James PATTERSON
Alex Cross 10 - Na szlaku
terroru
Do Larry 'ego Kirshbauma.
Oto dziesiąty Alex Cross.
Nic by z tego nie wyszło, gdyby nie Twoje rady, przyjaźń i serdeczna pomoc.
Prolog
Powrót Łasicy, czyli niespodzianka
Rozdział 1
Pułkownik Geoffrey Shafer bawił się znakomicie. Już dawno słyszał o Salvadorze.
Trzecie pod względem wielkości miasto Brazylii, intrygujące i wesołe. A może nawet
najweselsze?
Wynajął luksusową sześciopokojową willę z widokiem na plażę Guarajuba. W
ciągu dnia zazwyczaj popijał słodkie caipirinha i lodowate piwo Brahma. Czasami
grywał w tenisa. Nocą pułkownik Shafer – morderca psychopata, znany jako Łasica –
wracał do starych sztuczek i polował w ciemnych, wąskich i krętych uliczkach
Starego Miasta. Już nie pamiętał, ilu zabójstw dokonał w Brazylii. W Salvadorze nikt
się tym wcale nie przejmował. Gazety nie wspomniały ani jednym słowem o
zniknięciu kolejnej młodej prostytutki. Ani jednym. Ponoć Brązylijczycy, jeśli nie
balują, to właśnie się szykują do nowej zabawy. Chyba było w tym wiele prawdy.
Kilka minut po drugiej w nocy Shafer wrócił do domu w towarzystwie młodej i
pięknej dziwki o imieniu Maria. Naprawdę była urodziwa, gibka i ciemnoskóra. Jak na
kogoś w jej wieku miała wspaniałe ciało. Upierała się, że ma dopiero trzynaście lat.
Na dziedzińcu Łasica zerwał dużego banana. O tej porze roku nikt nie mógł
narzekać na brak świeżych owoców. Rosły tu kokosy, gujawy, mango oraz pinha,
czyli flaszowce. W tym
9
całym Salvadorze zawsze coś dojrzewa, pomyślał Łasica. To prawdziwy raj. A
może raczej piekło, a ja jestem diabłem? – przemknęło mu przez głowę. Parsknął
śmiechem.
–To dla ciebie, Mario – powiedział, kusząc ją bana
nem. – Tylko go nie zmarnuj.
Dziewczyna przesłała mu znaczący uśmiech. Łasica spojrzał w jej wspaniałe
piwne oczy. Wszystko moje, pomyślał. Oczy, usta, piersi…
Nagle zobaczył małą brazylijską małpkę, zwaną nico, która usiłowała zakraść się
do domu przez moskitierę zawieszoną w oknie.
–Wynoś się stąd mała złodziejko! – krzyknął. – Spadaj!
Słyszysz?
W tej samej chwili trzech ludzi wyskoczyło z krzaków. Rzucili się na niego. Policja,
jęknął w duchu Łasica. Na pewno Amerykanie. Alex Cross?
Miał wrażenie, że są dosłownie wszędzie. Czuł ucisk silnych nóg i ramion. Ktoś go
powalił uderzeniem pałką lub ołowianą rurką, ktoś inny chwycił za włosy, podniósł i
na nowo zasypał gradem ciosów. Łasica stracił przytomność.
–Mamy go. A to ci heca… Dał się złapać już za pierwszym
razem. I to bez trudu – powiedział jeden z napastników. –
Wnieście go do środka.
Potem popatrzył na dziewczynę. Była wyraźnie przestraszona.
–Dobra robota, Mario. Podałaś go nam na tacy.– Skinął
na swego pomagiera. – Wykończ ją.
Huk strzału przerwał ciszę zalegającą nad dziedzińcem. W Salvadorze nikt na to
nie zwracał uwagi.
Rozdział 2
Łasica chciał jak najszybciej umrzeć. We własnej sypialni zwisał z sufitu głową w
dół. Dookoła niego wszędzie były lustra, mógł więc się podziwiać dosłownie z każdej
strony.
A wyglądał jak upiór. Nagi, pobity i cały zakrwawiony. Ręce miał spięte
kajdankami z tyłu, a nogi związane tak mocno, że już ich wcale nie czuł. Krew
napłynęła mu do głowy.
Obok wisiała Maria. Sądząc po straszliwym smrodzie, nie żyła już od kilku godzin,
a może nawet dobę. Piwne oczy skierowane były na Łasicę, ale patrzyły gdzieś dalej.
Brodaty przywódca napastników ciągle miętosił w ręku czarną piłkę. Przykucnął
tuż przed twarzą Shafera i powiedział cicho, niemal szeptem:
–Wiesz, co kiedyś na służbie robiłem z więźniami? Łagod
nie, delikatnie sadzałem przy stole… a potem przybijałem im
język do blatu. To szczera prawda, drogi przyjacielu. A wiesz,
co jeszcze? Wyrywałem włosy. Z nosa… piersi… brzucha…
genitaliów. To rzeczywiście boli. Auć!
Wyszarpnął kilka włosów z nagiego ciała Shafera.
–Ale teraz ci opowiem o najgorszej torturze. Dużo gorszej
niż to, co chciałeś zrobić z Marią. Łapiesz więźnia za barki
i trzęsiesz z całej siły aż dostaaie konwulsji. Aż mózg się
zlasuje. To bardzo czuły narząd. Facet ma wrażenie, że zaraz
11
mu łeb odpadnie. Boli go całe ciało. Naprawdę nie przesadzam. Chcesz, to ci
pokażę.
Trzęśli nim na zmianę prawie przez godzinę – na dodatek wciąż wisiał do góry
nogami. To było coś strasznego.
Wreszcie któryś odczepił go z sufitu.
–Kim jesteście? – wrzasnął Łasica. – Czego ode mnie
chcecie?
Herszt wzruszył ramionami.
–Twardziel z ciebie, ale pamiętaj, że jednak cię znalazłem
i znajdę po raz drugi, jeżeli będzie trzeba. Zrozumiałeś?
Geoffrey Shafer ledwo cokolwiek widział, ale odwrócił głowę w stronę, skąd
dobiegał głos.
–Czego… chcesz? – szepnął. – Błagam…
Brodacz nachylił się do niego. Chyba niewiele brakowało,
żeby się uśmiechnął. – Mam dla ciebie robotę. Najlepszą na świecie. Uwierz mi, to
coś w sam raz dla ciebie.
–Kim jesteś? – szepnął Łasica, z trudem poruszając spuchniętymi i
zakrwawionymi ustami. W czasie tortur dziesiątki razy powtarzał to pytanie.
–Niektórzy mówią na mnie Wilk – odparł brodacz. – Na pewno gdzieś to już
słyszałeś.
Część pierwsza
Niewiarygodne
Rozdział 3
Pewnego słonecznego, jasnego popołudnia – w dniu, w którym jedno z nich miało
umrzeć zupełnie niepotrzebną śmiercią- Frances i Dougie Puslowski rozwieszali
pranie: poszwy, prześcieradła i dziecięce ubranka.
Nagle na parking dla przyczep campingowych Azure Views w Sunrise Valley, w
Nevadzie, wjechał konwój armii amerykańskiej. Jeepy i ciężarówki z hukiem wtoczyły
się na polną drogę i stanęły. Wyskoczyli żołnierze. Mieli broń. Dużo broni.
–Przenajświętszy Jezu, co się tutaj dzieje? – zapytał Dougie, który niedawno
odszedł na rentę z kopalni Cortey w pobliżu Wells i usiłował przyzwyczaić się do
domowego życia. Nie bardzo mu to wychodziło. Przeważnie czuł się zdołowany,
burczał na wszystkich i nieustannie dokuczał Fran-ces i dzieciakom.
Od razu spostrzegł, że żołnierze wysiadający z ciężarówek są w mundurach
polowych. Skórzane buty, spodnie w panterkę, ciemnozielone podkoszulki -jakby byli
co najmniej w Iraku, a nie w zapadłej dziurze w Nevadzie. Uzbrojeni w karabiny M-16
podbiegli do najbliższych przyczep. Niektórzy wyglądali tak, jakby bali się samych
siebie.
Wiał mocny pustynny wiatr, więc ich głosy wyraźnie docierały na podwórko
Puslowskich. Słychać było:
15
–Ewakuacja! To nie są ćwiczenia! Alarm! Wychodzić!
Ruszać się, ludzie!
Frances Puslowski zauważyła, że praktycznie wszyscy wołają to samo, jakby
powtarzali wyuczoną rolę. Ich surowe i zacięte miny nie dopuszczały myśli o
sprzeciwie. Na parkingu oprócz Puslowskich mieszkało jakieś trzysta osób. Wśród
nich byli prawdziwi dziwacy. Większość z nich narzekała głośno, ale posłusznie
wychodzili z przyczep.
Delta Shore, która mieszkała najbliżej, zaniepokojona przybiegła do Frances. – Co
się stało, kochana? Co to za żołnierze? Boże Wszechmogący! Możesz w to
uwierzyć? Chyba przyjechali z Nellis
albo Fallon. Trochę się boję, Frances. A ty, kochana? – Coś krzyczeli o ewakuacji
– odpowiedziała Frances, wypuszczając z ust spinacz do bielizny. – Pójdę po
dziewczynki.
Pobiegła do domu. Nigdy nie myślała, że przy wadze dwustu czterdziestu ftintów
potrafi jeszcze biegać.
–Madison! Brett! Szybko do mnie. Niczego się nie bójcie.
Musimy na chwilę wyjść. To tylko taka zabawa. Jak na filmie.
Prędzej!
Dwie dziewczynki, w wieku dwóch i czterech lat, wyskoczyły z maleńkiej sypialni,
w której oglądały Rolie Polie Olie na kanale Disneya. Starsza, Madison, zapytała jak
zwykle:
–A dlaczego, mamooo? Po co? Nie chcę. Nie pójdę. Teraz
nie mamy czasu.
Frances chwyciła komórkę leżącą na kuchennym stole…
i znów stało się coś dziwnego. Nie dodzwoniła się na policję.
Zamiast sygnału usłyszała tylko jakieś trzaski. Coś takiego
nigdy dotąd jej się nie zdarzyło. Głośny szum był irytujący. Co
to jest? Jakaś inwazja? Bomba atomowa? – Szlag by to trafił! – Ze złością
odłożyła telefon. – Co się tu dzieje?! – spytała podniesionym głosem. – Och!
Powiedziałaś brzydkie słowo! – natychmiast zawołała ze śmiechem Madison. Wręcz
uwielbiała takie sytuacje. Bawiło ją, kiedy dorośli popełniali niemądre błędy.
16
–Zabierzcie panią Summerkin i Chruma – powiedziała
Frances. Dobrze wiedziała, że dziewczynki nigdzie nie pójdą
bez dwóch swoich ulubionych lalek, choćby na miasto w tym
momencie spadły wszystkie plagi egipskie naraz. Bogu dzięki,
zapewne tak nie było, ale… Skąd tu się wzięło to całe wojsko
wymachujące pukawkami?
Zza okna dobiegały ją podniesione głosy. To sąsiedzi ze strachem żądali
odpowiedzi na te same pytania, które krążyły jej po głowie.
–Co się stało?
–Kto kazał nas stąd wywieźć?
–Dlaczego?!
–Po moim trupie, bratku! Słyszysz?!
Rozpoznała ostatni głos. Boże, przecież to Dougie! Co on znowu wyprawia?
–Dougie! – krzyknęła. – Chodź tu prędko! Pomożesz
mi przy dziewczynkach!
Huknął strzał. Rozległ się ostry, przenikliwy trzask, jakby pioruna.
Frances podbiegła do drzwi – proszę, znów biegła – i zobaczyła dwóch żołnierzy
stojących nad ciałem jej męża.
O mój Boże… Dougie się nie rusza. Boże, Boże, Boże… Zastrzelili go jak
wściekłego psa. I to po prostu za nic! Frances zadygotała niczym w febrze, a potem
zwymiotowała lunch.
–Błeee! – zawołały córki. – Patrz, mamo! Patrz, co
narobiłaś! Zapaskudziłaś całą kuchnię!
W tej samej chwili jakiś żołnierz z kilkudniowym zarostem na twarzy kopniakiem
otworzył drzwi i wrzasnął:
–Jazda stąd! Won z przyczepy! Też chcecie zginąć?
Czarny otwór lufy karabinu skierowany był prosto w Frances.
–Nie żartuję, kobieto – dodał żołnierz. – Prawdę mówiąc,
sam nie wiem, po co tyle gadam…
Rozdział 4
Cel roboty – misji, operacji – to całkowite wymazanie z mapy jakiegoś
amerykańskiego miasta. W biały dzień.
Zupełnie chory pomysł. W porównaniu z tym Świt żywych trupów to po prostu
betka. Sunrise Valley, Nevada, liczba mieszkańców: 315. Niedługo: 0. Kto by
uwierzył? No cóż… Za mniej więcej trzy minuty nie będzie żadnych niedowiarków.
Nikt na pokładzie małego samolotu nie miał pojęcia, dlaczego to właśnie miasto
zostało skazane na zagładę. Nikt także nie znał szczegółów misji. Ale wszyscy dostali
za lot niezłą kasę… i to w dodatku z góry. Do diabła, nigdy przedtem nawet się nie
spotkali! Każdy otrzymał tylko część zadania. Swój kawałeczek układanki. Tak to
nazwano – „kawałeczek".
Michael Costa z Los Angeles był zręcznym pirotechnikiem. Kazano mu pokątnie
zrobić „bombę paliwową o porządnej sile rażenia".
Z tym akurat nie miał problemów.
Za punkt wyjścia przyjął BLU-96, popularnie zwaną kosiarką stokrotek, co
precyzyjnie określało skutki jej wybuchu. Bomba służyła kiedyś do likwidacji pól
minowych oraz niszczenia lasów w miejscu lądowiska. Dopiero potem jakiś kretyn
uświadomił sobie, że równie dobrze jak drzewa można nią ścinać ludzi.
18
No i dlatego Costa znalazł się na pokładzie starego i zdezelowanego samolotu
transportowego, lecącego ponad górami Tuscarora w stronę Sunrise Valley. Byli już
bardzo blisko punktu „C", oznaczonego tak od słowa „cel".
Nowi najlepsi przyjaciele Costy skończyli montaż bomby dopiero w samolocie.
Mieli nawet rysunek z opisem, jak to zrobić. Ktoś potraktował ich jak idiotów. Bomba
paliwowa – instrukcja dla debili.
Prawdziwa BLU-96 stanowiła pilnie strzeżoną własność wojska i nikt inny jej nie
mógł dostać. Jednak na nieszczęście dla tych, którzy mieszkali, jedli, spali, załatwiali
się i gzili się w Sunrise Valley, można ją było także skonstruować w domu, z części
dostępnych niemal w każdym sklepie. Costa kupił nylonowo-uretanowy zbiornik na
tysiąc galonów, wypełnił go wysokooktanowym paliwem, zamontował rozpylacz i
kilka lasek dynamitu, pełniących funkcję zapalnika, a na koniec dorobił spust i
hamulec z kawałków spadochronu. Proste jak drut, prawda?
Potem powiedział kumplom z samolotu:
–Nadlecicie nad cel i wypchniecie bombę przez luk ładunkowy. Później zwiewajcie
jakby się paliło, i to najlepiej od razu nad ocean. Wierzcie mi, po „kosiarce" nie
pozostaje nic oprócz spalonej ziemi. Sunrise Valley będzie jedynie zakopconą kropką
na pustyni. Pustym wspomnieniem. Sami zobaczycie.
Rozdział 5
–Tylko spokojnie, moi panowie. Nikt nie powinien doznać
nawet najmniejszej krzywdy. Nie tym razem.
Około ośmiuset mil dalej Wilk oglądał bezpośredni przekaz telewizyjny z tego, co
się właśnie działo na pustyni. Co za film! Obraz z czterech naziemnych kamer
rozstawionych wokół Sunrise Valley trafiał na ekrany czterech monitorów w willi w
Bel Air, w luksusowej części Los Angeles. Tutaj mieściła się kwatera Wilka –
przynajmniej na razie.
Z uwagą patrzył, jak żołnierze prowadzili mieszkańców osiedla do czekających
ciężarówek. Przekaz był czysty i klarowny. Wilk widział nawet naszywki na
mundurach: NEVADA ARMY GUARD UNIT 72ND.
Nagle powiedział na głos:
–Cholera! Nie rób tego!
Gwałtownie ścisnął w dłoni czarną gumową piłkę. Taki miał
zwyczaj, kiedy był bardzo zły lub zdenerwowany.
Jeden z cywilów wyciągnął spluwę i wycelował w żołnierza. Co za beznadziejnie
głupi pomyleniec!
–Ty durniu! – krzyknął Wilk w stronę ekranu.
Chwilę później cywil leżał martwy, twarzą w piachu pustyni.
Inni już całkiem bez oporu dali się wepchnąć do ciężarówek.
20
Trzeba tak było zrobić od początku, pomyślał Wilk. Ale to w gruncie rzeczy żaden
kłopot…
A potem jedna z ręcznych karner pokazała mały samolot, który zataczał krąg nad
miastem. Wspaniały widok. Operator prawdopodobnie siedział już w samochodzie i
opuszczał pole rażenia.
Przecudne czarno-białe zdjęcia, a przez to pełne niezwykłej siły. Czarno-biały
obraz ma w sobie więcej realizmu, prawda? Absolutnie.
Kamera wciąż była skierowana na samolot nadlatujący nad osiedle.
–Anioły śmierci – szepnął Wilk. – Coś pięknego. Jestem
artystą…
Dwóch ludzi wypchnęło zbiornik z luku. Pilot gwałtownie skręcił w lewo, wdusił
manetkę i odleciał stamtąd, jak mógł najszybciej. Taka robota; taki jego kawałeczek
układanki – i wywiązał się z zadania bardzo dobrze.
–Będziesz żył – powiedział Wilk do ekranu.
Samolot znikł, a kamera uchwyciła bombę spadającą z wolna
na nieszczęsne miasto. Kapitalne ujęcie. Przerażające jak cholera, nawet dla
patrzącego Wilka. Wybuch nastąpił niespełna trzydzieści metrów nad ziemią.
–I kurwa, bum – mruknął Wilk. Tak mu się wyrwało. Na
ogół nie przejawiał równie głębokich uczuć.
Wlepiał wzrok w ekran. „Kosiarka" zrównała z ziemią wszystko w promieniu
pięciuset jardów od wybuchu. Zabiła każdą żywą istotę. Zdewastowała całą okolicę.
Dziesięć mil dalej powypadały szyby z okien. Wstrząsy były odczuwalne w odległym
o czterdzieści mil Elko. Huk słyszano w sąsiednim stanie.
A prawdę mówiąc, jeszcze dalej. Na przykład w Los Angeles. Ponieważ mała
Sunrise Valley w Nevadzie była tylko poletkiem doświadczalnym.
–Drobna rozgrzewka – powiedział Wilk. – Wstęp do
czegoś naprawdę wielkiego. To będzie moje arcydzieło. Spłata
zaciągniętego długu.
Rozdział 6
Byłem daleko na wakacjach, kiedy to wszystko się zaczęło. Mój pierwszy urlop od
ponad roku. Trwał równo cztery dni. Pierwszy przystanek: Seattle, w stanie
Waszyngton.
Seattle – przynajmniej dla mnie – jest pięknym, żywym miastem, balansującym na
krawędzi dawnego blichtru i na wskroś współczesnej cyberprzestrzeni, z lekkim
ukłonem w stronę Microsoftu i wszystkich rzeczy, „których jeszcze nie ma". W
innych okolicznościach byłbym bardzo zadowolony z tej wizyty.
Ale cóż – wystarczyło, że spojrzałem na małego chłopca, ściskającego mnie za
rękę, gdy przechodziliśmy przez Walling-ford Avenue North, abym pamiętał, co w
zasadzie mnie tutaj sprowadza.
Wystarczyło, że wsłuchałem się w głos serca.
Chłopiec miał na imię Alex i był moim synem. Nie widziałem go od czterech
miesięcy. Mieszkał z matką w Seattle, a ja w dalszym ciągu urzędowałem w
Waszyngtonie, w roli agenta FBI. Matka i ja „po przyjacielsku" wykłócaliśmy się o
syna. Przynajmniej teraz, bo do niedawna wcale nie było tak spokojnie.
–Fajnie jest? – zapytałem malca. Wciąż nosił ze sobą czarno-białą krowę o imieniu
Muuu, którą uwielbiał jeszcze
22
i
1
w czasach, kiedy był ze mną w Waszyngtonie. Miał już prawie trzy lata i nie tylko
umiał doskonale mówić, ale w trudnych chwilach bywał najlepszym rozjemcą. Boże,
kochałem go. Christine uważała, że jest wyjątkowo zdolny – inteligentny i
pomysłowy. A ponieważ sama uczyła w podstawówce, pewnie się nie myliła.
Alex z matką mieszkali w dzielnicy Wallingford. To bardzo dobre miejsce na
spacery, toteż nie musieliśmy zbytnio oddalać się od domu. Zaczęliśmy więc od
zabawy na podwórku, w cieniu wysokich daglezji. Było tu sporo miejsca, nie mówiąc
o widoku na Góry Kaskadowe.
Zgodnie z poleceniem Nany zrobiłem chłopcu kilka fotek. Alex koniecznie musiał
mi pokazać grządki pielęgnowane przez Christine. Tak jak się tego spodziewałem,
były we wzorowym stanie, pełne sałaty, pomidorów i kabaczków. Obok ciągnął się
równo przystrzyżony trawnik. Na kuchennym parapecie stała skrzynka z miętą i
rozmarynem. Pstryknąłem jeszcze parę zdjęć Alexa.
Po skończonym obchodzie podwórka poszliśmy na główny plac zabaw w
Wallingford. Pograliśmy w softball, zwiedziliśmy zoo i spacerkiem okrążyliśmy
pobliskie Green Lakę. Alex wciąż trzymał mnie za rękę. Bez przerwy opowiadał o
niedzielnej paradzie podczas Seafair Kiddies. Nie rozumiał, dlaczego nie mogę na nią
zostać. Domyślałem się, że jeszcze trochę i czekają mnie ciężkie chwile. – Dlaczego
musisz wciąż wyjeżdżać? – spytał Alex. Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć.
Poczułem tylko dobrze znany, potworny ucisk w głębi piersi. Chciałbym być z tobą w
każdej minucie każdego dnia, mały kolego, pomyślałem.
–Po prostu muszę. – Westchnąłem ciężko. – Ale niedługo wrócę. Obiecuję.
Przecież wiesz, że zawsze dotrzymuję obietnic.
–To dlatego, że jesteś policjantem? – zapytał. – Dlatego jeździsz?
23
Rozdział 6
Byłem daleko na wakacjach, kiedy to wszystko się zaczęło. Mój pierwszy urlop od
ponad roku. Trwał równo cztery dni. Pierwszy przystanek: Seattle, w stanie
Waszyngton.
Seattle – przynajmniej dla mnie – jest pięknym, żywym miastem, balansującym na
krawędzi dawnego blichtru i na wskroś współczesnej cyberprzestrzeni, z lekkim
ukłonem w stronę Microsoftu i wszystkich rzeczy, „których jeszcze nie ma". W
innych okolicznościach byłbym bardzo zadowolony z tej wizyty.
Ale cóż – wystarczyło, że spojrzałem na małego chłopca, ściskającego mnie za
rękę, gdy przechodziliśmy przez Walling-ford Avenue North, abym pamiętał, co w
zasadzie mnie tutaj sprowadza.
Wystarczyło, że wsłuchałem się w głos serca.
Chłopiec miał na imię Alex i był moim synem. Nie widziałem go od czterech
miesięcy. Mieszkał z matką w Seattle, a ja w dalszym ciągu urzędowałem w
Waszyngtonie, w roli agenta FBI. Matka i ja „po przyjacielsku" wykłócaliśmy się o
syna. Przynajmniej teraz, bo do niedawna wcale nie było tak spokojnie.
–Fajnie jest? – zapytałem malca. Wciąż nosił ze sobą czarno-białą krowę o imieniu
Muuu, którą uwielbiał jeszcze
22
w czasach, kiedy był ze mną w Waszyngtonie. Miał już prawie trzy lata i nie tylko
umiał doskonale mówić, ale w trudnych chwilach bywał najlepszym rozjemcą. Boże,
kochałem go. Christine uważała, że jest wyjątkowo zdolny – inteligentny i
pomysłowy. A ponieważ sama uczyła w podstawówce, pewnie się nie myliła.
Alex z matką mieszkali w dzielnicy Wallingford. To bardzo dobre miejsce na
spacery, toteż nie musieliśmy zbytnio oddalać się od domu. Zaczęliśmy więc od
zabawy na podwórku, w cieniu wysokich daglezji. Było tu sporo miejsca, nie mówiąc
o widoku na Góry Kaskadowe.
Zgodnie z poleceniem Nany zrobiłem chłopcu kilka fotek. Alex koniecznie musiał
mi pokazać grządki pielęgnowane przez Christine. Tak jak się tego spodziewałem,
były we wzorowym stanie, pełne sałaty, pomidorów i kabaczków. Obok ciągnął się
równo przystrzyżony trawnik. Na kuchennym parapecie stała skrzynka z miętą i
rozmarynem. Pstryknąłem jeszcze parę zdjęć Alexa.
Po skończonym obchodzie podwórka poszliśmy na główny plac zabaw w
Wallingford. Pograliśmy w softball, zwiedziliśmy zoo i spacerkiem okrążyliśmy
pobliskie Green Lakę. Alex wciąż trzymał mnie za rękę. Bez przerwy opowiadał o
niedzielnej paradzie podczas Seafair Kiddies. Nie rozumiał, dlaczego nie mogę na nią
zostać. Domyślałem się, że jeszcze trochę i czekają mnie ciężkie chwile. – Dlaczego
musisz wciąż wyjeżdżać? – spytał Alex. Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć.
Poczułem tylko dobrze znany, potworny ucisk w głębi piersi. Chciałbym być z tobą w
każdej minucie każdego dnia, mały kolego, pomyślałem.
–Po prostu muszę. – Westchnąłem ciężko. – Ale niedługo wrócę. Obiecuję.
Przecież wiesz, że zawsze dotrzymuję obietnic.
–To dlatego, że jesteś policjantem? – zapytał. – Dlatego jeździsz?
23
'- Tak. Między innymi. To moja praca. Muszę zarabiać, żeby kupować ciastka i
wideo.
–A nie możesz sobie znaleźć innej pracy? – nie ustępował Alex.
–Myślałem o tym – odparłem. To nie było kłamstwo.
Ostatnio coraz częściej chciałem zmienić zawód. Nawet
rozmawiałem o tym z lekarzami. Z kolegami po fachu.
Wreszcie, koło wpół do trzeciej, wróciliśmy do domu. Chris-tine mieszkała w
starej wiktoriańskiej wilii, starannie odnowionej i pomalowanej na ciemnoniebiesko, z
białymi wykończeniami. Miłe i przytulne miejsce. Przyznaję bez bicia: w sam raz dla
małego dziecka jak całe Seattle.
Alex mógł nawet przez okno w swoim pokoju podziwiać wspaniałe góry. Czego
chcieć więcej?
Może ojca, który zaglądałby tu częściej niż raz na kwartał? Nie pomyślałeś o tym?
Christine czekała na werandzie. Przywitała nas bardzo serdecznie. Nie kłóciła się
ze mną tak jak w Waszyngtonie. Mogłem jej już zaufać? Chyba nie miałem wyjścia.
Przed domem jeszcze raz zrobiłem zdjęcia dla Nany i na pożegnanie uściskałem
Alexa.
Potem Christine zabrała go środka, a ja zostałem na ulicy sam jak palec.
Wsadziłem ręce do kieszeni i bez pośpiechu poczłapałem do wypożyczonego
samochodu. Rozmyślałem o życiu i tęskniłem za synem. Tak, tak… już tęskniłem.
Przejdzie mi kiedyś? – pomyślałem. Czy zawsze będę tak rozpaczał? Odpowiedź
brzmiała: chyba zawsze.
Rozdział 7
Z Seattle poleciałem prosto do San Francisco na spotkanie z panią inspektor z
tamtejszego wydziału zabójstw, Jamillą Hughes. Widywaliśmy się już od roku.
Niecierpliwie czekałem na każdą kolejną randkę. Jamilla zawsze Umiała mi poprawić
nastrój.
W czasie lotu słuchałem rewelacyjnych nagrań Eryki Badu
i CaMna Richardsona. Przy nich też czułem się nieco lepiej. Przynajmniej
odrobinę.
San Francisco powitało nas zaskakująco czystym widokiem na most Golden Gate
i panoramę miasta. Rozpoznałem Embar-cadero i Transamerica Building, ale potem
machnąłem na to ręką. Nie mogłem się doczekać spotkania z Jam. Kiedyś
prowadziliśmy wspólne śledztwo w sprawie o morderstwo. Od tego czasu byliśmy ze
sobą bardzo zżyci – sęk w tym, że mieszkaliśmy po przeciwnych stronach wielkiego
kontynentu. Lubiliśmy swoje miasta i lubiliśmy swoją pracę. Żadne z nas nie
wiedziało, co zrobić z tym fantem.
Z drugiej strony okropnie tęskniliśmy za sobą. Wypatrzyłem Jamillę w tłumie w
hali przylotów międzynarodowego portu lotniczego w San Francisco. Aż skakała z
radości przed sklepem North Beach Deli i klaskała nad głową. Zawsze była szalona,
ale z takim wdziękiem, że praktycznie nikomu to nie przeszkadzało.
25
Uśmiechnąłem się z ulgą. Widok Jam zawsze działał na mnie w ten sposób.
Ubrana była w jasną skórzaną kurtkę, niebieską bluzkę i czarne dżinsy. Wyglądała,
jakby przed chwilą wyszła z pracy, ale i tak cholernie mi się podobała.
Zaraz chwyciłem ją w ramiona. Poczułem woń perfum.
–Och, tak… – szepnąłem. – Nareszcie jesteś…
–Trzymaj, przytulaj, całuj – odpowiedziała. – Co słychać
u Szczeniaczka? Jak twój mały Alex?
–Duży, mądry, kochany. Wspaniały dzieciak. Strasznie mi
go brakuje, Jamillo.
–Wiem. Wiem, kochanie. Uściskaj mnie tak jak zawsze.
Uniosłem ją i okręciłem się wokół własnej osi. Jamilla jest słusznego wzrostu i
mocnej budowy ciała. Uwielbiam trzymać ją w ramionach. Zauważyłem, że kilkoro
pasażerów przyglądało się nam z uśmiechem. Na ich miejscu sam zapewne też bym
się uśmiechnął.
Potem podeszła do nas jakaś smutna para w ciemnych płaszczach. Co u licha?
Kobieta pokazała odznakę. FBI.
Och, nie. Błagam, nie róbcie mi tego.
Rozdział 8
Z cichym jękiem ostrożnie postawiłem Jamillę na ziemi,
jakbym zląkł się, że naprawdę robimy coś złego. Mój dobry
nastrój prysnął w jednej chwili. Ot, tak – po prostu. Łup, bum!
Koniec odpoczynku.
–Jestem Jean Matthews, a to agent John Thompson-rzekła
kobieta, wskazując na jasnowłosego trzydziestoparolatka,
który
spokojnie żuł batonik Ghirardelli. – Bardzo przepraszam, że
przeszkadzamy, ale kazano nam na pana czekać. Pan Alex Cross?
–Tak, to ja. A to inspektor Hughes z policji w San Francisco. Możemy mówić
całkiem swobodnie. Agentka Matthews pokręciła głową. – Obawiam się, że jednak
nie, proszę pana. Jamilla poklepała mnie po dłoni.
–Wszystko w porządku – powiedziała i odeszła. Nagle zostałem sam – z obcymi
tajniakami – chociaż przecież powinno być całkiem odwrotnie! To oni mieli odejść,
najlepiej jak najdalej.
–O co chodzi? – spytałem agentkę Matthews. Wiedziałem, że to coś złego.
Jeszcze jeden kłopot związany z moją pracą. Dyrektor FBI, Burns, znał mój rozkład
zajęć i cały plan
podróży, łącznie z urlopami. W praktyce oznaczało to, że nigdy nie miałem
wolnego.
27
–Jak już mówiłam, kazano nam tu na pana czekać. Musi
pan natychmiast polecieć do Nevady. To sytuacja alarmowa.
Zbombardowano małe miasto. Wybuch po prostu zmiótł je
z powierzchni ziemi. Straszna tragedia. Dyrektor chce, żeby
pan to zobaczył na własne oczy.
Gwałtownie pokręciłem głową. Byłem niewiarygodnie zły i zniechęcony. Z ciężkim
sercem podszedłem z powrotem do Jamilli. Miałem wrażenie, że ktoś mi wywiercił
dziurę w piersi.
–Chodzi o jakiś atak bombowy w Nevadzie – powiedzia
łem. – Podobno było o tym już w dzienniku. Muszę tam
jechać. – Westchnąłem. – Wrócę tak szybko, jak tylko się da.
Przepraszam. Nawet nie wiesz, jak mi przykro.
Wszystko mogłem wyczytać z wyrazu jej twarzy.
–Rozumiem – odparła. – Jasne, że rozumiem. Musisz
jechać. Wróć kiedyś w wolnej chwili.
Próbowałem ją objąć, ale mi uciekła. Smutno pomachała ręką na do widzenia,
odwróciła się i odeszła, nie mówiąc nic więcej. Coś mi mówiło, że ją także tracę.
Rozdział 9
Wciąż byłem w drodze, ale to już mnie nawet nie wkurzało. Sytuacja stała się
wręcz surrealistyczna. Najpierw poleciałem prywatnym odrzutowcem z San
Francisco do niewielkiego miasteczka w Nevadzie, a stamtąd śmigłowcem FBI do
miejsca, w którym niegdyś stało Sunrise Valley.
Starałem się nie myśleć o małym Aleksie i Jamilli. Niestety, nie umiałem. Może mi
przejdzie, kiedy zobaczę lej po bombie? Znów byłem w akcji – to znaczy tkwiłem po
uszy w gównie.
Wyraźnie czułem, że na mój widok agenci stają się nerwowi. Może chodziło tutaj o
moją reputację, a może o to, że na co dzień siedziałem w Waszyngtonie. Dyrektor
Burns na pewno dał im do zrozumienia, że lubię mieszać i że jestem tutaj z jego
polecenia. Nie mam zwyczaju pisać donosów do centrali, ale skąd oni mogli o tym
wiedzieć?
Lot śmigłowcem na miejsce zdarzeń trwał jakieś dziesięć minut. Z góry widziałem
feerię migoczących świateł wokół Sunrise Valley. Miasto zniknęło. Wprawdzie dym
nadal unosił się w powietrzu, ale nie było ognia. Nie miało co się palić.
Przed chwilą minęła ósma. Co tu się, do diabła, stało? Dlaczego ktoś zadał sobie
tyle trudu, żeby zbombardować taką zapadłą dziurę jak Sunrise Valley?
Na pokładzie śmigłowca zrelacjonowano mi krótko przebieg
29
wydarzeń. Krótko, bo w zasadzie mało kto coś wiedział. O czwartej po południu
wszystkich mieszkańców Sunrise Valley – z wyjątkiem jednego, który został zabity
przed domem – „ewakuowały" domniemane oddziały amerykańskiej Gwardii
Narodowej. Ludzi wywieziono dwadzieścia mil dalej, do punktu znajdującego się
mniej więcej w połowie drogi do następnego większego miasta, Elko. Anonimowy
rozmówca zawiadomił policję stanową w Nevadzie, gdzie ich szukać. Zanim odsiecz
przybyła we wskazane miejsce, po jeepach i wojskowych ciężarówkach nie było już
ani śladu. Po Sunrise Valley także. Zdmuchnięto je z mapy.
Nie pozostało nic, oprócz piachu, szałwii, i karłowatych chaszczy.
W dole widziałem wozy strażackie, mikrobusy, sprzęt techniczny i chyba z pięć
różnych śmigłowców. Nasz helikopter też zaczął zmniejszać pułap. Zobaczyłem kilku
żołnierzy w kombinezonach chemicznych.
Jezu, o co w tym wszystkim chodzi?
Broń chemiczna?
Wojna?
Tu i teraz? W dzisiejszych czasach? Jak najbardziej.
Rozdział 10
Przez całe lata pracy w policji nie widziałem czegoś tak strasznego. Całkowita
zagłada – bez wyraźnych motywów, bez ładu i składu.
Kiedy wysiadłem ze śmigłowca, od razu dostałem pełny zestaw ochronny przed
skażeniem chemicznym, CPOG, łącznie z maską przeciwgazową i tak dalej. Maska
była wspaniała, z podwójnymi goglami i wężykiem łączącym urządzenie do picia.
Czułem się jak bohater jakiejś mrocznej powieści Philipa K. Dicka. Na szczęście to
nie trwało długo. Zobaczyłem żołnierzy chodzących bez masek, więc zaraz
ściągnąłem swoją.
Kilka minut później udało nam się zdobyć garść konkretniej-szych informacji.
Dwóch wspinaczy widziało jakiegoś faceta, który filmował moment eksplozji.
Wydawał im się podejrzany, więc jeden z nich pstryknął mu zdjęcie. Zrobili także kilka
fotek samej ewakuacji.
Teraz byli przesłuchiwani przez naszych agentów, dlatego musiałem poczekać, aż
skończą. Niestety, aparat wpadł w ręce miejscowej policji. Nie chcieli nam go oddać
bez zgody komendanta. A komendant się spóźniał, bo wracał 7, polowania.
Wreszcie podjechał do nas stary czarny dodge polaris. W jed-
31
nej chwili dopadłem komendanta i zarzuciłem go gradem słów, zanim zdążył
wysiąść.
–Pańscy ludzie przejęli pewien ważny dowód. Musimy go
zobaczyć – mówiłem, nie podnosząc głosu, ale w miarę
dobitnym tonem. – To już jest śledztwo federalne. Reprezen
tuję FBI i Urząd Bezpieczeństwa Narodowego. Tracimy mnós
two cennego czasu…
Komendant miał pokaźny brzuch i na pewno był po sześćdziesiątce. Jak po
sekundzie wyszło na jaw, nie patyczkował się ze swoimi podwładnymi.
–Dawać tutaj ten dowód, głąby! – krzyknął. – Co wam
strzeliło do łba! Myśli któryś? No, ruszać mi się, do ciężkiego
diabła!
Obaj przybiegli co sił w nogach. Wyższy z nich – zięć komendanta, jak się potem
dowiedziałem – podał mi aparat. Był to dobrze mi znany canon powershot, więc
umiałem dobrać się do fotografii.
Co my tu mamy? Zdjęcia przyrody. Nawet niezłe, ale bez ludzi. Kilka zbliżeń, ze
dwa większe widoczki…
Nagle ujrzałem ewakuację. Niewiarygodne.
Wreszcie… jest. Westchnąłem z ulgą. Facet, który filmował wybuch.
Na pierwszym zdjęciu stał odwrócony tyłem. Później klęknął na jedno kolano,
jakby chciał uzyskać trochę lepsze ujęcie.
Nie wiem, co w zasadzie skłoniło wspinacza do zrobienia tych fotek, ale miał
wyczucie. Tajemniczy filmowiec wycelował kamerę w wyludnione miasto – i naraz pół
pustyni stanęło w płomieniach. Cudów nie ma; po prostu musiał wcześniej wiedzieć o
ataku.
Na następnych zdjęciach spoglądał już prosto w obiektyw. Był coraz bliżej.
Wyglądało to tak, jakby celowo szedł w stronę wspinaczy. Może zauważył, że go
obserwują?
Przyjrzałem mu się i zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Przez chwilę nie
wierzyłem własnym oczom. Znałem tę twarz!
32
Zresztą nie mogło być inaczej. Od kilku lat ścigałem go za kilkanaście morderstw,
które popełnił w Stanach i Europie. Był zwyrodniałym psychopatą-jednym z
najgorszych, jacy ciągle chodzili wolni po tym świecie.
Nazywał się Geoffrey Shafer, ale dla mnie pozostawał Łasicą.
Co tu robił?
Rozdział 11
Znalazłem jeszcze dwa udane zdjęcia wrednej gęby Łasicy, najwyraźniej zrobione
z bliższej odległości.
Zemdliło mnie na jego widok. Nie umiałem pozbierać myśli. Zaschło mi ustach,
toteż bez przerwy oblizywałem wargi. Po co tu przylazł? Skąd wiedział o zamachu na
to maleńkie miasto? To wszystko wydawało się jakieś nierealne niczym senny
koszmar.
Pierwszy raz spotkałem pułkownika Shafera trzy lata temu w Waszyngtonie. Zabił
tam kilkanaście osób, chociaż nigdy mu niczego nie udowodniono. Udając
taksówkarza, krążył po mojej dzielnicy w południowo-wschodniej części miasta.
Ofiary same mu wchodziły w ręce, a on znał na tyle metody działania stołecznej
policji, aby wiedzieć, że nikt nie będzie robił zbytecznego szumu wokół śmierci
jakiegoś biednego Murzyna lub Murzynki. Za dnia pan Geoffrey Shafer był
szanowanym pułkownikiem, zatrudnionym w ambasadzie Wielkiej Brytanii. Człowiek
na pozór bez zarzutu, w rzeczywistości straszny zbrodniarz. Jeden z najbardziej
zdegenero-wanych seryjnych morderców, z jakimi zetknąłem się w trakcie swojej
pracy.
Wciąż stałem obok śmigłowca i oglądałem zdjęcia. Podszedł do mnie miejscowy
agent, niejaki Fred Wadę. Chciał wiedzieć,
34
co sią stało. Nie miałem mu tego za złe. W gruncie rzc,7y sam byłem ciekaw, co tu
jest naprawdę grane.
–Facet, który filmował wybuch, nazywa się Geoffrey Shafer – powiedziałem. –
Znam go. Popełnił serię zabójstw w Waszyngtonie. Później podobno uciekł do
Londynu i tam, na oczach własnych dzieci, zamordował żonę. Na koniec zniknął.
Teraz jak widać wrócił. Nie wiem po co, lecz już sam widok jego twarzy przyprawia
mnie o ból głowy.
Zadzwoniłem z komórki do Waszyngtonu. Powiadomiłem ich pokrótce o moich
ustaleniach. W trakcie rozmowy machinalnie przejrzałem pozostałe zdjęcia. Na
jednym z nich Shafer wsiadał do czerwonego forda bronco.
Następne pokazywało tył odjeżdżającego samochodu. Jezu… Widać numer!
Zbrodniarz popełnił błąd. To chyba najdziwniejsze, co się mogło zdarzyć.
Ten Łasica, którego znałem, nigdy nie robił takich rzeczy.
Czyli to nie błąd.
Raczej część planu.
Rozdział 12
Wilk ciągle siedział w Los Angeles, ale dokładnie wiedział
o wszystkim, co działo się w Nevadzie. Policja w okolicach Sunrise Valley…
śmigłowce… wojsko… wreszcie FBI.
Zjawił się także Alex Cross. Świetnie, stary. Dzielny z ciebie chłopak.
Oczywiście nikt nic z tego nie rozumiał.
Nikt nie potrafił sklecić porządnej teorii, która wyjaśniałaby przebieg zdarzeń na
pustyni.
Zupełny chaos. To było piękne. Ludzie najbardziej boją się rzeczy
niezrozumiałych.
Weźmy chociażby obecną sytuację, dumał Wilk. Był sobie pewien dupek z Los
Angeles, niejaki Fiedia Abramcow. Miał żonę Lizę. Z jednej strony chciał być
gangsterem i rządzić miejscową mafią, z drugiej zaś tęsknił do luksusu. Mieszkał w
Beverly Hills i żył jak wielki gwiazdor. Nawiasem mówiąc, Wilk właśnie wprowadził się
do jego domu, lecz przecież takie było jego święte prawo. Z czyich pieniędzy Fiedia
kupił tę chałupę? Z moich, pomyślał Wilk. Gdyby nie ja, wciąż byłby chłopcem na
posyłki. Nie miałby nic, oprócz samych marzeń.
Fiedia i Liza nawet się nie spodziewali, że mają u siebie gościa. Dopiero po
dziesiątej wieczór przylecieli do Los Angeles, wrócili z wakacji w Aspen.
36
Możecie sobie wyobrazić ich zdziwienie.
Jakiś zwalisty chłop siedział w salonie na kanapie. Po prostu siedział. Całkiem
spokojnie. W prawej dłoni rytmicznie gniótł gumową piłkę.
Nigdy przedtem go nie widzieli.
–Coś ty za jeden? – zawołała Liza. – Co tu robisz?
Wilk szeroko rozłożył ręce.
–To ja wam dałem te wszystkie cuda. I co otrzymuję
w zamian? Tak mnie witacie? Jestem Wilk.
W tym momencie Fiedia nie musiał już o nic pytać. Skoro Wilk zjawił się tu
osobiście i pozwolił, aby go widziano, to znaczy, że chciał ich zabić. Może więc
najlepiej uciec i liczyć na to, że przyszedł zupełnie sam? Chociaż to wątpliwe…
Dał krok do tyłu, a wtedy Wilk wyciągnął pistolet spod poduszki. Umiał strzelać.
Trafił Fiedię raz w plecy i raz w szyję.
–Zimny trup – powiedział do Lizy. Wiedział, że po
sługiwała się zdrobnieniem imienia. – Wolę Elizawieta –
mruknął. – Nie tak oklepane. Mniej amerykańskie. Chodź,
siadaj. Proszę.
Klepnął się w udo.
–Siadaj. Nie lubię powtarzać dwa razy.
Dziewczyna była bardzo ładna, na pewno sprytna… i wyrachowana. Przeszła na
drugą stronę pokoju i usiadła Wilkowi na kolanach. Czyli zrobiła to, co kazał.
Grzeczna.
–Podobasz mi się, Elizawieto. Ale nic na to nie poradzę…
Zdradziłaś mnie. Okradłaś razem z Fiedią. Tylko się nie kłóć.
Wiesz, że to prawda. – Spojrzał głęboko w jej piwne oczy. –
Znasz zamoczif! Łamanie kości?
Chyba znała, bo wrzasnęła ile sił w płucach.
–Dobrze – rzekł Wilk, biorąc ją za nadgarstek. – Wszyst
ko dziś idzie jak po maśle.
Zaczął od najmniejszego różowego palca jej lewej ręki.
Rozdział 13
Co to? Naprawdę wojna? Z kim? Gdzie szukać wroga?
Było ciemno choć oko wykol i przeraźliwie zimno, jak to na pustyni. Oględnie
mówiąc, czułem się niepewnie. Bezksiężycowa noc. To też część planu? W co teraz
łupną? Gdzie? W kogo? Dlaczego?
Na razie usiłowałem choć trochę zebrać myśli i stworzyć coś w rodzaju
harmonogramu zadań na kilka najbliższych godzin. To była ciężka sprawa, prawie
niemożliwa. Szukaliśmy małego konwoju wojskowego, który dosłownie zniknął gdzieś
w tumanach kurzu, wchłonięty przez pustynię. Ale mieliśmy także drugi ślad w
postaci forda bronco z numerem 322JBP z Nevady i symbolem zachodzącego
słońca.
Musieliśmy znaleźć Geoffreya Shafera. Dlaczego tu przyjechał?
Czekaliśmy w zasadzie nie wiadomo na co. Może na jakąś wiadomość albo
ostrzeżenie? Wybrałem się na spacer wokół Sunrise Valley. W epicentrum wybuchu
nie znalazłem zniszczonych samochodów i przyczep. Tutaj wszystko jakby
wyparowało. Iskry i popiół, drobiny śmierci i zniszczenia, wciąż unosiły się w
powietrzu. Gęste kłęby smolistego dymu zasłaniały pociemniałe niebo.
Prześladowała mnie natrętna myśl, że jesteśmy zdolni do najgorszych rzeczy. Tylko
człowiek chciałby zrobić coś takiego.
38
Wędrowałem wśród szczątków, przystając co chwilę, żeby porozmawiać z
agentem lub kimś z ekipy śledczej. Zrobiłem też kilka własnych pobieżnych notatek:
Resztki pojazdów i przyczep mieszkalnych leżą rozrzucone po całej okolicy.
Świadkowie mówią o kanistrach zrzuconych z samolotu.
Jeden z pojemników spadał wprost na przyczepę, lecz eksplodował jeszcze w
powietrzu.
Początkowo wybuch wyglądał jak „falująca biała meduza", potem chmura stanęła
w ogniu.
Żar wybuchu i związana z tym konwekcja ciepła wywołały huragan wiejący co
najmniej przez kilka minut.
Jak dotąd znaleziono tylko jedno ciało. Dlaczego jedno? Wszyscy zadawali sobie
te same pytania. Dlaczego wywieziono pozostałych ludzi? Dlaczego ktoś chciał
zniszczyć tę nędzną osadę?
To po prostu nie miało sensu. Ani to, ani nic innego. Zwłaszcza obecność
Shafera.
Usłyszałem głos tutejszej agentki, Ginny Moriarity. Wołała mnie. Spojrzałem na
nią i zobaczyłem, że z podnieceniem wymachuje ręką. Co znowu?
Podbiegłem do niej. Czekała w towarzystwie dwóch równie przejętych
policjantów.
–Znaleźliśmy forda – powiedziała. – Konwoju nadal
nigdzie nie ma, ale ford bronco dotarł do Wells.
–A co jest w Wells? – spytałem.
–Lotnisko.
Rozdział 14
–Ruszamy!
Znów siedziałem w śmigłowcu FBI i leciałem do Wells z nadzieją, że złapię Łasicę.
Był to wprawdzie strzał w ciemno, ale nie umiałem wymyślić nic innego. Wziąłem ze
sobą Wade'a i Moriarity. Za nic nie chcieli tego przegapić – choć nie wiedzieli, co ich
czeka.
Dopiero teraz, po raz drugi lecąc nad Sunrise Valley, zauważyłem, że jesteśmy na
wielkim płaskowyżu. Miasto leżało kiedyś na wysokości ponad czterech tysięcy stóp
nad poziomem morza.
Po chwili przestałem podziwiać krajobraz i pomyślałem o Shaferze. Wciąż byłem
cholernie ciekaw, jaką odgrywał rolę w tym całym bałaganie, katastrofie, zbrodni…
Trzy lata temu porwał Christine Johnson. Zdarzyło się to podczas wakacji na
Bermudach. Christine była wtedy moją narzeczoną. Żadne z nas nie wiedziało
jeszcze, że zostaniemy rodzicami. A później wszystko się zmieniło. Znalazłem ją
dzięki pomocy starego przyjaciela, Johna Sampsona. Przeżyła szok – i za to jej nie
mogłem winić. Po pewnym czasie wyjechała na stałe do Seattle. Z winy Łasicy
toczyliśmy ustawiczną wojnę o prawo do opieki nad małym Alexem.
Z kim Shafer wszedł w komitywę? Jedno było zupełnie
40
pewne i może też ważne dla śledztwa: nalot na Sunrise Valley wymagał
współdziałania kilkudziesięciu ludzi. Nie wiadomo, kto zagrał rolę żołnierzy armii
amerykańskiej, ale nie brały w tym udziału jednostki Gwardii Narodowej. Tak twierdził
Pentagon. Jedźmy dalej: bomba. Kto ją skonstruował? Prawdopodobnie ktoś z
wojskowym doświadczeniem. Shafer miał w Anglii stopień pułkownika, ale służył
także w oddziałach najemników.
Dużo ciekawych tropów, lecz nic konkretnego.
Pilot helikoptera zerknął w moją stronę.
–Jak tylko miniemy góry, będzie widać Wells! – zawo
łał. – Przynajmniej światła. Ale to samo można powiedzieć
o tamtych. Tu, na pustyni, nie da się nikogo zaskoczyć
znienacka!
Pokiwałem głową.
–Niech pan spróbuje wylądować jak najbliżej lotniska.
Musimy zgrać działania z policją stanową! Może być
strzelanina – dodałem na koniec.
