunki życiowe swojej rodzinie. Był przekonany, że Rocky Mount to wspaniałe miejsce na wychowywanie dzieci. Do diabła, sam się tu przecież wychował, no nie?
Starkey był oddany swej rodzinie i szczerze kochał rodziny swoich dwóch najlepszych przyjaciół. Odczuwał również potrzebę kontrolowania wszystkiego, co go otacza.
W prawie każdy sobotni wieczór Starkey zwoływał trzy rodzinne klany na wspólne barbecue. Prawie każdy, bo podczas sezonu futbolowego biesiady te odbywały się w piątki, przed meczem. Shane, syn Starkeya, grał w reprezentacji szkoły średniej na pozycji stopera. O Shane'a starały się uniwersytety Karoliny Północnej, Wisconsin i Georgia Tech, ale Starkey postanowił, że syn, zanim rozpocznie naukę w college'u, odsłuży wojsko. On tak zrobił i na dobre mu wyszło. Shane pójdzie w jego ślady.
Trzej mężczyźni sami zwykle robili zakupy i sami kucharzyli podczas sobotnich barbecue i piątkowych przedmeczowych grillów. Kupowali na targu steki, żeberka i wiejskie kiełbaski. Starannie wybierali kolby kukurydzy, dynie, pomidory, szparagi. Przyrządzali nawet sałatki, zwykle niemiecką z ziemniaków, z kapusty, z makaronu i czasami cesarską.
Ten piątek nie różnił się od innych i o dziewiętnastej trzydzieści wszyscy trzej byli już na swoich stanowiskach przy dwóch grillach Weber, ustawionych z wiatrem, żeby dym nie gryzł ich w oczy. Popijając piwo, przyrządzali dania „na zamówienie”. Do diabła, sami nawet myli i wycierali talerze. Rola żywicieli rodzin i zachwyty nad ich kulinarnymi talentami wbijała całą trójkę w dumę porównywalną niemal z tym, co czuli, śledząc dokonania synów na boisku w futbolowe wieczory.
Brownley Harris miał skłonności do intelektualizowania. Ukończył Wake Forest, a potem jeszcze studium podyplomowe na Uniwersytecie Karoliny Północnej.
- Ironia aż tu kłuje w oczy, nie sądzicie? - spytał kolegów, mając na myśli tę rodzinną sielankę.
- Nie chrzań, Brownie, ty widzisz ironię w byle gównie, nawet w grupowym seksie na ryżowym polu - powiedział Warren Griffin i przewrócił oczami. - To twój życiowy problem.
- Pomyśl tylko - powiedział Harris i mrugnął do Starkeya, którego uważał za boga. - Grillujemy tu dziś sobie jak gdyby nigdy nic steki z krzyżówki dla swoich rodzin, a jutro jedziemy kogoś ukatrupić. Nie widzisz w tym jakiegoś rozdwojenia?
- Rozdwojony to ty sam jesteś, ot, co widzę. Mamy robotę do odwalenia, no to ją odwalamy. Tak samo jak przez te dwanaście lat w Wielkiej Armii. Robiliśmy swoje w Wietnamie, w Zatoce Perskiej, w Panamie, w Rwandzie. Praca jak każda inna. Nie da się ukryć, że ja tę swoją pracę kocham. Może w tym jest jakaś ironia. Niby człowiek rodzinny, a zawodowy zabójca. Ale co z tego? Gówno. Niech mają pretensję do amerykańskiej armii, nie do mnie.
Starkey wskazał ruchem głowy na dom - piętrowy, z pięcioma sypialniami i dwoma łazienkami, który zbudował w 1999 roku.
- Dziewczyny nadciągają - mruknął. - Cisza na pokładzie. Hej, ślicznotko - zawołał i czule przygarnął do siebie żonę Judie.
Błękitnooka Judie była wysoką atrakcyjną brunetką i prezentowała się niemal tak samo rewelacyjnie jak w dniu, w którym brali ślub. Jak większość kobiet z miasteczka mówiła z silnym południowym akcentem i uśmiechała się na zawołanie. Judie pracowała trzy dni w tygodniu jako wolontariuszka w miejscowym teatrze amatorskim. Była chętną, nie wymagającą, dobrą kochanką i dobrą partnerką życiową. Starkey dziękował losowi, że ją spotkał, i dziękował losowi, że ona wybrała właśnie jego. Wszyscy trzej kochali swoje żony, do pewnego jednak stopnia. Do diabła, jeszcze jedna soczysta ironia, którą Brownley Harris będzie wałkował do późna w noc.
- Mamy jutro dobry uczynek do spełnienia - powiedział Starkey, obejmując Judie i wznosząc toast do pozostałych dwóch par.
- A jakże - powiedziała Błękitnooka Judie. - Pozazdrościć wam żon, chłopcy. Ze świecą szukać takich, które pozwoliłyby mężom znikać co miesiąc na cały weekend i wierzyły, że dobrze się sprawują gdzieś tam, w wielkim, złym świecie.
- My zawsze dobrze się sprawujemy. Nie ma od nas lepszych - zapewnił ją Starkey i uśmiechnął się dobrodusznie do swoich najbliższych przyjaciół. - Lepiej już nie można. Naprawdę nie można. Jesteśmy najlepsi, nic dodać, nic ująć.
42
W sobotni wieczór trzej zabójcy podążali już na północ. Ich celem było małe miasteczko Harpers Ferry w Wirginii Zachodniej. Brownleyowi Harrisowi przypadło w udziale studiowanie podczas podróży map Appalachian Trail, w skrócie AT, jak nazywali ten szlak regularnie przemierzający go ludzie. Kierowali się do miejsca, gdzie najchętniej zatrzymywali się turyści.
Harpers Ferry było maleńką mieściną. Wystarczyło niespełna piętnaście minut, żeby przejść ją od końca do końca. W okolicy znajdowała się atrakcja turystyczna zwana Skałą Jeffersona, z której widać było Maryland, Wirginię i Wirginię Zachodnią.
Starkey przez całą drogę prowadził, ani razu nie poprosił o zmianę. Lubił siedzieć za kierownicą i w ogóle kierować. Zawiadywał też rozrywką, na którą składały się kaseta „Greatest Hits” Bruce'a Springsteena, antologie Janis Jopiin, Doorsów i Jimmy'ego Hendriksa oraz audioksiążka Dale'a Browna.
Warren Griffin prawie przez całą drogą sprawdzał ekwipunek i pakował plecaki. Kiedy skończył, ważyły po około czterdzieści funtów, trochę ponad połowę tego, co musieli dźwigać podczas rekonesansów w Wietnamie i Kambodży.
Zawierały wszystko, co potrzebne do akcji typu „wytrop i zabij”, którą pułkownik Starkey planował przeprowadzić na Appalachian Trail. I tak, w plecakach znajdowały się standardowe menażki, racje żywnościowe LRP, pikantny sos do zabicia smaku LRP-ów, cynowe kubki na kawę. Każdy z członków grupy wyposażony zostanie w K-Bar, standardowy wojskowy nóż bojowy, zestaw kamuflażowy z farbą maskującą w dwóch kolorach, kapelusz, poncho, które mogło również służyć jako koc, gogle noktowizyjne, pistolet Glock oraz karabin M-16 ze snajperskim celownikiem teleskopowym. Uporawszy się z pakowaniem, Griffin wygłosił jeden ze swoich ulubionych tekstów:
- Jeśli chcecie, żeby Pan Bóg zdrowo się uśmiał, powiedzcie mu, co planujemy.
Dowódcą grupy był, a jakżeby inaczej, Starkey. On sprawował pieczą nad zadaniem, jakie mieli wykonać.
Harris szedł na szpicy.
Griffin, wciąż najmłodszy, choć tyle już lat upłynęło, zabezpieczał tyły.
Nie musieli uciekać się do taktyki „wytrop i zabij”. Mogli załatwić rzecz prościej. Ale tak chciał Starkey, zawsze w ten sposób dokonywali swoich morderstw. „Po wojskowemu”.
43
Rozbili obóz jakieś dwa kilometry od AT, aby sprowadzić do minimum ryzyko, że ktoś ich tu zobaczy, co mogłoby mieć katastrofalne następstwa. Starkey ustanowił nocną wartę. Mieli czuwać kolejno i zmieniać się co dwie godziny. Zasady dyktowane nostalgią.
Starkey, kiedy przyszła jego kolej, wypełniał dłużący się czas refleksjami. Od ponad dwudziestu lat byli z Harrisem i Griffinem zawodowymi zabójcami. Byli zabójcami w Wietnamie, Panamie i w podczas wojny w Zatoce; teraz byli zabójcami do wynajęcia. Byli ostrożni, dyskretni i wysoko wyceniali swoje usługi. Aktualne zlecenie, jak dotąd najbardziej lukratywne, obejmowało kilka morderstw, których mieli dokonać w ciągu dwóch lat. Zastanawiało w nim to, że nie wiedzieli, kim jest zleceniodawca. Nowe cele wskazywano im dopiero po pomyślnym wykonaniu poprzedniego zadania.
Wpatrując się w ciemny, nigdy niezasypiający las, Starkey sięgnął machinalnie po papierosa; zreflektował się w ostatniej chwili i poprzestał na altoidsie. Te małe pastylki skutecznie odpędzają senność. Przypomniała mu się tamta blond kurewka, którą załatwili pod Fayetteville, urodziwa Vanessa. Stwardniał mu, ledwie o niej pomyślał, czas szybciej popłynął. Jeszcze w Wietnamie Starkey zauważył, że zabijanie sprawia mu przyjemność. Kiedy mordował, ogarniało go euforyczne poczucie władzy. Zupełnie jakby przez jego ciało przepływał prąd elektryczny. Nigdy nic miewał wyrzutów sumienia. Teraz mordował na zamówienie; ale zabijał też prywatnie, pomiędzy kolejnymi zleceniami, bo miał taką potrzebą i lubił zabijać.
- Dziwne to i straszne zarazem - mruknął pod nosem Starkey, rozcierając zziębnięte dłonie. - Czasami sam siebie przerażam.
Nazajutrz o piątej byli już na nogach i gotowi do działania. Ranek był mglisty, powietrze zimne, ale nieprawdopodobnie rześkie i czyste. Starkey szacował, że mgła nie rozwieje się przed dziesiątą.
Harris miał z nich trzech najlepszą kondycję fizyczną, więc wysłali go na zwiad. Zresztą sam się do tego palił. Skończył już pięćdziesiąt jeden lat, a wciąż grał w męskiej lidze koszykówki i dwa razy do roku brał udział w zawodach triatlonowych.
0 5.15 opuścił lekkim truchtem obóz. Jezu, ależ on to uwielbiał.
Nostalgia.
Biegł całkiem już rozbudzony i rozgrzany. Wystarczyło kilka minut na szlaku. Zabijanie z tropieniem było dla niego wymarzoną kombinacją i sprawiało mu przyjemność, sprawiało ją wszystkim trzem.
O tak wczesnej porze na szlaku AT, a przynajmniej na tym jego odcinku, prócz Harrisa nie było nikogo. Minął czteroosobowy kopulasty namiot. Pewnie jakaś wychuchana rodzinka. Najprawdopodobniej „turyści wycinkowi”, w odróżnieniu od „turystów całościowych”, którzy potrafią poświęcić pół roku na przebycie szlaku od początku do końca, czyli aż do Mount Katahdin w Maine. Przed namiotem stała turystyczna kuchenka i butle gazowe, a na składanym wieszaku wietrzyły się szorty i podkoszulki. Nie kwalifikują się na cel, uznał i biegł dalej.
Kawałek dalej natknął się na jakąś parę śpiącą w śpiworach nieopodal szlaku. Byli młodzi, najpewniej z gatunku tych, co to „ruszają w szeroki świat”. Leżeli na dmuchanych materacach. Wygodnie jak w domu.
Mijał ich w odległości dziesięciu kroków, zauważył jednak, że dziewczyna jest niczego sobie. Blondynka, ładna buzia, jakieś dwadzieścia lat. Samo to, że śpi ze swoim chłopakiem, nieźle go podrajcowało. Zdecydowanie stanowili potencjalny cel.
Inna para, ćwierć mili dalej, była już na nogach i gimnastykowała się obok namiotu. Mieli nowoczesne plecaki na wewnętrznych stelażach, turystyczne buty po 200 dolarów i wyglądali na zapyziałych mieszczuchów. Podpadali mu pod ewentualny cel, zwłaszcza że z miejsca ich znielubił.
Trochę dalej natrafił na samotnego turystę. Facet był zdecydowanie długodystansowcem. Miał nowoczesny, lekki i ciasno upakowany plecak, a w nim zapewne suszony prowiant, konserwy, proteinowe napoje w proszku - świeża żywność była za ciężka, żeby ją całymi dniami dźwigać na plecach. Garderobę też miał chyba nie byle jaką - nylonowe szorty, podkoszulki, może nawet kalesony na chłodniejsze noce.
Harris zatrzymał się i obserwował przez kilka minut obóz samotnego turysty. Kiedy serce uspokoiło się, a oddech wyrównał, podkradł się tam. Nie bał się, nigdy nie wątpił w swoją szczęśliwą gwiazdę. Wziął, co mu było trzeba. Turysta spał, nawet nie drgnął.
Harris spojrzał na swój sportowy zegarek. Była dopiero 5.50. Całkiem nieźle.
Wrócił statecznym krokiem na szlak i tam znowu puścił się biegiem. Rozsadzała go energia, był podekscytowany perspektywą zadania, które mieli do wykonania na tym naturalnym szlaku. Kurczę, ależ miał ochotę kogoś zabić. Wszystko jedno - mężczyznę czy kobietę, starego czy młodego.
Następny obóz, na który się natknął, rozbity był tuż przy szlaku. Kolejna parka. Spali jeszcze w dwuosobowym namiociku. Harrisowi przemknęło przez myśl, jak łatwo byłoby załatwić oboje od razu. Nawet by nie pisnęli. Wszyscy byli tu tacy bezbronni i ufni. Zgraja naiwniaków. Gazet nie czytają? Ameryka roi się od zabójców czyhających na okazję.
Niecałą milę dalej obozowała jeszcze jedna rodzina. Ktoś już tam wstał. Harris ukrył się między sosnami i obserwował. Rozpalone ognisko strzelało iskrami. Krzątała się przy nim kobieta około czterdziestki. Była w czerwonym kostiumie pływackim i w niezłej formie fizycznej - dobrze umięśnione ramiona i nogi, kształtna pupcia.
- Pobudka, pobudka! - zawołała.
Po chwili z większego namiotu wyszły dwie zgrabne nastolatki. Były w jednoczęściowych kostiumach kąpielowych i poklepywały się dłońmi po smukłych ciałach, żeby jak najszybciej się rozgrzać.
- Mama niedźwiedzica z dwoma niedźwiedziątkami - mruknął Harris. - Interesująca kombinacja. - Chyba jednak zbytnia zbieżność z morderstwami w Bragg.
Cała trójka kuliła się przez chwilę przy ognisku, potem wystartowała do biegu. Harris słyszał oddalające się pohukiwania i okrzyki, potem śmiech i głośne pluski. Wskoczyły pewnie do strumyka przepływającego tuż za ich obozowiskiem.
Brownley Harris podkradł się tam cicho i obserwował matkę z ładnymi córeczkami zażywającą kąpieli w zimnym strumieniu. Przypominały mu kobiety z masakry w Fayetteville. Co jeszcze nie znaczyło, że nie mogą zostać celami wtórnymi.
Wrócił do swojego obozu parę minut po szóstej trzydzieści. Griffin przygotował już śniadanie: jajecznica na bekonie, dużo kawy. Starkey siedział w znajomej pozycji lotosu. Rozmyślał, planował. Zanim Harris zdążył zameldować o swoim powrocie, otworzył oczy.
- I jak tam? - spytał.
Brownley Harris uśmiechnął się.
- Wszystko zgodnie z rozkładem, pułkowniku. Dobrzy jesteśmy. Opiszę cele podczas posiłku. Ładnie pachnie ta kawa. O niebo lepiej niż napalm.
Rozdział 44
Starkey objął tego ranka pełną komendę. W odróżnieniu od innych turystów wędrujących AT, posuwali się gęstym lasem, niewidoczni ze szlaku.
Nie sprawiało im to trudności. Swego czasu całe dnie, a nierzadko i tygodnie, ukrywali się przed wrogami, którzy szukali ich i chcieli zabić, a często sami ginęli. Pewnego razu skończyła tak grupa czterech detektywów z wydziału zabójstw z Tampa na Florydzie.
Starkey postanowił, że podejdą do tego jak do misji bojowej na prawdziwej wojnie. Przede wszystkim pełna cisza. Porozumiewali się gestami. Jeśli któryś musiał odkaszlnąć, robił to w chustkę albo w ramię. Sierżant Griffin spakował plecaki tak ciasno, że podczas marszu nic w nich nie klekotało ani nie grzechotało.
Spryskali się wszyscy płynem przeciwko owadom, po czym nałożyli na twarze kamuflaż. Przez cały dzień nie palili papierosów.
Żadnych błędów.
Starkey przewidywał, że do zabójstwa dojdzie gdzieś pomiędzy Harpers Ferry a okolicą zwaną Loudoun Heights. Odcinki szlaku były tam gęsto zalesione i biegły długim zielonym tunelem, który idealnie nadawał się do tego celu. Drzewa były w większości liściaste, do tego rododendrony i górskie wawrzyny. Nic nie uszło ich uwagi.
Tego dnia nie rozbili obozu, woleli nie pozostawiać śladów, które świadczyłyby, że tu byli.
Wieczorem, o dziewiętnastej trzydzieści, czyli tuż przed zmierzchem wysłali znowu Brownleya Harrisa na zwiad. Kiedy wrócił, słońce już zaszło i ciemności opadły całunem na AT. Las wyglądał jak dżungla, ale było to tylko złudzenie. Niecałe pół mili od miejsca, gdzie przywarowali, przebiegała droga stanowa.
- Cel numer jeden znajduje się jakąś milę przed nami - zameldował Harris Starkeyowi. - Cel numer dwa niecałe dwie mile. Wszystko nadal pracuje na naszą korzyść. Rwę się do czynu.
- Ty zawsze jesteś w gorącej wodzie kąpany - zauważył Starkey. - Masz rację, wszystko pracuje na naszą korzyść. Zwłaszcza to przyjazne nastawienie „ufaj - swojemu - sąsiadowi”, które przejawiają wszyscy ci niedzielni wycieczkowicze.
Starkey podjął decyzję.
- Zajmiemy pozycję w połowie drogi między celami numer jeden i dwa. Tam zaczekamy. I pamiętajcie, żadnej fuszerki. Zbyt długo jesteśmy zbyt dobrzy, żeby teraz dać plamę.
45
Księżyc w trzeciej kwadrze ułatwiał poruszanie się w lesie. Starkey od początku wiedział, że tak będzie. Wychodząc z założenia, że diabeł siedzi w szczegółach, miał na ich punkcie obsesję. Wiedział, że temperatura będzie umiarkowana, wiatr słaby i że nie będzie padało. Deszcz to błoto, błoto to mnóstwo śladów, pozostawianie śladów zaś było w ich misji nie do przyjęcia.
Szli przez las w milczeniu. Może zachowywanie szczególnych środków ostrożności nie było konieczne, ale oni mieli to we krwi, wynieśli ten nawyk z wojska. Wpojono im tam prostą zasadę: pamiętajcie, jak was szkolono, i nie zgrywajcie bohaterów. Poza tym przestrzeganie dyscypliny pomagało im się skoncentrować. Myśleli o zabijaniu, które wkrótce stanie się ich udziałem.
Szli przez las, każdy pogrążony w swoim małym prywatnym światku: Harris wspominał popełnione już zabójstwa, twarze i ciała ofiar; Starkey i Griffin pozostawali w czasie rzeczywistym, obaj mieli nadzieję, że Harris nie przekoloryzował w swoim opisie celu. Starkey pamiętał, jak Brownley zameldował kiedyś, że ofiarą jest wietnamska uczennica, i opisał ją w najdrobniejszych szczegółach. Kiedy jednak dotarli do strefy eliminacji, małej wioski w dolinie An Lao, zastali tam otyłą staruchę dobrze już po siedemdziesiątce, obsypaną czarnymi brodawkami.
Z tych refleksji wyrwał go męski głos dobiegający spomiędzy drzew.
Starkey wyrzucił w górę rękę w ostrzegawczym geście.
- Hej! Hej! Co jest grane? Kto tam? - wołał głos. - Kto tam jest?
Trzej mężczyźni zatrzymali się jak wryci. Harris i Griffin spojrzeli na Starkeya, który zastygł z uniesioną ręką. Nikt nie odpowiedział nieoczekiwanemu głosowi.
- Cynthia? To ty, kochanie? To nie jest wcale zabawne.
Mężczyzna. Młody. Wyraźnie speszony.
Nagle w ich stronę strzelił żółty promień latarki. Starkey ruszył w kierunku jego źródła.
- Cześć - powiedział.
- Co, u diabła? Wojsko? - spytał głos. - Co tu robicie? Ćwiczenia jakieś? Na Appalachian Trail?
Starkey włączył wreszcie swoją latarkę. Oświetliła białego mężczyznę pod trzydziestkę w opuszczonych do kostek szortach khaki i z rolką papieru toaletowego w ręce.
Chudy jak szczapa. Długawe czarne włosy. Jednodniowy zarost na twarzy. Niegroźny.
- Mamy manewry. Przepraszamy, że przeszkadzamy w takim momencie - powiedział Starkey do siedzącego przed nim w kucki młodego mężczyzny. Zachichotał i odwrócił się do Harrisa. - Co to, u diabła, za jeden? - spytał szeptem.
- Para numer trzy. Cholera, pewnie dali się wyprzedzić celowi numer dwa.
- Trudno. Zmiana planów - zadecydował Starkey. - Ja to załatwię.
- Taj es!
Starkey poczuł chłód w klatce piersiowej; podejrzewał, że pozostali prawdopodobnie też. Zdarzało się to podczas akcji, zwłaszcza kiedy coś szło nie tak. Zmysły się wyostrzyły, wszystko w polu widzenia nabrało niebywałej wyrazistości. Serce biło mocno, równo, miarowo. Uwielbiał to uczucie - na moment przed atakiem.
- Moglibyście zostawić mnie samego, chłopaki? - spytał wypróżniający się mężczyzna.
W tym momencie zapłonęło jaśniejsze światło - Brownley Harris kręcił kolejny film wideo.
- Ej, co to, kurwa, kamera?
- W samej rzeczy - powiedział Starkey.
Zanim wypróżniający się w kucki mężczyzna zdążył zareagować, był już przy nim. Chwycił ofiarę za długie włosy, odciągnął w tył głowę i poderżnął gardło nożem K-Bar.
- A ta jego kobieta, jaka jest? - zwrócił się Griffm do Harrisa, który nadal filmował.
- Nie wiem, ty napalony sukinsynu. Rano jeszcze spała. Nie widziałem jej.
- Chłoptaś nie był specjalnie szpetny - mruknął Griffm. - Można się więc spodziewać niezłej laseczki. Zaraz się przekonamy.
46
I znowu jechaliśmy z Sampsonem międzystanową 1-95, tym razem do Harpers Ferry w Wirginii Zachodniej. W okolicy tego miasteczka popełniono bestialskie podwójne morderstwo. Zdaniem FBI i miejscowej policji, irracjonalne. Naszym, dające do myślenia. Zabójców było podobno trzech.
Już od dawna nie mieliśmy tyle czasu na rozmowę. Przez pierwszą godzinę podróży pozostawaliśmy gliniarzami i dyskutowaliśmy o ofiarach zbrodni - dwojgu turystów na Appalachian Trail - oraz jej możliwym związku z przypadkami Ellisa Coopera i ofiar z Arizony i New Jersey. Z opisu wyłaniał się obraz ponury i przerażający. Młodej parze - oboje po dwadzieścia kilka lat, ona artysta grafik, on architekt - poderżnięto gardła. Ot, tak, bez żadnego wyraźnego powodu. Oba ciała pomalowano czerwoną farbą i to właśnie sprawiło, że zadzwoniono do mnie z FBI.
- Zostawmy na razie tę jatkę - zaproponował w końcu Sampson.
Byliśmy mniej więcej w połowie drogi na południe.
- Popieram. Też chętnie zmienię temat. Niedługo będziemy brodzić po kolana w tym całym gównie. Co tam u ciebie? Spotykasz się z kimś ostatnio? - zapytałem.
- Z Tabithą - odparł. - Z Cara, Natalie, LaTashą. Natalie znasz. Jest prawniczką w naszym wydziale. Słyszałem, że w zeszły weekend gościłeś tą swoją nową dziewczynę z San Francisco. Inspektor Jamilla Hughes, wydział zabójstw.
Roześmiałem się.
- Kto ci o tym powiedział?
John ściągnął brwi.
- Niech no się zastanowię. Nana. I Damon. I Jannie. Mały Alex też chyba coś przebąkiwał. Chodzi ci coś po głowie? Słyszałem, że ta Jamilla jest dla ciebie kimś specjalnym.
Śmiałem się dalej.
- Nie naciskaj, John. Wszyscy dookoła chcą, żebym się znowu związał. Przełamał wreszcie tego pecha, który od jakiegoś czasu mnie prześladuje, i wiódł stateczne życie.
- Jesteś w tym dobry. Wzorowy tatuś, wzorowy mąż. Takim cię ludzie widzą.
- A ty? Co widzisz?
- Widzę te wszystkie jasne strony, ale ciemną też. Niby chcesz zostać przykładnym ojcem rodziny, ale drzemie w tobie wielki samotny wilk. Nosisz się z zamiarem odejścia z policji; może i odejdziesz. Ale ty lubisz polować, Alex.
Spojrzałem na Sampsona.
- Kyle Craig to samo mi kiedyś powiedział. Używając niemal tych samych słów.
Sampson kiwnął głową.
- A widzisz? Kyle nie jest głupi. To kawał porąbanego, zwichrowanego sukinsyna, ale głupi nie jest.
- No dobrze, skoro tak lubię polować, to który z nas pierwszy się ustatkuje? Ty czy ja?
- Poddaję się bez walki. Wyniosłem z domu nieciekawe wzorce rodzinnych zachowań. Ojciec odszedł, kiedy miałem trzy latka. Może i miał swoje powody. Matka była gościem w domu. Zbytnio ją absorbowało puszczanie się i ćpanie. Zawadzałem obojgu, wciąż mnie poszturchiwali. Sami ze sobą też się zdrowo naparzali. Ojciec trzy razy złamał matce nos.
- Obawiasz się, że byłbyś złym ojcem? - spytałem. - To dlatego nie chcesz założyć rodziny?
Zastanowił się.
- Właściwie to nie - odparł. - Lubię dzieci. Zwłaszcza kiedy są twoje. Kobiety też lubię. Może w tym tkwi problem... za bardzo je lubię. - Roześmiał się. - I one też chyba mnie lubią.
- Z tego wynika, że jednak wiesz, jaki jesteś.
- Wiem. Samopoznanie to już jakiś początek. - Sampson uśmiechnął się szeroko. - Ile jestem panu winien, doktorze Cross?
- Tym się nie kłopocz. Dopiszę do twojego rachunku.
Zbliżaliśmy się do drogowskazu: „Harpers Ferry, 2 mile”.
Zatrzymano tam mężczyznę podejrzanego o popełnienie tego morderstwa.
Byłego pułkownika armii z nienagannym przebiegiem służby.
I aktualnego pastora kościoła Baptystów.
Ciekaw byłem, czy ktoś widział trzech mężczyzn kręcących się w okolicy miejsca zbrodni? I czy jeden z nich filmował to, co się tam działo?
47
Spotkaliśmy się z wielebnym Reece'em Tate'em w maleńkim pokoiku w skromnym areszcie miasteczka Harpers Ferry. Tate był drobnym, łysiejącym mężczyzną ze starannie wymodelowanymi bokobrodami; nie wyglądał na byłego żołnierza. Odszedł z wojska w roku 1993 i obecnie przewodził parafii kościoła Baptystów w Cowpens w Karolinie Południowej.
- Wielebny Tate, czy może nam pan opowiedzieć, co przydarzyło się panu wczoraj na Appalachian Trail? - spytałem, kiedy już mu się przedstawiliśmy. - Interesuje nas każdy szczegół. Przyjechaliśmy tu specjalnie, żeby wysłuchać pańskiej relacji.
Podejrzliwe oczka Tate'a przeskoczyły z Sampsona na mnie. Chyba robił to nieświadomie, ale rozglądając się po małym pokoiku, bez ustanku drapał się to po głowie, to po twarzy. Był wyraźnie zdenerwowany i przestraszony, i nic dziwnego, zważywszy na to, że jest podejrzany o popełnienie podwójnego morderstwa.
- Może najpierw wy odpowiecie na kilka moich pytań - odezwał się wreszcie. - Dlaczego tak was interesuje, co zdarzyło się tam, na szlaku? Nie rozumiem tego. Zresztą nie rozumiem niczego, co tu się od dwóch dni dzieje.
Sampson spojrzał na mnie. Wolał, żebym ja to wyjaśnił. Powiedziałem Tate'owi o naszym związku ze sprawą Ellisa Coopera i o morderstwach popełnionych pod Fort Bragg.
- Naprawdę wierzycie, że starszy sierżant Cooper był niewinny? - spytał Tate, kiedy skończyłem.
Kiwnąłem głową.
- Tak, wierzymy. Naszym zdaniem został wrobiony, ale nie znamy jeszcze powodu. Nie wiemy, kto ani dlaczego zadał sobie ten trud.
Sampson miał pytanie:
- Czy służąc jeszcze w wojsku, zetknął się pan kiedyś z Ellisem Cooperem?
Tatę pokręcił głową.
- Nigdy nie stacjonowałem w Bragg. Z Wietnamu też żadnego sierżanta Coopera nie pamiętam. Nie, raczej nie.
Starałem się zbytnio nie naciskać. Reece Tate był spięty, prowadziłem więc rozmowę tak, żeby go jeszcze bardziej nie zestresować.
- Odpowiedzieliśmy na pańskie pytania, wielebny Tate. Może teraz pan odpowiedziałby na kilka naszych? Pan tych morderstw nie popełnił, jesteśmy tu, żeby pomóc panu wykaraskać się z opałów, w których się pan znalazł. Potrafimy słuchać z otwartym umysłem.
Zastanawiał się przez chwilą, potem powiedział powoli:
- Sierżant Cooper uznany został za winnego, jak zrozumiałem. Odsiaduje teraz wyrok? Chciałbym z nim porozmawiać.
Spojrzałem na Sampsona, potem znowu na Reece'a Tate'a.
- Sierżant Cooper został niedawno stracony w Karolinie Północnej. Nie żyje.
Tatę zakołysał na boki głową.
- Boże, mój Boże. Wziąłem sobie tydzień wolnego, chciałem odpocząć. Lubię piesze wędrówki. To nie tylko nawyk wyniesiony z wojska, od dziecka je lubiłem. Należałem do skautów w Greensboro. Trochę niepoważnie to brzmi w tych okolicznościach. - Nie przerywałem mu. Siedzący w nim skaut chciał - musiał - to z siebie wyrzucić. - Od czterech lat jestem rozwiedziony. Piesze wędrówki to moja jedyna przyzwoita ucieczka, sposób na odreagowanie. Co roku poświęcam na nie dwa tygodnie plus kilka dni od czasu do czasu, jeśli uda mi się je wygospodarować.
- Czy ktoś wiedział, że planuje pan wycieczkę po Appalachian Trail?
- Wszyscy z naszego kościoła. Paru przyjaciół i sąsiadów. Nie robiłem z tego tajemnicy. Bo i po co miałbym robić?
- Czy była żona też wiedziała? - spytał Sampson.
Tatę zastanowił się i pokręcił głową.
- Nie utrzymujemy ze sobą kontaktu. Przyznam się panom, że przed rozwodem pobiłem Helenę. Sama mnie sprowokowała, ale tak czy inaczej, uderzyłem ją. Stało się, moja wina. Dla mężczyzny, który podnosi rękę na kobietę, nie ma żadnego usprawiedliwienia.
- Może nam pan opowiedzieć o wczorajszym dniu? - poprosiłem. - Wszystko, co pan pamięta.
Szczegółowa relacja z przebiegu poprzedniego dnia zajęła Tate'owi dziesięć minut. Obudził się około siódmej i stwierdził, że ranek jest mglisty. Postanowił zaczekać, aż mgła się trochę rozwieje, tak więc bez pośpiechu przyrządził sobie i zjadł śniadanie w obozie. Na szlak wyruszył dopiero o ósmej trzydzieści i pokonał tego dnia spory szmat drogi. Wyprzedził dwie rodziny i starszą parę. Szedł szybko, bo chciał dogonić kobietę z dwiema córkami, które widział dzień wcześniej, ale mu się to nie udało. Około szóstej wieczorem rozbił obóz.
- Dlaczego chciał pan dogonić tę kobietę z córkami? - spytał Sampson.
Tatę wzruszył ramionami.
- Takie tam marzenia ściętej głowy. Matka była atrakcyjna, po czterdziestce. Odniosłem wrażenie, że wszystkie lubią wędrować. Pomyślałem sobie, że moglibyśmy przez jakiś czas maszerować razem. Na AT często się zawiązują takie nieformalne znajomości.
- Widział pan jeszcze kogoś tego dnia? - spytał Sampson.
- Nikogo rzucającego się szczególnie w oczy nie pamiętam, ale pomyślę nad tym. Mam tu dużo czasu. I motywację.
- No dobrze, czyli widział pan na szlaku dwie rodziny, starszą parę, kobietę z córkami. Przypomina pan sobie jeszcze jakieś grupy? Na przykład idących razem mężczyzn? Jakichś pojedynczych turystów?
Tatę pokręcił głową.
- Nie, nie pamiętam, żebym widział kogoś podejrzanego. W nocy nie słyszałem żadnych niezwyczajnych odgłosów. Dobrze spałem. To jedna z korzyści płynących z pieszych wędrówek. Nazajutrz wstałem wcześnie i o siódmej trzydzieści znowu byłem na szlaku. Dzień był przepiękny, czysty jak łza, widoczność na wiele mil. Około południa zatrzymała mnie i aresztowała policja.
Wielebny Tate spojrzał na mnie. W jego małych oczkach widziałem błaganie, szukały zrozumienia.
- Przysięgam, że jestem niewinny. Nikogo w tych lasach nie skrzywdziłem. Nie mam pojęcia, skąd wzięła się krew na niektórych częściach mojej garderoby. Nie miałem ich nawet na sobie w dniu, kiedy zamordowano tych nieszczęsnych ludzi. Nikogo nie zabiłem. Ktoś musi mi uwierzyć.
Zmroziły mnie jego słowa. Sierżant Ellis Cooper mówił to samo.
48
Moja ostatnia sprawa w roli detektywa z wydziału zabójstw. I to taka trudna. Przez ostatnie dni myślałem o niej właściwie bez ustanku, ciążyła mi już na sercu podczas otępiającego powrotu z Harpers Feny w Wirginii Zachodniej.
Nadal nie składałem w pracy wymówienia. Dlaczego? Miałem jeszcze do dopięcia parę śledztw w sprawie zabójstw w Waszyngtonie, w większości trywialnych. W osiedlu mieszkaniowym zaciukano drobnego handlarza narkotykami, ale nikogo to nie obeszło. Dwudziestoletnia kobieta zabiła znęcającego się nad nią męża, lecz nie ulegało wątpliwości, że w samoobronie. Przynajmniej dla mnie nie ulegało. Ellis Cooper nie żył. A teraz o morderstwo, którego prawdopodobnie nie popełnił, oskarżano wielebnego Reece'a Tate'a.
W ten weekend, wykorzystując punkty zebrane w programie stałego klienta linii lotniczych, poleciałem do Tempe w Arizonie. Umówiłem się tam z Susan Etra, której mąż został uznany za winnego zamordowania podoficera o skłonnościach homoseksualnych i stracony. Pani Etra wytoczyła o to armii proces. Wierzyła święcie w niewinność męża i utrzymywała, że ma na to wystarczające dowody. Postanowiłem sprawdzić, czy podpułkownik James Etra również został niesłusznie oskarżony i skazany za morderstwo, którego nie popełnił. Iłu jeszcze takich było?
Otworzyła mi pani Etra we własnej osobie. Była spięta i zdenerwowana. W salonie siedział mężczyzna o twarzy pokerzysty. Widząc moje zaskoczenie, pani Etra wyjaśniła, że poprosiła swojego prawnika, żeby był obecny przy naszej rozmowie. Nieźle.
Prawnik był opalony na brąz, miał siwe, zaczesane do tyłu włosy, nosił elegancki ciemnoszary garnitur, a na nogach czarne kowbojskie buty. Przedstawił się jako Stuart Fischer z Los Angeles.
- Pani Etra zgodziła się z panem porozmawiać, detektywie, w nadziei, że pozwoli to odsłonić prawdziwe przyczyny nieuzasadnionego aresztowania i skazania jej męża. Ja reprezentuję tu interesy pani Etra.
- Rozumiem - powiedziałem. - Czy to pan bronił podpułkownika Etrę na procesie?
Fischerowi nawet powieka nie drgnęła.
- Nie. Specjalizuję się w przemyśle rozrywkowym, ale mam pewne doświadczenie w sprawach o zabójstwo. Zaczynałem w biurze prokuratora okręgowego w Laguna Beach. Praktykę tutaj prowadzę od sześciu lat.
Fischer poinformował mnie, że pani Etra sprzedała niedawno Hollywood prawa do sfilmowania historii męża. Teraz to ja musiałem się pilnować.
W ciągu mniej więcej pół godziny Susan Etra opowiedziała mi wszystko, co wiedziała. Jej mąż, podpułkownik Etra, nigdy wcześniej nie miewał żadnych zatargów. Nie przypominała sobie, żeby przejawiał kiedykolwiek niechęć do homoseksualistów, czy to w męskim, czy żeńskim wydaniu. Nagle, ni z tego, ni z owego, wszedł rzekomo do domu dwóch podoficerów i zastrzelił ich w łóżku. Na procesie ustalono, że kochał się bez wzajemności w młodszym z tych dwóch żołnierzy.
- Narzędziem zbrodni był służbowy rewolwer. Znaleziono go w domu państwa, prawda? Należał do pani męża? - spytałem.
- Na dwa dni przed morderstwem Jim zauważył brak rewolweru. Był bardzo zorganizowany i pedantyczny, zwłaszcza jeśli chodzi o broń. Potem rewolwer jakimś cudem wrócił na swoje miejsce i policja go znalazła.
Prawnik Fischer uznał najwyraźniej, że jestem raczej nieszkodliwy, i opuścił nas, zanim skończyłem. Po jego wyjściu spytałem panią Etra, czy mógłbym obejrzeć rzeczy jej męża.
- Ma pan szczęście, że tu jeszcze są - odparła. - Już kilka razy chciałam je oddać do miejscowego ośrodka pomocy społecznej. W końcu przeniosłam je tylko do gościnnej sypialni.
Zaprowadziła mnie tam i zostawiła samego. Panował tu nienaganny porządek, wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Pomyślałem, że tak zapewne żyli Susan i James Etra, zanim morderstwo i chaos zburzyły ich świat. Sypialnia umeblowana była osobliwym zestawem sprzętów z jasnego drewna i ciemniejszych antyków. Dosunięty do ściany stół zastawiony był cynowymi modelami armat, czołgów i żołnierzy z rozmaitych wojen. Obok stała zamykana na kłódeczkę witryna z kolekcją broni palnej. Wszystkie eksponaty były opisane.
REWOLWER WOJSKOWY COLT, 1860 ROK, KALIBER .44, 8 - CALOWA LUFA.
KARABIN SPRINGFIELD UŻYWANY W WOJNACH Z INDIANAMI. MA ORYGINALNY BAGNET I SKÓRZANĄ POCHWĘ.
KARABIN MARLIN, ROK CIRCA 1893, TYLKO NA CZARNY PROCH.
Otworzyłem stojącą obok szafę. Wisiały w niej ubrania podpułkownika Etry - po jednej stronie cywilne, po drugiej wojskowe. Zajrzałem do pozostałych szaf i podszedłem do komody.
Przeglądając zawartość szuflad, natrafiłem na słomianą lalkę.
Ścisnęło mnie w dołku. Do złudzenia przypominała tę, którą znaleźliśmy w mieszkaniu Ellisa Coopera pod Fort Bragg.
Identyczna - jakby kupiona w tym samym miejscu. Przez tę samą osobę? Przez zabójcę?
W innej szufladzie komody znalazłem nigdy niezasypiające, pozbawione powieki oko. Zdawało się mnie obserwować. Czujne, strzegące pilnie sobie tylko wiadomych mrocznych tajemnic.
Odetchnąłem głęboko, wyszedłem na korytarz i zawołałem panią Etra. Pokazałem jej słomianą lalkę i wszystkowidzące oko. Pokręciła głową i stwierdziła, że widzi je po raz pierwszy. W jej oczach pojawiły się niepewność i strach.
- Kto buszował po moim domu? Jestem przekonana, że nie było tu tego, kiedy przenosiłam rzeczy Jima - powiedziała. - Na pewno. Jak się tu dostali? Kto podłożył tutaj te szkaradzieństwa, detektywie Cross?
Pozwoliła mi zabrać lalkę i oko. Nie chciała ich u siebie, i wcale jej się nie dziwiłem.
49
Tymczasem śledztwo w sprawie morderstwa toczyło się również na innym froncie. W Mantoloking na Jersey Shore John Sampson skręcił swoim czarnym mercurym cougarem z drogi 35 w stroną oceanu. Point Pleasant, Bay Head i Mantoloking, łączące się ze sobą nadmorskie miejscowości wypoczynkowe, rojne w sezonie, teraz, w październiku, były praktycznie wyludnione.