–Tak jest – odparł.
Wdałem się w krótką rozmowę z Wade'em i Moriarity. Mamy lądować na lotnisku
czy raczej na pustyni? Strzelaliście do kogoś? A ktoś do was strzelał? Nie, nigdy –
odpowiedzieli chórem. Ekstra.
Pilot znów spojrzał na nas.
–Dolatujemy! Lotnisko powinno być po prawej stronie.
O, tam.
Zobaczyłem niewielki piętrowy budynek i dwa pasy startowe. Na parkingu stało
kilka samochodów. Nie zauważyłem wśród nich czerwonego bronco.
Za to po pasie kołował niewielki samolot. Przygotowywał się do startu.
Shafer? Pomyślałem sobie, że to niemożliwe, ale jak dotąd wszystko się kłóciło ze
zdrowym rozsądkiem.
–Przecież lotnisko miało być zamknięte! – krzyknąłem
do pilota.
41
–Też tak myślałem – odparł. – Może to nasz chłoptaś. Jeżeli tak, to już nam
uciekł. Znam ten samolot. To learjet 55. Cholernie szybka maszyna.
Od tamtej pory mogliśmy tylko patrzeć. Learjet gładko pomknął wzdłuż pasa,
wzniósł się w powietrze i odskoczył od nas. Wszystko to ładnie, zręcznie i zgrabnie.
Pomyślałem, że Shafer też patrzy na śmigłowiec. Pewnie pokazał nam środkowy
palec. A może ten gest był przeznaczony dla mnie? Już się dowiedział, że go
ścigam?
Pięć minut później wylądowaliśmy w Wells. Po chwili usłyszałem hiobową
wiadomość, że learjet zniknął z radarów.
–Jak to „zniknął"?! – huknąłem na dwóch kontrolerów
siedzących w maleńkiej sali naziemriej obsługi lotów.
–Po prostu przepadł – odparł starszy. – Tak jakby nigdy
go nie było.
Ale Łasica był. Sam widziałem – i na dowód miałem jego zdjęcia.
Rozdział 15
Geoffrey Shafer jechał przez pustynię granatowym olds-mobilem cutlassem.
Wcale nie wsiadł do samolotu, który odleciał z Wells. To byłoby za łatwe. Łasice
zawsze mają kilka dróg ucieczki.
Wrócił myślami do niedawnych zdarzeń. Jak dotąd wszystko szło zgodnie z
pierwotnym planem, chociaż na pewno istniał jeszcze inny wariant, przygotowany do
wykorzystania w razie jakiejś wpadki. Podobno nawet doktor Cross, teraz pracownik
FBI, pokazał się w Nevadzie.
To też fragment większego planu? Chyba tak, westchnął Shafer. Ale dlaczego
właśnie Cross? Co ten Wilk znowu kombinował?
Pierwszy przystanek wypadał w Fallon. Tam miał się skontaktować z kolejnym
łącznikiem. Nie wiedział, z kim ani dlaczego… Nie znał zasadniczego celu całej akcji.
Dostał kawałek układanki – Wilk kazał mu zadzwonić pod wskazany numer i czekać
na polecenia.
Shafer skrupulatnie wypełnił rozkazy. Zameldował się w motelu Best Inn Fallon,
natychmiast poszedł do pokoju i wziął komórkę, którą zamierzał zniszczyć po
rozmowie. Żadnych powitań, uprzejmości lub tym podobnych niepotrzebnych słów.
Przeszli od razu do konkretów.
43
–Tu Wilk – usłyszał głos w słuchawce. Ciekawe, czy to
naprawdę on? – przemknęło mu przez myśl. Chodziły słuchy,
że Wilk ma dublerów, być może nawet sobowtórów. Każdy
z nich znał tylko swój kawałek, prawda?
Pierwsza wiadomość była nie najlepsza.
–Ktoś was przyłapał, pułkowniku Shafer. Ktoś was sfoto
grafował koło Sunrise Valley. Wiecie coś o tym?
Łasica usiłował słabo protestować, ale Wilk przerwał mu już po pierwszym słowie.
–W tej chwili mam przed sobą zdjęcia. Nic dziwnego, że wyśledzili forda. Właśnie
dlatego kazałem wam zawczasu zmienić auto i pojechać do Fallon. Tak na wszelki
wypadek. Shafer nie wiedział, jak zareagować. Kto go wyśledził na tym pustkowiu?
Dlaczego przyjechał Cross? W końcu Wilk roześmiał się donośnie.
–Och, nie łam sobie tym pięknej główki, Shafer. Chciałem, żeby cię zobaczyli.
Fotograf pracuje dla nas. Rano jedź do następnego punktu kontaktowego, a dzisiaj
się po prostu zabaw. Trochę poszalej. Chcę, żebyś kogoś zabił na pustyni. Sam
sobie możesz wybrać ofiarę. Bądź sobą. To rozkaz.
Rozdział 16
Z godziny na godzinę czułem, jak rosną we mnie napięcie i frustracja. Nigdy w
życiu nie byłem świadkiem tak koszmarnego bałaganu. Zupełny chaos.
Dobę po bombardowaniu nie mieliśmy dosłownie nic oprócz dziury w ziemi na
pustyni w Nevadzie i kilku wątpliwych śladów. Przesłuchaliśmy trzystu mieszkańców
Sunrise Valley. Nie umieli nam pomóc. Nie pamiętali, żeby przed zamachem zdarzyło
się coś niezwykłego. Nikt obcy nie zaglądał do osiedla. Nie znaleźliśmy ciężarówek
użytych do ewakuacji. To wszystko – łącznie z obecnością pułkownika Shafera – w
gruncie rzeczy nie miało najmniejszego sensu. Ale wystarczyło, żeby nas
wystraszyć.
Jak dotąd nikt się nie przyznał do zamachu.
Dwa dni później uświadomiłem sobie, że nie muszę już dłużej siedzieć na pustyni,
więc wróciłem do Waszyngtonu. Nana, dzieci, a nawet kotka Ruda czekali, aby mnie
przywitać na werandzie.
Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Kiedy wreszcie trochę zmądrzeję i
przestanę włóczyć się po świecie?
–To bardzo miło z waszej strony – powiedziałem, wchodząc po schodach. – Pełny
komitet powitalny. Wszyscy za inną strasznie tęsknili? Długo czekacie na tatusia?
45
Nana stanowczo pokręciła głową. Dzieciaki zrobiły to samo. Od razu wyczułem
spisek.
–Dobrze, że jesteś, Alex – powiedziała Nana i uśmiechnęła się nareszcie. Dzieciaki
też. Jednak spisek.
–Mam cię! – zawołała dziesięcioletnia Jannie. Warkocze
wystawały jej spod ronda plecionego kapelusza. – A skąd
wiedziałeś, że to nasz komitet? Okropnie tęskniliśmy, tato!
Kto
by nie tęsknił?
–Mam cię! – zawtórował jej siedzący na barierce Damon.
Typowy dwunastolatek: hiphopowa koszulka od Seana
Johna
i proste szerokie dżinsy.
Wskazałem na niego palcem.
–To ja zaraz cię dopadnę! – krzyknąłem. – Łamiesz mi barierkę! – dokończyłem ze
śmiechem.
Potem musiałem odpowiedzieć na dziesiątki pytań, głównie dotyczących małego
Alexa. Wyciągnąłem cyfrówkę i pokazałem zdjęcia naszego kochanego malca.
Zataczaliśmy się ze śmiechu. Wiedziałem, że znów jestem w domu, chociaż po
cichu wciąż czekałem na nowe wieści o zamachu i kolejnych ruchach Shafera.
Nana zrobiła mi kolację. Palce lizać: pieczony kurczak z czosnkiem i cytryną,
kabaczki, grzyby i cebula. Później odbył się zjazd rodzinny w kuchni. Zjedliśmy lody i
posprzątaliśmy. Jannie pokazała mi swoje najnowsze dzieło – wykonany ołówkiem i
tuszem portret jej dwóch bohaterek: Venus i Sereny Williams. Na koniec obejrzeliśmy
wspólnie mecz Washington Wizards. Przed snem nastąpiła chwila obowiązkowych
uścisków i pocałunków. Było mi bardzo, bardzo miło. Miałem o wiele lepszy humor
niż wczoraj… i zapewne nie gorszy niż jutro.
Rozdział 17
Dopiero koło jedenastej poszedłem na poddasze do mojego gabinetu. Przez
dwadzieścia minut przeglądałem notatki z Sun-rise Valley. Po trochu
przygotowywałem się do jutrzejszej pracy. Potem zadzwoniłem do San Francisco, do
Jamilli. Co prawda wczoraj i przedwczoraj też próbowałem ją kilka razy złapać, lecz
bez większego powodzenia. Z moich wyliczeń wynikało, że powinna już wrócić do
domu.
Niestety, odezwała się tylko poczta głosowa.
Byłem zły, bo po pierwsze, nie lubię tych urządzeń, a po drugie, nagrywałem jej
się już w Nevadzie. Mimo to powiedziałem:
–Cześć, tu Alex. Wciąż usiłuję cię przeprosić za to, co się stało na lotnisku w San
Francisco. Jeśli chcesz lecieć na wschód, to kupię ci bilet. Jeszcze zadzwonię.
Tęsknię za tobą, Jam. No to na razie.
Odłożyłem telefon i westchnąłem ciężko, z głębi piersi. Znów dałem dupy? Chyba
tak. Do diabła, nigdy się nie zmienię?
Zszedłem na dół i zjadłem podwójną pajdę kukurydzianego chleba,
przygotowanego przez Nanę na śniadanie. Nic nie pomogło. Wręcz przeciwnie, było
nawet gorzej, bo nagle zawstydziłem się swoich nawyków. Usiadłem na kuchennym
stołku, wziąłem kotkę na ręce i pogłaskałem ją po grzbiecie.
47
–Lubisz mnie choć trochę, Ruda? Powiedz, że jestem
fajny…
Ale dzień na tym jeszcze się nie skończył. Tuż po północy zatelefonował agent
Fred Wadę. Ten sam, który był ze mną w Nevadzie. Mówił, że ma coś bardzo
ciekawego.
–Dostaliśmy wiadomość z Fallon – zaczął. – Dwa dni
temu ktoś zgwałcił i zamordował recepcjonistkę z tamtejszego
motelu Best Inn. Ciało leżało w krzakach obok parkingu.
Morderca najwyraźniej chciał, żeby je znaleziono. Z zeznań
wynika, że jeden z gości to zapewne pański pułkownik Shafer.
Oczywiście już dawno zwiał z Fallon.
Pański pułkownik Shafer. To mówi samo za siebie, prawda? Dawno zwiał z Fallon.
Bez wątpienia.
Rozdział 18
Źle spałem tamtej nocy. Dręczyły mnie koszmary. Raz widziałem Łasicę, raz
zgliszcza Sunrise Valley.
Rano miałem podpisać dzienniczki, żeby dzieci mogły pojechać na wycieczkę do
oceanarium w Baltimore. Zrobiłem to o wpół do piątej, zanim wszyscy wstali, a chwilę
potem musiałem po cichutku wyśliznąć się do pracy. Byłem na siebie wściekły, że z
nikim się nie żegnam, zostawiłem więc kartkę do Jannie i Damona. Kochany tatuś.
Po drodze słuchałem Alici Keys i Calvina Richardsona. Niezła muzyka na początek
dnia, zwłaszcza gdy się siedzi za kierownicą.
W ostatnich latach pojęcie „głównego zagrożenia" uległo znacznemu
przewartościowaniu. Po jedenastym września diametralnie zmienił się wizerunek FBI.
W miejsce skostniałej i dla wielu wręcz reakcyjnej grupy śledczej powstało nowe,
proaktywne biuro, pełne pomysłów i inicjatywy. Za jedyne sześć milionów baksów
założono w budynku imienia Hoovera bazę danych, zawierającą czterdzieści milionów
stron informacji o wszelkich przejawach terroryzmu w dzisiejszym świecie,
począwszy od zamachu na World Trade Center z 1993 roku.
Było tam wszystko. Teraz chciałem sprawdzić, czy to się na coś przyda.
49
Spotkaliśmy się na czwartym piętrze budynku Hoovera, w Ośrodku Informacji
Operacji Strategicznych (SIOC), żeby omówić sytuację w Sunrise Valley. Zagładę
miasta uznano za „główne zagrożenie", chociaż nikt z nas nie mógł na ten temat
powiedzieć nic konkretnego. Na dobrą sprawę nie wiadomo było, co tam naprawdę
zaszło.
Zamachowcy nie dali znaku życia. Żaden z nich nawet nie pisnął.
Surrealizm. Chybabym wolał, żeby stawiali jakieś żądania.
Ośrodek był wyposażony w jedną z najweselszych i najwygodniejszych sal
konferencyjnych. Granatowe skórzane fotele, ciemny drewniany stół, bordowy
dywan i tak dalej. Pod ścianą amerykańska flaga i sztandar Departamentu
Sprawiedliwości – a wokół stołu białe koszule i krawaty w prążki.
Sam byłem ubrany w dżinsy i wiatrówkę z napisem FBI TERRORISM TASK
FORCE. To chyba lepiej pasowało na taką okazję. Dzisiejsze spotkanie w niewielkim
stopniu przypominało rutynową naradę.
W sali zasiadały same grube ryby. Najwyższe notowania miał jeden z pięciu
zastępców dyrektora FBI, Burt Manning. Byli także starsi agenci z Połączonych
Krajowych Sił Zadaniowych ds. Terroryzmu i najlepsi eksperci z nowo powstałego
biura wywiadu, rekrutującego swoich pracowników z FBI i CIA.
Obok mnie siedziała Monnie Donnelley. Moja dobra znajoma i świetny analityk
kryminalny. Poznaliśmy się jeszcze w Quantico.
–Widzę, że dostałaś specjalne zaproszenie – powiedziałem, sadowiąc się w fotelu.
– Witaj w klubie.
–Nie mogłam tego przegapić, Alex. Sytuacja niemal jak
z filmu science fiction… albo jeszcze gorzej.
–Masz rację.
Z ekranu odezwała się do nas agentka, która nadzorowała śledztwo w polowej
kwaterze FBI w Las Vegas. W zasadzie powiedziała tylko, że do Sunrise Valley
skierowano ruchome
50
laboratorium kryminalne. Poza tym nic nowego. Dyskusja s/ybko zeszła na temat
potencjalnego zagrożenia.
Od razu zrobiło się ciekawiej.
Najpierw omówiliśmy własne grupy terrorystyczne, takie jak National Alliance i
Aryan Nations. Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nigdy by nie uwierzył, że po
mistrzowsku wykonany zamach na Sunrise Valley był dziełem tych prostaków. Po
chwili padło hasło „dżihad", czyli al-Kaida i Hez-bollah. Przynajmniej to zasługiwało
na dwie godziny bicia piany. Mieliśmy głównych podejrzanych. Na koniec Manning
przydzielił nam zadania.
Nic nie dostałem. Byłem wolny. Z miejsca zacząłem podejrzewać, że czeka mnie
rozmowa z Burnsem. Wcale nie miałem na to ochoty. Nie chciałem znów wyjeżdżać z
Waszyngtonu – a już na pewno nie do Nevady.
A potem cały świat oszalał.
Wszystkie pagery zapiszczały dosłownie w tej samej chwili!
Każdy z obecnych, łącznie ze mną, natychmiast sięgnął do pasa. Już od dawna
właśnie w ten sposób informowano nas o zagrożeniach, bez względu na to, czy
chodziło o jakąś paczkę pozostawioną bez opieki w nowojorskim metrze, czy o
wąglika w Los Angeles.
Przeczytałem:
Z BAZY LOTNICZEJ KIRTLAND W
ALBUQUERQUE
SKRADZIONO DWA POCISKI TYPU
ZIEMIA-POWIETRZE.
BYĆ MOŻE MA TO ZWIĄZEK Z ZAMACHEM W SUNRISE
VALLEY.
BĘDZIEMY W KONTAKCIE.
Rozdział 19
„Nie ma spoczynku dla sprawiedliwych", głosił napis na ścianie w pobliżu bufetu i
automatów z coca-colą. Za dziesięć szósta znów nas wezwano na czwarte piętro na
naradę. Zasiedliśmy w tym samym szacownym gronie. Część z nas była przekonana,
że zamachowcy z Sunrise Valley wreszcie skontaktowali się z kimś z biura. Zdaniem
innych chodziło raczej o kradzież rakiet w Kirtland.
Kilka minut później na salę wkroczyli agenci CIA. W garniturach i z aktówkami.
Tak, tak… Potem przybyła delegacja Urzędu Bezpieczeństwa Narodowego. Sytuacja
wyraźnie stała się poważna.
–Ale jaja! – szepnęła Monnie Donnelley. – Wiem, że
jest mowa o pełnej współpracy, ale w życiu nie spodziewałam
się tu CIA.
Uśmiechnąłem się do niej.
–Masz wyjątkowo dobry humor – zauważyłem.
Wzruszyła ramionami.
–No cóż, generał Patton mawiał przed każdą bitwą: „Wy
bacz mi Panie Boże, ale to dla mnie frajda!".
Dyrektor Burns wszedł punktualnie o szóstej, w asyście szefa CIA, Thomasa
Weira, i Stephena Bowena z Urzędu Bezpieczeństwa. Wyglądali na zdenerwowanych.
Może byli speszeni tym,
52
że siedzą obok siebie? W każdym razie ich niepokój od razu udzielił się obecnym.
Popatrzyłem na Monnie. Kilkoro agentów nadal rozmawiało, jakby nie przejmując
się obecnością szefów. W ten sposób chcieli pokazać, że dla nich to nie
pierwszyzna. Naprawdę tak było? Szczerze wątpię.
–Proszę państwa o uwagę – zaczął dyrektor Burns i na
sali natychmiast zapanowała cisza. Wszystkie głowy
zwróciły
się w jego stronę.
–Pokrótce streszczę przebieg wydarzeń. Cała sprawa zaczęła się dwa dni przed
zamachem bombowym w Sunrise
Valley
w Nevadzie. Wiadomość, która do nas dotarła, kończyła się
słowami: „Mamy nadzieję, że atak nie pociągnie za sobą
żadnych
ofiar". Rodzaj ataku nie został określony. Jednocześnie
rozmówca groził „strasznymi konsekwencjami" w razie ujawnienia
tego
ostrzeżenia. Jakie to miałyby być konsekwencje – nie
wiemy.
Burns przerwał i rozejrzał się po sali. Popatrzył na mnie, lekko skinął głową i
zaczął mówić dalej. Na pewno wiedział więcej od nas. Kogo dopuścił do tajemnicy?
Biały Dom? Całkiem możliwe.
–Zamachowcy kontaktowali się z nami codziennie. Jedna wiadomość przyszła do
pana Bowena, druga do dyrektora Weira, a trzecia do mnie. Do tej pory nie zawierały
żadnych żądań. Dzisiaj rano otrzymaliśmy film z zamachu w Nevadzie. Nie jest to
pełny przekaz, lecz montaż wybranych scen. Proponuję, żebyśmy go teraz obejrzeli.
Dał znak ręką, by włączono monitory rozmieszczone w całej sali. Film był czarno-
biały, nieco rozmyty i drżący. Wyglądał jak dokument kręcony z ręki. Jak kronika
wojenna. Przy stole narad panowało grobowe milczenie.
Najpierw przyjechał konwój, sfilmowany mniej więcej z odległości mili. Żołnierze
poganiali wystraszonych mieszkańców przyczep i ładowali ich do ciężarówek.
Jakiś człowiek wyciągnął broń i chwilę później zginął. Znałem jego nazwisko:
Douglas Puslowski.
53
Konwój odjechał szybko, wzbijając tumany kurzu.
Następne ujęcie przedstawiało długi ciemny przedmiot, spadający z nieba. Ciągle
leciał w powietrzu, gdy nastąpił straszliwy wybuch.
Ten fragment też był mocno pocięty, lecz nakręcony z jednej kamery. Szybki,
niechlujny i amatorski montaż. Denerwujący, ale skuteczny.
Na koniec długie ujęcie eksplozji. Samolot, z którego zrzucono bombę, nie pojawił
się w kadrze ani razu.
–Sfilmowali wszystko na dowód, że tam naprawdę byli i że to właśnie oni
zbombardowali miasto. Za kilka minut zadzwonią i przestawią żądania -r powiedział
Burns. – Ich łącznik zawsze korzysta z publicznych telefonów. Prosty, ale skuteczny
sposób. Dzwonił ze sklepu, z kina, kręgielni. Sami wiecie, jak trudno to namierzyć.
Przez jakieś dwie minuty siedzieliśmy w milczeniu. Słychać było jedynie szept
kilku zdawkowych rozmów.
A potem ostry terkot telefonu zmącił napiętą ciszę.
Rozdział 20
–Damy rozmowę na głośniki, tak żeby wszyscy ją słyszeli – oznajmił Burns. – Im
to akurat nie przeszkadza. Wręcz nalegali, żeby was tu ściągnąć. Innymi słowy
chcieli mieć publiczność. Jak się za chwilę sami przekonacie, lubią rządzić.
–Co to za „oni"? – szepnęła mi do ucha Monnie. – Może kosmici? Mówiłam, że to
science fiction. Dyrektor Burns wcisnął klawisz na swoim pulpicie i w głośnikach
rozległ się jakiś głos. Wprawdzie był mocno zniekształcony, ale bez wątpienia należał
do mężczyzny.
–Dobry wieczór – usłyszeliśmy. – Tu Wilk.
W jednej chwili włos zjeżył mi się na głowie. Znałem Wilka;
ścigałem go prawie rok. Najgorszy morderca z możliwych.
–To ja zniszczyłem Sunrise Valley. Zaraz to wyjaśnię…
przynajmniej częściowo. Powiem wam tylko to, co moim
zdaniem powinniście wiedzieć.
Monnie spojrzała na mnie i pokręciła głową. Też znała Wilka. Równie dobrze
mógłby zadzwonić diabeł z piekła.
–Miło z wami pogadać. Tylu ważniaków chce posłuchać
mojego ględzenia? FBI, CIA, Urząd Bezpieczeństwa… – ciąg
nął Wilk. – Naprawdę jestem pod wrażeniem. Aż mi trochę
głupio.
55
–Mamy jedynie słuchać czy podjąć rozmowę? – zapytał
Burns.
–Az kim mówię? Kto to się odezwał? Może się pan
przedstawić?
–Dyrektor Burns, FBI. Są ze mną dyrektor Weir z CIA
i Stephen Bowen z Urzędu Bezpieczeństwa Narodowego.
Coś zgrzytnęło w głośnikach. Prawdopodobnie Wilk się
roześmiał. – Och… To dla mnie prawdziwy zaszczyt, panie Burns. Myślałem, że
na początek oddeleguje pan do rozmów jakiegoś
pachołka. Na przykład doktora Crossa. Ale faktycznie lepiej,
jak dogadamy się na samej górze. Podziela pan moje zdanie?
–Poprzednim razem zastrzegł pan, że ma się stawić „pierwszy sort" naszych
pracowników – wtrącił Weir. – Wypełniliśmy to żądanie. Proszę mi wierzyć, że nie
lekceważymy zamachu w Nevadzie.
–Posłuchaliście mnie? To bardzo dobrze. Sporo o panu słyszałem, panie Weir. Ale
obawiam się, że w przyszłości pewnie się pokłócimy. – Dlaczego? – spytał Weir.
–Jest pan z CIA, a wam nie wolno ufać. Ani przez minutkę… Nie czytał pan
Grahama Greene'a? A kto tam jeszcze z wami siedzi? – zagadnął Wilk. – Kolejno
odlicz. Burns wymienił nazwiska obecnych, ale pominął kilka osób.
Ciekawe dlaczego?
–Znakomity wybór – powiedział Wilk, kiedy Burns za
kończył swoją wyliczankę. – W to się nie wtrącam, bo najlepiej
wiecie, komu z was można naprawdę zawierzyć. W końcu
chodzi o wasze życie. Wprawdzie nie lubię CIA, ale tego już nic
nie zmieni. To sami kłamcy i bandyci. Ktoś jest innego zdania?
Milczeliśmy, więc w głośnikach znów dał się słyszeć zgrzyt-liwy śmiech Wilka.
–Ciekawe, prawda? Nawet CIA nabrało wody w usta,
zamiast odpowiedzieć na moje złośliwości.
Nagle zaczął mówić zupełnie innym tonem.
56
–Posłuchajcie uważnie, co teraz wam powiem, durnie.
Macie być posłuszni. Jasne? Tylko w ten sposób zdołacie
uratować wielu niewinnych ludzi. Dotarło do was? Chcę to
usłyszeć. Odezwać mi się! Zrozumiano, kurwa, co się do
was mówi?!
Wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Było to głupie i dziecinne, lecz każdy
zdawał sobie sprawę, że w tym momencie Wilk ma nad nami ogromną przewagę.
Panował nad sytuacją.
–Uciekł! – nieoczekiwanie rozległ się głos Burnsa. –
Przerwał połączenie! Sukinsyn odłożył słuchawkę!
Rozdział 21
Czekaliśmy w sali konferencyjnej jak posłuszne psiaki, ale] rosyjski gangster już
się nie odezwał. Dobrze znałem drania i wiedziałem, że nie zadzwoni. Bawił się z
nami.
Po pewnym czasie wróciłem do biura, a Monnie Donnelley pojechała do Wirginii.
Oficjalnie nadal nie miałem żadnego przydziału – ale Wilk wiedział, że będę na
naradzie. Nawet | bezczelnie mnie obraził. To było w jego stylu.
j
Co znów wymyślił? Chciał zostać terrorystą? Rozpętać woj- j
nę? Skoro mogła to zrobić mała grupka szaleńców z pustynnego I
kraju, to dlaczego nie ruska mafia? Przecież wystarczy mieć j
silnego przywódcę i odrobinę kasy.
:
Nie byłem pewien, czy to przypadkiem nie jest część wiek- j
szego rosyjskiego planu. Być może chcieli nas nacisnąć. Ale j
w zasadzie po co? Żeby nas kontrolować? Żeby wystawić na j
próbę naszą cierpliwość?
I
Oczywiście pomyślałem też o Geoffreyu Shaferze i jego I powiązaniach. Skąd się
wziął w tym całym bałaganie? Sięg- j nąłem do najnowszych danych. Śledziliśmy
dawną dziewczynę Shafera – i zarazem jego terapeutkę. Nazywała się Elizabeth
Cassady. Chciałem spojrzeć w notatki, które robiła w trakcie leczenia.
Zadzwoniłem do domu, żeby pogadać z Naną. Zwymyślała
58
mnie za to, że zjadłem pół bochenka chleba. Usiłowałem zrzucić winę na Damona,
ale to wywołało u niej tylko atak śmiechu.
–Kiedy się nauczysz brać odpowiedzialność za swoje
występki? – zapytała.
–No już dobrze, dobrze… – Westchnąłem. – Zjadłem
całe dwie kromki i bardzo się z tego cieszę. Były pyszne.
Ledwie zdążyłem odłożyć słuchawkę, kiedy wezwano mnie do sali narad.
Spotkaniu przewodniczył Tony Woods z biura dyrektora.
–Mamy nowe wieści – oznajmił grobowym głosem. –
W Europie rozpętało się prawdziwe piekło.
Przerwał na chwilę.
–Godzinę temu doszło do dwóch kolejnych bombowych
zamachów. W obydwu wypadkach w Europie Zachodniej.
Pierwszy w północnych rejonach Anglii, w Northumberland,
niedaleko granicy ze Szkocją. Zniszczono wieś Middleton Hall.
Populacja: czterysta osób. – Znowu pauza. – Tym razem
nikogo nie ewakuowano. Nie wiemy dlaczego. Zanotowano
prawie sto ofiar. To była po prostu rzeźnia. Zginęły całe rodziny:
mężczyźni, kobiety, kilkoro dzieci.
Ze Scotland Yardu dostaliśmy film nakręcony przez miejscowego policjanta.
Zdjęcia zrobiono ze wsi Cheviots, leżącej na sąsiednich wzgórzach. Proponuję,
żebyśmy go teraz obejrzeli.
Film był krótki. Oglądaliśmy go w głuchym, otępiałym milczeniu. Na koniec sam
policjant stanął przed kamerą.
–Nazywam się Robert Wilson i wychowałem się w tym
miejscu, którego już dzisiaj nie ma. W Middleton Hall. Mieliśmy
tutaj główną ulicę, kilka pubów, sklepy. Byli tu ludzie, których
znałem. Mieliśmy stary most Royal Engineers. Został znisz
czony. Nasz ulubiony pub – zniszczony. Patrząc teraz na te
ruiny, nareszcie wiem, dlaczego jestem chrześcijaninem. Czuję
obecnie jedynie beznadziejny smutek, że nasz świat jest tak
okrutny.
Po skończonej projekcji Woods wspomniał o drugim zama-59
chu, tym razem w Niemczech. Nie było jeszcze żadnych zdjęć z miejsca
przestępstwa.
–Zniszczenia w Lubece są mniejsze, ale równie straszne. Grupa studentów
stawiła opór. Zabito jedenaście osób. Lubeka leży w Szlezwiku-Holsztynie, w pobliżu
granicy z Danią. Obszar rolniczy, odizolowany od reszty kraju. Wilk nie skontaktował
się z nami w tej sprawie. Nie było też żadnego ostrzeżenia. O ile nam wiadomo,
nastąpiła wyraźna eskalacja działań.
Rozdział 22
Co dalej? Czego mieliśmy się spodziewać?
Znów wypadało tylko czekać. Narastające wciąż napięcie stawało się nie do
zniesienia. Wariat niszczył kolejne wsie, nie mówiąc, kiedy to się skończy. Na
dodatek nie stawiał żadnych żądań.
Żeby czymś zająć umysł, zacząłem się przebijać przez pękate akta Łasicy. Część z
nich już znałem, lecz mimo to czytałem je ponownie. Wciąż go widziałem i słyszałem
– i strasznie chciałem przyskrzynić. Popatrzyłem w notatki lekarki, która zajmowała
się Shaferem w czasie jego pobytu w Nowym Jorku. Doktor Elizabeth Cassady… Dla
niego była nie tylko psychiatrą. Z czasem zostali kochankami.
Oględnie mówiąc, od tych zapisków miałem całkowity mętlik w głowie. Istny szok
– zwłaszcza dla kogoś, kto znał rzeczywistą naturę związku i błędy, które doktor
Cassady popełniła względem Shafera. W trakcie czytania robiłem Własne notatki.
PIERWSZE SPOTKANIE
Mężczyzna w nieokreślonym wieku, czuty na swoim punkcie, wciąż narzekający -
„ Nie potrafię skupić się na swojej pracy ". Zapytany, co robi, odpowiedział: „To
tajne". Koledzy mówią
61
mu, że się zachowuje „dziwnie". Oznajmił, że jest żonaty i ma troje dzieci: córki
bliźniaczki i syna. W domu podobno jest „szczęśliwy".
WRAŻENIE
Dobrze ubrany, bardzo atrakcyjny, elokwentny, trochę niespokojny, o poważnym
wyglądzie. Z pewną przesadą mówi o swoich dokonaniach.
ODRZUCIĆ
Psychozę maniakalno-depresyjną Zespół urojeniowy
Zmiany nastroju wywołane innymi czynnikami (głównie alkoholem lub środkami
uspokajającymi)
Zespół deficytu uwagi z nadpobudliwością (ADHD) Pograniczne zaburzenie
osobowości Depresję jednobiegunową
SESJA 3
Dzisiaj spóźnił się 10 minut. Zareagował nerwowo, gdy o tym wspomniałam.
Twierdził, że czuje się „wspaniale", a mimo to przez cały czas sprawiał wrażenie
zdenerwowanego.
SESJA 6
Zapytany o życie rodzinne i problemy natury erotycznej -
o których wspominał na jednym z poprzednich spotkań - zaczął zachowywać się
trochę niestosownie. Chichotał, chodził, opowiadał pieprzne dowcipy i wypytywał
mnie o moje preferencje seksualne. Przyznał się, że wtedy gdy jest z żoną, to myśli
o mnie - i to powoduje u niego przedwczesny wytrysk.
SESJA 9
Dzisiaj bardzo spokojny, niemal zadumany, ale powiedział, że nie ma depresji.
Skarżył się za to, że „ ludzie go nie rozumieją ". Znów opisywał kłopoty z żoną.
Powiedział, że tydzień temu
62
miał kłopoty z erekcją, choć fantazjował o mnie. Ze szczegółami opisywał
fantazje erotyczne i nie chciał przestać, chociaż go o to prosiłam. Twierdził, że ma „
obsesję " na moim punkcie.
SESJA 11
Wyraźna zmiana zachowania. Tryskający energią, radosny i niemal przesadnie
charyzmatyczny (podejrzenie zaburzeń so-cjopatycznych). Spytał, czy potrzebna jest
dalsza terapia, i oznajmił: „ Czuję się świetnie ". Zapytany o żonę, odpowiedział:
„Nie może być lepiej. Ciągle się zaleca ".
Rozmawialiśmy o ryzykownym zachowaniu. Przyznał, że w zeszłym tygodniu,
jadąc samochodem, znacznie przekroczył dozwolonąprędkość i z premedytacją
zmusił policję do pościgu. Napomknął o kontaktach z jakąś inną partnerką, zapewne
prostytutką, i mówił coś o „brutalnym seksie". Usiłował flirtować, a nawet był
otwarcie uwodzicielski. Jest przekonany, że „ chcę " go.
SESJA 14
Nie przyszedł na poprzednie spotkanie; nie zadzwonił. Dziś był potulny i
przepraszał, ale później wpadł w złość i zachowywał się bardzo niespokojnie.
Powiedział, że musi sobie „wynagrodzić " pewne rzeczy. Mówił o zwiększonym
poziomie libido i wspomniał o spotkaniach z luksusowymi call-girls. Przyznał się, że
myśli o związku sadomasochistycznym.
Powiedział, że prawdopodobnie jest we mnie „zakochany". Nie wyczułam w tym
nic fałszywego. Ani trochę. Nie wiem, jak zareagować. Wydaje mi się, że pułkownik
Shafer przychodzi tutaj tylko po to, żeby mnie uwieść. Co gorsza, może mu się udać.
Rozdział 23
Przeczytawszy notatki doktor Cassady, też nie wiedziałem, jak zareagować. Po
szesnastej wizycie ton wyraźnie stał się przychylniejszy dla Shafera. Brakowało
opisów jego osobistych uczuć, które bez wątpienia prowadziły do romansu.
A potem wszystko nagle się urwało. Koniec notatek. Niewiarygodne i w dodatku
nieprofesjonalne. Zapewne wtedy zaczął się ów związek. Gdybym naprawdę szukał
jakiegoś dowodu na to, że Shafer był cholernie sprytnym i niezrównoważonym
psychopatą, wystarczyły uwagi doktor Cassady.
Późnym wieczorem otrzymałem polecenie natychmiastowego stawienia się w sali
narad. Wilk zapowiedział, że zadzwoni. To już coś. Zaczęło się odliczanie.
Kiedy zebrali się już wszyscy, zaczął ugrzecznionym tonem:
–Dziękuję panom za przybycie. Jestem doprawdy poruszony. Nie chcę nikogo
rozczarować ani zabierać cennego
czasu.
Może panowie dyrektorzy Burns, Bowen i Weir mają
ochotę
coś powiedzieć, zanim zacznę?
–Kazał nam pan słuchać – odparł Burns. – Więc
słuchamy.
Wilk roześmiał się po swojemu.
–Pan mi się podoba, Burns. Będzie pan godnym przeciwnikiem. A propos, jest
tam może niejaki pan Mahoney?
64
Mój przyjaciel i szef HRT posępnie spojrzał na Rona Burnsa. I)yrektor skinął
głową.
Ned Mahoney zgarbił się w fotelu i wysunął środkowy palec prawej dłoni.
–Tak, jestem – odpowiedział. – Słucham. Co mogę dla
pana zrobić?
–Może pan wyjść, panie Mahoney. Przykro mi, ale jest
pan tutaj zupełnie niepotrzebny. Za duży raptus z pana. A to
niedobrze… Mówię poważnie.
Burns ruchem ręki odprawił Mahoneya.
–HRT na nic się nie przyda – ciągnął Wilk. – Wszyst
ko przepadnie, jeżeli oni chociaż na chwilę włączą się do
sprawy. Chyba pomału nadążacie za moim rozumowaniem?
Żadnych pomysłów z HRT, żadnego dochodzenia. Odwołać
psy.
Ciągle słuchacie? Niech was nie obchodzi, kim naprawdę jestem albo kim
jesteśmy. Zrozumiano? Naprawdę? Chcą usłyszeć odpowiedź.
Wszyscy odpowiedzieli „tak". Zrozumieli. Wilk znowu bawił się naszym kosztem.
Robił z nas dzieci albo po prostu cieszyło go, że może zakpić z FBI, CIA i Urzędu
Bezpieczeństwa.
–Ten, kto przed chwilą milczał, ma wyjść z sali – burk
nął. – Nie, nie… Siadajcie. Tylko żartowałem. Jestem, jak to
się mówi, „człowiekiem twórczym". Ale moje uwagi pod
adresem pana Mahoneya potraktujcie zupełnie poważnie. I po
wtarzam: żadnego śledztwa. To już nie żarty.
A teraz przejdźmy do sedna sprawy. Z góry zapewniam, że to będzie niezwykle
ciekawe. Pisze tam ktoś?
Przerwa trwała około piętnastu sekund, a potem znowu rozległ się głos Wilka.
–Podam wam nazwy następnych miast. Chyba najwyższa
pora.
Miasta są cztery… i niech się przygotują na możliwie najgorszy scenariusz
wydarzeń. Na totalną destrukcję.
65
Znowu cisza.
–Dyktuję: Nowy Jork… Londyn… Waszyngton… Frankfurt. Grozi im najgorsza
zagłada w dziejach świata. Ani słowa o tym na zewnątrz, bo zaraz przyłożę.
Połączenie przerwano. Znowu nie wyznaczył żadnego terminu.
Rozdział 24
Prezydent Stanów Zjednoczonych nie spał już o wpół do szóstej rano. Mało tego –
od dwóch godzin przewodniczył burzliwym obradom. Był już przy czwartym kubku
czarnej kawy.
Rada Bezpieczeństwa Narodowego zebrała się w jego gabinecie mniej więcej o
wpół do czwartej. Wśród obecnych byli szefowie FBI i CIA oraz kilku ekspertów
wywiadu. Wszyscy poważnie traktowali groźby Wilka.
Prezydent miał wrażenie, że dowiedział się już wystarczająco wiele, aby zacząć
kolejną naradę, choć jednocześnie zdawał sobie sprawę, że nie może być niczego
pewny – zwłaszcza w tych sytuacjach, w których polityka miesza się z realnym
zagrożeniem.
–Dobra, chłopaki. Kurtyna w górę – powiedział w końcu do szefa sztabu.
Kilka minut później rozmawiał z kanclerzem Niemiec i premierem Wielkiej Brytanii.
Obu widział na monitorach. Głos – jak to zwykle bywa w dziwnym świecie
wideokonferencji – nie bardzo zgadzał się z ruchami ust rozmówców.
Okazało się, że wywiad obu krajów nic konkretnego nie wie o Wilku. Nikt nie znał
jego prawdziwej tożsamości ani miejsca pobytu. Prezydent głośno wyraził swoje
zdumienie.
67
–Chociaż w tym w pełni się zgadzamy – odparł kanclerz Niemiec.
–Wiemy na pewno, że istnieje – dodał premier Wielkiej Brytanii. – Nie wiemy, gdzie
przebywa. Podejrzewamy, że to były pracownik KGB. Podejrzewamy, że ma po
czterdziestce. Wiemy, że jest cholernie cwany. To strasznie wkurzające.
W tej kwestii także się zgadzali. A potem ustalili jeszcze jedno.
Żadnych negocjacji z terrorystą.
Wilka trzeba osaczyć i zlikwidować z całą bezwzględnością.
Część druga
Mylne tropy
Rozdział 25
Od czasu kiedy na świecie zaczął dominować kapitalizm i międzynarodowy biznes
– w połączeniu z postępującą za tym falą wielkich zbrodni – wszystkie duże miasta
stały się dla Wilka nudne i jałowe. Tej nocy wybrał się na spacer ulicami jednej z
najważniejszych metropolii świata. Nieważne, której – bo Rosjanin wszędzie czuł się
nieswojo.
Tak się złożyło, że był w Waszyngtonie. Planował kolejne ruchy.
Nikt go nie rozumiał. Zupełnie nikt. Zresztą to przecież niemożliwe, nawet pośród
„normalnych" ludzi. To znana prawda. Ale z drugiej strony nikt nawet nie mógł sobie
wyobrazić, jak głęboko sięga paranoja wypalona na zawsze w jego sercu – i to
gdzie? Aż wstyd powiedzieć: w Paryżu. To było coś niemal fizycznego, jad drążący
wnętrze organizmu. Pięta achillesowa, myślał czasem. Właśnie ta paranoja i
świadomość nieuchronnej śmierci doprowadziły go do pasji – ludzkie życie przestało
się liczyć, ważna była tylko gra i zwycięstwo za wszelką cenę. Wilk nigdy nie
przegrywał.
Teraz szedł ulicami Waszyngtonu i planował kolejne morderstwa.
Sam. Zawsze sam. Odruchowo ściskał czarną gumową piłkę.
71
Talizman? Bzdura. Ale jak na ironię losu, klucz do jego wnętrza. Mała czarna
kulka.
Czas pomyśleć, coś zaplanować, przystąpić do działania… – przypomniał sobie.
Był przekonany, że władze nie spełnią jego żądań. Nie ustąpią tak łatwo.
Przynajmniej na razie.
Potrzebna była kolejna lekcja. Może nawet więcej niż jedna?
Pojechał na przedmieścia Waszyngtonu, pod dom dyrektora FBI, Burnsa.
Cóż… Można mu tylko pozazdrościć spokojnego życia na łonie rodziny, pomyślał
Wilk.
Ładna, dobrze utrzymana willa w stylu rancza – wystarczająco skromna, lecz
wygodna, niczym ucieleśnienie amerykańskiego marzenia. Niebieski mercury sedan
na podjeździe. W garażu trzy motocykle. Boisko do koszykówki z plastikową
przejrzystą tablicą, obramowaną białym pasem.
Powinni umrzeć? To przecież proste. Na swój sposób przyjemne. Na pewno
zasłużone.
Ale czy to wystarczy?
Tego Wilk nie był pewny. Zatem odpowiedź brzmiała: nie.
Miał jeszcze jeden cel na widoku.
Stare porachunki.
Może być coś lepszego.
Zemsta najlepiej smakuje na zimno, pomyślał Wilk, bezustannie ściskając w dłoni
czarną piłkę.
Rozdział 26
Witaj w biurokratycznym świecie agencji federalnej i jej przedziwnych metod
działania. Tak brzmiała moja nowa mantra, którą recytowałem niemal za każdym
razem, kiedy przekraczałem próg budynku imienia Hoovera. Od kilku dni była
prawdziwsza niż przedtem.
Wszystko, co działo się do tej pory, przebiegało w myśl stałego protokołu,
przyklepanego decyzjami wprost z kancelarii prezydenta. Sprawę Wilka podzielono
na dwie kategorie: „śledztwo" i „naprawa skutków". FBI zajęło się wyłącznie
śledztwem, do naprawy skutków wyznaczono Federalną Agencję Zarządzania
Kryzysowego (FEMA).
Wszystko ładnie, porządnie i do kitu. Takie było moje zdanie.
Ze względu na potencjalne zagrożenie kilku amerykańskich metropolii – a ściśle
mówiąc dwóch: Nowego Jorku i Waszyngtonu – postawiono na nogi Krajowy Zespół
Pomocy Kryzysowej. Odbyliśmy z nimi naradę na czwartym piętrze budynku
Hoovera. Z wolna zacząłem sobie uświadamiać, że pracuję w centrum dowodzenia.
Ale i tak było strasznie nudno.
Na pierwszy ogień poszła ocena zagrożenia. Oczywiście po trzech zamachach
traktowaliśmy terrorystów zupełnie poważnie. Dyskusję poprowadził nowy
wicedyrektor biura, niejaki Robert Campbell Mclllvaine junior, do niedawna emeryt,
ale był tak
73
dobry w tym, co kiedyś robił, że Burns ściągnął go do siebie aż z Kalifornii. Ktoś
poruszył sprawę fałszywych alarmów, których mieliśmy kilka przez ostatnie lata.
Wszyscy zgodzili się, że tym razem niebezpieczeństwo jest realne. Tak twierdził Bob
Mclllvaine, a to dla nas było koronnym argumentem.
Potem rozważaliśmy skutki ataku i tu pałeczkę przejęła FEMA. Przede wszystkim
pytano o służby medyczne. Jak sobie dadzą radę po takim zamachu w Waszyngtonie
albo Nowym Jorku, albo obu miejscach naraz? Nie mniej istotna była sprawa
ewakuacji. Wybuch paniki – zwłaszcza w Nowym Jorku – mógł za sobą pociągnąć
tysiące nowych ofiar.
Teoretyczna, ale zupełnie szczera dyskusja należała chyba do najgorszych, w
jakich brałem udział w trakcie swojej kariery zawodowej. Po półgodzinnej przerwie na
lunch – dla tych, którzy mimo wszystko byli zdolni coś przełknąć – i paru telefonach
rozmowa zeszła na terrorystów.
Kto był odpowiedzialny za tę zbrodnię? Wilk? Rosyjska mafia? A może jakaś inna
grupa? Czego w zasadzie chcieli?
Wstępna lista domniemanych sprawców była bardzo długa, ale udało się jąbardzo
szybko sprowadzić do konkretów. W grę wchodziły: al-Kaida, Hezbollah, islamski
Dżihad z Egiptu lub jakaś niezależna grupa działająca wyłącznie dla zysku i być może
opłacana przez którąś z wymienionych organizacji terrorystycznych.
Na koniec wreszcie przeszliśmy do „akcji". To już leżało w gestii biura.
Kilkanaście najbardziej podejrzanych osób w Stanach Zjednoczonych, Europie i na
Bliskim Wschodzie znalazło się pod stałą i ścisłą inwigilacją. Rozpoczęliśmy ogromne
śledztwo, jedno z największych w dziejach FBI.
A wszystko to na przekór groźnym i stanowczym rozkazom Wilka.
Wieczorem znów zasiadłem nad teczką Shafera. Część dokumentów
zgromadzono w Stanach, a część w Europie. W Europie? – powtórzyłem w myślach.
Może tam trzeba szukać twórców planu? W Anglii, gdzie Shafer mieszkał całymi
latami?
74
W Rosji? A może jednak w którymś z rosyjskich osiedli w Ameryce?
Przejrzałem sprawozdania z działalności Shafera na rzecz najemników walczących
w Afryce.
Nagle coś mi się przypomniało.
W czasie ostatniej ucieczki do Anglii Shafer udawał inwalidę. W przebraniu
przeszedł przez granicę, ale i później, już w Londynie, nadal poruszał się na wózku.
Chyba nie zdawał sobie sprawy, że o tym wiemy.
Może to samo robił w Waszyngtonie?
Może o krok go wyprzedziłem, zamiast podążać dwa kroki za nim?
Dosyć na dzisiaj, pomyślałem. Miałem nadzieję, że ten dzień wreszcie dobiegł
końca.
Rozdział 27
Z samego rana Łasica zjawił się na zatłoczonym i hałaśliwym Union Station.
Spokojnie siedział w składanym czarnym wózku inwalidzkim. W zasadzie niczym się
nie trapił. Lubił wygrywać, a od pewnego czasu dobra karta szła mu za każdym
rozdaniem.
Miał doskonałe kontakty w kręgach wojskowych w Waszyngtonie, więc był
niezwykle cenny dla całej operacji. Znał także paru ważniaków w Londynie, ale tego
akurat Wilk nie brał pod uwagę. Shaferowi to wcale nie przeszkadzało. Znów
uczestniczył w grze i czuł, że jest kimś naprawdę ważnym.
A poza tym chciał dołożyć Amerykanom. Gardził nimi. Wilk dawał mu możliwość
rzezi na wielką skalę. Zamoczit. Łamanie kości. Masakra.
Shafer ostatnio obciął włosy i ufarbował je na czarno. Nie mógł zmienić swojego
wzrostu – a miał sześć stóp dwa cale – zatem wymyślił coś lepszego. Choć prawdę
mówiąc, pomysł podsunął mu jeden z dawnych kumpli. Za dnia jeździł po
Waszyngtonie w wózku na tyle lekkim i zręcznie zaprojektowanym, że wieczorami
mógł go bez kłopotu chować do bagażnika saaba kombi.
Tego ranka, dokładnie dwadzieścia po szóstej, Shafer miał spotkanie na Union
Station. Łącznik stanął tuż za nim w kolejce
76
do Starbucks Coffee. Po chwili jakby od niechcenia nawiązali
zdawkową rozmowę. – W firmie jest huk roboty – odezwał się łącznik, który był
asystentem jednego z wysoko postawionych agentów FBI. – Olali zakaz prowadzenia
śledztwa. Do wszystkich wymienionych miast wysłano specjalne ekipy
dochodzeniowe.
Ciebie szukają tutaj. Nadzoruje to agent Cross. – Przecież nie mogło być inaczej –
odparł Shafer i uśmiechnął się łobuzersko, jak to miał w zwyczaju. Informacje
łącznika
wcale go nie zdziwiły. Wilk wiedział, że będzie śledztwo. On
też. Spokojnie został w kolejce i kupił kawę latte. Potem nacisnął
guzik na poręczy fotela i podjechał do telefonu wiszącego na
ścianie w pobliżu kas biletowych. Popijając gorącą kawę, wystukał jakiś numer. –
Mam dla ciebie wredne zadanie. Dobrze płatne – po-
wiedział, gdy po drugiej stronie rozległ się głos kobiety. – Pięćdziesiąt tysięcy
baksów za mniej więcej godzinę pracy.
–Nie ma sprawy. Już jestem twoja – odrzekła tajemnicza dama, która w pewnych
kręgach uchodziła za najlepszą snajperkę świata.
Rozdział 28
Spotkanie z „podwykonawcą" odbyło się tuż przed południem w restauracyjnej
części centrum handlowego Tysons Corner. Pułkownik Shafer umówił się z kapitan
Nicole Williams przy małym stoliku naprzeciwko baru Burger King.
Kupili hamburgery i wodę gazowaną, ale żadne z nich nie kwapiło się do jedzenia.
Shafer nazywał hamburgery.jankeskim zapychaczem żył". – Masz ładny wózek – z
kpiącym uśmiechem powiedziała Williams, kiedy Łasica podjechał do stolika. – Nie
wstyd ci?
–Nie. Jestem na to zbyt wyrachowany, Nikki. – Również się uśmiechnął. –
Przecież zdążyłaś mnie już poznać do tej pory. Kierują mną praktyczne względy. –
Tak, tak. Pamiętam, pułkowniku. Ale dziękuję, że pomyślałeś o mnie.
–Nie dziękuj, dopóki nie dowiesz się do końca, o co chodzi. – Dlatego przyszłam.
Słucham.
Ze swojej strony Shafer był lekko skonsternowany. Zdziwiło go, że Nikki tak
bardzo się zmieniła od czasu, kiedy ostatnio pracowali razem. Przy wzroście pięciu
stóp sześciu cali ważyła tak na oko dwieście funtów.
78
Mimo to zachowywała się spokojnie i z rozwagą, jak przystało na profesjonalistkę.
Shafer dość dobrze znał ją od tej strony. Przez pół roku byli razem w Angoli i tam
nabrał do niej pełnego zaufania. Kapitan Williams znała się na swoim fachu i
skrupulatnie wypełniała wszelkie polecenia.
Powiedział jej zaledwie to, co uznał za niezbędne do wykonania powierzonej misji,
i powtórzył, że za niecałą godzinę pracy otrzyma pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Nikki
nigdy się nie skarżyła na trudności lub ryzyko związane ze zleceniem. To też mu się
bardzo podobało.
–Co dalej? Kiedy wyruszamy? – zadała tylko dwa pytania,
kiedy zapoznał ją ze szczegółami akcji, wyjąwszy nazwisko
ofiary.
–Jutro o pierwszej bądź na lotnisku Manassas w Wirginii.
Pięć minut po pełnej godzinie wyląduje tam helikopter MD-530.
Na pokładzie mamy dla ciebie HK PSG-1.
Williams zmarszczyła brwi i przecząco pokręciła głową.
–Mmm… Jeśli pozwolisz, to zostanę przy swoim wyborze.
Wolę winchestera M70 z pociskami 300 Win Magnum Hollow-
point Boattails. Miałam już z nimi do czynienia i wiem, że są
najlepsze do takiej roboty. Sam mówiłeś, że trzeba będzie
strzelać przez szybę.
–To prawda. Pocisk musi przebić okno w biurowcu.
Shafer nie miał nic przeciwko zmianie broni. Pracował już
z wieloma snajperami i dobrze wiedział, że to specyficzni ludzie, kierujący się
własnymi przyzwyczajeniami. Był przygotowany na modyfikację pierwotnego planu i
zdziwiło go, że Williams żądała tak mało.
–Kto zatem jutro umrze? – zapytała w końcu. – To
akurat powinnam wiedzieć.
Podał nazwisko. Nie wywarło to na niej żadnego wrażenia. Powiedziała tylko: -
Cena nagle wzrosła. Należy się dwa razy tyle. Shafer z wolna pokiwał głową. – Zgoda.
Wedle życzenia, pani kapitan.
79
Nikki Williams uśmiechnęła się.
–Jeszcze za mało?
Shafer znów skinął głową.
–Owszem. Ale i tak miałem ci zapłacić sto pięćdziesiąt.
Tylko nie spudłuj.
Rozdział 29
Wreszcie nastąpił jakiś przełom w śledztwie. W końcu mieliśmy coś konkretnego
– coś, co w dodatku ja podsunąłem. Wózek inwalidzki! Ślad, który mógł nas
doprowadzić do Shafera.
O dziesiątej rano pojechałem na drugą stronę Waszyngtonu, do apartamentowca
Farragut przy Cathedral Avenue. To właśnie tutaj, trzy lata temu, w podziemnym
garażu zamordowano moją przyjaciółkę i partnerkę, Patsy Hampton. Zabił ją Geoffrey
Shafer. W tym samym domu mieszkała jego terapeutka.
Doktor Elizabeth Cassady od trzydziestu sześciu godzin pozostawała pod stałą
obserwacją. To było dobre posunięcie. Zjawił się Łasica. Zaparkował w podziemiach,
w pobliżu miejsca, gdzie zginęła Patsy. Potem pojechał windą na górę, do mieszkania
numer 10D, gdzie nadal mieszkała doktor Cassady.
Był w wózku inwalidzkim.
Wsiadłem do windy razem z czterema agentami. Wyciągnęliśmy i
odbezpieczyliśmy broń.
–To wyjątkowo niebezpieczny facet. Nie lekceważcie tego, co mówię –
powtórzyłem ostrzegawczym tonem, kiedy wysiedliśmy na właściwym piętrze.
Pomalowano je od czasu mojej poprzedniej wizyty. Mimo to nadal budziło we mnie
okropne wspomnienia. Znów byłem
81
przygnębiony z powodu śmierci Patsy Hampton i wściekły na
Łasicę. Zadzwoniłem do drzwi z numerem 10D.
–Proszę otworzyć, FBI! – zawołałem. – Tu FBI, doktor
Cassady.
W progu stanęła dobrze mi znana wysoka, atrakcyjna blondynka.
Też mnie poznała.
–Doktor Cross – powiedziała. – Co za niespodzianka. Chociaż… nie. Mogłam się
pana spodziewać. Za jej plecami rozległ się szmer nadjeżdżającego wózka. Uniosłem
broń i przepchnąłem się obok lekarki. Wycelowałem.
–Stój, bo strzelam! Stój! – krzyknąłem.
W polu widzenia miałem wózek i siedzącego w nim człowieka. Pokręciłem głową i
powoli opuściłem rękę z pistoletem. Powstrzymałem się, żeby nie zakląć. Czułem
smród szczura, a może raczej Łasicy.
–Jak pan widzi, to nie pułkownik Geoffrey Shafer –
odezwał się inwalida. – Nawiasem mówiąc, nigdy go osobiście
nie spotkałem. Jestem aktorem, nazywam się Francis Nicolo
i naprawdę nie mogę chodzić, więc proszę traktować mnie
ostrożnie.
Zapłacono mi niemałą sumkę za ten występ. Mam panu przekazać pozdrowienia
od pułkownika i przypomnieć o ostatnio wydanych poleceniach. Widać nie słuchał
pan, skoro pan tu przyszedł.
Ukłonił się w pas.
–Na tym się kończy moja rola. Nic więcej nie wiem. No
i jak? Podobało się wam przedstawienie? Kto chce, może zacząć
klaskać.
–Jest pan aresztowany – powiedziałem. Odwróciłem się w stronę Elizabeth
Cassady. – Pani także. Gdzie on jest? Gdzie Shafer? Z niewypowiedzianym smutkiem
pokręciła głową.
82
–Nie widziałam go już całe lata. Wykorzystał mnie… zresztą podobnie jak pana.
Ale dla mnie to dużo gorsze, ponieważ go kochałam. Musi pan w końcu do tego
przywyknąć. Taka jest moja rada. Trochę znam jego chory umysł. Powinnam
wiedzieć, co planuje.
Ja też, ciężko westchnąłem w duchu. Ja też.
Rozdział 30
Imponujące, pomyślała kapitan Nikki Williams. Chodziło jej nie tylko o samo
spotkanie na lotnisku. Cały plan był olśniewający. Wręcz zuchwały.
Manassas okazało się niewielkim i nijakim miejscem, o powierzchni mniej więcej
trzystu hektarów, z dwoma równoległymi pasami startowymi. Był budynek terminalu i
wieża kontroli lotów, ale nic więcej. Znakomity punkt kontaktowy.
Ktoś to dokładnie wszystko przemyślał. Może się uda…
Po kilku minutach przyleciał śmigłowiec. Kapitan Williams westchnęła w duchu:
skąd oni do diabła wzięli MD-530? Idealna zabawka do tej roboty.
To rzeczywiście mogło się udać. I może nawet nie było trudne.
Nikki podbiegła do helikoptera, niosąc pod pachą winchestera w miękkim
pokrowcu. Pilot przekazał jej nowe informacje. Najwyraźniej znał resztę planu.
–Mam pełny bak. Polecimy na północny wschód, wzdłuż
autostrady numer dwadzieścia osiem. Na pół minuty
wylądujemy w Rock Creek Park – powiedział.
–W Rock Creek Park? Niby dlaczego? – zapytała kapitan
Williams. – Po jakie licho mamy lądować, skoro już raz
stąd
wystartujemy?
84
–Powinnaś przesiąść się na płozą. Stamtąd się lepiej strzela.
Dasz radę?
–Oczywiście – odparła. – Już wszystko jasne.
Odważny pomysł, ale niepozbawiony szans. Wszystko miało
tu pewien sens. Nawet to, że wybrali pochmurny dzień z lekkim wiatrem. MD-530
był szybki i diabelnie zwrotny – a do tego na tyle stabilny, że umożliwiał dobre
celowanie. Podczas pobytu w wojsku Nikki wystrzelała tysiące nabojów, uczepiona
płozy helikoptera. Ćwiczyła w każdych warunkach pogodowych, aż wreszcie doszła
do perfekcji.
–Gotowa? – zawołał pilot, kiedy znalazła się na pokła
dzie. – Cały lot do Waszyngtonu i z powrotem zajmie nam
niecałe dziewięć minut.
Williams wystawiła kciuk na znak, że wszystko w porządku. MD-530 poderwał się
do lotu, skręcił na północny wschód i po chwili przemknął nad Potomakiem. Leciał na
wysokości trzydziestu, czterdziestu stóp, z prędkością osiemdziesięciu węzłów.
Postój w Rock Creek Park zajął im niespełna czterdzieści sekund.
Kapitan Williams usadowiła się na prawej płozie, nieco za siedzeniem pilota.
Potem dała mu znak, że może lecieć dalej.
–Ruszamy. Do roboty.
Ekstrazabawa, przemknęło jej przez głowę, kiedy helikopter
zbliżał się do celu. Tam i z powrotem w niecałe dziewięć minut. Gość nawet się
nie dowie, co mu się przytrafiło.
Rozdział 31
Przed południem znów byłem w swoim gabinecie, wkurzony jak cholera. Wściekle
stukałem w klawiaturą, łącząc się z bazą danych ICrajowego Rejestru Karnego (NCIC)
i wypiłem już chyba galon kawy. Nic gorszego nie mogłem zrobić. Zasrany Shafer.
Jakoś się zorientował, że dowiedzieliśmy się o wózku. Ale jak? Miał wtykę w biurze?
Ktoś na pewno mu o tym powiedział.
Około pierwszej ciągle siedziałem przy biurku. Nagle w budynku rozległ się
przenikliwy, świdrujący w uszach głos alarmu.
W tej samej chwili zapiszczał mój pager. Terroryści.
Na korytarzu słychać było krzyki:
–Wszyscy do okien. Do okien, prędko!
Wyjrzałem na zewnątrz i zobaczyłem dwóch mężczyzn w panterkach, biegnących
przez dziedziniec wyłożony różowym granitem. Właśnie mijali brązową rzeźbę
Fidelity, Bravery, Integrity*.
Od razu pomyślałem, że na teren biura wdarli się zamachowcy samobójcy. Bo jak
inaczej chcieli kogoś zabić albo dokonać jakichś zniszczeń?
* (ang.) „wierność, odwaga, rzetelność"; początkowe litery słów układają się w
skrót FBI
86!
j
Urzędujący po sąsiedzku Charlie Kilvert wsunął głowę do mojego gabinetu.
–Widzisz to, Alex? Możesz uwierzyć?
–Widzę… ale nie wierzę.
Nie umiałem oderwać wzroku od tego, co się działo w dole, na podwórku. Kilka
sekund później do akcji przystąpili uzbrojeni agenci.
Najpierw było ich tylko trzech, potem chyba z tuzin. Dołączyli do nich strażnicy z
budki przy głównej bramie.
Wszyscy mierzyli do intruzów. Mężczyźni zwolnili kroku, a potem stanęli.
Wyglądało na to, że chcą się poddać.
Nikt jednak do nich nie podchodził. Być może tak jak ja bali się wybuchu albo – co
bardziej prawdopodobne – postępowali zgodnie z procedurą.
Podejrzani trzymali ręce wysoko nad głową. Potem powoli
i z premedytacją położyli się płasko na ziemi. Do diabła, co to wszystko znaczy?
Wtedy spostrzegłem helikopter wyłaniający się zza południowej ściany budynku
Hoovera. Widziałem tylko jego nos i kawałek śmigła.
Groźnie wiszący helikopter zwrócił uwagę agentów na dziedzińcu. Kilku z nich
wycelowało w niebo. W końcu to była strefa zamknięta dla lotnictwa. Jedni głośno
krzyczeli, inni wymachiwali bronią.
Śmigłowiec nagle odskoczył od budynku i zniknął z pola widzenia.
Sekundę później wpadł do mnie Charlie Kilvert.
–Na górze kogoś zastrzelono!
Omal go nie przewróciłem, biegnąc na korytarz.
Rozdział 32
Dopiero w Waszyngtonie MD-350 pokazał, co potrafi. Pilot co chwila chował się
między domami i mknął wzdłuż ulic, jakby uczestniczył w jakiejś szaleńczej zabawie.
Chciał w ten sposób ominąć radary i zdezorientować przygodnych obserwatorów.
Poza tym wszystko działo się niewiarygodnie szybko. Nikt nie zdążyłby zareagować
w porę, nie mówiąc o tym, że wojskowe odrzutowce nie zbliżyłyby się tak bardzo do
śródmieścia.
Nikki widziała cel. A niech to wszyscy diabli! Zgodnie z planem na ziemi wybuchło
zamieszanie. W kwaterze głównej FBI niemal wszyscy podbiegli do okien. To jest
coś! Cudownie! Nikki brała udział w wielu akcjach na dużą skalę, ale nigdy w czymś
takim. Zresztą w wojsku zawsze były tysiące przepisów, których musiała ściśle
przestrzegać.
A tutaj rozkaz jest tylko jeden. Mała zastrzel faceta i zwiewaj gdzie pieprz rośnie,
zanim ktokolwiek cię przyskrzyni.
Pilot wiedział, jak znaleźć właściwe okno. Stali tam dwaj mężczyźni w ciemnych
garniturach, wyraźnie zainteresowani tym, co działo się na dole. Podstęp udał się
doskonale. Kapitan Williams znała twarz ofiary. Zanim facet z odległości piętnastu
jardów zobaczy mój karabin, pomyślała, padnie trupem, a ja będę już daleko stąd.
88
Jeden z mężczyzn stojących w oknie coś krzyknął i próbował odepchnąć
drugiego. Bohater.
Ale to nie miało żadnego znaczenia. Williams nacisnęła cyngiel. Łatwizna.
A teraz w nogi!
Pilot śmigłowca wykorzystał te same sztuczki do ucieczki z miasta, a potem
polecieli prosto do Wirginii. Cały lot, od kwatery FBI do miejsca lądowania, trwał
zaledwie trzy i pół minuty. Nikki Williams nawet nie zdążyła ochłonąć po emocjach
związanych z polowaniem. Pomyślała też o nagrodzie. Podwójna stawka – i na Boga,
zasłużyła na każdego centa!
Helikopter lekko zawisł tuż nad ziemią i Nikki zręcznie zeskoczyła z płozy.
Zasalutowała pilotowi, a on wyciągnął do niej prawą rękę – i strzelił dwa razy. Raz
trafił ją w czoło i raz w szyję. Nie chciał tego, ale co miał zrobić? Przecież musiał
wykonać rozkaz. Podejrzewał, że wypaplała komuś coś o swojej misji. Nic więcej nie
wiedział.
To był jego kawałek układanki.
Rozdział 33
Nikt prawie nic nie wiedział.
Dwaj mężczyźni schwytani na dziedzińcu zostali wciągnięci do budynku i w tej
chwili siedzieli gdzieś na pierwszym piętrze. Ale kim, do cholery, byli?
Ktoś puścił plotkę, że Ron Burns zginął od kuli snajpera. Że mój zwierzchnik i
przyjaciel nie żyje.
Celem ataku było na pewno biuro Burnsa. Odruchowo pomyślałem o Stacy
Pollack, zabitej na początku roku. Wilk nigdy się nie przyznał do zamordowania
szefowej SIOC, ale nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że to właśnie on wydał
rozkaz. Burns zapowiedział zemstę i na tym się skończyło. Przynajmniej na razie.
Niecałe pół godziny po zamachu wezwano mnie na pierwsze piętro. Bardzo
dobrze. Musiałem czymś się zająć, bo zaraz bym zwariował.
–Wiemy coś więcej o tej strzelaninie? – zapytałem agenta,
który po mnie przyszedł.
–Nie. Też słyszałem plotki, ale nikt tego nie potwierdził
ani nie zaprzeczył. Pytałem nawet Tony'ego Woodsa z
biura
dyrektora. Nie chciał mi nic powiedzieć. Wszyscy nabrali
wody
w usta. Przykro mi, Alex.
–Ale to znaczy, że jednak coś się stało, prawda? Ktoś
został postrzelony?
90
–Tak. Tyle wiem na pewno.
Mdliło mnie na myśl o tym, co się ostatnio działo. Zbiegłem
na pierwsze piętro. Strażnik pokazał mi korytarz, z którego wiodło wejście do
niewielkiej celi. Jednej z kilku, jak się po chwili przekonałem. Wcześniej nie znałem
tego miejsca. Agent, którego tam zastałem, wyjaśnił mi, że chce, abym przesłuchał
aresztantów bez wcześniejszego wprowadzenia. Był ciekaw, co z nich wyciągnę.
Wszedłem do małej izby i zobaczyłem dwóch wystraszonych Murzynów, ubranych
w wyrudziałe mundury. Terroryści? Wątpliwe. Na pewno mieli już po trzydziestce,
może nawet koło czterdziestki. Trudno powiedzieć. Najpierw powinni się porządnie
ostrzyc i ogolić. Ubrania mieli brudne i pogniecione. W pomieszczeniu śmierdziało
stęchłym potem – i jeszcze czymś gorszym.
–Kurna, wszystko już powiedzieliśmy -'jęknął jeden
z nich na mój widok i skrzywił pomarszczoną twarz. – Znowu
będziem to w kółko wałkować?
Usiadłem naprzeciwko nich.
–To jest śledztwo w sprawie morderstwa – oznajmiłem.
Nie wiedziałem, czy ktoś o tym już im wspomniał, ale w ten
sposób chciałem zacząć. – Na górze ktoś zginął.
Ten, który do tej pory milczał, zakrył twarz rękami i zaczął żałośnie kołysać się na
boki.
–Och nie, och nie, och nie, Boże, nie… – zawodził
płaczliwym tonem.
–Opuść ręce i słuchaj, co do ciebie mówię! – huknąłem.
Obaj spojrzeli na mnie i umilkli. Teraz naprawdę mnie
słuchali.
–Chcę wiedzieć dosłownie wszystko. Jasne? Z najdrob
niejszymi szczegółami. Nie obchodzi mnie, ile razy będziecie
to powtarzać. Zrozumieliście? Jeśli wam każę, zaczniecie
wszystko od początku. W tej chwili jesteście podejrzani o mor
derstwo. Chcę poznać waszą wersję zdarzeń. Być może będzie
dla was kołem ratunkowym. Czekam.
91
Przemówili. Obaj. Szło im to trochę nieskładnie, zacinali się i jąkali, ale mówili. Po
dwóch godzinach wyszedłem stamtąd z pełnym przekonaniem, że usłyszałem
prawdę, a przynajmniej jej zasadniczy zarys.
Ron Frazier i Leonard Pickett byli włóczęgami, żyjącymi w pobliżu Union Station.
Obaj kiedyś służyli w wojsku. Ktoś ich namówił, żeby jak wariaci biegali wokół
budynków FBI. Zdaje się, że naprawdę byli trochę kopnięci. Panterki należały do
nich. Chodzili w nich codziennie, po parku i ulicy, żebrząc o parę centów.
Potem przeszedłem do drugiego pokoju, na spotkanie z dwoma starszymi
agentami z wyższych pięter. Wyglądali na nie mniej przejętych ode mnie. Byłem
ciekaw, czy wiedzą coś o Burnsie.
–Ci dwaj dużo nam nie pomogą-powiedziałem. – Może
zostali wynajęci przez Geoffreya Shafera. Ten, z którym roz
mawiali, miał angielski akcent. Opis też pasuje do Shafera. Dał
im równo dwieście dolarów. Dwieście dolarów za to, co zrobili.
Popatrzyłem na swoich rozmówców.
–Teraz wasza kolej. Co się stało na górze? Do kogo
strzelano? To Ron Burns?
Jeden z agentów, Miliard, głęboko zaczerpnął tchu.
–To, co ci teraz powiem, nie może wyjść z tego pokoju,
Alex. Nic nie wiesz, dopóki nie podamy oficjalnej wersji.
Zrozumiałeś?
Z powagą skinąłem głową. – Dyrektor nie żyje?
–Thomas Weir. Strzelano do Weira – odparł agent Miliard.
Nagle poczułem, że gdzieś odpływam i że miękną mi nogi. Ktoś zabił dyrektora
CIA.
Rozdział 34
Chaos.
Komunikat o śmierci Thomasa Weira podały wszystkie stacje telewizyjne.
Wkrótce pod budynkiem Hoovera zgromadził się tłum dziennikarzy. Oczywiście, nikt
im nie zdradził naszych prawdziwych podejrzeń, ale i tak wiedzieli, że coś ukrywamy.
Po południu nadeszła wiadomość, że w lasach północnej Wirginii znaleziono ciało
kobiety. Prawdopodobnie to ona zabiła Toma Weira. Przy zwłokach leżał winchester
– najpewniej narządzie zbrodni.
Punktualnie o piątej zadzwonił Wilk.
Zabrzęczał telefon w sali narad. Ron Burns osobiście podniósł słuchawkę.
Nigdy nie widziałem go tak smutnego i przygnębionego. Thomas Weir był jego
starym przyjacielem. Latem obaj jeździli z rodzinami do Nantucket na wspólne
wakacje.
–Ma pan niewiarygodne szczęście, dyrektorze – zaczął Wilk. – Ten pocisk był
przeznaczony dla pana. Na ogół nie popełniam błędów, ale pewne rzeczy są
nieuniknione, zwłaszcza podczas wojskowej operacji na tak wielką skalę. To się
zdarza na każdej wojnie. Cóż, takie życie.
Burns milczał. Siedział z pobladłą twarzą, nieruchomą jak maska. Nawet my nie
potrafiliśmy z niej nic wyczytać.
93
–Chyba rozumiem, co pan teraz czuje – kontynuował Wilk. – Co wszyscy czujecie.
Pan Weir był ojcem rodziny, prawda? Dobrym człowiekiem? Rozpiera was złość.
Chcecie mnie zastrzelić niczym wściekłego psa. Ale popatrzcie na to z mojej strony.
Ustaliliśmy pewne reguły gry, a wy nadal idziecie swoją drogą.
Widać, do czego to prowadzi? Tylko do śmierci i zniszczenia. Zawsze do śmierci i
zniszczenia. To nieuniknione. A stawka jest o wiele większa niż jedno marne ludzkie
życie. Zatem ruszajmy dalej. Zegar tyka.
Wiecie co? W dzisiejszych czasach ludzie na ogół nie słuchają. Za bardzo są
zajęci sobą. Weźmy na przykład naszą zabójczynię, kapitan Williams. Przykazano jej,
żeby nikomu nie mówiła o swoim zadaniu. Powiedziała mężowi. Musiała zginąć.
Chyba już znaleźliście ciało. A teraz dziennik: mąż też nie żyje. Możecie zabrać go z
ich domu. To w Denton, w Marylandzie. Potrzebny dokładny adres? Chętnie służę.
–Już wiemy o jej mężu – odparł Burns. – Jaki jest
zasadniczy cel tej rozmowy? Co mamy zrobić?
–To chyba jasne, panie dyrektorze. Chcę, żeby każdy
uświadomił sobie, że dotrzymuję raz danego słowa.
Oczekuję
od was pełnej uległości i ją wymuszę w ten czy inny sposób.
Zawsze tak robię.
A teraz, skoro już to powiedziałem, przejdźmy do krwawych szczegółów – czyli do
cyferek. Nasza cena za wasze szczęście. Ma tam ktoś papier i ołówek?
–Słucham – powiedział Burns.
–Dobrze, zaczynajmy.
Nowy Jork, sześćset pięćdziesiąt milionów dolarów amerykańskich. Londyn,
sześćset milionów. Dolarów. Waszyngton, czterysta pięćdziesiąt milionów. Frankfurt,
czterysta pięćdziesiąt milionów. Razem: dwa miliardy sto pięćdziesiąt milionów
dolarów. Plus wolność dla pięćdziesięciu siedmiu więźniów politycznych. Nazwiska
podam w ciągu godziny. Ciekawe, że
94
wszyscy są z Bliskiego Wschodu. Rozumiecie coś z tego? Interesująca zagadka,
prawda?
Daję wam cztery dni na dostarczenie pieniędzy i więźniów. To mnóstwo czasu,
nie? Więcej niż potrzeba. Później wam powiem, gdzie i kiedy. Macie dokładnie cztery
dni… od… teraz.
Aha, traktujcie to poważnie. Wiem, że żądam ogromnej sumy i że zaraz usłyszę:
„Niemożliwe, aby ją w tym czasie zebrać". To mnie nie obchodzi. Nie próbujcie
kwękać i płakać.
Nastąpiła chwila milczenia.
–Ot, i kurwa wszystko, panie Burns. Dajcie mi pieniądze.
Dajcie więźniów. Nie naróbcie znów bałaganu. Och, prawda…
Jeszcze jedno. Ja nie wybaczam i nie zapominam. Pan musi
zginąć, dyrektorze Burns, zanim ta cała sprawa dobiegnie do
końca. Niech pan uważa, bo w najbliższym czasie zjawię się
gdzieś w pobliżu i nagle bum! Tak jak mówiłem: cztery dni,
chłopcy!
Połączenie zostało przerwane.
Ron Burns popatrzył gdzieś przed siebie i powiedział przez zaciśnięte zęby:
–Właśnie: bum! Będę na ciebie czekał.
Potem niespiesznie powiódł wzrokiem po pokoju, aż spojrzał
na mnie.
–Zegar już tyka, Alex.
Rozdział 35
–Chciałbym, aby doktor Cross opisał nam swoje wrażenia związane z tym
szaleńcem – ciągnął Burns. – Wie o nim dosłownie wszystko. Tym, którzy jeszcze nie
znają Alexa Crossa, wyjaśniam, że przyszedł do nas z policji waszyngtońskiej. Ich
strata. To człowiek, który przyskrzynił Kyle'a Craiga.
–I dwa razy wypuścił z rąk Geoffreya Shafera – odezwałem się z fotela. – Moje
wrażenia? Cóż, nie będę się rozwodził nad tym, co oczywiste, to znaczy nad jego
niepohamowaną żądzą potęgi i władzy. Powiem tyle: planuje rzeczy na
olbrzymią skalę. Chce grać pierwsze skrzypce. Jest pełen pomysłów i
obsesyjnych koncepcji. To typ „kierownika", czyli
człowieka, który potrafi coś zorganizować, dobrać właściwych
ludzi i bez wahania podjąć trudne decyzje. Ale przede wszystkim Wilk jest
sadystą. Uwielbia krzywdzić ludzi. Lubi patrzeć, jak cierpią. Dał nam tyle czasu,
żebyśmy dobrze sobie przemyśleli, co nas za chwilę czeka. Przecież dokładnie wie,
że nie chcemy – że nie możemy – zapłacić mu tak ogromnej sumy. Z drugiej strony
bawi się nami. Zdaje sobie sprawę, że go niełatwo złapać. Bin Laden ciągle chodzi na
wolności, prawda? Powiem teraz, co mi w tym wszystkim nie pasuje: zamach na
96
dyrektora. Nie mieści się w schemacie. Na to jeszcze grubo za wcześnie. Nie
wierzę w błąd ani przypadek.
Zabrzmiało to trochę niezręcznie, toteż spojrzałem na Burnsa. Uspokoił mnie
ruchem dłoni.
–Myślisz, że spudłowali? Czy chodziło im jednak o Toma?
–Moim zdaniem… prawdziwym celem był Weir. Wilk nie
popełnia tak dużych błędów. A przed chwilą po prostu
kłamał.
–Po co to zrobił? Ktoś chce coś powiedzieć?
Nikt się odezwał, więc podjąłem przerwany wątek.
–Jeżeli rzeczywiście chodziło o Weira, to powinniśmy iść
tym tropem. Dlaczego Wilk go zlikwidował? Co dyrektor
Weir
mógł o nim wiedzieć? Nie byłbym wcale zaskoczony,
gdyby
spotkali się w przeszłości, choćby Weir nawet o tym nie
pamiętał. To bardzo ważne. Gdzie natknął się na Rosjanina?
Trzeba znaleźć odpowiedź na to pytanie.
–I to prędko – dorzucił Burns. – Do roboty. Niech zajmą się tym wszyscy,
powtarzam: wszyscy pracownicy biura!
Rozdział 36
Człowiek, który najczęściej dzwonił w imieniu Wilka, znał swoją rolę i wiedział
wystarczająco dużo, żeby postępować ściśle według poleceń. Miał być „widoczny" w
Waszyngtonie. To był jego kawałek.
Pojawienie się Wilka na pewno wywoła zamieszanie. Prawda?
Ekipy śledcze bez trudu ustalą, że do kwatery FBI telefonowano z hotelu Four
Seasons przy Pennsylvania Avenue. Taka była część planu, a plan jak do tej pory
działał beż zarzutu.
Mężczyzna spokojnie zszedł do recepcji i dał się zauważyć wszystkim
pracownikom, nie wyłączając dwóch portierów na ulicy. Przyszło mu to o tyle łatwo,
że był wysoki, jasnowłosy, z gęstą brodą i nosił długi kaszmirowy płaszcz. Wszystko
zgodnie z planem.
Powoli spacerował M Street. Przystawał przy restauracjach, czytał menu i
podziwiał witryny sklepów z najnowszą modą z Georgetown.
Uśmiechnął się, kiedy zobaczył radiowozy i samochody FBI ze wszystkich stron
zajeżdżające pod hotel Four Seasons.
Wreszcie wsiadł do białego chevroleta kombi, który czekał na niego u zbiegu M
Street i Thomasa Jeffersona.
98
Samochód ruszył w stronę lotniska. Poza. kierowcą był w nim jeszcze jeden
człowiek. Siedział z tyłu obok brodacza.
–Dobrze poszło? – spytał kierowca, kiedy już byli parę mil od hotelu. Brodacz
wzruszył ramionami.
–Oczywiście. Mają dokładny rysopis. Jakiś punkt zaczepienia. Słabą nadzieję albo
coś takiego. Lepiej być nie może.
Zrobiłem wszystko, co mi kazano.
–Świetnie – powiedział ten siedzący obok niego. Wyjął
berettę i strzelił mu w prawą skroń. Blondyn zginął, zanim
usłyszał stłumiony huk wystrzału.
Teraz policja i FBI dysponowały rysopisem Wilka – tylko
nikt żywy do tego nie pasował. i
Rozdział 37
Tego dnia czekało nas wiącej zagadek, a przynajmniej zdziwienia. Zgodnie z tym,
co twierdzili nasi eksperci od telefonów, Wilk dzwonił z hotelu Four Seasons w
Waszyngtonie. Podobno nawet go tam widziano. Rysopis szybko rozesłano po całym
świecie. Wszystko wskazywało na to, że jednak popełnił błąd, chociaż ja ciągle nie
mogłem w to uwierzyć. Zawsze korzystał z budki telefonicznej. Dlaczego teraz miałby
wybrać hotel?
Do domu wróciłem o wpół do dziesiątej. Tu czekała mnie mała niespodzianka. W
dużym pokoju, razem z Naną, siedziała doktor Kayla Coles. Obie kuliły się na kanapie
i rozmawiały o czymś zawzięcie. Bóg jeden wie, co to za konspiracja… Ale zdziwiłem
się, że lekarka Nany odwiedziła nas o tak późnej porze. – Wszystko w porządku? –
zapytałem. – Co się stało? – Kayla akurat była w sąsiedztwie – odpowiedziała Na-na.
– Więc wpadła do nas. Prawda? – Spojrzała na doktor Coles. – Nic się nie stało. Poza
tym, że spóźniłeś się na kolację.
–No cóż… – wtrąciła Kayla. – Nana znów czuła się trochę słabo. Na wszelki
wypadek przyszłam.
100
–Nie przesadzaj, kochana. Nie ma powodów do paniki –
po swojemu ofuknęła ją Nana. – Nic mi nie jest. A że czasami
mdleję…
Kayla z uśmiechem pokiwała głową. Potem westchnęła głośno i usiadła wygodniej
na kanapie. – Przepraszam. Opowiedz sama.
–W zeszłym tygodniu parę razy miałam zawroty głowy. Przecież wiesz, Alex. To
nic groźnego. Przejęłabym się tylko
wtedy, gdyby był z nami mały Alex… -Tymczasem ja już się przejmuję –
przerwałem jej w pół słowa.
Kayla znów uśmiechnęła się i pokręciła głową. – Dobrze. Tak jak mówiła Nana,
byłam w pobliżu i po prostu zajrzałam do was, żeby spytać, co słychać. Przy okazji
zmierzyłam jej ciśnienie. Wygląda na to, że wszystko w normie.
Namawiam ją, żeby dodatkowo poszła na badanie krwi. – Pójdę, pójdę – mruknęła
Nana. – A teraz pogadajmy o pogodzie. Westchnąłem ciężko. Obie były niemożliwe.
–Ciągle harujesz tak jak przedtem? – zwróciłem się
do Kayli.
Roześmiała się.
–I kto to mówi?
W jej obecności wszystko nagle stawało się weselsze, jakby
padł na to jasny promień.
–Pracy jest aż za wiele. Tylko mnie nie proś, żebym ci
podała liczbę ludzi, którzy w stolicy naszego bogatego państwa
nie mogą sobie pozwolić na wizytę u dobrego lekarza albo też
stoją godzinami w kolejce do przychodni u Świętego Antoniego
i w innych miejskich szpitalach.
Zawsze lubiłem Kaylę. Prawdę mówiąc, gdy była blisko, czułem się trochę
onieśmielony. Dlaczego? – pomyślałem podczas rozmowy. Zauważyłem, że nieco
schudła, pewnie na skutek ciągłych wędrówek po szpitalach i do pacjentów.
Wyglądała lepiej niż kiedyś. Zawstydziłem się własnych myśli.
101
–Co tak stoisz? – burknęła Nana. – Siadaj tu przy nas. – Muszę iść – powiedziała
Kayla, unosząc się z kanapy. – Późno już, nawet jak na mnie.
–Wcale nie chciałem wam przerywać – zaprotestowałem szybko. Naprawdę żal mi
się zrobiło, że Kayla już wychodzi. W duchu liczyłem na pogawędkę o zwykłych
ludzkich sprawach, bez ciągłej obecności Wilka, bomb i terrorystów.
–Niczego nie przerwałeś, Alex. Nic się nie stało. Po prostu muszę jeszcze
odwiedzić dwóch pacjentów. Spojrzałem na zegarek.
–Pacjenci? O tej porze? Kłamiesz. Chyba oszalałaś. – Uśmiechnąłem się do niej.
–Pewnie masz rację – odparła, wzruszając ramionami. – To zupełnie możliwe.
Czule pocałowała Nanę.
–Pilnuj się. I nie zapomnij o badaniach krwi.
–Pamięć mi jeszcze nie szwankuje. Odprowadziłem ją do drzwi.
–Świetna dziewczyna – rzekła Nana, kiedy zostaliśmy
sami. – Wiesz co? Mam dziwne wrażenie, że przychodzi tutaj
przede wszystkim ze względu na ciebie. Tak mi się zdaje.
Muszę przyznać, że też tak pomyślałem.
–To dlaczego tak szybko ucieka na mój widok?
Nana zmarszczyła brwi i spojrzała na mnie spod oka.
–A prosiłeś ją chociaż raz, żeby została? Nic tylko się na
nią gapisz. Po co to robisz? Kto wie, może to właśnie dziew
czyna dla ciebie. Nie kłóć się ze mną. Masz przed nią pietra…
i bardzo dobrze.
Zastanawiałem się przez chwilę, ale nie znalazłem żadnej odpowiedzi. To był
naprawdę długi dzień i mój umysł pracował na półobrotach.
–Jak się czujesz? – spytałem Nanę. – Na pewno nic ci
nie jest?
–Alex – westchnęła. – Mam osiemdziesiąt trzy lata.
102
Mniej więcej. Jak mogę się czuć w tym wieku? – Pocałowa mnie w policzek i
poszła do swojej sypia-lni.
–Ty też nie jesteś coraz młodszy – rzuciła przez ramię i odchodnym.
Święte słowa.
Rozdział 38
Nie każdy spał już o tej porze. Dla niektórych noc była ciągle młoda.
Łasica nigdy nie potrafił w pełni kontrolować swoich tak zwanych podstawowych
potrzeb i dzikich instynktów. Czasami bywał z tego powodu wkurzony, bo doskonale
zdawał sobie sprawę, że to stanowi jego słabość. Lecz z drugiej strony to go
nakręcało. Niebezpieczeństwo, szum adrenaliny… Wtedy dopiero czuł, że-naprawdę
żyje. Cieszył się każdym polowaniem. Czuł się tak władczy i potężny, że na tę chwilę
dosłownie zapominał o całym bożym świecie.
Waszyngton znał jak własną kieszeń jeszcze z czasów, kiedy pracował w
brytyjskiej ambasadzie. Nie stronił także od biedniejszych dzielnic. To właśnie tam w
przeszłości wypatrywał ofiar.
Dziś znowu był na łowach. Znów mógł oddychać pełną piersią.
Jechał czarnym mercurym cougarem wzdłuż South Capitol. Padała zimna
mżawka, więc po ulicy kręciły się same poczwary. Ale jedna z dziewczyn od razu
zwróciła jego uwagę.
Kilka razy objechał ten sam kwartał, patrząc na nią znaczącym wzrokiem.
Zachowywał się jak stały klient.
Wreszcie zjechał do krawężnika i przystanął obok młodej drobnej Murzynki,
prezentującej swoje wdzięki obok wejścia
104
do klubu „Nation". Dziewczyna miała na sobie srebrne bolerko, krótką spódniczkę
i klapki na obcasach.
A teraz najważniejsze: Shafer otrzymał rozkaz z samej góry, żeby polować w
Waszyngtonie. Działał na polecenie Wilka. Wypełniał zadanie.
Młoda Murzynka kusząco wypięła pierś, kiedy Shafer pochylił się nad fotelem
pasażera i skinął w jej stronę. Pewnie myślała, że facet straci głowę na widok jej
sterczących sutków. To spotkanie może być ciekawe… – pomyślał Shafer. Na głowie
miał perukę, a policzki i dłonie pomalował na czarno. W uszach pobrzmiewał mu
głupawy rockowy kawałek: „A tytuł piosenki brzmi / like it like that".
–Prawdziwe? – spytał, gdy dziewczyna podeszła trochę
bliżej.
–Ostatnio były całkiem prawdziwe. Może sam sprawdzisz?
Chciałbyś dotknąć? Wszystko da się załatwić. Mały objazd,
kochanie, wyłącznie dla ciebie.
Shafer uśmiechnął się, nie wychodząc z roli nocnego podrywacza. Jeśli
dziewczyna nawet zobaczyła, że nie był Murzynem, to nie dała tego po sobie wcale
poznać. Nic cię nie wzrusza, co? – pomyślał. Jeszcze zobaczymy.
–Wskakuj – powiedział. – Całą cię sprawdzę. Od stóp
do piersi, jak to powiadają.
–Stówa – mruknęła i nagle odsunęła się od samochodu. –
Pasuje ci? Bo jak nie…
Shafer wciąż się uśmiechał.
–Jeżeli są prawdziwe, to dostaniesz stówę. Żaden problem.
Dziewczyna otworzyła drzwi i wsiadła. Chyba wylała na
siebie cały flakon perfum.
–Zaraz się przekonasz, miły. Może nie są duże, ale baaar-
dzo miłe. I całe tylko twoje.
Łasica wybuchnął śmiechem.
–Wiesz co? Podobasz mi się. Pamiętaj to, co powiedziałaś.
Trzymam cię za słowo.
I całe są tylko moje.
Rozdział 39
O północy znów byłem w robocie. Czułem się, jakbym wrócił do wydziału
zabójstw. Przyjechałem do dobrze znanej sobie dzielnicy Southeast, pełnej białych,
drewnianych i przeważnie opuszczonych domów przy New Jersey Avenue. Na
miejscu zbrodni zgromadził się już spory tłumek gapiów, łącznie z kilkoma
wyrostkami i – mimo późnej pory – dziećmi na rowerach.
Jakiś koleś z dredami, w rastafariańskiej czapce, krzyczał zza żółtej taśmy w
stronę policjantów:
–Hej, słuchasz tej muzyki, gościu? – Miał bełkotliwy
i dychawiczny głos. – Lubisz taką muzę? To muzyka mojego
narodu!
John Sampson czekał na mnie przed jednym ze zrujnowanych domów. Dalej
poszliśmy razem.
–Zupełnie jak za starych kiepskich czasów – powiedział,
kręcąc głową. – Właśnie dlatego się zjawiłeś, Pogromco
Smoków? Tęskno ci za przeszłością? Chciałbyś wrócić do pracy
w policji?
Zatoczyłem ręką szerokie koło.
–Tak. Tego mi właśnie brakowało. Paskudnej zbrodni
w środku nocy.
–Jeszcze trochę, a ci uwierzę.
106
Dom, w którym znaleziono zwłoki, był zabity deskami, ale bez kłopotu weszliśmy
do środka. Nie miał frontowych drzwi.
–To jest Alex Cross – przedstawił mnie Sampson stojącemu w progu policjantowi.
– Słyszałeś o nim? To ten
Alex
Cross, brachu.
–Dobry wieczór – odparł policjant i odsunął się z drogi.
–Nieobecny, ale niezapomniany – mruknął John Samp-son.
Miejsce było smutno znajome i odrażające. W korytarzu walały się przeróżne
śmieci, a smród gnijących resztek i uryny drapał w gardle. Może dlatego, że już
ponad rok nie zaglądałem do takich dziur.
Powiedziano nam, że ciało jest na drugim piętrze, więc zaczęliśmy wspinać się po
schodach.
–Wysypisko – powiedział Sampson.
–Tak. Akurat dobrze to pamiętam.
–Łaska boska, że nie musimy łazić po piwnicach –
zaburczał pod nosem. – Nadal nie wiem, skąd się tu
wziąłeś.
Powiesz mi?
–Zatęskniłem za tobą. W FBI nikt nie mówi do mnie
„Sugar".
–Aha! Federalni nie lubią przezwisk? No to przyznaj się,
po co tu przyszedłeś, Sugar.
Dotarliśmy na drugie piętro. Wszędzie kręciła się policja, (iłównie mundurowi. To
było dla mnie prawdziwe deja vu. Nałożyłem gumowe rękawiczki; to samo zrobił
Sampson. Zawsze lubiłem z nim pracować, więc dzisiejsza noc przywoływała u mnie
złe i dobre wspomnienia.
Zatrzymaliśmy się przy drugich drzwiach po prawej. Właśnie z nich wychodził
młody czarnoskóry policjant. Jedną ręką zakrywał usta, a w drugiej ściskał białą
chusteczkę. Wiedziałem, że za chwilę zwymiotuje. Pod tym względem też nic się nie
zmieniło.
–Mam nadzieję, że nie zarzygał całej okolicy – mruknął Sampson. – Cholerne
żółtodzioby.
107
Weszliśmy do środka.
–O kurczę… -jęknąłem. Takie widoki to normalka dla
ludzi z wydziału zabójstw, ale mimo to nie można się do
nich
przyzwyczaić. Nie zapomina się szczegółów, odczuć, woni
ani
też paskudnego posmaku, który zostaje w ustach.
–Najpierw zadzwonił do nas – wyjaśniłem Sampsono-wi. – Dlatego przyjechałem.
–Kto to był? – spytał.
–Ty mi powiedz – odparłem.
Podeszliśmy do ciała leżącego na gołej drewnianej podłodze. Młoda dziewczyna,
prawdopodobnie jeszcze nastolatka. Drobna i ładna. Naga-jeśli nie liczyć klapka,
który jej zwisał z palców lewej stopy. Złoty łańcuszek na prawej nodze. Ręce miała
związane na plecach czymś, co wyglądało na kawałek kabla. W usta wepchnięto jej
czarną plastikową torbę.
Widziałem już takie morderstwa. Wyglądały tak samo. Samp-son był podobnego
zdania.
–Prostytutka – westchnął. – Nasi widywali ją na South
Capitol. Osiemnaście, dziewiętnaście lat… może nawet młodsza.
Powiesz mi, kto to zrobił?
Morderca odciął dziewczynie piersi. Poranił jej twarz. W myślach zerknąłem na
listę zachowań zboczeńców, której nie przeglądałem już od dłuższego czasu:
wyraźna agresywność (tak), sadyzm (tak), molestowanie seksualne (tak), działanie z
premedytacją (tak). Tak, tak, tak.
–To Shafer, John. To Łasica. Wrócił do Waszyngtonu.
Ale to nawet nie jest najgorsze. Chciałbym, żeby było.
Rozdział 40
Znaliśmy bar, który wciąż był otwarty o tej porze, i tam poszliśmy we dwóch na
małe piwo, żeby odsapnąć po widokach przy New Jersey Avenue. Oficjalnie byliśmy
już po służbie, ale wciąż miałem włączony pager. John także. Poza nami siedziało tu
tylko dwóch facetów, toteż całą knajpę mieliśmy praktycznie dla siebie.
To i tak nie sprawiało nam żadnej różnicy. Cieszyłem się, że wreszcie mogę
pogadać z Johnem. Potrzebowałem tego. Chciałem go o coś spytać. – Jesteś
zupełnie pewien, że chodzi o Shafera? – zaczął John, kiedy już siedzieliśmy przy
orzeszkach i piwie. Opowiedziałem mu o filmie ze zniszczenia Sunrise Valley. Nic nie
wspomniałem o ultimatum ani o innych zagrożeniach. Musiałem
milczeć – i to chyba gryzło mnie najbardziej. Zakrawało na kłamstwo, a ja zawsze
byłem wobec niego szczery. – Tak. To nie ulega najmniejszej wątpliwości. – Szlag by
trafił – powiedział John. – Łasica. Dlaczego znowu wybrał się do Waszyngtonu?
Ostatnim razem niemal go
tu złapano.
–Może właśnie dlatego? Potraktował to jak wyzwanie. – Uhm. I na pewno za nami
tęskni. Ale tym razem nie popuszczę. Palnę mu prosto między oczy.
109
Pociągnąłem łyk piwa.
–Nie powinieneś być w domu, z Billie? – zapytałem. – Dzisiaj mam nocną zmianę.
Billie to wyrozumiała babka. A p›oza tym teraz ma u siebie siostrę. Na pewno już
dawno śpią.
–Jak ci się wiedzie w małżeńskim życiu? Szwagierka w domu i tak dalej…
–Trina mi nie przeszkadza. Bardzo ją lubię. Może to śmieszne, ale jak do tej pory
nie mam żadnych zmartwień. Jestem szczęśliwy. Pierwszy raz w życiu szybuję w
chmurach, stary.
Uśmiechnąłem się. – Wspaniała miłość? – Bez wątpienia. Spróbuj kiedyś. –
Jestem gotów – odparłem z uśmiechem. – Serio? Zawsze byłem ciekaw… Naprawdę?
– Posłuchaj, John. Jest coś, o czym chciałbym z tobą poważnie pogadać.
–Wiem. Z miejsca to wyczułem. Chodzi o tamten zamach. Potem zamordowali
Weira… Shafer znów jest w mieście… –
Sampson spojrzał mi prosto w oczy. – O co chodzi? – To poufna wiadomość
John. Grożą zbombardowaniem Waszyngtonu. Możesz mi wierzyć. Ostrzeżono nas
przed kolejnym zamachem. Żądają strasznego okupu. – Którego nikt nie chce
zapłacić? – spytał Sampson. – Stany Zjednoczone nie paktują z terrorystami. – Tego
nie wiem. Chyba nikt nie wie, może z wyjątkiem prezydenta. Nie dopuszczają mnie aż
tak daleko. Powiedziałem ci już wszystko.
–I mam podjąć pewne działania.
–Tak. Ale z nikim o tym nie rozmawiaj. Z nikim, John. Nawet z Billie. Podał mi rękę.
–Jasne. Dziękuję.
Rozdział 41
W drodze do domu byłem zdenerwowany i dręczyło mnie poczucie winy, że
zdradziłem poufne informacje Sampsonowi, ale z drugiej strony czułem, iż nie
mogłem postąpić inaczej. John należał do mojej rodziny, proste? A może
najzwyczajniej w świecie wylazło ze mnie zmęczenie po dniach, w których
pracowałem od osiemnastu do dwudziestu godzin na dobę? Może stres brał górę
nad rozsądkiem? Gdzieś za kulisami wciąż trwały przygotowania do straszliwej
katastrofy, a tu nikt nie umiał mi powiedzieć, co właściwie dzieje się z okupem.
Wszyscy, łącznie ze mną, mieli nerwy napięte jak postronki. Już minęło prawie
dwanaście godzin z czasu wyznaczonego nam przez terrorystów.
W głowie huczało mi od natrętnych pytań. Czy to naprawdę Shafer zabił i
okaleczył tę dziewczynę, którą znaleźliśmy przy New Jersey Avenue? Byłem tego
niemal pewny, a Sampson się ze mną zgadzał. Ale w zasadzie czemu miało służyć to
morderstwo? Dlaczego ryzykował? Ciało dziewczyny z premedytacją porzucono dwie
mile od mojego domu. Nie wierzę w takie przypadki.
Było późno, chciałem pomyśleć o czymś innym, ale nie mogłem się do tego
zmusić. Mój stary porsche mknął pustawymi ulicami szybciej, niż powinien.
Usiłowałem skupić się na prowadzeniu. Niewiele to pomogło.
111
Zajechałem przed dom i przez kilka minut siedziałem w samochodzie. Próbowałem
uspokoić rozbiegane myśli. Zastanów się, co będziesz robił… Najpierw zadzwonię do
Jamilli – na Zachodnim Wybrzeżu była dopiero jedenasta. Miałem wrażenie, że łeb mi
zaraz pęknie. Tak samo czułem się poprzednim razem, kiedy Łasica w szale zabijania
miotał się po Waszyngtonie. Tylko że teraz było dużo gorzej.
Wreszcie powlokłem się do domu. Popatrzyłem na stary fortepian w przeszklonej
części werandy. Może usiądę i coś zagram? Małego bluesa? Broadway? O drugiej w
nocy? Dlaczego nie? I tak pewnie nie zasnę.
W tej samej chwili zadzwonił telefon. Pobiegłem, żeby go odebrać. Jezu… kto to,
do wszystkich diabłów?
Chwyciłem słuchawkę aparatu wiszącego w kuchni koło lodówki.
–Słucham, Cross.
Nic.
A potem lekki trzask. Ktoś przerwał połączenie. Kilka sekund później znów
zadzwonił. Odebrałem po pierwszym sygnale.
Znowu cisza.
I jeszcze raz.
Zdjąłem telefon ze ściany. Żeby stłumić hałas, schowałem go w kuchenną
rękawicę i położyłem na kredensie.
Za mną rozległ się jakiś szmer.
Odwróciłem się błyskawicznie.
W drzwiach stała Nana: pięć stóp wzrostu i dziewięćdziesiąt funtów wagi. Piwne
oczy gorzały żywym ogniem.
–Co się tu dzieje, Alex? Dlaczego nie śpisz? – zapyta
ła. – Coś kombinujesz. Kto dzwonił o tak dziwnej porze?
Usiadłem przy stole i popijając herbatę, opowiedziałem Nanie wszystko, co tylko
mogłem.
Rozdział 42
Następnego dnia przydzielono mi do pomocy Monnie Donnelley. Ucieszyliśmy się
oboje. Mieliśmy zbierać informacje o Shaferze i najemnikach, którzy wzięli udział w
zamachach. Liczył się przede wszystkim czas, a jego było mało.
Monnie, rzecz jasna, dużo wiedziała na ten temat, paplała więc niemal bez
przerwy, ciągle podając nowe dane. Jak raz zaczęła, trudno ją było zastopować.
Prawie zupełnie niemożliwe. Uważała, że fakty są najlepszą drogą do prawdy.
–Najemnicy, czyli tak zwane psy wojny. W większości
byli żołnierze sił specjalnych, takich jak Delta Force, Army
Rangers Navy, SEALs i SAS -jeżeli są Anglikami. Na
pozór
działają zupełnie legalnie, choć oczywiście dotyczy to
pewnej
niszy prawnej. Dzięki temu nie podlegają amerykańskiemu
kodeksowi wojskowemu ani też naszym prawom.
Teoretycznie
powinny ich obowiązywać prawa państw, w których
działają,
ale w tamtych rejonacn na ogół nie słyszano o normalnym
systemie sądownictwa.
–Czyli działają na własną rękę. To odpowiada Shaferowi.
Większość pracuje dla prywatnych spółek?