Sampson zaparkował przy East Avenue i postanowił rozprostować nogi po długiej jeździe z Waszyngtonu.
- Jezu, ale plaża, - mruknął pod nosem, wspiąwszy się po schodach na wydmy. Niecałe czterdzieści kroków przed nim roztaczał się ocean.
Dzień był przepiękny. Lekka bryza, słońce, bezchmurne błękitne niebo i niewiarygodnie czyste, rześkie powietrze. O takim dniu próżno chyba marzyć w lecie, pomyślał, kiedy wszystkie te trzy nadmorskie miasteczka zapchane są plażowiczami i ich środkami transportu.
Był zachwycony widokiem. Atmosfera tej spokojnej, malowniczej nadmorskiej miejscowości pozwalała mu wreszcie odetchnąć pełną piersią. Nie bardzo wiedział czemu, ale dusił się ostatnio w Waszyngtonie. Nabawił się obsesji na punkcie śmierci, a właściwie zamordowania z zimną krwią Ellisa Coopera. Wpadł w psychiczny dołek i nie mógł się z niego wygrzebać. Tutaj depresja przeszła mu, jak ręką odjął. Odnosił wrażenie, że widzi i słyszy wszystko z niezwykłą wyrazistością.
Obowiązki wzywały. Dochodziła piętnasta trzydzieści, a na tę właśnie godzinę umówił się z Billie Houston u niej w domu. Mąż pani Houston zabił rzekomo innego żołnierza w pobliskim Fort Monmouth. Twarz ofiary pomalowana została w biało - niebieskie pasy.
Trzeba się brać do roboty, pomyślał, i otworzywszy furtkę w płotku z drewnianych sztachet, ruszył wysypaną muszelkami ścieżką w stroną dużego, krytego brązową dachówką domu. Ten dom przy plaży i jego otoczenie były tak urokliwe, że nie chciało się wierzyć, że istnieją naprawdę. Podobała mu się nawet tabliczka: Raj Odzyskany.
Pani Houston wyglądała go pewnie przez okno, bo ledwie postawił nogę na pierwszym stopniu schodków, siatkowe drzwi otworzyły się i gospodyni wyszła mu na spotkanie.
Była drobną Afroamerykanką, atrakcyjniejszą, niż się spodziewał. Nie odznaczała się urodą gwiazdy filmowej, ale miała w sobie coś, co natychmiast przyciągnęło jego uwagę. Była w workowatych szortach khaki, czarnym podkoszulku i boso.
- Trafiła się panu ładna pogoda na tę wizytę - zagaiła z uśmiechem. Uśmiechała się też ładnie. Była drobna - miała niewiele ponad piąć stóp i nie ważyła chyba nawet stu funtów.
- Naprawdę? To tu nie co dzień tak jest? - spytał Sampson i też zdobył się na uśmiech. Wstępując po trzeszczących schodkach na werandę, wciąż nie mógł ochłonąć z wrażenia, jakie zrobiła na nim pani Houston.
- Szczerze mówiąc, rzadko bywa inaczej. Jestem Billie Houston. Ale pan, naturalnie, już to wie. - Wyciągnęła rękę. Drobna, ciepła, miękka dłoń zniknęła w jego wielkiej garści.
Przytrzymał ją nieco dłużej, niż należało. Sam nie wiedział dlaczego. Wytłumaczył sobie, że chciał w ten sposób wyrazić, jak jej współczuje z powodu ostatnich przejść. Męża pani Houston stracono przed prawie dwoma laty, a ona głośno, do końca i jeszcze przez jakiś czas potem twierdziła, że jest niewinny. Skąd on to znał? A może zachował się tak, bo ujęło go coś w szczerym uśmiechu tej kobiety. Podobała mu się tak samo jak to miasteczko i ładna pogoda. Spodobała mu się od pierwszego wejrzenia. Nie dostrzegał żadnych ujemnych stron. Przynajmniej jak dotąd.
- Może porozmawiamy na plaży - zaproponowała. - Najpierw niech pan zzuje buty i ściągnie skarpetki. Mieszczuch z pana, co?
50
Sampson zastosował się do tej rady. Nie widział powodu, dla którego śledztwa w sprawie morderstwa, a przynajmniej tej rozmowy, nie można by prowadzić z paroma miłymi odstępstwami od reguły. Ciepły miałki piasek masował mu rozkosznie stopy, kiedy wspinał się za Billie Houston na porośniętą falującymi trawami, wysoką, rozległą wydmę za wielkim domem.
- Ma pani dom jak marzenie - stwierdził. - Piękny to mało powiedziane.
- Też tak myślę - odparła i odwróciwszy się, spojrzała na niego z uśmiechem. - Tylko że to nie mój dom. Ja mieszkam dwie przecznice w głąb lądu stąd. W jednym z tych małych bungalowów, obok których musiał pan przejeżdżać. Ten dom należy do Roberta i Kathy O'Brienów. Wyjechali na zimę do Fort Lauderdale, a ja się nim opiekuję.
- Bardzo przyjemny obowiązek - mruknął Sampson. Sam by się takiego podjął.
- Owszem. - Szybko zmieniła temat. - Chciał pan ze mną porozmawiać o moim mężu, detektywie. Od pańskiego telefonu siedzę jak na szpilkach. Dlaczego chciał się pan ze mną zobaczyć? Co pan wie o sprawie mojego męża?
- Jak na szpilkach? - spytał Sampson. - Kto dzisiaj mówi, jak na szpilkach”?
Roześmiała się.
- Ja. Tak mi się jakoś powiedziało. Od razu widać, ile mam lat i skąd pochodzę, prawda? Wychowywałam się na farmie w Alabamie, pod Montgomery. Daty urodzin panu nie podam. Co pana tu sprowadza, detektywie?
Schodzili z wydmy w stronę oceanu, który mienił się błękitami i zieleniami przybranymi kremową pianą. I nie do wiary - na plaży, jak okiem sięgnąć, ani żywej duszy. Tyle wspaniałych domów, właściwie rezydencji, i nikogo prócz wrzaskliwych mew.
Szli spacerkiem na północ, a on opowiadał pani Houston o swoim przyjacielu Ellisie Cooperze i o tym, co zdarzyło się w Fort Bragg. O innych morderstwach popełnionych przez wojskowych wolał nie wspominać.
- To musiał być bardzo bliski przyjaciel - zauważyła, kiedy Sampson skończył. - Widzę, że mimo wszystko nie daje pan za wygraną.
- Nie mogę. Był jednym z moich najlepszych przyjaciół. Trzy lata odsłużyliśmy razem w Wietnamie. Był mi jak ojciec, którego nigdy nie miałem.
Kiwnęła głową, ale nie dopytywała się o szczegóły. Sampson to doceniał. Wciąż nie mógł się nadziwić, że jest taka drobniutka. Przemknęło mu przez myśl, że mógłby ją nieść pod pachą.
- A poza tym, pani Houston, jestem przeświadczony, że Ellis Cooper nie popełnił tych morderstw. Może to pani nazywać szóstym zmysłem czy jak tam, ale jestem tego całkowicie pewien. Usłyszałem to od niego na krótko przed egzekucją. Nie mogę tak tego zostawić. Po prostu nie mogę.
Westchnęła, na jej twarzy pojawił się wyraz bólu. Widać było, że ona też nie przeszła do porządku dziennego nad śmiercią męża i jej okolicznościami, ale nadal nie wypytywała go o szczegóły przypadku sierżanta Coopera. Ciekawe. Najwyraźniej wrodzony takt jej na to nie pozwalał.
Zatrzymał się, ona też.
- Co się stało? - zapytała.
- Niełatwo pani mówić o sobie, prawda? - zauważył.
Roześmiała się.
- O, i tu się pan myli. Jak raz zacznę, nie mogę skończyć, proszę mi wierzyć. Zainteresowało mnie to, co mi pan powiedział i jak pan to zrobił. Mam panu teraz opowiedzieć o mężu? O tym, co go spotkało? Dlaczego ja też jestem przeświadczona, że był niewinny?
- Tak, chciałbym to wszystko usłyszeć - przyznał Sampson. - Jeśli można.
- Moim zdaniem Laurence został zamordowany - zaczęła. - Zgładzony przez stan New Jersey, ale na jego śmierci zależało komuś innemu. Chcę wiedzieć, kto konkretnie zamordował mojego męża, tak samo jak pan chce wiedzieć, kto zabił pańskiego przyjaciela Ellisa Coopera.
51
Sampson i Billie Houston zatrzymali się i usiedli na piasku przed rozległym domem, który musiał mieć z tuzin sypialni. Teraz stał pusty, zabity deskami, zaślepiony okiennicami, co wydawało się Sampsonowi niebywałym marnotrawstwem. Znał w Waszyngtonie ludzi, którzy gnieździli się w opuszczonych kamienicach bez okiem, ogrzewania i bieżącej wody.
Nie mógł oderwać oczu od tego domu. Posesja miała trzy kondygnacje, wokół dwóch górnych biegły galeryjki. Na wielkiej tablicy wbitej w piasek nieopodal domu widniało ostrzeżenie: TE WYDMY ZNAJDUJĄ SIĘ POD OCHRONĄ. ZBOCZENIE Z WYTYCZONEJ ŚCIEŻKI KARANE JEST GRZYWNĄ W WYSOKOŚCI 300 DOLARÓW. Ci ludzie dbają o swoją własność albo leży im na sercu ochrona środowiska, a może i jedno, i drugie, pomyślał.
- Może zacznę od wieczoru, kiedy doszło do morderstwa - zaczęła Billie Houston, patrząc na ocean. - Byłam wówczas pielęgniarką w przychodni rejonowej w Toms River. O jedenastej zeszłam z dyżuru i po półgodzinie byłam już w domu. Laurence niemal nigdy nie kładł się przed moim powrotem. Siadaliśmy zwykle na sofie i opowiadaliśmy sobie, jak minął nam dzień. Czasem obejrzeliśmy coś w telewizji, zwłaszcza kiedy nadawano jakąś komedię. Był takim jak pan postawnym mężczyzną i mówił, że mógłby mnie nosić w kieszeni.
Sampson nie przerywał jej, słuchał uważnie.
- Najbardziej z tamtego wieczoru zapamiętałam, że był taki zwyczajny, detektywie. Laurence oglądał „The Steve Harvey Show”. Pochyliłam się i pocałowałam go. Posadził mnie sobie na kolanach i gawędziliśmy przez chwilę. Potem poszłam się przebrać.
Wróciwszy z sypialni, nalałam sobie kieliszek wina i spytałam go, czy chce prażonej kukurydzy. Nie chciał. Pilnował się, bo w zimie zdarzało mu się sporo przybierać na wadze. Był w pogodnym nastroju, rozluźniony, żartował. Ani śladu napięcia czy zdenerwowania. Nigdy tego nie zapomnę. Kiedy nalewałam sobie drugi kieliszek, rozległ się dzwonek do drzwi. Stałam, poszłam więc otworzyć. To była żandarmeria wojskowa. Odepchnęli mnie, wtargnęli do domu i aresztowali Laurence'a pod zarzutem popełnienia przed kilkoma godzinami strasznego morderstwa.
Pamiętam, że spojrzałam na męża, a on na mnie. Ze zdumienia zupełnie odebrało mu mowę, pokręcił tylko głową. Niemożliwe, żeby to zaskoczenie w jego oczach było udawane. Po chwili odzyskał głos i powiedział do żandarmów. „To jakieś nieporozumienie. Jestem sierżantem armii Stanów Zjednoczonych”. Wtedy jeden z żandarmów zdzielił go pałką.
52
Starałem się zapomnieć, że prowadzę śledztwo. Że mam przy sobie odpychającą słomianą lalkę i diabelskie oko bez powieki. Że tropię zabójców. Nieubłaganie, jak zawsze.
Kiedy wszedłem do holu Wyndham Buttes Resort w Tempe, Jamilla już tam na mnie czekała. Przyleciała na wschód z San Francisco, żeby się ze mną zobaczyć. Tak sobie zaplanowaliśmy.
Była w pomarańczowej jedwabnej bluzce, na ramiona narzuciła ciemniejszy o kilka odcieni pomarańczowy sweterek, na przegubie miała cienką złotą bransoletkę, w uszach malutkie kolczyki. Pasowała do Doliny Słońca, jak podobno nazywają metropolitalną strefę Phoenix, Scottsdale, Mesy, Chandler i Tempe.
- Podejrzewam, że już o tym wiesz - powiedziałem, podchodząc i ściskając ją serdecznie - ale wyglądasz rewelacyjnie. Dech mi zaparło.
- Naprawdę? - spytała, udając zaskoczenie. - No to miło mi się zaczyna ten weekend.
- I nie tylko ja tak uważam. Wszyscy wodzą za tobą oczami.
Roześmiała się.
- Teraz to już mnie podpuszczasz.
Wzięła mnie za rękę i ruszyliśmy przez hol. Parę kroków dalej zatrzymałem się nagle i przyciągnąłem ją do siebie. Patrzyłem jej przez chwilę w oczy, potem pocałowałem. Był to długi, słodki pocałunek; od dawna na niego czekałem.
- I tobie nie da się nic zarzucić - powiedziała, kiedy się od siebie oderwaliśmy. - Zawsze dobrze wyglądasz. Zdradź mi swój sekret. Mnie też dech zaparło, kiedy zobaczyłam cię wtedy po raz pierwszy na lotnisku w San Francisco.
Roześmiałem się.
- Wiesz co, lepiej przenieśmy się z tą rozmową na górę, do pokoju, zanim zaczniemy siać zgorszenie.
Jamilla przytuliła się i znowu mnie pocałowała. Tym razem przelotnie.
- I to jakie. - Jeszcze jeden pocałunek. - Nigdy tak się nie zachowuję, Alex. Co się ze mną dzieje? Co mnie naszło?
Jeszcze jeden uścisk i ruszyliśmy w kierunku hotelowych wind.
Mieliśmy pokój na ostatnim piętrze z widokiem na panoramą Phoenix i na wodospad spływający kaskadą do stawu u podnóża góry. W oddali majaczyły ścieżki do joggingu i szlaki turystyczne, korty tenisowe oraz pole golfowe. Zapowiedziałem Jamilli, że jeśli chodzi o okoliczne boiska futbolowe, to musimy koniecznie zobaczyć Sun Devil Stadium.
- Tam rozgrywa swoje mecze drużyna stanu Arizona.
- Chętnie zwiedzę z tobą wszystkie stadiony futbolowe, i to nie tylko w Tempe, ale i w całej Arizonie - odparła Jamilla - ale później.
- Trzymam za słowo.
Pogładziłem palcami jej jedwabną bluzkę.
- Miła w dotyku.
- Od tego jest.
Przesunąłem powoli, całą już dłonią, po bluzce, po ramionach Jamilli, po wzgórkach jej piersi, po brzuchu. Kiedy zacząłem masować jej barki, przytuliła się do mnie i mruknęła przeciągle:
- Mmmm, ooo taaaak, jak przyjemnie, dziękuję.
Przypominało to improwizowany na poczekaniu taniec, w którym żaden z partnerów nie wie, jaki będzie następny krok. Jak dobrze znowu z nią być.
- Nie ma pośpiechu - wyszeptała - prawda?
- Prawda. Mamy dla siebie cały czas świata. A wiesz, że w kręgach policyjnych nazywają to kotłem?
- Tak, wiem. Jestem tego w pełni świadoma. Nazywają to również zasadzką. Może od razu powinieneś się poddać.
- Dobrze, poddaję się, pani inspektor.
Oprócz nas nie istniało nic. Nie miałem pojęcia, do czego to prowadzi, ale uczyłem się poddawać, napawać każdą chwilą, nie baczyć na konsekwencje. Od dnia spędzonego z Jamillą w Waszyngtonie nie miałem kobiety. Prócz niej nie było teraz żadnej w moim życiu.
- Tak delikatnie nikt mnie jeszcze nie pieścił - wyszeptała. - Niewiarygodne. Nie przestawaj.
- Mnie też.
- Mówisz tak, jakbyś był zaskoczony.
- Bo trochę jestem - przyznałem. - Pewnie dlatego, że kiedy razem pracowaliśmy, widziałem, jaka potrafisz być twarda.
- Masz coś przeciwko niej? Tej mojej drugiej stronie?
- Nie. Ona też mi się w tobie podoba. Dopóki nie jest skierowana przeciwko mnie.
Jam pchnęła mnie na łóżko i rzuciła się na mnie. Obsypałem pocałunkami jej policzki, potem przywarłem do słodkich ust. Pachniała i smakowała cudownie. Czułem pod jej skórą puls. Nie ma pośpiechu, powiedziałem sobie w duchu.
- W dzieciństwie, w Oakland, byłam istną chłopczycą. Grałam w baseball i w softball - powiedziała. - Chciałam, żeby ojciec i bracia mnie zaakceptowali.
- I zaakceptowali?
- A jakże. Byłam od nich lepsza i w baseballu, i na bieżni.
- I mimo to cię akceptowali.
- Chyba tak. Tak, akceptowali. Tato jest trochę zawiedziony, że podjęłam pracę w policji, bo chętniej widziałby mnie w drużynie Giantsów - powiedziała i roześmiała się. - Uważa, że mogłabym daleko zajść.
Pomogła mi pozbyć się spodni, a ja jej bluzki. Dygotałem z podniecenia, nie potrafiłem nad tym zapanować. Cały czas świata.
53
Rozmowa z Billie Houston przeciągnęła się i było już za późno, żeby wracać do Waszyngtonu. Poza tym Sampsona zauroczyła atmosfera tego nadmorskiego miasteczka, wynajął więc pokój w Conover's Bay Head Inn, który poleciła mu Billie.
Ledwie przekroczył próg swojego pokoju na drugim piętrze, zadzwonił telefon. Zdziwiony podniósł słuchawkę.
- John Sampson. Słucham. Przez chwilę nikt się nie odzywał.
- To ja, Billie. Billie Houston.
Sampson przysiadł na brzegu łóżka i uśmiechnął się mile zaskoczony. Nie spodziewał się tego telefonu, myślał, że więcej jej nie zobaczy ani nie usłyszy.
- O, witam. Chyba... dopiero co się rozstaliśmy. Zapomniała mi pani o czymś powiedzieć?
- Nie. A właściwie tak. Fatygował się pan tutaj w sprawie Laurence'a, a ja nie zrobiłam nic, żeby to panu jakoś wynagrodzić. Nie wpadłby pan do mnie na kolację? Właśnie coś pitraszę, więc proszę nie odmawiać. Nie ma pan nic do stracenia. Nawiasem mówiąc, jestem dobrą kucharką.
Sampson zawahał się. Nie był pewien, czy to najlepszy pomysł. Nie, nie chodziło o to, że nie miał ochoty na kolację z Billie Houston. Obawiał się tylko potencjalnie niezręcznej sytuacji, z konfliktem interesów w tle.
Ale skoro tak zaprasza, to chyba nie wypada odmówić? Zresztą, co ryzykuje?
- Z miłą chęcią. Przepadam za domowymi kolacjami. O której mam się zjawić?
- Jak panu wygodnie. To nic oficjalnego, detektywie. Po prostu rozpalę pod grillem, kiedy pan przyjdzie.
- To może za godzinę? Pasuje? A swoją drogą, na imię mam John. Nie „detektyw”.
- Chyba już mi pan mówił. A ja, jak panu wiadomo, jestem Billie i przyznam, że od pani Houston wolę tę Billie. Zatem widzimy się za godzinę.
Rozłączyła się, a Sampson jeszcze przez parę sekund nie odkładał słuchawki. Jeśli się dobrze zastanowić, kolacja z Billie Houston nie była wcale takim złym pomysłem. Myślał o niej, zrzucając ubranie i wchodząc pod prysznic.
To „Nic oficjalnego” brzmiało całkiem obiecująco.
54
W Central Market w Bay Head Sampson kupił bukiecik i butelką czerwonego wina. Zbliżając się do domu przy plaży, zreflektował się. Czy aby nie przesada? Kwiaty? Wino? Co tu się dzieje?
Czy poczucie winy wzbudzał w nim fakt, że mąż tej kobiety mógł zostać zamordowany? Albo że przedwcześnie owdowiała? A może miało to coś wspólnego z Ellisem Cooperem? A może chodziło tylko o Billie Houston i o niego?
Obszedł dom przy plaży i zapukał lekko w drewnianą ramę siatkowych drzwi prowadzących do kuchni.
- Halo? Billie? - zawołał.
Billie? Czy aby na pewno tak powinien się do niej zwracać?
Przyłapał się na tym, że nie wiedzieć czemu obawia się o jej bezpieczeństwo. Dlaczego? Kto mógłby teraz nastawać na życie Billie Houston? Tak czy owak, czuł, co czuł. Faktyczni mordercy są na wolności. Kto wie, czy nie w New Jersey.
- Drzwi otwarte. Wejdź - zawołała. - Jestem tutaj, na werandzie.
Przeszedł przez kuchnię. Billie nakrywała do stołu na frontowej werandzie, z której roztaczał się widok na ocean. Piękne miejsce na kolacją. Leżakowe krzesełka, wiklinowy fotel na biegunach pomalowany na granatowo jak okiennice.
Wydmy porośnięte falującą bez ustanku trawą, za nimi ocean.
Sampson przeniósł wzrok na Billie. Była w śnieżnobiałej koszuli, spłowiałych lewisach i znowu boso. Włosy miała związane w koński ogon, wargi lekko pociągnięte szminką.
- Cześć. Pomyślałam, że tu będzie bardziej nastrojowo. Nie za zimno dla ciebie? - spytała, puszczając do niego oko.
Sampson wszedł na przestronną werandę. Od wody trochę wiało, lecz poza tym było tu przyjemnie. W powietrzu unosił się zapach oceanu, ale również lawendy i astrów.
- Idealnie - powiedział. I tak było w istocie. Temperatura w sam raz, pięknie nakryty stół i ten widok. Południowo - wschodni Waszyngton się nie umywa. - Może ci w czymś pomóc? - zapytał.
- Niezła myśl. Posiekaj warzywa i dokończ sałatkę. Chyba, że wolisz zająć się grillem.
Sampson uśmiechnął się.
- Widzę, że wybór mam niewielki. Zabiorę się za sałatkę. Nie, żartowałem. Wolę grillować. Bylebyś tylko nie kazała mi wkładać kucharskiej czapki i fartucha z jakimś dowcipnym sloganem.
Roześmiała się,
- Nie mam niczego takiego. Idąc tu z kuchni, mijałeś odtwarzacz CD. Mam sporo płyt. Nastaw którąś.
- To jakiś test? - spytał.
Billie znowu się roześmiała.
- Nie, zdałeś już wszystkie testy. Dlatego zaprosiłam cię na kolację. Przestań się tak przejmować sobą i mną. Nie jesteśmy ze szkła, nie potłuczemy się. Będzie sympatycznie. Lepiej, niż myślisz.
55
I rzeczywiście było sympatycznie. Sampson z zażenowaniem skonstatował, że na kilka godzin niemal zapomniał o Ellisie Cooperze. W kontaktach z ludźmi był zazwyczaj małomówny, dopóki kogoś dobrze nie poznał. Po części wynikało to z nieśmiałości, ze skrępowania, że jest taki wysoki i wyróżnia się wzrostem z każdej grupy. Poza tym, sam się do tego w głębi duszy przyznawał, nie chciało mu się strzępić języka na rozmowy z osobami, które były mu obojętne.
Z Billie było inaczej, i to od samego początku. O dziwo, jej słuchał z przyjemnością, bez względu na to, czy opowiadała o swoim codziennym życiu w Mantoloking; o dwojgu dorosłych już dzieciach, Andrew, który w tym roku rozpoczął studia na Rutgers, i Kari, która kończyła Monmouth High; o oceanicznych pływach i ich odcieniach błękitu fal przyboju; czy o tuzinie innych spraw.
Poza tym, że opiekowała się domem przyjaciół, pracowała jeszcze na pełnym etacie jako pielęgniarka w pogotowiu ratunkowym. Latała helikopterami ratowniczymi do większych jednostek ratownictwa medycznego w Newark i Filadelfii. Kiedyś pracowała nawet przez jakiś czas w wojskowym szpitalu polowym MASH.
Temat jej męża poruszyli znowu dopiero po kolacji. Zrobiło się już chłodniej i przenieśli się z werandy do salonu. Billie rozpaliła w kominku, zatrzaskały lizane płomieniami polana, w pokoju zrobiło się od razu cieplej i przytulniej.
- Nie miałabyś nic przeciwko, gdybyśmy wrócili jeszcze raz do sprawy twojego męża? - spytał Sampson, kiedy usiedli na małej sofie przed kominkiem. - Jeśli nie chcesz, nie będę nalegał.
- Nie, w porządku. Możemy wrócić. W końcu po to tu przyjechałeś.
Nagle coś przyciągnęło oko Sampsona. Wstał z sofy, podszedł do przeszklonej witryny stojącej obok kominka i wyjął z niej słomianą lalkę.
Coś takiego! Obejrzał lalkę dokładnie. Nie ulegało wątpliwości, że to replika tej, którą widział w domu Ellisa Coopera. Zaniepokoiło go, że znalazł ją w domu Billie. Co ta lalka tu robi?
- Co to? - spytała Billie. - Co to za brzydactwo? Nie pamiętam, żebym ją wcześniej widziała. Coś nie w porządku? Nagle tak spoważniałeś.
- Widziałem taką samą lalkę w domu Ellisa Coopera - przyznał. - Pochodzi z Wietnamu. Mnóstwo takich widywałem tam po wioskach. Ma coś wspólnego ze złymi duchami i zmarłymi. Te lalki to rekwizyty czarnej magii.
Billie podeszła do niego.
- Mogę zobaczyć? - Obejrzała lalkę i pokręciła głową.
- Może to Laurence ją przyniósł. Jakiś podarunek. Memento mori. Naprawdę nie pamiętam, żebym ją wcześniej widziała. Czy to nie dziwne'? Przypomina mi się teraz, że któregoś dnia znalazłam w tej samej szafce duże, wstrętne oko. Było jakieś takie... złe, wyrzuciłam je.
Sampson spojrzał na nią uważnie.
- Dziwny zbieg okoliczności - powiedział, kręcąc głową. - Nie przypominasz sobie, żeby twój mąż napomykał kiedykolwiek o Ellisie Cooperze?
Billie potrząsnęła przecząco głową. Wyglądała teraz na wystraszoną.
- Nie. Rzadko mówił o wojnie. Już podczas pobytu w Wietnamie był zdegustowany tym, co się tam wyprawia. Kiedy wrócił i przeanalizował na chłodno swoje doświadczenia z wojny, jeszcze bardziej mu obrzydła.
- Potrafię to zrozumieć. Po powrocie stacjonowałem przez dwa miesiące w Fort Myer w Arlington. Pewnej soboty wyszedłem w mundurze na przepustkę. Wysiadłem z autobusu w śródmieściu Waszyngtonu. Podeszła do mnie biała kobieta w spodniach dzwonach i sandałach i napluła mi na mundur. Nazwała mnie mordercą dzieci. Nie zapomnę tego do końca życia. Byłem taki zły, że obróciłem się na pięcie i odszedłem najszybciej, jak potrafiłem. Ta hipiska nie miała pojęcia, co się tam działo, jak to jest, kiedy do człowieka strzelają, gdy przyjaciele giną na twoich oczach, kiedy się walczy za swój kraj.
Billie złożyła dłonie i kołysała się powoli w przód i w tył.
- Nie wiem, co mam ci powiedzieć o Laurensie. Chyba byś go polubił. Wszyscy go lubili. Był bardzo odpowiedzialny, był dobrym ojcem, czułym, kochającym mężem. Dwadzieścia minut przed egzekucją pozwolono mi z nim porozmawiać. Spojrzał mi w oczy i powiedział: „Ja nie zabiłem tego młodego człowieka. Zapewnij o tym nasze dzieci. Zapewnij je, Billie”.
- Tak - mruknął Sampson. - Ellis Cooper też coś takiego mówił.
W salonie zaległo niezręczne milczenie. Pierwszy przerwał je Sampson:
- Cieszę się, że zadzwoniłaś, Billie. To był bardzo miły wieczór. Dziękuję. Pora już na mnie. Robi się późno.
Stała obok niego bez ruchu. Sampson pochylił się i pocałował ją w policzek. Boże, ależ była malutka.
- A jednak boisz się, że się rozsypię - zauważyła z uśmiechem. - Trudno.
Odprowadziła go do samochodu. Czuli oboje, że muszą zamienić jeszcze kilka słów - o nocnym niebie nad oceanem, o tym, jakie jest rozległe i piękne.
Sampson wsiadł do cougara, a Billie ruszyła w stronę domu. Patrzył za nią i było mu żal, że ten wieczór dobiega końca i prawdopodobnie nigdy jej już nie zobaczy. Trochę też się o nią niepokoił. Skąd wzięła się w jej domu ta słomiana lalka?
Billie postawiła nogę na pierwszym stopniu schodków i zatrzymała się z ręką na poręczy. Po chwili wahania zawróciła, jakby czegoś zapomniała.
- Pomyślałam sobie... hm... - zaczęła i urwała. Po raz pierwszy od kiedy się poznali, wydała się Sampsonowi zażenowana. Niepewna siebie.
Wziął ją za ręce.
- Zastanawiałem się właśnie, czy nie poczęstowałabyś mnie jeszcze jedną kawą - powiedział.
Roześmiała się i potrząsnęła głową.
- Zawsze tak trudno się ciebie pozbyć?
Sampson wzruszył ramionami.
- Nie - przyznał. - Nigdy w życiu w ten sposób się nie zachowywałem.
- No dobrze, chodź.
56
Dochodziła północ, a my z Jamillą pławiliśmy się w górskim stawie, z którego roztaczał się widok na odległe Phoenix i na pustynię. Niebo nad nami zdawało się nie mieć kresu. Z Phoenix startował wielki odrzutowiec, a ja pomyślałem mimowolnie o tragedii World Trade Center. Chyba już każdemu z nas samolot na niebie będzie się z nią kojarzył.
- Zostałabym tu na zawsze - powiedziała Jamilla. - Tak mi dobrze. To bezkresne niebo nad pustynią...
Przyciągnąłem ją do siebie, poczułem na piersi bicie jej serca. Noc była chłodna i tym przyjemniej siedziało się po szyję w stawie.
- Mnie też nie chce się stąd wychodzić - szepnąłem.
- To dlaczego żyjemy, jak żyjemy? Mieszkamy w wielkich miastach. Tropimy morderców. Harujemy w nienormowanym czasie pracy za marne pieniądze. Obracamy się w zdegenerowanym świecie zbrodni.
Spojrzałem głęboko w jej brązowe oczy. Dobre pytania, sam nie wiem, ile razy je sobie zadawałem, zwłaszcza na przestrzeni kilku ostatnich miesięcy.
- Bo zdarzają się momenty, kiedy wydaje nam się to dobrym sposobem na życie. Ten do nich nie należy.
- Myślisz, że potrafiłbyś to kiedyś rzucić? Wyrzec się tych przypływów adrenaliny? Poczucia, że robisz coś ważnego? Bo ja chyba nie, Alex.
Zwierzyłem się Jamilli, że prawdopodobnie odejdę z waszyngtońskiej policji. Kiwnęła głową, powiedziała, że rozumie, ale ja nie byłem tego taki pewien. Ile razy stawała oko w oko z zabójcami? Czy zdarzyło jej się przeżywać śmierć partnera?
- Słuchaj - powiedziała - wciąż krążymy ogródkami. Postawmy wreszcie sprawą jasno. Co myślisz o nas, Alex? Jest jakaś nadzieja dla dwojga takich jak my gliniarzy?
Uśmiechnąłem się.
- Myślę, że nieźle nam wychodzi. Oczywiście, to tylko moja opinia.
- Byłabym skłonna się z tobą zgodzić. - Jamilla uśmiechnęła się. - Tylko może trochę za wcześnie, by mieć całkowitą pewność, prawda? Ale chyba dobrze nam ze sobą? Ja też nie zamierzam być detektywem przez całą dobę. To po pierwsze.
Pocałowałem ją w usta.
- A widzisz. Na rozwiązywaniu zagadek morderstw świat się nie kończy. Mam jeszcze wiele innych pomysłów na życie.
- Naprawdę, Alex? - Uśmiechnęła się i przywarła do mnie całym ciałem. - A mnie bierzesz w nich pod uwagę? Wolałabym, żeby tak było. Ale dosyć o tym. Podoba mi się tu. Wspaniały wieczór. Ufam ci, Alex.
Mogłem tylko przytaknąć.
Dochodziła północ.
My w górskim stawie z widokiem na Phoenix i pustynię.
- Ja też ci ufam - powiedziałem.
Przelatywał akurat nad nami wielki odrzutowiec American Airlines.
CZĘŚĆ 3
PIECHUR
57
W niedzielę o jedenastej wieczorem byłem z powrotem w Waszyngtonie. Dziarski krok, uśmiech na twarzy. Dzięki Jamilli zapomniałem na kilka dni o rygorach śledztwa.
W kuchni czekała na mnie Nana. Co się stało? Siedziała przy stole, ale ani nie piła herbaty, jak to miała w zwyczaju, ani nie czytała. Na mój widok wyciągnęła ręce, a kiedy podszedłem, serdecznie mnie uścisnęła.
- Witaj, Alex. Dobrą miałeś podróż? Pozdrowiłeś ode mnie Jamillę? Lepiej wyglądasz.
Spojrzałem z góry w jej brązowe oczy i wyczytałem w nich dziwny smutek. Nie potrafiła go ukryć.
- Coś się stało? - Strach chwycił mnie za gardło. Chora? Jak bardzo?
Nana pokręciła głową.
- Nic takiego, słonko. Nie mogę tylko spać. Opowiadaj, jak było. Co u Jamilli? - Oczy jej zabłysły. Nana zdecydowanie polubiła Jamillę. Tego też nie potrafiła ukryć.
- Czuje się dobrze i też cię pozdrawia. Tęskni za wszystkimi. Może uda mi się ją jeszcze kiedyś zwabić tu, na wschód, ale widzisz, to zatwardziała Kalifornijka.
Nana pokiwała głową.
- Mam nadzieję, że przyjedzie - powiedziała. - Jamilla to silna kobieta. Pasujecie do siebie. Nie będę jej wytykała, że pochodzi z zachodu. Zresztą Oakland jest chyba bardziej podobne do Waszyngtonu niż do San Francisco. Nie uważasz'?
- O, bez dwóch zdań.
Nadal patrzyłem Nanie w oczy. Coś mi się nie zgadzało. Zawsze kryła się przede mną ze swoimi problemami. Podejrzewałem, że i teraz tak jest. Milczeliśmy przez chwilę. Też nietypowe. Zwykle toczyliśmy ze sobą słowne potyczki, dopóki któreś się nie poddało.
- Słuchaj, Alex, ja już osiemdziesiąty trzeci rok chodzę po tym świecie. Skończyłam siedemdziesiąt, potem siedemdziesiąt pięć, później osiemdziesiąt - i nic. A teraz nagle poczułam swoje lata. Mam ich osiemdziesiąt dwa. Nic dodać, nic ująć.
Wzięła mnie za ręce i uścisnęła. Do jej oczu powrócił smutek, może nawet lęk. Gula urosła mi w gardle. Coś było z nią nie tak. Tylko co? Dlaczego nie chce mi powiedzieć?
- Byłaś u doktora Rodmana? Albo u Billa Montgomery'ego? - zapytałem.
- Widziałam się z Kaylą Coles. Była z wizytą u sąsiada kilka domów od nas.
Nie zrozumiałem.
- Z jaką Kaylą Coles?
- To lekarka środowiskowa w naszym rejonie. Ma pod sobą zespół kilkunastu lekarzy i pielęgniarek, którzy chodzą po domach i pomagają ludziom. Jest szeroko znana i poważana, Alex. Wiele dobrego już zrobiła dla naszej dzielnicy. Bardzo ją lubię.
Zjeżyłem się trochę.
- Nana, ty się nie kwalifikujesz na podopieczną opieki społecznej. Stać nas na każdego lekarza.
Nana mocno zacisnęła powieki.
- Proszę cię. Posłuchaj. I słuchaj uważnie. Mam już osiemdziesiąt dwa lata i chociaż bardzo was lubię, o sobie też myślę i zamierzam wprowadzić swoje plany w czyn. Cenię Kaylę Coles i mam do niej zaufanie. Przekonała mnie.
Nana wstała powoli od stołu, pocałowała mnie w policzek i poszła się położyć.
58
Minęła północ, kiedy wszedłem do swojego gabinetu na poddaszu. Wszyscy już spali i w domu było cicho, jak makiem zasiał.
Lubiłem pracować w takiej spokojnej atmosferze. Wróciłem do sprawy morderstw w łonie armii; nie mogłem wyrzucić jej z myśli. Nie chciałem. Ciała pomalowane na jaskrawe kolory. Niesamowite słomiane laleczki. Jeszcze bardziej niesamowite wszystkowidzące oko. Niewinni żołnierze skazywani na karę śmierci.
I kto wie, ilu jeszcze to czeka.
Trzeba się przekopać przez góry materiału. Gdyby się okazało, że choć część z tych egzekucji jest ze sobą powiązana, armia miałaby się z pyszna. Jeszcze raz obejrzałem dokładnie słomianą lalkę i diabelskie oko. Poszperałem w komputerowej bazie danych Lexis - Nexis, w której przechowywane są informacje z większości lokalnych i ogólnokrajowych gazet, jak również z ważniejszych dzienników zagranicznych. Wielu detektywów nie docenia użyteczności takich przeglądów prasy, ale ja się do nich nie zaliczam. Sporo kryminalnych zagadek udało mi się rozwiązać właśnie dzięki informacjom przekazywanym prasie przez przedstawicieli policji.
Przeczytałem doniesienia o byłym szeregowcu z Hawajów. Oskarżono go o zamordowanie pięciu mężczyzn podczas alkoholowo - seksualnych orgii, które odbywały się w latach 1998 - 2000. Siedział aktualnie w celi śmierci.
Szukałem dalej. Coś mi mówiło, że jestem na dobrym tropie.
Przed niespełna trzema miesiącami pewien kapitan zabił w San Diego dwóch młodszych oficerów. Został osądzony i czekał teraz na wykonanie wyroku. Żona wniosła apelację. Skazano go na podstawie dowodów DNA.
Zanotowałem sobie: Z tym należałoby porozmawiać.
Przerwałem lekturę, bo na schodach rozległ się głośny tupot.
Ktoś wbiegał.
Biorąc po dwa stopnie naraz.
Krew uderzyła mi do głowy. Sięgnąłem do szuflady biurka po pistolet.
Do pokoju wpadł Damon. Był zlany potem i wyglądał okropnie. Nana mówiła, że śpi w swoim pokoju, a jego najwyraźniej nie było nawet w domu.
- Damon? - spytałem, wstając. - Gdzieś ty się szwendał?
- Chodź ze mną, tato. Proszę. Mojemu koledze, Ramonowi, coś się stało! Tato, on chyba umiera.
59
Zbiegliśmy do samochodu. Po drodze Damon opowiedział mi w paru słowach, w czym rzecz. Ręce latały mu jak w febrze.
- Wziął E, tato. Brał je od paru dni.
Słyszałem o E, tym ostatnio najbardziej popularnym w Waszyngtonie narkotyku, zwłaszcza wśród gówniarzy ze szkół średnich i college'ów z George Washington i Georgetown.
- To Ramon nie chodził do szkoły? - spytałem.
- Nie. W domu też się nie pokazywał. Koczuje w takiej jednej melinie nad rzeką.
Adres, który podał, nie był mi obcy. Popędziłem tam na sygnale, wystawiwszy na dach wozu migającego na czerwono koguta. Znałem Ramona Ramireza i wiedziałem o jego rodzicach; byli muzykami i narkomanami. Ramon grał z Damonem w jednej drużynie baseballowej. Miał dwanaście lat. Wolałem nie pytać teraz Damona, jak głęboko sam jest w to wciągnięty.
Zaparkowałem przed ruderą z czerwonej cegły nad brzegiem Anacostii i weszliśmy z Damonem do środka. Budynek miał trzy kondygnacje, większość okien była zabita deskami.
- Byłeś tu już kiedyś? - spytałem Damona.
- Tak. Donosiłem Ramonowi jedzenie. Nie mogłem go przecież tak zostawić, no nie?
- Czy Ramon był przytomny, kiedy ostatni raz go widziałeś? - spytałem.
- Tak, ale zaciskał zęby, a potem zwymiotował. Krew mu poszła nosem.
- Dobra, zaraz go obejrzymy. Trzymaj się mnie.
Skręciliśmy za załom ciemnego korytarza. W nozdrza uderzył mnie smród rozkładających się śmieci i świeży swąd spalenizny.
Zatrzymałem się w progu małego pomieszczenia zaskoczony widokiem dwóch sanitariuszy i lekarki; klęczeli nad leżącym na podłodze chłopcem. Widziałem czarne tenisówki Ramona i podwinięte nogawki jego spodni. Nie poruszał się.
Lekarka podniosła się z klęczek. Była wysoka, przy tuszy i miała ładną twarz. Nie znałem jej. Podszedłem i pokazałem odznakę, która nie zrobiła na niej specjalnego wrażenia.
- Detektyw Cross - przedstawiłem się. - Co z chłopcem?
Kobieta obrzuciła mnie obojętnym spojrzeniem.
- Kayla Coles. Pracujemy nad nim. Jeszcze nie wiem. Ktoś zadzwonił na dziewięć - jeden - jeden. Ty? - Spojrzała na Damona, a ja dopiero teraz skojarzyłem, że to lekarka, o której mówiła Nana.
- Tak, pszepani - bąknął Damon.
- Zażywałeś jakiś narkotyk? - spytała.