Monnie skinęła głową.
–Tak, Świerszczyku. To prywatne spółki wojskowe, PMC.
113
Niektórzy z nich zarabiają do dwudziestu tysięcy miesięcznie. Przeciętna pensja
wynosi trzy, cztery tysiące. Większe firmy mają własną artylerię, czołgi i myśliwce,
jeżeli w to uwierzysz.
–Wierzę. Ostatnio już we wszystko wierzę. Nawet w wiel
kiego złego Wilka.
Monnie oderwała wzrok od komputera i spojrzała na mnie. Czułem, że zaraz
wygłosi jakieś kolejne słynne „oświadczenie".
–Alex… Departament Obrony podpisał ponad trzy tysiące
umów z różnymi PMC działającymi na terenie Stanów Zjed
noczonych. Łączna wartość kontraktu przekracza trzysta miliar
dów dolarów. W to też uwierzysz?
Gwizdnąłem z cicha.
–To stawia żądania Wilka w zupełnie innym świetle.
–Zapłaćmy mu – powiedziała Monnie. – A potem go
złapmy.
–Wolałbym coś innego. Ale masz rację. To przynajmniej
zalążek planu.
Monnie wróciła do komputera.
–Mamy coś o Shaferze. Był zatrudniony w Mainforce
International. Posłuchaj tego: biura w Londynie, Waszyngtonie
i we Frankfurcie.
To zwróciło moją uwagę.
–Trzy z zagrożonych miast. Co jeszcze masz o Mainforce? – Popatrzmy… Do ich
klientów należały przede wszystkim instytucje finansowe. Nafta, kamienie
szlachetne… -Diamenty?
–Najlepszy przyjaciel najemnika. Shafer używał pseudonimu Timothy Heath. W
Gwinei „odzyskał" parę kopalń, zajętych przez miejscową ludność. Aresztowany pod
zarzutem próby przekupienia kilku urzędników. W chwili zatrzymania miał przy sobie
milion funtów. Gotówką. – Jak się z tego wywinął?
–Napisane, że uciekł. Hmmm… Żadnych szczegółów. Nikt
go nie ścigał. Dziwne.
114
–W tym zawsze był naprawdę dobry. Umie się wykręcić
z najgorszej sytuacji. Zawsze spada jak kot na cztery łapy.
Może dlatego Wilk wziął go do roboty.
–Nie – odpowiedziała Monnie. Odwróciła się i spojrzała
mi prosto w oczy. – Wziął go tylko ze względu na ciebie.
Wie,
że jesteś cięty na Łasicę. I wie, że jesteś dobrym kumplem
dyrektora FBI.
Rozdział 43
Tego samego dnia, o drugiej po południu, byłem w drodze na Kubę, do zatoki
Guantanamo. Gittno, jak ją nazywali. Wypełniałem polecenie dyrektora, a pośrednio
samego prezydenta. Ostatnio baza w Guantanamo była w centrum publicznej uwagi,
a to za sprawą ponad siedmiuset „aresztantów", przetrzymywanych tam za
przestępstwa wojenne i terroryzm. Oględnie mówiąc, ciekawe miejsce. Wręcz
historyczne – w dobrym i złym znaczeniu tego słowa.
Tuż po wylądowaniu pojechałem do Camp Delta, gdzie przebywało najwięcej
więźniów. Obozu strzegły wieże strażnicze i zasieki z drutu kolczastego. Z tego, co
mi mówiono w czasie drogi, pewna amerykańska korporacja dostawała dodatkowe
sto milionów dolarów rocznie za usługi świadczone w Guantanamo.
Czekało mnie spotkanie z pewnym człowiekiem pochodzącym z Arabii
Saudyjskiej. Trzymano go w niewielkim szpitalu psychiatrycznym, w budynku
oddzielonym od więzienia. Nawet nie znałem jego nazwiska. W ogóle nic o nim nie
wiedziałem, poza tym, że mógł mi przekazać ważne informacje o Wilku.
Siedzieliśmy w „cichym gabinecie", bez okien i ze ścianami wyłożonymi grubym
materacem. Wstawiono tam jedynie dwa krzesełka, żebyśmy nie musieli stać w
czasie rozmowy.
–Powiedziałem już wszystko, co wiem – przemówił
116
więzień zaskakująco dobrą angielszczyzną. – Umawialiśmy się, że mnie
wypuszczą. Taka była mowa dwa dni temu. Wszyscy tu kłamią. Kim pan jest?
–Specjalnie przyjechałem tutaj z Waszyngtonu, aby wysłuchać pańskich zeznań.
Proszę zacząć od początku. To tylko może panu pomóc. Na pewno nie zaszkodzi.
Ciężko pokiwał głową.
–Nic mi już nie zaszkodzi. Wie pan, siedzę tutaj dwieście
dwadzieścia siedem dni. Nie zrobiłem nic złego. Nic a nic.
Byłem nauczycielem w gimnazjum w Newark. Nie miałem
żadnych kłopotów z prawem. Co pan o tym myśli?
–Myślę, że może pan stąd wyjść na wolność. Proszę mi
tylko powiedzieć wszystko, co pan wie o Rosjaninie
znanym
pod pseudonimem Wilk.
–A dlaczego mam z panem rozmawiać? Coś chyba przegapiłem. Spytam raz
jeszcze: kim pan jest?
Wzruszyłem ramionami. Zabroniono mi podawać swoje personalia.
–Może pan dużo zyskać, a niewiele stracić. Chce pan stąd
wyjść. Mogę w tym pomóc.
–Zrobi to pan?
–Jeśli tylko zdołam.
Zaczął mówić. W sumie trwało to ponad półtorej godziny. Facet miał całkiem
ciekawe życie. W Arabii Saudyjskiej pracował w ochronie rodziny królewskiej.
Czasami jeździł z nią do Stanów Zjednoczonych. Spodobało mu się to, co tam
zobaczył, i zdecydował się na emigrację, choć w dalszym ciągu miał przyjaciół w
najbliższym otoczeniu króla.
–Mówili mi, że ktoś z Rosji kontaktował się z dysydentami
z rodziny królewskiej. Wbrew pozorom jest ich całkiem
sporo.
Chodziło o fundusze na sfinansowanie dużej akcji,
wymierzonej
przeciwko Stanom Zjednoczonym i kilku krajom Europy
Zachodniej.
–Zna pan nazwisko tego Rosjanina? Skąd przyjechał? Kraj,
miasto?
117
–Dochodzimy do najciekawszej kwestii – odparł mój rozmówca. – To była
Rosjanka. Jestem przekonany, że chodzi
o kobietę. Jej pseudonim, czy jak to tam nazwać, brzmiał rzeczywiście Wilk.
–I co teraz? – spytał po zakończonej opowieści. – Pomoże mi pan?
–Jeszcze nie – westchnąłem. – Zaczynamy od początku. – Usłyszy pan dokładnie
to samo – odpowiedział. – Bo to prawda.
Wieczorem odleciałem z Gitmo do Waszyngtonu. Było już bardzo późno, ale
musiałem jak najprędzej zdać sprawozdanie z rozmowy z więźniem. Dyrektor Burns i
Tony Wood czekali na mnie w małej salce konferencyjnej, przylegającej do gabinetu
dyrektora. Burns chciał przede wszystkim poznać moje zdanie o Saudyjczyku.
Można mu wierzyć? Powiedział coś o Wilku? Kto prowadził tajne rozmowy na Bliskim
Wschodzie? – Możemy go spokojnie puścić – powiedziałem. – Wierzysz mu?
Pokręciłem głową.
–Myślę, że podsunięto mu te informacje. Nie wiem dlaczego. Nie wiem, czy są
prawdziwe. On zresztą też tego nie
wie. Skoro nie można go oskarżyć, to powinien wyjść na wolność.
–Alex… Czy to możliwe, że Wilk jest kobietą? Kto w zasadzie był w Arabii
Saudyjskiej?
–Więzień zeznał jedynie to, co mu powiedziano – powtórzyłem. – Niech sobie
wraca do Newark.
–Już to mówiłeś – warknął Burns.
Westchnął z głębi piersi.
–Rozmawiałem dzisiaj z prezydentem i jego doradcami.
Nie widzą żadnej, możliwości negocjowania z tymi łajdakami.
To oficjalne stanowisko. – Popatrzył na mnie. – W ciągu
dwóch dni musimy jakoś złapać Wilka.
Rozdział 44
To straszne wiedzieć, że coś się stanie, i jednocześnie żyć w poczuciu
bezradności. Wstałem o piątej rano i zjadłem śniadanie z Naną. – Musimy chwilę
porozmawiać o tobie i o dzieciach – rzekłem, siadając do stołu z kubkiem kawy i
cynamonową grzanką bez masła. – Na dobre już się obudziłaś? – Tak, Alex. A ty? –
odparła. – Chcesz się ze mną spierać?
Skinąłem głową i zagryzłem usta. Nana chciała mi coś powiedzieć, a ja miałem
tylko słuchać. Każdy z nas, choćby był dorosły, w oczach dziadków i rodziców
zawsze pozostaje dzieckiem. Nana Mama była tego najlepszym przykładem. – Mów.
Słucham.
–O, właśnie. Z dwóch powodów nie wyjadę z Waszyngtonu – zaczęła. – Wszystko
rozumiesz do tej pory? To bardzo dobrze.
Po pierwsze, mieszkam tutaj już osiemdziesiąt trzy lata. Tu urodziła się Regina
Hope i tu ma zamiar umrzeć. Może to brzmi troszeczkę głupio, ale nic na to nie
poradzisz. Kocham Waszyngton, kocham tę dzielnicę i co ważniejsze, kocham ten
stary dom, w którym przeżyłam wiele wspaniałych chwil. Umrę wraz z nim. To
okropne, lecz nie oddzielisz tego, co zaszło
119
w Waszyngtonie, od reszty naszego życia. W ten sposób funkcjonuje dzisiejszy
świat, Alex.
Uśmiechnąłem się lekko do mojej babci. – Wiesz co? Znów zaczynasz mówić jak
nauczycielka. Zdajesz sobie z tego sprawę?
–Być może. Ale co z tego? To poważna sprawa – odpowiedziała Nana. – Pół nocy
nie spałam, tylko leżałam po
ciemku, zastanawiając się, co zrobić. A co ty masz mi do powiedzenia? Chcesz,
żebyśmy stąd wyjechali, prawda? – Nano… Jeżeli dzieciom coś się stanie, to nigdy
sobie tego nie wybaczę.
–Ani ja – odparła. – To się rozumie samo przez się.
Jej oczy pozostały zupełnie nieruchome. Boże, naprawdę
była twarda.
Patrzyła na mnie, ale myślami błądziła gdzieś daleko. Miałem nadzieję, że się
zastanowi.
–Tu mieszkam, Alex. Muszę zostać. Jeśli uważasz, że tak
będzie lepiej, to wyślij dzieci do ciotki Tii. A teraz… co chcesz
do jedzenia? Jak długo pociągniesz na kawałku chleba? Zaraz
ci zrobię porządne śniadanie. Czeka cię trudny dzień. Potworny.
Rozdział 45
Wilk rzeczywiście był na Bliskim Wschodzie, więc część plotek mówiła prawdę.
Spotkanie, które nazywał „małą kwestą", odbyło się wśród namiotów na pustyni,
jakieś siedemdziesiąt mil na południowy zachód od stolicy Arabii Saudyjskiej. Stawili
się Azjaci i Arabowie. No i Wilk, który się przedstawiał jako „podróżnik i obywatel
świata".
Na pewno mieli do czynienia z Wilkiem? A może tylko z jego wysłannikiem?
Dublerem? Tego nikt nie wiedział. Przecież ostatnio powiadano, że to kobieta była
Wilkiem.
Tymczasem zjawił się mężczyzna, wysoki i brodaty, o długich ciemnych włosach.
Pozostali uczestnicy spotkania bezwiednie pomyśleli, że ktoś taki bez większego
trudu mógł zostać namierzony przez agentów wywiadu lub siły specjalne. A jednak
ciągle się wymykał. To pasowało do legendy, że był człowiekiem tajemnicą, może
prawdziwym supermózgiem.
Przez pół godziny przed oficjalnym otwarciem mityngu zachowywał się dość
osobliwie. Inni spokojnie rozmawiali, pijąc whisky lub herbatę miętową, a on stał z
boku, milczał i niecierpliwym gestem odprawiał tych, którzy chcieli się do niego
zbliżyć. Sprawiał wrażenie, że jest ponad wszystkim.
Pogoda była nadzwyczaj łaskawa, więc zdecydowano, że
121
spotkanie odbędzie się na zewnątrz. Uczestnicy opuścili
namiot
i rozsadzono ich według poszczególnych krajów.
Ogłoszono początek narady i Wilk wyszedł przed zebranych.
Mówił po angielsku. Wiedział, że wszyscy znają ten język albo
przynajmniej w wystarczającym stopniu rozumieją.
–Chcę potwierdzić, że wszystko idzie bez zarzutu, całkowicie zgodnie z planem.
Możemy sobie nawzajem podziękować.
–Skąd ta pewność? Co mamy poza pańskim słowem? – zapytał jeden z głównych
uczestników. Wilk wiedział, że ma
do czynienia z mudżahedinem. Uśmiechnął się łagodnie.
–Po pierwsze, jak sam pan powiedział, macie moje słowo.
A poza tym, może nie tutaj, ale na pewno na całym świecie, jest
jeszcze telewizja, radio i gazety. Wszyscy już trąbią o kłopotach
Amerykanów, Niemców i Anglików. Jakby co, to mam CNN.
Tu, w namiocie. Może pan sprawdzić, jeżeli moje słowo panu
nie wystarczy.
Ciemne oczy przez chwilę patrzyły na rozmówcę. Potem Wilk odwrócił wzrok od
niego. Mudżahedin był czerwony na twarzy, zły i zakłopotany.
–Plan działa, ale potrzebne są dalsze dotacje, żeby to
utrzymać wszystko w ruchu. Zrobimy małą turę wokół stołu,
żeby przekonać się, kto wciąż jest z nami. Trzeba zainwestować,
żeby zarobić. To wprawdzie zachodni pomysł, ale prawdziwy.
Wilk patrzył kolejno na zebranych, którzy potakiwali mu poprzez skinienie głowy
lub podniesienie ręki. Kłopot sprawił jedynie pewien Arab. Buńczucznym ruchem
skrzyżował ramiona na piersiach i powiedział:
–Chcę wiedzieć coś więcej. Słowa to za mało.
–Oczywiście – powiedział Wilk. – Przyjąłem tę uwagę.
A teraz mam własną, panie wojowniku.
W mgnieniu oka wyciągnął rękę – i huknął strzał. Brodaty Saudyjczyk spadł
martwy z krzesła. Nieruchome oczy patrzyły w niebiosa.
122
–Czy ktoś jeszcze ma jakieś uwagi? Czy moje słowa
w pełni wystarczą? – spytał Wilk. – Może przejdziemy do
następnej fazy naszej wielkiej wojny z Zachodem?
Nikt nie odezwał się ani słowem.
–Świetnie. Zatem następna faza – powiedział Wilk. –
Ekscytujące, prawda? Uwierzcie mi, naprawdę wygrywamy.
Allah akbar.
Bóg jest wielki. Ja też.
Rozdział 46
O szóstej piętnaście, z kubkiem kawy w dłoni, jechałem z wolna wzdłuż
Independent Avenue. Czułem się nawet względnie odprężony. W radiu śpiewała Jill
Scott. Nagle usłyszałem brzęczenie komórki i cały dobry nastrój diabli wzięli.
Dzwonił Kurt Crawford. Był tak podniecony, że nie dał mi dojść do słowa.
–Alex! W Nowym Jorku widziano Geoffreya Shafera. Zjawił się w swoim starym
mieszkaniu, które wzięliśmy pod obserwację, jak tylko wszystko się zaczęło.
Uwieczniliśmy go na taśmie. Poza tym rozpracowaliśmy grupę, która planowała
zamach na Manhattanie.
Oni są z al-Kaidy, Alex. Co to wszystko znaczy do cholery? Musisz być w Nowym
Jorku. Trzymamy tu dla ciebie miejsce, więc zbieraj dupę i wal prosto do Andrews.
Chwyciłem „koguta" z siedzenia pasażera i umieściłem go na dachu. Miałem
wrażenie, że znów jestem w policji.
Pojechałem do bazy lotniczej Andrews i niecałe pół godziny później już siedziałem
w czarnym śmigłowcu Bell lecącym w stronę Downtown Manhattan Heliport na East
River. Lecąc nad miastem, wyobraziłem sobie panikę w Nowym Jorku.
124
Mieliśmy poważny problem: we wszystkich czterech wymienionych miastach
pełna ewakuacja okazywała się fizycznie niemożliwa. Były na to po prostu za duże. A
poza tym Wilk zapowiedział, że odpali bomby przy pierwszej próbie usunięcia
mieszkańców z rejonu zagrożenia. Jak dotąd żadna z jego pogróżek nie przedostała
się do mediów, lecz po zamachach w Nevadzie, Anglii i Niemczech cały świat zamarł
w oczekiwaniu.
Prosto z lotniska na East River przewieziono mnie do biura FBI na Dolnym
Manhattanie. Od rana trwały tam narady związane z obecnym kryzysem. W pewnej
chwili ktoś rozpoznał na filmie Shafera. Skąd się nagle wziął w Nowym Jorku?
Dlaczego kontaktował się z al-Kaidą? Nagle plotki o wizycie Wilka na Bliskim
Wschodzie nabrały nowego znaczenia. Ale co się właściwie działo?
W biurze poinformowano mnie krótko i rzeczowo o działalności komórki
terrorystycznej, ukrywającej się w małym ceglanym domu koło Holland Tunnel. Nie
wiadomo było, czy Shafer wciąż jest w środku. Wszedł tam wczoraj o dziewiątej
wieczór i nikt nie widział, żeby wychodził.
–Pozostali to bez wątpienia członkowie al-Dżihadu – powiedziała Angela Bell,
analityk informacji, przydzielona do brygady antyterrorystycznej w Nowym Jorku.
Wyjaśniła mi, że dwupiętrowa rudera, stanowiąca kryjówkę bandy, oficjalnie była
wynajmowana przez koreańskie przedsiębiorstwo impor-towo-eksportowe i biuro
tłumaczeń z hiszpańskiego. Terroryści ukrywali się za szyldem organizacji
humanitarnej o nazwie Pomoc Afgańskim Dzieciom.
W raporcie, który mieliśmy w ręku, była mowa o wzmożonej działalności
terrorystów w Nowym Jorku. W magazynie w Long Island City znaleziono rozmaite
chemikalia i mieszadła. Magazyn został wynajęty przez jednego z mieszkańców domu
przy Holland Tunnel. Drugi przerobił swoją półciężarówkę; wyposażył ją w grubsze
resory, jakby chciał przewieźć coś ciężkiego. Może bombę? Ale jaką?
125
Podjęto decyzję o jednoczesnym nalocie na magazyn na Long Island i kryjówkę
przy Holland Tunnel.
Około czwartej po południu pojechałem do TriBeCa, żeby dołączyć do grupy
szturmowej.
Rozdział 47
Ostrzegano nas, żebyśmy tego nie robili. I co? Mieliśmy grzecznie słuchać?
Siedzieć na tyłkach, kiedy tysiące ludzi mogło zginąć? Zawsze istniała przecież
wymówka, że szło wyłącznie o al-Kaidę i że to nie miało nic wspólnego z Wilkiem. Do
diabła, a może nie istniała.
Kryjówka terrorystów, będąca domniemanym miejscem pobytu Geoffreya
Shafera, była stosunkowo łatwa do inwigilacji. Do ceglanego domu prowadziło tylko
jedno wejście. Tylne schody pożarowe kończyły się w wąskim zaułku, w którym już
dawno rozmieszczono niewielkie kamery. Budynek z jednej strony przylegał do
drukarni podręczników szkolnych, a z drugiej do małego parkingu.
Ciekawe, czy Łasica nadal siedział w środku?
Grupa HRT i oddział SWAT z policji nowojorskiej zajęły miejsca na najwyższym
piętrze rzeźni TriBeCa, parę przecznic od Holland Tunnel. Zebraliśmy się tam, żeby
omówić szczegóły ataku. Na razie nie wiadomo było, czy mamy podjąć akcję.
HRT przekonywało wszystkich, że powinniśmy ruszać. Chcieli wejść do budynku
gdzieś tak pomiędzy dragą i trzecią nad ranem. Sam nie wiedziałem, co bym zrobił na
miejscu dowódcy. W zasięgu wzroku mieliśmy grupę terrorystów i za-
127
pewne Shafera. Zdawałem sobie jednak sprawę z konsekwencji. To także mogła
być pułapkia, rodzaj próby.
Tuż przed północą dostał iśmy wiadomość, że HRT odkryło coś nowego. Około
pierwszej wezwano mnie do małego pokoju księgowej, zamienionego na kwaterę.
Zbliżała się pora działania lub odwrotu.
Akcją dowodził Michael Ainslie z nowojorskiego biura FBI. Wysoki, chudy jak tyka,
przystojny i zaprawiony w boju, chociaż po cichu podejrzewałem, że o wiele lepiej
czuł się na korcie tenisowym niż w tym całym bajzlu.
–Jak wiecie, mamy nowe ustalenia – powiedział do gru
py. – Jeden ze snajperów sfilmował terrorystów. Nam też się
to udało. Wieści są raczej pomyślne. Zresztą zobaczcie sami.
Oglądaliśmy film wideo na laptopie. Była to seria bliższych i dalszych ujęć kilku
okien po wschodniej stronie budynku.
–Zauważyliśmy, że te okna są niezasłonięte – wyjaśniał
Ainslie. – Gnoje myśleli, że są tacy cwani? Udało nam się
zidentyfikować pięciu mężczyzn i dwie kobiety przebywające
wewnątrz. Przykro mi, ale pułkownik Shafer nie pojawił się ani
na chwilę. Przynajmniej do tej pory.
Ale nie widziano też, żeby wychodził. W tej chwili robimy zdjęcia termowizyjne,
żeby sprawdzić, czy nie przegapiliśmy jeszcze kogoś.
Policja w Waszyngtonie nie miała urządzenia do zdjęć termowizyjnych, ale
widziałem je w działaniu od czasu, jak pracowałem w biurze. Aparat wyłapywał
różnicę temperatur, np. ciepłotę ciała, i w ten sposób umożliwiał „patrzenie" przez
ściany. Ainslie wskazał na ekran laptopa.
–Teraz będzie najciekawsze – powiedział. Na stop-klatce ukazały się twarze
dwóch mężczyzn, siedzących przy stole
w kuchni.
–Ten z lewej to Karim al-Liljas. Numer czternasty na liście Urzędu Bezpieczeństwa
Narodowego. Oczywiście, z al-Kaidy. Podejrzany o udział w zamachach na nasze
ambasady
128
w Dar es-Salaam i Nairobi w dziewięćdziesiątym ósmym. Nie wiemy, kiedy tutaj
przybył ani dlaczego, ale mamy go jak na dłoni.
Obok niego siedzi Ahmad al-Masry, numer ósmy na wspomnianej liście. Gruba
ryba. Poza tym jest technikiem. Żadnego z nich nie było na wcześniejszych
zdjęciach.
Musieli zjawić się niedawno. Ale po co? W normalnych warunkach już byśmy byli
w kuchni, żeby zaparzyć im herbatkę i pogadać.
Posłaliśmy ten film do centrum i Waszyngtonu. Teraz czekamy na odpowiedź:
wóz albo przewóz.
Ainslie potoczył po nas wzrokiem i wreszcie się uśmiechnął.
–Gwoli ścisłości, moim zdaniem, trzeba tam iść na herbatę.
W małym pokoju zahuczało od głośnych wiwatów. Przez kilka sekund było nam
prawie wesoło.
Rozdział 48
Niektórzy najzuchwalsi i zdrowo narwani chłopcy z HRT – czyli prawie wszyscy –
nazywają takie niebezpieczne akcje: „Pięć minut strachu i emocji. Ich strach, nasze
emocje". Mnie też podniecała myśl, że za chwilę złapię Geoffreya Shafera.
Grupy HRT i SWAT tylko czekały, żeby wedrzeć się do budynku. Dwa tuziny
ciężko uzbrojonych, świetnie wyszkolonych wojowników dumnie przechadzało się po
drewnianej podłodze rzeźni. Byli nabuzowani i pełni przekonania, że swoją robotę
wykonają szybko i dokładnie. Patrząc na nich, człowiek nabierał ochoty, żeby
przyłączyć się do akcji.
Kłopot w tym, że ich zwycięstwo mogło być jednocześnie naszą klęską.
Ostrzegano nas, co się stanie, jeśli będziemy nieposłuszni, i dostaliśmy gorzką
lekcję. Lecz przecież mogliśmy mieć przed sobą bojówkarzy Wilka. Co zatem robić?
Znałem dosłownie każdy szczegół akcji. Do ataku wyznaczono pełny oddział, czyli
HRT i SWAT. Łącznie było sześć grup szturmowych i sześć strzelców wyborowych,
choć HRT uważało, że to o dwie za dużo. Nie chcieli pomocy SWAT. Grupy
snajperów HRT liczyły po siedem osób i nosiły nazwy: X-Ray, Whiskey, Yankee i
Żulu. Zespoły operacyjne FBI miały stanąć po bokach budynku, SWAT asystował
tylko od frontu i od tyłu.
130
Najciekawsze, że w tym wypadku to HRT grało pierwsze skrzypce. Kiedy jeszcze
pracowałem w policji w Waszyngtonie, wydawało mi się, że jest odwrotnie. Snajperzy
HRT stosowali tak zwany kamuflaż miejski z czarnego muślinu, sznurków, ciemnych
plastikowych rurek i tak dalej. Każdy dokładnie znał swój cel. Mieli pod obstrzałem
wszystkie drzwi i okna kryjówki terrorystów.
Pozostawało wciąż pytanie: atakujemy?
A gdzie Shafer? Gdzie Łasica? Ciągle ukrywał się w budynku?
O wpół do trzeciej przyłączyłem się do dwóch strzelców siedzących w domu po
drugiej stronie ulicy, naprzeciwko miejsca ataku. Napięcie z wolna stawało sienie do
wytrzymania.
Snajperzy urządzili sobie gniazdo w pokoju o wymiarach mniej więcej dziesięć
stóp na dziesięć. Niedaleko okna postawili namiot z czarnego muślinu. Samo okno
pozostawało zamknięte.
–Jak będzie sygnał do ataku, to wybijemy szybę ołowianą
rurką. Prymitywne, ale nikt jeszcze nie wymyślił nic lepsze
go – wyjaśnił mi jeden z nich.
W ciasnym i dusznym pomieszczeniu na ogół panowała cisza. Przez pół godziny
gapiłem się na kryjówkę terrorystów przez lunetę zamontowaną na zapasowym
karabinie. Serce waliło mi jak młot. Prawdę mówiąc, szukałem Shafera. Ale co będzie,
jak go zobaczę? Zdołam wytrzymać tu, na górze?
Czas mijał. Każdą sekundę niemal odmierzałem biciem własnego serca. Grupa
szturmowa stanowiła oczy i uszy dowództwa. Mogliśmy więc tylko czekać na
rozkazy.
Iść.
Nie iść.
Wreszcie przerwałem milczenie.
–Schodzę na dół – powiedziałem. – Muszę być jak
najbliżej.
Rozdział 49
Tu mi się bardziej podobało.
Dołączyłem do grupy HR.T, ukrytej tuż za rogiem. Teoretycznie nie miałem prawa
tam się plątać – więc oficjalnie mnie nie było – lecz zadzwoniłem do Neda Mahoneya i
on załatwił sprawę.
Trzecia w nocy. Minuty wlokły się w nieskończoność, a żadne wieści i rozkazy nie
nadchodziły z dowództwa w Nowym Jorku ani z kwatery głównej FBI w
Waszyngtonie. Ciekawe, o czym teraz myśleli? Czy ktoś w ogóle był zdolny podjąć
tak trudną decyzję?
Iść?
Nie iść?
Posłuchać Wilka?
Nie posłuchać i stawić czoło konsekwencjom?
Minęło wpół do czwartej. Potem czwarta. Wciąż ani słowa z dowództwa.
Ubrano mnie w czarny kombinezon lotniczy, dano pełne oporządzenie i wciśnięto
do garści MP-5. Chłopcy z HRT wiedzieli o Shaferze i o tym, że kiedyś ostro zalazł mi
za skórę.
Dowódca grupy usiadł koło mnie na ziemi.
–Jak tam? Wszystko w porządku?
132
–W Waszyngtonie byłem w wydziaJe zabójstw. Brałem
już udział w wielu obławach.
–Wiem. Jeśli Shafer jest w środku, na. pewno go złapiemy.
Może sam go dopadniesz.
Właśnie. A może mu rozwalę łeb.
Po chwili nagle przyszedł rozkaz: ruszać. Zielone światło! Pięć minut strachu i
emocji.
Najpierw rozległ się brzęk tłuczonego szkła. To snajperzy.
Potem najkrótszą drogą pobiegliśmy do celu. Wybieraliśmy się na wojnę – w
czarnych kombiaezonach i uzbrojeni po zęby.
Z hukiem nadleciały dwa ośmiomiejscowe śmigłowce Bell. Zawisły nieruchomo
nad budynkiem z czerwonej cegły. Druga grupa szturmowa po linach zjechała na
dach.
Czterech ludzi wspinało się po pionowej ścianie. Stanowili niezwykły widok.
Na moment przypomniałem sobie jeszcze jeden „bojowy slogan" HRT – szybko,
nagle i brutalnie. Czegoś takiego właśnie byłem świadkiem.
Stłumiony huk oznaczał, że wywalono drzwi. Trzy lub cztery wybuchy nastąpiły w
ciągu kilku sekund. Nie przewidziano żadnych negocjacji.
Byliśmy w środku. Co najlepsze -ja też tam byłem.
W ciemnych korytarzach rozległo się echo strzałów. Potem, gdzieś nade mną,
ktoś puścił serię z automatu.
Przedarłem się na pierwsze piętro. Z pokoju wybiegł jakiś potargany facet. Miał
karabin.
–Ręce do góry! – ryknąłem na niego. – Do góry!
Wysoko.
Znał angielski. Rzucił broń i wyciągnął ręce nad głowę.
–Gdzie jest pułkownik Shafer? Gdzie Shafer?
Bezradnie pokręcił głową. Wyglądał na wystraszonego całą
sytuacją.
Zostawiłem go w rękach ludzi z HRT i pobiegłem na drugie piętro. Za wszelką
cenę chciałem dopaść Łasicę. Był tu gdzieś?
133
Jakaś drobna dziewczęca postać w czerni przemknęła przez obszerny pokój na.
szczycie schodów.
–Stój! – krzyknąłem do niej. – Hej… stój!
Nie zatrzymała się – wybiegła prosto przez otwarte okno. Usłyszałem jej krzyk, a
potem zapadła cisza. Poczułem mdłości.
Po chwili wreszcie usłyszałem:
–= Koniec! Budynek C2ysty! Wszystkie piętra zabezpieczone!
Ale Shafera wciąż nie było. Łasica znów zniknął.
Rozdział 50
Ludzie z HRT i SWAT kręcili się po całym domu. Wszystkie drzwi były wyrwane z
zawiasów. Widziałem też powybijane okna. To tylko tyle, jeżeli chodzi o zasadę
„zapukać i krzyczeć". Ale poza tym plan okazał się bezbłędny. Z jednym wyjątkiem.
Chodziło o Łasicę. Gdzie ten sukinsyn mógł się schować? Znów wyciął mi ten sam
numer.
Dziewczyna, która się rzuciła z okna, zmarła. Tak to zwykle bywa, kiedy ktoś
skacze z drugiego piętra i wali głową o betonowy chodnik. Idąc korytarzem,
pogratulowałem udanej akcji paru chłopakom z HRT, a oni pogratulowali mnie.
Na schodach spotkałem Michaela Ainslie.
–Waszyngton chce, żebyś wziął udział w przesłuchaniach – mruknął. Nie wyglądał
na uradowanego. – Mamy
ich
sześciu. Jak chcesz to pogodzić?
–Gdzie Shafer? – spytałem. – Wiesz coś o nim?
–Mówią, że go tu nie ma. Nie do końca im wierzę. Wciąż
go szukamy.
Nie powiem, zmartwiłem się, że Łasica znów uciekł, ale jakoś pomału doszedłem
do siebie. Zajrzałem do warsztatu, który przerobiono na sypialnię. Na gołej podłodze
leżały śpiwory i zaplamione materace. Pięciu mężczyzn i jedna kobieta
135
siedzieli w kucki razem, skuci jak jeńcy wojenni. W istocie nimi byli.
Popatrzyłem na nich bez słowa.
Po pewnym czasie wskazałem najmłodszego. Był niski, chudy, w drucianych
okularach i ze zwichrzoną brodą.
–Ten – wskazałem i odwróciłem się do wyjścia. –
Natychmiast mi go przyprowadzić!
Kiedy wyciągnięto go z warsztatu i wprowadzono do przyległego pokoiku,
spojrzałem na pozostałych.
Wybrałem jeszcze jednego młodzieńca, o długich czarnych włosach i gęstej
brodzie.
–Ten! – warknąłem. Tego też zabrano bez słowa wyjaś
nienia.
Potem poznałem tłumacza FBI, niejakiego Wasida, który podobno znał arabski,
farsi i paszto. Razem weszliśmy do pokoju.
–Prawdopodobnie wszyscy są Saudyjczykami – powie
dział tłumacz. – Ten też.
Mały chudzielec, skądkolwiek był, strasznie się denerwował. Czasem
muzułmańscy terroryści wolą zginąć, niż dać się złapać i odpowiadać na pytania
diabła. Taką tym razem miałem rolę. Byłem diabłem.
Zachęciłem tłumacza, by porozmawiał z więźniem na luźne tematy. Żeby zapytał
go o rodzinę i o to, jak dotychczas dawał sobie radę w jaskini diabła, czyli w Nowym
Jorku. Miał mu napomknąć, niby od niechcenia, że w gruncie rzeczy jestem bardzo
dobry i nie stoję po stronie zła.
–Niech pan mu powie, że czytałem Koran. Piękna książka.
Sam usiadłem i próbowałem naśladować zachowanie terrorysty, ale tak, żeby nie
było to zbyt nachalne. Pochylił się głęboko w przód. Ja też. Gdyby udało mi się
zdobyć jego zaufanie, mógłbym przypadkiem usłyszeć coś ważnego.
Początkowo szło nam opornie, ale odpowiedział na kilka prostych pytań
związanych z pochodzeniem. Upierał się, że przyjechał do Ameryki z wizą studencką.
W rzeczywistości
136
byłem przekonany, że nawet nie miał paszportu. Nie znał adresu żadnej
nowojorskiej uczelni, łącznie z NYU.
Wreszcie wstałem i z udawaną złością wyszedłem z pokoju. Odwiedziłem drugiego
więźnia i powtórzyłem całą procedurę.
Potem wróciłem do chudzielca. W ręku miałem plik raportów. Z rozmachem
rzuciłem je na podłogę. Rozległ się głośny trzask i więzień aż podskoczył.
–To zwykły kłamca! – wrzasnąłem na tłumacza. – Niech pan mu powie, że nie
zasłużył na moje zaufanie! Że wbrew temu, co mówią w jego kraju, to w FBI i CIA nie
siedzą sami głupcy! Proszę po prostu mówić do niego. Albo najlepiej krzyczeć. Przez
pewien czas nie wolno mu dojść do słowa. Gdyby próbował coś powiedzieć, to
proszę go zwymyślać. Ma wiedzieć, że niedługo umrze i że dotrzemy nawet do jego
krewnych w Arabii Saudyjskiej!
Przez dwie godziny krążyłem między pokojami. Po wielu latach praktyki lekarskiej
znałem na pamięć zachowania ludzi, zwłaszcza tych, którzy pozostawali pod
wpływem silnego stresu. Jeszcze dodałem do tej grupy pozostałą przy życiu
terrorystkę. Gdy wychodziłem, agenci CIA przejmowali dalszą indagację. Żadnych
tortur, tylko lawina pytań.
Na kursach FBI w Quantico mówiono mi o zasadach prawidłowego przesłuchania:
racjonalizowanie, projekcja, pomniejszanie. Próbowałem zatem przemawiać do
rozsądku: „Jesteś dobrym człowiekiem, Ahmad. Twoje poglądy są słuszne.
Chciałbym mieć twoją wiarę". Udawałem wstyd: „To nie twoja wina. Po prostu jesteś
młody. Administracja Stanów Zjednoczonych także popełnia błędy. Czasami myślę,
że powinno się nas ukarać". Pomniejszałem znaczenie konsekwencji: „Do tej pory
nie popełniłeś w Ameryce żadnej zbrodni. Nasze prawo i system sądowniczy na
pewno cię ochronią". Wreszcie drążyłem zasadniczy temat: „Powiedz mi o Angliku.
Wiem, że nazywa się Geoffrey Shafer. Mówią na niego»Łasica«. Był tu wczoraj.
Mamy to na filmie, zdjęciach i nagraniach. Wiem, że
137
się z wami spotkał. Gdzie go znajdę? Tak naprawdę chodzi nam głównie o niego".
W kółko wracałem do tej samej kwestii.
–Czego chciał Anglik? To on jest winny, a nie ty albo twoi przyjaciele. Tyle już
wiemy. Potrzeba tylko paru punktów. Potem puścimy was do domu.
Te samo powtarzałem, pytając o Wilka.
Nic nie pomogło. Terroryści, nawet ci najmłodsi, byli po prostu twardzi. Bardziej
doświadczeni i zdyscyplinowani, niż nam się zdawało. Sprytni i oddani sprawie.
Dlaczego nie? Przecież w coś wierzyli. A może powinniśmy brać z nich przykład?
Rozdział 51
Następny terrorysta, którego wybrałem, był starszy i na swój sposób przystojny.
Nosił sumiaste wąsy i miał białe, niemal idealne zęby. Znał angielski i powiedział mi z
pewną dumą, że studiował w Berkeley i Oksfordzie.
–Biochemię i elektrykę. Jest pan zaskoczony?
Nazywał się Ahmad al-Masry i był na ósmym miejscu na
liście osób poszukiwanych przez Urząd Bezpieczeństwa Narodowego. Chętnie
odpowiadał na pytania o Geoffreya Shafera.
–Tak, był tutaj. Ma pan zupełną rację. Taśmy wideo
i nagrania na ogół nie kłamią. Upierał się, że ma nam coś
ważnego do powiedzenia.
–Miał?
Al-Masry głęboko zmarszczył brwi.
–Raczej nie. Myśleliśmy, że to jeden z waszych agentów.
–Więc po co przyszedł? – zapytałem. – Dlaczego pan
mu na to pozwolił.
Zbył mnie wzruszeniem ramion.
–Z ciekawości. Wspominał coś, że ma dostęp do taktycz
nych głowic jądrowych.
Drgnąłem. Serce zabiło mi dużo szybciej. Broń jądrowa w Nowym Jorku?
139
–Widział pan je?
–Zgodziliśmy się z nim porozmawiać. Byliśmy święcie
przekonani, że miał na myśli bomby walizkowe. Wie pan,
atomówki. Trudno je zdobyć, ale można. Były
produkowane
w Związku Radzieckim w okresie zimnej wojny. Nikt nie wie,
ile
zrobiono i co się z nimi stało. Chodziły plotki, że
przynajmniej
kilka wpadło w ręce rosyjskiej mafii. Próbowali je
sprzedać
w ostatnich latach. Nie mam pojęcia, czy to prawda.
Przyjechałem tutaj w nadziei, że zostanę profesorem. Szukałem
pracy.
Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. W odróżnieniu od głowic
konwencjonalnych bomby walizkowe miały wybuchać na ziemi. Były wielkości sporej
walizki i mogły być bez trudu przenoszone.
Nie zdziwiłbym się, gdyby któraś z nich spoczywała teraz w jakiejś bezpiecznej
kryjówce w Nowym Jorku, Waszyngtonie, Londynie lub we Frankfurcie.
–I co w końcu z tymi bombami? – spytałem więźnia.
Al-Masry wzruszył ramionami.
–Jesteśmy grupą uczniów i wykładowców. Co my możemy
wiedzieć o broni jądrowej?
Domyślałem się, o co mu chodzi. Zaczął targować się o siebie i swoich
podopiecznych.
–To dlaczego jedna z pańskich tak zwanych uczennic
popełniła samobójstwo, wyskakując przez okno? – zapytałem.
Zrobił zbolałą minę.
–Od dnia przyjazdu do Nowego Jorku ciągle dręczyły ją
obawy. Była sierotą. Jej rodzice zginęli w niesprawiedliwej
wojnie, zabici przez Amerykanów.
Powoli pokiwałem głową, jakby ze zrozumieniem i współczuciem.
–Dobrze… Wiem, że do tej pory nie popełniliście w Stanach
żadnej zbrodni. Obserwujemy was już od tygodni. Ale pułkow
nik Shafer to inna sprawa. Miał te bomby? – powtórzyłem
swoje pytanie. – Muszę znać odpowiedź. To jest ważne także
dla pana i dla pańskich ludzi. Rozumiemy się?
140
–Chyba tak. Chce pan powiedzieć, że nas deportują,
jeśli pójdziemy na współpracę? Wyślą do domu? Będziemy
czyści? – pytał Al-Masry. Próbował przypieczętować układ.
Popatrzyłem prosto na niego.
–Niektórzy z was dopuścili się w przeszłości wielu prze
stępstw. Łącznie z morderstwem. Pozostali zostaną przesłuchani
i odesłani do swojego kraju.
Skinął głową.
–W porządku. Szczerze wątpię, żeby pułkownik Shafer
miał w swoim arsenale broń jądrową. Mówił pan, że byliśmy
pod stałą obserwacją. A jeśli o tym wiedział? Nie widzi pan tu
pewnej logiki? Może was wystawił? Wcale nie twierdzę, że go
przejrzałem. Po prostu przyszło mi to na myśl w trakcie naszej
rozmowy.
Niestety, to, co mówił, miało sens. Potwierdzały się moje najgorsze
przypuszczenia. Pułapka. Próba. To na pewno robota Wilka.
–Jak Shafer stąd wyszedł niezauważony? – spytałem.
–Nasza piwnica łączy się z piwnicą w sąsiednim budynku.
Pułkownik Shafer o tym wiedział. W ogóle dużo o nas
wiedział.
Wyszedłem stamtąd o dziewiątej rano. Byłem tak zmęczony, że miałem ochotę
położyć się w jakimś zaułku i zasnąć. Podejrzani czekali na transport. Zamierzaliśmy
zamknąć całą tę dzielnicę, łącznie z Holland Tunnel, bo nikt nie wiedział, czy
przypadkiem właśnie to miejsce nie będzie pierwszym celem nowego zamachu.
Obawialiśmy się, że lada chwila wszystko wyleci w powietrze.
Nowa próba, nowa pułapka. Tak już będzie zawsze?
Rozdział 52
Ale ten dzień jeszcze się nie skończył.
Na ulicy zebrał się już spory tłumek. Przepchnąłem się do
samochodu i w tej samej chwili usłyszałem, że ktoś mnie woła.
–Doktorze Cross!
Doktorze Cross? Co to za kawały?
Jakiś wyrostek w brązowo-czerwonej kurtce machał do
mnie ręką.
–Tutaj, doktorze Cross! Alex Cross! Chcę z tobą poroz
mawiać, stary!
'. Podszedłem do młodzieniaszka. Na pewno nie miał jeszcze dwudziestu lat.
Popatrzyłem na niego z góry i pochyliłem się i w jego stronę.
.!
–Skąd wiesz, jak się nazywam? – zapytałem.
Uniósł głowę i cofnął się o pół kroku.
i
–Ostrzegano was!-powiedział.-Nie słuchacie Wilka! i
Zanim skończył mówić, skoczyłem, złapałem go za kurtkę;
i włosy, rzuciłem na ziemię i przydusiłem całym ciałem.
; Poczerwieniał na twarzy i próbował się szarpać.
–Hej! Hej! – krzyknął. – Wziąłem za to kasę! Kurwa, j
złaź ze mnie. Facet dał mi stówę. Jestem tylko posłańcem. To
ten Angol! To on powiedział, że nazywasz się Alex Cross!
j
Samozwańczy posłaniec spojrzał mi prosto w oczy.
–Nie wyglądasz mi na doktora. 1
!
142 )
Rozdział 53
Wilk był w Nowym Jorku. Za żadne skarby świata nie przegapiłby tej okazji. To
było zbyt wspaniałe, zbyt dobre, zbyt smakowite, żeby nie spróbować.
Negocjacje weszły w dużo gorętszą fazę. Prezydent Stanów Zjednoczonych,
premier Wielkiej Brytanii, kanclerz Niemiec… Żaden z nich, rzecz jasna, nie szedł na
ugodę. Nie chciał obnażać swojej słabości. Przecież nikt nie może paktować z
terrorystami. To stworzyłoby tylko niepotrzebny precedens. Trzeba ich było
nacisnąć mocniej, dać im ciut popalić, żeby wreszcie zmiękli.
Wilk to potrafił. Był najszczęśliwszy, gdy torturował tych upartych głupców – i z
góry wiedział, co się stanie. Umiał przewidzieć ich reakcje.
Tym razem wybrał się na przechadzkę po wschodnim Manhattanie. Mały spacer
dla zdrowia. W myślach rozkoszował się swoją przewagą. Które rządy świata mogły
się z nim równać? i Miał ogromną przewagę. Nie był skrępowany żadną polityką,
nachalnością dziennikarzy, biurokracją, prawem i etyką. Kto mógł go pokonać?
Wrócił do jednego z luksusowych mieszkań, których miał kilkanaście, rozsianych
po całym świecie. Spojrzał przez okno na East River i sięgnął po telefon. Lekko
ściskając w dłoni czarną piłkę, zadzwonił do znajomej agentki federalnej. Pias-
143
towała jedno z najwyższych stanowisk w kwaterze FBI w Nowym Jorku.
Opowiedziała mu o wszystkim, co biuro wiedziało w jego sprawie – i co zrobiono,
by go znaleźć. W sumie nie było to nic ważnego. Prędzej złapaliby bin Ladena.
–Mam ci płacić za takie gówno?! – krzyknął do słu
chawki. – Sam wiem o tym! Powinienem cię zaraz zabić.
Ale potem roześmiał się na całe gardło.
–To tylko taki kiepski żart, kochana przyjaciółko. Cieszę
się z dobrych wieści. W zamian mam coś dla ciebie. W Nowym
Jorku niedługo zdarzy się wypadek. Unikaj mostów. Są niebez
pieczne. Wiem to z doświadczenia.
Rozdział 54
Bill Capistran był człowiekiem czynu, ale jednocześnie złym i niebezpiecznym.
Oględnie mówiąc, lubił pakować się w kłopoty. Ale przecież wiedział, że już niedługo
stanie się posiadaczem konta w banku na Kajmanach. A na koncie będzie dwieście
pięćdziesiąt patoli. Musiał tylko załatwjć pewien drobiazg. Da się to zrobić, no
problemo.
Capistran miał dwadzieścia dziewięć lat, był szczupły i żylasty, pochodził z
Raleigh w Karolinie Północnej. Przez rok grywał w lacrosse na uniwersytecie
stanowym, a potem służył w piechocie morskiej. Po trzech latach został najemnikiem
w pewnej prywatnej spółce spod Waszyngtonu. Dwa tygodnie temu odwiedził go
znajomy, niejaki Geoffrey Shafer, z propozycją roboty za ćwierć miliona baksów.
Dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. To mogło się opłacać.
Bill wziął się do dzieła.
O siódmej rano przejechał czarnym fordem przez 57. na Manhattanie i skręcił na
północ, w Pierwszą Aleję. Wreszcie zatrzymał się w pobliżu 59. Bridge, czyli mostu
zwanego też Queensboro.
Miał ze sobą dwóch pomocników przebranych za malarzy. Wyciągnęli sprzęt z
bagażnika, ale nie farby i drabiny, tylko ładunki wybuchowe – połączenie C4 i
azotanu – które mieli
145
rozmieścić w dolnej części mostu, w strategicznych punktach po stronie
Manhattanu.
Capistran zdążył poznać Queensboro od podszewki. Patrzył na solidny żelazny
most, zbudowany przed dziewięćdziesięcioma pięcioma laty, i widział otwartą, giętką
konstrukcję, wspartą na mocnych filarach. Z czterech mostów na East River tylko
ten nie był wiszący. To wymagało specjalnej bomby – takiej jak ta w bagażniku forda.
Robię coś zupełnie nowego, myślał Capistran, idąc z kumplami w stronę rzeki.
Nowy Jork. East Side. Miasto kutasów biznesmenów i blond księżniczek, udających,
że cały świat należy tylko do nich. W ogóle się nie denerwował. Wręcz przeciwnie,
miał dobry nastrój i nawet zaczął pogwizdywać starą piosenkę, bardzo śmieszną w
obecnej sytuacji: The 59th Street Bridge Song (Feeliri Groovy) Simona i Garfunkela.
Dwóch kolejnych dupków – Kudłacz i Liliput. Typowi nowojorczycy.
Przez kilka dni Capistran pracował po godzinach z dwoma sympatycznymi
studentami ze Stony Brook University na Long Island. Jeden z nich był z Iranu, a
drugi z Afganistanu. Potrafili docenić ironię tych zdarzeń: nowojorscy studenci
biorący udział w zamachu na Nowy Jork. Przecież to, kurwa, ziemia wolności, nie?
Ich plan zyskał nazwę Projekt „Manhattan". Jeszcze jeden udany dowcip.
Capistran początkowo chciał podłożyć ANFO, czyli bombę, która z pewnością
wybija krater w ziemi, ale nie wiadomo, czy zburzyłaby tak potężny most jak
Queensboro. Studenci poradzili mu, żeby odpalił fajerwerk na ulicy i zobaczył, co się
wtedy stanie. Efekt określili jako „działanie tchórzliwej siły, skierowanej tam, gdzie
trafia na najmniejszy opór". Innymi słowy bomba wypaliłaby paskudną dziurę, lecz
spowodowała znacznie mniejsze szkody, bo impet wybuchu poszedłby w powietrze,
w górę i na boki.
To się nie nadaje. Za łagodne. Nawet w połowie nie pasuje do tego, czego nam
potrzeba.
146
Potem sprytni studenci wpadli na lepszy pomysł. Pokazali Capistranowi, jak i
gdzie założyć niewielkie ładunki w kluczowych miejscach u podstawy mostu. W
podobny sposób niektóre spółki budowlane burzyły stare domy. Działało jak
zaklęcie.
Capistran nie chciał, żeby go złapano, więc zamierzał wynająć nurków, żeby
umieścili miny na filarach od strony East River. Parę razy wybrał się nad rzekę i ze
zdumieniem stwierdził, że most pozostawał praktycznie bez ochrony.
Tak samo było tego ranka. We trzech doszli do filarów Queensboro i nikt na nich
po drodze nie naskoczył.
Z daleka srebrno pomalowana żelazna konstrukcja starego mostu wydawała się
niemal delikatna. Dopiero z bliska było naprawdę widać jego ogrom: masywne
kratownice i nity o łbach wielkich jak rzepka kolanowa.
Może to brzmiało głupio, lecz Capistran wiedział, że jego plan zadziała. Jego
kawałek był bezbłędny.
Czasami zastanawiał się, jak do tego doszło, że stał się tak skłócony z życiem,
zgorzkniały i posępny. Przecież przed kilku laty, jeszcze w piechocie morskiej,
ratował takich ludzi jak Scott 0'Grady, amerykański pilot zestrzelony w Bośni. No
cóż, nie był już bohaterem. Stał się zwyczajnym kapitalistą, wpisanym w określony
system, prawda? Pewnie, że prawda, chociaż nie wszyscy zechcą w to wierzyć.
Capistran ciągle nucąc pod nosem, zbliżał się do filarów. Wreszcie zaśpiewał
cicho:
–Groovy. Feeling very gromy*.
Ekstra. Czuję się hiperekstra.
Rozdział 55
Najdziwniejsze nastąpiło potem.
Minął termin ultimatum… i nic się nie stało.
Nie nadeszła żadna wiadomość od Wilka, nie było żadnych zamachów. Nic. Cisza.
Nie tylko dziwne, ale budzące też największą grozę.
Tylko Wilk wiedział, co się naprawdę dzieje – albo też Wilk, prezydent i jeszcze
kilku przywódców państw świata. Chodziły plotki, że prezydent, wiceprezydent i
członkowie gabinetu już dawno zostali zabrani z Waszyngtonu.
Kiedy to się skończy do diabła? Ludzie gubili się w domysłach. „Post", „New York
Times", „USA Today", CNN i lokalne sieci telewizyjne – każdy miał własną wersję
groźby, która zawisła nad miastami. Nikt nie wiedział, o które miasta chodzi i kto za
tym wszystkim stoi. Ale po latach „żółtych" i „pomarańczowych" alarmów
ogłaszanych przez Urząd Bezpieczeństwa Narodowego nikt nie traktował tych
doniesień i pomysłów zbyt poważnie.
Ciągła niepewność i wojna nerwów na pewno były częścią planu. Właśnie zaczął
się długi weekend związany z Dniem Pamięci. Spałem sobie smacznie w
Waszyngtonie, kiedy obudził mnie telefon. Miałem natychmiast stawić się w budynku
Hoovera.
148
Zmrużyłem oczy i spojrzałem na budzik. Trzecia w nocy. Co znowu? Akcja
odwetowa? Nawet jeżeli tak, to nic mi nie powiedzieli.
–Zaraz tam będę – burknąłem i klnąc pod nosem, zwlok
łem się z łóżka. Wszedłem pod prysznic, umyłem się i przez
minutę albo dwie stałem pod zimną wodą. Ubrałem się, wsiad
łem do samochodu i wciąż ogłupiały pojechałem przez ciemne
ulice Waszyngtonu. Wiedziałem tylko, że Wilk będzie dzwonił
za jakieś pół godziny.
O wpół do czwartej rano, po długim weekendzie – i po upływie wyznaczonego
terminu ultimatum. To już nie była zwykła chęć rządzenia. To był sadyzm.
Wkrótce znalazłem się w sali narad na czwartym piętrze. Siedziało tam
przynajmniej dziesięć osób. Przywitaliśmy się jak krewni na pogrzebie. Co chwila
wchodził kolejny zaspany agent. Chyba nikt jeszcze się porządnie nie obudził. Kiedy
przynieśli kawę, od razu ustawiła się kolejka do ekspresu. W sali panowało wyraźne
napięcie.
–Nie ma kanapek? – ktoś spytał. – Nikt już nas
nie kocha?
Żaden z nas nawet się nie uśmiechnął.
Dyrektor Burns wszedł kilka minut po wpół do czwartej. Tak jak zwykle był pod
krawatem i w ciemnym garniturze, ale w tej chwili wyglądał szczególnie uroczyście.
Wyczuwałem, że on też nie wie, co się stało. Nikt inny tylko Wilk sprawował tutaj
władzę.
–A podobno uważano mnie za twardego szefa – za
chrypiał Burns po kilku minutach milczenia. Wreszcie rozległy
się stłumione śmiechy. – Dziękuję, że przyszliście – dodał.
Wilk zadzwonił o trzeciej czterdzieści trzy. Zmieniony głos. Typowa arogancja i
wzgarda w każdym słowie.
–Pewnie zastanawiacie się, po co was wezwałem w samym
środku nocy – powiedział. – Bo tak chciałem. Jak wam się to
podoba? Tak właśnie chciałem!
Musicie wiedzieć, że was nie lubię. Mało nie lubię –
149
nienawidzę. Mam ku temu swoje powody. Wkurza mnie wszystko, co
amerykańskie. Może to taka moja mała zemsta? Może ktoś z was mnie kiedyś
skrzywdził? Może ktoś skrzywdził moją rodzinę? To też element układanki. Zemsta
jest dla mnie słodką premią.
Ale wracajmy do obecnych zdarzeń. Jeśli się nie mylę, to zabroniłem wam
prowadzić śledztwo w mojej sprawie.
A wy co? Udupiliście aż sześć osób w centrum Manhattanu, bo myśleliście, że
pracują dla mnie! Pewna dziewczyna w przerażeniu rzuciła się z drugiego piętra.
Widziałem to! W pustym łbie komuś się uległo, że Nowy Jork będzie bezpieczny, jak
zamkniecie moich pomocników?
Aha, przepraszam, byłbym zapomniał. Zdaje się, że minął pewien ważny termin.
Pewnie byliście przekonani, że o tym nie pamiętam? Więc uświadomcie sobie, że
nic z tego. Obrażacie mnie swoją postawą. A teraz patrzcie, co potrafię.
Rozdział 56
O trzeciej czterdzieści rano Łasica zgodnie z instrukcją usiadł na ławce w parku
na bulwarze, na rogu Sutton Place i 57. Miał sporo wątpliwości związanych z tym
zadaniem, zrekompensowanych jednak z nawiązką: po pierwsze, dostał kupę forsy,
po drugie, znów był w środku akcji. Jezu, od lat już tkwię po uszy w gównie.
Spojrzał na ciemny, bystry nurt East River. Środkiem płynęła barka ciągnięta
przez czerwony holownik z napisem MCALLISTER BROTHERS. Miasto, które nigdy
nie śpi, co? Do diabła, bary na Pierwszej i Drugiej Alei jeszcze przyjmowały ostatnie
zamówienia. W drodze nad rzekę Shafer minął otwarty szpital dla zwierząt z napisem
„Ostry dyżur". Ostry dyżur dla psów i kotów? Co za miasto… Co się porobiło z tą
Ameryką?
Za chwilę wielu nowojorczyków wstanie i już nie będzie mogło zasnąć. Nastąpi
płacz i zgrzytanie zębami. Już Wilk się o to postarał. Jeszcze minuta albo coś koło
tego…
Shafer śledził wzrokiem wskazówkę sekundnika, ale co chwila zerkał na rzekę i
most Queensboro.
Nawet o tak późnej porze przez most przejeżdżały taksówki, samochody i kilka
ciężarówek. W tym momencie było tam ze sto pojazdów. Może nawet więcej. Biedni
idioci!
151
O trzeciej czterdzieści trzy Shafer wdusił przycisk na swojej komórce.
Wysłał prosty zakodowany sygnał do małej anteny umieszczonej pod mostem, po
stronie Manhattanu. Zaniknął obwód…
Odpalił pierwszy ładunek…
Mikrosekundy później list z piekła dotarł do mieszkańców Nowego Jorku i całej
reszty świata.
Symboliczne przesłanie.
Kolejna pobudka.
Potężny wybuch zniszczył filary i przęsła Queensboro. Złącza trzasnęły prawie
natychmiast, zupełnie nagle i nieodwołalnie. Stara konstrukcja pękła niczym
skorupka orzecha. Olbrzymie nity wyskakiwały z gniazd i z głośnym pluskiem tonęły
w rzece. Popękał asfalt. Zelazobeton darł się niby mokry papier.
Jezdnia pękła na dwoje, a potem wielkie kawały stali i betonu jak bomby spadły na
niższy poziom, który też zwijał się i tańczył – i z hukiem spadał w odmęty.
Samochody znikały w wodach East River. Ciężarówka wioząca gazety z drukarni
w Queens tyłem zsunęła się z fragmentu jezdni i koziołkując, wpadła do rzeki. Za nią
jak ołów poleciały inne pojazdy. Zerwane kable elektryczne, sypiąc iskrami,
poniewierały się po całym moście. Wciąż przybywało tonących samochodów, które
znikały pod falami.
Niektórzy ludzie zdążyli wysiąść i teraz sami skakali w wodę – po pewną śmierć.
Rozdzierające krzyki sięgały nawet uszu Shafera.
We wszystkich okolicznych domach pozapalano światła. Ludzie włączali
telewizory i komputery, żeby wysłuchać najnowszych wieści o katastrofie, w którą
nie mogli uwierzyć i która jeszcze kilka lat temu byłaby w ogóle nie do pomyślenia.
Szychta skończona, pomyślał Shafer. Wstał z ławki i poszedł się trochę przespać.
Nie wiedział jednak, czy zdoła zasnąć. Zrozumiał jedno: to był początek. Teraz miał
jechać do Londynu.
152
London Bridge… – myślał. Wszystkie mosty świata zginą
w ten sam sposób. Cywilizacja zacznie się rozpadać. Ten głupi Wilk może jest
szaleńcem, ale potrafi dopiąć swego. Cholernie cwany łajdak!
Część trzecia
Tropem Wilka
Rozdział 57
Potężny czarny lotus przyhamował do stu mil na godzinę. Wilk musiał jechać
trochę wolniej, bo w tej chwili rozmawiał przez telefon -jeden z sześciu, które miał w
samochodzie. Wybierał się do Montauk na cyplu Long Island, ale pewne sprawy nie
mogły dłużej czekać, nawet o pierwszej w nocy. Toczył rozmowę z amerykańskim
prezydentem, kanclerzem Niemiec i premierem Wielkiej Brytanii. Góra z górą. Mogło
być coś lepszego? – Nie da się mnie namierzyć, więc nie traćcie czasu. Moi technicy
są dużo lepsi – powiedział. – To o czym dzisiaj pogadamy? Jest osiem godzin po
terminie. I co? – Potrzebujemy więcej czasu – w imieniu wszystkich przemówił
premier Wielkiej Brytanii. Świetnie. Zatem to on
grał tam pierwsze skrzypce? Niespodzianka. Do tej pory Wilk
uważał go za pomagiera.
–Nawet pan nie wie… – zaczął prezydent, lecz zaraz umilkł, skarcony gniewnym
głosem Rosjanina. Wilk aż uśmiechnął się do siebie. Przyjemnie było okazywać
wzgardę potężnemu przywódcy świata.
–Dość. Nie chcę słuchać tych obrzydliwych kłamstw! – wrzasnął do słuchawki.
–Możemy przecież porozmawiać – wtrącił kanclerz Niemiec. – Niech pan nam
pozwoli…
157
W tym momencie Wilk przerwał połączenie. Zapalił cygaro zwycięstwa, z
satysfakcją zaciągnął się parę razy i strzepnął popiół do popielniczki. Potem
zadzwonił pod ten sam numer, ale z innego telefonu.
Ciągle tam byli. Ciągle czekali na dalszą część rozmowy. Wilk wcale ich nie
lekceważył jako potężnych przeciwników, cóż jednak mogli w takiej chwili zrobić?
Wyłącznie czekać.
–Chcecie, żebym rozwalił wszystkie cztery miasta? Mam
udowodnić, że mówię serio? Mogę to zrobić w mgnieniu oka.
Wystarczy, że nawet teraz dam rozkaz. Właśnie w tej chwili.
Nie mówcie mi, że wam potrzeba czasu. Nie potrzeba! Państwa,
które trzymają więźniów, zatańczą tak, jak im zagracie.
Prawdziwy kłopot polega na tym, że nie chcecie pokazać ludziom swojej
prawdziwej twarzy. Boicie się przed całym światem przyznać do klęski i słabości. Ale
jesteście słabi! Jak to się stało? Kto pozwolił? Kto dał wam do ręki władzę? Kto was
wybrał. Czekam na forsę i wspomnianych więźniów poli-^ tycznych. Do widzenia.
–To wszystko nie tak! – zawołał premier, zanim Wilk
zdążył się rozłączyć. – To pan ma wybór. Dobrze widzimy
różnicę siły. Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Ale
nie można szybko spełnić pańskich żądań. Przecież pan dosko
nale wie, że jest to po prostu fizycznie niemożliwe. Owszem,
nie chcemy iść na ustępstwa, ale musimy. To już postanowione.
Jednak potrzeba nam więcej czasu. Załatwimy tę sprawę. Obie
cujemy.
Wilk wzruszył ramionami. Brytyjski premier naprawdę go zaskoczył. Chłop był
konkretny i z jajami. Przynajmniej trochę.
–Pomyślę o tym – mruknął Wilk i odłożył słuchawkę. Na
powrót wetknął cygaro w usta i rozkoszował się tą chwilą. Był
najpotężniejszym człowiekiem świata i w odróżnieniu od ko
gokolwiek świetnie pasował do tej roli.
Rozdział 58
Dokładnie pięć po szóstej rano pan Randolph Wohler wysiadł z samolotu British
Airways, który przyleciał z Nowego Jorku. Paszport i inne dokumenty jednoznacznie
potwierdzały jego tożsamość. Dobrze być w domu, pomyślał Wohler, czyli w
rzeczywistości Geoffrey Shafer. A będzie jeszcze lepiej, kiedy Londyn zniknie z mapy
Europy.
Celnicy bez pytania przepuścili pana po siedemdziesiątce. Tymczasem Shafer już
planował następne posunięcie: zamierzał odwiedzić dzieci. To było jego kolejne
zadanie. Zdziwił się, ale dawno przywykł od tego, żeby nie pytać Wilka o takie rzeczy.
Poza tym sam chciał je zobaczyć. Tatuś za długo przebywał poza domem.
Miał pewną rolę do zagrania, następną misję, następny fragment układanki. Dzieci
mieszkały teraz u młodszej siostry jego zmarłej żony, w niewielkim domu koło Hyde
Parku. Pamiętał ten dom. Z głową pełną wspomnień wsiadł do wynajętego jaguara.
Wcale nie tęsknił za swoją żoną, delikatną i głupią Lucy Rhys-Cousins. Zabił ją kiedyś
w supermarkecie Safewaya, w Chelsea, na oczach córek. To był prawdziwy akt
miłosierdzia. Córki bliźniaczki, Tricia i Erica, miały zapewne sześć lub siedem latek.
Syn Robert chyba skończył piętnaście. Shafer uważał, że lepiej im się wiodło bez
ciągle zapłakanej i skamlącej matki.
159
Zapukał do frontowych drzwi, nacisnął klamkę i przekonał się, że są otwarte.
Wszedł więc bez zaproszenia.
Szwagierka, Judi, bawiła się z dziewczynkami w dużym pokoju. Grały w monopol i
– zdaniem Shafera – wszystkie przegrywały. Żadna z nich nie była stworzona do
wygrywania.
–Tatuś wrócił! – zawołał z okrutnym uśmiechem. Potem
wycelował z beretty prosto w pierś kochanej cioci Judi. –
Milcz. Ani słowa. Nawet najmniejszego dźwięku. Nie kuś mnie,
żebym pociągnął za spust. To byłoby za łatwe, chociaż na
pewno przyjemne. Nienawidzę cię. Jesteś grubszą wersją twojej
ukochanej siostry.
Cześć, dzieciaki! Przywitajcie się z tatą. Wiecie, że przyjechałem tu aż z Ameryki,
żeby was zobaczyć?
Jego małe córeczki, rozkoszne bliźniaczki, zaczęły płakać, więc Shafer zrobił
jedyną rzecz, którą potrafił, aby przywrócić spokój w domu. Podszedł krok bliżej i
wymierzył pistolet w zalaną łzami twarz Judi.
–Powiedz im, żeby przestały beczeć. No już! Pokaż mi, że
naprawdę jesteś dobrą opiekunką.
Ciotka schyliła się i przytuliła dziewczynki do piersi. Płakały dalej, ale przynajmniej
nie było ich tak głośno słychać.
–Teraz posłuchaj, J
u
di. – Shafer zaszedł ją od tyłu i przy
tknął lufę do jej głowy Niestety, nie przyszedłem tutaj po
to, żeby cię wydymać i zastrzelić. Trochę szkoda, ale do rzeczy.
Mam wiadomość dla Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Prze
każesz im ją. Widzisz, co za ironia losu? Twoje nędzne, absur
dalne życie nabrało nowego znaczenia. Możesz w to uwierzyć?
Bo ja nie potrafię.
Ciocia Judi wyglądała na lekko ogłupiałą. Jeśli Shafer dobrze pamiętał, to było u
niej wręcz chroniczne. – Jak mam to zrobić? – wyjąkała. – Po prostu zadzwoń na
policję! A teraz zamknij się i słuchaj. Powiesz policji, że wróciłem i że już nikt nie jest
tu bezpieczny. Ani gliniarze, ani ich rodziny. Wejdziemy do nich, tak jak dziś do
ciebie.
160
Na wszelki wypadek powtórzył to dwa razy, bo nie był pewny, czy dobrze
zrozumiała. Potem popatrzył na Tricię i Erice, które go obchodziły tyle, co ohydne
porcelanowe lalki stojące na kominku. Nienawidził tych głupich i kruchych zabawek.
Kiedyś były własnością jego żony; traktowała je jak żywych ludzi.
–Co słychać u Roberta? – spytał, lecz nie usłyszał od
powiedzi.
Jak to? Dziewczynki miały ten sam zagubiony i smutny wyraz twarzy co ich matka
i bełkocząca ciotka. Nie powiedziały ani słowa.
–O Roberta pytam! O waszego brata! – ryknął Shafer na
całe gardło. Bliźniaczki znów zaczęły głośno płakać. –
Co
z nim? Co z moim synem? Opowiedzcie mi coś o swoim
bracie! Może wyrosły mu dwie głowy? Gadać!
–Nic mu nie jest. Wszystko w porządku – wykrztusiła
wreszcie Tricia.
–Tak, nic mu nie jest – szybko powtórzyła za siostrą Erica.
–Wszystko w porządku? No to dobrze – powiedział
Shafer. Po tym spotkaniu jeszcze bardziej gardził klonami
zmarłej Lucy.
Tęsknił natomiast za Robertem. Bywały chwile, że podobał mu się ten lekko
szurnięty chłopak.
–Dajcie buzi na pożegnanie – mruknął. – Jakbyście
zapomniały, to ciągle jestem waszym tatą- dodał. – Biedne
głupole.
Nie doczekał się pocałunku, a nie mógł ich zabić, więc w końcu wyszedł z tego
strasznego domu. Na odchodnym przesunął ręką po kominku i rozbił wszystkie lalki
o podłogę.
–To na'pamiątkę! – krzyknął przez ramię.
Rozdział 59
Żołnierze, którzy pełnili służbę w Iraku, skarżyli się, że wszystko wokół wydaje im
się absurdalne i pozbawione najmniejszego sensu. Taka jest chyba dzisiejsza wojna.
Odczułem to na własnej skórze.
Byliśmy grubo po terminie i żyliśmy niemal na kredyt. Przynajmniej tak mi się
zdawało. Miałem wrażenie, jakbym od kilku dni nie mógł zaczerpnąć powietrza.
Teraz, w asyście dwóch agentów z wydziału do spraw międzynarodowego
terroryzmu (ITS), leciałem do Londynu.
Geoffrey Shafer był w Anglii. Co gorsza, wcale się z tym nie krył. Ktoś chciał,
żebyśmy to wiedzieli.
Samolot wylądował na Heathrow tuż przed szóstą rano. Prosto z lotniska
pojechałem do hotelu w okolicach Victoria Street i spałem do dziesiątej. Po krótkim
odpoczynku wybrałem się „po sąsiedzku" na Broadway, do New Scotland Yardu.
Fajnie mieszkać w pobliżu pałacu Buckingham, Westminster Abbey i gmachu
parlamentu.
Wszedłem do biura inspektora Martina Lodge'a ze stołecznej policji. Lodge
skromnie mi wyjaśnił, że w zasadzie jest szefem miejscowej jednostki
antyterrorystycznej zwanej S013. W drodze na poranną odprawę opowiedział mi
trochę o sobie.
–Tak jak ty przyszedłem tutaj wprost z policji. Najpierw
162
byłem w SIS w Europie, a potem jedenaście lat w komendzie głównej. A jeszcze
wcześniej szkółka w Hendon i służba w roli krawężnika. Jednak wolałem być
detektywem. Znam języki obce, więc przenieśli mnie do S013.
Skorzystałem z okazji, że przerwał na chwilę, i wtrąciłem szybko:
–Sporo słyszałem o tutejszych antyterrorystach. Podobno
są najlepsi w Europie. Lata praktyki w wojnie z IRA.
Lodge uśmiechnął się pod wąsem. Prawdziwy uśmiech weterana.
–Czasem najlepiej uczyć się na błędach. W Irlandii było
ich naprawdę dużo. Ale jesteśmy już na miejscu, Alex. Wszyscy
czekają. Strasznie cię chcieli poznać. Tylko przygotuj się na
niebotyczne bzdury. Będziesz miał do czynienia z MI5 i MI6,
a oni żrą się dosłownie na każdym kroku. Nie przejmuj się tym.
I tak w końcu wszystko trafia do nas. No, może prawie wszystko.
Pokiwałem głową.
–Jak u nas biuro i CIA. Gdzieś to już widziałem.
Okazało się, że inspektor Lodge w niczym nie przesadzał,
mówiąc o „świętej wojnie". Zastanawiałem się, czy to przypadkiem nie blokuje
działań w Londynie. Kryzys kryzysem, ale… Na sali było też kilka osób ze Special
Branch. Szef gabinetu premiera. Plus całkiem spora delegacja londyńskich służb
medycznych i porządkowych.
Z cichym jękiem zająłem swoje miejsce – czekała mnie kolejna nudna nasiadowka.
Tylko się cieszyć. Jesteśmy po terminie – Wilk rozwala miasta! Miałem ochotę wyć z
rozpaczy.
Rozdział 60
Duży plażowy dom koło Monatuk na Long Island nie był własnością Wilka. Ot, po
prostu wynajęta buda, za czterdzieści patoli tygodniowo, nawet po sezonie. Rozbój w
biały dzień, pomyślał Wilk, ale specjalnie tym się nie przejmował. Zwłaszcza dzisiaj.
Bo w zasadzie było to całkiem fajne miejsce. Obszerna rezydencja w stylu
georgiańskim, na dwa piętra górująca nad uśpioną plażą, z wielkim basenem
osłoniętym przez ścianę budynku i żwirowym podjazdem, na którym stało teraz kilka
samochodów – same limuzyny, prowadzone przez silnych, muskularnych szoferów w
ciemnych garniturach.
Wszystko za moją kasę! – pomyślał z pewną goryczą. Mój pot, moja krwawica…
Dzisiaj czekało go spotkanie z kilkoma ludźmi z Czerwonej Mafii. Zabrał ich do
biblioteki czy raczej salonu, skąd rozciągał się rozległy widok na pustą plażę i
Atlantyk.
Udawali jego najlepszych, najbliższych przyjaciół. Kiedy wszedł do pokoju,
ściskali mu rękę, klepali po szerokich plecach
i kłamali, że cieszą się na jego widok. Tylko oni wiedzą, jak wyglądam.
Wewnętrzny krąg; ludzie, którym najbardziej zaufałem.
Lunch podano jeszcze przed jego przyjazdem, a potem cała
164
służba wyszła z domu. Wilk zajechał od tyłu i wszedł przez kuchnię. Nikt go nie
widział oprócz gości siedzących w salonie. Było ich dziewięciu. Wilk stanął przed
nimi i zapalił cygaro. Za zwycięstwo.
–Prosili mnie, żebym przedłużył termin ultimatum. Mo
żecie w to uwierzyć? – spytał, z satysfakcją puszczając
kółka z dymu.
Zgromadzeni za stołem Rosjanie gruchnęli zgodnym śmiechem. Na równi z
Wilkiem mieli w pogardzie obecne rządy i przywódców świata. Politycy z natury
rzeczy byli słabi. Kilku twardzielów także zmiękło z chwilą, kiedy dorwali się do
władzy. Tego już nic nie mogło zmienić.
–Przywal im! – krzyknął jeden z obecnych.
Wilk uśmiechnął się.
–Chyba w zasadzie powinienem. Lecz z drugiej strony
mają rację. Jeśli się zbytnio pospieszymy, to mimo woli też
przegramy. A może chcecie z nimi porozmawiać? Nadal czekają
na odpowiedź. Ciekawe, nie? Negocjujemy z rządem Stanów
Zjednoczonych, Anglii i Niemiec. Jakbyśmy byli czwartym
mocarstwem.
Wilk uniósł palec wskazujący, czekając na połączenie.
–Przewidywali, że zadzwonię…
–Wszyscy jesteście? – rzucił do słuchawki.
Byli.
–Bez pogawędek, bo nie mamy czasu. Moja decyzja: macie
dwa dni więcej, do siódmej czasu nowojorskiego. Ale… cena
dwukrotnie wzrosła!
Rozłączył się i powiódł wzrokiem po zebranych.
–No i co? Jak wam się to podoba? Wiecie, ile w tej chwili
dla was zarobiłem?
Zaczęli klaskać i krzyczeć radośnie.
Wilk został z nimi przez całe popołudnie. Słuchał fałszywych komplementów i
próśb przedstawianych w formie sugestii. Wieczorem pożegnał się ze swoimi
gośćmi, bo miał jeszcze parę spraw do załatwienia w Nowym Jorku.
165
–Zaraz przyjdą dziewczęta – obiecał na odchodnym. – Nowojorskie ślicznotki.
Prawie same modelki. Podobno najpiękniejsze dupy świata. Bawcie się.
Za moją kasę, pomysły i krwawicę.
Wsiadł do lotusa i pojechał na Long Island Expressway. W ręku ściskał czarną
gumową piłkę. Po pewnym czasie odłożył ją i sięgnął po komórkę. Wystukał jakiś
numer. Wysłał sygnał. Zamknął obwód. Odpalił zapalnik.
Nawet z tej odległości było słychać straszliwy huk wybuchu. Dom wyleciał w
powietrze. Wilk wzruszył ramionami. Kumple mu byli niepotrzebni. Nikogo już nie
potrzebował.
Zamoczit! Bomba bez wątpienia połamała im wszystkie kości.
Zapłata, zemsta.
To było coś pięknego.
Rozdział 61
Do Londynu dotarła wieść, że termin ultimatum został przedłużony o następne
czterdzieści osiem godzin. Odczuliśmy chwilową, dość niezwykłą ulgę. Godzinę
później dowiedzieliśmy się o wybuchu na plaży w Long Island. Zginęło kilku bossów
Czerwonej Mafii. Dlaczego? To też było dzieło Wilka? Mordował własnych ludzi?
Po długiej turze rozmów w Scotland Yardzie nie miałem już nic więcej do roboty.
Umówiłem się więc na dziesiątą z pewną znajomą z Interpolu. Spotkaliśmy się w
restauracji Cinnamon Club, w miejscu gdzie dawniej była Old Westminster Library
przy Great Smith Street.
Byłem już na tym etapie zmęczenia, że, jak to się mówi, „złapałem drugi oddech" i
wstąpiły we mnie nowe siły. A poza tym lubiłem Sondrę Greenberg. Uważałem jąza
najmądrzejszą policjantkę, z jaką kiedykolwiek przyszło mi pracować. Może umiałaby
mi jakoś pomóc w sprawie Wilka? Albo Łasicy? Nikt tak dobrze jak ona nie wiedział,
co się dzieje w przestępczym świecie Europy.
Najbliżsi przyjaciele zwracali się do niej Sandy. Na szczęście też należałem do tej
grupy. Sandy była wysoka, ładna, elegancka, trochę niezgrabna, ale dowcipna i
obdarzona wspaniałym poczuciem humoru. Uściskała mnie na powitanie i ucałowała
w policzki.
167
–Zawsze trzeba czekać na kryzys międzynarodowy, żebym się mogła z tobą
spotkać, Alex? A gdzie miejsce na miłość?
–Przecież zawsze możesz przylecieć do Waszyngtonu – powiedziałem, kiedy mnie
puściła. – Świetnie wyglądasz.
–Prawda? – Sandy się roześmiała. – Chodź, zarezerwowałam stolik w głębi sali.
Boże, strasznie fajnie, że jesteś.
Okropnie za tobą tęskniłam. Mimo tego całego cyrku też wyglądasz nie najgorzej.
Jak ty to robisz? Kolacja była w stylu hindusko-europejskim. W Stanach czegoś
takiego na pewno nie uświadczysz, przynajmniej nie w Waszyngtonie. Przez godzinę
rozmawialiśmy o sprawach zawodowych. Dopiero przy kawie atmosfera stała się
nieco luźniejsza. Zauważyłem złoty pierścionek i potrójną obrączkę na jej ręku.
–Piękne – powiedziałem.
–Od Katherine – odparła z uśmiechem. Katherine Grant była z nią już od
dziesięciu lat i we dwie stanowiły jedną z najszczęśliwszych par na świecie. Może to
skłaniało do głębszych refleksji, ale kto w tym wszystkim mógłby się połapać? Na
pewno nie ja. Nawet nie wiedziałem, co zrobić z własnym życiem.
–Wciąż się nie ożeniłeś – zauważyła Sandy. – Bystra jesteś. Parsknęła śmiechem.
–Jak to detektyw. Śledczy par excellence. Musisz mi wszystko opowiedzieć, Alex.
–Niewiele tego – westchnąłem. Własne słowa wprawiły mnie w zdumienie. –
Cholernie lubię pewną dziewczynę…
–No właśnie! – wtrąciła Sandy. – Kłopot w tym, że wszystkich cholernie lubisz.
Taki już jesteś. Lubiłeś nawet Kyle'a Craiga. Zaprzyjaźniłeś się z najgorszym
psychopatą.
–Z grubsza rzecz biorąc, pewnie masz rację. Ale Kyle to dawne dzieje. Już mi
przeszło. Na mur beton nie lubię Geoffreya
Shafera… i Ruska o przezwisku Wilk.
–Zawsze mam rację, mój drogi chłopcze. A zatem, kim
168
jest ta niezwykła dama, której złamałeś serce? Albo ona tobie. Jedno z dwojga,
jestem tego pewna. Dlaczego wciąż się męczysz? Uśmiechnąłem się mimo woli.
–Kolejna policjantka, w dodatku w stopniu inspektora.
Mieszka w San Francisco.
–Bardzo przyjemnie. Jesteś świetny, Alex. Ile to będzie?
Dwa tysiące mil od Waszyngtonu? Spotykacie się raz na
miesiąc?
Zawsze zmuszała mnie do śmiechu.
–Jak zwykle masz cięty język.
–To tylko kwestia wprawy. Więc jednak nie znalazłeś
sobie odpowiedniej babki. Szkoda. Naprawdę szkoda. Mam
parę przyjaciółek… Nie, nawet nie myślmy o tym. Pozwól,
że zadam ci osobiste pytanie. Myślisz, że pogodziłeś się
już
z utratą Marii?
To była cała Sandy. Niestrudzony detektyw, zawsze myśląca o tym, co inni
pomijali. Dziesięć lat temu moja żona Maria zginęła w ulicznej strzelaninie. Nigdy nie
ustalono sprawców – i na dobrą sprawę nie wiem, czy rzeczywiście z tym się
pogodziłem. Powtarzam: nie wiem. Może mi przejdzie dopiero wtedy, gdy morderca
znajdzie się za kratkami. Sprawa jest wciąż otwarta. Mimo upływu lat wspomnienia
wciąż bolały – i wolałem o tym nie myśleć.
–Nazywa się Jamilla Hughes i jestem nią oczarowany – powiedziałem. – To
wszystko, co w tej chwili przychodzi mi do głowy. Bardzo się lubimy. Czy to coś
złego?
Sandy uśmiechnęła się.
–Wcale nie musisz tego powtarzać, Alex. Lubicie się. Ale
nie powiedziałeś, że ją kochasz. Znam cię i wiem, że
„oczarowanie" to za mało, aby myśleć o poważnym związku. Mam
rację? Pewnie, że mam. Nigdy się nie mylę.
–Kocham ciebie – odparłem, kładąc nacisk na ostatnie
słowo.
Zachichotała.
169
–A zatem wszystko załatwione. Dzisiaj nocujesz u mnie.
–Ekstra. – Pokiwałem głową.
Roześmialiśmy się oboje, lecz pół godziny później Sandy odwiozła mnie na
Victoria Street i wysadziła przed hotelem.
–Wymyśliłaś coś? – zapytałem, zanim wysiadłem z taksówki.
–Pracuję nad tym.
Wiedziałem, że mnie nie zawiedzie, a w tej chwili potrzebna mi była każda pomoc,
jaką mogłem znaleźć w Europie.
Rozdział 62
Henry Seymour mieszkał niedaleko kryjówki Łasicy przy Edgware Road, w tak
zwanym Małym Libanie, pomiędzy Marble Arch i Paddington. W przeszłości był
agentem SAS. Pułkownik Shafer wybrał się do niego, lecz po drodze zachodził w
głowę, co się ostatnio stało z miastem, jego miastem – i w ogóle z całym cholernym
krajem. Zgroza.
Wzdłuż ulicy ciągnęły się arabskie sklepy, bary i kawiarnie. Już o ósmej rano w
powietrzu unosiły się ciężkie zapachy egzotycznych potraw: tabbuli, zupy z
soczewicy i b'steeya. Przed składem papierniczym dwóch starców paliło nargile.
Szlag by trafił! Co oni, kurwa, zrobili z moim krajem?
Henry Seymour wynajmował mieszkanie nad męskim sklepem odzieżowym. Łasica
wszedł na drugie piętro. Zapukał raz. Seymour od razu mu otworzył.
Shafer przyglądał mu się z pewną konsternacją. Ostatni raz widzieli się zaledwie
przed paroma miesiącami, ale od tamtego czasu Henry schudł co najmniej
trzydzieści funtów. Zamiast bujnej ciemnej czupryny miał na głowie zaledwie kilka
siwych kosmyków.
Łasica z trudem w nim rozpoznał dawnego kumpla z wojska, jednego z
najlepszych ekspertów od rozwałki. We dwóch brali udział w operacji „Pustynna
Burza", a potem walczyli jako
171
najemnicy w Sierra Leone. W „Pustynnej Burzy" Shafer i Seymour wchodzili w
skład grupy operacyjnej 22. pułku SAS. Ich zadanie polegało głównie na tym, żeby
siać zamęt na tyłach wroga. Pod tym względem Henry i Shafer nie mieli sobie
równych.
Biedny Henry nie wyglądał teraz na groźnego, ale pozory czasami mylą. Może tak
było i tym razem?
–Mam dla ciebie ważne zadanie – oznajmił Shafer. –
Jesteś gotów?
Henry Seymour się uśmiechnął. Brakowało mu kilku przednich zębów.
–Mam nadzieję, że samobójcze – mruknął.
–Prawdę mówiąc, to nawet niezły pomysł-odparł Łasica.
Usiadł koło Henry'ego i wyjaśnił mu, o co chodzi. Dawny
kumpel wysłuchał go z zainteresowaniem i energicznie pokiwał głową.
–Zawsze chciałem rozpieprzyć Londyn – powiedział. –
Świetnie nadaję się do tej roboty.
–Wiem – rzekł Łasica.
Rozdział 63
Doktor Stanley S. Bergen ze Scotland Yardu przemawiał do kilkuset osób
zgromadzonych w pełnej po brzegi sali narad. Byli wśród nich przedstawiciele
stołecznej policji i innych służb państwowych. Doktor Bergen był już po
sześćdziesiątce, ale nadal miał niezaprzeczalny autorytet.
Mówił bez kartki. Do końca przemowy nikt z nas ani na moment nie spuścił z
niego oka. Wszystkim dokuczała bolesna świadomość, że w zasadzie żyjemy
wyłącznie na kredyt.
–Osiągnęliśmy punkt krytyczny, w którym należy wdrożyć w życie plan awaryjny
dla Londynu – mówił Bergen. – Główna odpowiedzialność spoczywa teraz na London
Resilience Forum. Mam do nich pełne zaufanie. Wy też możecie im zaufać.
Pokrótce powiem, co zamierzamy. Z chwilą gdy otrzymamy jakikolwiek sygnał o
nadchodzącej katastrofie, wszyscy nadawcy publiczni i prywatni oddadzą nam swój
czas antenowy. Roześlemy wiadomość do sieci komórkowych i na pagery.
Wykorzystamy też mniej efektywne metody przekazu: syreny, głośniki umieszczone
na samochodach i tak dalej.
Chyba nie trzeba mówić, że mieszkańcy Londynu dowiedzą się o zagrożeniu tylko
wtedy, gdy informacja o tym dotrze do nas z pewnym wyprzedzeniem.
Zaplanowaliśmy także telewi-
173
zyjne wystąpienie głównego komendanta policji albo ministra spraw
wewnętrznych.
W razie ataku bombowego lub chemicznego do obszaru objętego katastrofą
zostaną skierowane wydzielone oddziały policji i straży pożarnej. Po dokładnym
rozpoznaniu wspomniany obszar zostanie odizolowany od reszty miasta i podzielony
przez policję i strażaków na trzy strefy: gorącą, ciepłą i zimną.
Poszkodowani ze strefy gorącej -jeśli jeszcze będą żyli – zostaną w niej do
zakończenia pełnego odkażania, pod warunkiem że taka procedura w ogóle okaże się
możliwa.
W ciepłej strefie ulokujemy służby medyczne i dodatkowe jednostki straży
pożarnej. Tam też będą ruchome punkty odkażania.
W strefie zimnej pozostaną wozy dowodzenia, laboratoria śledcze i karetki do
przewozu rannych.
Doktor Bergen przerwał na chwilę i popatrzył na nas. Miał poważną minę, ale
jednocześnie widać po nim było, że naprawdę lęka się o swoje miasto i jego
mieszkańców.
–Niektórzy z państwa pewnie zauważyli, że nie użyłem
słowa „ewakuacja". Chodzi po prostu o to, że w tych warunkach
ewakuacja miasta jest fizycznie niemożliwa. Musielibyśmy
zacząć teraz, ale wiadomo przecież, że odrażający i złośliwy
Wilk grozi nam natychmiastową akcją odwetową, gdybyśmy
poczynili jakiekolwiek kroki zmierzające do usunięcia ludzi
z miejsca zagrożenia.
Rozdano mapy i dodatkowe materiały kryzysowe. Nastrój wśród zebranych był
najgorszy z możliwych.
Spojrzałem w dokumenty, które mi wręczono. W tej samej chwili podszedł do
mnie Martin Lodge.
–Dzwonił Wilk – szepnął. – Na pewno cię to zaciekawi.
Pochwalił plan i zgodził się z Bergenem, że ewakuacja nie
wchodzi w rachubę…
Nagle całym budynkiem wstrząsnął huk potężnej eksplozji.
Rozdział 64
Kiedy wreszcie udało mi się zejść na parter i dotrzeć na miejsce wybuchu,
zobaczyłem totalny chaos. Znany na całym świecie szyld Scotland Yardu uległ
zupełnemu zniszczeniu. Tam gdzie kiedyś było wejście od strony Broadwayu, teraz
ziała dymiąca dziura i piętrzyły się stosy gruzu. Szczątki czarnego mikrobusu tkwiły
wbite w chodnik.
Wcześniej zapadła pospieszna decyzja, że zostajemy „na pozycjach". Nikt nie
kwapił się do ucieczki. Moim zdaniem to było słuszne, a przynajmniej świadczyło o
odwadze. W centrum kryzysowym zastałem kilkanaście osób, w tym Martina
Lodge'a. Przygaszono światła i puszczono film zarejestrowany przez kamery wideo
na zewnątrz budynku.
Usiadłem, żeby go obejrzeć. Odruchowo zerknąłem w dół i zobaczyłem, że ręce mi
się trzęsą.
Film pokazywał fragment ulicy i uzbrojonych policjantów, pilnujących ogromnego,
imponującego gmachu. Nagle na Cax-ton Street pojawiła się czarna furgonetka.
Pędziła pod prąd w stronę głównego wejścia do Scotland Yardu. Przecięła Broadway
i uderzyła w barierę przed drzwiami. Niemal od razu nastąpiła gwałtowna eksplozja.
Na filmie była bezgłośna. Blask wybuchu oświetlił cały budynek.
175
Usłyszałem, że ktoś coś mówi na drugim końcu sali. Martin Lodge wyszedł przed
zebranych.
–Nasz wróg to terrorysta w pełnym tego słowa znaczeniu.
Chce nam pokazać, że jesteśmy zupełnie bezradni. Chyba
do
wszystkich to dotarło, prawda? Najciekawsze, że poza
kierowcą
furgonetki nikt nie zginął. Może Wilk ma jednak choć
trochę
litości?
–To nie litość, tylko część planu – odpowiedział mu jakiś
głos z ostatniego rzędu. To był mój głos, chociaż tak
zmieniony,
że niemal go nie rozpoznałem.
Rozdział 65
Resztę dnia spędziłem w Scotland Yardzie. Potem przespałem się na kanapie.
Wstałem o trzeciej nad ranem i od razu usiadłem do roboty. Termin drugiego
ultimatum mijał o północy. Nikt nie wiedział, co się potem stanie.
O siódmej, w pełnej gotowości bojowej, pojechaliśmy policyjną furgonetką do
Feltham, w pobliżu lotniska Heathrow. Był ze mną Martin Lodge i trzech detektywów
z policji miejskiej. Dostaliśmy specjalne pozwolenie na noszenie broni. To już dużo
lepiej.
W czasie jazdy Lodge pokrótce opisał sytuację.
–Nasi ludzie, do spółki z agentami Special Branch, bez
przerwy patrolują Heathrow. Współpracujemy także z
ochroną
lotniska. Na dachu jednego z pobliskich budynków
zauważono
człowieka z wyrzutnią rakietową. Od tamtej pory mamy go
na
oku. Z oczywistych względów, o których nam dobitnie
przypomniano wczoraj, nie podjęliśmy żadnej akcji. Z tego, co
wiemy,
podejrzany obserwuje okolicę. Co do tego nie mam
najmniejszych wątpliwości.
–Kto jest w budynku? – zapytał jeden z policjantów. –
Mamy jakieś rozpoznanie?
177
–Dom został wynajęty przez firmę budowlaną. Pakistańską,
jeżeli to ma jakieś znaczenie. Na razie nie wiemy, kto w nim
przebywa. Stoi zaledwie kilkaset jardów od pasów startowych.
Muszę mówić coś więcej?
Spojrzałem na niego. Lodge siedział z rękami ciasno splecionymi na piersi.
–Paskudna sprawa – mruknął. – To mało powiedziane,
co?
–Też odnoszę takie wrażenie, od chwili kiedy poznałem
Wilka. Uwielbia znęcać się nad ludźmi.
–Domyślasz się, kim jest naprawdę? Co go skłania do tych
wszystkich zbrodni?
–Bez przerwy zmienia wygląd i tożsamość. On… a może
ona? Bądź co bądź parę razy miałem go na wyciągnięcie
ręki.
Może nareszcie nam się uda.
–Im szybciej, tym lepiej.
Kilka minut później byliśmy już w Feltham. Lodge zapoznał mnie z członkami
angielskiej grupy operacyjnej SOI9, której powierzono nadzór nad całą akcją. W
okolicznych domach zainstalowano policyjne monitory. Obraz trafiał do nas co
najmniej z sześciu kamer.
–Siedzimy tu jak w kinie – zaczął narzekać Lodge,
kiedy obejrzeliśmy kawałek nagrania. – Nic nie możemy
zrobić.
Cholerny pat. Nie powinniśmy tu przyjeżdżać. To było wbrew rozkazom Wilka. Ale
mieliśmy biernie czekać?
Lodge miał spis wszystkich lotów przewidzianych na dzisiaj rano. W ciągu
najbliższej godziny na Heathrow oczekiwano co najmniej trzydziestu samolotów.
Kilku z Eind-hoven, trzech z Edynburga, dwóch z Aberdeen i lotu British Airways z
Nowego Jorku. Wprawdzie była mowa, żeby odwołać wszystkie przyloty na Heathrow
i Gatwick, ale nikt jeszcze nie podjął wiążącej decyzji. Samolot z Nowego Jorku
powinien wylądować mniej więcej za dziewiętnaście minut.
178
Jeden z policjantów wskazał na ekran. – Ktoś jest na dachu! Tam! Tam! Dwa
monitory przekazywały obraz dachu filmowany z dwóch przeciwległych kamer.
Zobaczyłem ciemno ubranego mężczyznę. Po chwili przez otwartą klapę wyszedł
drugi. Niósł ze sobą ręczną wyrzutnię rakiet typu ziemia-powietrze. – A niech go
szlag trafi! – ktoś syknął. Wszystkich ponosiły nerwy. Mnie też.
–Skierować wszystkie samoloty na inne lotniska! – warknął Lodge. – Nie mamy
wyboru. Snajperzy na stanowiskach?
Dostał odpowiedź, że strzelcy SOI9 trzymają cały dach pod ostrzałem.
Tymczasem wszyscy wlepialiśmy wzrok w dwóch facetów widocznych na ekranie.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że szykują się do zestrzelenia samolotu. Jak
zahipnotyzowani patrzyliśmy na tę straszną scenę z przeświadczeniem, że nic więcej
nie możemy zrobić. – Poczekacie sobie, kutasy! – rzucił wściekle Lodge w stronę
monitora. – Żaden samolot nie nadleci! Jak wam się
to podoba?
–Wyglądają mi na Arabów – powiedział jeden z detektywów. – To na pewno nie
Rosjanie. – Nie ma zezwolenia na otwarcie ognia – oznajmił telegrafista ze
słuchawkami na uszach. – Nadal czekamy. – Co tam się dzieje, do cholery?! –
podniesionym, niemal piskliwym gło$em jęknął Lodge. – Trzeba ich zlikwidować!
Prędzej…
Nagle rozległo się echo strzałów! Słyszeliśmy to na przekazie
wideo. Człowiek z wyrzutnią osunął się na ziemię. Nie wstał,
nie ruszał się. Sekundę później upadł drugi. Dwa czyste strzały
prosto w głowę.
–Co jest grane?! – zawołał ktoś w furgonetce. Potem
wszyscy zaczęli kląć i krzyczeć.
–Kto dał rozkaz? Co się tam dzieje? – chciał wiedzieć Lodge.
179
Początkowo nikt nie mógł uwierzyć w odpowiedź. To nie nasi snajperzy. Ktoś inny
zastrzelił dwóch domniemanych zamachowców.
Obłęd.
Czysty obłęd.
Rozdział 66
Chyba nikt, kto choć trochę był przy zdrowych zmysłach, nie umiałby przewidzieć
takiego obrotu zdarzeń. To zakrawało na szaleństwo. Nie mieliśmy pojęcia, co się
dzieje, a tymczasem termin ultimatum upływał już za parę godzin. Kto mógł coś
wiedzieć? Może premier? Prezydent? Kanclerz Niemiec?
Każda godzina stawała się torturą. Potem bolała już każda minuta. Mogliśmy tylko
modlić się po cichu, żeby w miarę szybko zapłacono okup. Jak żołnierze w Iraku,
powtarzałem w myślach. To właśnie my. Świadkowie absurdu.
Po powrocie do Londynu dla uspokojenia nerwów wybrałem się na krótki spacer
w okolice Westminster Abbey. Tutaj co krok czuło się potężny powiew historii i
chwały. Po ulicach kręciło się trochę ludzi, ale samochodów było raczej niewiele,
zwłaszcza na Parliament Sąuare. Po drodze minąłem zaledwie kilku przechodniów i
turystów. Ludzie w Londynie nie wiedzieli dokładnie, co się święci, lecz domyślali się,
że nic dobrego.
Kilka razy dzwoniłem do domu, do Waszyngtonu. Nikt nie odbierał. A może jednak
Nana się przeniosła? Dzieciaki były u ciotki Tii w Marylandzie. Rozmawiałem z nimi.
Nie wiedziały, gdzie jest Nana Mama. Jeszcze jedno zmartwienie – i to akurat teraz.
Można było jedynie czekać, ale to czekanie doprowadzało
181
nas do szału. Brakowało jakiegoś punktu zaczepienia. I to nie tylko w Londynie –
także w Nowym Jorku, Waszyngtonie i we Frankfurcie. Nie padło żadne
oświadczenie. Plotkowano za to, że okupu nie będzie. Żaden rząd nie chciał dalszych
negocjacji z terrorystą. Przecież nie mogli poddać się bez walki. Zatem, co dalej?
Walka?
Znów minął termin. Miałem wrażenie, że gramy w oszalałą rosyjską ruletkę.
Tej nocy nie było zartiachów w Londynie, Nowym Jorku, we Frankfurcie i w
Waszyngtonie. Wilk nie mścił się od razu. Wolał nas trzymać w niepewności.
Jeszcze raz rozmawiałem z dziećmi, ciotką i nareszcie z Naną. W Waszyngtonie
panował spokój. Nana powiedziała, że najzwyczajniej w świecie poszła na spacer z
Kaylą. Wszystko w porządku. Byłaś na spacerze w parku, Nano? – pomyślałem.
Około piątej rano c^asu londyńskiego rozeszliśmy się do domów. Każdy z nas
marzył o chwili wypoczynku. Mimo to nie wiedziałem, czy zdołam spokojnie zasnąć.
Zdrzemnąłem się przez kilka godzin. Obudził mnie telefon. Dzwonił Martin Lodge,
–Co się stało? – Gwałtownie usiadłem na łóżku. – Co zrobił?!
Rozdział 67
–Nic się nie stało, Alex. Uspokój się. Jestem na dole, przy
recepcji. Nic się nie stało. Może to wszystko tylko blef. Miejmy
taką nadzieję. Ubierz się i chodź tutaj. Zapraszam cię do siebie
na śniadanie. Poznasz moją rodzinę. Żona też chce cię poznać.
Potrzebna ci chwila luzu. Każdemu to się przyda.
Miałem odmówić? Po tym, co ostatnio przeżyliśmy razem? Pół godziny później
siedziałem w jego volvo i jechaliśmy w stronę Battersea, czyli na drugą stronę rzeki
od Westminsteru. Po drodze Martin wciąż mówił o śniadaniu i o swojej rodzinie. Obaj
mieliśmy włączone pageiy, lecz nie chcieliśmy wracać do gróźb Wilka. Przynajmniej
przez godzinę.
–Moja żona jest Czeszką. Klara Cernohosska, urodzona
w Pradze. Ale teraz stała się prawdziwą Angielką. Słucha
Virgin, XFM i wszystkich talk-show w BBC. Ale śniadanie
zrobi czeskie. Specjalnie na twoją cześć. Sam zobaczysz, jakie
to pyszne. Mam nadzieję. Nie, nie… Na pewno będzie ci
smakowało.
Też byłem o tym przekonany. Martin z uśmiechem opowiadał mi o swoich
dzieciach.
–Najstarsza córka ma na imię Hana. Wiesz, kto to wymyś
lił? Podpowiem ci, moje dzieciaki to kolejno Hana, Daniela
i Jozef. Nieźle, prawda? Hana ma niezłego hopla na punkcie
183
Trinny i Susannah z programu What not to wear. Skończyła czternaście lat, Alex.
Dany uwielbia grać w hokeja w Battersea Park, ale jednocześnie chce zostać
baletnicą. Joe uznaje tylko piłkę nożną, skateboard i playstation. No, chyba już wiesz
wszystko. A wspominałem ci, że śniadanie będzie w tradycyjnym czeskim stylu?
Po kilku minutach byliśmy w Battersea. Martin mieszkał w solidnym wiktoriańskim
domu z czerwonej cegły, o dachu pokrytym łupkówką i z dużym ogrodem. Ładnie,
miło, grzecznie i w zgodzie z otoczeniem. Ogród był kolorowy, dobrze utrzymany i
wyglądem zdradzał, że ktoś w tej rodzinie ma swoje priorytety.
Wszyscy czekali na mnie w jadalni, bo Klara właśnie podała do stołu. Martin
dokonał stosownej prezentacji i przedstawił mi nawet kota imieniem Tygrysek. Z
miejsca poczułem się jak w domu… i zatęskniłem za swoimi. Przez pewien czas było
mi bardzo smutno.
Żona Martina kolejno wymieniała nazwy wszystkich potraw.