Damon zerknął na mnie, potem na doktor Coles.
- Ja nie biorę narkotyków. Jeszcze nie zdurniałem.
- Ale twoi koledzy biorą. Zadajesz się z durniami?
- Chciałem tylko pomóc.
Doktor Coles przyglądała mu się przez chwilę spod ściągniętych brwi, potem kiwnęła głową.
- Prawdopodobnie ocaliłeś koledze życie.
Czekaliśmy z Damonem w obskurnym, cuchnącym pokoiku, dopóki nie powiedziano nam, że Ramon się z tego wykaraska. Tym razem. Kayla Coles nie odstępowała go ani na moment. Czuwała nad Ramonem niczym anioł stróż. Kiedy Ramona zabierano do czekającego przed budynkiem ambulansu, Damon powiedział do niego kilka słów. Zauważyłem, jak ściska dłoń przyjaciela. Kiedy wychodziliśmy z nadrzecznej rudery, była już prawic druga nad ranem.
- Dobrze się czujesz? - spytałem.
Kiwnął głową, ale zaraz zaczął dygotać na całym ciele i rozpłakał się, kryjąc twarz w rękawie mojego płaszcza.
- Dobrze już, dobrze - mruknąłem i otoczywszy go ramieniem, poprowadziłem do samochodu.
60
Thomas Starkey, Brownley Harris i Warren Griffm wykupili bilety na trzy różne samoloty odlatujące z lotniska Raleigh - Durham do Nowego Jorku. Tak było bezpieczniej i o wiele sprytniej, jak na najlepszych, a za takich się uważali, przystało. Nie mogli sobie pozwolić na popełnianie błędów, zwłaszcza teraz.
Starkey wyleciał z Karoliny Północnej o piątej po południu. Spotkanie wyznaczyli sobie w Palisade Motel w Highland Falls w stanie Nowy Jork, nieopodal Akademii Wojskowej Stanów Zjednoczonych w West Point. Miało tam dojść do morderstwa. A właściwie do dwóch.
Na tym zakończy się ta długa misja.
Jak to powiedział dowódca Martinowi Sheenowi w „Czasie apokalipsy”? „Zapamiętajcie, kapitanie. Nie ma żadnej misji. I nigdy nie było”. Analogia nasuwała się Starkeyowi sama. Każde z morderstw było skomplikowane. Starkey już czwarty raz w ciągu dwóch miesięcy leciał do Nowego Jorku. Nadal nie wiedział, dla kogo pracuje; nie znał sukinsyna.
Mimo wszystko wchodząc tego wieczoru na pokład samolotu linii Delta, czuł się pewnie. Rozmawiał swobodnie ze stewardesą, powstrzymując się jednak od niewinnego flirtowania, na które w innych okolicznościach może by i sobie pozwolił. Nie chciał zostać zapamiętany, wsadził więc nos w thriller Toma Clancy'ego, który kupił na lotnisku. Identyfikował się z bohaterami Clancy'ego, takimi jak Jack Clark i John Patrick Ryan.
Kiedy samolot wyrównał lot i zaserwowano drinki, Starkey jeszcze raz powrócił myślą do swojego planu dokonania finalnych morderstw. Miał go w głowie; niczego nigdy nie zapisywał. Harris i Griffin też wykuli go na pamięć. Miał nadzieję, że nie zdążą narozrabiać przed jego przybyciem do Point. Obiecali, że będą siedzieli w hotelu, ale niedaleko New Windsor był rajcowny klub striptizowy o nazwie Bed Room.
Starkey odchylił się na oparcie fotela, przymknął oczy i znowu oddał się rachunkom. Był to podnoszący na duchu rytuał, zwłaszcza teraz, pod koniec.
100 000 dolarów za każde z pierwszych trzech morderstw.
150 000 dolarów za czwarte.
200 000 dolarów za piąte.
250 000 dolarów za West Point.
500 000 dolarów premii po wykonaniu zadania.
Koniec był już bliski.
A Starkey wciąż nie wiedział, kto i dlaczego płaci za te morderstwa.
61
Nad rzeką Hudson w West Point wznosiły się poszarpane, strome granitowe klify. Starkey dobrze znał te strony. Jechał przez Highland Falls, mijając po drodze szykowne motele, pizzerie i sklepy z pamiątkami. Przejechał pod Thayer Gate z jej wieżą strażniczą i żandarmem o kamiennej twarzy na warcie. Morderstwo w West Point, pomyślał. Kurczę, o kurczę.
Na kilka chwil zapomniał o zadaniu. Poddał się zalewowi wrażeń, jakie wywierało na nim West Point. Wrażeń i wspomnień. Był tu kiedyś kadetem jak ci dwaj młodzieńcy, którzy wracali teraz biegiem do koszar.
Boże, ależ mu się tu podobało: ta atmosfera, ten porządek, ten dryl...
Na stoku wzgórza górującego nad równiną wznosiła się kaplica Kadecka. Stanowiła skrzyżowanie średniowiecznej katedry z fortecą i nadal dominowała nad całą okolicą. Zabudowany mamucimi gmachami z szarego kamienia kampus przywodził na myśl twierdzę, kojarzył się z solidarnością i trwałością. Wkrótce coś nim mocno wstrząśnie, pomyślał Starkey.
Harris i Griffin już tam na niego czekali. Przez godzinę obserwowali na zmianę dom Bennetta w Bartlett Loop, w enklawie West Point zarezerwowanej dla oficerów i ich rodzin. Dom był z czerwonej cegły z białą podmurówką i narożami, obrośnięty gęsto bluszczem. Z kamiennego komina snuł się leniwie dym. Dom miał cztery sypialnie i dwie łazienki. Na planie oznaczony był jako kwatera 130.
Około dziewiątej trzydzieści trzej zabójcy przeprowadzili rozpoznanie siedemnastej trasy pola golfowego w West Point. Na jego pagórkowatym terenie przylegającym do akademii wojskowej nie spotkali nikogo. Kawałek dalej na zachód przebiegała szosa 9W.
- Może pójść łatwiej, niż myśleliśmy - stwierdził Warren Griffin. - Oboje są w domu. Odpoczywają. Niczego się nie spodziewają.
Starkey spojrzał na Griffina karcąco.
- Ja tak nie uważam. Nie zapominaj, że Robert Bennett służył w silach specjalnych. To nie byle architekt z wielkiego miasta biwakujący przy Appalachian Trail.
Griffin stanął na baczność.
- Przepraszam, sir. To się więcej nie powtórzy.
Tuż przed dziesiątą podkradli się pod osłoną zarośli i drzew na skraj podwórka na tyłach kwatery 130. Starkey odchylił upartą gałąź sosny i spojrzał na dom.
Przez kuchenne okno zobaczył pułkownika Roberta Bennetta.
Bohatera wojennego, ojca pięciorga dzieci, żonatego od dwudziestu sześciu lat, byłego żołnierza sił specjalnych z Wietnamu.
Bennett trzymał kieliszek czerwonego wina i chyba przyglądał się przygotowywaniu posiłku. W polu widzenia pojawiła się Barbara Bennett. To ona robiła kolację. Teraz upiła łyczek wina z jego kieliszka. Robert Bennett pocałował ją w kark. Jak na parę z ponad dwudziestoletnim małżeńskim stażem, tylko pozazdrościć. Szkoda, pomyślał Starkey, ale zachował tę refleksję dla siebie.
- Do roboty - powiedział. - Ostatni element tej łamigłówki.
I rzeczywiście była to łamigłówka - nawet dla trójki zabójców.
62
Robert i Barbara Bennettowie siadali właśnie do kolacji, kiedy przez drzwi od podwórka wtargnęło do kuchni trzech uzbrojonych po zęby mężczyzn w polowych mundurach w barwach ochronnych. Byli bez masek. Widok ich twarzy uświadomił pułkownikowi Bennettowi, że to nie przelewki.
- Kim jesteście? Robercie, kto to? - wykrztusiła Barbara. - Co to wszystko ma znaczyć?
Niestety, pułkownik Bennett doskonale wiedział, kim są intruzi, a może nawet, kto ich przysłał. Nie miał pewności, ale jednego z nich chyba znał z dawnych czasów. Pamiętał nawet nazwisko - Starkey. Tak, Thomas Starkey. Dobry Boże, dlaczego właśnie teraz? Po tylu latach?
Jeden z mężczyzn zaciągnął kolorowe zasłonki w dwóch kuchennych oknach. Wolną ręką zmiótł ze stołu talerze, półmisek z kurczakiem, miskę z sałatką i kieliszki. Zabrzęczało tłukące się szkło. Bennett wiedział, że to dla lepszego dramatycznego efektu.
Drugi mężczyzna przystawił lufę pistoletu do czoła Barbary Bennett.
W kuchni zaległa niczym niezmącona cisza.
Pułkownik Bennett spojrzał na żonę i serce omal mu nie pękło. Dygotała, błękitne oczy wychodziły jej z orbit.
- Wszystko będzie dobrze - powiedział najspokojniej, jak potrafił.
- O, naprawdę, pułkowniku? - Odezwał się Starkey. Dał znak trzeciemu mężczyźnie i ten chwyciwszy Barbarę za przód białej bluzki, zdarł ją z niej. Barbara pisnęła i usiłowała osłonić nagość rękami. Mężczyzna zerwał jej biustonosz. Zrobił to, oczywiście, dla efektu, ale patrzył teraz pożądliwie na obnażone piersi Barbary.
- Zostawcie ją! Nie róbcie jej krzywdy! - wrzasnął Bennett i zabrzmiało to jak rozkaz, tylko że nikt tutaj ani myślał mu się podporządkować.
Mężczyzna, którego nazwisko sobie przypomniał - ten Starkey - uderzył go kolbą pistoletu. Bennett upadł. Podejrzewał, że ma złamaną szczękę. Pociemniało mu w oczach, ale zdołał zachować przytomność. Leżał z policzkiem dociśniętym do zimnego kafla kuchennej posadzki.
Musi szybko zebrać myśli - zaplanować jakieś wyjście z sytuacji, choćby najbardziej desperackie.
Starkey stanął nad nim. I nie do wiary! Przemówił po wietnamsku.
Pułkownik Bennett znał parę słów w tym języku. Dowodząc w Wietnamie i Laosie oddziałkiem zwiadowców, nieraz przesłuchiwał jeńców.
Po chwili Starkey przeszedł na angielski.
- Bój się, pułkowniku. Pocierpisz dzisiaj. Twoja żona też. Za grzechy trzeba odpokutować. Wiesz, o jakich grzechach mówię. Dziś żona też pozna twoją przeszłość.
Pułkownik Bennett udał, że stracił przytomność. Kiedy jeden z mężczyzn pochylił się nad nim, zerwał się z posadzki i chwycił za lufę pistoletu. Zdobyć broń, ta jedna myśl tłukła mu się po głowie. Mają!
I w tym momencie poczuł silne uderzenie w potylicę. Potem w ramiona i plecy. Krzyczano do niego po wietnamsku, razy padały gęsto. Kątem oka zobaczył, jak jeden z napastników wali jego żonę pięścią w twarz. Bez żadnego powodu.
- Przestańcie. Zostawcie ją, na miłość boską.
- May se nhin có dy chet! - ryknął po wietnamsku Starkey. Teraz popatrzysz, jak ona będzie umierała.
- Trong luc tao hói may. Przesłuchiwana przeze mnie.
- May thdy canh nay có quen khóng, Robercie? Coś ci to przypomina, Robercie?
Tu Starkey wepchnął pułkownikowi Bennettowi lufę w usta.
- Pamiętacie, pułkowniku? Pamiętacie, co potem następuje?
63
Do West Point dotarliśmy z Sampsonem o piątej wieczorem w czwartek. Rozpętało się tam istne piekło.
Ron Bums z FBI dał mi cynk o podejrzanym morderstwie - samobójstwie, do którego doszło w Point. Zasłużony pułkownik rzekomo zabił żonę, po czym odebrał sobie życie.
Osiemnaście mil z lotniska Stewart w Newburgh do West Point przebyliśmy z Sampsonem wynajętym samochodem. Musieliśmy zostawić wóz kilka przecznic od osiedla oficerskiego i dojść tam na piechotę.
Ulice były poprzegradzane taśmami i zamknięte dla ruchu. Prasa już się tam kręciła, ale żandarmeria wojskowa nie wpuszczała dziennikarzy na teren akademii. Nawet kadeci wyglądali na zaintrygowanych i wzburzonych.
- Jesteś w coraz lepszej komitywie z Burnsem i FBI - zauważył Sampson, kiedy szliśmy na miejsce zbrodni w Bartlett Loop. - Pomaga nam, jak może.
- Wbił sobie do głowy, że mnie do siebie ściągnie - wyjaśniłem.
- I co? Ma na to szanse?
Uśmiechnąłem się tylko; bez komentarza.
- Słyszałem, że chcesz się wycofać z policyjnej roboty, cukiereczku. Nie takie miałeś plany?
- W tej chwili niczego nie wiem jeszcze na pewno. Na razie jestem tutaj i zmierzam ramię w ramię z tobą na miejsce kolejnego popieprzonego morderstwa. Dni mijają, gówno to samo.
- A więc wciąż cię to wciąga, Alex. Nie przeszło ci, co?
Pokręciłem głową.
- Nie, wcale mnie ta sprawa nie wciąga, John. Pomagam tylko tobie. Pamiętasz, od czego się zaczęło? Od zemsty za Ellisa Coopera.
- Tak, ale mimo wszystko wciągnęło cię. Nie potrafisz rozgryźć tej zagadki i to cię wkurza. A także intryguje jak diabli. Jesteś łowcą, Alex, ja ci to mówię.
- „Jezdem, kim jezdem...” - pokręciłem głową i w końcu się uśmiechnąłem - ...rzekł marynarz Popeye∗.
64
Dom Bennettów był ogrodzony taśmami i pilnowany. Wylegitymowaliśmy się z Sampsonem przejętemu żandarmowi. Widać było, że pierwszy raz w życiu zetknął się z czymś takim. Ja, niestety, nie.
Założyliśmy papierowe kapcie jednorazowego użytku i weszliśmy po trzech kamiennych schodkach do domu. Tam rozejrzeliśmy się za oficerem CID, Patem Conte'em. Wojsko zgodziło się „współpracować” przez wzgląd na poprzednie podobne przypadki. Wpuścili nawet paru techników z FBI, żeby okazać dobrą wolę.
Znalazłem kapitana Conte'a w wąskim korytarzyku odchodzącym od living roomu. Okazało się, że dramat rozegrał się w kuchni. Technicy zabezpieczali tam odciski linii papilarnych i obfotografowywali miejsce zbrodni ze wszystkich możliwych stron.
Conte uścisnął nam dłonie i powiedział, co wie, a raczej, co udało mu się do tej pory ustalić.
- Na razie sprawa wydaje się oczywista. Wszystko wskazuje na to, że między pułkownikiem Bennettem a jego żoną doszło do sprzeczki, która przerodziła się w karczemną awanturę. Najpierw były rękoczyny, potem rozjuszony Bennett sięgnął po służbowy rewolwer. Strzelił żonie w skroń, a następnie sam się zastrzelił. Przyjaciele rodziny mówią, że Bennettowie byli w zasadzie dobrym małżeństwem, ale często się kłócili, czasami nie na żarty. Jak widzicie, do strzelaniny doszło w kuchni. Wczoraj wieczorem.
- I uważa pan, że tak to się właśnie odbyło? - spytałem Conte'a.
- Na tym etapie tak.
Potrząsnąłem głową. Wzbierał we mnie gniew.
- Powiedziano mi, że przez wzgląd na możliwy związek tych zgonów z innymi, podobnymi, możemy tu liczyć na współpracę.
Kapitan kiwnął głową.
- I nie zawiedliście się chyba, przecież w pełni z wami współpracuję. Wybaczcie panowie, obowiązki wzywają. - Odszedł.
Sampson wzruszył ramionami.
- Ja tam mu się nie dziwię. Też nie byłbym zachwycony, gdyby jacyś dwaj pętali mi się po miejscu zbrodni.
- No to się popętajmy.
Postanowiłem sprawdzić, czy nie da się czegoś wyciągnąć od ekipy technicznej z FBI. Właśnie metodycznie, jak to oni, cal po calu, rozpracowywali kuchnię. FBI nie wzbudza na ogół zbytniej sympatii, ale technicy cieszą się jak najlepszą opinią. Są po prostu bardzo, ale to bardzo dobrzy.
Dwaj fotografowali kuchnię polaroidami. Trzeci, ubrany w biały kombinezon zwany garniturem królika, posługując się błyskowym źródłem światła, szukał włókien materiału i włosów. Wszyscy byli w gumowych rękawiczkach i mieli papierowe kapcie na butach. Ich szef nazywał się Michael Fescoe; poznałem go niedawno w lasach Appalachian Trail, gdzie nadzorował zabezpieczanie śladów na miejscu zbrodni.
- Z wami też CID w pełni współpracuje? - spytałem.
Podrapał się po głowie porośniętej jasnorudym meszkiem.
- Mogę ci przedstawić swoją wersję wydarzeń, która różni się nieco od przyjętej przez kapitana Conte'a.
- Chętnie posłucham - powiedziałem.
- Zabójcy, kimkolwiek byli - zaczął Fescoe - odwalili kawał dobrej roboty, zarówno podsuwając nam fałszywe tropy, jak i zacierając po sobie ślady. Nie robili tego pierwszy raz. Są w każdym calu profesjonalistami. Tak jak tamci z Wirginii Zachodniej.
- Ilu ich było? - spytałem.
Fescoe pokazał trzy palce.
- Trzech mężczyzn. Zaskoczyli Bennettów podczas kolacji. A potem ich zamordowali. To ludzie bez sumienia i żadnych zahamowań. Możesz mnie cytować.
65
Pora świętować! Wojna się skończyła. Starkey, Harris i Griffin zamówili w restauracji Sparks przy Wschodniej Czterdziestej Szóstej na Manhattanie nieprzyzwoicie wielkie, bardzo nietypowe befsztyki z polędwicy, przybrane zdrowo wyrośniętymi krewetkami. Dla tych z wypchanym portfelem, którzy chcą się dobrze zabawić, a czasu im nie staje, nie ma jak Nowy Jork.
- Trzy lata, ale warto było - powiedział Harris, unosząc kieliszek koniaku, już czwarty po kolacji.
- Chyba żeby naszemu tajemniczemu zleceniodawcy coś się odmieniło - ostrzegł Starkey - a to niewykluczone. Jeszcze jedno zlecenie albo jakieś komplikacje, których nie przewidzieliśmy. Co wcale nie znaczy, że nie powinniśmy dzisiaj świętować.
Brownley Harris przełknął ostatni kawałek sernika i otarł usta lnianą serwetką.
- Jutro wracamy do Rocky Mount. Przykładne życie. To nie takie straszne. Wycofujemy się z gry niepokonani i niewypunktowani. Teraz nikt już nas nie ruszy.
Warren Griffin tylko się uśmiechał. Był już nieźle wstawiony.
- Ale dzisiaj świętujemy - powiedział Starkey, który był z nich najtrzeźwiejszy. - Zapracowaliśmy sobie, cholera. Jak za starych dobrych czasów, Sajgon, Bangkok, Hongkong. Noc jeszcze młoda, a my skorzy do psot i najarani. - Nachylił się do przyjaciół. - Mam dziś ochotę gwałcić i plądrować. To nasze prawo.
Opuścili restaurację i doszli spacerkiem do Wschodniej Pięćdziesiątej Drugiej między Pierwszą Aleją i York. Kamienica, przed którą się zatrzymali, pamiętała lepsze czasy. Cztery piętra. Bez windy, bez portiera. Starkey nazywał ją Azjatyckim Domem.
Nacisnął guzik domofonu i czekał. Bywał tu już.
- Cześć - przemówił kobiecym głosem domofon. - Poproszę o hasło, panowie.
Starkey podał je po wietnamsku:
- Srebrny. Mercedes jedenaście.
Zahuczał zdalnie otwierany zamek.
- Cac em dang cho. Em dep het xdy - powiedział po wietnamsku kobiecy głos. - Damy czekają, a są pierwsza klasa.
- To tak jak my - rzucił Starkey i parsknął śmiechem.
Weszli i wstąpili na wyłożone czerwonym chodnikiem schody. Na pierwszym podeście otworzyły się przed nimi zwyczajne szare drzwi.
Stała w nich ze skrzyżowanymi nogami, oparta o framugę smukła, młoda, nie więcej niż osiemnastoletnia, przepiękna Azjatka. Była w czarnym biustonoszu i takich majteczkach, w sięgających połowy uda pończochach i butach na wysokim obcasie.
- Cześć - odezwała się po angielsku. - Mam na imię Kym. Witajcie. Jesteście bardzo przystojni. My też będziemy miały zabawę.
- Jesteś bardzo piękna, Kym - powiedział Starkey po wietnamsku. - A twój angielski jest bez zarzutu. - Wyciągnął rewolwer i wycelował go między oczy dziewczyny. - Ani słowa więcej, bo zginiesz. Tu i teraz, Kym. Twoja krew zachlapie cały chodnik i rozpryśnie się po ścianach.
Wepchnął dziewczynę do salonu, gdzie na dwóch małych sofach siedziały jeszcze trzy Azjatki. Też były młode, bardzo ładne i w jedwabnym negliżu - jedna w lawendowym, druga w czerwonym, trzecia w różowym - do tego dobrane kolorystycznie pończochy i buty na wysokim obcasie.
- Buzie na kłódki, moje panie. Ani mru - mru - powiedział Starkey, biorąc na cel każdą po kolei.
- Sza. - Brownley Harris przyłożył palec do warg. - Nikomu nie stanie się krzywda. My też tego nie chcemy. Zaufajcie mi, moje małe azjatyckie laleczki.
Starkey jednym szarpnięciem otworzył drzwi w głębi salonu. Zaskoczył starszą kobietę, zapewne właścicielkę głosu, który słyszeli przez domofon, i osiłka w czarnym podkoszulku oraz spodenkach gimnastycznych z napisem CRUNCH. Posilali się żarłocznie chińszczyzną z kartonowych pojemniczków.
- Nikomu nie stanie się krzywda - powiedział Starkey po wietnamsku, zatrzaskując za sobą drzwi. - Ręce wysoko w górę.
Mężczyzna i kobieta unieśli powoli ręce i Starkey zastrzelił ich z zaopatrzonego w tłumik rewolweru. Podszedł następnie do wysokiej klasy aparatury monitorującej i spokojnie wyjął kasetę. Kamera przed wejściem zarejestrowała, rzecz jasna, ich przybycie.
Zostawił bezwładne, zalane krwią ciała i wrócił do salonu. Zabawa już tam trwała. Brownley Harris całował i obmacywał dziewczynę, która otworzyła im drzwi. W pewnej chwili porwał Kym na ręce i wpił się wargami w jej drobne usteczka. Była tak przerażona, że nie stawiała żadnego oporu.
- May cdi nay mó'i dem ląi nhieu kj - niem - powiedział Starkey i uśmiechnął się do swoich przyjaciół i do dziewcząt. Tak właśnie powstają wspomnienia.
66
Robili to już po wielekroć, i nie tylko w Nowym Jorku. „Świętowali” swoje zwycięstwa w Hongkongu, Sajgonie, Frankfurcie, Los Angeles, nawet w Londynie. A wszystko zaczęło się w Wietnamie Południowym, kiedy najstarszy z nich miał ledwie dwadzieścia parę lat, a najmłodszy kilkanaście, kiedy trwała wojna i zewsząd otaczało ich szaleństwo. Starkey nazywał to „żądzą krwi”.
Cztery młode Azjatki umierały ze strachu i Starkeya to podniecało. Stanął mu na widok przerażenia w ich oczach. Podejrzewał, że tak reagują wszyscy mężczyźni, tylko mało który się do tego przyznaje.
- Bon tao muón lien hoan! - krzyknął. Teraz się zabawimy!
- Chi lien hoan, the thói. Poświętujemy.
Zapytał dziewczyny o imiona: Kym, Lan, Susie i Hoa. Wszystkie były ładne, ale Kym naprawdę piękna. Smukłe ciało, małe piersi, delikatne rysy twarzy - wszystko co najlepsze po chyba chińskich, francuskich i hinduskich przodkach.
Harris znalazł w małej kuchence butelki szkockiej i szampana. Puścił je w obieg, dziewczętom też kazał pić.
Alkohol trochę je uspokoił, ale Kym dalej dopytywała się o właścicielkę. Od czasu do czasu rozlegał się dzwonek do drzwi wejściowych. Kym, której angielski był najlepszy, przypadł obowiązek spławiania klientów. Informowała ich, że dziewczęta są dziś wieczorem zajęte - przyjęcie prywatne. „Proszę przyjść innym razem. Dziękuję”.
Griffin zabrał dwie dziewczyny do drugiego pokoju piętro wyżej. Starkey z Harrisem wymienili spojrzenia i przewrócili oczami. Im zostały dwie ładniejsze. Kym i Lan.
Starkey poprosił Kym do tańca. Jej skośne oczy błyszczały. Nie licząc butów na wysokim obcasie, była teraz zupełnie naga. Z radia leciał stary kawałek Yardbirdsów. Tańcząc, Starkey przypomniał sobie, że wietnamskie kobiety mają kompleks na punkcie swojego wzrostu, przynajmniej wobec Amerykanów. A może to Amerykanie mieli kompleks na punkcie swojego wzrostu? Albo długości?
Harris podał Lan butelkę szampana.
- Pij, mała - powiedział po angielsku. - Nie, nie, tamtędy.
Dziewczyna zrozumiała, czy to słowa, czy obleśny gest. Wzruszyła ramionami, usiadła na sofie i wsunęła w siebie szyjkę butelki.
- Ale pić mi się chciało! - powiedziała po angielsku, wyciągając butelkę i komicznie ocierając wargi.
Harris roześmiał się. Napięcie opadło.
- Ban cung phdi uóng nua - powiedziała dziewczyna.
Ty też się napij.
Harris ze śmiechem podał butelkę Kym. Dziewczyna uniosła nogę i wepchnęła sobie szyjkę, nie siadając. Potrzymała ją tam trochę, wciąż tańcząc ze Starkeyem i wychlapując szampan na dywan i na buty. Wszyscy zanosili się teraz śmiechem.
- Bąbelki łechtają - powiedziała Kym, siadając na sofie. - Wszystko mnie teraz w środku swędzi. Chcesz podrapać? - spytała Starkeya.
Nie wiadomo skąd w jej dłoni pojawił się nóż sprężynowy. Wykonała nim ostrzegawcze pchnięcie w kierunku Starkeya.
- Idźcie sobie! - wrzasnęła. - Szybko idźcie. Bo was potnę!
Starkey mierzył już do niej z rewolweru. Był opanowany i spokojny. Sięgnął do radia i wyłączył głośną muzykę. Cisza. I strach. Nieprawdopodobne napięcie. Wszędzie, tylko nie na twarzy Thomasa Starkeya.
- Dung, diing! - krzyknęła Kym. - Hay dep sung óng sang męt ben di bó. Nie, nie! Schowaj pistolet.
Starkey zbliżył się do Kym. Nie bał się sprężynowca, tak jakby wiedział, że śmierć mu jeszcze niepisana. Wykręcił dziewczynie rękę, zmuszając do wypuszczenia noża, i przystawił jej lufę do skroni.
Łzy pociekły po gładkich policzkach Kym. Starkey otarł je. Podniosła na niego oczy i uśmiechnęła się.
- Hay yeu tói di, anh ban - wyszeptała. Kochaj się ze mną, żołnierzu.
Starkey ciałem był tutaj, w tym pokoju, ale myślami w Wietnamie. Kym dygotała, a on to uwielbiał - to poczucie pełnej kontroli, zła, do wyrządzenia którego jest zdolny, tę elektryczność, która zaraz przeniknie jego członki.
Spojrzał na Harrisa, który też trzymał już pistolet w dłoni. I Harris wiedział. Po prostu wiedział.
Jednocześnie pociągnęli za spusty.
Dziewczyny odleciały pod ścianę i osunęły się po niej na podłogę. Ciałem Kym wstrząsały przedśmiertne drgawki.
- Za co? - szepnęła.
Starkey wzruszył tylko ramionami.
Z góry dobiegły, jeden po drugim, dwa stłumione pacnięcia. A zaraz potem łomot padających ciał - Susie i Hoa. Warren Griffin czekał na nich. On też wiedział.
Zupełnie jak w dolinie An Lao w Wietnamie.
Tam, gdzie zaczęło się to szaleństwo.
67
Po opuszczeniu domu pułkownika Bennetta zameldowaliśmy się z Sampsonem w hotelu Thayer na terenie West Point. Myślałem wciąż o trzech zabójcach i stosowanej przez nich taktyce. Tym razem nie było niebieskiej farby i żadna z ofiar nie została upozowana tak, żeby sugerowało to samobójstwo. Mimo to czułem tu ich rękę. Ludzie bez sumienia. Tak określił ich agent Fescoe.
Rano spotkaliśmy się z Sampsonem na śniadaniu w hotelowej jadalni, której okna wychodziły na majestatyczną stalowoszarą rzekę Hudson. Rozmawialiśmy o tragicznej śmierci Bennettów i zastanawialiśmy się, czy należy wiązać tę zbrodnię z innymi, czy zabójcy zmienili metodę.
- A może tych morderstw było więcej, tylko my o nich nie wiemy - podsunął Sampson. - Kto wie, ile osób już tak zginęło, od jak dawna to się ciągnie?
Dolał sobie parującej kawy.
- W każdym razie zabójców jest trzech. Oni tu byli, Alex. To na pewno ci sami trzej ludzie.
W pełni się z nim zgadzałem.
- Muszę jeszcze zadzwonić w parę miejsc i wyjeżdżamy stąd. Chcę podpowiedzieć miejscowej policji, żeby popytali, czy ktoś nie widział trzech obcych mężczyzn na terenie akademii albo w Highland Falls.
Wszedłem na górę do pokoju i zadzwoniłem do dyrektora Burnsa. Nic było go, zostawiłem więc wiadomość. Chciałem zatelefonować do Jamilli, ale w Kalifornii było jeszcze bardzo wcześnie. Włączyłem więc komputer, zalogowałem się w sieci i wysłałem jej długi e-mail.
Dopiero teraz zauważyłem, że i do mnie przyszła wiadomość. A to co?
Okazało się, że to poczta od Jannie i Damona. Obrywało mi się za to, że znowu wyjechałem i nie wróciłem do domu na noc. Kiedy wracam? Czy przywiozę im jakiś ładny prezent z West Point? Może by tak po błyszczącej nowiutkiej szabli? Dla Małego Alexa też.
W skrzynce była jeszcze jedna wiadomość.
Nie od dzieci.
Ani od Jamilli.
Detektywie Cross!
Skoro jest już pan w West Point, to powinien się pan zobaczyć z pułkownikiem Owenem Handlerem. Wykłada nauki polityczne. Może dowie się pan od niego czegoś interesującego. Jest przyjacielem Bennettów. Niewykluczone, że wie nawet, kto ich zabił.
Staram się tylko pomagać. A panu potrzebna teraz wszelka pomoc.
Piechur
68
Ci trzej zabójcy tu byli. Czułem to w kościach, nie potrafiłem wyrzucić tej myśli z głowy.
Szliśmy z Sampsonem główną ulicą w stronę Thayer Hall. Oddział kadetów ćwiczył musztrę. Kiedy się zbliżyliśmy, zobaczyłem drewniane kołki wbite w ziemię dla zaznaczenia punktów, w których kadeci mieli wykonywać zwroty. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Te kołki przypomniały mi, jak wiele rzeczy w życiu jest tylko iluzją. Może iluzoryczne były nawet „fakty”, które gromadziłem w trakcie tego śledztwa.
- I co sądzisz o naszym pomagierze - ochotniku? Tym nawiedzonym internaucie? Tym Piechurze? - spytał Sampson. - Nie podoba mi się to, Alex. Za proste, za bardzo na czasie. Cała ta sprawa wygląda mi na zainscenizowaną.
- Masz rację, nie mamy podstaw, by ufać uzyskiwanym tą drogą informacjom. I nie ufam im. Jednak skoro już tu jesteśmy, to dlaczego nie mielibyśmy porozmawiać z profesorem Handlerem? Nie zaszkodzi.
Sampson pokręcił głową.
- Oby nie zaszkodziło, Alex.
Natychmiast po otrzymaniu „pomocnego” e-maila od Piechura zadzwoniłem na wydział historii. Powiedziano mi, że profesor Handler ma zajęcia od jedenastej do dwunastej w południe. Dwadzieścia minut, które nam pozostało, wykorzystaliśmy na zwiedzanie: Washington Hall, olbrzymi, trzykondygnacyjny gmach, który mógłby pomieścić cały korpus kadetów; koszary Eisenhowera i MacArthura; kaplica Kadecka plus kilka niepowtarzalnych widoków na rzekę.
Idąc powoli środkiem chodnika, wyraźnie zawadzaliśmy; opływała nas z obu stron wartka rzeka kadetów. Byli w szarych koszulach z długim rękawem, czarnych krawatach, szarych spodniach z czarnym lampasem, połyskiwały wypucowane mosiężne sprzączki pasków.
Wszyscy poruszali się tu szybkim krokiem. To się udzielało.
Thayer Hall okazał się wielkim budynkiem pozbawionym praktycznie okien. W środku wszystkie sale wykładowe wyglądały identycznie - ławki ustawione były w podkową, dzięki czemu każdy siedział w pierwszym rzędzie.
Czekaliśmy z Sampsonem w opustoszałym korytarzu, aż Handler skończy zajęcia. Kadeci wymaszerowali wreszcie z sali.
Byli niewiarygodnie karni jak na studentów college'u, co mnie specjalnie nie dziwiło, chociaż przyznam, że byłem pod wrażeniem. Dlaczego nie zachowują się tak studenci innych uniwersytetów? Bo nikt tego od nich nie oczekuje? Ha, diabli wiedzą? Ale było na co popatrzeć. Tylu naraz poważnych, zrównoważonych młodych chłopców. Przynajmniej zewnętrznie.
Za studentami wyszedł z sali profesor Handler. Był tęgim, wysokim mężczyzną o przyciętych na zapałkę szpakowatych włosach. Wiedziałem już, że odsłużył dwie tury w Wietnamie i zrobił dyplom magistra nauk humanistycznych na Uniwersytecie Stanu Wirginia, a potem doktorat w Penn State. Tyle wyczytałem ze strony internetowej West Point.
- Detektywi Cross i Sampson - powiedziałem, podchodząc do niego. - Moglibyśmy zamienić z panem parę słów?
Handler skrzywił się.
- O co chodzi, panowie detektywi? Któryś z naszych kadetów gdzieś narozrabiał?
- Nie, nie. - Pokręciłem głową. - Do kadetów trudno się o coś przyczepić.
Na twarz Handlera wypłynął uśmiech.
- O, to by się jeszcze panowie zdziwili. Oni tylko wyglądają na niewiniątka. Skoro więc nie chodzi o żadnego z naszych podopiecznych, to o czym chcą panowie ze mną mówić? O Robercie i Barbarze Bennettach? Rozmawiałem już na ich temat z kapitanem Conte'em. Myślałem, że sprawą zajmuje się CID.
- To prawda - przyznałem. - Sprawa ich śmierci może się jednak okazać o wiele bardziej złożona, niż się na pozór wydaje. Tak jak kadeci z West Point.
Najzwięźlej jak to możliwe opowiedziałem Handlerowi o innych przypadkach morderstw, nad którymi z Sampsonem pracowaliśmy. Nie wspomniałem o e-mailu, w którym Piechur wskazywał go nam jako potencjalnego informatora. W którymś momencie zobaczyłem kątem oka profesora w sąsiedniej sali. W jednej ręce trzymał wiaderko z wodą, w drugiej gąbkę i zmywał pracowicie tablicę przed następnymi zajęciami. Takie wiaderka i gąbki stanowiły standardowe wyposażenie wszystkich sal wykładowych. To ci dopiero system.
- Podejrzewamy, że to wszystko może mieć związek z jakimś nieprzyjemnym wydarzeniem, do jakiego doszło w Wietnamie - zakończyłem. - Może te morderstwa tam wzięły swój początek.
- Służyłem w południowo-wschodniej Azji przez dwie tury z rzędu - przyznał Handler. - Wietnam i Kambodża.
- To tak jak ja - odezwał się Sampson. - Też dwie tury.
Pułkownik Handler nagle, bez żadnego wyraźnego powodu, zmieszał się. Przymrużył oczy i rozejrzał się nerwowo po korytarzu. Kadetów już nie było, pewnie pośpieszyli do Washington Hall na lunch.
- Dobrze, porozmawiam z panami - powiedział - ale nie na terenie uczelni. Podjedźcie po mnie punkt ósma. Kwatera dziewięćdziesiąt osiem. Wybierzemy się gdzieś.
Spojrzał na Sampsona, potem na mnie, zrobił w tył zwrot i oddalił się.
Szybkim krokiem.
69
Miałem przeczucie, że jesteśmy tu, w West Point, bliscy odkrycia czegoś ważnego. Może wywołało je to trudne do określenia coś, co pojawiło się w oczach pułkownika Handlera, kiedy zgadało się o Wietnamie. Być może mordercy rzeczywiście tam zaczynali.
Pułkownik zarezerwował stolik w, jak to sam określił, „nadzwyczaj niefortunnie zlokalizowanej” włoskiej restauracyjce II Cenacolo w Newburgh. Jechaliśmy tam Storm King Highway, krętą drogą przypominającą trasę diabelskiej kolejki w wesołym miasteczku. Za dnia musiały się stąd roztaczać nieziemskie widoki na przepływającą setki stóp poniżej rzekę Hudson. Teraz było ciemno choć oko wykol.
- Dlaczego nie chciał pan rozmawiać z nami bliżej domu? - spytałem w końcu pułkownika.
- Dopiero co zamordowano tam dwoje moich najbliższych przyjaciół - odparł Handler. Przypalił sobie papierosa i wydmuchnął smugę dymu.
- Zamordowano? Przypuszcza pan, że Bennettowie zostali zamordowani? - spytałem.
- Ja nie przypuszczam, ja to wiem.
- A wie pan dlaczego?
- Może i wiem. Słyszeliście panowie o policyjnym niebieskim murze milczenia. W armii jest tak samo, tylko mur szary. Wyższy, grubszy i stoi tutaj od diabelnie dawna.
Musiałem zadać jeszcze jedno pytanie. Nie mogłem się powstrzymać.
- Czy to pan jest Piechurem, pułkowniku? Jeśli tak, to liczymy na pańską pomoc.
Handler chyba nie zrozumiał.
- Jakim, u diabła, piechurem? O czym pan mówi?
Powiedziałem mu o tajemniczej osobie, która od czasu do czasu podsuwa mi pewne informacje, a ostatnio podała jego nazwisko.
- Może uznał pan, że pora spotkać się z nami osobiście - zakończyłem.
- Nie. Może stanę się teraz dla was źródłem informacji, ale tylko dlatego, że chodzi o Boba i Barbarę Bennettów. Nie jestem żadnym Piechurem. Nigdy się z wami nie kontaktowałem. To wy do mnie przyszliście. Zapomnieliście już?
Pomimo że mówił z takim przekonaniem, nie miałem pewności, czy można mu wierzyć. Tak czy owak, musiałem ustalić tożsamość Piechura. Poprosiłem Handlera o wskazanie innych osób, które byłyby skłonne do współpracy i mogły nam pomóc w śledztwie. Podał mi kilka nazwisk - paru Amerykanów, nawet dwójki Wietnamczyków.
- Nie wiem, kto się z panem kontaktuje - ciągnął z mroków tylnego siedzenia samochodu - ale na pana miejscu raczej bym mu nie ufał. W tej chwili radziłbym nie ufać nikomu.
- Nawet panu, pułkowniku?
- Zwłaszcza mnie - odparł i roześmiał się. - Do diabła, jestem przecież profesorem college'u.
Zerknąłem we wsteczne lusterko i zobaczyłem reflektory doganiającego nas samochodu. Ruch na drodze nie był duży i większość wozów jechała w przeciwnym kierunku, na południe.
- Dlaczego nie chce nam pan powiedzieć, o co tu naprawdę chodzi, pułkowniku? - odezwał się nagle, i to od razu podniesionym głosem, Sampson. - Ilu jeszcze musi zginąć? Co pan wie o tych morderstwach?
W tym momencie usłyszałem huk wystrzału, a zaraz potem brzęk stłuczonej szyby. Jadący za nami samochód dogonił nas. Widziałem we wstecznym lusterku kierowcę i strzelca wychylającego się przez okno z tylnej kanapy.
- Na podłogę! - wrzasnąłem do Handlera i Sampsona. - Kryć się!
Huknęły kolejne strzały. Odbiłem gwałtownie w lewo. Przecięliśmy podwójną żółtą linię biegnącą środkiem jezdni, przed maską zamajaczyło zbocze góry.
- Uwaga, Jezu! Uwaga! - wrzasnął Handler.
Dzięki Bogu wyszliśmy na prostą. Docisnąłem pedał gazu, przyśpieszając, ale nie mogłem zgubić tamtego samochodu.
Pędził za nami prawą stroną jezdni, ja lewą, pod prąd.
Sampson wyciągnął pistolet i odpowiedział ogniem. Kolejne pociski dosięgły naszego wozu.
Sedan siedział nam na ogonie. Nie udawało mi się od niego oderwać, choć wyciągałem dziewięćdziesiąt mil na drodze przystosowanej do prędkości pięćdziesięciu, góra sześćdziesięciu mil na godzinę. Po lewej miałem pobocze, a tuż za nim zbocze góry, za prawym pasem jezdni urwisko opadające ku przepływającej dołem rzece Hudson, gdzie czekała nas pewna śmierć.