–Alex, to jest kolące, czyli kołacz z serem. Rohliky -
bułki. Turka, czyli tak zwana kawa po turecku. Parek, dwa
rodzaje kiełbas, specjalność tego domu.
Popatrzyła na starszą córkę, Hanę, w równej mierze podobną do obojga rodziców.
Wysoka, szczupła, nawet ładna, lecz z orlim nosem ojca.
–Hana?
Dziewczynka uśmiechnęła się do mnie.
–Co pan woli? Jajka na miękko? Vejce na mekko! A może
michand vejcel Smazena vejcel Czy omeleta?
Wzruszyłem ramionami.
–Niech będzie michand vejce.
–Znakomicie – pochwaliła mnie Klara. – Bezbłędna
wymowa. Nasz gość jest prawdziwym poliglotą.
–Świetnie – bąknąłem. – A co zamówiłem?
–Zwykłą jajecznicę – zachichotała Hana. – Do tego
pasują rohliky i parek
184
–Bułki i kiełbasa – powiedziałem. Dziewczynki nagrodziły mój występ brawami.
I tak to trwało przez jakąś godzinę. Było mi bardzo przyjemnie. Klara zadawała mi
mnóstwo pytań o życie w Stanach i moją rodzinę. Sama opowiadała mi o
amerykańskich książkach, które lubiła czytać – głównie o kryminałach i o „Ver-
nonie", który niedawno zdobył Booker Prize. Mówiła o nim:
–Świetna powieść, ukazująca wszystkie szaleństwa waszego kraju. W podobny
sposób Giinther Grass opisał
Niemcy
w Blaszanym bębenku. Powinieneś to przeczytać, Alex.
–Ja tam mieszkam – odparłem skromnie.
Dopiero po śniadaniu dzieciaki się przyznały, że oprócz nazw, które wymieniły
wcześniej, nie znają więcej słów po czesku. Potem sprzątnęły ze stołu talerze i
zabrały się do zmywania.
–Aa… jeszcze jest ty vejce jsou hnusny – przypomniał
sobie ośmioletni Jozef, czyli Joe.
–Aż się trochę boję zapytać, co to znaczy.
–„To są wielkie jaja" – odparł i roześmiał się jak mały urwis.
Rozdział 68
Po wizycie u Martina i Klary nie miałem już praktycznie nic więcej do roboty.
Mogłem jedynie myśleć o Wilku, i o tym, gdzie nastąpią kolejne zamachy. Tyle że nikt
nie był pewny, czy w ogóle nastąpią… Wróciłem do hotelu, pospałem kilka godzin, aż
wreszcie postanowiłem wybrać się na spacer. Potrzebowałem dłuższej chwili
zupełnej samotności.
Działo się jednak coś dziwnego. Już na Broadwayu odniosłem niemiłe wrażenie,
że ktoś mnie śledzi. Nie, to nie były żadne urojenia. Próbowałem go nakryć, ale
okazał się dla mnie za sprytny. A może raczej nie znałem wszystkich szpiegowskich
sztuczek? Zapewne lepiej dałbym sobie radę na znanym gruncie, czyli w
Waszyngtonie. Ale w Londynie? Wodziłem wzrokiem po przechodniach i nie
wiedziałem, kto tu nie pasuje. Oczywiście poza mną.
Na chwilę wszedłem do Scotland Yardu. Jak dotąd Wilk się nie odezwał. Żadnych
ataków. W zagrożonych miastach pełen spokój. Cisza przed burzą?
Spacer przez Whitehall, obok Downing Street numer 10, do Trafalgar Sąuare i z
powrotem zabrał mi ponad godzinę. W nieco lepszym nastroju skręciłem do hotelu i
znów po-186
czułem, że ktoś za mną idzie. Kto? Nadal nikogo nie widziałem.
Z hotelu zadzwoniłem do dzieci i ciotki Tii. Potem pogawędziłem z Naną, która
zupełnie sama została w domu przy 5. Ulicy.
–Strasznie tu cicho – powiedziała pół żartem, pół serio. –
Ale wolałam, jak był hałas. Tęsknię za wami.
–Ja też, Nano.
Myślałem, że się trochę zdrzemnę, więc położyłem się w ubraniu i zasnąłem jak
kamień. Obudził mnie telefon. Nie zaciągnąłem zasłon przed zaśnięciem, ale za
oknem było już zupełnie ciemno. Spojrzałem na zegarek. Jezu! Czwarta nad ranem.
Chyba nareszcie trochę odespałem kilka poprzednich nocy.
–Alex Cross – rzuciłem do słuchawki.
–Tu Martin. Właśnie wsiadam do samochodu. Wilk wyznaczył nam zbiórkę koło
parlamentu, od strony Stranger's
Entrance. Podjechać po ciebie?
–Dzięki, ale nie trzeba. Piechotą będę dużo szybciej.
Spotkamy się na miejscu.
O tej porze koło parlamentu? To nie wróżyło nic dobrego.
Pięć minut później byłem na Victoria Street i szybkim krokiem zmierzałem do
Westminster Abbey. Nie ulegało nawet najmniejszej wątpliwości, że Wilk szykował
jakiś paskudny kawał. Będzie bolało jak cholera. Może nam powie, że za chwilę zrzuci
bomby na cztery miasta? Nie zdziwiłbym się. Nic mnie już nie dziwiło.
–Cześć, Alex. To śmieszne, że się spotykamy.
Jakiś człowiek wychynął z cienia. Wcześniej go nie zauważyłem. Chyba wciąż
byłem trochę śpiący, a już na pewno zamyślony. Nie rozglądałem się na boki.
Przystanął w świetle. Dopiero wtedy zobaczyłem, że ma pistolet. Celował mi
prosto w serce.
–Wszyscy są święcie przekonani, że już na dobre zwiałem
z tego kraju, ale ja jeszcze z tobą nie skończyłem. Muszę cię
187
zabić. Chcę, żebyś dokładnie wiedział, że umierasz. Tak jak teraz. Ciągle
marzyłem o tej chwili. Może ty też?
To był Geoffrey Shafer. Zadziorny, pewny siebie i swojej przewagi. Może właśnie
dlatego nie myślałem, co robię, ani nie wahałem się nawet przez moment. Skoczyłem
na niego. Podświadomie czekałem na huk wystrzału.
Naprawdę strzelił, ale nie trafił. Przynajmniej tego nie poczułem. Prawdopodobnie
kula poszła bokiem. Zresztą nieważne. Shafer ciężko grzmotnął plecami o betonową
ścianę. Widziałem w jego oczach ból i zaskoczenie. To mi zupełnie wystarczyło.
Pistolet z trzaskiem upadł na chodnik.
Uderzyłem Shafera w brzuch, chyba poniżej pasa, a może nawet w krocze. Dobrze
mu tak. Jęknął głucho, musiało więc go nieźle zaboleć. Ale mnie było mało. Chciałem
go zabić tu, na ulicy. Znów go walnąłem w bebech, aż przysiadł. Czułem, że słabnie.
Cofnąłem rękę i zdzieliłem go prosto w skroń. A potem z lewej poprawiłem w
szczękę. Zatoczył się, ale nie upadł.
–To wszystko, co potrafisz, Cross? – warknął. – No to
popatrz!
Miał sprężynowca. Cofnąłem się, lecz w tej samej chwili zrozumiałem, że jest
zamroczony. Nie mogłem przegapić takiej szansy. Rąbnąłem Shafera w nos i
usłyszałem zgrzyt pękającej kości. Jeszcze nie upadł. Chlasnął nożem. Dopiero gdy
mi przeciął rękę, uświadomiłem sobie, iż mam niebywałe szczęście, że wciąż żyję.
Zyskałem jednak trochę na czasie, żeby wyciągnąć broń z kabury.
Shafer rzucił się na mnie. Nie jestem pewny, czy widział mój pistolet. Być może
myślał, że w Londynie nie będę uzbrojony.
–Nie! – krzyknąłem. Zdążyłem tylko tyle.
Strzeliłem mu prosto w pierś. Znowu zatoczył się na ścianę
i powoli osunął na ziemię.
Przypatrywał mi się ze zdumieniem. Chyba dopiero teraz dotarło do niego, że
wcale nie był nieśmiertelny.
188
–Jebany… Cross – wymamrotał. – To skurwysyn… Pochyliłem się nad nim. – Kim
jest Wilk? Gdzie go można znaleźć? – Idź do diabła – powiedział, umarł i sam poszedł
do piekła.
Rozdział 69
Most londyński się wali, Wali się, wali się…
Kilka minut po niesławnym zgonie Geoffreya Shafera jego dawny kumpel, niejaki
Henry Seymour, podjechał jedenastoletnią białą furgonetką nad Tamizę. Nie bał się
śmierci. Ani "trochę. Mało tego, wręcz na nią czekał.
Było po wpół do piątej. Na Westminster Bridge panował już spory ruch. Seymour
zaparkował jak najbliżej rzeki, wszedł na wspaniały stary most, oparł się o balustradę
i spojrzał na zachód. Uwielbiał patrzeć z tego miejsca na Big Bena i gmach
parlamentu. Zawsze tu bywał jako mały chłopiec, kiedy przyjeżdżał do Londynu na
wycieczkę z Manchesteru.
Tego ranka widział dosłownie wszystko. Niechętnym wzrokiem popatrzył na drugą
stronę Tamizy, na wielkie London Eye. Rzeka była tak ciemna jak poranne niebo.
Lekko słona woń ryb wisiała w powietrzu. W pobliżu mostu czekały jeszcze śpiące,
niebieskie autokary. Pierwsi pasażerowie mieli przybyć dopiero za godzinę.
Nie tym razem, pomyślał Seymour. Nie dzisiaj. To się wam nie uda, dopóki tutaj
czuwa stary dzielny Henry.
Wordsworth napisał kiedyś na Westminster Bridge (chyba
190
Wordsworth – tego akurat nie był zupełnie pewny): „To chyba najprawdziwszy
widok na tej ziemi". Henry na zawsze zapamiętał jego słowa, choć w gruncie rzeczy w
dupie miał poezję i poetów.
Lepiej napiszcie o tym, co się zaraz stanie. Jakiś wiersz o mnie. Niech tam będzie
most, biedny Henry Seymour i wszyscy nieszczęśnicy, którzy mieli pecha znaleźć się
tu dziś rano.
Wrócił do samochodu.
O piątej trzydzieści cztery pośrodku mostu strzelił jasny płomień. To
eksplodowała furgonetka Henry'ego Seymoura. Przęsło wygięło się i pękło. Runęły
filary. Potrójne latarnie wyleciały w górę niczym kwiaty wyrwane podmuchem
niesamowicie silnego wiatru. Przez moment panowała śmiertelna cisza. Duch
Seymoura odpłynął gdzieś daleko. Potem w całym Londynie rozległ się jęk syren.
Wilk zadzwonił do Scotland Yardu i przyznał, że to jego sprawka.
–Jak widzicie, zawsze dotrzymuję słowa – westchnął. – W przeciwieństwie do
was. Ciągle burzycie pomost, który usiłuję zbudować między nami. Rozumiecie, co
mówię? Do kogoś to dociera? Most runął… ale na tym nie koniec. Za dobrze się
bawię, żeby teraz przerwać.
Zemsta.
Część czwarta
Miejsce zbrodni: Paryż
Rozdział 70
Tor próbny był znajomy, położony zaledwie trzydzieści siedem mil na południe od
Paryża. Wilk zjawił się tam, żeby sprawdzić prototyp samochodu wyścigowego. Tym
razem miał ze sobą towarzystwo.
Obok szedł dawny agent KGB, od lat doglądający interesów Wilka we Francji i w
Hiszpanii. Nazywał się Ilja Frołow i jako jeden z niewielu znał prawdziwą twarz
swojego pryncypała. Inni na ogół już nie żyli. Co prawda Frołow uważał się za
przyjaciela Wilka, lecz z niepokojem myślał o spotkaniu. – Cudo! – zawołał Wilk na
widok czerwonego porsche fabcar. Podobny model jeździł już w wyścigu Rolex 24 na
torze Daytona.
–Po prostu kochasz swoje samochody – powiedział Ilja. – Zawsze taki byłeś.
–Gdy dorastałem w podmoskiewskiej wsi, to nie wierzyłem, że kiedykolwiek w
życiu wsiądę do własnego auta. Tymczasem teraz mam ich tyle, że już się trochę
pogubiłem. Chodź,
przejedziemy się. Wskakuj, przyjacielu. Ilja Frołow pokręcił głową i uniósł ręce w
geście protestu. – Nie, nie… To nie dla mnie. Nie znoszę szybkiej jazdy, hałasu i tak
dalej. – Nie wygłupiaj się – powiedział Wilk. Otworzył drzwi
195
od strony pasażera. – Wsiadaj, Ilja. Przecież samochód nie
gryzie. Nigdy nie zapomnisz tej przejażdżki.
Frołow roześmiał się wymuszenie, a potem zaczął kasłać.
–Tego się właśnie obawiałem.
–Na zakończenie pogadamy o tym, co nas jeszcze czeka.
Dobrze wiesz, że cała forsa jest już w zasięgu ręki. Z dnia
na
dzień coraz bardziej miękną. Mam pewien plan. Mówię ci:
będziesz bogaty, Ilja.
Wilk usiadł za umieszczoną z prawej strony kierownicą. Włączył rozrusznik.
Błysnęły lampki na desce rozdzielczej, samochód zatrząsł się i warknął. Wilk z
uśmiechem spojrzał na pobladłą twarz Frołowa. Na swój sposób lubił tego drania.
–Siedzimy prosto na silniku. Zaraz tu zrobi się gorąco.
Może ze sto trzydzieści stopni. Po to wzięliśmy kombinezony.
No i ten hałas. Włóż kask, Ilja. Dobrze ci radzę.
Nagle ruszyli!
Wilk nareszcie był w swoim żywiole. Cieszyła go szybkość i niesamowita, wręcz
zwierzęca siła, którą emanował jeden z najwspanialszych samochodów świata. Przy
tej prędkości kierowca musiał skupić się na prowadzeniu. Wszystko inne nie miało
żadnego znaczenia. Nic nie istniało poza szarą nawierzchnią toru. Tymczasem
porsche stał się ucieleśnieniem mocy: ryk – bo kabina nie była wyciszona – i
wibracja… Dzięki twardszemu zawieszeniu samochód ciaśniej wchodził w zakręt.
Nacisk na ciała obu pasażerów dochodził nawet do sześciuset funtów.
Boże, co za wspaniałe cacko… Wręcz doskonałe. Ten, kto je zrobił, musiał być
geniuszem.
Więc jest nas jeszcze kilku na tym świecie, pomyślał Wilk. Mogłem tego się
spodziewać.
Wreszcie zwolnił i skręcił na pobocze. Zjechał z toru, wysiadł, zdjął kask,
potrząsnął głową i krzyknął w niebo:
–To wspaniałe! Boże, co za przeżycie… Ze sto razy lepsze
od seksu. Zajeździłem już niejedną suczkę, ale i tak wolę
samochody!
196
Popatrzył na roztrzęsionego, bladego Frołowa. Biedny Ilja.
–Przykro mi, przyjacielu – łagodnie powiedział Wilk. – Niestety, nie nadajesz się
do dalszej jazdy. Poza tym wiesz o wszystkim, co zaszło w Paryżu.
Zastrzelił go obok toru i po prostu odszedł. Ani razu nie spojrzał za siebie. Nie
zadawał się z nieboszczykami.
Rozdział 71
Jeszcze tego samego dnia Wilk zjawił się w zagrodzie, trzydzieści mil na
południowy wschód od toru próbnego. Przyjechał pierwszy, po cichu wsunął się do
kuchni i nie zapalając światła, usiadł za stołem. Po pewnym czasie przybył Artur
Nikitin. Zgodnie z rozkazem przyszedł zupełnie sam. Też kiedyś był agentem KGB,
całkowicie oddanym swojej służbie. Potem pracował dla Frołowa, głównie jako
handlarz bronią.
Wilk usłyszał jego kroki na tylnych schodach.
–Nie zapalaj światła! – zawołał. – Chodź do środka.
Nikitin otworzył drzwi i wszedł do kuchni. Był wysoki i miał
gęstą białą brodę. Prawdziwy rosyjski niedźwiedź. Fizycznie pod pewnym
względem przypominał Wilka.
–Weź sobie krzesło. Siadaj. Czuj się jak u siebie w do
mu – powiedział Wilk.
Nikitin posłusznie usiadł. Nie bał się. W ogóle nie odczuwał strachu przed
śmiercią. – Do tej pory zupełnie nieźle nam się pracowało. Ale teraz kończymy.
Zarobisz tyle, że będziesz mógł spokojnie odejść.
Wycofasz się z czynnego życia. Pasuje ci to? – Nawet bardzo. Zrobię dokładnie
wszystko, co pan zechce. To tajemnica mojego sukcesu. – Paryż jest dla mnie
szczególnym miejscem – ciągnął
198
Wilk. – Kiedyś, w zupełnie innym życiu, mieszkałem tam
ponad dwa lata. A teraz przyjechałem znowu. To nie przypadek.
Musisz mi pomóc, Arturze. Liczę na to, że mnie nie zawiedziesz.
Naprawdę mogę ci zaufać? – Jasne. Bez wątpienia. Po tu przyszedłem. –
Zamierzam wybić wielką dziurę w samym centrum miasta. Narobię szkód i jeszcze
zgarnę za to grubszą kasę. Wciąż
jesteś ze mną?
Nikitin uśmiechnął się mimo woli. – Oczywiście. W gruncie rzeczy nie lubię
żabojadów. A kto
ich lubi? Podoba mi się to, co słyszę… Zwłaszcza ten fragment
o „grubszej kasie".
Wilk trafił pod właściwy adres. Zapoznał Nikitina z jego
fragmentem układanki.
Rozdział 72
Dwa dni po zamachu na Westminster»«Bridge wróciłem do Waszyngtonu. W
czasie długiego lotu próbowałem przewidzieć następne posunięcie Wilka. Nawet
zmusiłem się do tego, żeby zanotować swoje przemyślenia. Co mógł zrobić?
Niszczyć kolejne miasta i wciąż czekać na okup? No i dlaczego uparł się na mosty?
Jedno nie ulegało najmniejszej wątpliwości: Wilk nie zniknie i nie odpuści.
Na długo przed wylądowaniem otrzymałem wiadomość z biura Rona Burnsa.
Prosto z lotniska miałem pojechać do kwatery, do budynku Hoovera.
Nic z tego. Najpierw wybrałem się do domu. Niczym Bartleby z opowiadania
Hermana Melville'a z całym szacunkiem odmówiłem prośbie przełożonego. Nawet się
nad tym nie zastanawiałem. Wilk mógł spokojnie poczekać do rana.
Ciotka Tia przywiozła dzieci do Waszyngtonu. Nana także czekała na 5. Tę noc
spędziliśmy wszyscy pod jednym dachem, w rodzinnym domu Nany. Rano Tia
wróciła z dziećmi do Marylandu, a ja zostałem z Naną. Chyba jestem do niej dużo
bardziej podobny, niż mi się zdawało.
Gdzieś tak około jedenastej ktoś przyszedł. Siedziałem wtedy na werandzie przy
pianinie, dosłownie kilka kroków od głów-200
nego wejścia. Poszedłem otworzyć. W progu stał Ron Burns z kilkoma agentami.
Kazał swoim ludziom zaczekać w samochodzie i wprosił się do środka.
–Koniecznie muszę z tobą porozmawiać – oznajmił na
samym wstępie. – Wszystko się zmieniło.
Wróciliśmy zatem na werandę, ale nie po to, żeby grać na cztery ręce. Z uwagą
wysłuchałem tego, co Burns miał mi do powiedzenia.
Pierwsza rzecz dotyczyła Thomasa Weira.
–Dowiedzieliśmy się, że po powrocie z Rosji Tom nawiązał
kontakty z Wilkiem. Być może znał jego tożsamość. Wciąż
nad
tym pracujemy, Alex. Tak samo CIA. Ale sam rozumiesz, że
to
niełatwa sprawa.
–Wniosek stąd, że wszyscy spiskują ze wszystkimi. –
Zmarszczyłem brwi. – Pięknie.
Burns popatrzył na mnie.
–Wiedziałem, że będzie ci ciężko. Jeszcze nie przywykłeś
do tego, co robimy. Z jednej strony chciałbyś być w samym
centrum akcji, a z drugiej tęsknisz za rodziną.
Siłą rzeczy musiałem się z nim zgodzić. Jak dotąd miał
całkowitą rację. – Mów dalej, Ron. Pilnie słucham. – We Francji zaszło coś
nieprzyjemnego. Coś pomiędzy Tomem i Wilkiem. Dawno temu. Gruby błąd, za który
teraz przyszło nam zapłacić.
–Co za błąd? – zapytałem. Wreszcie trafiliśmy na jakąś odpowiedź? – Przestań się
ze mną bawić. Wiesz, że czasami
mam szczerą ochotę zrezygnować z tej cholernej pracy? – Nie mam pojęcia, co
tam zaszło, Alex. Musisz mi uwierzyć. Przez cały czas szukamy mądrego
rozwiązania. Wiele
się wydarzyło w ciągu ostatnich godzin. Znów mieliśmy telefon od Wilka.
Westchnąłem ciężko, ale przed chwilą obiecałem mu, że
będę słuchał, więc słuchałem.
–Sam mówiłeś, że chce nas złamać. Jest przekonany, że to
201
zrobi. Oświadczył, że zasady ciągle się zmieniają i że to właśnie on bądzie je
zmieniał. Jako jedyny zna odpowiedź na wszystkie pytania, a ty z kolei możesz mieć
na niego haka. Musiałem go zastopować.
–Właściwie, co mi chcesz powiedzieć, Ron? Po prostu
powiedz. Albo siedzę w tym do samego końca, albo mnie
w ogóle nie ma.
–Wilk dał nam jeszcze cztery doby. Dziewięćdziesiąt sześć
godzin. Potem nastąpi dzień zagłady.
Zmienił niektóre miasta. W dalszym ciągu grozi zamachem na Londyn i
Waszyngton, ale poza tym wpisał na listę Paryż i Tel Awiw. Nie chciał powiedzieć,
skąd ta zmiana. Domaga się czterech miliardów dolarów i wolności dla więźniów
politycznych. Niczego więcej nie wyjaśnił.
–To już wszystko? – spytałem. – Cztery zagrożone
miasta? Miliardowy okup? Wolność dla morderców?
Burns pokręcił głową.
–Nie. Poszedł z tym do prasy. Wybuchnie panika na całym
świecie. Zwłaszcza w tych czterech miastach. Londyn, Paryż,
Tel Awiw… i Waszyngton. Koniec z tajemnicą.
Rozdział 73
W niedzielę rano po śniadaniu z Naną wybrałem się do Paryża. Burns chciał,
żebym był we Francji. Koniec dyskusji.
Zmęczony i zestresowany, przespałem większą część lotu. Potem przejrzałem
akta CIA dotyczące pewnego agenta KGB, który jedenaście lat temu mieszkał w
Paryżu i mógł współpracować z Thomasem Weirem. Podejrzewano, że to właśnie
Wilk. Coś się tam wtedy stało. Popełniono jakiś „błąd". Z tego, co mi mówiono,
bardzo gruby.
Biorąc pod uwagę napięcie, jakie ostatnio panowało między Francją i Ameryką,
nie byłem pewny, czego naprawdę mogę się spodziewać. Na szczęście poszło w
miarę gładko. Mało tego – paryskie centrum dowodzenia chyba działało trochę lepiej
niż oba sztaby kryzysowe w Londynie i Waszyngtonie. Powód wyjaśnił się od razu.
Paryż miał mniejszą organizację i prostszą strukturę.
–Łatwiej w tym wszystkim się połapać – powiedział
jeden z urzędników. – Potrzebne akta są w pokoju obok lub
piętro niżej.
Po krótkim wstępie odbyła się narada na wysokim szczeblu.
–Doktorze Cross, będę z panem zupełnie szczery – po
wiedział po angielsku pewien generał. – Nie odrzucamy moż
liwości, że te zamachy są częścią dżihadu. Innymi słowy, że to
203
robota muzułmańskich terrorystów. Proszę mi wierzyć, oni są naprawdę zdolni do
najstraszniejszych rzeczy. Nie zdziwiłbym się, gdyby wymyślili Wilka. To
tłumaczyłoby żądania zwolnienia więźniów politycznych, prawda?
Milczałem. Co miałem na to odpowiedzieć? Al-Kaida? Zamiast Wilka? Za tym, co
się dotychczas stało? Tak właśnie myślą Francuzi? To w gruncie rzeczy po co
przyjechałem? – Jak pan pamięta, mamy nieco odmienny pogląd na działalność
muzułmańskich terrorystów w odniesieniu do bieżącej
sytuacji na Bliskim Wschodzie. Naszym zdaniem dżihad to nie
wojna islamu z Zachodem. To raczej bunt przeciwko tym przywódcom krajów
muzułmańskich, które wciąż wymykają
się spod władzy radykałów.
–A jednak cztery główne cele muzułmańskich ekstremistów to Stany Zjednoczone,
Izrael, Francja i Anglia – odezwałem się ze swego miejsca. – Pamięta pan ostatnią
groźbę
tak zwanego Wilka? Waszyngton, Tel Awiw, Paryż, Londyn.
–Niech pan nie przyzwyczaja się do jednej myśli. Dodam tylko, że oficerowie
dawnego KGB mieli naprawdę duży wpływ
na politykę Saddama Husajna w Iraku. Jak już mówiłem, niech
pan nie przyzwyczaja się do jednej myśli. Skinąłem głową. – Oczywiście. Ale
pozwoli pan, że teraz ja coś powiem. Te
zamachy na pewno nie są sprawką muzułmanów. Nie istnieje na to żaden dowód.
Miałem już do czynienia z Wilkiem. Daleko mu do islamu. Nie jest przesadnie religijny.
Rozdział 74
Tego wieczoru zjadłem kolację sam, bez towarzystwa. Późnym wieczorem
wybrałem się na mały spacer, żeby zobaczyć, co się dzieje w mieście. Wszędzie
widziałem patrole francuskich żołnierzy. Czołgi i jeepy na ulicach. Mało
przechodniów. Na twarzach ludzi malował się wyraz niepokoju.
Część restauracji była zamknięta. Wreszcie znalazłem czynną Les OHvades przy
Avenue de Segur. Goście i kelnerzy byli na zupełnym luzie, co akurat bardzo mi
odpowiadało, bo przez chwilę mogłem odpocząć po długim locie i zapomnieć o
zdenerwowaniu, które wywoływał we mnie widok oblężonego miasta.
Po kolacji ruszyłem dalej. Zastanawiałem się, co łączyło Wilka i Thomasa Weira.
Wilk miał powód, żeby zamordować Weira… Z premedytacją wybrał Paryż… Ale
dlaczego? Po co niszczył mosty? Może to jakiś punkt zaczepienia? Most… Symbol?
Co to za symbolika?
Smutno mi było chodzić po Paryżu, gdy wiedziałem, że lada chwila może nastąpić
straszliwy atak. Przybyłem tutaj, żeby coś zrobić – ale sęk w tym, że szczerze
mówiąc, sam nie wiedziałem, od czego zacząć. Nie miałem nawet najmniejszej
wskazówki, kim jest Wilk i gdzie go można znaleźć. W jakim kraju? We Francji był
przed jedenastu laty. Coś się stało. Co?
To była jedna z najpiękniejszych dzielnic Paryża. Szerokie
205
aleje i chodniki biegły prosto jak strzelił w otoczeniu dostojnych i schludnych
kamienic. Widziałem migoczące światła przejeżdżających samochodów. Francuzi
uciekali? A potem – w najmniej spodziewanej chwili – bum! Będziemy mogli najwyżej
pocałować się w tyłek.
Niestety, wszystko zmierzało ku strasznej katastrofie. Wiedziałem, że tym razem
nie skończy się na moście.
Wilk zastawił zręczną pułapkę. Trzymał nas w garści, a my musieliśmy jakoś się
wywinąć.
Po powrocie do hotelu zadzwoniłem do dzieci. W Marylandzie była szósta
wieczór. Ciotka Tia akurat szykowała kolację. Dzieciaki narzekały, że są zbyt zajęte,
aby jej pomagać. Odebrała Jannie.
–Bonsoir, monsieur Cross.
Parała się jasnowidzeniem?
Po chwili zarzuciła mnie dziesiątkami pytań, które specjalnie przygotowywała na
tę okazję. Damon podniósł drugą słuchawkę – no i się zaczęło. Chyba oboje chcieli
rozładować wyraźne napięcie.
Byłem już w katedrze Notre Damę? Spotkałem Dzwonnika (cha, cha)? Widziałem
słynne maszkarony, które nawzajem się zjadały?
–Nie miałem czasu iść do galerii – odparłem krótko. –
Ciągle pracuję.
–Wiemy, tato – powiedziała Jannie. – Chcemy tylko,
żebyś się nie martwił. Tęsknimy za tobą-dokończyła
szeptem.
–Oboje – dorzucił Damon.
–Je t'aime - powiedziała Jannie. Kilka minut później znów byłem całkiem sam, w
pustym pokoju hotelowym, w mieście skazanym na zagładę. Je t'aime aussi.
Rozdział 75
Zegar tykał… potwornie głośno. A może to raczej serce chciało mi eksplodować?
Następnego dnia wczesnym rankiem spotkałem się ze współpracownikiem
przydzielonym mi przez Francuzów do pomocy. Był to policjant, Etienne Marteau.
Drobny, żylasty, energiczny, chętny do współpracy i na pierwszy rzut oka –
kompetentny. Podejrzewałem jednak, że w większym stopniu miał mnie obserwować,
niż mi pomagać. To było tak bezsensowne, że w duchu zżymałem się ze złości.
Po południu zatelefonowałem do biura Rona Burnsa z prośbą o odwołanie.
Chciałem wracać do domu. Spotkałem się z odmową. Tony Woods od razu
powiedział „nie"! Nawet mnie nie połączył z Ronem. Przypomniał tylko, że to właśnie
Paryż był miejscem spotkań Thomasa Weira z Wilkiem.
–Nigdy o tym nie zapomniałem, Tony – burknąłem gniewnie i odłożyłem
słuchawkę.
Zacząłem szperać w wielkiej kartotece, zgromadzonej w archiwum francuskiej
policji. Szukałem wszelkich danych na temat Thomasa Weira albo CIA. Na litość
boską, nie pominąłem nawet muzułmańskich terrorystów!
Detektyw Marteau trochę mi pomagał, ale robota ciągnęła się powoli. Francuz co
chwila robił przerwę na kawę lub
207
papierosa. W gruncie rzeczy nie prowadziło nas to do niczego. Miałem poczucie,
że marnuję czas, choć mógłbym przydać się gdzieś indziej. Poza tym bolała mnie
głowa.
Koło szóstej zebraliśmy się w centrum kryzysowym. Cholerny zegar ciągle tykał.
W końcu ktoś mi powiedział, że znów czekamy na telefon od Wilka. W sali panowała
ponura atmosfera. Nastroje były raczej kiepskie: wszyscy zdawali sobie sprawę, że
Rosjanin bezczelnie nami manipuluje. Dobrze wiedziałem, że to samo dzieje się teraz
w Waszyngtonie, Londynie i Teł Awiwie.
Nagle w głośnikach rozległ się znajomy, mocno zniekształcony, lekceważący głos.
–Przepraszam, że kazałem panom trochę czekać – powiedział Wilk. Chociaż się
nie roześmiał, zabrzmiało to jak czysta drwina. Miałem szczerą ochotę zwymyślać
drania. – Ale przecież sam też wciąż czekam, prawda? Wiem, wiem, to dla was
zupełna nowość. Coś takiego jeszcze nigdy się nie zdarzyło i tak dalej. Żaden rząd
nie chce przyznać się do porażki. To dla mnie całkiem zrozumiałe.
A teraz wy musicie coś zrozumieć. Tym razem termin jest ostateczny. Lecz w
zamian pójdę na inne ustępstwo. Jeżeli chcecie, to mnie łapcie. Zacznijcie szukać.
Ogłoście oficjalne śledztwo. Może to wam poprawi humor.
Ale zapamiętajcie coś innego, łotry. Pieniądze mają być wpłacone ściśle w
określonym czasie. Cała suma. Potem wypuścicie jeńców. Wszystkich. Tym razem
już nie będzie żadnych negocjacji. Jeśli spóźnicie się choćby o kilka minut, we
wszystkich czterech miastach zginą tysiące ludzi. Powtarzam: zginą. Możecie być
zupełnie pewni, że nacisnę guzik. Będę zabijał w rzadko spotykany sposób.
Zwłaszcza w Paryżu. Au revoir, mes amis.
Rozdział 76
Tego samego dnia wieczorem, z pomocą Etienne'a Marteau, trafiłem na coś, co
mogło nam się przydać. Być może było nawet ważne. Na tym etapie wszystko miało
dla nas niemałe znaczenie.
Francuska policja przechwyciła kilka rozmów prowadzonych z telefonu znanego
handlarza broni, działającego w okolicach Marsylii. Facet przemycał sprzęt Armii
Czerwonej i miał swoje punkty przerzutowe w całej Europie, zwłaszcza w Niemczech,
we Francji i Włoszech. Kiedyś sprzedawał kontrabandę muzułmańskim ekstremistom.
Wspólnie z Marteau w kółko czytaliśmy zapis rozmowy handlarza z pewnym
terrorystą, podejrzewanym o związki z al-Kaidą. Oczywiście mówili szyfrem, ale
policja już zdołała część z tego odcyfrować,
HANDLARZ: Co tam słychać w interesach, kochany kuzynie?
[Przyjmiesz zlecenie?] Przypadkiem nie wybierasz się do
mnie w odwiedziny? [Możesz podróżować?]. TERRORYSTA: Dobrze wiesz, że
mam żonę i stanowczo za
dużo dzieci. Czasami trudno mi się wyrwać. [Mam sporą
grupę]. HANDLARZ: Na litość boską, przecież od lat ci to powtarzam:
209
zabieraj żonę i dzieciaki do mnie. Jak tylko chcesz, przyjeżdżaj nawet dzisiaj.
[Zabierz wszystkich].
TERRORYSTA: Prawdę mówiąc, trochę jesteśmy zmęczeni. [Śledzą nas].
HANDLARZ: Cóż, każdy jest zmęczony. Ale u mnie na pewno odpoczniecie. [Tu
będziecie zupełnie bezpieczni]. Gwarantuję.
TERRORYSTA: Skoro tak mówisz… Zaraz zaczniemy się pakować.
HANDLARZ: Kolekcja znaczków ciągle czeka.
[Prawdopodobnie broń taktyczna].
–Co to znaczy „kolekcja znaczków"? – zapytałem. – To chyba najważniejsza
kwestia.
–Nie mam pojęcia, Alex. Zdaniem kryptologów to jakaś broń. Jaka? Nie wiadomo.
Coś poważnego. – Dlaczego ich nie zatrzymacie? Albo przeciwnie, może lepiej
wpuścić ich do Francji i wziąć pod stałą obserwację?
–Prędzej to drugie. Spodziewamy się, że mogą naprowadzić nas na ślad większej
organizacji. Kogoś naprawdę ważnego.
Wszystko dzieje się w miarę szybko i na luzie. – Chyba na zbyt dużym luzie –
zauważyłem. – Tu działa się trochę inaczej, Alex. Spróbuj to zaakceptować i
zrozumieć. Pokiwałem głową.
–Etienne… To do niczego nie prowadzi. Wilk działa zupeł
nie inaczej. Każdy aktor zna tylko swoją rolę. Nikt pozą nim
nie ma pojęcia o całości.
Popatrzył mi prosto w oczy.
–Powiem o tym.
Nie wierzyłem, że to naprawdę zrobi. Pewna myśl przyszła
mi do głowy, ale na razie nie wiedziałem, co z nią zrobić. Byłem tutaj zupełnie
sam… Wredny Amerykanin.
Rozdział 77
O drugiej w nocy wreszcie wróciłem do Relais. Wstałem o wpół do siódmej. Nie
ma spoczynku dla sprawiedliwych – ani tym bardziej dla kopniętych. Wilk wolał
trzymać nas na nogach. Nie chciał, żebyśmy odpoczęli. Zmęczeni i zestresowani,
popełnialiśmy więcej błędów.
Pogrążony w niewesołych myślach, przeszedłem się do prefektury. Skąd się brało
szaleństwo Wilka? Kiedyś był agentem KGB, potem przybył do Ameryki i zawładnął
Czerwoną Mafią. Sporo czasu spędził w Anglii i we Francji. Okazał się na tyle
sprytny, że w dalszym ciągu nie znaliśmy jego nazwiska, ani miejsca pobytu, ani
pełnej przeszłości.
Miał wielkie plany. Ale dlaczego związał się z muzułmańskimi terrorystami?
Chyba, że od początku współdziałał z al-Kaidą… A jeśli tak istotnie było? Sama myśl
o tym napawała mnie nieopisanym strachem. To wydawało się niewiarygodne,
sprzeczne z wszelkimi zasadami. Jednak ostatnio świat oszalał w zgoła absurdalny
sposób…
Zauważyłem jakiś błysk kątem oka.
Nagle spostrzegłem, że w moją stronę jedzie po chodniku srebrno-czarny
motocykl! Serce podeszło mi do gardła. Wybiegłem na ulicę, rozpostarłem ramiona i
zakolysałem się lekko na
211
ugiętych nogach, gotów skoczyć w lewo lub prawo, by uniknąć zderzenia z
napastnikiem.
Chwilę później dotarło do mnie, że inni przechodnie nie zwracali uwagi na
motocyklistę. Uśmiechnąłem się z wolna. Przypomniałem sobie to, co ostatnio
słyszałem od Etienne'a. Mówił mi, że w Paryżu jest dużo motocykli i że kierowcy
nawet najcięższych maszyn zachowują się tak, jakby jeździli skuterami – omijają
korki, klucząc po chodnikach.
„Mój" motocyklista był w niebieskiej marynarce i brązowych spodniach. Miałem
do czynienia z paryskim biznesmenem, a nie terrorystą. Przejechał obok, nawet nie
skinąwszy głową. Nie głupiej, Alex, pomyślałem. Ale przecież w moim zachowaniu nie
było nic dziwnego. Każdy by zwariował w takiej sytuacji.
Za kwadrans dziewiąta wkroczyłem do sali pełnej oficerów wojska i policji.
Byliśmy w Ministere de PInterieur, w gmachu L'Hotel Beauvau.
Do dnia zagłady pozostało nieco ponad trzydzieści trzy godziny. W sali
zobaczyłem przedziwną mieszaninę cennych osiemnastowiecznych mebli i nie mniej
kosztownej współczesnej techniki. Na wiszących na ścianach dużych monitorach
widać było sceny z Londynu, Paryża, Waszyngtonu i Tel Awiwu. Głównie puste ulice,
uzbrojonych żołnierzy i grupy policjantów.
Toczymy wojnę, pomyślałem. Wojnę z szaleńcem.
Powiedziano mi, że mogę przemawiać po angielsku, byle powoli i starannie
rozdzielając słowa. Chyba się bali, że walnę im mówkę najczystszym slangiem,
którego tu nikt nie zrozumie.
–Nazywam się Alex Cross. Jestem psychologiem sądowym – zacząłem. – Przez
pewien czas pracowałem jako detektyw policyjny w Waszyngtonie. Potem zostałem
agentem FBI. Niecałe pół roku temu brałem udział w śledztwie związanym z Czerwoną
Mafią. Chodziło głównie o przestępczą działalność dawnego agenta KGB, znanego
tylko pod pseudonimem „Wilk". Dzisiaj powiem państwu właśnie o Wilku.
Mógłbym mówić nawet przez sen. Przez następne dwadzieś-212
cia minut opowiadałem im o Rosjaninie. Kiedy jednak skończyłem i przyszła pora
na pytania, przekonałem się, że Francuzi – chociaż mnie słuchali – w dalszym ciągu
wierzyli, że prawdziwym źródłem zagrożenia są muzułmańscy terroryści. Albo Wilk
był członkiem al-Kaidy, albo ściśle współpracował z bin Ladenem.
Bezskutecznie szukałem w tym jakiejś logiki. Wszystko się we mnie buntowało.
Wilk należał do rosyjskiej mafii. Koniec kropka.
O jedenastej wróciłem do maleńkiego biura i przekonałem się, że przydzielono mi
nową współpracowniczkę.
Rozdział 78
Nowy człowiek? Teraz?
To wszystko działo się za prędko. Widziałem tylko jakąś smugę, często zupełnie
rozmazaną. Domyślałem się, że ktoś w FBI pociągnął za odpowiednie sznurki i
wymógł małą zmianę. Tak, tak… Na pewno. Agent de police Maud Boulard
poinformowała mnie już na samym wstępie, że odtąd będziemy działać „po
francusku" – cokolwiek to miało znaczyć.
W gruncie rzeczy stanowiła żeński odpowiednik detektywa Marteau: chuda, o
ostrych rysach i drapieżnym nosie – ale za to z szopą rudych włosów. Powiedziała,
że zna Nowy Jork i Los Angeles. Nie podobało jej się w Ameryce.
–Za chwilę minie termin ultimatum – zauważyłem.
–Wiem o tym, doktorze Cross. Wszyscy wiedzą. Ale nie
wolno nam się spieszyć. Co nagle, to po diable.
W ten sposób zaczęliśmy, jak to nazywała, „dochodzenie w sprawie ruskiej mafii".
Najpierw poszliśmy do Parć Monceau w Ósmej Dzielnicy. W odróżnieniu od Stanów
Zjednoczonych, gdzie Rosjanie trzymali się na ogół osiedli robotniczych, choćby
takich jak Brighton Beach w Nowym Jorku, we Francji poczynali sobie znacznie
śmielej.
–Pewnie dlatego, że siedzą tutaj dłużej i lepiej znają Paryż – powiedziała Maud. –
Tak myślę. Znam ich już całe
214
lata. Nawiasem mówiąc, nie wierzą w pańskiego Wilka. Naprawdę. Podpytywałam
tu i ówdzie.
W ten sposób minęła nam cała godzina. Maud rozmawiała o Wilku ze znajomymi
Rosjanami. Dzień był pogodny, niebo błękitne, a mnie aż skręcało w środku. Co ja tu
robię? – pomyślałem.
–Chodźmy na obiad-wesoło zaproponowała Maud około
wpół do drugiej. – Oczywiście, z Ruskimi. Znam całkiem
fajne miejsce.
Zabrała mnie – mówiąc jej słowami – do, jednej z najstarszych rosyjskich
restauracji w Paryżu", czyli do Le Daru. Sala była wyłożona sosnową boazerią, jak w
podmiejskiej daczy jakiegoś bogatego moskwianina.
Byłem zły, ale starałem się tego nie okazać. Nie mieliśmy czasu na obiadki!
Mimo to zajęliśmy miejsca przy stoliku. Chciałem udusić Maud, przymilnego
kelnera i każdego, kto w tej chwili nawinąłby mi się pod rękę. Maud nawet nie
podejrzewała, co się ze mną dzieje. Niezły z niej detektyw!
Pod koniec lunchu zauważyłem dwóch mężczyzn przy sąsiednim stoliku. Co
chwila zerkali na nas. Może patrzyli na rudą Maud?
Powiedziałem jej o tym. Wzruszyła ramionami.
–Tacy już są paryżanie. Świnie.
Wstaliśmy, żeby wyjść.
–Ciekawe, czy za nami pójdą – powiedziała Maud. – Chociaż wątpię. Znam
wszystkich w całej okolicy, ale ich widzę po raz pierwszy. Wszystkich oprócz
pańskiego Wilka.
–Wyszli zaraz po nas – mruknąłem. – Nic dziwnego. Są tylko jedne drzwi. Krótka
rue Daru dobiegała do rue du Faubourg Saint-Honorć.
Z informacji Maud wynikało, że jest to ciąg handlowy, dochodzący aż do placu
Vendóme. Uszliśmy zaledwie kawałek, kiedy tuż przy nas zatrzymał się długi biały
lincoln. Z tylnych drzwi wyjrzał jakiś facet z ciemną brodą.
215
–Proszę wsiadać – powiedział po angielsku z rosyjskim
akcentem. – Tylko bez wygłupów. Nie jestem w nastroju
do
żartów.
–Nie! – zawołała Maud. – Nie wsiądziemy. To raczej
pan wysiądzie i wtedy pogadamy. Kim pan jest? Co pan
sobie
w ogóle wyobraża?
Brodacz wyciągnął pistolet i strzelił dwa razy. Nie wierzyłem, że coś takiego może
się nam zdarzyć w samym środku Paryża.
Maud Boulard upadła na chodnik. Wiedziałem, że nie żyje. Krew płynęła jej z
wstrętnej, poszarpanej rany pośrodku czoła. Rude włosy rozsypały się na wszystkie
strony. Nieruchomym wzrokiem patrzyła w błękitne niebo. Upadając, zgubiła but,
który leżał teraz pośrodku chodnika.
–Niech pan wsiada, doktorze Cross – powtórzył Rosjanin. – Drugi raz nie
powtórzę. Próbowałem być grzeczny. – Wymierzył mi prosto w twarz. – Chce pan
zarobić kulkę
w głowę? Cała przyjemność po mojej stronie.
Rozdział 79
–A teraz pora na show-and-tell - powiedział brodacz,
kiedy wsiadłem do limuzyny. – Nie tak się mówi w amerykań
skich szkołach? Pańskie dzieci chodzą do szkoły, prawda?
Zatem pokażę panu kilka ważnych rzeczy i wytłumaczę, co się
za tym kryje. Poprosiłem panią detektyw, żeby się przysiadła,
ale nie chciała. Nazywała się Maud Boulard, nie? Udawała
twardą. W tej chwili gryzie ziemię, czyli nie była twarda.
Lincoln odjechał z miejsca zbrodni. Maud została na chodnika. Parę ulic dalej
przesiedliśmy się do mniej eleganckiego szarego peugeota. Na wszelki wypadek
zapamiętałem oba numery rejestracyjne. – Przejedziemy się na wieś – oznajmił
Rosjanin. Na pierwszy rzut oka całkiem nieźle się bawił. – Kim pan jest? Czego pan
ode mnie chce? – zapytałem. Był wysoki – miał ze sześć stóp i pięć cali wzrostu – i
muskularny. Pasował do opisu Wilka. Wciąż celował z beretty w moją głowę. Ręka
mu ani drgnęła – widać, że dobrze wiedział, jak się obchodzić z bronią. – Kim jestem?
Przecież to nie ma żadnego znaczenia. Szuka pan Wilka, prawda? Zawiozę pana do
niego. Łypnął na mnie spode łba i podał mi ciemny worek.
–Niech pan to włoży na głowę. Od teraz ja tu wydaję
rozkazy, jasne? Show-and-tell.
217
–Jasne. – Spełniłem polecenie. Wciąż widziałem padającą
Maud. Ludzie Wilka zabijali bez mrugnięcia okiem. Co to
mogło oznaczać dla czterech metropolii, nad którymi wisiała
groźba katastrofy? Czy w ten sam sposób miało zginąć kilka
tysięcy ludzi? Właśnie tak wyglądała straszliwa demonstracja
potęgi i władzy? Zemsta za jakąś dawną tajemniczą zbrodnię?
Nie wiem, jak długo jechałem peugeotem, lecz trwało to na pewno grubo ponad
godzinę. Najpierw powoli wlekliśmy się przez miasto, a potem wydostaliśmy się na
jakąś szosę.
Wreszcie samochód zwolnił, chyba na polnej drodze. Rzucało nim na wybojach.
Kręgosłup mnie rozbolał od ciągłych podskoków.
–Może pan już zdjąć kaptur – odezwał się Czarnobro
dy. – Dojeżdżamy, doktorze Cross. Prawdę mówiąc, niewiele
tu do oglądania.
Ściągnąłem worek i zobaczyłem, że istotnie jesteśmy gdzieś na wsi, na polnej
drodze, wijącej się wśród bujnej trawy. Nie zauważyłem żadnych
charakterystycznych znaków.
–On tu mieszka? – spytałem. Wciąż nie byłem pewny,
czy naprawdę jedziemy do Wilka. Niby po co?
–Na razie, doktorze Cross. Ale za chwilę znów gdzieś
zniknie. Wciąż się przenosi z miejsca na miejsce. Jest
niczym
duch lub zjawa. Za chwilę pan to w pełni zrozumie.
Peugeot zatrzymał się przed małym wiejskim domkiem. Natychmiast wyszło nam
na spotkanie dwóch uzbrojonych ludzi. Obaj celowali we mnie z broni maszynowej.
–Do środka – powiedział jeden z nich. Miał białą brodę,
ale był równie wysoki i barczysty jak mój dotychczasowy
strażnik.
Czarnobrody musiał go słuchać.
–Do środka! – wrzasnął na mnie. – Szybciej! Ogłuchł pan, doktorze Cross?
–To straszna bestia – westchnął Białobrody. – Niepotrzebnie zabił policjantkę.
Jestem Wilk, doktorze Cross. Wreszcie się spotykamy.
Rozdział 80
–Niech pan nie zgrywa się na bohatera. Naprawdę nie chcę pana zabijać i szukać
sobie nowego gońca – powiedział,
kiedy weszliśmy do domu. – To mam być gońcem? Niby dlaczego? Rosjanin tylko
machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę sprzed owłosionej twarzy. – Czas
ucieka. Nie złościł się pan na Francuzów? Powstrzymywali pana od działania.
Wiedział pan o tym? – Prawdę mówiąc, coś takiego przez chwilę przyszła mi do
głowy – odparłem. Ani na moment nie wierzyłefa, że rozmawiam z prawdziwym
Wilkiem. To wydawało mi się niemożliwe. Więc kto to był? Po jakie licho mnie tu
sprowadzono?
–Wierzę. Nie jest pan głupi – odpowiedział. Znaleźliśmy się w małym i ciemnym
pokoju z wygasłym kamiennym kominkiem. Nikt się nie pokwapił, żeby rozpalić
ogień. Popatrzyłem na ciężkie drewniane meble, stare czasopisma, pożółkłe gazety i
okna zasłonięte grubymi okiennicami. Było duszno. Półmrok rozświetlała pojedyncza
lampa. – Dlaczego tu jestem? – zapytałem w końcu. – Co chce mi pan pokazać? –
Siadać – rzucił Rosjanin.
219
–Dobrze. Jestem posłańcem – powiedziałem, sadowiąc
sią na krześle.
Pokiwał głową.
–Właśnie. Posłańcem. To bardzo ważne, żeby wszyscy
zrozumieli powagę sytuacji. To wasza ostatnia szansa.
–Rozumiemy – odparłem.
Zanim skończyłem mówić, pochylił się w moją stronę i uderzył mnie w szczękę.
Przewróciłem się razem z krzesłem i huknąłem głową o kamienną posadzkę.
Chyba na kilka sekund straciłem przytomność.
Potem podniosło mnie dwóch ludzi będących w pokoju. Miałem zawroty głowy i
czułem krew w ustach.
–Chcę to powiedzieć bardzo wyraźnie – ciągnął Rosjanin,
jakby cios był niezbędną przerwą w jego przemowie. –
Jest
pan posłańcem. Nikt z was, głupcy, niczego nie rozumie.
Nikt
nawet nie dopuszcza myśli, że ktoś naprawdę może zginąć.
A potem może być za późno… Choćby ta głupia policjantka.
Myśli pan, że coś rozumiała, zanim mózg wypłynął jej na
chodnik? Doktorze Cross, tym razem trzeba wyłożyć kasę.
Całą kasę, za wszystkie cztery miasta. Uwolnić więźniów.
–Dlaczego? – zapytałem.
Znów mnie uderzył, ale zdołałem utrzymać się na nogach. Odwrócił się i wyszedł z
pokoju.
–Bo tak każę! – rzucił przez ramię.