Jechałem za szybko, żeby przyjrzeć się twarzom ludzi z tamtego samochodu. Kim, u diabła, byli?
Dałem ostro po hamulcach, zapiszczały opony i wóz obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Staliśmy maską na południe.
Wyrwałem z kopyta w tym kierunku. Z powrotem do West Point.
Wciskałem do dechy podał gazu, żeby czym prędzej przyśpieszyć znowu do dziewięćdziesięciu.
Wyminąłem dwa samochody jadące na północ, oba na mnie trąbiły. Wcale im się nie dziwiłem. Gnałem okrakiem po podwójnej linii i przekraczałem dozwoloną szybkość o dobre czterdzieści mil na godziną. Brali mnie pewnie za pijanego albo wariata, a może i jednego, i drugiego.
Upewniwszy się, że nikt nas nie ściga, zwolniłem.
- Handler? Pułkowniku? - zawołałem.
Nie odpowiadał. Sampson przechylił się przez oparcie przedniego fotela i przyjrzał mu się.
- Dostał, Alex.
Zjechałem na pobocze i zapaliłem podsufitową lampką.
- Bardzo? Żyje?
Handler oberwał dwa razy. W ramię i w bok głowy.
- Nie - mruknął Sampson. - Już po nim.
- A tobie nic nie jest? - spytałem.
- Nic - odparł. - Nie ja byłem celem, tamten mógł mnie załatwić, gdyby chciał. Chodziło mu o Handlera. Straciliśmy nasz pierwszy konkretny trop.
Przemknęło mi przez myśl, czy aby nie straciliśmy również Piechura.
70
Nic tak nie wyostrza człowiekowi zmysłów i nie wkurza, jak próba zamachu na jego życie.
Choć zdawaliśmy sobie z Sampsonem sprawę, że to na nic, zawieźliśmy Owena Handlera na ostry dyżur do szpitala w West Point. Jego zgon stwierdzono oficjalnie około dwudziestej pierwszej. Byłem przekonany, że nie żył już, kiedy go przywieźliśmy. Strzelec z tamtego samochodu był niezrównanym snajperem, zawodowym zabójcą. Czy w ścigającym nas wozie nie jechało czasem trzech mężczyzn?
Przesłuchała nas, miejscowa policja oraz oficerowie CID z West Point. Rozmawiał z nami nawet kapitan Conte. Z jednej strony wyrażał troską o nasze bezpieczeństwo, z drugiej zasypał pytaniami jak podejrzanych. Od Conte'a dowiedziałem się, że śledztwo nadzoruje teraz osobiście komendant West Point, generał Mark Hutchinson. Cokolwiek to miało oznaczać.
Potem w szpitalu zjawił się generał Hutchinson we własnej osobie. Widziałem, jak rozmawia z kapitanem Conte'em, a następnie z kilkoma innymi oficerami o zafrasowanych twarzach, którzy zebrali się na korytarzu. Nie podszedł do mnie i Sampsona. Ani słowa ubolewania czy troski.
Cholernie dziwne to było i nieuprzejme. Krew mnie zalewała.
Szary mur milczenia, pomyślałem, przypominając sobie słowa Owena Handlera. Generał Hutchinson opuścił szpital, nie zaszczycając nas nawet spojrzeniem. Zapowiedziałem sobie, że mu tego nie zapomnę.
Przez cały czas pobytu w szpitalu w West Point w głowie kołatała mi się jedna myśl: Nic cię tak nie wkurzy, jak próba zamachu na twoje życie. Byłem wstrząśnięty śmiercią pułkownika Handlera, ale jednocześnie zły jak diabli.
Czy nie to przyczyniło się po części do masakry w My Lai i paru podobnych? Gniew? Strach? I żądza odwetu? Na wojnie dzieją się rzeczy niemieszczące się w głowie. Tragedie są nieuniknione. Zawsze tak było. Co starała się ukryć armia? Kto wysłał dziś za nami zabójców? Kto i dlaczego zamordował pułkownika Handlera?
Tę noc ponownie spędziliśmy z Sampsonem w hotelu Thayer. Generał Hutchinson postawił na naszym piętrze dwóch żandarmów dla ochrony. Nie wydawało mi się to konieczne. Gdyby zamachowcom chodziło o nas, nie daliby nam ujść z życiem.
Nie odstępowała mnie myśl, że w samochodzie, z którego nas zaatakowano, było dwóch ludzi.
Zabójstw w Fort Bragg i w West Point dokonało trzech.
Tego faktu również nie potrafiłem wyrzucić z głowy.
Trzech, nie dwóch.
Zadzwoniłem w końcu do Jamilli i zrelacjonowałem jej wydarzenia dzisiejszego wieczoru. Jak detektyw detektywowi, przyjaciel przyjaciółce. Jej też nie podobało się zachowanie generała Hutchinsona i armii. Rozmowa z nią ogromnie mi pomogła.
Chyba powinienem odbywać takie częściej, może nawet co wieczór.
Z tą myślą wreszcie zasnąłem.
71
Nazajutrz wszystkie nowojorskie gazety rozpisywały się o zamordowaniu na East Side czterech prostytutek, burdelmamy oraz wykidajły. Kobiety były Wietnamkami i Tajkami i dlatego postanowiłem porozmawiać telefonicznie z prowadzącym śledztwo detektywem z Manhattanu. Jak dotąd nowojorska policja niczego konkretnego jeszcze nie ustaliła. Wybrałbym się tam, ale miałem na głowie inną nie cierpiącą zwłoki sprawą.
Istniał pewien ważny trop, którego właściwie jeszcze nie ruszyłem: Piechur. Kim, u diabła, jest? I dlaczego kontaktuje się ze mną za pośrednictwem e-maili? Jaką tajemnicę próbuje mi wyjawić?
Owen Handler podał mi parą nazwisk. Poprosiłem Rona Burnsa o sprawdzenie kilku. Najbardziej interesujący wydał mi się Tran Van Luu, były zwiadowca z Wietnamu, mieszkający obecnie w Stanach Zjednoczonych.
Moją uwagą zwrócił fakt, że Tran Van Luu siedzi aktualnie w bloku śmierci we Florence w Kolorado. Uznano go za winnego zamordowania dziewięciu osób w Newark i w Nowym Jorku. Wiedziałem coś niecoś o więzieniu federalnym we Florence, raz nawet je odwiedziłem. Co ciekawsze, karę odbywał tam Kyle Craig, mój dawny zły duch. Kyle również siedział w bloku śmierci.
Więzienie we Florence należy do najnowocześniejszych zakładów karnych. Obecnie może się takimi poszczycić trzydzieści sześć stanów. Blok śmierci wchodził w skład oddziału o zaostrzonym rygorze, coś jakby więzienia w więzieniu. Był to schludny budynek piaskowego koloru, w którym i wokół którego obowiązywały nadzwyczajne środki bezpieczeństwa.
O bardzo dobrze, bo trzymano tam Kyle'a Craiga - a na Kyle'a standardowe więzienne zabezpieczenia to za mało.
Do bloku śmierci wprowadziło mnie dwóch uzbrojonych po zęby strażników. Dziwna rzecz, ale idąc za nimi pustymi, skąpanymi w blasku jarzeniówek korytarzami, nie słyszałem nic z charakterystycznego dla więzień harmideru. Zresztą myślami byłem gdzie indziej.
Przyjechałem do Kolorado około południa. W domu wszystko się układało i miałem nadzieję wrócić jeszcze tego wieczoru do Waszyngtonu. Nana nie byłaby jednak sobą, gdyby przepuściła taką okazję. Zanim wyszedłem, kazała mi usiąść i uraczyła jedną ze swoich historyjek - przypowieści. Nazwała ją Przypowieścią o tysiącu kamyków.
- Słyszałam ją w radiu, Alex. To prawdziwa historia i powtarzam ci ją, bo daje dużo do myślenia. Był sobie mężczyzna, który mieszkał w Kalifornii, zdaje się, że pod San Diego. Miał rodzinę, udaną rodzinę; i pracował bardzo ciężko, od rana do wieczora, często również w weekendy. Coś ci to przypomina?
- Przypominałoby pewnie wielu osobom - zauważyłem. - I to nie tylko mężczyznom, ale i kobietom. Ale mów dalej, Nana. Co się takiego przytrafiło temu ciężko pracującemu mężczyźnie, który miał nadzwyczaj udaną rodzinę i mieszkał pod San Diego?
- No więc, ten mężczyzna miał dziadka, który kochał i jego, i jego rodzinę. I ten dziadek zauważył, że wnuk za ciężko pracuje, i to on powiedział mu o kamykach. A powiedział tak: średnia długość życia dla mężczyzn wynosi mniej więcej siedemdziesiąt pięć lat. A to jest trzy tysiące dziewięćset sobót - na zabawę, kiedy jest się dzieckiem i na przebywanie z rodziną, kiedy człowiek dorośnie i zmądrzeje.
- Rozumiem - wpadłem jej w słowo. - I na prawienie morałów każdemu, kto zechce go słuchać.
- Cicho, Alex. Nie przerywaj. Ten dziadek wyliczył, że temu jego wnukowi, który miał już czterdzieści dziewięć lat, zostało jeszcze do przeżycia mniej więcej tysiąc sześćset sześćdziesiąt sobót. Statystycznie rzecz biorąc. Kupił więc dwa duże słoje, napełnił je pięknymi kamykami i wręczył wnukowi. I powiedział, że każdej soboty ma wyjmować ze słoja jeden kamyk. Tylko jeden, żeby mu to przypominało, jak mało sobót jeszcze mu zostało i jakie one są niewiarygodnie cenne. Zastanów się nad tym, Alex, jeśli znajdziesz chwilę czasu - zakończyła Nana.
No i byłem w najnowocześniejszym więzieniu - w sobotę. Wcale nie uważałem, że marnuję ten dzień, chociaż przypowieść Nany zapadła mi w serce.
To moje ostatnie śledztwo w sprawie morderstwa. Zdecydowanie. To koniec trasy dla detektywa Alexa Crossa.
Skupiony, zbliżałem się do celi Tran Van Luu. Wyprawa do niego warta była jednego kamyka.
Taką przynajmniej miałem nadzieję.
72
Tran Van Luu liczył sobie pięćdziesiąt cztery lata i poinformował mnie na samym wstępie, że włada biegle wietnamskim, francuskim i angielskim. Po angielsku rzeczywiście mówił bezbłędnie i nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że wygląda bardziej na profesora college'u niż kryminalistę skazanego za kilka morderstw. Luu nosił okulary w złotej oprawce i długą siwą kozią bródkę. Miał do życia podejście filozoficzne. Czy był Piechurem?
- W zasadzie jestem buddystą - oznajmił, siadając na stołeczku w celi siedem na dwanaście stóp. Ponad połowę tej powierzchni zajmowały prycza, ów stołek i pulpit do pisania. Wszystkie te sprzęty były zabetonowane, żeby osadzony nie mógł ich przesuwać ani demontować.
- Na początek może trochę historii - podjął. - To stare dzieje.
Kiwnąłem głową.
- Od czegoś trzeba zacząć.
- Urodziłem się w wiosce Son Trach w prowincji Quang Binh, kawałek na północ od ówczesnej strefy zdemilitaryzowanej. To jedna z najbiedniejszych prowincji, z tym, że one wszystkie są stosunkowo biedne. W wieku pięciu lat pracowałem już na polach ryżowych mojej rodziny. Wszyscy, choć produkowaliśmy żywność, chodziliśmy ciągle głodni. Jedliśmy tylko jeden treściwy posiłek dziennie, zwykle składały się na niego ignamy albo casawa. Cały ryż oddawaliśmy dziedzicowi. Liczyła się dla nas tylko rodzina z przodkami włącznie, spłachetek ziemi, który uprawialiśmy, no i wioska. Nacjonalizm jako taki nie istniał. Zaimportował go dopiero z Zachodu Ho Chi Minh.
W tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim roku moja rodzina przeniosła się na południe i wstąpiłem tam do ARVN - Armii Wietnamu Południowego. Alternatywą była śmierć głodowa, a poza tym wychowano mnie w nienawiści do komunistów. Sprawdziłem się w ARVN jako zwiadowca i skierowano mnie do prowadzonej przez amerykańskie siły specjalne szkoły zwiadu, tak zwanej Recondo School, przy MACV - Dowództwie Pomocy Wojskowej w Wietnamie. Tam po raz pierwszy zetknąłem się z Amerykanami. Z początku zrobili na mnie korzystne wrażenie.
- A co sprawiło, że z czasem zmieniłeś o nich zdanie? - spytałem.
- Wiele rzeczy. Przede wszystkim zauważyłem, że wielu Amerykanów patrzy na mnie i na moich krajanów z góry. Pomimo po wielekroć powtarzanych zapewnień, wycofując się, zostawili mnie w Sajgonie. Stałem się jednym z tak zwanych ludzi z łódek, czyli tych Wietnamczyków, którzy uciekali z kraju przed nową władzą w łódkach przez morze.
W końcu, w siedemdziesiątym dziewiątym, trafiłem do Ameryki. Do Orange County, gdzie mieszkało wielu Wietnamczyków. Przetrwać mogliśmy tylko, odtwarzając strukturę rodzina/wioska ze starego kraju. Zabrałem się do tego z gangiem - Cieniami Duchów. I udało się - najpierw w Kalifornii, potem w rejonie Nowego Jorku, włączając w to Newark. Zarzucają mi zamordowanie kilku członków konkurencyjnych gangów z Nowego Jorku i Jersey.
- A zrobiłeś to? - spytałem.
- Tak - odparł Luu. - Ale miałem prawo. To była wojna. - Zawiesił głos i patrzył na mnie.
- I siedzisz teraz w więzieniu. Wyznaczono ci już datą egzekucji?
- Nie. Co bardzo mnie śmieszy. Wasz kraj boi się wykonywać wyroki na skazanych na śmierć.
- I to jest śmieszne? W porównaniu z tym, na co napatrzyłeś się w Wietnamie?
- Oczywiście. To moja płaszczyzna odniesienia.
- Zbrodnie dokonane w imię działań bojowych?
- To była wojna, detektywie.
- Mówią ci coś następujące nazwiska: Ellis Cooper, Reece Tate, James Etra, Robert Bennett, Laurence Houston? Zetknąłeś się w Wietnamie z którąś z tych osób?
Luu wzruszył ramionami.
- To było dawno temu. Ponad trzydzieści lat. A tyle amerykańskich nazwisk do spamiętania.
- A pułkownik Owen Handler?
- Nie znam człowieka.
Pokręciłem głową.
- Oj, chyba znasz. Pułkownik Handler był komendantem szkoły zwiadu przy MACV w okresie, kiedy cię tam szkolono.
Luu po raz pierwszy się uśmiechnął.
- Może mi pan wierzyć albo nie, detektywie Cross, ale zwiadowcy zwykle nie znają człowieka, który nimi dowodzi.
- Musiałeś znać pułkownika Handlera. Wymienił twoje nazwisko w dniu, kiedy został zabity. Pomożesz mi położyć kres tym morderstwom? Wiesz, co tam się wydarzyło, prawda? Dlaczego zgodziłeś się ze mną spotkać?
Znowu wzruszył obojętnie ramionami.
- Zgodziłem się... bo prosił mnie o to mój dobry przyjaciel. Nazywa się Kyle Craig.
Rozdział 73
Zmroziło mnie. Niemożliwe, żeby to wszystko prowadziło do Kyle'a Craiga. Wsadziłem go tu, do Florence, za zbrodnie, których się dopuścił - a teraz on, jakimś sobie tylko wiadomym sposobem, zwabił mnie w odwiedziny.
- Witaj, Alex - powiedział na mój widok Kyle. - Już myślałem, że zupełnie o mnie zapomniałeś. - Spotkaliśmy się w małej salce widzeń, nieopodal jego celi. Głowę miałem pełną paranoidalnych podejrzeń co do „zbiegu okoliczności”, który mnie tu sprowadził. Niemożliwe, żeby to zaaranżował. Nawet on nie byłby w stanie.
Kyle zmienił się fizycznie do tego stopnia, że bardziej przypominał teraz któregoś ze swych starszych braci, a może ojca, niż dawnego siebie. Tropiąc go, poznałem całą rodzinę Kyle'a. Zawsze był chudy, ale w więzieniu stracił jeszcze ze dwadzieścia funtów. Bok jego wygolonej głowy zdobił tatuaż: ni to smok, ni wąż. Teraz naprawdę wyglądał na mordercę.
- Siadaj, Alex. Brakowało mi ciebie bardziej, niż się spodziewałem. Siadaj, proszę. Pogadamy. Powspominamy.
- Dzięki, postoję. Nie przyszedłem tu na pogaduszki, Kyle. Co wiesz o tych morderstwach?
- Wszystkie zostały wyjaśnione przez policję albo przez wojsko, Alex. Winnych osądzono i w niektórych przypadkach stracono. Co i mnie w końcu czeka. Nie szkoda ci marnować na nich czasu? Ja jestem sto razy bardziej interesujący. Mnie powinieneś studiować.
Mówił beznamiętnym tonem, ale jego słowa porażały mnie niczym silny prąd elektryczny. Czyżby Kyle był jakimś cholernym brakującym ogniwem? Nie mógł stać za tymi morderstwami. Zaczęły się na długo przed jego aresztowaniem. Czy to naprawdę miało znaczenie?
- Czyli nie wiesz nic, co mogłoby mi pomóc? Do widzenia. Miłego życia.
Kyle uniósł rękę.
- Chciałbym ci pomóc, Alex. Szczerze. Jak za dawnych dobrych czasów. Brakuje mi tego. Tych łowów. A gdybym tak potrafił pomóc? - spytał.
- Jeśli potrafisz, to pomóż. Słucham. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
Kyle odchylił się na oparcie krzesła. Uśmiechnął się - a może się ze mnie śmiał?
- Nie spytałeś, więc sam ci powiem... w więzieniu jest mi nadspodziewanie dobrze. Możesz mi wierzyć albo nie, ale traktują mnie tu jak udzielnego księcia. I nie mówię tylko o współwięźniach. Nawet ci, żeby ich pokręciło, klawisze spełniają moje życzenia. Odwiedza mnie wiele osób. Piszę książkę, Alex. No i, rzecz jasna, obmyślam sposób wydostania się stąd. A zapewniam cię, że to tylko kwestia czasu. Przed miesiącem niemal mi się udało. Tak blisko już było. Wpadłbym, naturalnie z wizytą, do ciebie, do Nany i tych słodkich dziatek.
- Czy Luu coś wie? - spytałem.
- O, na pewno. Jest bardzo oczytany. Mówi płynnie trzema językami. Bardzo lubię Luu. Jesteśmy serdecznymi przyjaciółmi. Lubię również Teda Kaczyńskiego - Unabombera, Yu Kikimurę, tego japońskiego terrorystę, i Ramona Mattę, dawniej członka kartelu z Medellin. Ciekawe towarzystwo, fascynujące życiorysy, choć bardziej konserwatywne, niż mogłoby się wydawać. Z wyjątkiem Teda.
Miałem tego dosyć. Kyle'a Craiga. Luu. Florence.
- Wychodzą - powiedziałem, odwracając się do drzwi.
- Wrócisz - szepnął Kyle. - A może następnym razem to ja odwiedzą ciebie. Tak czy owak, powodzenia w prowadzeniu śledztwa w sprawie tych fascynujących morderstw.
Ruszyłem do drzwi.
- Posiedzisz tu do końca życia. Czyli już niedługo, mam nadzieją.
Kyle Craig roześmiał się serdecznie, a mnie ciarki przebiegły po plecach.
74
Wjeżdżając do Bay Head w New Jersey, Sampson doznał gwałtownego przypływu energii i to przyjemne uczucie sprawiło, że uśmiechnął się do siebie. Za często mu się to ostatnio zdarzało. Cholera, jeśli nie weźmie się w garść, gotów jeszcze zniszczyć swój wizerunek twardziela.
Jechał drogą 35, mijając rozległe rezydencje przy plaży, Central Market i kilka malowniczych drewnianych kościółków. Ten odcinek Jersey Shore urzekał pięknem i spokojem. Przez otwarte okno cougara wpływała lekka bryza od oceanu. Przy drodze kwitły krzewy geranium i róż posadzone przez mieszkańców.
Sielanka, nic dodać, nic ująć. Rad był, że znów tu jest.
Kawał drogi od Waszyngtonu, myślał, a wcale nie tak źle. W każdym razie, jeśli chodzi o zmianę klimatu. O oderwanie się od tych zbrodni.
Jadąc tu z Waszyngtonu, próbował sobie wmawiać, że to służbowa podróż w sprawie Ellisa Coopera i innych morderstw, ale nie do końca była to prawda. Owszem, wybrał się w tę podróż dla Coopa, ale co tu ukrywać, do Billie Houston też go ciągnęło.
Myślał o niej przez cały czas. Co było takiego w tej drobnej kobiecie?
Odpowiedź po części znał. Od samego początku dobrze się czuł w jej towarzystwie. Za taką właśnie kobietą - przyjaciółką od dawna się rozglądał. Trudno mu było opisać to uczucie, wiedział tylko, że nigdy wcześniej go nie doświadczał. Czuł, że mógłby wyznać Billie to wszystko, co od dawna w sobie tłamsił. Ufał jej, choć tak krótko się znali. W jej obecności potrafił się. otworzyć, wyjść ze skorupy, w której się zamknął, by chronić przed zranieniem swoje prawdziwe wrażliwe ja.
Johnowi Sampsonowi nie udało się dotąd wytrwać długo w związku z żadną kobietą. Nigdy nie był żonaty, nawet o tym poważnie nie myślał. I teraz też nie miał złudzeń. Nie zamierzał popadać w sentymentalizm i planować zacieśnienia znajomości z Billie. Miał uzasadniony powód swojej wizyty w Jersey. Kilka dodatkowych pytań o pobyt jej męża w Wietnamie. To, czego zdążyliśmy się dowiedzieć od Owena Handlera, wymagało uściślenia. Zaparł się, że rozwikła tę sprawę.
Cholera, ta mała cyniczna introspekcja zdecydowanie popsuła mu humor i wyparła z głowy wszelkie mrzonki o nawiązywaniu romansów.
I nagle zobaczył ją przed sobą na East Avenue.
Tak, to ona!
Billie wysiadała właśnie z naręczem toreb z zakupami z jasnozielonego kabrioletu. Uprzedził ją telefonicznie o swoim ewentualnym przyjeździe.
Dla kogo zrobiła te zakupy? Czyżby chciała go zatrzymać na kolacji? O kurczę, tylko spokojnie. Nie podniecaj się, chłopie. Jesteś tu służbowo. Prowadzisz śledztwo z ramienia policji.
W tym momencie Billie zobaczyła jego samochód i pomachała mu wolną ręką, a on wychylał się już przez okno cougara i wrzeszczał na całą ulicę:
- Cześć, mała!
Cześć, mała?
Co, u diabła, wstąpiło w opanowanego, chłodnego i wyniosłego Johna Sampsona? Co się z nim wyprawia?
I dlaczego tak mu z tym dobrze?
75
Billie zgodziła się porozmawiać jeszcze raz z Johnem Sampsonem o swoim mężu i okolicznościach, które doprowadziły do jego śmierci. Widać była taka potrzeba, bo w jakim innym celu Sampson by się tu ponownie fatygował. Zrobiła dzbanek słodzonej mrożonej herbaty i usiedli na wychodzącej na ocean werandzie. Tutaj przyjemniej się będzie rozmawiało. Byle tylko nie zrobić z siebie ostatniej idiotki.
- Jeszcze jeden idealny dzień w raju - zauważył Sampson i uśmiechnął się promiennie. Billie nie mogła się powstrzymać od podsumowania go w skrytości ducha. Jest dobrze zbudowany, przystojny i ma olśniewający uśmiech. Jaka szkoda, że tak rzadko się uśmiecha. Ciekawe dlaczego? Jak wyglądało jego dorastanie w Waszyngtonie? Jak mu się tam teraz żyje i pracuje? Chciała wiedzieć o nim wszystko i ta naturalna ciekawość obudziła się w niej po raz pierwszy od śmierci Laurence'a.
Nie wyobrażaj sobie niestworzonych rzeczy, upomniała się w duchu. To policjant prowadzący śledztwo w sprawie morderstwa, i tyle. Nic z tego nie będzie.
- Dzień jak co dzień w raju - poprawiła go ze śmiechem, ale zaraz spoważniała. - Chciałeś porozmawiać ze mną jeszcze raz o Laurensie. Wyszło coś nowego, prawda? Dlatego wróciłeś?
- Nie, przyjechałem zobaczyć się z tobą.
Znowu ten zachwycający uśmiech.
Billie machnęła lekceważąco ręką.
- Akurat. Tak czy inaczej, jak postępuje śledztwo?
Sampson opowiedział jej o zamordowaniu Roberta i Barbary Bennettów w West Point i o zastrzeleniu tam kilka dni później pułkownika Owena Handlera. Podzielił się z nią naszą wspólną opinią, że przynajmniej niektóre z dotychczasowych morderstw popełnione zostały przez trzech tajemniczych mężczyzn.
- Wszystkie poszlaki zdają się wskazywać na Wietnam. Musiało się tam wydarzyć coś niezwykłego, coś tak godnego potępienia, że teraz, po latach, wróciło serią morderstw. Twój mąż mógł być w to w jakiś sposób uwikłany. Może nawet coś wiedział, Billie.
- Mówiłam ci już za pierwszym razem, że on nie lubił opowiadać o tym, co tam przeżył - odparła. - Zawsze to szanowałam. Dwa lata temu stało się coś dziwnego. Laurence przyniósł do domu kilka książek o wojnie. Pamiętam tytuł jednej - „Wojenne plotki”. Potem wypożyczył kasetę z filmem „Pluton”, chociaż zarzekał się, że go nie obejrzy. Ale o wojnie nadal nie chciał rozmawiać. Przynajmniej ze mną.
Billie siedziała w granatowym wiklinowym fotelu na biegunach i patrzyła na ocean. Nad wydmami szybowały mewy. Na widnokręgu majaczyła sylwetka oceanicznego liniowca.
- Nigdy nie stronił od alkoholu, ale przez te ostatnie lata pił o wiele więcej niż zwykle. Mocne trunki, wino. Nigdy się po pijanemu nie awanturował, lecz czułam, że coraz bardziej się ode mnie oddala. Pewnego wieczoru, o zmierzchu, wziął wędkę, wiaderko na to, co złowi, i poszedł na ryby. Był początek września, sezon na błękitka. Można je było łapać gołymi rękami. Długo nie wracał. W końcu postanowiłam go poszukać. Po Święcie Pracy większość tych domów przy plaży stoi pusta. Tak tu już jest. Przeszłam brzegiem dobrą milę, a jego ani śladu. Zaczynałam się już nie na żarty niepokoić. Miałam ze sobą latarkę. Zapaliłam ją i zawróciłam, idąc tym razem bliżej wydm i tych opuszczonych domów przy plaży. I tam go znalazłam.
Leżał na piasku, obok niego wędka, wiaderko i opróżniona półlitrowa butelka po whisky. Wyglądał jak włóczęga, który zabłądził i zasnął na plaży.
Położyłam się przy nim i objęłam. Spytałam, czy raczy mi w końcu powiedzieć, co go tak gryzie. Odparł, że nie może. Powiedział tylko: „Nie da się uciec od przeszłości”. Wygląda na to, że miał rację.
76
Rozmawiali jeszcze długo o Wietnamie i o przebiegu służby jej męża po powrocie z wojny. Sampsona rozbolała w końcu głowa, ale Billie ani razu nie poskarżyła się, że ma już dość. Około czwartej po południu zrobili sobie przerwę i obserwowali przypływ. Sampson nie mógł się nadziwić, że ta piękna plaża świeci pustkami w taki słoneczny, bezchmurny dzień.
- Masz ze sobą kąpielówki? - spytała z uśmiechem Billie.
- Owszem, w samochodzie - odparł Sampson i odwzajemnił jej uśmiech.
- Popływamy?
- Czemu nie. Z przyjemnością.
Przebrali się i spotkali na frontowym ganku. Billie miała na sobie jednoczęściowy czarny kostium. Sampsonowi przemknęło przez myśl, że musi często pływać albo ćwiczyć. Była drobna, ale nie wyglądała wcale na młodą dziewczynę. Była prawdopodobnie po czterdziestce.
- Wiem, że nieźle się prezentuję - powiedziała Billie i okręciła się wkoło. - Ty też. A teraz do wody, zanim cię tchórz obleci.
- Tchórz? Mnie? Detektywa z wydziału zabójstw?
- Aha. Woda ma dzisiaj osiemnaście stopni, twardzielu.
- Co? Chcesz przez to powiedzieć, że jest zimna?
- Zaraz się przekonasz.
Wspięli się na szczyt wydmy przed domem i stamtąd puścili się biegiem. Sampson śmiał się, głównie z siebie, bo to nie było w jego stylu.
Unosząc wysoko nogi, wbiegli do wody jak dzieci na wakacjach. Była cholernie zimna, wręcz lodowata, ale nie zwracali na to uwagi.
- Umiesz pływać? - spytała Billie, popatrując to na nadciągającą wodną górę, to na niego. Wydało jej się, że jakoś niepewnie kiwnął głową.
- John? - spytała jeszcze raz.
- Umiem, umiem. A ty?
Zanurkowali oboje w załamującą się nad ich głowami falę. Wynurzyli się daleko za nią. Billie zaczęła płynąć. Sampson poszedł w jej ślady. Był dobrym, silnym pływakiem. Zaimponował jej.
- Niektóre dzieciaki z miasta - powiedziała, kiedy zatrzymali się, żeby odetchnąć - nie potrafią pływać.
- To prawda. Mam w Waszyngtonie przyjaciela. Kiedy byliśmy mali, jego babcia postanowiła nas nauczyć. Zaczęła z nami chodzić na miejski basen. „Albo się nauczycie - mawiała - albo potopicie”.
Sampson objął Billie. Otarła mu palcem wskazującym kropelki wody z twarzy. W jej oczach pojawiła się łagodność. Coś tu się działo i cokolwiek to było, Sampson nie miał pewności, czy jest już na to gotów.
- Co? - spytała Billie.
- Chciałem tylko powiedzieć - rzekł - że jesteś pod wieloma względami niezwykła.
Przymknęła powieki i kiwnęła głową.
- Jeszcze tu jesteś - powiedziała, otwierając oczy. - To dobrze. Cieszę się, że wróciłeś. Nawet jeśli tylko po to, żeby mnie przesłuchiwać.
- Przyjechałem specjalnie do ciebie. Już ci mówiłem.
- Niech ci będzie, John.
Nikt, prócz Alexa i Nany nie zwracał się do niego po imieniu.
Dopłynęli z powrotem do brzegu i pluskali się jakiś czas w kremowej pianie przyboju. Chociaż zapadał już wieczór, wybrali się na spacer. Szli na południe, mijając wielkie domy pozamykane już na głucho przed zbliżającą się zimą. Wpadli po drodze w miły rytm. Przed każdym domem musieli się zatrzymać i pocałować.
- Robisz się staroświecki - orzekła w końcu Billie. - Wychodzi z ciebie romantyk, Johnie Sampson.
- Tak. Może i wychodzi.
Kolację znowu zjedli na werandzie. Potem Sampson włączył radio, usiedli na huśtawce i Billie przytuliła się. Znowu uderzyło go, że jest taka drobna. Mimo to pasowała do niego jak ulał.
W radiu nadawano „Jedną noc z tobą” Luthera Vandrossy. Sampson poprosił Billie do tańca. Sam nie mógł w to uwierzyć - poprosiłem Billie do tańca na werandzie.
Przygarnął ją do siebie. Na stojąco też pasowała do niego jak ulał. Dobrze im się tańczyło, byli jak jedno. Wsłuchiwał się w jej oddech, czuł, jak bije jej serce.
Potem zaśpiewał Marvin Gaye i ten kawałek też przetańczyli. Sampsonowi wydawało się, że śni. Takiego obrotu sprawy w ogóle się nie spodziewał.
Około wpół do jedenastej weszli z powrotem do domu. Billie bez słowa wzięła go za rękę i poprowadziła do sypialni. Księżyc w trzeciej kwadrze oświetlał grzebienie fal. Za linią przyboju sunęła leniwie żaglówka.
- Jesteś gotowy? - wyszeptała.
- Jestem bardziej niż gotowy. A ty jesteś, Billie?
- Jestem Billie. Chyba chciałam tego, od kiedy pierwszy raz cię zobaczyłam. Robiłeś to już? - spytała z przekornym uśmiechem. Przekomarzała się z nim. Podjął tę grę.
- To będzie mój pierwszy raz. Oszczędzałem się dla właściwej kobiety.
- To przekonajmy się, czy warto było na mnie czekać.
Czasami zdarzało mu się szybko dążyć do celu. Ale to mogło być dobre w Waszyngtonie, nie tutaj, nie dziś wieczorem. Pragnął poznawać cal po calu ciało Billie, odkrywać, co sprawia jej przyjemność. Dotykał jej wszędzie, wszędzie całował. Wszystko mu się w niej podobało. Co się dzieje? Przyjechałem porozmawiać z tą kobietą o morderstwach. Morderstwach! A nie kochać się z nią w blasku księżyca.
Czuł, jak jej małe piersi unoszą się i opadają, unoszą i opadają. Leżał na niej, opierając się na łokciach.
- Nie skrzywdzisz mnie? - wyszeptała.
- Nie, nie skrzywdzę.
Nie skrzywdzę. Jak bym mógł. I nie pozwolę, żeby ktokolwiek cię skrzywdził.
Uśmiechnęła się, przeturlała i wślizgnęła na niego.
- I jak teraz? Lepiej?
Wodząc silnymi dłońmi po jej plecach i pośladkach, zanucił:
- „Jedna noc z tobą”.
Zaczęli się poruszać w rytm, z początku powoli. Potem szybciej. I jeszcze szybciej. Billie unosiła się i opadała na niego całym ciężarem. Tak lubiła.
Kiedy skończyli wyczerpani tym aktem miłości, spojrzała mu w oczy.
- Nieźle jak na pierwszy raz. Będą z ciebie ludzie.
Dawno minęła już północ, a Sampson nie spał. Spoglądał raz po raz z uśmiechem na wtuloną w niego Billie i nie mógł się nadziwić, że jest taka drobna. Mała twarz, małe dłonie, stopy, piersi. I nagle poraziła go - ogłuszyła - pewna myśl: po raz pierwszy od lat było mu błogo. A może to jeszcze nie koniec.
77
Wracałem z wypadu do więzienia we Florence spragniony widoku Nany i dzieci. Była dopiero siódma wieczór i chodziło mi po głowie, że można by się jeszcze wybrać do kina IMAX albo do ESPN Zonę - dzieciakom należało się jakieś zadośćuczynienie.
Wstępując po schodkach na ganek, zobaczyłem turkoczącą na wietrze karteczkę wetkniętą w siatkowe drzwi.
Oho.
Takie karteczki zawsze budziły we mnie niepokój. Tyle już złych wieści mi przyniosły w ciągu ostatnich lat.
Rozpoznałem pismo Nany.
Alex!
Poszliśmy do twojej ciotki TU. Wrócimy kolo dziewiątej. Tęsknimy za tobą. A ty za nami? Na pewno - na swój sposób.
Nana i dzieciaki
Zauważyłem, że Nana stała się ostatnio niezwyczajnie sentymentalna. Twierdziła, że czuje się lepiej, że jest dawną sobą, nie bardzo jej jednak wierzyłem. Może należałoby porozmawiać z jej lekarzem, ale nie chciałem wtykać nosa w jej sprawy. Bardzo tego nie lubiła.
Wszedłem do kuchni i wziąłem sobie z lodówki zimne piwo.
Na drzwiczkach wisiał nowy śmieszny rysunek Jannie, przedstawiający bocianicę w ciąży. Nagle zatęskniłem za nimi wszystkimi. Dla niektórych - między innymi dla mnie - dzieci są dopełnieniem życia, nadają mu jakiś sens, nawet jeśli czasem doprowadzają człowieka do szewskiej pasji. Ale warto pocierpieć. Tak się przynajmniej uważa w naszym domu.
Zadzwoni! telefon. Pomyślałem, że to pewnie Nana.
- Coś takiego, jesteś w domu! - rozbrzmiał w słuchawce znajomy głos. Tak, niespodzianka, niespodzianka. To była Jamilla i bardzo mnie to ucieszyło. Wyobraziłem sobie jej twarz, uśmiech, błyszczące oczy.
- Coś takiego, to ty. Właśnie wróciłem i zastałem dom pusty - powiedziałem. - Nana i dzieci mnie opuścili.
- Mogło być gorzej, Alex. Jestem w pracy. Wpadła mi w piątek paskudna sprawa. W Tenderloin zamordowano irlandzkiego turystę. Może ty mi powiesz, czego pięćdziesięciojednoletni ksiądz z Dublina mógł szukać o drugiej nad ranem w jednej z najbardziej zakazanych dzielnic San Francisco? Dla ułatwienia dodam, że uduszono go tam parą rajstop w rozmiarze XXL. I ja muszę się w tym teraz babrać.
- Z tego, co słyszę, bawi cię ta sprawa. - Uśmiechnąłem się.
Jamilla wciąż się śmiała.
- Zawsze lubiłam dobre zagadki kryminalne. A jak tam twoje śledztwo? Przyznaję, że naprawdę masz poważny zgryz. Myślałam o tym w wolnych chwilach. Ktoś „morduje” oficerów wojska, wrabiając ich w zbrodnie, których nie popełnili.
Podzieliłem się z nią, jak detektyw z detektywem, ostatnimi ustaleniami, potem przeszliśmy na przyjemniejsze tematy, takie jak nasz wspólny pobyt w Arizonie. W końcu powiedziała, że musi wracać do roboty. Po odłożeniu słuchawki zamyśliłem się. Jam kochała pracę w policji i wcale się z tym nie kryła. Ja też lubiłem to, co robię, ale ostatnio zaczynały mnie nachodzić wątpliwości.
Wziąłem z lodówki drugie piwo i poszedłem z nim na górę. Wstępując po schodach, wciąż myślałem o Jamilli. Przyjemne były to myśli. Nic, tylko bezkresne błękitne niebo...
Otworzyłem drzwi sypialni i zatrzymałem się w progu, kręcąc głową.
Na moim łóżku stały dwa duże szklane słoje. Całkiem ładne. Może nawet zabytkowe.
Zawierały na oko tysiąc dwieście kamyków.
Podszedłem do łóżka. Wyjąłem jeden.
Obróciłem go w palcach. Musiałem przyznać, że swoją gładkością przywodzi na myśl coś wartościowego.
Tyle sobót mi jeszcze zostało.
Jak zamierzam je wykorzystać?
Jeszcze tego nie wiedziałem.
78
Przez kilka następnych dni odnosiłem wrażenie, że ktoś chodzi za mną po Waszyngtonie. Że jestem śledzony. Nie udawało mi się jednak nikogo na tym przyłapać. Albo miałem do czynienia z zawodowcami, albo coś mi się uroiło.
W poniedziałek wróciłem do pracy. Przez cały tydzień nie opuszczałem posterunku. W domu, zanim zaszyłem się w gabinecie na poddaszu, poświęcałem kilka dodatkowych godzin dzieciom. Pułkownik Daniel Boudreau z Pentagonu od biedy ze mną współpracował. Przysłał mi dokumentację armii z wojny wietnamskiej. Góra papierzysk, do których od lat nikt nie zaglądał. Zasugerował mi również, że powinienem się skontaktować z Ambasadą Wietnamu. Oni też mieli swoje archiwum.
Wertowałem te teczki do upadłego; powieki same już mi opadały, głowa bolała. Szukałem czegoś, co mogłoby łączyć Ellisa Coopera, Reece'a Tate'a, Laurence'a Houstona, Jamesa Etre, Roberta Bennetta, a nawet Tran Van Luu z tą serią morderstw.
Żadnego związku, niczego, co choćby mgliście na taki związek wskazywało, nie znalazłem. Czy to możliwe?
Ci ludzie nigdy nie zetknęli się ze sobą w Wietnamie.
Późnym wieczorem dostałem kolejny e-mail od Piechura.
Jezu. Zatem Owen Handler rzeczywiście nim nie był. Kto mi przysyła te wiadomości? Kyle Craig? Nadal próbuje mącić mi w głowie? Tylko jakim sposobem mógłby wysyłać e - maile ze ściśle strzeżonego więzienia?
Ktoś je jednak wysyłał i coraz mniej mi się to podobało. Nie ufałem też otrzymywanym tą drogą informacjom. Czyżby i mną próbowano manipulować?
Detektywie Cross!
Jestem trochę zawiedziony pańskimi postępami w śledztwie. Był już pan na dobrym tropie i zarzucił go. Niech się pan obejrzy za siebie, na drogę, którą już pan przebył. Wszystkie odpowiedzi leżą w przeszłości. Czyż nie zawsze na to wychodzi?
Piechur
Pod tekstem widniało coś jeszcze. Bardzo niepokojąca ikonka - słomiana laleczka. Taka sama, jakie znajdowaliśmy.
W środę po pracy wybrałem się do Ambasady Wietnamu przy Dwudziestej Ulicy. Umówiło mnie tam FBI. Na miejsce dotarłem kilka minut przed szóstą i wszedłem od razu na trzecie piętro. Czekała tam już na mnie w swoim małym pokoiku tłumaczka nazwiskiem Thi Nguyen. Na jej biurku stały cztery duże pudła starych akt przechowywanych przez rząd jej kraju.
Usiadłem i Thi Nguyen zaczęła mi odczytywać obszerne fragmenty. Widziałem, że robi to niechętnie. Pewnie przeze mnie musiała zostać po godzinach. Na ścianie za nią wisiała tabliczka: AMBASADA SOCJALISTYCZNEJ REPUBLIKI WIETNAMU. Oraz portret Ho Chi Minha.