Po chwili wrócił z ciężką czarną walizką. Postawił ją przede
mną na podłodze. – Oto ciemna strona księżyca – powiedział i podniósł wieko,
żebym mógł zobaczyć, co jest w środku. – To przenośny ładunek jądrowy. Mówiąc
prościej: bomba walizkowa, o straszliwej sile rażenia. W odróżnieniu od
konwencjonalnych głowic atomowych eksploduje na powierzchni
ziemi. Łatwa do ukrycia i transportu. Żadnego zamieszania ani
żadnych śladów. Na pewno pan nieraz widział zdjęcia z Hiroszimy. Wszyscy je
widzieli.
220
–Co ma do tego Hiroszima?
–W walizce jest podobna bomba. Prawdziwa zgroza. U nas, czyli w dawnym
Związku Radzieckim, produkowano je taśmowo. Chce pan wiedzieć, gdzie są
pozostałe? No cóż… Co
najmniej jedna w Waszyngtonie, następne w Tel Awiwie, Paryżu i Londynie. Jak
więc pan widzi, mamy nowych członków
w ekskluzywnym „klubie atomowym". To my. Zrobiło mi się przeraźliwie zimno. W
tej walizce naprawdę
była bomba atomowa? – To jest wiadomość, którą mam przekazać? – Pozostałe
ładunki są już na swoich miejscach. Ten zaś zabierze pan ze sobą na dowód mojej
dobrej woli. Niech wasi
chłopcy dobrze to obejrzą. Byleby się tylko pospieszyli. Teraz być może pan
zrozumiał. A zatem żegnam. Dla mnie
jest pan niewiele więcej wart od zwykłej muchy lub komara.
I proszę wziąć ze sobą bombę. To taki prezent. Niech potem
nikt nie mówi, że nie ostrzegałem, co się stanie. Do widzenia. Szybko, doktorze
Cross.
Rozdział 81
Jak przez mgłę pamiętam dalsze wydarzenia tamtego popołudnia. Okazało się, że
ciemny kaptur musiałem nakładać tylko na pokaz, bo nikt mi nie zasłonił oczu w
drodze powrotnej do Paryża. Jazda też trwała dużo krócej niż za pierwszym razem.
Zapytałem, dokąd mnie wiozą, ale nikt mi nie odpowiedział. Do końca podróży nie
zamieniliśmy ani słowa. Moja eskorta rozmawiała wyłącznie po rosyjsku.
Dla mnie jest pan niewiele więcej wart od zwykłej muchy lub komara… I proszę
wziąć ze sobą bombę.
Tuż po przyjeździe do Paryża peugeot skręcił na zatłoczony parking w pobliżu
centrum handlowego. Jeden z Rosjan wycelował do mnie z pistoletu, a drugi przypiął
mi walizkę kajdankami do nadgarstka.
–Co to znaczy? – spytałem. Obaj milczeli.
Chwilę później samochód znowu stanął, tym razem na placu
Igora Strawińskiego, czyli w najbardziej zaludnionej dzielnicy Paryża. Teraz
jednak plac świecił pustkami.
–Wysiadaj! – usłyszałem pierwsze angielskie słowo, które
padło w ciągu minionej godziny.
Powoli i ostrożnie wygramoliłem się z peugeota. Miałem
lekkie zawroty głowy. Samochód natychmiast odjechał.
Czułem w powietrzu pewną wilgoć… Cząstki tlenu… Niemal
222
atomy. Stałem bez ruchu na wielkim placu, w pobliżu Centrę National d'Art et de
Culture Georges'a Pompidou, przykuty do czarnej walizki, ważącej z pięćdziesiąt
fantów. Może więcej.
Wszystko wskazywało na to, że mara przy sobie bombę atomową podobną do tej,
którą Harry Truman zrzucił na Japonię. Zdawało mi się, że to tylko sen, ale pociłem
się jak mysz. Miałem umrzeć? Bardzo możliwe. W tej chwili moje życie nie było warte
nawet funta kłaków. Zdmuchnie mnie? – pomyślałem tępo. A może raczej umrę na
chorobę popromienną?
Zobaczyłem dwóch policjantów, kręcących się pod sklepem muzycznym Virgin.
Podszedłem do nich, przedstawiłem się i poprosiłem, żeby połączyli mnie z
dyrektorem de la securite publiąue.
Nie powiedziałem im, co mam w walizce. Zdradziłem to dopiero w rozmowie z
dyrektorem.
–Jak pan ocenia stopień zagrożenia, doktorze Cross? –
zapytał. – Bomba jest uzbrojona?
–Skąd mogę wiedzieć?! Nie mam pojęcia. Bądźcie gotowi
na najgorsze. Ja już jestem.
Na litość boską odłóż słuchawkę i przyślij tu pirotechników!
W kilka minut ewakuowano cały Beaubourg. Zostało tylko kilku policjantów,
oddział żandarmerii i saperzy. Miałem nadzieję, że to byli prawdziwi specjaliści,
najlepsi w całej Francji.
Najpierw mi kazano usiąść na chodniku. Przycupnąłem koło walizki. A co mogłem
zrobić? Nie pozostawało mi nic innego, jak posłusznie spełniać wszystkie polecenia.
Brzuch mnie rozbolał, więc na siedząco poczułem się odrobinę lepiej. Ale niewiele.
Najważniejsze, że już mi się nie kręciło w głowie.
Przysłali psa, który miał powąchać mnie i bombę. Ładna i młoda suka, owczarek
niemiecki – typowy chien explo – zbliżała się ostrożnie, zezując na walizkę, jakby
widziała w niej rywalkę.
Podeszła może na pięć jardów i zamarła bez ruchu. Zjeżyła sierść i z gardła
wyrwał jej się głuchy pomruk. O cholera… O Boże – przemknęło mi przez głowę.
223
Pies warczał, aż upewnił się, że w walizce jest materiał radioaktywny, a potem
szybko zwiał do opiekuna. Bardzo mądre zwierzę. Znów zostałem zupełnie sam.
Nigdy w życiu nawet w połowie nie byłem bardziej przerażony. Nie chciałem myśleć,
że za chwilę mogę wybuchnąć lub wyparować. To naprawdę nic przyjemnego.
Minuty ciągnęły się w nieskończoność. Wreszcie podeszło do mnie dwóch
saperów w księżycowych kombinezonach. Jeden z nich przyniósł solidne cęgi. Łaska
boska! To był niewiarygodnie surrealistyczny moment.
Ten z obcęgami przyklęknął przy mnie.
–Wszystko w porządku. Nic się nie stanie – szepnął
i ostrożnie przeciął kajdanki.
–Teraz może pan odejść. Proszę powoli wstać-powiedział.
Pomalutku podniosłem się z ziemi, roztarłem przegub i tyłem
oddaliłem się od walizki. W towarzystwie kosmitów wyszedłem z „gorącej strefy" i
wsiadłem do jednej z dwóch czarnych furgonetek, czekających na parkingu.
Oczywiście sam parking też był w sferze rażenia. Wybuch bomby atomowej zmiótłby
z powierzchni ziemi wszystko na obszarze co najmniej mili kwadratowej.
Obserwowałem na ekranie pracę saperów, którzy właśnie zajęli się walizką. Nikt
nie wiedział, czy im się uda. Nie zamierzałem stąd odchodzić, ale następne kilka
minut należało do najdłuższych w całym moim życiu. W furgonetce panowała cisza;
wszyscy wstrzymywali oddech. Nikomu się nie mieściło w głowie, że za chwilę
możemy zginąć.
Wreszcie usłyszałem głos francuskiego sapera:
–Walizka otwarta.
Kolejny meldunek przyszedł niecałą minutę później.
–Mamy tu materiał rozszczepialny. Prawdziwy. Co naj
gorsze, wszystko jest tak, jak być powinno.
Zatem bomba była prawdziwa. Wilk nie bawił się w ceregiele. Pokazał nam, że
potrafi dotrzymać danego słowa. Bez wątpienia zasłużył na swoją reputację.
224
Nagle zobaczyłem, że jeden z saperów triumfalnie wykonał kilka energicznych
ruchów. W furgonetce zapanowała radość. W pierwszej chwili nic nie zrozumiałem,
ale wyglądało to na dobre wieści. Oczywiście, nikt nie kwapił się do wyjaśnień.
–Co się stało? – spytałem w końcu po francusku.
Popatrzył na mnie jakiś technik.
–Nie ma zapalnika! Nie mogła wybuchnąć. Chwała Bogu,
jeszcze nie chcieli nas wysadzić. Czekali, aż się zesramy
w portki.
–No to chyba im się udało – powiedziałem.
Rozdział 82
W ciągu kilku następnych godzin dokładnie ustalono, że w walizce były wszystkie
elementy bomby atomowej, z wyjątkiem jednej części – inicjatora, czyli pulsacyjnego
emitera neutronów. Poza tym niczego nie brakowało. Do końca dnia nie mogłem jeść,
nic zrobić ani nawet spokojnie pomyśleć. Przebadano mnie na wszystkie strony, ale
wciąż miałem dziwne wrażenie, że zostałem napromieniowany.
Ciągle widziałem Maud Boulard. Słyszałem jej niski głos, wspominałem
bezsensowny obiad, jej głupi upór i naiwność, rude włosy na trotuarze…
Wyrachowane okrucieństwo Wilka i jego pomocników.
Pomyślałem o tym, który mnie uderzył. To był naprawdę Wilk? Pozwolił, żebym go
zobaczył? A dlaczego miałby nie pozwolić?
Wróciłem do Relais i pożałowałem nagle, że wybrałem pokój z widokiem na ulicę.
Byłem zmęczony i odrętwiały, ale mój umysł ciągle galopował z pierwszą prędkością
kosmiczną. Hałas, który dochodził z zewnątrz, działał mi na nerwy. Z trudem go
znosiłem. To nie blef. Mają broń jądrową. Wszystko się może zdarzyć. Holokaust.
Zagłada.
O szóstej czasu nowojorskiego zadzwoniłem do dzieci. Opowiadałem im
wyłącznie o tym, czego na pewno nie widziałem
226
dziś wieczór w Paryżu. Nawet nie wspomniałem o ostatnich przeżyciach. Na
szczęście w telewizji też o tym nie mówili. Wiedziałem, że to jednak nie potrwa zbyt
długo.
Potem zatelefonowałem do Nany. Zwierzyłem jej się, co naprawdę czułem, siedząc
na chodniku, przykuty do bomby. Nigdy nie ukrywałem przed nią swoich zmartwień,
a ten dzień zaliczałem do najgorszych w życiu.
Rozdział 83
W moim maleńkim biurze w prefekturze czekała mnie kolejna niespodzianka.
Zastałem tam Martina Lodge'a. Był kwadrans po siódmej rano. Termin ultimatum
upływał za dziesięć godzin i czterdzieści pięć minut.
Ucieszyłem się na widok Martina. Uścisnęliśmy sobie ręce.
–Niewiele czasu nam zostało. Co cię tu sprowadza?
–Mam wygłosić ostatnią mowę, dotyczącą oceny sytuacji
w Londynie i Tel Awiwie. Oczywiście, z naszego punktu
widzenia.
–I?
Martin pokręcił głową.
–Po co masz słuchać tego dwa razy?
–Nie przejmuj się. Mów.
–Ale to naprawdę nic dobrego, Alex. Wszystko się wali.
Podejrzewam, że Wilk w końcu wysadzi jakieś miasto,
żeby
zmusić ich do działania. Kiepska sprawa. Najgorzej jest w
Tel
Awiwie. Wręcz beznadziejnie. Nie prowadzą rozmów z terrorystami. Chciałeś
wiedzieć, to wiesz.
Poranna odprawa rozpoczęła się punktualnie o ósmej. Omówiono między innymi
sprawę bomby umieszczonej w walizce. Saperzy przyznali, że bomba była prawdziwa,
ale pozbawiona inicjatora neutronowego. Podejrzewano też, że nie zawierała*
dostatecznej ilości materiałów promieniotwórczych.
228
Jakiś generał przedstawił sytuację w Paryżu. Mieszkańcy bali się wychodzić na
ulicę, ale niewiele osób wyjechało z miasta. Wojsko postawiono w stan gotowości.
Około szóstej po południu, tuż przed terminem ultimatum, zamierzano wprowadzić
stan wojenny.
Potem przyszła kolej na Martina. Wyszedł przed zebranych i powiedział po
francusku:
–Dzień dobry. To zadziwiające, jak ludzie szybko przy-wykają do każdej sytuacji.
Londyńczycy zachowują się wręcz wspaniale. Owszem, gdzieniegdzie doszło do
zamieszek, ale spodziewaliśmy się, że będzie dużo gorzej. Podejrzewamy, że główni
wichrzyciele już dawno uciekli z Anglii. Mieszkańcy Tel Awiwu wciąż żyją w stanie
zagrożenia i kryzysu – można więc powiedzieć, że to dla nich nie pierwszyzna.
To tyle, jeśli chodzi o dobre wieści. Złe są takie, że do tej pory udało nam się
zgromadzić zaledwie część pieniędzy. Przynajmniej w Londynie. A w Tel Awiwie?
Wiemy tylko, że Izraelczycy nie chcą żadnych układów z terrorystami. Niestety, nie
wykładają kart, więc nie mamy większego rozeznania, co się tam naprawdę dzieje.
Rzecz jasna nie rezygnujemy z własnych planów. Tak samo jest w Waszyngtonie.
Słyszałem o rozmowach z pewnymi prywatnymi ludźmi w sprawie pożyczki na spłatę
całości okupu. To jeszcze nie jest przesądzone. Nie wiadomo, czy rząd w ogóle
przyjmie te pieniądze. Na razie nie chce ulec szantażystom.
Zostało nam niecałe dziesięć godzin – ciągnął Martin Lodge. – Brutalnie mówiąc,
nie mamy czasy na pieprzenie głupot. Ktoś musi walnąć po łbie tych, którzy nie
zamierzają płacić.
Podszedł do mnie jakiś policjant.
–Przepraszam – szepnął mi do ucha. – Jest pan potrzebny.
–O co chodzi? – spytałem szeptem. Chciałem zostać do
końca zebrania.
–Proszę za mną. Nagły wypadek. To bardzo pilna sprawa.
Rozdział 84
Jak na ironię losu, w tym momencie „nagły wypadek" mógł oznaczać wyłącznie
coś dobrego. Wpół do dziewiątej wsiadłem do policyjnego radiowozu i pojechaliśmy
przez wymarły Paryż. Jęk syreny burzył spokój na pustych ulicach.
Boże, to miasto rzeczywiście wyglądało na zupełnie martwe. Widać było jedynie
wojsko i policję. Po drodze dowiedziałem się, co mam robić podczas przesłuchania.
–Aresztowaliśmy handlarza broni, doktorze Cross. Podejrzewamy, że to właśnie
on przemycił bomby. Niewykluczone, że to jeden z tych, których pan widział na wsi.
Rosjanin, z gęstą białą brodą.
Chwilę później zatrzymaliśmy się przed ciemnym dziewiętnastowiecznym
gmachem na brzegu Sekwany, w którym mieściła się siedziba Brigade Criminelle –
słynnej La Crim, znanej z niezliczonych francuskich filmów i powieści, jak choćby z
cyklu przygód inspektora Maigreta. Kiedy byłem jeszcze małym chłopcem, to
czytywaliśmy je razem z Naną. Życie naśladuje sztukę albo coś takiego.
Po starych rozchwianych schodach weszliśmy na najwyższe, trzecie piętro La
Crim. Tu miało się odbyć przesłuchanie.
230
Wąskim korytarzem dotarłem do pokoju numer 414. Eskortujący mnie brygadier
zapukał raz i weszliśmy do środka.
Natychmiast rozpoznałem rosyjskiego handlarza bronią.
Aresztowano Białobrodego. Tego, kt6ry podawał się za Wilka.
Rozdział 85
Pokój na poddaszu był mały i ciasny. Światło wpadało przez pojedyncze okno,
wybite w skośnym, poplamionym od deszczu suficie. Spojrzałem na zegarek – ósma
czterdzieści pięć. Tik-tak, tik-tak, tik-tak.
Pospiesznie przedstawiono mnie dwóm oficerom śledczym: kapitanowi
Coridonowi i porucznikowi Leroux. Więzień nazywał się Artur Nikitin. Był bez koszuli i
bez butów. Ręce miał skute na plecach i pocił się obficie. Na pewno go widziałem na
wsi.
Już przedtem mówiono mi, że łajdak zarobił miliony na handlu z al-Kaidą. Francuzi
byli przekonani, że to on przemycał bomby walizkowe. Na pewno wiedział, ile ich
sprzedano i kto je kupił.
–Tchórze! – krzyczał po francusku w chwili, gdy wszed
łem do pokoju. – Pierdolone tchórze. Nie możecie mnie tak
traktować! Nie zrobiłem nic złego. To mają być Francuzi?
Gdzie wasz" liberalizm?
Spojrzał na mnie, ale udawał, że wcale się nie znamy. Kiepski był z niego aktor.
Uśmiechnąłem się mimo woli.
–Weź pod uwagę, że znalazłeś się w prefekturze, a nie
w DST – powiedział do niego kapitan Coridon. – A wiesz
dlaczego? Bo tu nie chodzi o „nielegalny handel bronią", tylko
232
o morderstwo. Jesteśmy z wydziału zabójstw. Możesz mi wierzyć, że poza tobą w
całym budynku nie ma liberałów.
W brązowych oczach Nikitina ciągle paliły się iskierki gniewu, ale dostrzegłem w
nich wyraz zakłopotania. Nie spodziewał się, że przyjdę.
–Bzdury! Kłamstwo. Nic nie zrobiłem. Jestem człowiekiem
interesu. Obywatelem Francji! Żądam adwokata!
Coridon popatrzył na mnie.
–Pana kolej.
Podszedłem bliżej i trzasnąłem Rosjanina prosto w szczękę.
Głowa mu odskoczyła. – Jeszcze ci jestem coś dłużny – oświadczyłem. – Nikt
poza nami nie wie, że cię tu trzymamy. Potraktujemy cię jak
terrorystę. Dostaniesz kulkę w łeb i po krzyku. Nikt się o ciebie
nie upomni. Zwłaszcza jutro, gdy twoje bomby zniszczą Paryż
i spowodują śmierć tysięcy ludzi.
–Mówię wam, że nic nie zrobiłem! – krzyknął Nikitin. – Nic na mnie nie macie! Jaka
broń? Jakie bomby? Kto ja jestem,
jakiś Saddam Husajn? Nie wrobicie mnie w coś takiego. – Rozwalimy cię w ciągu
kilku minut! – huknął z boku kapitan Coridon. – Praktycznie już nie żyjesz, Nikitin.
Mamy
jeszcze jednego więźnia. Który z was pierwszy zacznie gadać, temu na pewno
pomożemy.
–Zabrać go stąd! – rzucił po chwili. – To tylko strata czasu!
Brygadier złapał Nikitina za włosy i spodnie. Cisnął nim
przez pół pokoju. Rosjanin rąbnął głową w ścianę, ale po chwili jakoś się
pozbierał. Patrzył na nas rozszerzonymi z przerażenia oczami. Chyba zrozumiał, że
reguły przesłuchania się zmieniły. Wszystko się zmieniło.
–To twoja ostatnia szansa – powiedziałem. – Dla mnie
jesteś niewiele więcej wart od muchy lub komara.
–Nie prowadziłem interesów we Francji! Sprzedawałem
towar za diamenty do Angoli!
–Gówno mnie to obchodzi! – ile sił w płucach ryknął
Coridon. – Nie wierzę ci! Wyprowadzić!
233
–Wiem coś! – zawołał nagle Nikitin. – Wiem o waliz
kach! Są tylko cztery. To robota al-Kaidy. Ich plan. To oni za
tym stoją! Chodzi o jeńców… i tak dalej.
Spojrzałem na Francuzów i pokręciłem głową.
–To jeszcze jedna sztuczka Wilka. Podrzucił nam go, ale
wątpię, żeby był z niego zadowolony. Podejrzewam, że go
wykończy. Nie wierzę w ani jedno słowo.
Nikitin wodził po nas tępym wzrokiem.
–Al-Kaida! – krzyknął. – Żeby was szlag trafił, jeśli
naprawdę nie wierzycie!
Popatrzyłem na niego.
–Więc udowodnij, że to prawda. Przekonaj nas, a zwłaszcza mnie, bo myślę, że
kłamiesz.
–Dobrze – warknął Nikitin. – Właśnie tak zrobię. Jeszcze zobaczycie.
Rozdział 86
Ledwie wróciłem do prefektury, a już Martin Lodge złapał mnie za rękaw.
–Chodź! – Pociągnął mnie za sobą.
–Co? Gdzie? – Spojrzałem na zegarek. Robiłem to co
kilka minut. Było dwadzieścia pięć po dziesiątej.
–Zaraz początek akcji. Kryjówka, którą podał ci Rosjanin,
jest prawdziwa.
Wbiegliśmy po schodach na górę, do centrum kryzysowego. Tam czekał na nas
mój stary znajomy, Etienne Marteau. Wskazał rząd monitorów, na których widać było
przekaz z miejsca zdarzeń. Od pewnego czasu wszystko działo się potwornie
szybko. Może nawet za szybko… Ale co mieliśmy zrobić?
–Nasi są już na stanowiskach, Alex – poinformował mnie Marteau. – Porozumieli
się z elektrownią, EDF-GDF. Za chwilę wyłączą prąd w całej dzielnicy. Wtedy
wchodzimy.
Skinąłem głową, nie odrywając oczu od ekranu. Ogarnęło mnie dziwne uczucie.
Rzadko byłem z dala od takiej akcji. Nagle zaczęło się! Dosłownie znikąd wychynęły
dziesiątki francuskich żołnierzy. Nosili kurtki z napisem RAID. Recherche, assistance,
interyention et dissuasion*. Mieli ze sobą strzelby.
* (fr.) śledztwo, ochrona, interwencje, negocjacje
235
Podbiegli do małego, pozornie niewinnego domku. Wywalili drzwi frontowe.
Wszystko w kilka sekund.
Z tyłu domu wjechał UBL, czyli francuska wersja hummera. Z trzaskiem rozwalił
drewnianą bramę. Ze środka wyskoczyli następni żołnierze.
–Zaraz się zacznie – powiedziałem do Martina. – Dadzą
sobie radę?
–Na pewno – odparł. – To najlepsi tutejsi spece od
rozwałki.
Kilku policjantów było wyposażonych w kamery i mikrofony, toteż mogliśmy
widzieć i słyszeć większość tego, co działo się podczas szturmu. Poleciały następne
drzwi. W środku rozległy się strzały. Błyski świadczyły o tym, że i nasi otworzyli
ogień.
Usłyszałem przeraźliwy krzyk, a potem głuchy stuk padającego ciała.
Wąskim korytarzem biegło dwóch uzbrojonych mężczyzn. Byli w samej bieliźnie.
Zginęli, zanim zdołali się zorientować, że ktoś do nich strzela.
Półnaga kobieta z pistoletem w ręku. Trafiona w szyję.
–Tylko nie pozabijajcie wszystkich – mruknąłem w stronę ekranu.
Nad dom nadleciał śmigłowiec Cougar. Pojawili się komandosi. Kilku żołnierzy
wpadło do sypialni. Rzucili się na człowieka leżącego na pryczy. Dzięki Bogu, wzięli
go żywcem.
Pozostali terroryści podnosili ręce na znak, że się poddają.
Znowu strzały, tym razem poza polem widzenia kamery.
Korytarzem szedł jeniec z lufą pistoletu przystawioną do głowy. Starszy
mężczyzna. Wilk? Naprawdę go złapali? Policjant uśmiechał się, jakby rzeczywiście
złowił grubą rybę. Akcja była szybka i sprawna. Ujęto żywcem co najmniej czterech
terrorystów.
Niecierpliwie czekaliśmy na jakieś konkretne wieści. Wyłączono kamery.
Czekaliśmy dalej.
Wreszcie, około trzeciej po południu, w centrum kryzysowym
236
zjawił się jakiś pułkownik. Wszystkie miejsca były zajęte; ludzie tłoczyli się nawet
w przejściach. Panowało nieznośne napięcie. – Zidentyfikowaliśmy schwytanych
więźniów – zaczął pułkownik. – Jeden pochodzi z Arabii Saudyjskiej, jeden jest
Irańczykiem. Mamy także Marokańczyka i dwóch Egipcjan. Wszyscy z al-Kaidy. Są
nam dobrze znani. Wątpliwe, żeby któryś z nich był Wilkiem. Wątpliwe także, aby
mieli coś wspólnego z planowanym zamachem na Paryż. Bardzo mi przykro, że mam
dla państwa tak niepomyślne wieści. Zrobiliśmy, co w naszej mocy, ale niestety, Wilk
znów się wymknął. Przepraszam.
Rozdział 87
Zbliżał się straszliwy termin „ostatecznego" ultimatum, a nikt nie wiedział, czego
naprawdę można się spodziewać. Wyczerpaliśmy wszystkie możliwości, żeby
schwytać Wilka.
O piątej czterdzieści pięć znalazłem się w sporej grupie zdenerwowanych osób,
które wysiadły z ciemnych renault i przekroczyły wielką żelazną bramę Ministere de
PInterieur, idąc na spotkanie z szefostwem DGSE, czyli odpowiednika naszej CIA.
Wrota przytłaczały nas swoim ogromem. Jak błagalnicy wchodzący do katedry,
czuliśmy się strasznie mali
i nieważni. Przynajmniej ja tak się czułem. Stałem w obliczu nieznanej potęgi,
która nie miała nic wspólnego z Bogiem.
Za bramą rozpościerał się olbrzymi kamienny dziedziniec. Od razu przypomniałem
sobie liczne karoce i powozy, które musiały tędy kiedyś jeździć. Czy świat się zmienił
od tamtego czasu? Chyba niewiele – zwłaszcza dzisiaj.
Obok siebie widziałem oficerów policji, ministrów i dyrektorów. Weszliśmy do
wspaniałego holu, z posadzką wykładaną biało-różowym marmurem. Wzdłuż
schodów stała uzbrojona straż. Nie słychać było żadnych rozmów, jedynie głuchy
odgłos kroków i ciche pokasływanie. Wszyscy myśleli o tym, że za godzinę
straszliwy wybuch wstrząśnie Paryżem, Londynem, Waszyngtonem i Tel Awiwem.
Zginą tysiące ludzi. Może nawet setki tysięcy.
238
I to zrobi rosyjski gangster o tajemniczych powiązaniach z al-Kaidą? Jesteśmy na
jego łasce? Niewiarygodne, lecz prawdziwe.
Spotkanie wyznaczono w Salle des Fetes. Znów zacząłem się zastanawiać, co ja
tu właściwie robią. Przyjechałem do Paryża na wyraźne życzenie FBI. Miałem
posłużyć się swoim doświadczeniem lekarza sądowego i detektywa wydziału
zabójstw. Podejrzewano, że w przeszłości Wilk przeżył we Francji jakąś tragedię, ale
na razie nikt nie wiedział, co to było.
Stoły w wielkiej sali ustawiono w literę U i nakryto zwykłym białym obrusem. Na
sztalugach stały laminowane mapy Europy, Bliskiego Wschodu i Stanów
Zjednoczonych. Zagrożone miasta zakreślono grubą czerwoną kredką. Bardzo
prosty, ale wymowny zabieg.
Włączono kilkanaście monitorów. Miałem przed sobą majstersztyk
telekonferencji. Widziałem więcej niż zazwyczaj ciemnych i szarych garniturów.
Więcej ważnych osobistości, więcej rzeczywistej władzy. Zauważyłem, że kilku gości
nosiło tytanowe okulary bez oprawek. Francuzi zawsze hołdowali modzie.
Na monitorach transmitowano sceny z Londynu, Waszyngtonu, Tel Awiwu… – i
Paryża. We wszystkich miastach panował spokój. Widziałem tylko patrole wojska i
policji. Obok mnie usiadł Etienne Marteau. Martin Lodge zdołał już wrócić do
Londynu. – Powiedz tak szczerze: jak naprawdę oceniasz nasze szanse, Alex? –
spytał Etienne.
–Zupełnie nie wiem, co się dzieje. Nikt nie wie. Może już wcześniej rozbiliśmy
główną komórkę terrorystów. Ale podejrzewam, że to wszystko było na swój sposób
podporządkowane
dzisiejszemu dniu. Wilk doskonale znał nasze kłopoty. Coś przytrafiło mu się w
Paryżu. Co? Nie wiadomo. Cóż mogę powiedzieć więcej? Na nic nie mamy czasu.
Zrobił z nas wały.
Nagle Etienne wyprostował się na krześle. – Boże, to sam prezydent Debauney.
Rozdział 88
Prezydent Francji, Aramis Debauney, miał już dobrze po pięćdziesiątce i swym
wyglądem oraz zachowaniem podkreślał doniosłość chwili. Był to człowiek
niewielkiego wzrostu, ze starannie zaczesanymi do tyłu siwymi włosami i cieniutkim
wąsikiem. Nosił okulary w drucianej oprawce. Sprawiał wrażenie opanowanego i
spokojnego. Energicznym krokiem wyszedł przed zebranych i zaczął mówić. W sali
zapanowała taka cisza, że na pewno byłoby słychać brzęk spadającej szpilki.
–Jak państwo zapewne wiecie, przez wiele lat sam byłem stróżem prawa i jak to
się mówi, siedziałem w okopach i na liniach frontu francuskiej policji. Postanowiłem
zatem, że będę tutaj z wami, w tych ostatnich minutach przed upływem terminu
ultimatum. Chcę także coś powiedzieć.
Mam kilka wieści. Pieniądze zostały zebrane – w Paryżu, w Londynie, w
Waszyngtonie i nawet w Tel Awiwie – dzięki szczodrej pomocy przyjaciół Izraela,
rozsianych po całym świecie. Cała suma zostanie przekazana w ciągu trzech i pół
minuty, na jakieś pięć minut przed wygaśnięciem ultimatum.
Chciałbym serdecznie podziękować wszystkim tu obecnym oraz tym, których
reprezentujecie, za niezliczone godziny wytężonej pracy, za heroiczne poświęcenie i
niespotykaną dzielność. Zrobiliśmy wszystko, co było w ludzkiej mocy, aby
240
przetrwać ten kryzys. Co ważniejsze, przetrwamy – i z czasem schwytamy tych
nieludzkich drani. Przede wszystkim Wilka, który bez wątpienia jest najgorszy z nich
wszystkich.
Na ścianie za plecami prezydenta wisiał złoty zegar w stylu empire. Patrzyliśmy na
niego jak zaczarowani. Nie mogło być inaczej.
O piątej pięćdziesiąt pięć czasu paryskiego prezydent De-bauney powiedział:
–Właśnie rozpoczęliśmy transfer pieniędzy. Jeszcze kilka sekund… Dobrze. Już.
Na tym powinna się zakończyć cała sprawa. Nikomu nic się nie stanie. Gratuluję
państwu. Dziękuję.
W ogromnej sali rozległo się wyraźne westchnienie ulgi. Były uśmiechy, uściski
dłoni, poklepywanie się po plecach.
Znów czekaliśmy, niemal bezwiednie.
Na jakiś nowy kontakt z Wilkiem.
Na wiadomości z pozostałych miast: Londynu, Waszyngtonu i Tel Awiwu.
Przez ostatnie sześćdziesiąt sekund panowała dramatyczna, pełna napięcia cisza,
chociaż okup został już wpłacony. Ciągle gapiłem się na dużą wskazówkę zegara.
Wreszcie zmówiłem pacierz za rodzinę, za mieszkańców wszystkich czterech miast i
za świat, w którym żyjemy.
W Paryżu i Londynie była szósta. Dwunasta w Waszyngtonie, siódma w Tel
Awiwie.
Termin minął. Co to oznacza? Mogliśmy czuć się w: pełni bezpieczni?
Na monitorach nic się nie zmieniło. Żadnych eksplozji ani niepokojów. Nic.
Żadnej wiadomości od Wilka.
Minęły dwie minuty.
Dziesięć.
A potem straszny wybuch wstrząsnął całą salą i światem.
Część piąta
Wybaw nas od złego
Rozdział 89
Bomba – lub bomby – nie atomowe, ale dość silne, żeby spowodować znaczne
straty, wybuchły w Pierwszej Dzielnicy, w pobliżu Luwru. Zmiotły z powierzchni ziemi
kilkaset domów, labirynt ulic i zaułków. W jednej chwili zginało blisko tysiąc osób.
Huk i wstrząsy było słychać i czuć w całym Paryżu.
Sam Luwr ucierpiał w zasadzie niewiele, ale niemal całkowitemu zniszczeniu
uległa część miasta pomiędzy rue de Marengo, rue de POratoire i rue Bailleul. Zwalił
się też niewielki most na Sekwanie.
Most. Znowu most. Tym razem w Paryżu.
Wilk nie udzielił nam żadnych wyjaśnień. Nie wziął na siebie odpowiedzialności za
ten zdradziecki akt bestialstwa, ale i nie zaprzeczył, że to jego dzieło.
Przecież nie musiał się tłumaczyć, prawda? Myślał, że jest bogiem.
Są też inni, nie mniej aroganccy ludzie, na stałe zatrudnieni w rządzie w
Waszyngtonie lub znanych mediach, którzy wierzą, że potrafią dokładnie przewidzieć
przyszłość, bo znają – albo myślą, że znają – część wydarzeń z przeszłości. Myślę,
że to samo jest w Paryżu, Londynie, Tel Awiwie i na
245
całym świecie. Na pozór inteligentni, pełni dobrych chęci, mówią: „To niemożliwe"
lub „Tak w rzeczywistości by to wyglądało". Zachowują się, jakby wiedzieli. Ale nie
wiedzą. Nikt nie wie.
Spekulacje są nic niewarte. Dziś nie ma rzeczy niemożliwych. Wcześniej czy
później wszystko się zdarzy. Jako gatunek nie staliśmy się wcale mądrzejsi, wręcz
przeciwnie – popadamy w głębokie szaleństwo. Na pewno jesteśmy groźni. Dużo
groźniejsi, niż można to sobie wyobrazić.
Takie myśli kłębiły mi się w głowie, kiedy w nie najlepszym nastroju wracałem z
Paryża. Byłem świadkiem straszliwej tragedii. Wilk wygrał, jeśli coś takiego w ogóle
można rozpatrywać w kategoriach zwycięstwa. Trudno tu mówić o starciu dwóch
równych przeciwników.
Rosyjski gangster, za wszelką cenę dążący do władzy, przejął najgorsze metody
terrorystów. Miał nad nami przewagę – był lepiej zorganizowany, sprytniejszy i
brutalniejszy w dążeniach do wyznaczonego celu. Już nawet nie pamiętałem, kiedy
ostatnio wygraliśmy z nim jakąś bitwę. Okazał się mądrzejszy. Miałem cichą nadzieję,
że na tym poprzestanie. Czy to możliwe? Czy to tylko cisza przed następną burzą?
Nie potrafiłem znieść podobnej myśli.
Przyjechałem do domu w czwartek, tuż przed trzecią. Dzieciaki też wróciły, a Nana
tak jak zawsze czekała na 5. Ulicy. Postanowiłem, że sam zrobię obiad – i nie było
mowy o sprzeciwie. Musiałem dobrze zjeść, uściskać dzieci, usiąść i porozmawiać.
Nie myśleć o tym, co stało się w Paryżu, o Wilku, ani o pracy policjanta.
Zrobiłem zatem własną wersję francuskich dań i przy robocie przekomarzałem się
po francusku z Jannie i Damonem. Jannie wyłożyła na stół rodowe srebra i jedwabne
serwetki, które chowaliśmy na specjalne okazje. Obiad? Langoustines róties
brunoises de papaye potwons et oignons doux – ho-marce z papają, pieprzem i
cebulą. Na drugie danie kurczak w słodkim sosie z dodatkiem czerwonego wina.
Popijaliśmy
246
to także winem, wspaniałym minervois. Wszystkim smakowało.
Ale na deser były ciastka z orzechami i lody. W końcu wróciłem do Ameryki.
Dzięki Bogu, znów byłem w domu.
Rozdział 90
W domu, w domu…
Następnego dnia w ogóle nie poszedłem do pracy. Nie posłałem dzieci do szkoły.
To chyba wszystkim pasowało, bo nawet Nana Mama namawiała nas na wagary.
Kilka razy dzwoniłem do Jamilli i to też trochę mi pomogło, lecz podświadomie
wyczuwałem, że się między nami coś zmieniło.
Potem zabrałem dzieci na całodniową wycieczkę do St Mi-chaels w Marylandzie,
nad Chesapeake Bay. Rybacka wieś w pełni zachowała dawny urok nadmorskich
miejscowości: był tam ruchliwy port, parę niewielkich tawern z bujanymi krzesłami na
werandach i nawet latarnia morska. No i Muzeum Morskie Chesapeake Bay, w
którym widzieliśmy prawdziwych szkutników, zajętych naprawą jachtu. Miałem
wrażenie, że cofnąłem się do dziewiętnastego wieku. To nie był taki głupi pomysł.
Po lunchu w restauracji Crab Claw, załadowaliśmy się na j pokład sporej żaglówki.
Nana Mama dziesiątki razy bywała * tu z uczniami, lecz tym razem została w domu,
twierdząc, że j ma za dużo pracy. Miałem nadzieję, że nic jej nie dolega. I
248
j
Wciąż pamiętałem „wykłady", których udzielała swoim podopiecznym, więc tym
razem wziąłem na siebie rolę nauczyciela.
–To ostatnia czynna flota żaglowa w całej Ameryce Północnej – powiedziałem do
Jannie i Damona. – Wyobrażacie sobie? Te kutry nie mają wciągarek, tylko liny i
bloki. Wszystko opiera się na ludzkiej pracy. A żeglarzy nazywają tutaj
przewoźnikami – opowiadałem, niemal dokładnie powtarzając dawne słowa Nany.
Później popłynęliśmy na dwuipółgodzinny rejs w przeszłość na pokładzie „Mary
Merchant".
Kapitan i bosman pokazali nam, jak refować żagle za pomocą krążków i bloków.
Wkrótce złapaliśmy wiatr i ruszyliśmy naprzód, w rytm cichego pluskania fal o burty.
To było naprawdę wspaniałe popołudnie. Spoglądałem na sześćdziesięciosto-powy
maszt, wykonany z jednego pnia drzewa, przywiezionego tu aż z Oregonu. Czułem
zapach słonej wody, oleju lnianego i resztek po ostrygach. Byłem blisko moich
najstarszych dzieci i widziałem w ich oczach miłość i zaufanie. Przynajmniej przez
dłuższą chwilę.
Mijaliśmy sosnowe lasy, pola obsiane przez dzierżawców soją i kukurydzą i
wielkie domy z białymi kolumnami, należące niegdyś do plantatorów. Cofnęliśmy się
o stulecie – i to była wspaniała podróż i dobry wypoczynek. Kilka razy złapałem się
na tym, że myślę o śledztwie, ale zaraz mi przeszło.
Jednym uchem słuchałem wyjaśnień kapitana, że w tych okolicach tylko żaglowce
mogą wypływać po ostrygi. Kutry motorowe wpuszczano na wody zatoki zaledwie
dwa razy w tygodniu. Pomyślałem, że to sprytny pomysł obrońców środowiska, aby
zmusić rybaków do wytężonej pracy. Gdyby połowy były łatwiejsze, populacja ostryg
już dawno by zniknęła.
Piękny dzień – żaglówka zrobiła zwrot na sterburtę, bom przesunął się nad nami,
żagle załopotały i wydęły się w po-
249
dmuchach wiatru. Zmrużyliśmy oczy od słońca. Zrozumieliśmy nagle, że są
rzeczy, dla których warto żyć… że właśnie takie chwile powinno się na zawsze
zachować w pamięci. – To najlepszy dzień w moim życiu – oznajmiła Jannie. – I
nawet dużo nie przesadzam.
–W moim też – odpowiedziałem. – I wcale nie przesadzam.
Rozdział 91
Wróciliśmy wieczorem. Już z daleka zauważyłem biały samochód stojący przed
naszym domem. Na drzwiach miał jasnozielony napis: OPIEKA MEDYCZNA – WIZYTY
DOMOWE. Co się stało? Skąd tu się. wzięła doktor Coles?
Wystraszyłem się, że Nana na pewno zasłabła, kiedy byliśmy na wycieczce.
Ostatnio coraz częściej myślałem o jej zdrowiu. Bądź co bądź, miała już grubo po
osiemdziesiątce, chociaż nie znała dokładnej daty swych urodzin – i najczęściej
kłamała, że jest trochę młodsza. Szybko wysiadłem z samochodu i wbiegłem po
schodach. Dzieci dreptały kilka kroków za mną. – Tu jestem, z Kaylą! – zawołała
Nana, kiedy otworzyłem drzwi. Damon i Jannie prześliznęli się mi pod rękami. –
Wpadła na plotki. Nic mi nie jest. Możesz się uspokoić.
–A kto powiedział, że się niepokoję? – spytałem, wchodząc do salonu.
Rzeczywiście obie siedziały na sofie. – Mówisz tak, jakbym cię nie znała. Co
pomyślałeś na widok samochodu przed domem? Wypadek – powiedziała Nana.
Zachichotały. Też się musiałem uśmiechnąć. – Nic podobnego – zaprotestowałem
słabo.
251
–To dlaczego wbiegłeś po schodach, jakbyś miał ogień
w portkach? Daj spokój, Alex – odparła Nana i znów nastąpił
wybuch śmiechu.
Machnęła ręką, odpędzając wszelkie ponure przypuszczenia.
–Chodź, usiądź na minutkę. Poświęcisz nam aż tyle czasu?
Opowiedz wszystko, jak tam było w St Michaels. Dużo się
zmieniło?
–Podejrzewam, że tam od stu lat nic się nie zmienia.
–To bardzo dobrze – powiedziała Nana. – Dzięki Bogu
za drobne przyjemności.
Pochyliłem się i pocałowałem Kaylę w policzek. Kiedyś opiekowała się chorą
Naną, a potem co jakiś czas wpadała, żeby jej doglądać. Prawdę mówiąc, znaliśmy
się od dzieciństwa. Kayla zdołała wyrwać się z biedy, skończyła studia i wróciła, żeby
pomagać dawnym sąsiadom. Stworzyła program opieki medycznej nad mieszkańcami
południowo-wschodniej części Waszyngtonu. Harowała jak wół, prosiła o dotacje i
sama nieraz dokładała część grosza z własnej kieszeni.
–Świetnie wyglądasz – bąknąłem. Tak mi się jakoś powiedziało.
–Troszeczkę schudłam, Alex – odparła i zerknęła na mnie
spod oka. – Ciągle gdzieś ganiam. Za wszelką cenę staram
się
utrzymać wagę, ale niestety przy tym trybie życia to
całkiem
niemożliwe.
Zauważyłem. Kayla miała prawie sześć stopu wzrostu, ale nigdy nie była tak
szczupła i wysportowana jak teraz. Z dzieciństwa pamiętałem jej ładną, pyzatą buzię i
skłonność do tycia.
–Ale mogę być przykładem dla moich pacjentów – doda
ła. – Większość z nich wyraźnie cierpi na nadwagę. Nawet
dzieci. Są przekonani, że mają to w genach.
Nagle wybuchnęła śmiechem.
–Dużo się zmieniło, jak schudłam. Bardzo dużo. Prowadzę
teraz całkiem inne życie.
252
–Dla mnie tam zawsze byłaś ładna – odparłem. Znów się
podłożyłem.
Kayla przeciągle spojrzała na Nanę. – Potrafi kłamać. Jest naprawdę dobry. –
Obie się roześmiały.
–W każdym razie dziękuję za komplement – powiedziała Kayla. – Nie
podejrzewam, że w ten sposób próbujesz mi się
przypodobać. Chyba rozumiesz, o czym mówię. Postanowiłem zmienić temat.
–Zatem Nana jest zdrowa i spokojnie dożyje setki?
–Tak mi się zdaje – odrzekła Kayla.
Ale Nana zmarszczyła brwi.
–Tak prędko chciałbyś się mnie pozbyć? – zapytała. –
Czym sobie na to zasłużyłam?
–Choćby tym, że bez przerwy mi dokuczasz! – zawołałem
ze śmiechem. – Prawda?
–Prawda. – Skinęła głową. – To moja prawdziwa misja.
Żyję wyłącznie po to, by cię dręczyć. Nie wiedziałeś o
tym?
Wreszcie poczułem, że naprawdę jestem w domu. Że powróciłem z wojny.
Zabrałem wszystkich na werandę i zagrałem suitę Amerykanin w Paryżu. To było o
mnie. Ale Paryż został już gdzieś daleko.
Kayla wyszła po jedenastej. Odprowadziłem ją do samochodu. Przystanęliśmy tuż
za progiem, żeby przez chwilę jeszcze porozmawiać.
–Dzięki, że do niej przyszłaś – powiedziałem.
–Nie ma za co – mruknęła Kayla. – Lubię tu bywać.
Tak się składa, że naprawdę kocham twoją babcię. Nawet
nie
wiesz, jak bardzo. Od lat była moim przyjacielem, przewodnikiem i mentorem.
Szybko pochyliła się, żeby mnie pocałować. Trwało to kilka sekund dłużej, niż
powinno.
–Zawsze to chciałam zrobić – roześmiała się.
–I co? – spytałem, szczerze zaskoczony takim obrotem
sprawy.
253
–No i zrobiłam. Ciekawe.
–Ciekawe?
–Muszę już pędzić. Na razie.
Ze śmiechem pobiegła do
samochodu.
Ciekawe.
Rozdział 92
Po zasłużonym odpoczynku wróciłem do pracy i stwierdziłem, że nadal
uczestniczę w śledztwie dotyczącym szantażu i terroryzmu. Teraz chodziło o to, aby
jak najszybciej wyłapać tych, którzy wzięli okup. Dowiedziałem się, że mnie wybrano,
bo jestem „nieugięty".
W pewnym sensie byłem zadowolony, że to jeszcze nie koniec. Utrzymywałem
kontakty z ludźmi wciągniętymi w tę sprawę. Przede wszystkim chodziło o Martina
Lodge'a z Anglii, Sandy Greenberg z Interpolu i Etienne'a Marteau z Paryża, ale też o
policję i wywiad z Frankfurtu i Tel Awiwu. Wszystkich wypytywałem o możliwe ślady
lub powiązania. Niestety, trop nawet nie był ledwie ciepły.
Wilk, może al-Kaida, a może jeszcze jacyś inni cholerni mordercy znikli z
powierzchni ziemi, zabierając ze sobą prawie dwa miliardy dolarów. Przy okazji
zniszczyli pokaźną część Paryża. Na ich żądanie uwolniono kilkunastu więźniów
politycznych. Gdzieś wreszcie musiał się pojawić przeciek, który mógłby nas
doprowadzić do kryjówki bandy albo przynajmniej zdradzić tożsamość głównych
sprawców.
Na drugi dzień z pomocą Monnie Donnelley znalazłem coś, co zaciekawiło mnie
do tego stopnia, że wybrałem się w podróż do Lexington w Wirgmii. Podjechałem
pod nowoczesny dom
255
przy bocznej ulicy o nazwie Red Hawk Lane. Na podwórku stał dodge durango.
Obok znajdowała się zagroda dla koni.
Były agent CIA, Joe Cahill, przywitał mnie na progu swojej
rezydencji. Cały rozpływał się w uśmiechach, tak jak przy
poprzedniej sprawie z Wilkiem. Przez telefon zapewniał mnie,
że chętnie pomoże w śledztwie. W salonie już czekała świeżo
zaparzona kawa i ciasto kupione w sklepie. Z okien rozciągał
się widok na szeroką łąkę, staw i odległe pasmo Gór Błękitnych.
–Można powiedzieć, że trochę tęsknię za dawną pracą –
powiedział Joe. – Przynajmniej czasami. Tutaj w zasadzie
nic
nie robię, najwyżej łowię ryby lub poluję. Lubisz posiedzieć
z wędką, Alex? Polowałeś kiedyś? – Czasem zabieram dzieci na ryby – odparłem.
– Zdarzyło mi się też polować. Teraz zawziąłem się na Wilka. Potrzebna mi twoja
pomoc, Joe. Pogadajmy przez chwilę o prze-
szłości. Na pewno coś z tego wyjdzie.
Rozdział 93
–Chcesz to wałkować od początku? Jak wyrwaliśmy Wilka z Rosji? Co się stało
po jego przyjeździe do Ameryki? Jak potem zniknął? Alex, przecież to bardzo
smutna, lecz doskonale
znana i dobrze udokumentowana historia. Sam przeglądałeś akta. Nie zaprzeczaj,
wiem, że to zrobiłeś. Przez to wszystko
omal nie wyleciałem z pracy.
–Czegoś tu nie rozumiem, Joe. Dlaczego nikt go nie zna? Dlaczego nikt nie wie,
jak wygląda, jak się nazywa i tak dalej? To samo słyszę już od roku i jakoś trudno mi
uwierzyć. Jak to się stało, że podjęliśmy ścisłą współpracę z Anglikami w sprawie
ważnego gościa z KGB, który pozostał nam nieznany? Coś złego stało się w Paryżu.
Co? Znów nikt nie wie. To niemożliwe! Co przegapiłem? Gdzie tkwi zasadniczy błąd?
Joe Cahill szeroko rozłożył wielkie, sękate dłonie. – Słuchaj, ja też nie wiem
wszystkiego. Jeśli dobrze sobie przypominam, w Rosji pracował jako tajny agent.
Prawdopodobnie był bardzo młody, ale ostrożny niemal do przesady. To
oznaczałoby, że teraz ma gdzieś po czterdziestce. Ale znam też raporty, w których
jest mowa o tym, że dobiega sześćdziesiątki. Że dość wysoko zaszedł w KGB, zanim
wziął rozbrat z tą
257
organizacją. Słyszałem też, że to kobieta. Zapewne sam rozsiewa te pogłoski.
Jestem tego niemal pewny., – Kiedy przyjechał do Ameryki, to początkowo
sprawowałeś nad nim nadzór. Ty i twój dawny partner z wywiadu…
–Naszym szefem był Tom Weir. Dopiero później został
dyrektorem. Grupa składała się z czterech osób. Poza mną byli:
Maddock, Boykin i Graebner. Może to z nimi powinieneś
porozmawiać.
Cahill wstał z fotela, przeszedł na drugą stronę pokoju i otworzył oszklone drzwi,
prowadzące na kamienny taras. Do pokoju wleciał chłodny powiew.
–Nigdy go nie widziałem, Alex. Tak samo mój dawny
partner, Corky Hancock. Reszta chłopaków – Jay, Sam, Clark…
Też nie. Zażądał tego na początku, zanim jeszcze wyjechał
z Rosji. Pomógł nam rozbić dawne KGB. Wystawił agentów
w Europie i tutaj, w Stanach Zjednoczonych. Ale z nikim się
nie spotykał. Uwierz mi, że to w dużej mierze właśnie dzięki
niemu zniszczyliśmy imperium zła.
Pokiwałem głową.
–Dobrze wiem, że dotrzymuje raz danego słowa. Ale teraz
wyrwał się na wolność i założył własną groźną bandę. To tylko
na początek.
Cahill ugryzł kawałek ciasta.
–Właśnie tak – mówił dalej, z pełnymi ustami. – Oczy
wiście, nikt z nas nie miał zielonego pojęcia, do czego
to wszystko zmierza. Angole też nie. Może Tom Weir?
Nie wiem.
Zrobiło mi się trochę duszno. Podszedłem do otwartych drzwi. Zobaczyłem dwa
konie w cieniu wysokich dębów, ocierające się o białe ogrodzenie. Spojrzałem na
Cahilla.
–No dobrze, Joe… Z Wilkiem mi nie pomożesz. Co wiesz
poza tym?
Zmarszczył brwi i zrobił zafrasowaną minę.
–Przykro mi, ale niewiele, Alex. Jestem już stary i dawno
wypadłem z branży. Dobre ciasto?
258
Przecząco pokręciłem głową.
–Nie bardzo. Wiesz, że sklepowe zawsze inaczej smakuje.