- Nic tu nie ma, panie detektywie. Nic nowego - pojękiwała, wertując zakurzone teczki sprzed ponad trzydziestu lat. Poprosiłem ją, żeby powstrzymała się z łaski swojej od takich komentarzy. Westchnęła głośno, poprawiła na nosie dziwaczne okulary w czarnej oprawce i z nadąsaną miną sięgnęła po następną teczkę. Ciągnęło się to kilka dobrych godzin. Coraz bardziej drażniła mnie jej nieuprzejmość.
Około dziewiątej wieczorem Thi Nguyen spojrzała na mnie nagle z zaskoczeniem.
- Chyba coś tu mam - powiedziała. - Może właśnie tego pan szuka.
- Proszę mi to przetłumaczyć, ale nie własnymi słowami. Dokładnie tak, jak jest w oryginale.
- Przecież cały czas tak robię, panie detektywie. Piszą tutaj o nieuzasadnionych atakach na małe wioski w dolinie An Lao. Ofiarami padali cywile. Zdarzyło się to sześć razy. Ktoś musiał o tym wiedzieć. Może nawet Dowództwo Pomocy Wojskowej.
- Niech mi pani przeczyta wszystko, co tam jest na ten temat - powtórzyłem. - Proszę niczego nie pomijać. Tłumaczyć słowo w słowo.
Znudzenie i niechęć, goszczące dotąd na jej twarzy, ustąpiły zainteresowaniu przemieszanemu ze wzburzeniem. To, co teraz czytała, bulwersowało ją.
- Podczas wojny dochodzi do rozmaitych niefortunnych incydentów - zaczęła - ale w dolinie An Lao działo się coś niecodziennego. Dokonywane tam zabójstwa wyglądały na zaplanowaną i metodycznie realizowaną operację. Tak jak ma to miejsce w przypadku waszych seryjnych morderców tutaj, w Ameryce.
- W Azji też zdarzają się seryjni zabójcy - zauważyłem.
Pani Nguyen zjeżyła się.
- Czytajmy dalej... Oficerowie armii południowowietnamskiej kierowali formalne protesty do waszego rządu i do dowództwa armii Stanów Zjednoczonych. Wiedział pan o tym? Protesty takie płynęły również z miasta, które nosiło wtedy nazwę Sajgon. Według armii południowowietnamskiej; ci ludzie padali ofiarą morderstw. Morderstw, nie działań wojennych. Mordowano niewinnych cywilów, w tym dzieci.
Ściągnęła brwi i pokręciła głową.
- Jest tu więcej o okolicznościach tych morderstw. Mężczyźni, kobiety, dzieci... zabijano niewinnych cywilów... Ciała często malowano.
- Na czerwono, biało i niebiesko - wpadłem jej w słowo. - To malowanie było wizytówką pozostawianą przez zabójców.
Pani Nguyen spojrzała na mnie podejrzliwie.
- Skąd pan wie? Wiedział pan o tych strasznych morderstwach? Czemu pan się nimi interesuje?
- Powiem pani, kiedy skończymy. Proszę kontynuować. To może być to, czego szukam.
Po dwudziestu minutach pani Nguyen natrafiła na coś, co kazałem sobie odczytać jeszcze raz.
- Do doliny An Lao skierowano grupę rangersów. Nie napisano tu tego wprost, ale prawdopodobnie zostali wysłani do tamtego rejonu z zadaniem przeprowadzenia dochodzenia w sprawie tych morderstw. Przykro mi, panie detektywie. Nie napisano tu też wyraźnie, czy wywiązali się z tego zadania.
- Wymienia się tam jakieś nazwiska? - spytałem. - Kto wchodził w skład tej grupy? - Krew pulsowała mi w skroniach.
Pani Nguyen westchnęła i pokręciła głową. Po chwili wstała zza biurka.
- Na czwartym piętrze jest więcej takich pudeł ze starymi aktami. Proszę za mną, panie detektywie. Mówi pan, że ludzie dalej są w ten sposób zabijani?
Kiwnąłem głową i wspiąłem się za panią Nguyen piętro wyżej. Pudła zajmowały cały regał. Pomogłem zdjąć kilka i znieść je do jej pokoju.
Przeglądaliśmy we dwójkę zawartość do późnych godzin nocnych, potem przez cały czwartkowy wieczór i spotkaliśmy się nawet - podczas jej przerwy na lunch w piątek. Wciągnęła ją ta praca. Ustaliliśmy, że rangersi wysłani do doliny An Lao byli wojskowymi zabójcami. Niestety, dokumenty nie były ułożone chronologicznie. Wrzucano je jak leci do pudeł, gdzie obrastały kurzem, i nikt już ich więcej nie czytał.
Około czternastej piętnaście w piątek otworzyliśmy kolejną partię pudel wypchanych dokumentami nawiązującymi do śledztwa w dolinie An Lao.
Thi Nguyen podniosła na mnie wzrok.
- Mam nazwiska tych zabójców - oznajmiła. - I chyba nazwę samej operacji. Piszą tutaj, że nadano jej kryptonim Trzy Ślepe Myszki.
CZĘŚĆ 4
RANY WYLOTOWE
79
Tak więc miałem już trzy nazwiska - nazwiska trzech żołnierzy, których skierowano przed laty do doliny An Lao, by położyli tam kres mordowaniu cywilów. Musiałem teraz zachować jak najdalej posuniętą ostrożność. Pośpiech był niewskazany. Cały tydzień poświęciliśmy z Sampsonem na ustalenie aktualnego miejsca pobytu tych mężczyzn i przeprowadzenie dyskretnego wywiadu na ich temat.
Ostateczne potwierdzenie, którego nam jeszcze brakowało, przyszło od Rona Burnsa z FBI. Ron wyjawił mi mianowicie, że FBI od jakiegoś czasu podejrzewa tych osobników o dokonanie dwóch innych profesjonalnych zabójstw na zlecenie. Ofiarą pierwszego padł polityk w Cincinnati, drugiego - żona przewodniczącego związku zawodowego w Santa Barbara w Kalifornii.
Ich nazwiska brzmiały:
Thomas Starkey Brownley Harris Warren Griffin Trzy Ślepe Myszki
W ten piątek po pracy pojechaliśmy z Sampsonem do Rocky Mount w Karolinie Północnej. Byliśmy na tropie facetów, którzy odgrywali istotną rolę w tajemniczych zbrodniach, do jakich dochodziło przed trzydziestu laty w dolinie An Lao. Co, u diabła, naprawdę się tam wydarzyło? Dlaczego wciąż ginęli ludzie?
Od Rocky Mount dzieliło nas już niespełna pięć mil, a w krajobrazie nadal dominowały pola uprawne i wiejskie sklepiki przy skrzyżowaniach dróg. Przejechaliśmy przez miasto i zawróciliśmy, jeszcze raz mijając lotnisko Rocky Mount - Wilson i szpital Nash General oraz siedzibę firmy Heckler & Koch, z ramienia której Starkey, Harris i Griffin jako zespół przedstawicieli handlowych współpracowali z kilkoma bazami wojskowymi, w tym z Fort Bragg.
Około szóstej wieczorem zaparkowaliśmy przed barem Heels, miejscem spotkań lokalnych kibiców sportowych, i weszliśmy do środka. Zaglądali tu często kierowcy wyścigowi, jak również kilku koszykarzy z drużyny Charlotte Hornets, klientela była więc rasowo zróżnicowana. Udało nam się bez zwracania na siebie uwagi wmieszać w hałaśliwy, ożywiony tłumek. Z zamontowanych na ścianach półek ryczało z tuzin nastawionych na cały regulator telewizorów.
Bar znajdował się niecałą milę od zakładów Heckler & Koch US, miejsca zatrudnienia sporego odsetka jego bywalców. Firma ta była jednym z największych pracodawców w mieście zaraz po Abbott Laboratories i Consolidated Diesel. Zastanawiało mnie, czy te produkujące broń zakłady mogą mieć jakiś związek z morderstwami. Prawdopodobnie nie, ale niewykluczone.
Nawiązałem przy barze rozmowę z kierownikiem działu w H & K. Podyskutowaliśmy sobie o sytuacji drużyny Carolina Panthers, potem wzięliśmy na języki jego firmę. Wyrażał się o niej w samych superlatywach, twierdząc, że jest tam „jak w rodzinie” i że to „zdecydowanie jeden z najlepszych zakładów pracy w Karolinie Północnej”. Rozmowa zeszła następnie na broń palną w ogóle, a pistolet maszynowy MP5 w szczególności. Kierownik poinformował mnie, że MP5 znajduje się w wyposażeniu formacji SEAL marynarki wojennej i oddziałów antyterrorystycznych SWAT oraz że upodobały go sobie również miejskie gangi. To ostatnie o MP5 już wiedziałem.
Napomknąłem niby od niechcenia o Starkeyu, Harrisie i Griffinie.
- Dziwię się, że Toma i Brownleya jeszcze tu nie ma - powiedział kierownik. - W piątek zazwyczaj wpadają. Skąd ich znasz? - zapytał, ale zdziwienia nie okazywał.
- Służyliśmy razem dawno temu - wtrącił Sampson. - Od sześćdziesiątego dziewiątego do siedemdziesiątego.
Kierownik pokiwał głową.
- Też byliście w rangersach? - spytał.
- Nie, w regularnej armii - odparł Sampson. - W piechocie.
Porozmawialiśmy też z paroma innymi pracownikami H & K. Wszyscy wychwalali pod niebiosa swoją firmę. Znali Starkeya, Harrisa i Griffina i wiedzieli, że służyli kiedyś w rangersach. Odnosiłem wrażenie, że ta trójka jest tu bardzo popularna, a być może uchodzi nawet za lokalnych bohaterów.
Było chyba kwadrans po dziewiętnastej, kiedy Sampson nachylił się i szepnął mi do ucha:
- Frontowe drzwi. Patrz, kto wszedł. Trzy urzędnicze garniturki. Wcale nie wyglądają na zabójców.
Odwróciłem się powoli i rzuciłem dyskretnie okiem. Fakt, na zabójców zdecydowanie nie wyglądali.
- Ale nimi są - powiedziałem do Sampsona. - Wojskowi zabójcy o powierzchowności najporządniejszych facetów w barze, jeśli nie w całej Karolinie Północnej.
Obserwowaliśmy całą trójkę przez resztę wieczoru - trio zawodowych morderców.
Rozdział 80
Zatrzymaliśmy się z Sampsonem w Holliday Inn, niedaleko międzystanowej. Nazajutrz wstaliśmy o szóstej.
Potencjalnie zabójcze dla serca, ale całkiem smaczne śniadanie (omlety z „domowymi frytkami smażonymi na głębokim tłuszczu”) zjedliśmy w pobliskiej knajpce Denny's. Potem ułożyliśmy sobie plan działania na nasz wielki dzień. Poprzedniego wieczoru dowiedzieliśmy się, że firma Heckler & Koch urządza dzisiaj rodzinny piknik dla pracowników. Zamierzaliśmy wkręcić się na imprezę. I trochę tam namieszać.
Po śniadaniu pojechaliśmy obejrzeć sobie domy trzech podejrzanych. Z odtwarzacza CD przygrywała nam grupa Maze. Miły kontrast z zaściankowością Rocky Mount. Miasto pozdrawia wieś.
Zabójcy mieszkali w eleganckich osiedlach Knob Hill, Falling River Walk i Greystone. Nowe Południe. Spokojne, gustowne, cywilizowane jak diabli.
- Potrafią się wtopić w otoczenie - skomentował Sampson, kiedy mijaliśmy dwu i pół kondygnacyjny dom w kolonialnym stylu zajmowany przez Warrena Griffina - ci nasi chłopcy od mokrej roboty.
- Są dobrzy w swoim fachu - powiedziałem. - Nie dali się dotąd złapać. Nie mogę się już doczekać, kiedy poznam ich osobiście.
O ósmej wróciliśmy do Holiday Inn, żeby przygotować się na piknik i w ogóle na wszystko, co mogło się dziś wydarzyć. Nie do wiary, że trzej zabójcy potrafili tak dobrze się wpasować w społeczność Rocky Mount. Strach pomyśleć, co może kryć się za niewinnymi z pozoru fasadami innych małych, sennych miasteczek. Może nic, a może całe multum diabli wiedzą czego.
1 ja, i Sampson pochodziliśmy z Karoliny Północnej, ale teraz bywaliśmy tu rzadko i niestety, w większości przypadków, służbowo. Piknik urządzany przez fabrykę broni miał się rozpocząć o jedenastej. Postanowiliśmy, że pojawimy się na nim około pierwszej, kiedy tłum uczestników zgęstnieje. Jak zorientowaliśmy się poprzedniego wieczoru, wybierali się tam niemal wszyscy pracownicy H & K, od sprzątaczek po kierownictwo.
W tym Starkey, Harris i Griffin - z rodzinami.
No i, rzecz jasna, ja z Sampsonem.
Nadchodził czas rozrachunku.
81
Dzień był gorący, parny i nawet kucharze w fartuchach z nadrukiem BBQ FROM HEAVEN kryli się w cieniu, sączyli tam ziemnego Dr Peppera i rzadziej niżby należało podchodzili do grilli, aby przewrócić piekące się na nich żeberka. Uczestnikom firmowego pikniku upał zdawał się nie przeszkadzać, dobrze się bawili w tę piękną sobotę. Kolejny kamyk wyjęty ze słoja.
Siedzieliśmy z Sampsonem pod starym dębem zasłuchani w koncert miejscowego ptactwa. Popijaliśmy mrożoną herbatę z plastikowych szklanek do złudzenia przypominających szklane. W podkoszulkach z nadrukiem H & K RZĄDZI nie wyróżnialiśmy się z otoczenia.
Nozdrza łaskotał smakowity aromat grillowanych żeberek. Dym unoszący się z rusztu odstraszał wszelkie latające paskudztwo.
- Znają się na przyrządzaniu żeberek - zauważył Sampson.
Rzeczywiście się znali, i ja też. Żeberka, żeby dobrze doszły, nie mogą być wystawione na bezpośrednie działanie ciepła; w grillu usypuje się więc dwa stosiki węgla drzewnego, jeden przed, drugi za rusztem, na którym żeberka są ułożone. I tutaj postępowano zgodnie z tą zasadą. Przyrządzania żeberek, i nie tylko, nauczyła mnie Nana. Chciała, żebym dorównał jej w kuchni. Na razie daleko mi jeszcze było do tego, ale robiłem postępy. Kiedy zachodziła taka potrzeba, potrafiłem ją zastąpić.
Wiedziałem nawet, że światek grillowiczów dzieli się na dwa obozy - jeden obstaje przy „doprawianiu na sucho”, drugi przy „doprawianiu na mokro”. Doprawianie na sucho to nacieranie mieszanką soli, pieprzu, papryki i brązowego cukru, co ma nadać mięsu ostrości i słodyczy i wydobyć z niego głębię smaku. Doprawianie na mokro polega na uprzednim wymoczeniu mięsa w jabłeczniku z dodatkiem szalotki, pieprzu jalapeno, keczupu, brązowego cukru i pasty pomidorowej. Mnie smakowało mięso przyprawiane i na jeden, i na drugi sposób, byle tylko zostało wypieczone tak, żeby odchodziło od kości.
- Jak to miło popatrzeć, kiedy ludzie bawią się tak dobrze, po amerykańsku - rzekł Sampson. - Przypomnij mi, żebym ci opowiedział o Billie z Jersey.
- O Billie? - spytałem. - Jakiej Billie?
- Cierpliwości, partnerze. Teraz jesteśmy w pracy. Tropimy trzech zimnokrwistych zabójców.
Fakt. Zajęci byliśmy obserwowaniem z bezpiecznej odległości rodzin Starkeya, Harrisa i Griffina. Zauważyłem, że Thomas Starkey zerknął kilkakrotnie w naszą stronę. Czyżby poczuł pismo nosem? Jeśli nawet, to nie wyglądał na zdenerwowanego ani zaniepokojonego.
- Myślisz, że to oni załatwili pułkownika Handlera? - spytał Sampson. - Że wiedzą, kim jesteśmy?
- Jeśli nie, to wkrótce się dowiedzą.
Sampson jakby mnie nie słuchał.
- Na tym polega twój wielki plan? Dać się zabić tu, w Rocky Mount?
- Nie zrobią niczego w obecności swoich rodzin - powiedziałem.
- Jesteś pewien?
- Nie - odparłem. - Pewien nie jestem, ale tak mi się wydaje.
- To mordercy, Alex.
- Zawodowi mordercy - uściśliłem. - Nie bój się, wybiorą odpowiedni czas i miejsce.
- Ja się nie boję - powiedział Sampson. - Tylko ręce mnie świerzbią, żeby się wreszcie dobrać do chłopaków.
Pogawędziliśmy potem z kilkoma pracownikami H & K i ich rodzinami. Byli rozmowni, a my przyjacielscy. Przedstawialiśmy się jako nowi w firmie i nikt nie podawał tego w wątpliwość. Mało tego, serdecznie nas witano. Ludzie z Rocky Mount byli bardzo sympatyczni. Z małymi wyjątkami.
Po lunchu przyszedł czas na gry zespołowe i inne sportowe zabawy: wyścigi pływackie, siatkówka, piłka nożna, softball oraz zawody przygotowane specjalnie dla dzieci.
Starkey, Harris i Griffin, po zastanowieniu, skierowali się w stronę jednego z sąsiadujących ze sobą boisk do softballu.
Odczekaliśmy z Sampsonem chwilę i ruszyliśmy za nimi.
Niech gra się rozpocznie.
82
- Potrzeba nam dwóch do skompletowania drużyny. Umiecie grać, wielkoludy? - zwrócił się do nas starszy mężczyzna w koszulce z nadrukiem Atlanta Braves i w baseballowej czapeczce. - Zapraszamy. To towarzyski mecz.
Zerknąłem na Sampsona. Uśmiechnął się i powiedział:
- Jasne, grywa się od czasu do czasu.
I tak trafiliśmy do drużyny skleconej ze zbieraniny patałachów, której przydałoby się chyba więcej niż dwóch zawodników. Starkey, Harris i Griffin wchodzili w skład drugiej drużyny - naszych godnych przeciwników w towarzyskim meczu.
- Stoimy chyba na straconej pozycji - mruknął do mnie Sampson.
- Nie przyjechaliśmy tu wygrywać meczów softballu - przypomniałem mu.
Uśmiechnął się.
- Tak, ale przegrywać też nie przyjechaliśmy.
Gra tylko z pozoru toczyła się o pietruszkę. Przeciwnicy najwyraźniej zawzięli się, żeby nas pognębić. Starkey i Harris byli nieźli, zresztą wszyscy w ich zespole sprawiali takie wrażenie. Nasza drużyna była nierówna, a oni bezlitośnie wykorzystywali nasze słabe strony. Po pierwszej rundzie przegrywaliśmy dwoma punktami, po trzeciej już czterema.
Kiedy zbiegaliśmy z boiska, żeby przejąć pałkę, Sampson klepnął mnie w pośladek.
- A ja ci mówię, że nie przyjechaliśmy tu przegrać - powiedział.
W tej rundzie Sampson miał odbijać jako trzeci. Ja jako czwarty, o ile ktoś zdoła zaliczyć bazę. Zaczynał chudy starszy Meksykanin. Piłka, którą ledwie musnął pałką, spadła w polu wewnętrznym. Wywołało to wśród naszych oponentów ogólną wesołość i pod adresem niefortunnego pałkarza posypały się zarzuty, że nie ma cojones, w wolnym tłumaczeniu jaj. Następny przy pałce, brzuchaty księgowy, uderzył piłkę tak, że przeleciała nad głową obrońcy drugiej bazy i spadła tuż za nim. Nasi rywale pokładali się ze śmiechu.
- Więcej szczęścia niż rozumu - wrzasnął z pierwszej bazy nasz zawodnik, poklepując się po piwnym brzuszysku.
Przyszła kolej na Sampsona. Nie wykonał nawet próbnego zamachu, dotknął tylko gumowej mety czubkiem najdłuższej i najcięższej pałki, jaką udało mu się wygrzebać z tych, które były do dyspozycji.
- Uwaga, krzepki pałkarz. Lepiej przesuńcie dalej ogrodzenie! - zawołał Starkey zajmujący pozycję między drugą a trzecią bazą. Wyglądał jak rasowy baseballista, poruszał się lekko i zwinnie zarówno przy pałce, jak i w polu.
Sampson stał z pałką na ramieniu. Nikt prócz mnie nie wiedział, czego się można spodziewać po tym olbrzymie, a i ja nie zawsze to wiedziałem. W dzieciństwie często razem grywaliśmy. Za młodu, w szkole średniej, Sampson był najlepszym w mieście napastnikiem, ale w ostatniej klasie nie zgłosił się nawet do drużyny futbolowej. Jeszcze lepiej szło mu w baseballu, ale wyrósłszy z Małej Ligi, nie grał już w zorganizowaną piłkę.
Stałem za nim i próbowałem odgadnąć, jak zagra. Boisko nie było w rzeczywistości ogrodzone, a więc nawet gdyby chciał, nie mógłby przenieść piłki ponad płotem. Co zatem zrobi?
Ku strefie odbić pomknęła pierwsza piłka. Trudno było sobie wyobrazić bardziej soczystą, bardziej proszącą się o odbicie. Sampson nie zdjął nawet pałki z ramienia.
- Co, nie przypasowało? - zawołał do Sampsona Warren Griffin, autor tego rzutu. On też był niezłym zawodnikiem. - Czemu nie próbowałeś jej odbić?
- Za łatwa.
Griffin uśmiechnął się. Skinął na Harrisa, który stał na pozycji łapacza, żeby się przygotował. Brownley Harris wyglądał jak trochę niższa wersja Carltona Fiska, starego dobrego zawodnika drużyny Red Sox. Grubaska.
Następną piłkę Griffin podkręcił. Był naprawdę dobry, jak to mówią, z cicha pęk.
Ale Sampson też.
Machnął jakby od niechcenia pałką i odbita lekko piłka wylądowała dokładnie na linii trzeciej bazy. Byli tak zaskoczeni, że mógłby dojść do pierwszej bazy spacerkiem. A więc pierwsza baza zaliczona.
- Teraz ty, skarbie - krzyknął do mnie stamtąd Sampson.
Uśmiechnął się i puścił oko.
Kręcąc głową, wkroczyłem w strefę odbijania. Zabił mi klina, tak jak sobie zaplanował.
- Ty też życzysz sobie trudniejszą? - zawołał Griffin z pola miotacza.
- Bijesz daleko czy ścinasz? - krzyknął kpiąco Starkey spomiędzy drugiej i trzeciej bazy.
Łapacz, Brownley Harris, ustawił się za mną.
- No jak, mistrzu? Jaką chcesz? - zawołał Griffin. Spojrzałem na niego.
- Zaskocz mnie! - odkrzyknąłem.
Griffin złożył się do rzutu. Zanosiło się na ostrą piłkę.
Co, u diabła? - pomyślałem. To miał być towarzyski mecz.
Piłka szła trochę za wysoko, ale na tyle blisko mnie, że nie mogłem się oprzeć pokusie i uderzyłem. Skrzypnęła pałka, piłka śmignęła tuż nad głową miotacza i mknęła dalej, nabierając szybkości i wysokości. Przeleciała nad głową łapacza z pola. Ławka naszej drużyny nieudaczników darła się i wiwatowała. W Pipidówce nareszcie coś się działo.
Obiegając bazy, byłem w swoim żywiole. Kiedy dotknąwszy drugiej, mijałem Starkeya, napotkałem jego spojrzenie. Zupełnie jakby coś wiedział. Czyżby?
Dobiegłem do trzeciej i zobaczyłem przed sobą Sampsona; machał na mnie z mety. Nie oglądałem się nawet na pole zewnętrzne - musiałem zaliczyć ten punkt, bez względu na to, co się tam dzieje.
Skręciłem ostro przy trzeciej bazie i przyśpieszyłem. Od lat tak szybko nie biegłem. Wprost frunąłem w powietrzu.
Na mecie czekał na mnie Brownley Harris - ale gdzie piłka? Pędząc z wiatrem w zawody, zobaczyłem ją, jak odrzucona przez łapacza z pola zewnętrznego odbija się raz i drugi w wewnętrznym. O żesz ty, nie zdążę. Cholera.
Harris czekał na nią spokojnie. Miał mnie.
Zaszarżowałem na niego. Harris blokował swoim zwalistym ciałem drogę do mety. Jeśli wpadnę na niego całą siłą rozpędu, może wypuści piłkę. Wlepiał we mnie ciemne, głęboko osadzone oczy. Przygotował się na zderzenie, przyjmując postawę futbolisty. Zachował jeszcze siłę i formę. Ranger. Zabójca. W jego oczach pojawiły się złe błyski.
Zbliżając się, opuściłem bark. Niech widzi, co go zaraz czeka.
W ostatniej chwili wykonałem gwałtowny zwrot, ominąłem łukiem łapacza i lewą dłonią dotknąłem mety pomiędzy jego grubymi łydkami i ubłoconymi butami.
- Punkt! - wrzasnął sędzia, rozrzucając szeroko ramiona.
Zbierając się z ziemi, zobaczyłem kątem oka Starkeya sadzącego w moją stronę długimi susami. Czyżby zanosiło się na kłopoty? Przecież to tylko towarzyski mecz.
Podbiegł i z całych sił klepnął mnie otwartą dłonią w plecy.
- Dobre to było - powiedział. - Załatwiłeś nas na cacy, partnerze. Należy się rewanż. Cholera, tak czy owak, gramy w jednej drużynie, prawda? Firma górą.
Jezu, on rzeczywiście wyglądał na sympatycznego, faceta.
Bardzo sympatycznego, jak na zabójcę.
83
- Nieźle biegasz jak na zramolałego gliniarza po czterdziestce - powiedział Sampson, kiedy szliśmy przez zakurzony parking zastawiony głównie minivanami i pikapami. Firmowy piknik już się nam opatrzył. Po naszym popisowym wystąpię przegraliśmy ostatecznie mecz softballu siedmioma punktami - a mogło być gorzej.
- Przynajmniej nie muszę celować piłką w linię, żeby dobiec do bazy.
- Nie spodziewali się tego, skarbie. Podziałało, nie? Zadałem im bobu.
- Przegraliśmy mecz.
- Ale nie wojnę - powiedział Sampson.
- Też prawda. Wojny nie. W każdym razie jeszcze nie.
Pojechaliśmy na osiedle Falling River Walk. Zaparkowałem tuż za węgłem domu Thomasa Starkeya. Dom był z czerwonej cegły, miał białe obmurowania wokół okien i czarne okiennice. Stał na dobrze utrzymanej, akrowej działce obsadzonej rododendronami, świerkami i górskim wawrzynem. Minęliśmy klomb żółtych chryzantem i podeszliśmy do bocznych drzwi.
- Ładnie to tak? - spytał Sampson. - Włamywać się ludziom do domów w biały dzień.
- Chyba wiedzą, kim jesteśmy - odparłem. - Wiedzą, że jesteśmy tu z ich powodu.
- Chyba. Rangersi są w armii elitarną jednostką lekkiej piechoty. Większość to porządni faceci. „Rangersi przecierają szlak”. Tak brzmi ich motto od D-Day na plaży Omaha. Ostrze włóczni.
- A w Wietnamie? - spytałem.
- Było tam mnóstwo rangersów. Przeprowadzali najtrudniejsze misje rozpoznawcze. Siedemdziesiąta Piąta Dywizja Piechoty. Doborowi żołnierze, najlepsi. Prawdopodobnie mają też najlepszych wojskowych zabójców.
Otworzenie bocznych drzwi domu Starkeya zajęło mi niecałą minutę. Prowadziły do małej pralni, w której zalatywało chlorem i detergentami. Nie słyszeliśmy, żeby włączył się jakiś alarm akustyczny, ale to jeszcze nie oznaczało, że wchodząc tutaj, nie uruchomiliśmy innego systemu zabezpieczającego.
- Czy to możliwe, żeby oni trzej służyli nadal w wojsku? - spytałem. - Dajmy na to, jako grupa do zadań specjalnych?
- Myślałem już o tym. Liczę na to, że nie mamy do czynienia z czymś, co armia stara się ukryć.
- Ale nie wykluczasz takiej możliwości?
- Powiedziałem już, liczę na to, że tak nie jest. Darzę wojsko sympatią, skarbie. Hurra!
Dom miał najwyżej kilka lat i w środku był uderzająco schludny i zadbany. Dwa kamienne kominki na parterze, sklepione sufity, pokój gier z dobrze zaopatrzonym barkiem i stołem bilardowym. Miał na oko pięć tysięcy stóp kwadratowych i kosztował ze czterysta tysięcy dolarów. Thomasowi Starkeyowi całkiem dobrze się wiodło na posadce przedstawiciela handlowego. Griffinowi i Harrisowi też, sądząc po domach, w których mieszkali.
Wszystko tu było wypucowane i poukładane; nawet dziecięce zabawki na półkach. Starkey z żoną wyraźnie egzekwowali dyscyplinę.
Kuchnia była wyposażona w najnowocześniejsze urządzenia i sprzęty. Wielka lodówka Sub-Zero, wiszące nad blatem garnki i patelnie All-Clad ze stali nierdzewnej. Na prawym tylnym palniku kuchenki gazowej poczesne miejsce zajmował olbrzymi żeliwny rondel.
Z główną sypialnią sąsiadował mały pokoik, który okazał się być gabinetem Starkeya. Mnóstwo pamiątek z wojska i fotografii. Przebiegłem wzrokiem po zdjęciach zdobiących ściany. Na kilku rozpoznałem Griffina i Harrisa, ale nikogo z ludzi, których wrobili w morderstwa. Fotografii Ellisa Coopera też nie spodziewałem się zobaczyć, choć żywiłem w głębi duszy taką nadzieję.
Sampson wysuwał szuflady biurka i przeglądał zawartość kilku wpuszczonych w ścianę półek. Przed ścienną szafą zamkniętą na kłódkę zawahał się i obejrzał na mnie.
Wzruszyłem ramionami.
- Nie krępuj się. Po to tu w końcu przyszliśmy.
- Teraz nie będzie już odwrotu.
Wyciągnął swojego glocka i rąbnął kolbą. Kłódka ostała się, ale ze ściany wyszedł zawias. Widać kłódka miała tylko bronić dostępu dzieciom i może żonie.
- Świńskie obrazki - oznajmił Sampson, myszkując w środku. - Świerszczyki, parę z gatunku sado-macho. Jeden z małymi dziewczynkami. O, a tutaj wygolone kobitki. Dużo Azjatek. Zaraz. A może to oni załatwili te dziewczyny w Nowym Jorku?
Sampson opukał wewnętrzne ścianki szafy, szukając tajnych skrytek.
- Nic. Same obrzydliwe pornosy. Nie kwalifikuje się na męża i tatusia roku, ale to chyba dla nas żadna nowina.
Szukałem dalej, ale straciłem już nadzieję, że znajdę coś obciążającego.
- Trefny towar trzyma pewnie gdzie indziej. Chodźmy stąd. Zostawiamy wszystko, jak jest. Niech Starkey wie, że tu byliśmy.
- Oj, może się oberwać poczciwcowi od małżonki - westchnął Sampson i puścił do mnie oko.
- I bardzo dobrze. Należy mu się.
Opuściliśmy dom tą samą drogą, którą do niego weszliśmy - bocznymi drzwiami. Na drzewach ćwierkały ptaki. Jak słodko. Na błękitnym niebie świeciła białozłota kula słońca. Ładne miasteczko to Rocky Mount.
Oparci o stojącego przed domem niebieskiego suburbana GMC, czekali na nas Starkey, Harris i Griffin.
Trzy Ślepe Myszki.
Czy, jak kto woli, trzech przeciwko dwóm.
84
Nie było sensu się maskować. Wyjęliśmy z Sampsonem spluwy. Trzymaliśmy je lufami w dół, nie mierząc do nikogo. Nic nie wskazywało, że tamci trzej są uzbrojeni. Towarzyska gra, nieprawdaż?
- Nie tutaj - zawołał do nas Starkey. - Tu mieszkają moja żona i dzieci. To spokojna okolica. Porządni sąsiedzi.
- No i ta pornokolekcja, którą tu trzymasz - odkrzyknąłem. - Sado-macho, perwersyjny seks. Pamiątki po dziewczynkach z wojny.
Uśmiechnął się z przymusem i kiwnął głową.
- To też. Detektywi, tak? Z Waszyngtonu? Koledzy sierżanta Ellisa Coopera. Nie macie tu nic do roboty. Wracajcie lepiej do siebie. Bezpieczniej tam niż w Rocky Mount. Możecie mi wierzyć.
- Wiemy, co zrobiliście - powiedziałem. - W każdym razie w ogólnych zarysach. Nie wiemy jeszcze dlaczego. Ale i do tego dojdziemy. To tylko kwestia czasu. Co się wydarzyło w dolinie An Lao w Wietnamie, pułkowniku Starkey? To musiała być jakaś grubsza afera, prawda? Sprawy wymknęły się spod kontroli. Dlaczego Trzy Ślepe Myszki nadal w akcji?
Starkey nie próbował się niczego wypierać.
- Nic nam nie możecie zrobić. Jak już powiedziałem, wracajcie tam, skąd przyjechaliście. Traktujcie to jako przyjacielskie ostrzeżenie. Nie jesteśmy z gruntu źli. Robimy tylko, co do nas należy.
- A jeśli nie wyjedziemy? - zapytał Sampson. - Jeśli zostaniemy w Rocky Mount i będziemy kontynuowali śledztwo, to co? Zabiliście mojego przyjaciela.
Starkey złożył dłonie i spojrzał na Griffina i Harrisa. Widać było, że wcale nie są nastawieni przyjaźnie.
- Nie zbliżajcie się więcej do naszych domów - powiedział Starkey.
Spojrzenie miał zimne i ostre, mówiące: „Nie jesteśmy z gruntu źli. Jesteśmy o wiele gorsi”. Zabójca.
Brownley Harris odepchnął się od maski suburbana.
- Słyszeliście, co powiedział? Słyszeliście, czarnuchy? Na pewno słyszeliście. No to wypierdalać stąd w podskokach i żebyśmy was więcej nie widzieli. I nie zawracać ludziom głowy tymi pierdołami. Zrozumiano? Zrozumiano, kurwa?
Uśmiechnąłem się.
- Aleś ty w gorącej wodzie kąpany. Dobrze wiedzieć. Starkey jest tu szefem. Kim ty w takim razie jesteś, Griffin? Zwykłą ciurą?
Warren Griffin parsknął śmiechem.
- A żebyś wiedział. Jestem zwyczajną ciurą. I artylerią. Takich neptków jak wy zjadam na śniadanie.
Nawet mięsień mi nie drgnął. Sampsonowi też. Patrzyliśmy spokojnie na tę trójkę.
- Jedno mnie zastanawia, Starkey. Skąd o nas wiesz? Kto ci powiedział?
Jego odpowiedź wstrząsnęła mną do głębi.
- Piechur. - Tu pułkownik Thomas Starkey uśmiechnął się i uchylił czapki.
85
Wieczorem tego dnia wracaliśmy z Sampsonem międzystanową do Waszyngtonu. Zaczynałem odczuwać awersję, a co najmniej niechęć do 1-95 i hord pędzących nią, plujących spalinami ciągników siodłowych.
- Okoliczności mogłyby być bardziej sprzyjające, ale miło spędzam czas w twoim towarzystwie - powiedziałem, kiedy wyprzedzaliśmy kolejną ciężarówkę. - Tylko coś ty taki małomówny. Masz jakieś zmartwienie?
Zerknął na mnie.
- Pamiętasz, jak pewnego razu zwaliłem się na głowę tobie i Nanie? Mieliśmy chyba wtedy po jedenaście lat. Przemieszkałem u was ze dwa tygodnie.
- Pamiętam mnóstwo takich razów - odparłem. - Nana mawiała, że jesteśmy jak bracia. Prawie nie wychodziłeś z naszego domu.
- To było co innego, skarbie. Wiem nawet, dlaczego nie pamiętasz. Jak chcesz, to ci powiem.
- Zamieniam się w słuch.
- Widzisz, nie miałem zwyczaju wracać zaraz po szkole do domu. Nikt tam na mnie nie czekał. Tamtego wieczoru dotarłem do chałupy gdzieś koło dziewiątej, może wpół do dziesiątej. Zrobiłem sobie gulasz z wołowiny z puszki i usiadłem przed telewizorem. Byłem wtedy fanem serialu „Mission: Impossible”, oglądałem wszystkie odcinki. Nagle ktoś puka do drzwi. Idę otworzyć, patrzę - Nana. Przytuliła mnie tak jak do dzisiaj to robi, kiedy do was wpadam. Spytała, czy poczęstuję ją tym gulaszem. Powiedziała, że ona robi go z sadzonym jajkiem. I zarechotała jak to ona. No wiesz.
- Nie przypominam sobie niczego takiego. Mówisz, że przyszła do ciebie późnym wieczorem i jedliście razem gulasz?
- Mój ojciec odsiadywał wtedy rok więzienia - ciągnął Sampson. - Normalka. Matkę skazano tego dnia po południu za posiadanie heroiny w ilościach handlowych. Dostała parę miesięcy. Opieka społeczna nie zastała mnie w domu. Ktoś zadzwonił do Nany i przyszła. Naprawdę zjadła trochę tego gulaszu, który sobie upitrasiłem. Nawet jej smakował. Powiedziała, że mam zadatki na dobrego kucharza. Potem oznajmiła, że zabiera mnie na jakiś czas do was. Nie kryła dlaczego. Wtedy po raz pierwszy i nie ostatni Nana mnie uratowała.
Kiwnąłem głową. Słuchałem dalej, nie przerywając.
- To ona poradziła mi, żebym po szkole średniej zaciągnął się do wojska - podjął Sampson. - To za jej namową po przejściu do cywila wstąpiłem do akademii policyjnej. To twoja babka, ale dla mnie jest jak matka. Ojca właściwie nigdy nie miałem. Ty zresztą też. Wydaje mi się, że głównie dlatego trzymaliśmy od samego początku taką sztamę.
Ja, w odróżnieniu od Sampsona, nie potrafiłbym się tak przed kimś otworzyć. Nadal milczałem. Nie wiedziałem, do czego zmierza, ale czekałem cierpliwie, aż się do woli wygada.
- Żyłem dotąd w przekonaniu, że nie nadaję się na ojca ani na dobrego męża. Zwyczajnie nie widziałem się w tych rolach. A z tobą jak było?
- Miałem kiedyś pewne obawy - odparłem. - Przeszło mi, kiedy poznałem Marię. Może nie do końca, ale zawsze.Wiedziałem, że z Marią mi się ułoży. Reszta obaw minęła mi bez śladu, kiedy pierwszy raz wziąłem na ręce Damona. Sampson uśmiechnął się, a potem roześmiał w głos.
- Poznałem kogoś, Alex. Dziwna rzecz, ale przy niej czuję się szczęśliwy i zwierzam jej się ze swoich sekretów. Spójrz tylko na moją gębę, uśmiechnięta od ucha do ucha jak ta pieprzona halloweenowa dynia.
Teraz śmieliśmy się już obaj. A co, nie wolno? Tyle już czasu się przyjaźniliśmy, a ja po raz pierwszy widziałem Sampsona zakochanego.
- Boję się tylko, że coś schrzanię - powiedział, ale dalej się śmiał. Żartowaliśmy i śmialiśmy się przez resztę drogi powrotnej. Jezu, John Sampson ma przyjaciółkę.
Billie.
86
Nana zwykła mawiać: „Kto się śmieje przed śniadaniem, ten po kolacji płacze”. Brzmi to może trochę dziwacznie, bywa jednak, że się sprawdza.
Skręciwszy tego wieczoru w Piątą Ulicę już z daleka zobaczyłem czerwono - białą karetkę pogotowia stojącą przed naszym domem.
Zgasiłem silnik i wyskoczyłem z porsche jak z procy.
Lało, wiał porywisty wiatr. Oślepiony deszczem wbiegłem po schodkach i wpadłem do domu. Serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi, a głos wewnętrzny szeptał: „Nie, nie, nie”.
Słysząc głosy dochodzące z living roomu, skręciłem tam, przygotowany na najgorsze.
Nana siedziała z dziećmi na starej sofie. Trzymali się za ręce.
Naprzeciwko nich, w fotelu, przycupnęła kobieta w białym lekarskim fartuchu. Rozpoznałem w niej doktor Kaylę Coles, tę samą, która nie tak dawno w nadrzecznej melinie udzielała pierwszej pomocy koledze Damona, Ramonowi.
- Ominęła cię cała zabawa - powiedziała na mój widok Nana.
- Słyszysz, tato - podchwyciła Jannie. - Cała zabawa cię ominęła.
Spojrzałem pytająco na lekarkę.
- Witam, pani doktor.
Miała ładny uśmiech.
- Miło pana znowu widzieć.
- Co mnie konkretnie ominęło? - zwróciłem się do Nany. - I co robi ta karetka przed domem?
Wzruszyła ramionami.
- Myślałam, że to atak serca, Alex. Okazuje się, że to było tylko omdlenie.
- Nana nic nie pamięta - odezwała się doktor Coles. - Byłam akurat niedaleko. To mój rejon i...
- Nana zemdlała? - wpadłem jej w słowo. - Co jej się stało?
- Damon zobaczył karetkę, podbiegł i sprowadził mnie tutaj. Kiedy weszłam, Nana była już na nogach. Serce biło jej nierówno, puls miała przyśpieszony, objawy wskazywały, że to coś z krążeniem. Zabraliśmy ją na badania do St. Anthony's.
Nana starała się wszystko zbagatelizować.
- Pociemniało mi w oczach i upadłam w kuchni. Zawsze chciałam, żeby to się tam stało. Damon i Jannie zachowali się wspaniale, Alex. Chyba najwyższa pora, żeby dla odmiany to oni mną się zaczęli opiekować.
Roześmiała się, doktor Coles też. Rad byłem, że w tej sytuacji humor ich nie opuszcza.
- To dlaczego jeszcze tu pani jest? - spytałem lekarkę. - Już po dziewiątej.
Uśmiechnęła się. Odruch zawodowy czy coś innego?
- Odwiozłam Nanę i tak sympatycznie nam się gawędziło, że postanowiłam tu zaczekać. Mam jeszcze jedną wizytę domową w sąsiedztwie, ale pan Bryant wraca z pracy dopiero o dziesiątej.
- I na mój powrót też pani czekała - domyśliłem się.
- Owszem, pomyślałam sobie, że tak będzie najlepiej. Nana mówi, że pan często późno kończy pracę. Mogę pana prosić na słówko?
87
Usiedliśmy na schodkach frontowego ganku. Deszcz bębnił o daszek, powietrze było chłodne i przesycone wilgocią. Lekarka owinęła się ciasno szarym swetrem.
- Rozmawiałam już na ten temat z pana babką - zaczęła. - Nana prosiła mnie, żebym teraz porozmawiała z panem, wyjaśniła wszelkie wątpliwości. Proszę mi wierzyć, że ani mi w głowie robić coś wbrew jej woli.
- I bardzo dobrze - wtrąciłem. - Nawet pani nie wie, jak ona tego nie lubi.
Nieoczekiwanie Kayla roześmiała się.
- O, wiem coś o tym. Pani Regina Hope Cross była moją wychowawczynią w ósmej klasie podstawówki. Nadal pozostaje najbardziej inspirującą nauczycielką, z jaką miałam do czynienia.
- Wierzę pani. A więc o czym chciała pani ze mną porozmawiać?
Kayla westchnęła.
- Nana się starzeje. Przyznaje się do osiemdziesięciu dwóch lat. Wyniki badań, które zrobiliśmy jej w St. Anthony's będą najwcześniej jutro, może nawet pojutrze. Laboratorium powiadomi mnie telefonicznie, a ja zadzwonię do Nany. Co mnie niepokoi? Ona od kilku tygodni miewa palpitacje, zawroty głowy, duszności. Mówiła panu?
Pokręciłem głową. Nagle poczułem się bardzo zakłopotany.
- Pierwsze słyszę. Zapewnia mnie wciąż, że nic jej nie jest. Przed dwoma tygodniami był taki poranek, kiedy poczuła się gorzej, ale od tamtego czasu na nic się nie skarżyła.
- Nie chciała pana martwić. W St. Anthony's zrobiliśmy jej EKG, echo serca i wszystkie rutynowe badania laboratoryjne. Jak już wspomniałam, stwierdziliśmy, że jej serce bije nieregularnie. Na szczęście nie ma śladów obrzęku. Płuca są czyste. Nic nie wskazuje na zawał. Fizycznie jest jak na swój wiek w bardzo dobrej formie.
- Skąd więc to omdlenie? Ma pani jakieś teorie?
- To wykażą badania. Doktor Redd z laboratorium też był uczniem Nany. Gdybym miała zgadywać, zaryzykowałabym przypuszczenie, że mamy tu do czynienia z migotaniem przedsionków. Zamiast bić miarowo, wpadają w wibracje. To grozi zatorem.
- Jak rozumiem, jest z nią na tyle dobrze, że może zostać w domu na noc - powiedziałem. - Mam nadzieję, że nie powinna leżeć w szpitalu, bo uparła się, że tam nie zostanie. Zaznaczam od razu, że pieniądze nie grają tu roli.
Kayla Coles kiwnęła głową.
- Moim zdaniem w domu będzie teraz bezpieczniejsza. Powiedziała mi, że jutro przyjeżdża z Marylandu jej siostra. Pomyślała o tym zawczasu. Ktoś zajmie się dziećmi i domem.
- I z dziećmi, i z domem sam sobie poradzę - powiedziałem.
Kayla uniosła brwi.
- Chyba już ustaliliśmy, że za ciężko pan pracuje.
Westchnąłem i przymknąłem oczy. Docierało do mnie w końcu to, co się stało. Teraz musiałem wziąć się w garść i stawić czoło zaistniałej sytuacji. Nana dźwigała już dziewiąty krzyżyk i była chora.
Kayla poklepała mnie łagodnie po ramieniu.
- Trochę nas nastraszyła, ale jest silna i chce żyć. To bardzo ważne. Nana jest przekonana, że pan i dzieci jej potrzebujecie.
Zdobyłem się wreszcie na nikły uśmiech.
- I nie myli się.
- Niech pan nie pozwala jej teraz za dużo pracować.
- To nie takie proste.
- Niech pan ją zwiąże, jeśli nie da się inaczej - poradziła mi Kayla Coles i roześmiała się.
Ja nie, nie było mi do śmiechu. Wiedziałem coś niecoś o chorobach serca. Będę musiał bardziej zatroszczyć się o Nanę.
- A pani, doktor Coles? Pani też się nie oszczędza. Dochodzi dziesiąta, a pani ma jeszcze wizytę domową.
Wzruszyła ramionami, trochę zaambarasowana moją uwagą.
- Jestem młoda, silna i uważam, że ludzie z tej dzielnicy potrzebują rzetelnej, taniej opieki medycznej. I ja próbuję im ją zapewniać. Dobranoc panu. Niech pan dba o swoją babkę.
- Nie omieszkam. Obiecuję.
- Droga do piekła - mruknęła.
- Wybrukowana jest dobrymi chęciami - dokończyłem. Kiwnęła głową i zeszła z ganku.
- Proszę pożegnać ode mnie wszystkich.
Wsiadła do karetki i pojechała Piątą Ulicą do ostatniego w tym dniu pacjenta.
88
Następnego dnia próbowałem pracować nad sprawą Trzech Ślepych Myszek w gabinecie na poddaszu, ale nie za bardzo mi szło, nie mogłem się skoncentrować. Po południu przyszły wyniki badań z laboratorium. Kayla Coles zadzwoniła, tak jak obiecała. Rozmawiała najpierw z Naną, potem ze mną.
- Na wstępie chciałem pani podziękować za pomoc - powiedziałem, podnosząc słuchawkę - i przeprosić za swoje wczorajsze zachowanie.
- Jakie zachowanie? Był pan trochę przestraszony, to wszystko. Przejdźmy może do pana babki. Stwierdziliśmy migotanie przedsionków, ale nie jest z tym aż tak źle.
- To znaczy? - spytałem.
- Leczenie jest bezinwazyjne i bezpieczne. To właściwie zabieg, po którym następnego dnia będzie mogła wrócić do domu. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za tydzień odzyska dawną formę.
- Kiedy mamy się zgłosić na zabieg? - spytałem.
- Decyzja należy do niej, ale nie czekałabym z tym dłużej niż dwa tygodnie. Obruszyła się trochę, kiedy wspomniałam o hospitalizacji. Powiedziała, że nie ma czasu wylegiwać się w szpitalu.
- Porozmawiam z nią. Może uda mi się ją przekonać. Jak mamy postępować do tego czasu?
- Niech zażywa aspirynę. Jedną osiemdziesięciomiligramową tabletkę dziennie. Musi też ograniczyć kawę i herbatę i unikać stresujących sytuacji. Powodzenia.
- To wszystko? - spytałem.
- Na razie tak. Proszę jej nie denerwować. Gdyby mnie potrzebowała, jestem do dyspozycji.
- Na pewno będzie potrzebowała.
Kayla Coles roześmiała się.
- No i dobrze. To inteligentna kobieta, prawda? Postaramy się, żeby dożyła co najmniej setki.
Roześmiałem się.
- Oby. A więc do dnia zabiegu żadnych specjalnych środków ostrożności?
- Właściwie żadnych. Byle tylko zapewnić jej spokój.
- Postaram się - obiecałem.
- Najlepiej niech pan się postara, żeby pana nie zastrzelili - powiedziała Kayla Coles i rozłączyła się.
89
Bez przesady, nikt mnie przecież nie zastrzeli, skoro siedzę w domu - tak mi się przynajmniej wydawało. Minęły dwa dni od telefonicznej rozmowy z doktor Kaylą Coles. Zszedłem rano na dół, żeby zrobić dzieciom śniadanie. Nana siedziała na swoim miejscu przy kuchennym stole, przed nią stał wielki, parujący brązowy kubek.
- Oj, oj - pogroziłem jej palcem.
- Bezkofeinowa - burknęła. - Nie denerwuj mnie, Alex.
- Gdzieżbym śmiał. Nie powiem nawet, że jesteś dzisiaj trochę nie w sosie. Dobrze spałaś?
- W moim wieku nikt dobrze nie sypia. Namyśliłam się już, kiedy pójdę na ten zabieg. Równo za tydzień. Zadowolony?
- Bardzo - odparłem i objąłem ją. Odwzajemniła uścisk. Doktor Kayla miała rację, była silna jak na swój wiek.
Po śniadaniu odbyłem dosyć konkretną rozmowę z dyrektorem FBI, Burnsem. Powiadomił mnie, że kazał komuś namierzyć nadawcę e-maili, podpisującego się pseudonimem Piechur, ale jak dotąd nie dało to rezultatu. Spytał, czy przemyślałem już jego ofertę przejścia do pracy w FBI. Spodziewałem się tego pytania.
- Trochę się nad tym zastanawiałem. Ostatnio życie mi się skomplikowało. Przede wszystkim muszę doprowadzić do końca tę sprawę morderstw w armii.
- Idą na współpracę czy się od niej migają? Wojsko, znaczy się? - spytał Burns.
- I jedno, i drugie. Poznałem kilka osób do rzeczy, ale w wojsku jest jak wszędzie. Sami chcą rozwiązywać swoje problemy. Za tą sprawą kryje się coś bardzo śmierdzącego. Oni to wiedzą, a ja się domyślam. Czuję w kościach. Obawiam się, że tych morderstw będzie więcej.
- Gdybym był ci do czegoś potrzebny, wal jak w dym, Alex - powiedział Burns. - To jakaś grubsza afera. Nie można tego tak zostawić.
- Dziękuję.
Po odłożeniu słuchawki wróciłem na dół. Nana jak zwykle krzątała się po kuchni. Po swojej kuchni. W swoim domu.
- Muszę odpocząć. Tobie też by się przydało - powiedziałem. - Gdzie byś chciała pojechać po zabiegu?
- Do Paryża - burknęła bez zastanowienia Nana. - Potem może jeszcze do Rzymu. I koniecznie do Wenecji. Florencją też bym nie pogardziła. A w drodze powrotnej zahaczyłabym chętnie o Londyn, żeby zobaczyć królową. Co ty na to? Za dużo by kosztowało? Może miałeś na myśli przejażdżkę pociągiem do Baltimore? - Roześmiała się ubawiona własnym żartem. Zawsze była zgrywuską.
- Mam trochę oszczędności - powiedziałem.
- Ja też - odparła. - Kupę forsy. A co z Jamillą? I z twoją pracą?
- Gdyby Jamilla mogła wziąć urlop, byłoby wspaniale. Ale ona lubi swoją pracę.
- Znajomo mi to brzmi, a tobie? Jak tam twoja kolekcja kamyków? Może jej też powinieneś sprezentować takie dwa słoje?
Roześmiałem się. Podszedłem i znowu ją uścisnąłem. Ostatnio nie mogłem się opanować.
- Kocham cię, staruszko - powiedziałem. - Za rzadko ci to mówię, a jak już mówię, to nie brzmi to tak, jak bym chciał.
- Rada to słyszę - odparła. - Czasami potrafisz być słodki. Ja też cię kocham, zresztą chyba to widać.
- Dobrze się czujesz? - spytałem.
- Dzisiaj dobrze. Jutro zobaczymy. - Wzruszyła ramionami. - Robię lunch. Nie pytaj tylko, czy możesz w czymś pomóc. Poradzę sobie. Jeszcze jestem żywa.
Po lunchu wszedłem do siebie na górę, żeby obmyślić taktykę postępowania na najbliższe dni. Czekał na mnie faks. Pogroziłem mu palcem.
Oj, oj.
Była to kopia artykułu z „Miami Herald”. Poprzedniej nocy, w więzieniu stanowym Florydy w Starkę, wykonano karę śmierci na niejakim Tichterze. Abraham Tichter służył w Wietnamie. W siłach specjalnych.
U dołu faksu widniał skreślony odręcznie dopisek:
On nie popełnił tych morderstw na Florydzie. Oskarżono, skazano i stracono niewinnego człowieka. Abraham Tichter jest już szósty. To na wypadek, gdybyś stracił rachubę.
Piechur
Nie straciłem rachuby.
90
Od kiedy Nana gorzej się poczuła, wyręczałem ją w większości obowiązków domowych, między innymi w zakupach. Jeśli chodzi o te ostatnie, to robiłem je zwykle w Safeway przy Czwartej Ulicy w towarzystwie Małego Alexa. Tego popołudnia też się tam wybraliśmy.
Wziąłem synka na barana i wyszliśmy kuchennymi drzwiami do zaparkowanego na podjeździe samochodu.
Alex jak zawsze chichotał i popiskiwał z zachwytu. Jemu buzia nigdy się nie zamyka, nie usiedzi też chwili na miejscu. Jest kłębuszkiem niespożytej energii i nie mogę się nim nacieszyć.
Myśli miałem zaprzątnięte ostatnią wiadomością od Piechura, nie wiem więc, jak to się stało, że zwróciłem uwagę na czarnego dżipa nadjeżdżającego powoli Piątą.
Naprawdę nie wiem, w każdym razie nie mogłem oderwać od niego wzroku.
Dżip zrównał się z nami i z bocznego okna wysunęła się lufa czarnego teca. Padłem na ziemią, pociągając za sobą Małego Alexa i osłaniając go własnym ciałem.
Poszła seria.
Pa - pa - pa - pa - pa.
Osłaniając lewą ręką synka, przeczołgałem się na brzuchu przez trawnik i skryłem za drzewem.
Nie przyjrzałem się dobrze pasażerom dżipa, zdążyłem tylko zauważyć, że zarówno kierowca, jak i ten, który teraz strzelał, byli biali. I że było ich dwóch - nie trzech.
Nie potrafiłbym powiedzieć, czy to ludzie z Rocky Mount. A jeśli nie oni, to kto? Ci, którzy ostrzelali nas w West Point? Co działo się teraz na mojej Piątej Ulicy? Kto ich nasłał?
Pa - pa - pa - pa - pa.
Pa - pa - pa - pa - pa.
Pociski podziobały ścianę domu, poleciała szyba we frontowym oknie. Musiałem odeprzeć jakoś ten atak. Ale jak? Poczołgałem się w kierunku ganku; zdążyłem tam na moment przed następną serią.
Pa - pa - pa - pa - pa.
Coś nieprawdopodobnego, nawet jak na moją dzielnicę.
Wepchnąłem Małego Alexa za ganek. Wrzeszczał wniebogłosy. Biedny, przerażony chłopczyk. Przydusiłem go do ziemi. Potem uniosłem głowę. Dżip stał przed moim domem.
Pa - pa - pa - pa - pa - pa - pa - pa.
Odpowiedziałem ogniem. Trzy mierzone strzały, żeby nie zranić nikogo z sąsiedztwa. Potem jeszcze dwa. Tak! Trafiłem strzelca, na pewno. Albo w klatkę piersiową, albo w gardło. Widziałem, jak odrzuciło go do tyłu i jak osuwa się na siedzenie. Ostrzał ustał.
Dżip wyrwał z piskiem opon i zniknął za najbliższym narożnikiem.
Wniosłem Małego Alexa do domu, zagarnąłem po drodze Nanę i we trójkę skryliśmy się w jej pokoju. Kazałem im leżeć na podłodze, a sam zadzwoniłem do Sampsona. Był u nas po kilku minutach. Szok i lęk o rodzinę powoli ustępowały, za to narastał gniew, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Dygotałem cały z wściekłości i żądzy odwetu.
- Potłuczone szyby, parę dziur po kulach w ścianach. Nikt nie ucierpiał - oznajmił Sampson po powrocie z pobieżnych oględzin.
- To było ostrzeżenie. Inaczej już bym nie żył. Chcieli mnie tylko postraszyć. Jak wtedy, kiedy włamaliśmy się do domu Starkeya w Rocky Mount.
91
Kilka minut po czwartej nad ranem Thomas Starkey wyszedł z domu kuchennymi drzwiami. Przeciął mokry od rosy trawnik i wsiadł do swojego suburbana. Silnik zaskoczył od pierwszego razu. Starkey dobrze o niego dbał, sam go nawet konserwował.
- Ależ bym teraz do sukinsyna wygarnął - wycedził przez zaciśnięte zęby siedzący obok mnie Sampson. Parkowaliśmy w głębokim cieniu na końcu ulicy. - Wytłukł mu w domu parę okien. Popędził kota.
- Przyjdzie na to czas - powiedziałem.
Po pani minutach suburban zatrzymał się, żeby zabrać Warrena Griffma, który mieszkał niedaleko, w Greystone. W Knob Hill dosiadł się jeszcze Brownley Harris i wóz, zostawiając za sobą Rocky Mount, popędził US 64 w kierunku Raleigh.
- Żaden nie wygląda mi na postrzelonego - zauważył Sampson. - Szkoda. Kogo w takim razie trafiłeś pod swoim domem?
- Nie mam pojęcia. To trochę komplikuje sprawę, co? Ci trzej coś wiedzą. Uczestniczą przecież w tym spisku.
- Milczącej szarej ściany?
- Właśnie. Zdaje dobrze egzamin.
Nie musiałem trzymać się blisko suburbana, nie musiałem mieć go nawet w zasięgu wzroku. Przed jakąś godziną podczepiłem do jego podwozia radionamierzacz. Ron Burns pomagał mi, jak mógł. Powiedziałem mu o strzelaninie pod moim domem.
Jechałem w bezpiecznej odległości za trzema zabójcami. Suburban minął Zebulon i skręcił z US 64 w międzystanową 1 - 40, a potem w 85 South. Przejechaliśmy przez Burlington, Greensboro, Charlotte, Gastonię i już byliśmy w Karolinie Południowej.
Siedzący obok mnie Sampson drzemał. Poprzedniego dnia miał służbę i był wyczerpany. Obudził się dopiero w Georgii. Ziewnął i przeciągnął się, na ile było to możliwe w ciasnocie samochodu.
- Gdzie jesteśmy?
- W Lavonii.
- Aha. A gdzie to?
- Niedaleko Sandy Cross. Jesteśmy w Georgii. Siedzimy im wciąż na ogonie.
- Myślisz, że zanosi się na kolejne morderstwo?
- Zobaczymy.
W Doraville zatrzymaliśmy się, żeby coś przekąsić. Radionamierzacz podczepiony do suburbana wciąż nadawał. Nie było możliwości, żeby zdążyli odkryć jego istnienie.
Śniadanie - serowe omlety, wiejska szynka i kasza jęczmienna - trochę nas rozczarowało. Knajpka, kiedy do niej wchodziliśmy, robiła jak najlepsze wrażenie i rozchodziły się w niej apetyczne zapachy, ale obfite porcje, które nam zaserwowano, były jakieś mdłe, z wyjątkiem szynki, moim zdaniem przesolonej.
- Dalej zamierzasz zadawać się z Burnsem? Spiknąć na dobre z FBI? - spytał Sampson, dopiwszy drugą kawę. Nie było już wątpliwości, że w końcu się rozbudza.
- Jeszcze się nie zdecydowałem. Spytaj mnie za tydzień. W tej chwili czuję się wyjałowiony. Jak to żarcie.
Sampson kiwnął głową.
- Tak zrobię. Przepraszam, że cię w to wciągnąłem, Alex. Nie wiem nawet, czy uda nam się ich zapędzić do narożnika. Są pewni siebie, ale kiedy trzeba, stają się ostrożni.
Podzielałem jego opinię.
- Według mnie robią to tylko dla pieniędzy. Jednak to niczego nie wyjaśnia. Co jest podłożem tych zabójstw? Kto za nimi stoi? Kto je finansuje?
Sampson przymrużył oczy.
- Ta trójka rozsmakowała się w zabijaniu na wojnie. To się zdarza. Słyszałem o takich przypadkach.
Odłożyłem nóż i widelec, odsunąłem od siebie talerz. Nie da rady, nie dojem do końca omletu i szynki. Kaszę ledwo tknąłem, czegoś w niej brakowało. Może cheddara? Cebulki, duszonych grzybków?
- Masz u mnie dług wdzięczności, Alex - dorzucił Sampson.
Pokręciłem głową.
- Nie mam u ciebie żadnego długu, ale chyba i tak go sobie odbiorę.
Wróciliśmy do samochodu i przez kolejne dwie godziny podążaliśmy za sygnałem. Tymczasem ranek przeszedł w przedpołudnie.
Z1 - 75 skręciliśmy w US 41, a potem w starą 41. Znaleźliśmy się na wąskiej bocznej drodze biegnącej meandrami przez Narodowy Park Kennesaw Mountain. Byliśmy teraz jakieś osiem godzin jazdy, czyli prawie pięćset mil od Rocky Mount i podążaliśmy za trzema mordercami przez północną Georgię.
Za pierwszym razem minąłem to skrzyżowanie i musiałem zawrócić. Siedzący na drzewie sęp przyglądał się nam ciekawie. Dookoła gęsty posępny las. Kompletna głusza.
Z sygnału radionamierzacza wynikało, że suburban zatrzymał się.
- Zaparkujemy chyba tu gdzieś przy głównej drodze, w zaroślach, i pójdziemy dalej piechotą - powiedziałem.
- Pomysł dobry, ale nie podoba mi się ten cholerny las.
Znalazłem małą przecinkę, w której nasz samochód nie powinien być widoczny z drogi. Zabraliśmy z bagażnika sportową torbę, karabiny, amunicję, noktowizyjne gogle i ruszyliśmy na przełaj przez gęstwinę. Pół mili dalej naszym oczom ukazała się mała chata. Z kamiennego komina snuła się smużka dymu.
Bardzo przytulne miejsce. Ale na co? Na jakieś spotkania? Kto tu był?
Chata stała nad jeziorkiem, do którego wpadała rzeka Jacks, przynajmniej tak było napisane na tabliczce. Zieloną polankę otaczały świerki, klony i buki. Pnie niektórych drzew miały dobre sześć stóp średnicy.
Przed chatą stał niebieski suburban i srebrny mercedes kombi z rejestracją Karoliny Północnej.
- Mają towarzystwo - zauważył Sampson. - Ciekawe kto to? Może szykuje się przełom w śledztwie.
Otworzyły się drzwi i z chaty wyszedł pułkownik Thomas Starkey. Był w zielonym podkoszulku i wysłużonych spodniach od munduru polowego.
Za nim kroczył Marc Sherman, prokurator okręgowy na Cumberland County. Jezu!
To on oskarżał i doprowadził do skazania Ellisa Coopera za trzy morderstwa, których ten nie popełnił.
92
- O, ja cię kręcę - syknął wyraźnie podniecony Sampson. - Ty wiesz, kto to jest?
- Pamiętam gościa. Może to faktycznie jakiś przełom. Co on tu robi?
Siedzieliśmy w kucki za dwoma wiekowymi bukami, jakieś sto kroków od chaty. Pogrążony w niesamowitym półmroku las wyglądał jak prehistoryczna knieja. Grube korzenie otaczających nas ogromnych drzew porastał mech i małe paprocie. Dotarliśmy tu wychłostani bezlitośnie przez wrzośce i cierniste gałęzie jeżyn.
- Tłukliśmy się tutaj kawał drogi. Siedzimy po uszy w gównie gdzieś w Kennesaw w Georgii. I co teraz? - spytał Sampson.
- Teraz czekamy - burknąłem. - I słuchamy.
Wyciągnąłem ze sportowej torby czarne pudełko przymocowane do pręta przywodzącego na myśl srebrną różdżkę. Był to mikrofon dalekiego zasięgu, który pożyczyłem od swoich nowych kumpli z FBI.
Na jego widok Sampson pokiwał głową.
- FBI naprawdę musi bardzo na tobie zależeć.
- Żebyś wiedział. To ostatni krzyk techniki. Ale będziemy musieli podejść trochę bliżej.
Popełzliśmy na czworakach między drzewami w kierunku chaty. Oprócz mikrofonu dalekiego zasięgu mieliśmy po karabinie i po dziewięciomilimetrowym glocku.
- Masz na wypadek, gdyby nie odpowiadały ci noktowizyjne gogle - powiedziałem, podając Sampsonowi kieszonkową lunetkę działającą i w dzień, i w nocy. Wysunięta do oporu miała niecałe sześć cali długości. Jeszcze jeden przydatny rekwizyt wydębiony od FBI.
- Będzie sprawiedliwiej - mruknął Sampson. - Bo chłopaki mają pewnie w tej chacie niejedną wojskową zabawkę.
- Też tak myślę. Takiego argumentu użyłem wobec Burnsa i dorzuciłem, że zaatakowali mnie pod moim własnym domem. Burns ma trójkę dzieci. Zrozumiał.
Sampson zerknął na mnie.
- Wydawało mi się, że nie masz pewności, czy to oni ostrzelali cię w Waszyngtonie - wyszeptał.
- Bo nie mam. Jednak musiałem jakoś przekonać Burnsa. Zresztą pewności, że to nie byli oni, też nie mam.
Sampson uśmiechnął się i pokręcił głową.
- Wyleją cię, zanim zaczniesz tam pracować.
Przypadłem do ziemi i nakierowałem mikrofon na chatę.
Dzieliło nas od niej teraz zaledwie pięćdziesiąt jardów. Jeszcze mała korekta ustawienia i usłyszeliśmy głosy tak wyraźnie, jakby rozmawiano tuż obok. Rozpoznałem głos Starkeya.
- Myślałem, że pobalujemy dziś wieczorem, panie prokuratorze. Jutro idziemy zapolować na jelenia. Nie wybierze się pan z nami?
- Muszę być dzisiaj z powrotem - odparł Marc Sherman. - Niestety, nie mogę.
Chwila ciszy - potem wybuch śmiechu. Zawtórowało mu trzech albo czterech mężczyzn.
- I prawidłowo, Sherman - odezwał się Brownley Harris. - Zgarniamy kasę i w nogi, co? A to słyszałeś? Przychodzi diabeł do adwokata?
- Słyszałem - mruknął Sherman.
- To dobre, Marc. Słuchaj. Diabeł płaszczy się, mało w dupę mu nie wlezie. Rozumiemy się, panie prokuratorze. „Uczynię cię starszym partnerem. Od razu. Jeszcze dzisiaj” - mówi diabeł. „Co mam zrobić?” - pyta adwokat. „Zapisz mi swoją nieśmiertelną duszę” - diabeł na to. Załatwione. „I nieśmiertelne dusze wszystkich członków twojej rodziny”. Prawnik waha się. Myśli, popatruje podejrzliwie na diabła. W końcu pyta: „A gdzie tu haczyk?”.
Ryk śmiechu z chaty. Nawet Sherman się śmieje.
- Dobre, nawet jak się tego słucha czwarty raz. Macie dla mnie resztę forsy? - spytał, kiedy śmiech ucichł.
- Jasne, że mamy. Zapłacono nam i dostaniesz swoją działkę. My dotrzymujemy słowa, panie Sherman. Można nam ufać. Jesteśmy ludźmi honoru.
Nagle z lewej strony dobiegł nas hałas. Zaskoczeni spojrzeliśmy w tamte stronę. A to co, u diabła? Leśną drogą nadjeżdżał czerwony sportowy wóz. Pędził jak oszalały.
- Kogo tu jeszcze diabli niosą? - spytał szeptem Sampson. - Znowu jacyś zabójcy? Może to ci z Waszyngtonu?
- Ktokolwiek to jest, bardzo mu się śpieszy.
Samochód, podskakując na wykrotach, podjechał do chaty i zatrzymał się z fasonem za suburbanem.
Z chaty na werandę wyszedł Starkey, a za nim Harris.
Drzwiczki sportowego samochodu otworzyły się jak na komendę.
Wysiadły z niego dwie czarnowłose kobiety. Bardzo ładne Azjatki. Były w kusych koszulkach, minispódniczkach Tbutach na wysokim obcasie. Ta, która prowadziła, trzymała butelkę owiniętą w srebrny papier. Uśmiechnęła się i pomachała nią do Starkeya.
- Chao miing da den vó'i to dm cita chiing tói - zawołał z werandy Starkey.
- To po wietnamsku - powiedział Sampson. - Znaczy mniej więcej: Witajcie w naszym burdeliku.
93
Od ponad dwóch godzin obserwowaliśmy chatę na leśnej polanie. Słońce zachodziło już za góry, ochłodziło się. Zesztywniałem cały, dawało o sobie znać zmęczenie. Wiatr zawodził w gałęziach drzew, a ja miałem wrażenie, że to mnie przewiewa na wskroś.
- Przyskrzynimy ich - wyszeptał ochryple Sampson. Chyba próbował dodać mi otuchy. - Jak nie dziś, to jutro. Popełniają błędy, Alex.
Zgadzałem się z nim.
- Tak, popełniają. Nie są nieomylni. Wątpię nawet, czy się orientują, o co idzie cała gra. Są w niej tylko pionkami.
Słyszeliśmy wszystko, co działo się w chacie - każde słowo. Marc Sherman zdecydował się ostatecznie zostać na balandze. Dobiegała stamtąd muzyka rockowa. Śpiewała Janis Joplin, któraś z Azjatek próbowała jej wtórować. Fałszowała niemiłosiernie, ale nikt jej nie uciszał. Potem polecieli Doorsi. Wspominki z Wietnamu, pomyślałem.
Od czasu do czasu ktoś przesuwał się na tle okna. Obie Azjatki pościągały koszulki. Ta wyższa wyszła na parę minut na werandę. Paliła skręta, zaciągając się łapczywie.
Po chwili dołączył do niej Harris.
- Znałem twoją mama-san - powiedział po angielsku i zachichotał.
- Nabierasz mnie? - Dziewczyna roześmiała się, wydmuchując strugę dymu. - Jasne, że mnie nabierasz. - Miała około dwudziestu lat i duże, nienaturalnie okrągłe, sztucznie powiększone piersi. Kołysała się lekko na obcasach.
- Wcale nie. Naprawdę ją znałem. Była moim jebadełkiem. Robiłem to z nią, a teraz zrobię z tobą. Dostrzegasz ironię?
Dziewczyna znowu się roześmiała.
- Widzę, że sobie podpiłeś.
- Nie przeczę, mój ty kurwiszonku. A wiesz, że możesz być moją córką.
Odstroiłem się od tej rozmowy i zapatrzyłem na zarysy chaty. Wyglądała jak rodzinny letni domek. Zdążyliśmy już podsłuchać, że nasza trójka przyjeżdża tu od połowy lat osiemdziesiątych. Rozmawiali już o morderstwach, które popełnili w tych lasach, ale nie było jasności, kogo zabili ani dlaczego. Ani gdzie pogrzebane zostały ciała.
Jim Morrison śpiewał „The End”. Ryczał telewizor nastawiony na relacją z meczu futbolowego. Drużyna University of Georgia grała z Auburn. Warren Griffin dopingował hałaśliwie, nie przebierając w słowach, Auburn. Marc Sherman był za Georgią, co wyraźnie wkurzało Griffina.
Leżeliśmy z Sampsonem w zagłębieniu terenu, w bezpiecznej odległości. Robiło się coraz zimniej, wiatr świstał w gałęziach świerków i klonów.
- Nie słyszę, żeby Starkey brał udział w tej zabawie - odezwał się w końcu Sampson. - Zauważyłeś? Co on robi?
- Starkey lubi zachowywać czujność. On jest tym ostrożnym, liderem. Podczołgam się trochę bliżej. Od jakiegoś czasu nie słyszymy dziewcząt. Niepokoi mnie to.
I w tym momencie usłyszeliśmy podniesiony głos Marca Shermana:
- Jezu, nie kalecz jej. Uważaj! Przestań, człowieku. Zostaw ten nóż.
- Niby czemu, kurwa, mam jej nie kaleczyć? - wrzasnął na całe gardło Harris. - Co ci tak, kurwa, na niej zależy? Jak tak, to sam ją ciachnij. No, przecież to lubisz. Ciachnij ją, prokuratorku. Dla odmiany sam ubabraj sobie rączki!
- Ostrzegam cię, Harris. Odłóż ten cholerny nóż.
- Ty mnie ostrzegasz? A to ci dopiero. Masz, łap majchra. No, łap! Orientuj się!
Prawnik stęknął głośno. Nie miałem wątpliwości, że oberwał. Dziewczęta zaczęły piszczeć. Sherman jęczał z nieludzkiego bólu. W chacie rozpętało się piekło.
- Cockadau! - Zawył po wietnamsku Harris. Miał głos szaleńca.
- Cockadau znaczy zabić - szepnął Sampson.
94
Zerwaliśmy się z Sampsonem z ziemi i popędziliśmy w stronę chaty. Do drzwi dopadliśmy jednocześnie. Sampson wparował do środka pierwszy z dobytym pistoletem.
- Policja! - wrzasnął, przekrzykując ryk muzyki i telewizora. - Policja! Ręce do góry! Ale już!
Byłem tuż za Sampsonem, kiedy Starkey otworzył ogień z MP5. W tym samym momencie Griffin wypalił z drugiego końca chaty z obrzyna. Dwie Azjatki rzuciły się z piskiem do tylnych drzwi. Zawodowy instynkt kazał im brać czym prędzej nogi za pas. Zauważyłem, że ta niższa ma głęboko rozcięty policzek i twarz całą we krwi.
Marc Sherman leżał bez ruchu na podłodze. Ściana za nim zachlapana była krwią. Nie żył.
Huknął znowu obrzyn, izba wypełniła się dymem. Rozdzwoniło mi się w uszach.
- Na zewnątrz! - wrzasnął Starkey do kolegów.
- Di di mau! - krzyknął Brownley Harris i naprawdę się roześmiał. Czyżby zupełnie oszalał? Czyżby oni wszyscy postradali zmysły?
Trzej zabójcy rzucili się do tylnych drzwi. Warren Griffin osłaniał odwrót, strzelając na oślep. Nie chcieli kończyć tej rozgrywki w chacie. Starkey miał dla swojego zespołu inne plany.
Wypaliliśmy z Sampsonem za wycofującymi się mężczyznami, ale nic to nie dało. Podeszliśmy ostrożnie do tylnych drzwi. Nikt tam na nas nie czekał i nikt na razie nie strzelał.
Nagle padły strzały, ale daleko od chaty. Z pół tuzina głuchych trzasków. Usłyszałem rozdzierające piski dwóch uciekających kobiet.
Wystawiłem głowę zza węgła. Nie spodobało mi się to, co zobaczyłem. Kobietom nie udało się dobiec do samochodu. Leżały obie na grantowej drodze. Strzelono im w plecy. Nie ruszały się.
Odwróciłem się do Sampsona.
- Wrócą po nas. Chcą się z nami rozprawić tutaj, w lesie.
Pokręcił głową.
- Nic z tego. To my się z nimi rozprawimy. Na ich widok otwieramy ogień. Bez ostrzeżenia, Alex. Nie bierzemy jeńców. Rozumiesz, co mówię?
Rozumiałem. To była walka na śmierć i życie. To była wojna, nie akcja policyjna. Prowadzimy ją na tych samych zasadach co przeciwnik.
95
Nagle zrobiło się przeraźliwie cicho. Zupełnie jakby nic się nie stało, jakbyśmy byli w tych lasach sami. Słyszałem tylko odległy szum rzeki Jacks i świergot ptaków w koronach drzew. Po pniu świerka wspinała się wiewiórka.
Poza tym nic się nie poruszało. A przynajmniej ja nie widziałem, żeby się poruszało.
Coś niesamowitego.
Ogarnęło mnie złe przeczucie - znaleźliśmy się w pułapce. Wiedzieli, że tu za nimi przyjedziemy. To było ich, nie nasze, terytorium. Sampson miał rację, to była wojna. A my znajdowaliśmy się w strefie walk, za liniami nieprzyjaciela. Czekała nas ciężka przeprawa. Siłami wroga dowodził Thomas Starkey, a on był w tym dobry. Wszyscy trzej byli zawodowcami.
- Wydaje mi się, że jedna z tych dziewczyn się ruszą - powiedział Sampson. - Idę sprawdzić, Alex.
- Idziemy razem - mruknąłem, ale Sampson wypełzał już spod osłony drzew.
- John - zawołałem, ale się nie obejrzał.
Patrzyłem, jak biegnie szybko, nisko pochylony. Miał w tym wprawę - z wojny. On też brał w niej udział.
Kiedy był w połowie drogi do leżących na drodze kobiet, z lasu po prawej padły strzały.
Nadal nikogo nie widziałem; tylko smużki dymu unosiły się stamtąd ku konarom drzew.
Sampson dostał i upadł. Widziałem jego nogi i dolną część tułowia. Jedna noga drgała. Potem znieruchomiała.
Sampson przestał się poruszać.
Musiałem jakoś do niego dotrzeć. Ale jak? Podczołgałem się na brzuchu do sąsiedniego drzewa. Czułem się nieważki, odrealniony. Kompletnie odrealniony. Ogień nie ustawał. Pociski odbijały się rykoszetami od kamieni, grzęzły w pniach okolicznych drzew. Na razie jeszcze nie oberwałem, ale wstrzeliwali się.
Widziałem smużki dymu z ich karabinów po prawej. Czułem w powietrzu zapach prochu.
Przemknęło mi przez myśl, że nie wyjdziemy z tego cało. Widziałem Sampsona leżącego tam, gdzie upadł. Nie poruszał się. A ja nie mogłem się do niego dostać. Przydusili mnie ogniem do ziemi. Moja ostatnia sprawa. Od początku tak mówiłem.
- John - zawołałem. - John! Słyszysz mnie? Odczekałem kilka sekund i zawołałem znowu:
- John! Daj jakiś znak, jeśli mnie słyszysz. John? Błagam, odezwij się.
Porusz się, prosiłem w duchu. Żadnej reakcji.
Nie licząc kolejnej salwy spomiędzy drzew.
96
Nie doświadczyłem nigdy czegoś takiego jak nawała ogniowa ani strachu, który mnie teraz paraliżował. Z takimi sytuacjami ma się do czynienia tylko na polu bitwy, uświadomiłem sobie i już rozumiałem, dlaczego żołnierze widzący na wojnie śmierć kolegów dostają lekkiego obłędu, a może wcale nie takiego lekkiego.
Czy tak było w dolinie An Lao? W głowie mi huczało, przed oczami wykwitały kolorowe rozbłyski. Wszystko wokół było kompletnie surrealistyczne.
- John! - zawołałem znowu. - Porusz czymś, jeśli mnie słyszysz. Rusz nogą, John!
Nie umieraj mi tutaj. Nie w ten sposób. Nie teraz.
Nie poruszył się, nie odpowiedział. Nie dawał znaku życia. Ani drgnął.
Leżał jak kłoda.
Z lasu znowu posypały się kule. Przywarłem do ziemi, wtuliłem twarz w zeschnięte liście.
Starałem się wyrzucić Sampsona z myśli. Jeśli mi się to nie uda, zginę. Przypomniała mi się Billie. O niej też nie chciałem myśleć. Nie mogłem. W przeciwnym wypadku na pewno zginę.
Sęk w tym, że nie miałem pojęcia, jak przechytrzę w tym lesie trzech rangersów, zwłaszcza że doskonale znali teren. Byli doświadczonymi weteranami wojennymi. Nie zaryzykują więc i nie ruszą na mnie teraz. Zaczekają z tym, aż się ściemni.
A zmrok już niedługo. Za jakieś pół godziny. Wtedy koniec ze mną.
Leżałem za wielkim świerkiem, a w głowie miałem mętlik. Myślałem o dzieciach, o swoim nieprzygotowaniu na śmierć, i że już ich me zobaczą. Tyle miałem ostrzeżeń, tak często mało brakowało, a jednak byłem tutaj.
Spojrzałem ponownie na Sampsona - nadal sienie poruszał.
Uniosłem głowę raz i drugi. Tylko na moment, żeby rzucić okiem na las.
Nie zauważyłem żadnych cieni poruszających się między drzewami. Wiedziałem jednak, że oni tam są, czekają, żebym się wystawił na strzał. Trzej wojskowi zabójcy. Pod wodzą pułkownika Thomasa Starkeya.
Nie pierwszy raz to robili; byli cierpliwi jak sama śmierć.
Zabili mnóstwo ludzi. Służąc w wojsku i po przejściu do rezerwy.
Przypomniało mi się, co powiedział Sampson, zanim ruszył na pomoc tamtym dziewczynom. „Na ich widok otwieramy ogień. Bez ostrzeżenia, Alex. Nie bierzemy jeńców. Rozumiesz, co mówię?”.
Rozumiałem bardzo dobrze.
97
Cierpliwości.
To była gra na przeczekanie. Zdążyłem się już co do tego zorientować. Wiedziałem też, co powinienem teraz zrobić.
Unik i ucieczka.
Zlustrowałem pofałdowany teren za sobą. Gdybym zdołał ześlizgnąć się w tamtą kotlinkę, to pod jej osłoną mógłbym odbić w bok, na wschód albo na zachód. A oni nawet by nie zauważyli, że zmieniłem pozycję.
Niewiele by mi to dało.
Tonący brzytwy się chwyta. Czułem, że już nie żyję. Na razie nie widziałem innego wyjścia z sytuacji i w tej kotlince, czy raczej rozpadlinie, upatrywałem ostatniej deski ratunku.
Ciekawe, na ile dobrzy są Starkey, Griffin i Harris? Jakżeż chciałem ich dopaść, zwłaszcza Starkeya. On był z tej trójki najprzebieglejszy, najbardziej bezwzględny, był dowódcą. Przypomniały mi się słowa Sampsona: „Nie bierzemy jeńców”. Z tym że oni mogli przyjąć tę samą zasadę.
Zacząłem odpełzać w tył. Nazywałem to w myślach ześlizgiwaniem się, a w rzeczywistości ryłem ciałem głęboką bruzdę w wilgotnych liściach i miękkiej ziemi.
Tak czy inaczej, dotarłem na dno kotlinki, nie zarobiwszy kulki. Kolcorośl obczepiała mi nogi i tors. Nie miałem co do tego całkowitej pewności, ale chyba nie byłem tu widoczny z lasu. W każdym razie nikt, jak dotąd, nie strzelił mi w łeb. To już chyba coś? - pomyślałem. Zwycięstwo samo w sobie.
Wciskając twarz w zimne mokre liście, zacząłem pełznąć powoli, powolutku, w bok. Trudno mi było oddychać. Odczołgałem się tak dobre piętnaście do dwudziestu jardów od swojej pierwotnej pozycji. Nie ryzykowałem unoszenia głowy, ale i bez tego wiedziałem, że kąt mojego położenia względem chaty i lasu znacznie się zmienił.
Czy obserwowali z ukrycia moje manewry? Nie przypuszczałem. Z drugiej jednak strony...
Nadstawiłem ucha.
Nie słyszałem ani trzasku pękających pod stopami gałązek, ani szelestu rozgarnianych zarośli. Tylko ten nieustający poświst wiatru.
Przyłożyłem ucho do ziemi. Nic.
Postanowiłem trochę odczekać.
Cierpliwości.
Przypomniało mi się, co Sampson opowiadał o rangersach. Takie tam ciekawostki. Podobno na wojnie zabijali pięćdziesięciu partyzantów z Wietkongu za każdego poległego rangersa. I dbali o swoich. Podczas całej wojny wietnamskiej tylko jednego rangersa uznano za zaginionego w akcji bez wieści. Wszystkich innych poległych się doliczono, co do jednego.
Może już odeszli, wycofali się z lasu? Nie, nie chciało mi się w to wierzyć. Jak to? I zostawiliby mnie tu żywego? To do nich... to niepodobne do Starkeya.
Miałem wyrzuty sumienia, że zostawiłem Sampsona, ale na razie wolałem tego nie rozpamiętywać. Nie wolno mi było teraz o nim myśleć. Na to przyjdzie jeszcze czas. Czy aby na pewno?
„Na ich widok otwieramy ogień”.
„Bez ostrzeżenia, Alex”.
„Rozumiesz, co mówię?”.
Popełzłem dalej, skręcając stopniowo na północny wschód, chyba na północny wschód. Czy idą już za mną?
Zatrzymałem się.
Nowa pozycja.
Odczekałem jeszcze trochę. Każda minuta rozciągała się w nieskończoność. I nagle wychwyciłem okiem jakieś poruszenie. Jezu! Kie licho? To tylko ryś zjadający własne odchody. Jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć jardów ode mnie. W ogóle nie zwracał na mnie uwagi. Zajęty sobą.
I nagle zdrętwiałem. Ktoś nadchodził. Ożeż ty, jak blisko!
Jak to możliwe, że tak mnie podszedł, a ja niczego nie słyszałem?
Cholera, zaraz na mnie nadepnie!
98
Czy on też mnie usłyszał?
Czy wie, że leżę tutaj, parę stóp od niego?
Wstrzymałem oddech. Nie śmiałem nawet mrugnąć powieką.
Ruszył znowu.
Bardzo powoli, bardzo ostrożnie, zawodowy żołnierz. Nie, zawodowy zabójca. To wielka różnica. Czy aby na pewno?
Zamarłem.
Cierpliwości.
„Nie bierzemy jeńców”.
Był już blisko - niemal na skraju kotlinki, w której leżałem. Szedł po mnie. Wiedział, że tu się ukryłem.
Który to z tej trójki? Starkey? Griffin? Harris - z którym uniknąłem zderzenia w ostatniej chwili, kiedy graliśmy w softball? I teraz mnie zabije? A może to ja zabiję jego?
Tak czy owak, za niecałą minutę ktoś tu umrze.
Tylko kto?
Kto tam się skrada nade mną?
Ułożyłem się tak, żeby zobaczyć go w momencie, kiedy zajrzy w moją kotlinkę. Czy aby tak postąpi? Co mu podyktuje instynkt? Takie podchody to dla niego nie pierwszyzna. Dla mnie, owszem. W każdym razie w lesie. Nie mówiąc juz o wojnie.
Znowu go usłyszałem. Był tuż - tuż.
Dokąd, u licha, zmierza? Jest nade mną.
Obserwując z natężeniem nierówną krawędź kotlinki, wstrzymałem oddech. Starałem się nie mrugać. Pot spod włosów ściekał mi po karku na plecy. Niewiarygodnie zimny pot. Znowu zaczęło mi dzwonić w uszach.
Ktoś przetoczył się przez krawędź.
Brownley Harris. Oczy omal nie wyszły mu z orbit na mój widok. Na widok wymierzonego prosto w twarz pistoletu.
Pociągnąłem za spust. Tylko raz. Bum. W miejscu, gdzie przed chwilą znajdował się jego nos, ziała wielka czarna dziura. Trysnęła krew. Wypuścił z rąk M - 16.
- Bez ostrzeżenia - szepnąłem, sięgając po jego karabin. Czy za chwilę będą tu pozostali dwaj? Czekałem na nich. Gotów jak nigdy strzelać do wszystkiego, co tylko się rusza.
Sierżant Warren Griffin.
Pułkownik Thomas Starkey.
W lesie zrobiło się znów niesamowicie cicho. Tylko ten wiatr. Skuliłem się, starając wtopić w zbawczą ciemność.
99
Na niebo wypłynął księżyc w trzeciej kwadrze; z jednej strony dobrze, z drugiej źle. Byłem przekonany, że teraz na mnie ruszą. Wydawało mi się to logiczne, tylko czy posługiwaliśmy się tą samą logiką?
Byłem znowu gdzieś w okolicach swojej pierwotnej pozycji w lesie. Tak mi się przynajmniej wydawało.
Po chwili miałem już pewność.
Oczy mimowolnie zaszły mi łzami. Zobaczyłem Sampsona. Leżał nieruchomo dokładnie tam, gdzie padł trafiony pociskiem. Widziałem go wyraźnie w księżycowej poświacie. Zacząłem dygotać. Wreszcie docierało do mnie w pełni, co tu się wydarzyło. Przetarłem oczy. Odnosiłem wrażenie, że serce ściska mi jakaś garść, która nie puści prędko.
Na drodze leżały trupy zastrzelonych dziewcząt. Z pobliskiego drzewa odezwała się sowa. Wzdrygnąłem się. Rano przylecą tu może jastrzębie albo sępy zwabione wonią padliny.
Założyłem noktowizyjne gogle, które miałem przy sobie. Może to coś da, może nie. Najprawdopodobniej nie. Starkey i Griffin też pewnie takimi dysponują. Było nie było, pracują przecież w firmie wytwarzającej najnowocześniejszy sprzęt wojskowy.
Powtarzałem sobie w kółko, że wyeliminowałem już Brownleya Harrisa. Dodawało mi to trochę otuchy. Wyglądał na kompletnie zaskoczonego moim widokiem. Teraz nie żył, nie zostało śladu po jego arogancji, pocisk zgasił ją w jednej chwili.
Ale jak zaskoczyć Starkeya i Griffina? Musieli słyszeć huk wystrzału. Może pomyśleli, że to Harris strzelał. Nie, wiedzą już pewnie, że nie żyje.
Przez kilka minut rozważałem ewentualność rzucenia się na oślep do ucieczki. Może udałoby mi się dobiec do drogi. Wątpiłem w to jednak. Bardziej prawdopodobne, że skosiliby mnie po paru krokach.
Byli w tym dobrzy, ale Harris też. Taki doświadczony, a teraz leży martwy tam, w rozpadlinie. A ja trzymam w dłoniach jego karabin.
Cierpliwości. Czekaj na ich ruch. Oni też mają swoje rozterki i wątpliwości, nakazałem sobie w duchu.
Patrzyłem jeszcze przez kilka sekund na ciało Sampsona, potem odwróciłem wzrok. Nie mogę teraz o nim myśleć. Nie wolno mi, bo też zginę.
Ciszą rozdarła niespodziewanie ogłuszająca seria z karabinu. Aż podskoczyłem. Któryś z nich, a może obaj, zmienił pod osłoną ciemności pozycję i znajdował się teraz między mną a chatą. Odwróciłem się gwałtownie w tamtym kierunku, wytężając wzrok. I wtedy w ciemnościach za moimi plecami rozległ się głos.
Tuż za mną.
- Odłóż broń, Cross. Nie chcę cię zabijać. W każdym razie jeszcze nie teraz.
W zagłębieniu leżał ze mną Warren Griffin. Dopiero teraz go zobaczyłem. Mierzył mi w pierś z karabinu. Był w noktowizyjnych goglach i wyglądał jak kosmita.
Pojawił się Thomas Starkey. On też miał na oczach gogle. Stanął nad zagłębieniem i patrzył na mnie z góry. Celował z M - 16 w moją twarz i uśmiechał się złowieszczo. Był to uśmiech zwycięzcy.
- A więc nie odpuściłeś, dupku. Brownley nie żyje. Twój partner też - powiedział. - Zadowolony?
- Zapomniałeś o tych dwóch dziewczynach i o prawniku - odparłem.
Dziwnie było patrzeć na Starkeya i Griffma przez noktowizyjne gogle ze świadomością, że oni też mnie w ten sposób widzą. A tak pragnąłem ich rozwalić. Niestety, o tym mogłem już zapomnieć.
- Co, u diabła, wydarzyło się tam, w Wietnamie? - spytałem Starkeya. - Od czego to wszystko się zaczęło? Co to było?
- Wszyscy, którzy tam byli, wiedzą, co się wydarzyło. Nikt nie chce o tym rozmawiać. Sytuacja wymknęła się spod kontroli.
- Jak to, Starkey? Jak mogło do tego dojść?
- Zaczęło się od tego, że pewien pluton znarowił się i przestał słuchać rozkazów. Tak nam przynajmniej powiedziano. Wysłali nas do doliny An Lao z zadaniem przywołania ich do porządku. Zneutralizowania.
- Chcesz przez to powiedzieć, że mieliście zamordować własnych żołnierzy? Taki dostaliście rozkaz, Starkey? Kto go, u diabła, wydał? Co znaczą te morderstwa teraz?
Za chwilę miałem umrzeć, ale musiałem przedtem poznać odpowiedzi na te pytania. Musiałem poznać prawdę. Po byku epitafium: Tu spoczywa Alex Cross. Zginął, dociekając prawdy.
- Za cholerę nie wiem - syknął Starkey. - Mogę się tylko domyślać. Mnie też nie chce się już o tym gadać. Chyba lepiej potnę cię na małe kawałeczki. Do tego właśnie tam doszło. Pokażę ci, co się wyprawiało w dolinie An Lao. Widzisz ten nóż? W posługiwaniu się nim jestem mistrzem. Sporo ostatnio ćwiczyłem.
- Wiem. Widziałem jatki, które po sobie zostawiałeś.
I nagle zauważyłem coś nieprawdopodobnego. Nie wiedziałem, co o tym myśleć, w głowie miałem kompletną pustkę.
W tle za Starkeyem zaszła jakaś zmiana. Z początku nie mogłem dojść, co mi się tam nie zgadza, a kiedy to wreszcie do mnie dotarło, zrobiło mi się słabo.
Sampsona nie było!
Nie widziałem już jego ciała. Przemknęło mi przez myśl, że straciłem orientację. Ale nie. Przecież właśnie tam leżał, niedaleko tego wysokiego klonu. Teraz go tam nie było.
„Bez ostrzeżenia, Alex”.
„Nie bierzemy jeńców”.
„Rozumiesz, co mówię?”.
Jego słowa tłukły mi się w głowie. Słyszałem je dokładnie tak, jak brzmiały w jego ustach.
- Rzućcie broń - powiedziałem do Starkeya i Griffina. - No już!
Patrzyli na mnie zdziwieni, ale broni, oczywiście, nie rzucali.
- Będę cię ciął, gdzie się da - podjął Starkey. - To zajmie wiele godzin. Zabawimy tu do rana. Obiecuję.
- Rzućcie broń! - krzyknął Sampson i zobaczyłem go, jak wychodzi zza pnia klonu. - Nóż też, Starkey! Nikogo nie będziesz ciął.
Warren Griffin obrócił się na pięcie. Huknęły dwa strzały. Dostał w gardło i w klatkę piersiową. Kiedy padał na wznak, jego karabin wypalił. Umierał, bluzgając krwią z rozerwanej arterii.
- Nie, Starkey! - wrzasnąłem. - Nie rób tego!
Thomas Starkey wziął mnie na cel. W tym samym momencie pocisk trafił go w pierś. Jakby tego nie poczuł. Draśnięty drugim pociskiem w bok okręcił się wokół własnej osi. Trzeci pocisk roztrzaskał mu czoło. Upadł wreszcie, krwawiąc obficie. Wypuścił M - 16 i nóż. Patrzył niewidzącymi oczami w nocne niebo.
„Nie bierzemy jeńców”.
Sampson pomachał i ruszył w moim kierunku.
- Nic mi nie jest, nic mi nie jest - wychrypiał, zwalając mi się w objęcia.
CZĘŚĆ 5
CZTERY ŚLEPE MYSZKI
100
Wychodziło na to, że samo niebo zesłało mi Jamillę. Nie wiem, jak zdołałbym otrząsnąć się z szoku, w jaki wprawiła mnie strzelanina w Georgii, gdyby nie ona.
Dzwoniła codziennie, często po dwa albo i trzy razy i rozmawialiśmy, dopóki się nie upewniła, że dochodzę do siebie. Fizycznie ranny został Sampson, który też wracał już do zdrowia, ale psychicznie to chyba ja najbardziej ucierpiałem. Za dużo było już tego zabijania w moim życiu, za długo to się ciągnęło.
Pewnego ranka do naszego domu przy Piątej Ulicy zawitała doktor Kayla Coles! Wmaszerowała prosto do kuchni, gdzie jedliśmy z Naną śniadanie.
- A to co? - spytała, unosząc brwi i wskazując oskarżycielko palcem.
- To bezkofeinowa - obruszyła się Nana. - Coś okropnego. Nie dość, że namiastka prawdziwej kawy, to jeszcze wstrętna.
- Nie, ja pytam o talerz pana Alexa. Co pan je?
Zacząłem wymieniać zawartość talerza:
- Jajecznica z dwóch jajek, lekko ścięta. Nadgryziony pasztecik... były dwa, ale jeden już zjadłem. Domowe frytki, lekko przypieczone. Maślane bułeczki domowego wypieku. Mniam, palce lizać.
- Ty mu tak dogadzasz? - Kayla spojrzała ze zgrozą na Nanę.
- Nie, Alex własnoręcznie to wszystko upitrasił. Od czasu mojego omdlenia co rano sam przyrządza śniadania. Dzisiaj wyjątkowo zafundował sobie taką ucztę, bo zakończył wreszcie jedno bardzo trudne śledztwo i lepiej się poczuł.
- Wnoszę z tego, że nie zawsze tak się pan odżywia?
Uśmiechnąłem się do niej.
- Nie zawsze, pani doktor. Zazwyczaj zadowalam się jajecznicą, kiełbaską, maślanymi bułeczkami i smażonymi kartofelkami. O mało mnie nie zabili w Georgii i właśnie świętuję to, że im się nie udało. Dochodzę do wniosku, że zdecydowanie wolę umrzeć z powodu złego odżywiania. Przysiądzie się pani do nas?
Roześmiała się w głos.
- Myślałam, że już pan tego nie zaproponuje. Wysiadając z samochodu, poczułam jakieś niebiańskie wonie. Poszłam za nimi i tu mnie przywiodły.
Kayla Coles, posilając się - jajecznica z jednego jajka, sok pomarańczowy i mały kęs maślanej bułeczki - zapytała mnie o sprawę. Większość drastycznych szczegółów pominąłem i tylko w ogólnych zarysach opowiedziałem jej o wyczynach trzech zabójców.
- A gdzie jest teraz Sampson? - zapytała.
- W Mantoloking, w New Jersey - odparłem. - Liże tam rany. Między innymi. Ma pielęgniarkę. Bynajmniej nie na przychodne.
- To jego narzeczona - wtrąciła Nana. - Zawsze mówiłam, że tego mu właśnie trzeba.
Po śniadaniu doktor Coles zbadała Nanę. Zmierzyła jej temperaturę, tętno, ciśnienie krwi, osłuchała stetoskopem klatkę piersiową. Obejrzała łokcie, stopy, dłonie, worki pod oczami.
Zajrzała Nanie w oczy i w uszy, zbadała jej odruchy. Znałem na pamięć wszystkie elementy tego badania i chyba sam potrafiłbym je przeprowadzić, ale Nana lubiła wizyty Kayli Coles.
Nie mogłem oderwać oczu od Nany. Siedząc tak potulnie, przypominała mi małą dziewczynkę. Nie odzywała się słowem, wykonywała bez szemrania wszystkie polecenia.
Kiedy Kayla skończyła, Nana wreszcie się odezwała:
- Jeszcze zipię? Nie wyzionęłam ducha, prawda? Lubię te straszne filmy z tym Willisem jak - mu - tam - na - imię...
- Bruce Willis... Nie, jesteś wciąż z nami, Nano. I świetnie się trzymasz.
Nana westchnęła głęboko.
- Niech już jutro będzie ten wielki dzień. Idę na zabieg.
Doktor Coles kiwnęła głową.
- Nawet się nie obejrzysz, a będzie po wszystkim. Obiecuję.
Nana przymrużyła oczy.
- A dotrzymujesz obietnic?
- Zawsze - zapewniła ją Kayla Coles.
101
Wczesnym wieczorem pojechaliśmy z Naną starym porsche do Wirginii. Sama mnie poprosiła, żebym ją przewiózł. Z dziećmi została w domu ciotka Tia.
- Pamiętasz, jak kupiłeś ten samochód? Prawie co niedziela wybieraliśmy się na przejażdżki. Cały tydzień czekałam na nie z utęsknieniem - powiedziała, kiedy zostawiliśmy za sobą Waszyngton i znaleźliśmy się na autostradzie.
- Teraz ma już blisko piętnaście lat - zauważyłem.
- Ale chodzi jeszcze całkiem dobrze - orzekła Nana. Poklepała deskę rozdzielczą. - Lubię stare rzeczy, które działają. Dawno, dawno temu co niedziela jeździliśmy z Charlesem na samochodowe wycieczki. Zanim jeszcze u mnie zamieszkałeś, Alex. Pamiętasz dziadka?
Pokręciłem głową.
- Nie tak, jak bym chciał. Tylko z fotografii. Ale pamiętam, jak przyjechaliście z wizytą do Karoliny Północnej, kiedy byłem mały. Był łysy i nosił czerwone szelki.
- Och, te jego okropne szelki. Miał ich parę tuzinów. Wszystkie czerwone.
Pokiwała głową i na chwilę zamknęła się w sobie. Nieczęsto wspominała męża. Zmarł, mając zaledwie czterdzieści cztery lata. Był, jak Nana, nauczycielem, ale uczył matematyki, podczas gdy ona angielskiego. Pracowali w tej samej szkole w południowo - wschodniej dzielnicy i tam się poznali.
- Twój dziadek był eleganckim mężczyzną, Alex. Lubił się dobrze ubrać i nosił ładne kapelusze. Mam je do dzisiaj. Gdybyś przeżył Wielki Kryzys i napatrzył się na to, na co my się wtedy napatrzyliśmy, też byś się lubił od czasu do czasu elegancko ubrać. To poprawia samopoczucie.
Spojrzała na mnie.
- Ale popełniłam błąd, Alex.
Zerknąłem na nią zdziwiony.
- Ty? No nie, teraz to mnie zastrzeliłaś, lepiej zjadę na pobocze i trochę ochłonę.
Zachichotała.
- Tylko jeden, ale mimo wszystko. Widzisz, wiedziałam, jak to dobrze być zakochaną. Naprawdę kochałam Charlesa. Po jego śmierci nie próbowałam już szukać miłości. Chyba bałam się zakochać. Żałosne, prawda? Bałam się szukać tego najlepszego, co może się człowiekowi w życiu przytrafić.
Pogłaskałem ją po ramieniu.
- Nie mów tak, jakbyś chciała nas opuścić.
- O, ani mi to w głowie. Mam pełne zaufanie do doktor Kayli. Ona by mi powiedziała, gdyby to była pora na rozliczanie się ze starych długów. Co kiedyś planuję zrobić.
- A więc to taka przypowieść, jakaś lekcja?
Nana pokręciła głową.
- Niezupełnie. Po prostu anegdotka dla umilenia przejażdżki samochodem. Jedź, młodzieńcze. Jedź. Strasznie mi się podoba. Powinniśmy częściej to robić. Może by tak w każdą niedzielę?
Przez całą drogę tam i z powrotem ani razu nie wspomnieliśmy o czekającym Nanę nazajutrz zabiegu. Czułem, że ona sobie tego nie życzy. Operacja w jej wieku zawsze niesie ze sobą duże ryzyko. I bałem się. Bałem się bardziej, niż prowadząc śledztwo w sprawie jakiegokolwiek morderstwa.
Po powrocie poszedłem do siebie na górę i zadzwoniłem do Jamilli. Była w pracy, ale i tak przegadaliśmy blisko godzinę.
Potem usiadłem przed komputerem. Po raz pierwszy od powrotu z Georgii wywołałem na ekran moje notatki na temat Trzech Ślepych Myszek. Pozostawało jeszcze jedno ważne pytanie, na które musiałem znaleźć odpowiedź, jeśli to tylko możliwe. Wielkie jeśli.
Kto stał za tą trójką?
Kto był faktycznym zabójcą?
102
Zasnąłem przy biurku. Obudziłem się o trzeciej nad ranem i zszedłem do sypialni, złapać jeszcze ze dwie godzinki snu. Budzik zadzwonił o piątej.
O szóstej trzydzieści Nana miała się stawić w szpitalu St. Anthony's.
Doktor Coles chciała, żeby operowano ją z samego rana, kiedy personel jest jeszcze świeży i wypoczęty. Z Małym Alexem została w domu ciotka Tia, Damon i Jannie pojechali z nami do szpitala.
Siedzieliśmy w antyseptycznie wyglądającej poczekalni, która zapełniała się szybko pacjentami po siedemdziesiątce. Każdy był tu zdenerwowany, zaaferowany i pobudzony, ale my chyba najbardziej.
- Jak długo potrwa operacja? - dopytywał się Damon.
- Niedługo. Z tym, że Nana może nie pójść na pierwszy ogień. To właściwie zabieg, a nie operacja.
- Czyli będą jej to robić bez narkozy? - spytała Jannie.
- Tak myślę. Znacie Nanę. Dadzą jej jakiś łagodny środek uspokajający, a potem zastosują znieczulenie miejscowe.
Czekaliśmy, rozmawiając, zdenerwowani i przejęci. Trwało to dłużej, niż się spodziewałem. Starałem się odpędzać złe myśli.
Pomagały mi w tym dobre wspomnienia z lat spędzonych z Naną. Były trochę jak modlitwy w jej intencji. Myślałem o tym, ile znaczy dla mnie i dla dzieci. Żadne z nas nie byłoby teraz tym, kim jest, gdyby nie bezwarunkowa miłość Nany, nadzieje, jakie w nas pokładała, nawet jej przytyki - czasami irytujące.
- Kiedy ją wypiszą? - Jannie spojrzała na mnie. W jej pięknych brązowych oczach wyczytałem niepewność i lęk. Prawdę mówiąc, Nana była dla nas wszystkich jak matka.
- Czy wszystko z nią w porządku? - spytał Damon. - Coś jest chyba nie tak, prawda? Tak długo to się ciągnie.
Niestety, miałem podobne obawy.
- Będzie dobrze - zapewniłem dzieci.
Płynął czas. Powoli. W końcu zobaczyłem doktor Coles wchodzącą do poczekalni. Odetchnąłem głęboko i starałem się nie dać po sobie poznać, jak bardzo się denerwuję.
Kayla Coles uśmiechnęła się. Jakiż piękny to był uśmiech, dawno takiego nie widziałem.
- Jak się czuje? - spytałem.
- Wyśmienicie - odparła. - Wasza Nana to silna kobieta. Już chce was widzieć.
Rozdział 103
Siedzieliśmy u Nany dobrą godzinę, potem nas wyproszono. Musiała odpocząć. Była jedenasta. Podrzuciłem dzieci do szkoły i wróciłem do domu trochę popracować.
Na prośbę Rona Burnsa badałem dziwną, ale intrygującą sprawę, w którą wplątani byli odbywający karę więzienia przestępcy seksualni. On w zamian dostarczył mi pewne dokumenty z archiwów armii Stanów Zjednoczonych, które chciałem przejrzeć. Część pochodziła z ACIRS i RISS, ale większość prosto z Pentagonu. Dotyczyły między innymi Trzech Ślepych Myszek.
Kto jest rzeczywistym mordercą? Kto wydawał rozkazy Thomasowi Starkeyowi? Kto sankcjonował te morderstwa? Dlaczego ich ofiarami padły akurat te, a nie inne osoby?
I, co najważniejsze, dlaczego Trzem Ślepym Myszkom nie kazano ich zabijać, a tylko wrabiać w morderstwa, których nie popełniły? Czyżby celem było pokazanie im, czym jest strach - strach człowieka osaczonego, uświadamiającego sobie, że ktoś przejął kontrolę nad jego życiem?
Może lepiej by mi szło, gdybym nie myślał wciąż o Nanie, o tym, jak się czuje i jak by mi jej brakowało, gdyby dziś rano coś się nie udało. Chodziły mi po głowie straszne, podszyte poczuciem winy fantazje, że dzwoni do mnie Kayla Coles i mówi: „Przykro mi, ale Nana zmarła. Nie wiemy, co było powodem. Bardzo mi przykro”.
Telefon jednak nie dzwonił i znowu zagłębiłem się w pracy. Jutro Nana będzie w domu. Nie ma sensu martwić się na zapas, lepiej zająć umysł czymś konstruktywnym.
Wojskowa dokumentacja, choć interesująca, potrafiła zdołować człowieka jak, nie przymierzając, lektura wyników kontroli urzędu podatkowego. Okazywało się, że w Wietnamie, Laosie i Kambodży miały miejsce jakieś niechlubne incydenty. Armia, przynajmniej oficjalnie, przymykała na nie oko i udawała, że nic złego się nie dzieje. O cywilnej kontroli, z jaką ma do czynienia policja, która musi się tłumaczyć z każdego potknięcia, nie było tam, oczywiście, mowy. Prasy też się nie obawiali. Dziennikarze rzadko docierali do małych wiosek, w których mieszkały rodziny ofiar. Zresztą na palcach można było policzyć amerykańskich reporterów znających język wietnamski. Nie wiem, czy dobrze to, czy źle, ale wojsko ma tendencje do odpowiadania przemocą na przemoc. Może to jedyny sposób prowadzenia walki z partyzantką. Wciąż jednak nie wiedziałem, co z tamtych wypadków mogło zainspirować serię morderstw, z jaką mieliśmy teraz do czynienia tutaj, w Stanach.
Kilka godzin ślęczałem nad aktami pułkownika Thomasa Starkeya, kapitana Brownleya Harrisa i sierżanta Warrena Griffrna. Przebieg służby nienaganny, przynajmniej na papierze. Cofnąłem się aż do Wietnamu - to samo. Starkey wielokrotnie odznaczony, Harris i Griffin - wzorowi żołnierze. Ani słowa o zabójstwach, których to trio miało się jakoby dopuścić w Wietnamie.
Zainteresowało mnie, kiedy się poznali i w jakiej jednostce razem służyli. Przewertowałem dokładnie ich akta, ale nic na ten temat nie znalazłem. A przecież wiedziałem, że walczyli razem w Wietnamie i Kambodży. Jeszcze raz przekartkowałem, strona po stronie, ich akta.
Nic. Nie znalazłem niczego, co sugerowałoby, że zetknęli się kiedykolwiek w południowo-wschodniej Azji. Najmniejszej o tym wzmianki.
Odchyliłem się na oparcie fotela, spojrzałem w okno i potoczyłem wzrokiem po Piątej Ulicy. Do głowy przychodził mi tylko jeden niezbyt budujący wniosek.
Wojskowa dokumentacja została spreparowana.
Ale dlaczego? I przez kogo?
104
To jeszcze nie był koniec.
Czułem to w kościach i nie podobało mi się to uczucie, ta niepewność, ten brak dopełnienia. Może po prostu nie potrafiłem odpuścić. Przejść do porządku dziennego nad wszystkimi tymi niewyjaśnionymi morderstwami. Kto jest prawdziwym mordercą? Kto za tym stoi?
Tydzień po strzelaninie w Georgii siedziałem w gabinecie Ronalda Bumsa na czwartym piętrze kwatery FBI w Waszyngtonie. Asystent Burnsa, krótko ostrzyżony mężczyzna pod trzydziestkę, przyniósł nam właśnie na srebrnej tacy kawę w pięknych filiżankach z chińskiej porcelany i świeże mini-paszteciki.
Znałem Burnsa od lat, ale dopiero od kilku miesięcy blisko z nim współpracowałem.
- Co słychać u Kyle'a Craiga? - spytałem.
- Ano siedzi w Kolorado i staramy się jak najbardziej uprzykrzać mu tam życie - odparł Burns. Pozwolił sobie na uśmiech. Craig był kiedyś starszym agentem, którego pomogłem zdemaskować. Nadal nie wiedziałem, ilu dokładnie morderstw się dopuścił, ale jedenastu na pewno. Swego czasu zarówno Burns, jak i ja uważaliśmy Kyle'a za przyjaciela. Nie był to jedyny, ale na pewno najgorszy zawód, jakiego w życiu doznałem.
- Przez większość dnia trzymamy go w pojedynce. Oczywiście dla jego własnego bezpieczeństwa. Nie cierpi być sam. Wariuje. Nie ma się przed kim popisywać.
- I nie zajmują się nim psychiatrzy?
Burns pokręcił głową.
- Nie. To nie ma sensu. Po co narażać ludzi?
- Kyle lubi być ośrodkiem zainteresowania. To go dowartościowuje.
- Właśnie.
Uśmiechnęliśmy się, wyobrażając sobie Kyle'a w odosobnieniu, oby do końca życia. Niestety, wiedziałem, że nawiązał kontakty z innymi więźniami - zwłaszcza z Tran Van Luu.
- Chyba nie myślisz, że Kyle ma coś wspólnego z tymi morderstwami? - spytał w końcu Burns.
- Sprawdziłem to, na ile się dało. Nie znalazłem żadnych dowodów, że znał Luu przed osadzeniem we Florence.
- Wiem, że jeździł tam, kiedy pracował jeszcze w FBI. Interesowały go szczególnie oddział o zaostrzonym rygorze i blok śmierci. Wtedy mógł poznać Luu. To możliwe. Z Kyle'em nigdy nic nie wiadomo.
Wolałem nie rozpamiętywać ewentualności, że za tą diaboliczną falą zbrodni może się kryć Kyle. Co prawda, taka możliwość istniała, ale była tak nieprawdopodobna, że nie bardzo chciało mi się w to wierzyć.
- Rozważyłeś już moją propozycję? - zmienił temat Burns.
- Przepraszam, ale jeszcze nie. To poważna decyzja. Mogę cię tylko zapewnić, że jak już raz ją podejmę, to będzie dogłębnie przemyślana.
- No trudno. Ale chyba rozumiesz, że nie mogę czekać na odpowiedź w nieskończoność?
Kiwnąłem głową.
- Doceniam twoje podejście. Zawsze jesteś taki cierpliwy?
- Staram się - odparł Burns i przesunął w moją stronę dwie szare koperty leżące między nami na stoliczku do kawy.
- Mam tu coś dla ciebie, Alex. Rzuć na to okiem.
105
- Jeszcze jakieś materiały FBI, które postanowiłeś mi udostępnić? - spytałem z uśmiechem.
- Będziesz zadowolony. To może być coś. Mam nadzieję, że podsunie ci jakiś trop. Chcę, żebyś wreszcie rozwikłał tę wojskową aferę. Nam też na tym zależy.
Wziąłem do ręki pierwszą z brzegu kopertę i wyciągnąłem z niej coś, co przypominało wypłowiałą łatę odprutą od jakiejś kurtki. Obejrzałem ją dokładnie. Była w kolorze khaki i widniała na niej wyszyta nicią kusza. I słomiana lalka. Niesamowita, odpychająca słomiana Lalka. Taka sama jak tamta, którą znaleźliśmy w domu Ellisa Coopera.
- Ta łata pochodzi z kurtki szesnastoletniego członka ulicznego gangu z Nowego Jorku - wyjaśnił Burns. - Gang, do którego należał, nazywa się Cienie Duchów. Spotykają się w rozmaitych kafejkach przy Canal Street w Nowym Jorku. To taka taktyka zwana zadeptywaniem śladów. Mieszana grupa do zadań specjalnych, w której skład wchodzą nasi ludzie i nowojorscy policjanci, zgarnęła jednego z gangsterów. Wyciągnęli z niego trochę informacji. Im do niczego się nie przydały, ale tobie powinny.
- Jak to? - zdziwiłem się.
- Chłopak twierdzi, że w zeszłym miesiącu wysłał do ciebie kilka e-maili, Alex. Korzystał z komputerów jednej z nowojorskich szkól zawodowych.
- Piechur'? - spytałem, kręcąc z niedowierzaniem głową.
- Nie, ale może być pośrednikiem Piechura. To Wietnamczyk. Symbol kuszy nawiązuje do popularnej baśni ludowej. W tej baśni każdy bełt wystrzelony z czarodziejskiej kuszy może położyć trupem dziesięć tysięcy ludzi. Cienie Duchów też uważają się za takich potężnych. Lubują się w symbolach, mitach, magii. Jak już powiedziałem, ten chłopak i jego kumple z gangu przesiadywali po kafejkach. Grali tam w tien len, pili kawę su da. Gang przeniósł się do Nowego Jorku z Orange County w Kalifornii. Poczynając od lat siedemdziesiątych w Orange County osiedliło się ponad sto pięćdziesiąt tysięcy uchodźców z Wietnamu. W Nowym Jorku gang prowadził działalność przestępczą w typowo wietnamskim stylu. Szmuglowanie nielegalnych imigrantów - nazywanych wężowymi łebkami - podrabianie kart kredytowych, handel pirackimi kopiami oprogramowania komputerowego i częściami do komputerów. Mówi ci to coś?
Kiwnąłem głową.
- Oczywiście.
Burns podał mi drugą kopertę.
- To też może pomóc. W środku znajdziesz informacje o byłym szefie tego wietgangu.
- O Tran Van Luu.
Burns kiwnął głową.
- Byłem tam w latach sześćdziesiąt dziewięć-siedemdziesiąt. W piechocie morskiej. Mieliśmy własnych zwiadowców. Zrzucali ich, jak Starkeya i spółkę, na terytorium wroga. W Wietnamie toczyła się wojna partyzancka, Alex. Część naszych ludzi też działała na zasadach partyzantki. Mieli za zadanie siać postrach na tyłach wroga. Byli twardzi, odważni, ale niejeden nabawił się znieczulicy. Zdarzało się, że praktykowali etykę sytuacyjną.
- Co to znaczy siać postrach? - wpadłem mu w słowo. - Masz na myśli terroryzm, tak?
- Tak. - Burns kiwnął głową. - To właśnie mam na myśli.
106
Tym razem do Kolorado podrzuciło mnie firmowym samolotem FBI. Ron Burns na poważnie zaangażował się w śledztwo. Chciał dostać osobę, względnie osoby stojące za tą długą serią morderstw.
Oddział izolatek we Florence zrobił na mnie tak samo przygnębiające wrażenie jak za pierwszej tutaj wizyty. Wchodziłem tam pod czujnym okiem strażników w mundurach khaki, obserwujących mnie zza kuloodpornych szyb. Drzwi były albo pomarańczowe, albo jasnozielone - dziwne. Na ścianach piaskowego koloru w dziesięciostopowych odstępach zainstalowano kamery.
W celi, w której miałem się spotkać z Tran Van Luu, znajdował się stół i dwa krzesła przyśrubowane do podłogi. Tym razem wprowadziło go trzech strażników w kamizelkach kuloodpornych i grubych rękawicach. Czyżby ktoś tu ostatnio narozrabiał?
Luu ręce i nogi miał skute. Siwa kozia bródka wydała mi się jeszcze dłuższa niż podczas poprzedniego widzenia.
Wyjąłem z kieszeni płaszcza łatę, którą dostałem od Burnsa.
- Co to oznacza? Tylko bez krętactw.
- Cienie Duchów. Już ci o nich mówiłem. Kusza to folklor. Taka tam ozdoba.
- A słomiana lalka?
Nie odpowiedział od razu. Zauważyłem, że zwinął dłonie w pięści.
- Mówiłem ci już chyba, że byłem zwiadowcą w amerykańskiej armii - odezwał się po chwili. - Czasami zostawialiśmy w wioskach swoje wizytówki. Na jednej, pamiętam, widniała czaszka i dwa skrzyżowane piszczele. Amerykanom się to podobało.
- Co oznacza ta słomiana lalka? To wasza wizytówka? Zostawiano ją na każdym miejscu zbrodni? Czy dopiero później, w domach tych żołnierzy?
Wzruszył ramionami.
- Może. Ty mi to powiedz, detektywie. Nie było mnie przy tym.
- Co oznaczała ta wizytówka? Ta słomiana lalka?
- Wiele rzeczy, detektywie. Życie nie jest proste. Życie to nie tylko pełny żołądek i łatwe rozwiązania. W moim kraju nie ma jednej dominującej religii. Buddyzm z Chin i Indii. Taoizm. Konfucjanizm. Oddawanie czci przodkom to w Wietnamie najstarsza i najbardziej swojska forma wierzeń.
Popukałem palcem w łatę.
- Słomiane lalki pali się czasami albo puszcza z nurtem rzeki w ramach rytuałów odprawianych za duszę zmarłego. Złe duchy to dusze tych, którzy zostali zamordowani albo umarli i nie zostali pogrzebani jak należy. Słomiana lalka to ostrzeżenie mające przypomnieć winowajcy, że to on powinien się znajdować na miejscu lalki.
Kiwnąłem głową.
- Powiedz mi wszystko. Nie chcę tu więcej wracać.
- I nie będziesz musiał. Nie mam wewnętrznej potrzeby spowiedzi. To zachodni obyczaj.
- Nie poczuwasz się zupełnie do winy? Zginęli niewinni ludzie.
- I dalej będą ginąć. Co konkretnie chcesz wiedzieć? Uważasz, że jestem ci coś winien, bo jesteś detektywem?
- Przyznałeś, że mnie wykorzystałeś.
Luu wzruszył ramionami.
- Niczego nie przyznałem. Po co miałbym to robić? Byłem partyzantem. Przetrwałem blisko sześć lat w dżunglach An Lao. Potem przetrwałem w dżunglach Kalifornii i Nowego Jorku. Wykorzystuję to, co mam akurat pod ręką. Staram się dostosować jak najlepiej do sytuacji. Ty na pewno robisz to samo.
- W więzieniu też?
- O, w więzieniu szczególnie. Inaczej nawet mądry, inteligentny człowiek by tu szybko oszalał. Słyszałeś określenie „Okrutny i niezwykły”. Cela trzy na cztery kroki. Spędzasz w niej dwadzieścia trzy godziny na dobę. Porozumiewasz się tylko przez szczelinę w drzwiach.
Przechyliłem się przez stolik i z bliska spojrzałem Luu w oczy. Krew tętniła mi w skroniach. To Tran Van Luu był Piechurem i znał odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Czy był również odpowiedzialny za wszystkie te morderstwa?
- Dlaczego zabiłeś sierżanta Coopera? I innych? Dlaczego musieli umrzeć? To jakaś zemsta? Powiedz mi, co się wydarzyło w dolinie An Lao. Powiedz mi to i pójdę sobie.
Pokręcił głową.
- Dosyć ci już powiedziałem. Wracaj do domu, detektywie. Lepiej, żebyś więcej nie wiedział. Tak, to ja jestem Piechurem. Reszta odpowiedzi, których szukasz, nie jest dla uszu ludzi z twojego kraju. Daruj sobie to śledztwo. Chociaż ten jeden raz, detektywie, daruj je sobie.
107
Ani myślałem dać się tak zbyć.
Tran Van Luu przyglądał mi się beznamiętnie, po chwili uśmiechnął się. Spodziewał się tego? Takiego uporu? Zdecydowania? Czy dlatego wybrał właśnie mnie? Czyżby rozmawiał o mnie z Kyle'em Craigiem? Ile wiedział o tej sprawie? Wszystko czy znał ją tylko fragmentarycznie?
- Twoja przeciągająca się podróż jest dla mnie bardzo interesująca. Nie rozumiem takich jak ty ludzi. Chcesz wiedzieć, dlaczego dzieją się rzeczy straszne. Chcesz naprawiać świat, choćby tylko od przypadku do przypadku. Miewałeś już do czynienia ze zwyrodniałymi zabójcami. Gary Soneji, Geoffrey Shafer, Kyle Craig, naturalnie. Twój kraj tylu ich wydał. Bundy, Dahmer, długo można by wymieniać. Nie wiem, jak to możliwe w takim cywilizowanym społeczeństwie. W takiej krainie mlekiem i miodem płynącej.
Pokręciłem głową. Też nie wiedziałem, ale on chciał usłyszeć, co mam na ten temat do powiedzenia. Czy Kyle'a również o to pytał?
- Wydaje mi się, że ma to coś wspólnego z wygórowanymi oczekiwaniami. Amerykanie pragną być szczęśliwi, kochani. Kiedy to pragnienie nie zostaje zaspokojone, niektórzy z nas reagują agresją. Zwłaszcza w dzieciństwie. Jeśli zamiast miłości, doświadczamy nienawiści i złego traktowania. Nie rozumiem, dlaczego tylu Amerykanów znęca się nad swoimi dziećmi.
Luu przyglądał mi się badawczo. Czyżby był owym dziwnym rodzajem zabójcy - samozwańczym mścicielem? Wyglądało na to, że ma sumienie. Był typem filozofa. Filozof-wojownik? Ile wiedział? Czy moje śledztwo tu się zakończy?
- Dlaczego ktoś doprowadził do skazania i stracenia Ellisa Coopera? - spytałem w końcu. - Proste pytanie. Odpowiesz mi na nie?
Ściągnął brwi.
- No dobrze. Tyle mogę zrobić. Cooper okłamał ciebie i twojego przyjaciela Sampsona. Nie miał innego wyjścia, ale tak czy inaczej skłamał. Sierżant Cooper, choć w jego aktach nic o tym nie ma, był w dolinie An Lao. Widziałem go tam, jak osobiście dokonywał egzekucji na dwunastoletniej dziewczynce. Smukłej, pięknej, niewinnej. Zabił ją, uprzednio zgwałciwszy. Nie mam powodu kłamać w tej sprawie. Sierżant Cooper był mordercą i gwałcicielem. Wszyscy oni dopuszczali się tam okropnych rzeczy; wszyscy byli mordercami. Cooper, Tate, Houston, Etra. Harris, Griffin i Starkey też. Trzy Ślepe Myszki. Oni byli z nich najgorsi, najbardziej żądni krwi. Dlatego właśnie ich wybrałem, żeby tropili pozostałych. Tak, tak, to ja ich wynająłem, detektywie. Wyrok śmierci już na mnie wydano. Nic mi nie możesz zrobić. Pułkownik Starkey nie wiedział, jakie jest podłoże morderstw, których dokonywał na moje zlecenie. Nie wiedział, kim jestem. Był zawodowym zabójcą nie pytał. Interesowały go jedynie pieniądze. Wierzę w rytuały i symbolizm i wierzę w zemstę. Winny musi ponieść karę stosowną do zbrodni, jakiej się dopuścił. Nasi niepogrzebani zmarli zostali pomszczeni i ich dusze mogą wreszcie odpocząć. Wasi żołnierze zostawiali swoje wizytówki, a więc i ja to robiłem. Miałem tu mnóstwo czasu, żeby wszystko obmyślić, mnóstwo czasu, żeby snuć plany. Pałałem żądzą zemsty i nie chciałem, żeby była prosta i łatwa. Jak mawiacie wy, Amerykanie, chciałem się odegrać. I odegrałem się, detektywie. Nareszcie odzyskałem spokój.
Nic nie było takie, jakim się z pozoru wydawało. Ellis Cooper od samego początku kłamał. Zarzekał się przede mną i Sampsonem, że jest niewinny. Uwierzyłem Tran Van Luu. Mówił całkowicie przekonująco. Był naocznym świadkiem okropieństw dokonywanych w jego kraju i być może sam się ich dopuszczał. Jak to nazwał Ron Burns? Sianiem postrachu.
- Wśród wojska w dolinie An Lao popularne było pewne powiedzonko. Chcesz je usłyszeć? - spytał Luu.
- Tak. Chcę wiedzieć wszystko. To mnie zmotywuje.
- Brzmiało: „Wszystko, co się rusza, to Wietkong”.
- Nie wszyscy nasi żołnierze byli tacy.
- Powiem więcej, takich był mały odsetek, ale to nie zmienia faktu. Wchodzili do wiosek i wyrzynali je do nogi. Wszystko, co się rusza... Chcieli zastraszyć Wietkong i udawało im się. Zostawiali swoje wizytówki - na przykład takie słomiane lalki, detektywie. I tak wioska po wiosce. Zniszczyli cały kraj, kulturę.
Luu zawiesił na chwilę głos, może po to, żeby w pełni dotarło do mnie, co do tej pory usłyszałem.
- Lubili malować twarze i ciała zabitych. Ich ulubionymi kolorami były czerwony, biały i niebieski. Wydawało im się to bardzo dowcipne. Nigdy nie grzebali ciał, zostawiali to rodzinom. Swoją rodzinę znalazłem z twarzami pomalowanymi na niebiesko. Cienie ich duchów nawiedzają mnie po dziś dzień.
Musiałem mu przerwać.
- Dlaczego nikomu nie powiedziałeś? Dlaczego nie zgłosiłeś dowództwu, co się tam wyprawia?
Spojrzał mi prosto w oczy.
- Zrobiłem to, detektywie. Poszedłem do Owena Handlera, swojego bezpośredniego przełożonego. Powiedziałem mu, co się dzieje w An Lao. On już wiedział. Jego dowódca też wiedział. Wszyscy wiedzieli. Kilka oddziałów wymknęło się spod kontroli. Wysłali więc zabójców, żeby zrobili tam porządek.
- A co z niewinnymi ofiarami tutaj, w Stanach? Co z kobietami, które zamordował Starkey i jego kompania, żeby wrobić Coopera i innych?
- Och, wasza armia ma na to fachowe określenie: „straty poboczne”.
- Jeszcze jedno pytanie - powiedziałem do głębi wzburzony.
- Słucham. Ale potem dasz mi spokój. Nie chcę, żebyś tu wracał.
- To nie ty zabiłeś pułkownika Handlera, prawda?
- Nie. Po co miałbym go uwalniać od wyrzutów sumienia. Chciałem, żeby żył ze swoim tchórzostwem i hańbą. Teraz idź już. Skończyliśmy.
- Kto zabił Handlera?
- Nie wiem. Może jest jeszcze czwarta ślepa myszka.
Wstałem i do celi weszli strażnicy. Widziałem, że boją się Luu, i ciekaw byłem, czym sobie tutaj zapracował na taki respekt. Strasznym i skomplikowanym człowiekiem był ten Cień Ducha. Uknuł z zemsty kilka morderstw.
- Jeszcze jedno - powiedział na odchodnym i uśmiechnął się. Był to straszny uśmiech - właściwie grymas. - Kyle Craig przesyła pozdrowienia. Często rozmawiamy. Czasami nawet o tobie. Kyle twierdzi, że powinieneś nas powstrzymać, póki możesz. Mówi, że powinieneś nas obu zneutralizować. - Luu roześmiał się. - Powinieneś nas powstrzymać, detektywie.
- Nie ufaj Kyle'owi - poradziłem mu. - On dla nikogo nie potrafi być przyjacielem.
- To tak jak ja - odparł Tran Van Luu.
108
Zaraz po wyprowadzeniu Luu trzej uzbrojeni strażnicy wprowadzili do salki widzeń w bloku śmierci Kyle'a Craiga. Czekałem na niego. W bojowym nastroju.
- Spodziewałem się, że wpadniesz z wizytą, Alex - powiedział od progu. - Na ciebie zawsze można liczyć. Nigdy, przenigdy nie sprawisz człowiekowi zawodu.
- A ty zawsze o krok do przodu, co, Kyle? - mruknąłem.
Roześmiał się bez cienia wesołości i rozejrzał po salce.
- I tu się mylisz. Już nie.
Usiadł naprzeciwko mnie. Był okropnie wychudzony. Wyczuwałem, że jego umysł pracuje na najwyższych obrotach.
- Zostałeś ujęty, bo tego chciałeś - powiedziałem. - To oczywiste.
- O Jezu, oszczędź mi tego psychobełkotu. Jeśli przybyłeś tu jako doktor Cross psycholog, to możesz od razu wykonać w tył zwrot i odmaszerować. Nudzisz mnie do łez.
- Mówiłem to jako detektyw z wydziału zabójstw - odparłem.
- To już trochę lepiej. W roli świętoszkowatego gliny jeszcze cię jakoś trawię. Kiepski z ciebie psycholog, ale co to w końcu za profesja. Żaden z was nigdy mi w niczym nie pomógł. Wyznaję własną filozofię: zabijać wszystkich, jak leci. Zanalizuj to.
Milczałem. Kyle zawsze lubił słuchać samego siebie. Jeśli już zadał jakieś pytanie, to często starał się obrócić odpowiedź w żart. Uwielbiał łapać za słówka i wyszydzać. Wątpiłem, by to się zmieniło.
Uśmiechnął się w końcu.
- No, Alex, spryciarz z ciebie, co? Czasami nawiedza mnie przerażająca myśl, że to ty zawsze jesteś o krok do przodu.
Nie odrywałem od niego oczu.
- Ja tak nie uważam, Kyle.
- Ale uparty jesteś jak osioł. Nie popuścisz. Dobrze mówię?
- Nie zastanawiałem się nad tym. Skoro tak twierdzisz, to widać taki jestem.
Przymrużył oczy.
- Coś ty taki spolegliwy, nie podoba mi się to.
- A kogo teraz obchodzi, co ci się podoba, a co nie?
- Hm. Też prawda. Muszę to sobie zapamiętać.
- Prosiłem cię ostatnim razem, żebyś mi pomógł dogadać się z Tran Van Luu w sprawie morderstw, w które jest zamieszany. Zmieniłeś może zdanie? Podejrzewam, że w powietrzu wisi jeszcze jedno morderstwo.
Kyle pokręcił głową i znowu przymrużył oczy.
- Nie jestem Piechurem. To nie ja próbuję ci pomagać. Są tajemnice, które na zawsze pozostają niewyjaśnione. Nie zauważyłeś tego dotąd?
Pokręciłem głową.
- Masz rację - powiedziałem. - Jestem uparty. I tę tajemnicę też zamierzam wyjaśnić.
Kyle zaklaskał powoli w dłonie.
- Oto cały ty, Alex. Jesteś kapitalny. Ależ głupiec z ciebie. Idź, szukaj swojego mordercy.
109
Sampson dochodził do zdrowia na Jersey Shore pod opieką Billie, swojej osobistej pielęgniarki. Dzwoniłem do niego prawie codziennie, ale nie mówiłem, czego się dowiedziałam o sierżancie Ellisie Cooperze i innych.
Telefonowałem też codziennie do Jamilli, czasem nawet po dwa razy, ewentualnie to ona dzwoniła do mnie albo przysyłała e-mail. Dzieląca nas odległość coraz bardziej dawała się nam we znaki. Jak dotąd nie znaleźliśmy dobrego rozwiązania tej sytuacji. Czy potrafiłbym przenieść się z rodziną do Kalifornii? Czy Jamilla byłaby skłonna przeprowadzić się do Waszyngtonu? Musieliśmy o tym porozmawiać w cztery oczy, i to jak najszybciej.
Po powrocie z Kolorado przepracowałem ciężko całe dwa dni. Czekała mnie jeszcze jedna ważna podróż, ale najpierw musiałem się do niej przygotować. „Dwa razy zmierz, zanim odetniesz”, wbijała mi od dziecka do głowy Nana.
Godzinami przeglądałem internetowe bazy danych Lexis, ACIRS i RISS. Odwiedziłem Pentagon i rozmawiałem z pułkownikiem Peyserem o gwałtach na ludności cywilnej, których dopuszczali się amerykańscy żołnierze w południowo - wschodniej Azji. Kiedy poruszyłem temat doliny An Lao, Peyser szybko zakończył rozmowę i więcej nie chciał się już ze mną spotkać.
Uznałem to za dobry znak. Chyba byłem na dobrym tropie, prawda?
Przeprowadziłem rozmowy z kilkoma znajomymi, którzy służyli w Wietnamie. Powiedzonko „Wszystko, co się rusza, to Wietkong” było większości dobrze znane i według nich usprawiedliwione, bo północni Wietnamczycy nękali ich bez ustanku i wrogiem mógł się okazać nawet osiemdziesięcioletni staruszek.
A jeśli chodzi o dolinę An Lao, to zawsze powtarzało się jedno i to samo nazwisko.
W dokumentach.
Gdziekolwiek spojrzeć.
Jedno nazwisko było łącznikiem do wszystkiego, co się wydarzyło - i tam, i tutaj.
Czwarta ślepa myszka?
Musiałem to ustalić.
W czwartek, wczesnym rankiem, wyruszyłem w pięciogodzinną podróż do West Point. Nie śpieszyło mi się specjalnie. Osoba, z którą chciałem się spotkać, nigdzie się nie wybierała. Nie widziała powodu, dla którego miałaby uciekać albo zaszyć się w jakiejś kryjówce.
Załadowałem odtwarzacz CD płytami, głównie z bluesem, ale był też wśród nich nowy Bob Dylan, którego chciałem wreszcie w całości przesłuchać. Zabrałem termos z kawą i kanapki na drogę. Nanie powiedziałem, że postaram się być na wieczór w domu; pokiwała tylko z powątpiewaniem głową.
W trasie miałem sporo czasu na przemyślenia. Musiałem się utwierdzić w przekonaniu, że słusznie czynię, jadąc znowu do West Point. Zadałem sobie mnóstwo trudnych, ale koniecznych pytań. Kiedy odpowiedzi mnie zadowoliły, skierowałem myśli na inny tor i zacząłem się zastanawiać nad propozycją przejścia do FBI. Dyrektor Ron Burns zabił mi klina, przedstawiając warunki pracy, jakie miałbym w FBI. Przesłanie było jasne i nęcące: przechodząc do FBI, dobrze bym na tym wyszedł.
A jednak nadal nie mogłem się zdecydować.
Wiedziałem, że gdybym naprawdę tego chciał, mógłbym teraz, jako psycholog z wykształcenia, otworzyć prywatną praktykę. Miałbym częstszy kontakt z dziećmi i w ogóle więcej czasu dla siebie. Mógłbym mądrzej gospodarować tymi kamykami, cieszyć się cennymi niedzielami. Podjąć jakieś zdecydowane kroki w związku z Jamillą, o której wciąż myślałem.
Ani się obejrzałem, a już byłem na szosie 9W i na drogowskazach pojawiły się nazwy Highland Falls i West Point.
Przed Point sprawdziłem glocka i załadowałem magazynek. Tak na wszelki wypadek. Nie miałem go przy sobie tamtego wieczoru, kiedy w tej okolicy zamordowany został Owen Handler, a bardzo by mi się wtedy przydał.
Wjechałem do West Point od północnej strony Highland Falls, przez Thayer Gate.
Kadeci z zapałem ćwiczyli musztrę. Z kilku kominów Washington Hall snuł się leniwie dym. West Point bardzo mi się podobało. Podobała mi się też większość osób z armii, które miałem okazję poznać. Ale nie wszystkie, a każdy wie, czego może narobić jedno zgniłe jabłko...
Zatrzymałem wóz przed budynkiem z czerwonej cegły. Przybyłem tu w poszukiwaniu odpowiedzi.
Na mojej liście pozostało już tylko jedno nazwisko. Wielkie nazwisko. Nazwisko człowieka poza wszelkim podejrzeniem.
Generała Marka Hutchinsona.
Komendanta West Point.
Unikał mnie tamtego wieczoru, kiedy zamordowany został Owen Handler, ale to już się nie powtórzy.
110
Wspiąłem się po stromych kamiennych schodkach i wmaszerowałem do dobrze utrzymanego budynku, w którym mieściły się biura komendanta West Point.
Za ciemnym drewnianym biurkiem siedział podgolony wysoko żołnierz, na biurku stała wypolerowana do połysku mosiężna lampa, obok leżały równo poukładane stosy papierów oraz teczek.
Żołnierz podniósł na mnie wzrok i, przekrzywiając głowę jak zaciekawiony i podejrzliwy uczeń podstawówki, spytał:
- Słucham pana. Czym mogę służyć?
- Detektyw Alex Cross - przedstawiłem się. - Ja do generała Hutchinsona. Proszę mu zameldować, że już jestem.
Głowa żołnierza pozostawała przekrzywiona pod dziwnym kątem.
- Rozumiem, panie detektywie. Mogę spytać, jakiego rodzaju sprawę ma pan do generała?
- Niestety, nie może pan. Generał na pewno mnie przyjmie. Wie, kim jestem. - Podszedłem do wygodnego fotela pod przeciwległą ścianą i usiadłem. - Zaczekam tutaj.
Żołnierz za biurkiem był wyraźnie sfrustrowany; nie przywykł do cywilnej bezceremonialności, zwłaszcza w biurze generała Hutchinsona. Po namyśle podniósł słuchawkę czarnego telefonu i zadzwonił do kogoś wyżej w łańcuszku drogi służbowej.
Po kilku minutach otworzyły się masywne drewniane drzwi za jego biurkiem. Oficer w mundurze, który się w nich pojawił, podszedł bez wahania do mnie.
- Pułkownik Walker, adiutant generała - przedstawił się. - Traci pan czas, detektywie Cross. Generał Hutchinson nie przyjmie pana dzisiaj. Pańska jurysdykcja tutaj nie sięga.
Kiwnąłem głową.
- Mam kilka ważnych informacji, których generał Hutchinson powinien wysłuchać. Dotyczą wypadków, które miały miejsce, kiedy dowodził w dolinie An Lao. W latach sześćdziesiąt siedem-siedemdziesiąt jeden, ale szczególnie w sześćdziesiątym dziewiątym.
- Zapewniam pana, że generał nie jest zainteresowany spotkaniem z panem ani wysłuchiwaniem starych wojennych opowieści, z którymi pan przyszedł.
- Jestem umówiony w sprawie tych informacji z dziennikarzem z „Washington Post” - powiedziałem. - Pomyślałem sobie, że generał pierwszy powinien się zapoznać z zarzutami.
Pułkownik Walker kiwnął głową, ale nie robił wrażenia poruszonego czy zaniepokojonego tą wiadomością.
- Jeśli znalazł pan w Waszyngtonie kogoś zainteresowanego pańskimi rewelacjami, to niech pan tam z nimi jedzie. Proszę opuścić budynek, bo każę usunąć pana siłą.
- Szkoda fatygi - mruknąłem, podnosząc się z wygodnego fotela. - Sam się usunę.
Wyszedłem po dobroci i wsiadłem do samochodu. Ruszyłem powoli ładną główną aleją, która przecina West Point. Zachodziłem w głowę, jak postąpić w zaistniałej sytuacji. W końcu zaparkowałem w bocznej uliczce wysadzanej wysokimi klonami i dębami, z której roztaczał się majestatyczny widok na rzekę Hudson.
Czekałem.
Generał tak łatwo się mnie nie pozbędzie.
111
Było już po zmroku, kiedy czarny ford bronco skręcił w podjazd wielkiego domu w kolonialnym stylu na działce obsadzonej wiązami i otoczonej ogrodzeniem z żelaznych prętów.
Z wozu wysiadł generał Mark Hutchinson. W smudze światła padającej z okna mignęła mi przez moment jego twarz. Nie wyglądał wcale na zaaferowanego. Bo i czemu miałby na takiego wyglądać? Był już na kilku wojnach i zawsze wychodził z opresji cało.
Odczekałem jakieś dziesięć minut, dając mu czas na pozapalanie świateł i zadomowienie się. Wiedziałem, że Hutchinson jest rozwiedziony i mieszka sam. Nie da się ukryć, sporo teraz wiedziałem o generale.
Wspiąłem się po frontowych schodach z taką samą pewnością siebie jak wcześniej po schodach prowadzących do jego biur. Nieustępliwy, zdecydowany, diabelnie uparty. Porozmawiam dzisiaj z Hutchinsonem, czy mu to w smak, czy nie. Muszę doprowadzić rzecz do końca. Mimo wszystko to moja ostatnia sprawa.
Zabębniłem raz i drugi w drzwi żelazną kołatką w kształcie uskrzydlonej boginki, która chyba bardziej odstraszała, niż witała ewentualnych gości.
Hutchinson otworzył mi w końcu. Był w sportowej koszuli w niebieską kratę i starannie odprasowanych spodniach khaki. Kojarzył mi się z prezesem jakiejś firmy, którego przydybał w domu namolny akwizytor.
- Każę pana aresztować za nieuprawnione wtargnięcie na teren prywatny - powiedział na mój widok.
Nie okłamywałem żołnierza z recepcji, twierdząc, że generał wie, kim jestem.
- Mam sprawę... - Wcisnąłem się bezceremonialnie do środka. Hutchinson był mężczyzną barczystym, ale po sześćdziesiątce. Nie próbował mnie zatrzymywać, nawet mnie nie dotknął.
- Mało pan jeszcze narozrabiał? - zapytał. - Bo mnie się wydaje, że wystarczająco.
- Tu się z panem nie zgodzę. Ja dopiero zaczynam.
Wszedłem do przestronnego salonu, usiadłem i rozejrzałem się. Głębokie sofy, mosiężne lampy stojące, zasłony w ciepłych odcieniach błękitu i czerwieni. Pewnie gust jego byłej żony.
- To nie zajmie wiele czasu, generale. Powiem panu tylko, co wiem o An Lao.
Hutchinson spróbował zbić mnie z pantałyku.
- A ja powiem panu, czego pan nie wie. Nie wie pan, jak funkcjonuje wojsko, a o życiu w kręgach władzy też nie ma pan wielkiego pojęcia. Za wysokie progi. Precz. Jazda ze swoimi przeklętymi historyjkami do „Washington Post”.
- Starkey, Griffin i Brownley Harris byli wojskowymi zabójcami i podlegali panu w Wietnamie - zacząłem.
Generał nachmurzył się i potrząsnął głową, ale w końcu jakby dał za wygraną i usiadł.
- Nie wiem, o czym, u diabła, pan mówi. Nigdy nie słyszałem o żadnym z tych trzech.
- Wysyłał pan do doliny An Lao dziesięcioosobowe oddziałki z zadaniem zastraszania Wietnamczyków. To była wojna partyzancka i pańskie oddziałki zostały poinstruowane, że mają działać jak partyzanci. Mordowali, okaleczali. Urządzali rzezie cywilów. Mieli swoją wizytówkę; - malowali ofiary na czerwono, biało albo niebiesko. To wymknęło się spod kontroli, prawda, generale?
Hutchinson uśmiechnął się.
- Skąd pan wykopał te wierutne bzdury? Pozazdrościć chorej wyobraźni. A teraz wynocha mi stąd!
- Usunął pan z dokumentów wszelkie wzmianki o pobycie tych ludzi w dolinie An Lao - podjąłem. - To samo dotyczy trzech zabójców - Starkeya, Griffina i Harrisa - których posłał pan tam, żeby posprzątali. Właśnie to naprowadziło mnie na ślad manipulacji. Oni sami mi powiedzieli, że tam byli. Z ich akt nic takiego nie wynikało.
Generał nie przejawiał zainteresowania tym, co mówiłem. Oczywiście, tylko udawał. Najchętniej złapałbym go za gardło i wydusił całą prawdę.
- Te dokumenty nie zostały zniszczone, generale - ciągnąłem.
Teraz Hutchinson zareagował.
- Co pan, u diabła, bredzi?
- Mówię, że te dokumenty się zachowały. Pewien zwiadowca armii południowowietnamskiej imieniem Tran Van Luu zameldował swojemu dowódcy o popełnianych tam potwornościach. Tym dowódcą był Owen Handler. Nikt się tym, naturalnie, nie przejął, tak więc Luu wykradł kopie dokumentów - i przekazał je północnym Wietnamczykom. Były przechowywane w Hanoi do roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego. Potem kopie dostały się w ręce CIA. Mnie udostępniło je zarówno FBI, jak i Ambasada Wietnamu. Jak pan widzi, wiem coś niecoś o życiu w waszyngtońskich kręgach władzy. Wiem nawet, że rozważana jest pańska kandydatura na stanowisko przewodniczącego Kolegium Szefów Sztabów Połączonych. Ale nic z tego nie będzie, jeśli to, co tu mówię, zacznie wypływać na światło dzienne.
- Pan oszalał - sapnął Hutchinson. - Rozum panu odjęło.
- Doprawdy? W latach sześćdziesiąt osiem - sześćdziesiąt dziewięć dwa oddziały żołnierzy, po dziesięciu ludzi każdy, dopuściły się ponad stu morderstw na ludności cywilnej z wietnamskich wiosek. Pan był tam dowódcą. Pan wydawał rozkazy. Kiedy te oddziały przestały pana słuchać, posłał pan za nimi grupę Starkeya, żeby posprzątała. Niestety, oni też nie oparli się pokusie i sami zabili paru cywilów. Niedawno wydał pan rozkaz zabicia pułkownika Handlera. Handler wiedział o roli, jaką odgrywał pan w dolinie An Lao. Gdyby coś mu się wymknęło, pańska kariera ległaby w gruzach, a pan mógłby nawet powędrować za kratki. Mało tego, towarzyszył pan Starkeyowi, Harrisowi i Warrenowi Griffmowi w tej akcji. Był pan tam z nimi, Hutchinson, w dolinie An Lao. Jest pan odpowiedzialny za wszystko, co się tam działo. Był pan tam - jako czwarta ślepa myszka.
Hutchinson zerwał się z fotela.
- Walker, Taravela - powiedział - możecie już wejść. Usłyszeliśmy więcej niż trzeba.
Bocznymi drzwiami weszło do pokoju dwóch mężczyzn z pistoletami.
- Teraz już pan tu zostanie, doktorze Cross - powiedział pułkownik Walker. - Nie wróci pan do domu.
112
Skuli mi ręce na plecach, wyprowadzili z domu i upchnęli w bagażniku ciemnego sedana.
Leżałem zwinięty w kłębek i ledwie mogłem oddychać. Dziecku byłoby tu ciasno, a co dopiero komuś mojej postury.
Samochód wycofał się z podjazdu Hutchinsona, podskoczył na rynsztoku i skręcił w ulicę.
Przez West Point jechał powoli, nie więcej niż dwadzieścia mil na godzinę, potem nagle przyśpieszył. Domyśliłem się, że opuściliśmy tereny akademii.
Nie wiedziałem, jaką mam eskortę. Czy generał Hutchinson też się zabrał ze swoimi ludźmi? Wszystko wskazywało na to, że wkrótce pożegnam się z tym światem. Sytuacja wydawała się bez wyjścia. Myślałem o dzieciach, o Nanie, o Jamilli i zachodziłem w głowę, co mnie podkusiło, żeby znowu ryzykować życie. Czy świadczyło to o silnym charakterze, czy o poważnej odchyłce od normy? Ale jakie to teraz ma znaczenie?
Po jakimś czasie samochód skręcił z gładkiej szosy w bardzo wyboistą, prawdopodobnie gruntową drogę. Szacowałem, że z West Point wyjechaliśmy przed około trzema kwadransami. Ile jeszcze życia mi zostało?
Samochód zatrzymał się. Usłyszałem, jak tamci wysiadają i trzaskają drzwiczkami. Odskoczyła klapa bagażnika.
Zobaczyłem nad sobą twarz Hutchinsona. W jego oczach nie było żadnych emocji, niczego ludzkiego.
Walker i Taravela stali za nim z gotowymi do strzału pistoletami w dłoniach. Oni też patrzyli na mnie beznamiętnie.
- Co chcecie zrobić? - spytałem, chociaż znałem już odpowiedź.
- To, czego zaniedbaliśmy tamtego wieczoru, kiedy byłeś z Owenem Handlerem - powiedział pułkownik Walker. - Zabić cię.
- Z całą premedytacją - dorzucił generał.
113
Wywlekli mnie z bagażnika i rzucili bezceremonialnie na ziemię. Wylądowałem na biodrze. Ból przeszył mi ciało. A to dopiero początek. Wiedziałem. Te sukinsyny wywiozły mnie tutaj, żeby podręczyć, zanim zabiją. Ręce miałem skute kajdankami i nie mogłem się bronić.
Pułkownik Walker schylił się i rozerwał mi koszulę na piersiach. Ten drugi ściągnął mi buty, potem spodnie.
Ani się obejrzałem, a całkiem goły leżałem w lesie gdzieś na północy stanu Nowy Jork i dygotałem z zimna. Temperatura nie przekraczała pięciu stopni.
- Wiesz, na czym polega moja prawdziwa wina? - odezwał się Hutchinson. - Wiesz, co takiego złego zrobiłem w Wietnamie? Wydałem, kurwa, rozkaz odpowiadania pięknym za nadobne. Oni zabijali i okaleczali naszych. Uprawiali terroryzm i sadyzm. Starali się nas na wszystkie sposoby zastraszyć. A ja zastraszyć się nie dam. Oko za oko, ząb za ząb, Cross. Teraz też uciekam się do tej zasady.
- Mordowałeś również cywilów niebiorących udziału w walkach - wygarnąłem mu w oczy. - Zhańbiłeś mundur.
Generał pochylił się nade mną.
- Nie było cię tam, nie mów mi więc, co robiłem, a czego nie. Zwyciężyliśmy w dolinie An Lao. Wtedy wszystko co żyje dzieliło się dla nas na dwa gatunki - skurwysynów i cweli. Ja należę do skurwysynów, Cross. Zgadnij, co to dla ciebie oznacza.
Pułkownik Walker i ten drugi mieli puszki z farbą i pędzle. Zaczęli mnie malować.
- Pomyślałem sobie, że ten odcień powinien ci się spodobać - powiedział Walker. - Ja też byłem w dolinie An Lao. Wspomnisz o mnie temu dziennikarzowi z „Washington Post”?
Byłem bezradny. Nie mogłem liczyć na pomoc. Nagi, zupełnie sam na świecie i malowany. Najpierw wizytówka, potem mnie wykończą.
Dygotałem z zimna. Widziałem po ich oczach, że zabicie mnie to dla nich tyle co splunąć. Mordowali już wcześniej. To oni mieli na sumieniu Owena Handlera.
Ile życia mi jeszcze zostało? Kilka minut? A może parę godzin konania w męczarniach? Tyle najwyżej.
W ciemnościach huknął strzał. Padł chyba zza zapalonych reflektorów granatowego sedana, którym tu przyjechaliśmy. Co, u diabła?
W twarzy pułkownika Walkera, tuż pod lewym okiem otworzyła się czarna dziura. Trysnęła krew. Odrzuciło go w tył. Wylądował z głuchym łomotem na leśnym poszyciu. Pocisk oderwał mu potylicę.
Drugi oficer schylił się instynktownie i kula utkwiła mu w kręgosłupie. Wrzasnął i osunął się na mnie.
Z lasu wybiegali jacyś ludzie - było ich dziewięciu, nie, dziesięciu. Nie widziałem w ciemnościach, co to za jedni. Kto, u licha, przychodzi mi z odsieczą?
Kiedy byli już blisko, księżyc oświetlił ich rysy. Boże! Nie znałem ich, ale wiedziałem, skąd są i kto ich wysłał, żeby śledzili mnie albo zabili Hutchinsona.
Przybywały Cienie Duchów.
Ludzie Tran Van Luu.
Szwargotali między sobą po wietnamsku. Nie rozumiałem ani słowa. Dwaj chwycili generała i obalili go na ziemię. Zaczęli go kopać po głowie, po klatce piersiowej, po brzuchu i genitaliach. Krzyczał z bólu, ale nie robiło to na nich najmniejszego wrażenia.
Mnie zostawili na razie w spokoju, ale nie miałem złudzeń - byłem przecież świadkiem. Leżałem na brzuchu i obserwowałem kątem oka napaść. Katowanie generała Hutchinsona wydawało mi się jakieś odrealnione i nieludzkie. Teraz kopali także pułkownika Walkera i drugiego oficera. Biją martwych! Jeden dobył ząbkowanego noża i ciął Hutchinsona. Wrzask generała rozniósł się echem po ciemnym lesie. Zrozumiałem, że nie chcą go zabijać od razu. Będą go torturować, dręczyć, zadawać ból.
Jeden z ludzi Luu wyciągnął z kieszeni słomianą lalkę. Cisnął nią w Hutchinsona. Potem dźgnął generała w podbrzusze. Hutchinson znowu wrzasnął. Rana nie była śmiertelna. Tortury dopiero się zaczynały. A na koniec pomalują nasze trupy.
„Wierzę w rytualizm i symbolizm i wierzę w zemstę”.
Tak powiedział mi w więzieniu Tran Van Luu.
Jeden z jego ludzi zbliżył się w końcu do mnie. Zwinąłem się odruchowo w kłębek. To już koniec. Znałem cel przyświecający Cieniom Duchów - siać postrach - mścić przodków, których zamordowano i niepogrzebano.
- Chcesz popatrzeć? Czy idziesz? - spytał mężczyzna. Głos miał zadziwiająco spokojny. - Jesteś wolny, detektywie.
Spojrzałem mu w oczy.
- Pójdę - wykrztusiłem.
Cień Ducha zdjął mi kajdanki, pomógł wstać i odprowadził kawałek. Dał mi jakąś szmatę, żebym się wytarł. Inny przyniósł mi ubranie i buty. Obaj odnosili się do mnie z szacunkiem.
Odwieźli mnie do West Point i wysadzili pod akademią. Nie miałem wątpliwości, że tak kazał im Tran Van Luu.
W pierwszym odruchu chciałem biec po pomoc dla generała Hutchinsona i jego ludzi, ale szybko uświadomiłem sobie, że już na nią za późno.
Piechur ich zabił.
114
Po południu następnego dnia zadzwonił do mnie do domu Ron Burns. Byłem akurat w gabinecie. Stałem w oknie wychodzącym na Piątą Ulicę i patrzyłem, jak Jannie bawi się z Małym Alexem na trawniku przed domem.
- Alex - zaczął Burns - miałem właśnie telefon od agenta specjalnego nazwiskiem Mel Goodes. Dzwonił z miasteczka Ellenville. Mówi ci coś ta nazwa? To na północy stanu Nowy Jork.
- Właściwie to nic. Chociaż wydaje mi się, że byłem tam nie tak dawno - odparłem. - Dobrze mi się wydaje?
- Dobrze - powiedział Burns. - Tam cię wywieźli z West Point.
- A co porabia w Ellenville agent Goodes? - spytałem.
- Dostaliśmy sygnał od tamtejszej policji. Zbiła ich z tropu - a ściślej mówiąc, wstrząsnęła - jatka, na jaką dziś rano natknęli się w tamtejszych górach jacyś myśliwi.
- Wyobrażam sobie. Trzy trupy. Groteskowa sceneria. Rytualny mord.
- Trzej niezidentyfikowani mężczyźni. Miejscowi są zaszokowani. Ogrodzili pół góry. Ofiary są porznięte ostrymi narzędziami i noszą ślady przypalania prądem elektrycznym.
Tak jest napisane we wstępnym raporcie tamtejszej policji. Aha, a twarze mają pomalowane.
- Na czerwono, biało i niebiesko.
Słuchałem jednym uchem, wyglądając przez okno. Jannie zobaczyła mnie z dołu i pomachała. Myślałem o torturach, terroryzmie, o okropieństwach, które dzieją się w imię wojny. Dżihad. Kiedy to się skończy? Prawdopodobnie nigdy, chyba że ktoś rozwali na kawałki naszą piękną planetę. Co za szaleństwo w nas siedzi?
- Pomyślałem sobie, że może ty rzucisz trochę światła na okoliczności tych trzech morderstw - mówił Burns. - Masz coś na ten temat do powiedzenia?
Pomachałem dzieciom, podszedłem do biurka i usiadłem. Popatrzyłem na fotografię Marii z małymi Jannie i Damonem. Ciekawe, co ona by na to wszystko powiedziała. Dzieci. Ja. Jamilla. Ofiary rytualnego mordu pomalowane w barwy amerykańskiej flagi.
- Dwie z tych ofiar to prawdopodobnie generał Mark Hutchinson i pułkownik Walker. Trzeci mężczyzna też jest oficerem z West Point. Nie znam jego stopnia i nie pamiętam, jak się nazywa. Hutchinson był odpowiedzialny za zbrodnie wojenne popełnione przed trzydziestu laty w Wietnamie. Przeszłość w końcu go dopadła.
Opowiedziałem Burnsowi niemal wszystko, co wiedziałem o wypadkach ostatniej nocy. Słuchał, nie przerywając. Coraz bardziej mi się to u niego podobało. Chyba zaczynałem mu ufać.
- A wiesz może, kto zabił tych trzech z West Point? - spytał, kiedy skończyłem.
Po chwili zastanowienia powiedziałem, że nie wiem. I w zasadzie nie kłamałem. Burns zadał mi jeszcze kilka pytań, ale tego wątku już nie drążył. To też mi się u niego podobało. Znaczyło, że akceptuje bez zastrzeżeń moją ocenę sytuacji. To przeważyło szalę.
- Zdecydowałem się - wypaliłem. - Przechodzę do FBI. Może się wam na coś przydam.
- A kto powiedział, że ta propozycja jest jeszcze aktualna? - spytał Burns i roześmiał się. To też mi się podobało.
EPILOG
PODWIĄZKA
115
Nigdy bym się nie spodziewał, że jeszcze w tym roku czeka mnie wspaniały, radosny ślub. Trzymając za ręką Jamillę, rozglądałem się po pięknym Falls Church w Wirginii.
Staliśmy na rozległej łące za małą restauracyjką. Między wiązami i wzdłuż barierek patia przeciągnięto girlandy żółtych i białych lampek. Gdziekolwiek spojrzeć, róże, nogietki i stokrotki.
Panna młoda prezentowała się uroczo w prostej, białej atłasowej sukni bez żadnych fikuśnych trenów, falban czy welonów. Suknia była w stylu imperialnym i układała się elegancko na filigranowej Billie. Naszyjnik i kolczyki wykonane z jasnych muszelek podkreślały jej afroamerykańskie korzenie. Włosy miała zaczesane do tyłu i upięte w kok ozdobiony drobnymi kwiatkami. Tryskała wprost szczęściem i radością. Promienny uśmiech przez cały dzień nie znikał z jej twarzy.
Sampson też nieustannie się uśmiechał. Był w szarym garniturze i przysięgam, że wyglądał jak książę. Nasz przyjaciel, wielebny Jeffrey Campbell, zgodził się odprawić ceremonię przed blisko setką ludzi, którzy całym sercem kochali Johna i Billie.
Spytał, czy będziemy robili co w naszej mocy, by wspierać tę nową rodzinę. „Będziemy!” - zakrzyknęliśmy z całym przekonaniem.
Zaczęło się przyjęcie weselne i wznosząc toast szampanem, musiałem powiedzieć kilka słów.
- Znam tego wielkoluda od dzieciństwa. Zawsze traktowaliśmy go jak członka rodziny i on zawsze nim był. John jest lojalny wobec przyjaciół, na jego słowie można polegać, jest szlachetny, miły, wspaniałomyślny, słodki - wierzcie mi albo nie, i dlatego uważam go za swojego najlepszego na świecie przyjaciela. Billie nie znam tak długo, ale już lubię ją o wiele bardziej niż Johna. Życzę wam długiego i szczęśliwego życia. Kocham was, Johnie i Billie. A teraz niech gra muzyka. Tańczmy do białego rana.
John z żoną zatańczyli „Lefs Stay Together”. Potem na parkiet weszliśmy ja z Jamillą i jeszcze kilka par.
- Ładny ślub - powiedziała Jamilla. - Urocza z nich para. Są wspaniali.
Goście zaczęli nakładać sobie potrawy na talerze - pieczony kurczak nadziewany kukurydzianym chlebem, kluseczki, ryż, sałatki. Wszyscy pstrykali zdjęcia aparatami jednorazowego użytku leżącymi na każdym stoliku. Najlepsza przyjaciółka Billie ze szkoły pielęgniarskiej zaśpiewała „Our Love Is Here to Stay”, i spisała się na medal. Ja z Johnem zaśpiewaliśmy „Sexual Healing”, i daliśmy plamę. Dzieci plątały się pod nogami. Sampson wciąż się uśmiechał.
Pod wieczór Damon i Jannie wzięli mnie pod ręce i pociągnęli na podwórko.
- Zaraz wracam - powiedziałem do Jamilli. - Mam taką nadzieję.
Billie posadzono na drewnianym krześle plecami do pół tuzina speszonych, kto wie, czy nie sprowadzonych tu siłą kawalerów.
- Nie musicie schwytać tej podwiązki - powiedziała, oglądając się i puszczając do nas oko. - Wygrywa ten, kto pierwszy jej dotknie.
Stałem z samego brzegu kawalerskiej grupki, mrugając i robiąc głupie miny do Damona, Jannie i, oczywiście, Jamilli. W pewnej chwili jak na komendę pokazali na niebo.
Spojrzałem - i zobaczyłem spadającą prosto na mnie czerwoną podwiązkę. Nie zdążyłbym uskoczyć, nawet gdybym chciał.
Chwyciłem podwiązkę i owinąłem ją sobie wokół palca wskazującego.
- Ja tam się nie boję - mruknąłem.
Spojrzałem w lewo, na Jamillę i Nanę. Jam śmiała się i klaskała, a jej uśmiech mówił: „Ja też się nie boję”.
Spojrzałem w prawo - i, Boże, zobaczyłem doktor Kaylę Coles. Ona nie klaskała, uśmiechała się tylko nieśmiało. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, mrugnęła do mnie. Co to niby miało znaczyć?
Potrząsnąłem głową i śmiejąc się wciąż, wyłowiłem z tłumu jeszcze jedną znajomą twarz. Twarz dyrektora Rona Burnsa z FBI.
Mój nowy szef kiwał na mnie. Pod pachą trzymał jakąś pękatą teczkę, do której absolutnie nie zamierzałem tej soboty zaglądać.
Ale zajrzałem.
∗ Popcyc - popularna postać z komiksów, kurzący fajkę marynarz. w którego wstępują nadzwyczajne siły, kiedy zje puszkę szpinaku.
198