Cahill posmutniał trochę, lecz zaraz się uśmiechnął. Mimo to
w jego oczach nie było wesołości.
–Pora zatem na szczerość – mruknął. – Po co tu przy
jechałeś? Pogadać z „wujkiem" Joe. O co w tym wszystkim
chodzi? Co się dzieje? Trochę się pogubiłem. To nie na
moją głowę.
Wróciłem do pokoju.
–W dalszym ciągu chodzi o Wilka, Joe. Prawdę mówiąc,
nie wierzę, że go nie spotkałeś. Podejrzewam, że ty i twój
dawny partner możecie nam pomóc dużo bardziej, niż wam się
wydaje.
Cahill uniósł ręce w geście zniecierpliwienia. – To czyste wariactwo, Alex. Czuję
się, jakbym biegał w kółko. Jestem za stary i za drażliwy na takie numery. – W ciągu
ostatnich dwóch tygodni wszyscy solidnie dostaliśmy w dupę. Świat oszalał. Nawet
w połowie nie zdajesz
sobie sprawy z tego, co się naprawdę działo. Miałem serdecznie dość rozmowy z
„wujkiem" Cahillem. Pokazałem mu zdjęcie.
–Dobrze się przyjrzyj. Ta kobieta zastrzeliła dyrektora
CIA, Thomasa Weira, w budynku Hoovera.
Potrząsnął głową. – Dobra. Co dalej?
–Nazywa się Nikki Williams i kiedyś służyła w wojsku. Przez pewien czas obracała
się wśród najemników. Strzelec wyborowy. Brała dużo prywatnych zleceń. Teraz
kolej na ciebie.
Powinieneś powiedzieć: co dalej? – Dobra. Co dalej?
–W przeszłości pracowała dla ciebie i Hancocka. Jak wiesz, mamy stały dostęp do
waszej kartoteki. Nowy rodzaj współpracy. I właśnie o to chodzi – podejrzewam, że
wynająłeś
Nikki, aby zabiła Weira. Może to zrobił Geoffrey Shafer, ale na pewno za twoim
259
pośrednictwem. Myślę, że pracujesz dla Wilka. Prawdopodobnie od początku.
Taka była wasza umowa?
–Zwariowałeś! To bzdury! – Joe CahiU wstał i strzepnął
okruszki ze spodni. – Wiesz co? Idź już sobie. Szczerze
żałuję,
że cię zaprosiłem. Koniec rozmowy.
–Nie, Joe – odparłem. – To dopiero początek.
Rozdział 94
Zadzwoniłem z komórki i kilka minut później do domu Joego Cahilla wkroczyli
agenci z Langley i Quantico. Aresztowali właściciela. Skutego wyciągnęli z przytulnej
wiejskiej rezydencji.
Wreszcie mieliśmy jakiś ślad – być może bardzo ważny.
Joe Cahill został przewieziony do bunkra CIA, gdzieś w Al-leghenach. Kryjówka i
jej najbliższe otoczenie wyglądały na pozór niewinnie: piętrowy domek, porośnięty
winem, w cieniu małego sadu. Wejście niemal ginęło wśród gęstych wistarii. Ale dla
„wujka" Joego był to prawdziwy bunkier.
Eksagent został związany i zakneblowany, a potem zostawiony sam na kilka
godzin w maleńkim pokoiku.
Mógł tam pomyśleć o przeszłości i o tym, co go czeka.
Przyjechał lekarz z CIA: tuż przed czterdziestką, wysoki, z brzuszkiem i o końskiej
twarzy. Nazywał się Jay 0'Connell. Powiedział nam, że mamy oficjalną zgodę na
wykorzystanie na Cahillu eksperymentalnego „serum prawdy". Wyjaśnił przy tym, że
odmiany tego preparatu są sprawdzane na terrorystach osadzonych w różnych
więzieniach.
–To barbituran, w rodzaju pentotalu sodu albo metohek-sytalu – powiedział. –
Pacjent odczuwa lekkie oszołomienie, jak po wypiciu paru głębszych. Ma otępiałe
zmysły, więc po
261
chwili nie broni się przed pytaniami. Mam nadzieję, że z tym tutaj będzie dokładnie
tak samo. Spotykałem już różne reakcje. Zobaczymy. Cahill jest starszy, toteż
powinno wszystko pójść po naszej myśli.
–Co może się zdarzyć w najgorszym wypadku? – zapytałem.
–Zawał. Dobrze, żartowałem. Wątpię, żeby coś się stało.
Bladym świtem Cahilla wyciągnięto z małej celi i sprowadzono na dół, do piwnicy
pozbawionej okien. Zdjęto mu opaskę z oczu i pozbawiono knebla, ale pozostał w
więzach. Posadziliśmy go na krześle.
Kilka razy zamrugał powiekami, zanim zobaczył, gdzie jest i kto przy nim stoi.
–Metoda dezorientacji – mruknął. – Na mnie nie działa.
To głupota. Prawdziwy nonsens. Gówno warte.
–Też tak sądzę – odezwał się doktor 0'Connell. Zerknął
na jednego z agentów, Larry'ego Ladove'a.
–Proszę mu podwinąć rękaw. Zaczynamy. Na początek
będzie trochę szczypać, potem zakłuje, a potem… –
zwrócił
się do Cahilla – wszystko nam wyśpiewasz.
Rozdział 95
Przez następne trzy i pół godziny Cahill bełkotał, jakby rzeczywiście wlał w siebie
z pół tuzina drinków i miał ochotę na następne. – Doskonale wiem, co tu robicie –
wymamrotał „wujek" Joe, grożąc nam palcem.
–My też to wiemy – odpowiedział Ladove z CIA. – I co gorsza, znamy twoją
przeszłość.
–W niczym wam nie zawiniłem. Nie macie żadnych dowodów. A poza tym, skoro
tyle wiecie, to po jakie licho jeszcze
rozmawiamy?
–Joe – wtrąciłem. – Gdzie jest Wilk? W jakim kraju? Powiedz nam coś o nim.
–Nie wiem – odparł Cahill i roześmiał się, jakby powiedział coś śmiesznego. – Po
tylu latach wciąż nic nie wiem. Nie wiem. – Znasz go? – zapytałem.
–Nigdy go nie widziałem. Nigdy, nawet na początku. Cwany drań. Spryciarz.
Zapewne paranoik. Zna wszystkie sztuczki.
Pewnie go widział ktoś z eskorty. Na przykład z Interpolu. Może
Tom Weir? Może Anglicy? Przecież trzymali go przez chwilę.
Sprawdziliśmy to już w Londynie. Nic. I w dalszym ciągu nie było wiadomo, co się
naprawdę stało w Paryżu.
263
–Jak długo z nim pracowałeś? – spytałem Cahilla.
Poszukał odpowiedzi na suficie.
–Chyba raczej dla niego – sprostował.
–Tak. Jak długo?
–Dłuugo. Prawie od zawsze. Jezu, jak to było dawno
temu… – Znowu zachichotał. – Zresztą nie tylko ja.
CIA,
FBI, DEA… Sam tak mówił. Ale mu wierzę.
–Kazał ci zabić Thomasa Weira – wtrąciłem. – Tak
nam powiedziałeś.
To akurat była nieprawda.
–Ekstra – wybełkotał. – Skoro mówiłem, to mówiłem.
Niech i tak będzie.
–Dlaczego Weir musiał zginąć? – ciągnąłem. – Dlaczego
właśnie on? Co między nimi zaszło?
–To się nie uda. Każdy dostaje swoje zadanie. Nikt nie zna
całego planu. Ale Weira nie lubił. Chyba faktycznie się
pożarli.
Jedno jest pewne jak cholera. Ze mną w ogóle się nie kontaktował. Zawsze z
Hancockiem. To on wyciągnął Wilka od ruskich. Corky, Niemcy i Angole. To już
mówiłem, prawda? – spytał Cahill i puścił do nas oko. – Niezły towar to serum
prawdy. Pijcie jedynie sok z winogron, chłopcy! – Spojrzał na 0'Connella. – Pan też,
doktorze Mengele. Pijcie jedynie sok z winogron, a prawda was wyzwoli.
Rozdział 96
Wyciągnęliśmy coś z Cahilla? Co nam dała jego naćpana paplanina?
Corky Hancock? Niemcy, Anglicy? Thomas Weir?
Ktoś przecież musiał wiedzieć coś o Wilku. Znać jego adres lub nazwisko…
Słyszeć o jego dalszych planach.
Znów byłem w drodze, ścigając Wilka. Dawny wspólnik Cahilla przeszedł na
wcześniejszą emeryturę i wyniósł się aż w środkowy rejon Gór Skalistych, w stanie
Idaho. Mieszkał na przedmieściach Hailey, w Wood River Valley, około dziesięciu mil
od Sun Valley. Niezłe miejsce jak na byłego szpiega.
W drodze z lotniska w Hailey przejeżdżaliśmy przez okolicę, którą miejscowy
szofer FBI nazwał „górską pustynią". Wszystko wskazywało na to, że Hancock –
podobnie jak Cahill – był zapalonym myśliwym i wędkarzem. Przecież w pobliżu
rozciągało się słynne na cały świat łowisko Silver Creek Preserve.
–Nie zgarniemy go, tylko weźmiemy pod ścisłą obserwację. Zobaczymy, co robi.
Na razie wiemy, że niedawno wybrał się na polowanie w góry. Przejedziemy koło jego
domu. Niech pan sobie go obejrzy – trajkotał młody agent z lokalnego oddziału FBI.
Nazywał się Ned Rust. – A przy okazji, Hancock
265
podobno świetnie strzela. Zwłaszcza z karabinu. Chyba powinien pan to wiedzieć.
Wjechaliśmy pomiędzy wzgórza. Niektóre domy stały na działkach o powierzchni
od dwóch do czterech hektarów. Na tle szarych gór starannie przystrzyżone, zielone
trawniki wydawały się czymś nienaturalnym.
–Ostatnio zeszło kilka lawin – powiedział Rust. Był
niewyczerpanym źródłem informacji. – Być może pan
zobaczy
dzikie konie. Albo Bruce'a Willisa. Albo Demi i Ashtona
z dzieciakami. A tam, przed nami, jest dom Hancocka.
Obłożony
kamieniem z rzeki. To taka miejscowa moda. Duża chałupa
jak
na emerytowanego agenta bez rodziny.
–Pewnie miał trochę lewej kasy na drobne wydatki –
mruknąłem.
Willa rzeczywiście była całkiem spora i bardzo ładna, z widokiem na trzy strony.
Obok stała oddzielna stajnia, większa od mojego domu. W pobliżu pasło się kilka
koni. Brakowało tylko Corky'ego Hancocka – bo wybrał się na polowanie.
Ja też.
Przez kilka następnych dni w Hailey nic się nie działo. Poznałem Williama Kocha,
odpowiedzialnego za przebieg całej akcji. CIA ze swojej strony przysłała z
Waszyngtonu niejaką Bridget Rooney. Hancock nareszcie wrócił z polowania i można
było wziąć go pod obserwację. Nadzór przejęła grupa operacyjna przydzielona nam
prosto z Quantico. Mieliśmy również lotną brygadę, która przejmowała śledzenie
Hancocka, kiedy wychodził z domu. Traktowaliśmy go cholernie serio. Wiedzieliśmy,
że musi mieć jakiś kontakt z Wilkiem – i prawie dwoma miliardami dolarów.
W końcu był tym agentem CIA, który go ściągnął z Rosji. Może też wiedział, co
naprawdę zaszło pomiędzy Wilkiem i Thomasem Weirem.
Błąd w Paryżu.
Rozdział 97
Ale kolejny dzień nie przyniósł żadnej odpowiedzi. Ani następny. Ani jeszcze
jeden.
W piątek dostałem zezwolenie, aby pojechać do Seattle i zobaczyć syna.
Zatelefonowałem do Christine. Powiedziała mi, że się zgadza i że Alex na pewno się
ucieszy. Ona też była zadowolona. Zauważyłem, że nie traktowała mnie już tak jak
dawniej. Zachowywała się o wiele milej. A ja z kolei całkiem ciepło wspominałem
nasze wspólne czasy. Nie byłem pewny, czy to dobrze.
Przyjechałem do niej późnym rankiem i znów spojrzałem ze zdumieniem na
przytulny i uroczy domek. Widziałem w tym rękę Christine: dużo lekkości i światła,
znajomy biały płotek i poręcz przy kamiennych schodkach wiodących do głównego
wejścia, grządki tymianku, mięty i rozmarynu. Wszystko na swoim miejscu.
Drzwi otworzyła mi Christine. Na rękach trzymała Alexa. W tym momencie
starałem się nie myśleć, jak mogłoby wyglądać nasze wspólne życie, gdybym nie był
gliniarzem i gdyby nie doszło do tych wszystkich nieszczęść.
Zdziwiłem się, że była w domu. Musiała to zauważyć.
–Nie bój się. Obiecuję, że cię nie ugryzę. Przywiozłam Alexa z przedszkola, żebyś
nie musiał na niego czekać –
267
powiedziała. Wziąłem go na ręce i zaraz zapomniałem o całym bożym świecie.
–Cześć, tatusiu – szepnął z nieśmiałym uśmiechem. Zawsze mnie witał w ten
sposób. Uśmiechnąłem się do niego.
Pewna kobieta z Waszyngtonu wciąż mówi o mnie „święty"
i nie traktuję tego jak komplement. Wprawdzie daleko mi do
świętości, ale staram się żyć w zgodzie z ludźmi. Jej z kolei
chyba nie bardzo to wychodzi.
–Ale urosłeś! – zawołałem z przesadnym zdumieniem. Z niekłamaną dumą
spojrzałem na syna. – Ile masz lat? Sześć?
Osiem? Dwanaście? – spytałem.
–Dwa… prawie trzy – odpowiedział i roześmiał się z mojego żartu. Zawsze w lot
chwytał, co do niego mówię. – Mówił o tobie przez calutki ranek – wtrąciła Chris-tine.
– Powtarzał ciągle: „Dziś jest Dzień Taty". Bawcie się
dobrze.
A potem zrobiła coś, czego zupełnie się nie spodziewałem: pocałowała mnie w
policzek. Popatrzyłem na nią z osłupieniem. Może jestem ostrożny – nawet do
przesady – ale nie z kamienia. Najpierw Kayla Coles, a teraz Christine… Czyżbym
nabrał wyglądu Zbolałego Misia? To zupełnie możliwe.
Bawiłem się z Alexem doprawdy wyśmienicie. Przede wszystkim udawałem, że
obaj na stałe mieszkamy w Seattle. Poszło mi całkiem nieźle. Pojechaliśmy aż do
Fremont, gdzie przed kilku laty bawiłem w gościnie u dawnego przyjaciela,
emerytowanego detektywa. Fremont znane jest z zabytkowych domów, butików z
ciuchami i sklepów meblowych. Ma swoją duszę, jeśli takie określenie może dotyczyć
architektury. Niektórzy ludzie twierdzą, że może, chociaż ja nie jestem całkowicie
przekonany.
Tuż po przyjeździe poszliśmy na pyszne bułeczki z masłem i dżemem jagodowym,
wypiekane w piekarni Touchstone. Potem przespacerowaliśmy się po okolicy i
dokładnie obejrzeliśmy szesnastometrową „Fremont Rocket", ustawioną przy
wejściu do jednego ze sklepów. Kupiłem Alexowi kolorowy
268
latawiec i wykonaliśmy kilka próbnych lotów w Gas Work Park, skąd rozciągał się
wspaniały widok na Lakę Union i centrum Seattle. W Seattle jest mnóstwo parków.
To jedna z rzeczy, które naprawdę lubię w tym mieście. Nawet przemknęło mi przez
głowę, że kiedyś mógłbym tu zamieszkać. Zaraz, zaraz… Skąd ta nostalgia? Bo
dostałem całusa od Christine? Tęsknię do uczuć? Biedaczysko.
Pochodziliśmy jeszcze trochę. Zwiedziliśmy galerię rzeźb pod gołym niebem i
przywitaliśmy się ze słynnym „Trollem z Fremont", który wygląda niczym Joe Cocker
miażdżący dłonią volkswagena. Wreszcie zjedliśmy spóźniony lunch – oczywiście z
produktów naturalnych – złożony z sałatki jarzynowej i pajdy razowego chleba z
masłem i marmoladą. Kiedy wejdziesz między wrony… i tak dalej.
–Fajnie nam, prawda? – spytałem, pałaszując swoją por
cję. – Co na to powiesz, stary?
Alex Junior z powagą pokiwał głową, a potem spojrzał na mnie wielkimi
niewinnymi oczami.
–Kiedy wrócisz do domu, tato?
O Boże… Kiedy naprawdę wrócę?
Rozdział 98
Christine chciała, żebym odwiózł Alexa przed szóstą, więc ściśle spełniłem jej
żądanie. Zazwyczaj dotrzymuję słowa. Czasami tak właściwie się zachowuję, że sam
się na siebie wkurzam. Christine czekała na werandzie, w jasnoniebieskiej sukience i
pantofelkach na obcasie. Zachowywała się bez zarzutu. Uśmiechnęła się ciepło na
nasze powitanie i przytuliła do siebie Alexa, który przywarł do jej zgrabnych nóg z
głośnym okrzykiem: „Mama!".
–Widzę, że wam humory dopisują – zagadnęła Christine i pogłaskała chłopca po
główce. – Bardzo się cieszę. Wiedziałam, że tak będzie, Alex. Ale tata musi już
wracać do siebie, to znaczy do Waszyngtonu. Pójdziemy na kolację do Theo.
Łzy zalśniły w oczach Alexa.
–Nie chcę, żeby odjeżdżał! – zawołał.
–Wiem, ale to nic nie da. Tata ma swoją pracę. Ukochaj
go. Niedługo znów przyjedzie.
–Oczywiście – odparłem, zastanawiając się, kto to jest
Theo. – Zobaczysz.
Alex rzucił mi się w ramiona. Przytuliłem go. Za żadne skarby świata nie chciałem
się z nim rozstawać. Uwielbiałem jego mleczny zapach, miękki dotyk i bicie małego
serca. I wolałem, żeby nie wiedział, ile bólu sprawia mi rozstanie.
270
–Wrócą tak szybko, jak to możliwe – powiedziałem. –
Obiecuję. Tylko nie rośnij ciągle, jak mnie nie ma.
–Nie jedź, tatusiu – szeptał Alex. – Proszę cię, nie jedź.
Powtarzał to przez cały czas, dopóki nie wsiadłem do samochodu i nie
pomachałem mu na pożegnanie. Obserwowałem go w lusterku. Był coraz mniejszy,
mniejszy… aż wreszcie zniknął za zakrętem. Lecz ciągle czułem jego dotyk. Nadal
czuję.
Rozdział 99
Tuż przed ósmą usiadłem sam przy słabo oświetlonym barze w Kingfish Cafe na
rogu 19. Ulicy i Mercer w Seattle. Myślami byłem przy najmłodszym synu… nie, przy
wszystkich moich dzieciach. Nagle uniosłem głowę i spostrzegłem wchodzącą
Jamillę.
Miała na sobie długi skórzany płaszcz, ciemną koszulę i czarną spódnicę.
Uśmiechnęła się szeroko na mój widok. Może w jej oczach prezentowałem się równie
atrakcyjnie jak ona w moich? Może… Tyle że Jamilla wcale nie zdaje sobie sprawy z
tego, że jest bardzo ładna. Albo przynajmniej w to nie wierzy. Kiedy wspomniałem jej
przez telefon, że jadę do Seatlle, ucieszyła się i powiedziała, że też tam przyleci.
W pierwszej chwili uznałem to za kiepski pomysł, ale na szczęście się myliłem.
Byłem szczęśliwy, gdy ją zobaczyłem – zwłaszcza teraz, po rozstaniu z Alexem.
–Świetnie wyglądasz, słodziutki – szepnęła mi do
ucha. – Ale masz strasznie smętną minę. Chyba za dużo
pracowałeś. Spalasz się.
–Już mi troszeczkę lepiej – odparłem. – Ty też wyglądasz nie najgorzej. Lepiej z
nas dwojga.
–Naprawdę? Dzięki, że mi to powiedziałeś. To było mi
potrzebne.
272
Wyszło na jaw, że w Kingfish Cafe panuje pełna demokracja. Bez rezerwacji
dostaliśmy miły stolik tuż pod ścianą. Zamówiliśmy drinki i kolację, lecz przede
wszystkim trzymaliśmy się za ręce i rozmawialiśmy o ostatnich wydarzeniach w
naszym życiu.
–Najgorzej cierpię przez Alexa – powiedziałem, kiedy zabraliśmy się już do
jedzenia. – To dla mnie prawdziwa tortura. Sprzeczne ze wszystkim, w co
wierzyłem… ze wszystkim, czego mnie uczyła Nana. Nie chcę go tu zostawiać.
Jamilla zmarszczyła brwi. Wyglądała na zdenerwowaną.
–Christine jest dla niego zła?
–Och, nie! To wspaniała matka. Ale nie mogę znieść
rozłąki. Kocham tego małego szkraba i cholernie mi go brakuje. Chciałbym z nim
chodzić na spacery, słuchać, co
mówi,
jak się śmieje, jak się wygłupia i tak dalej. To mój
najlepszy
kumpel, Jam.
–A ty harujesz, żeby zapomnieć – skwitowała, patrząc
mi prosto w oczy.
–Właśnie. – Pokiwałem głową. – Ale to całkiem inna
historia. Wiesz co? Lepiej stąd chodźmy.
–Coś pan zamierza, agencie Cross?
–Nic szczególnego, pani inspektor. Wszystko zgodnie
z prawem.
–Naprawdę? Hmm… Jaka szkoda.
Rozdział 100
Słyszeliście kiedyś, jak ktoś mówił, że „wynajął pokój"? No więc ja tak zrobiłem.
Pokój był w Fairmont Olympic na University, po drugiej stronie Ranier Sąuare.
Prawie biegłem, żeby się tam dostać. Zresztą, Jamilla także. Aż zagwizdała cicho,
kiedy weszliśmy do obszernego holu, wysokiego na czterdzieści stóp. Spojrzała na
rzeźbiony, niemal barokowy sufit. Było zaledwie po dziesiątej, ale wokół już panowała
cisza. – Meble z włoskiego renesansu, wielkie antyczne kandelabry, pięć gwiazdek,
pięć brylantów. Jestem pod wrażeniem –
powiedziała z uśmiechem. Jak zwykle zaraziła mnie swoim entuzjazmem.
–Czasami człowiek musi sobie pozwolić na prawdziwą ucztę.
–To rzeczywiście uczta, Alex – odparła Jamilla i pocałowała mnie leciutko. –
Cieszę się, że tu jesteś. I cieszę się, że
przyjechałam. W ogóle jesteśmy fajni. Lepiej było uciekać z holu. Nasz pokój
mieścił się na dziewiątym piętrze i zapewniał wszystko, co powinien – ciepło,
przestrzeń, wszelkie wygody i ogromne łóżko. Z okien widzieliśmy Elliott Bay, wyspę
Bainbridge i nawet prom, który właśnie odbijał od nadbrzeża. Sam nie potrafiłbym
tego lepiej zaplano-274
wać…-. Chociaż nie twierdzę, że o wszystkim zupełnie nie wiedziałem.
Na przykład o olbrzymich łóżkach w Fairmont Olympic. Nasze było przykryte
złoto-zieloną kapą. A może kołdrą? Na dobrą sprawę nigdy nie umiałem odróżnić
tych dwóch rzeczy. Żadne z nas nawet nie pomyślało o tym, żeby zdjąć kołdrę/kapę.
Rzuciliśmy się na wierzch i z radosnym śmiechem gawędziliśmy chwilę o
najróżniejszych sprawach. Byliśmy szczęśliwi, że jesteśmy razem. – Poczekaj, Alex.
Będzie ci wygodniej. – Jamilla wyciągnęła mi koszulę ze spodni. – Jak tam? Już
trochę lepiej? – Zaraz ci się odwdzięczę tym samym – odparłem. – Tak będzie
uczciwie. Wet za wet. – Oj, tak. Uwielbiam twoje wety. Rozpiąłem jej bluzkę. Ona w
tym samym czasie rozpięła mi koszulę. Robiliśmy to wolno, bez cienia pośpiechu.
Nikt nas nie popędzał. Chodziło o to, żeby jak najdłużej przeciągnąć tę chwilę –
zagłębić się w szczegółach, poczuć dotyk tkaniny, zobaczyć gęsią skórkę na rękach
Jamilli, usłyszeć jej zduszony oddech, drżenie ciała, napięcie, iskry – i to wszystko,
co nam niosła noc.
–Chyba ćwiczyłeś – wyszeptała lekko zdławionym gło
sem. Bardzo mi się to spodobało.
Roześmiałem się.
–Tak, tak… Jestem mistrzem w sztuce czekania.
–Aż odepnę następny guzik? – spytała.
–To piękne, prawda?
–I jeszcze jeden?
–Chyba już dłużej nie wytrzymam, Jam. Wcale nie żartuję.
–Zobaczymy… zobaczymy… Ja też jestem poważna.
Powoli zdjąłem z niej z bluzkę. Sam też zostałem bez koszuli.
Jamilla poruszała się w zwolnionym tempie. Całowaliśmy się co chwilę,
głaskaliśmy i pieściliśmy… Poczułem zapach perfum. „Caleche eau delicate".
Wiedziała, że je bardzo lubię. Ona lubiła, żeby ją lekko drapać po skórze. Zacząłem
zatem od jej
275
gładkich ramion, potem sięgnąłem dalej, na plecy. Muskałem ręce, piękną twarz,
długie nogi, stopy i znów nogi…
–Stajesz się coraz… coraz cieplejszy – zamruczała i roześmiała się ściszonym
głosem.
Wstaliśmy z łóżka i przez chwilę trwaliśmy ciasno przytuleni. Wreszcie rozpiąłem
jej biustonosz i wziąłem piersi w obie dłonie. – Chyba już dłużej nie wytrzymam –
powtórzyłem. To prawda. Byłem tak twardy, aż mnie bolało. Klęknąłem na perskim
dywanie. Złożyłem czuły pocałunek na jej brzuchu, a potem niżej… Emanowała z niej
prawdziwa siła. Może dlatego tak lubiłem przed nią klękać. W geście szacunku?
Uwielbienia? Coś w tym rodzaju.
W końcu podniosłem się z podłogi. – Wszystko w porządku? – spytałem szeptem.
– Oczywiście. Cokolwiek zechcesz. Jestem pokorną niewolnicą. Wolisz być panem?
A może trochę jedno i drugie? Wszedłem w nią na stojąco. Przez kilka sekund
kołysaliśmy się jak w tańcu, lecz potem któreś z nas się potknęło i upadliśmy razem
na łóżko. Świat gdzieś odpłynął. Dla mnie była tylko Jamilla Hughes. Tego najbardziej
potrzebowałem. Słyszałem jej rozkoszne jęki, które sprawiały mi przyjemność. –
Strasznie tęskniłem – powiedziałem. – Wciąż pamiętałem twój głos i uśmiech…
dosłownie wszystko. – Ja też. – Roześmiała się. – Ale najbardziej podobają mi się
wety.
Chwilę później, może pięć, może dziesięć minut, rozległ się dzwonek telefonu na
nocnej szafce.
Pierwszy raz w życiu zrobiłem to, co trzeba. Zrzuciłem fen cholerny aparat na
podłogę i nakryłem poduszką. Nawet jeśli to Wilk, niech zadzwoni rano.
Rozdział 101
Następnego dnia wróciłem w góry, do Idaho. Pojechaliśmy razem na lotnisko, a
potem każde poleciało w swoją stronę.
–Gruby błąd. Czysta głupota – powiedziała Jamilla przed rozstaniem. –
Powinieneś wybrać się ze mną do San Francisco. Potrzebny ci długi urlop.
Byłem tego samego zdania.
Ale nic z tego. Chodziło o Hancocka. Pierścień powoli zaczął się zacieśniać. Nie
było takiego miejsca w całym Idaho, w którym biedny Corky nie byłby pod stałą
obserwacją albo przynajmniej na podsłuchu. Mieliśmy kamery wokół jego domu i w
dalszej okolicy – nawet w stajni. Cztery pełne ekipy śledziły go na zmianę; cztery
dalsze czekały w odwodzie. Tuż po moim wyjeździe dorzucono jeszcze grupę ze
śmigłowcem.
W głównej odprawie brało udział ponad dwudziestu agentów. Spotkaliśmy się w
małym kinie w Sun Valley. Wieczorem wyświetlano 21 gramów z Seanem Pennem i
Naomi Watts. W dzień sala była pusta.
Odprawę poprowadził William Koch. Wysoki, chudy, imponujący na swój sposób,
w bawełnianej koszuli, dżinsach i znoszonych kowbojskich butach. Grał rolę
„swojskiego wieśniaka", ale nie był głupi. Podobnie jego wspólniczka z CIA, Bridget
Rooney, diabelnie mądra i pewna siebie brunetka.
277
–Powiem wprost, żeby wszyscy na pewno zrozumieli. Albo
Hancock wie, że tu jesteśmy, albo jest niewiarygodnie ostrożny
z natury – zagaił Koch. – Jak dotąd z nikim się nie kontak
tował. Czasem korzystał z Internetu. Na aukcji eBay kupował
wędki, oglądał kilka stron z pornosami i grał online w ligę
baseballu. Ma dziewczynę, niejaką Coral Lee, mieszkającą
w pobliskim Ketchum. Z pochodzenia Azjatka. Na pewno ładna,
czego niestety nie można powiedzieć o Hancocku. Wywala na
nią kupę forsy. To się udało sprawdzić. Tylko w tym roku
wydał blisko dwieście tysięcy. Podróże, biżuteria i mały lexus,
jak wiadomo, uwielbiany przez piękne panie.
Koch przerwał i powiódł wzrokiem po zebranych.
–To chyba wszystko. Wiemy, że Hancock ma układ z Wil
kiem i że dostaje ciężką forsę za swoje usługi. W samo po
łudnie przekonamy się, co trzyma w domu. Dość czekania. So
tired… - zanucił agent Koch. – Tired ofwaiting.
Rozległy się stłumione śmiechy, nawet wśród tych, którzy nie znali piosenki
Kinksów. Ktoś poklepał mnie po ramieniu, zapewne przekonany, że decyzja działania
nadeszła z Waszyngtonu.
–To nie ja – bąknąłem w odpowiedzi. – Ja tu tylko
sprzątam.
Ekipa, która miała wejść do domu Hancocka, w przeważającej mierze składała się
z agentów FBI, ale była też grupa z CIA, dowodzona przez Bridget Rooney.
Dopuszczono ich w zasadzie grzecznościowo, dla podkreślenia nowej koalicji
pomiędzy dwoma agencjami, ale również dlatego, że Hancock siłą rzeczy był
zamieszany w morderstwo Thomasa Weira. Wątpliwe jednak, żeby ktoś bardziej niż
ja chciał dorwać Corky'ego. Był mi potrzebny, bo szukałem Wilka. Wiedziałem, że go
jakoś znajdę. Ta myśl podtrzymywała mnie na duchu.
Rozdział 102
Koch i Rooney wspólnie dowodzili akcją. Nareszcie dali sygnał do ataku. O
wyznaczonej porze wpadliśmy do domu Corky'ego Hancocka. Wszędzie roiło się od
kurtek i koszul FBI. Pewnie wystraszyliśmy parą jeleni i zajęcy, chociaż obyło się bez
jednego strzału.
Hancock był w łóżku ze swoją dziewczyną. On miał sześćdziesiąt cztery lata,
Coral dwadzieścia sześć. Lśniące czarne włosy, świetna figura, mnóstwo
bransoletek, pierścionków i kolczyków. Spała na plecach, całkiem naga. Corky miał
tyle przyzwoitości, że zanim zasnął, zwinięty w kłębek, przynajmniej włożył
podkoszulek z godłem Utah Jazz.
Wrzeszczał na nas w komiczny sposób:
–Co się tu wyprawia?! Jazda z mojego domu!
Mimo wszystko nie umiał udawać zaskoczenia. Marny był z niego aktor. Zdawało
mi się, że doskonale wiedział o wszystkich naszych planach. Skąd? Zauważył, że jest
śledzony? A może jednak ktoś go ostrzegł? Czy już dotarło to do Wilka?
W pierwszych godzinach przesłuchania skorzystaliśmy z „serum prawdy" doktora
0'Connella. Hancock okazał się dużo odporniejszy od Cahilla. Owszem, miał odjazd i
chichotał, ale to wszystko. W zasadzie nic nam nie powiedział, nawet nie potwierdził
informacji, które przedtem podał „wujek" Joe.
279
W tym samym czasie przeszukiwaliśmy dom, stajnię i dwadzieścia pięć hektarów
działki. Hancock był właścicielem kabrioletu aston martin – a Wilk lubił szybkie
samochody. Ale poza tym nie znaleźliśmy nic podejrzanego. Nic w ciągu trzech dni,
w czasie których prawie setka ludzi przeczesywała każdy cal kwadratowy rozległego
rancza. Kilku ekspertów – ściągniętych nawet z Intelu i IBM – próbowało włamać się
do dwóch komputerów Corky'ego. Doszli do wniosku, że sam musiał także korzystać
z pomocy specjalistów. Zabezpieczenia były bardzo solidne.
Mogliśmy zatem tylko czekać. Przeczytałem wszystkie czasopisma i gazety, które
znaleziono w domu Hancocka, łącznie ze starymi egzemplarzami „Idaho Mountain
Express". Chodziłem na długie spacery i zastanawiałem się nad swoim życiem.
Próbowałem znaleźć w tym choć odrobinę sensu. Nie znalazłem, lecz przynajmniej
oczyściłem płuca świeżym górskim powietrzem.
Blokada komputerów została złamana, ale obyło się bez rewelacji. Żadnych
linków, ani do Wilka, ani do innych podejrzanych osób. Przynajmniej tak nam się
zdawało na początku.
Następnego dnia nasz haker w Austin, w Teksasie, znalazł plik ukryty wewnątrz
odcyfrowanego pliku. Była tam korespondencja z pewnym bankiem w Zurychu.
Prawdę mówiąc, z dwoma szwajcarskimi bankami.
Nagle nasze podejrzenia zmieniły się w całkowitą pewność. Hancock rzeczywiście
miał kupę forsy. Ponad sześć milionów. Co najmniej. Już dawno nie słyszałem tak
pomyślnych wieści.
Musiałem na dzień lub dwa wybrać się do Zurychu. Nie wiedziałem, czy tam
znajdę Wilka. Tego nikt nie wiedział. Poza tym nigdy przedtem nie byłem w
Szwajcarii. Jannie prosiła mnie, żebym przywiózł stamtąd walizkę czekolady.
Obiecałem jej, że to zrobię. Całą walizkę szwajcarskiej czekolady, kochanie. Chociaż
tyle mogę dla ciebie zrobić, skoro nie będę na twoich dziewiątych urodzinach.
Rozdział 103
Gdybym był Wilkiem, wiedziałbym, gdzie mieszkać. Zurych jest pięknym, czystym
miastem na brzegu jeziora – Zurich-zee – pełnym pachnących drzew, krętych
szerokich ulic, wijących się nad wodą, i rześkiego górskiego powietrza. Przyjechałem
tam tuż przed burzą, więc poczułem coś jakby woń mosiądzu. Większość domów
była po prostu biała lub piaskowa. Na wielu z nich wisiały szwajcarskie flagi, które
łopotały na lekkim wietrze, wiejącym od jeziora.
W centrum miasta ujrzałem plątaninę torów tramwajowych
i nisko wiszące druty trakcji elektrycznej. Moc przeszłości. Na ulicach stały
plastikowe krowy, malowane w alpejskie scenki. Przypominały mi krówkę Muuu,
ulubioną zabawkę małego Alexa. Właśnie… Co powinienem zrobić z Alexem? Albo
raczej – co mogłem zrobić?
Zurich Bank mieścił się w stalowo-szklanym budynku, chyba pamiętającym
jeszcze lata sześćdziesiąte, stojącym opodal jeziora. Przed drzwiami czekała na mnie
Sandy Greenberg. Ubrana była w szary kostium i miała dużą czarną torebkę
przerzuconą przez ramię. Wyglądała jak pracownica banku, a nie Interpolu.
–Byłeś już kiedyś w Zurychu? – zapytała, ściskając mnie na powitanie i całując w
policzki.
281
–Nie. Ale jak miałem dziesięć lub jedenaście lat, to dostałem wielofunkcyjny
szwajcairski scyzoryk. – Obiecaj mi, że razem zjermy obiad. Na pewno nie
pożałujesz. A teraz chodźmy. Czekają na nas, a w Zurychu nie lubią
czekać. Zwłaszcza bankierzy.
Bank był dostojny, na wysoki połysk, wykładany kosztowną boazerią i czysty
niczym sala operacyjna. Kamienna lada – też ozdobiona drewnem – za nią kasjerzy.
Poruszali się sprawnie, budzili zaufanie i rozmawiali ze sobą tylko szeptem. Wystrój
wnętrz na pierwszy rzut oka wydawał mi się powściągliwy, ale po chwili zauważyłem
na ścianach sporo niezłych obrazów. Ze zrozumieniem pokiwałem głową. To dzieła
sztuki były tutaj główną dekoracją. – Zurych od dawna kusił niesfornych
intelektualistów i awangardę artystyczną – odezwała się Sandy Greenberg.
Bogu dzięki, przynajmniej nie mówiła szeptem. – Tutaj narodził się dadaizm.
Wagner, Strauss, Jung też chętnie tu zaglądali.
–James Joyce napisał w Zurychu Ulissesa - dodałem z przymrużeniem oka.
Roześmiała się.
–Zapomniałam o twoich intelektualnych ciągotach. Zaprowadzono nas do
prezesa. Gabinet wyglądał jak prosto spod igły. Na biurku tylko jedna transakcja,
reszta starannie ułożona w szafach.
Pan Delmar Pomeroy odebrał z rąk Sandy niepokaźną kopertę. – Nakaz sądowy –
powiedziała Sandy. – Konto numer sześć-jeden-sześć-cztery-siedem-dziewięć-Q. –
Wszystko już zostało starannie przygotowane – odparł Pomeroy. Tylko tyle. Strażnik
zabrał nas do pokoju, w którym
mogliśmy przejrzeć dokumenty dotyczące konta sześć-jeden-sześć-cztery-
siedem-dziewięć-Q. Tak wygląda w praktyce
tajemnica i bezpieczeństwo banku szwajcarskiego.
Wszystko
już zostało starannie przygotowane.
Rozdział 104
Wreszcie miałem wrażenie, że biorę udział w prawdziwym policyjnym śledztwie.
Ale to za mało. Sandy, dwójka agentów z Interpolu i ja przejrzeliśmy transakcje
Corky'ego Hancocka. Siedzieliśmy w małym pokoiku bez okien, głęboko w
podziemiach siedziby Zurich Banku. Okazało się, że konto byłego pracownika CIA
wzrosło z dwustu tysięcy do ponad sześciu milionów dolarów. Bingo.
Ostatnia i największa wpłata, w wysokości trzech i pół miliona, została dokonana
w czterech częściach, w ciągu tego roku.
Przelew przyszedł z konta, którego właścicielem był jakiś J. Dzichomirow. Przez
kilka godzin sprawdzaliśmy wszystkie możliwości. Rejestr liczył kilkaset stron i sięgał
w tył aż do tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego pierwszego roku. To właśnie
wtedy Wilk uciekł z Rosji. Przypadek? Nie wierzę w takie przypadki. Już nie.
Dokładnie przejrzeliśmy wypłaty Dzichomirowa. Były tam rozliczenia za wynajem
prywatnych odrzutowców. Regularne podróże liniami British Airways i Air France.
Hotele: Claridge's, Bel-Air w Los Angeles, Sherry-Netherland w Nowym Jorku, Four
Seasons w Chicago i na Maui. Przelewy do Ameryki, RPA, Australii, Paryża i Tel
Awiwu. Trop Wilka?
283
Coś zwróciło moją uwagę: – kupno czterech luksusowych sportowych
samochodów. Wszystkie z Riviera Motors w Nicei. Lotus, specjalny model jaguara,
dwa astony martiny.
–Wilk ma słabość do takich wozów – powiedziałem do Sandy. – Może to coś
ozmacza? Może jesteśmy bliżej, niż myślimy? Jak sądzisz? Z powagą skinęła głową.
–Chyba powinniśmy wybrać się do Rudera Motors. W Nicei jest całkiem miło. Ale
najpierw lunch. Tu, w Zurychu. Pamiętaj, że ci obiecałam.
–To raczej ja ci obiecałem. Wygłupiłem się z tym scyzorykiem.
I tak byłem porządnie głodny, więc uznałem to za dobry pomysł. Sandy
zaproponowała, że pójdziemy do jednej z jej ulubionych restauracji, Veltiner Keller.
Wiedziała, że mi się tam spodoba.
Lokal podobno założono w tysiąc pięćset pięćdziesiątym pierwszym roku. Długo
utrzymał się na rynku. Na półtorej godziny z premedytacją zapomnieliśmy o
policyjnej pracy. Zjedliśmy zupę jęczmienną, zuppe engadinese, zapiekankę, yełtliner
topf- i popiliśmy to dobrym winem. Wszystko tu miało swój ukryty urok: białe obrusy
i serwetki, róże w masywnych wazonach, kryształowe solniczki… -To był naprawdę
wyśmienity pomysł – powiedziałem do Sandy pod koniec posiłku. – Chwila
wytchnienia od codziennych zmartwień.
–To się nazywa lunch, Alex. Powinieneś troszeczkę częściej korzystać z uroków
życia. Zabierz tu swoją przyjaciółkę, Jamillę. Przyjedźcie razem do Europy. Za dużo
pracujesz. – I to widać.
–Nieprawda. Trzymasz się całkiem nieźle. Wyglądasz nawet lepiej niż Denzel –
przynajmniej w ostatnich filmach.
Doprawdy nie wiem, jak to robisz. Lecz z drugiej strony jesteś
strasznie spięty. Zjedz, odpocznij, a potem pojedziemy do Nicei,
284
żeby pooglądać sobie sportowe samochody. Poczuj się jak na wakacjach. Może
nawet złapiesz mordercę? A teraz dopij wino. – Masz rację. – Westchnąłem. –
Przedtem kupimy czekoladę dla Jannie. Całą walizkę. Obiecałem jej. – Obiecałeś też,
że schwytasz Wilka – zauważyła Sandy. – Właśnie.
Rozdział 105
Następny przystanek: luksusowy salon samochodowy w Nicei. Czułem się jak w
filmie Alfreda Hitchcocka.
Właściciel Riviera Motors, concessionnaire exclusif Jaguar, Aston Martin, Lotus,
znał się na rzeczy, przynajmniej jeśli chodzi o wystrój wnętrza. Zobaczyliśmy długi
szereg błyszczących czarnych samochodów. Widać je było aż z ulicy, przez
olbrzymią szybę wystawową. Czarne auta kontrastowały z bielutką podłogą.
–Jak ci się to podoba? – zapytała Sandy, kiedy wysiedliśmy z wynajętego
peugeota.
–Chyba potrzebny mi nowy wóz – odparłem. – Coś w stylu Wilka. On to uwielbia.
Podeszliśmy do lady, za którą siedziała elegancka blondynka. Przyjrzała nam się
taksującym wzrokiem. Black and white, oboje wysocy. Skąd tu się wzięli? –
Przyszliśmy do pana Garniera – powiedziała po francusku Sandy.
–Byli państwo umówieni, madame'? -Oczywiście. Interpol i FBI, z całym
uszanowaniem. Mon-sieur Garnier nas oczekuje. To bardzo ważna sprawa. Czekając
na Garniera, obejrzałem resztę salonu. Samochody stały ustawione „w choinkę",
między rozłożystymi kępami
286
zieleni. W przyległym warsztacie kręcili się mechanicy, ubrani
w zielone kombinezony ze znakiem jaguara. Szef salonu zjawił się kilka minut
później. Miał na sobie
modny szary garnitur. Na pewno drogi, ale spokojny. Żadnej
ekstrawagancji. – Chodzi o dwa astony martiny, jaguara i lotusa? – spytał. – Coś
w tym rodzaju, monsieur-odpowiedziała Sandy. – Ale lepiej chodźmy do pańskiego
biura. Dalsza rozmowa w miejscu publicznym mogłaby nieco popsuć panu interesy.
Garnier uśmiechnął się.
–Proszę mi wierzyć, madame, nasz salon jest kuloodporny. – To się okaże –
wtrąciłem po francusku. – Albo raczej: niech tak zostanie. Prowadzimy śledztwo w
sprawie o morderstwo.
Rozdział 106
Garnier nagle stał się przesadnie uprzejmy i chętny do współpracy. Cztery
luksusowe wozy kupił pan M. Aglionby, mieszkający w pobliżu, na pięknym przylądku
Ferrat, nieco na wschód od Nicei. Mówiąc słowami Garniera: „Wystarczy skręcić
przy Bass Corniche, w główną nadbrzeżną drogę do Monako. Na pewno państwo
trafią. Trudno przegapić dom pana Aglion-by'ego".
–Złodziej w hotelu - powiedziała Sandy, kiedy dwie
godziny później jechaliśmy na przylądek Ferrat. Trochę
czasu
zajęło nam wezwanie wsparcia.
–To właśnie tutaj Hitchcock nakręcił najbardziej pamiętne
sceny z tego filmu – dodała, wskazując krętą szosę,
biegnącą
równolegle do naszej, ale co najmniej sto jardów wyżej.
Krótko
mówiąc: bardzo wysoko i strasznie niebezpiecznie.
–A my za to musimy złapać mordercę bez sumienia –
westchnąłem – który za grosz nie ma w sobie
uwodzicielskiego
czaru włamywacza, granego przez Cary'ego Granta.
–To prawda – potwierdziła Sandy. – Dziękuję, że mi
przypomniałaś. Czasami łatwo się rozpraszam, zwłaszcza
gdy
mam przed sobą taki widok.
Nie uwierzyłem jej. Do każdego zadania podchodziła z największym skupieniem.
Dlatego tak dobrze nam się pracowało.
288
Posiadłość Aglionby'ego leżała po zachodniej stronie przylądka, w Villeffranche-
sur-Mer. Wzdłuż szosy D125, znanej także pod nazwą bulwaru Circulaire, widzieliśmy
kamienne mury, białe wille i zielone ogrody. W tym miejscu nawet samochody
przyciągały uwagę. Spostrzegłem niebieskiego rolls-royce'a w wersji kabriolet, który
właśnie wyjechał na szosę. Za kierownicą siedziała blondynka w ciemnych okularach
i chustce na głowie. Turyści opalali się na tarasie Grand Hotel du Cap-Ferrat. Sporo
ludzi kręciło się też przy wykutym w litej skale basenie na plaży Piscine de Sun.
–Nie sądzisz, że to raczej robota głupiego? – odezwała
się Sandy.
–Nie – odparłem. – To nasz jedyny sposób. Metoda
prób i błędów. A tym razem mam wyjątkowo dobre
przeczucia.
Myślę, że coś znajdziemy. Monsieur Aglionby wskaże nam
dalszą drogę.
To nie były płonne nadzieje. Corky Hancock zgromadził na swoim koncie
wyjątkowo pokaźną sumę. Ale co rzeczywiście mógł wiedzieć o Wilku? Czy był ktoś,
kto w ogóle cokolwiek o nim wiedział?
A potem zobaczyliśmy posiadłość Aglionby'ego. Sandy spokojnie pojechała dalej.
–Mamy cię, draniu – powiedziała. – Aglionby? Wilk?
Całkiem możliwe.
–Ten, kto tam mieszka, musi mieć kupę forsy. Jezu, ile to
mogło kosztować?
–Kiedy masz miliard dolarów, to stać cię na takie wydatki.
Tu nie chodzi o jeden dom. Pomyśl tylko: Riwiera,
Londyn,
Paryż, Aspen.
–Pewnie masz rację. Nigdy nie dorobiłem się miliarda.
Ani willi na Riwierze.
Rezydencja była zbudowana w typowo śródziemnomorskim stylu. Kremowe
ściany z białymi ozdobami. Błyszczące balustrady i portyki. Okna z zamkniętymi
żaluzjami, zapewne przed palącym słońcem. A może ktoś tam nie chce, żeby
289
go widziano? Trzy piętra, ponad trzydzieści pokojów – przytulnie jak w Wersalu.
Nas jednak najbardziej interesowało śledztwo. Tak jak to zaplanowaliśmy
wcześniej, zameldowaliśmy się w nadmorskim hoteliku. Miejscowa policja chciała nas
umieścić w willi sąsiadującej od południa z domem Aglionby'ego. Nikt tam teraz nie
mieszkał z wyjątkiem licznej służby. Już od jutra mogliśmy przebrać się za
ogrodników i rozpocząć inwigilację.
W milczeniu wysłuchaliśmy szczegółów tego planu. Sandy spojrzała na mnie i
pokręciła głową. Niemal jednocześnie zrobiłem to samo. Nie tym razem.
–Wchodzimy tam dzisiaj w nocy – powiedziałem stanowczym tonem. – Z wami
albo bez was.
Rozdział 107
Nasza decyzja została z entuzjazmem przyjęta przez Interpol, a nawet przez
Francuzów z Paryża, którzy pozostawali w stałym kontakcie z Waszyngtonem i na
równi z całą resztą świata –
a może nawet bardziej – chcieli dopaść zbrodniczego Wilka. Tego dnia dla
odmiany wydarzenia nabrały tempa. Sandy i ja dołączyliśmy do grupy szturmowej.
Atak był zaplanowany tak, jakby Wilk pozostawał w domu. Wokół budynku
rozlokowano siedem dwuosobowych grup strzelców wyborowych. Poszczególne
kierunki oznaczono odpowiednimi kolorami: białym (północ), czerwonym (wschód),
czarnym (południe) i zielonym (zachód). Wszystkie drzwi i okna znalazły się w polu
ostrzału. Każdy snajper miał wyznaczony obszar działania i określone cele. Byli
najbliżej. Pełnili funkcję oczu i uszu całego oddziału.
Jak dotąd nic nie wskazywało na to, że ktoś nas zauważył.
Po ustawieniu strzelców reszta grupy – Interpol, FBI, francuskie wojsko i policja –
przygotowała się do walki. Włożyliśmy czarne kombinezony i kamizelki kuloodporne.
Broń stanowiły pistolety i automaty MP-5. Milę dalej czekały trzy śmigłowce, które
też miały być wykorzystane podczas akcji. Teraz potrzebne nam było już tylko
zielone światło. Pesymiści podejrzewali, że w ostatniej chwili nastąpi jakaś zwłoka ze
291
strony dowództwa albo polityków. Że ktoś sobie o czymś przypomni lub coś w
tym rodzaju.
Leżałem płasko na brzuchu tuż obok Sandy Greenberg. Byliśmy niecałe sto
jardów od głównego domu. Ciarki chodziły nam po plecach. Przynajmniej mnie. A
może tam jest Wilk? Może to właśnie Aglionby?
W oknach paliły się światłai, ale po północy nie dostrzegliśmy żadnych
podejrzanych ruchów. Ochrona była bardzo słaba. Dwóch, może trzech strażników.
–Strasznie tu cicho – szepnęła Sandy. – To mi się nie
podoba, Alex. Dlaczego nie widać więcej ochroniarzy?
–Już prawie druga w nocy.
–Dziwisz się, że podjęliśmy akcję? – zapytała.
–A podjęliśmy? – Uśmiechnąłem się. – Nie, wcale się
nie dziwię. Pamiętaj, że Francuzi koniecznie chcą dopaść
Wilka.
Chyba bardziej niż my.
Nagle nadeszło hasło: „Ruszamy!". Sandy i ja byliśmy w drugiej grupie
szturmowej, więc pobiegliśmy w stronę domu równo czterdzieści pięć sekund po
pierwszej fali. Wpadliśmy od tyłu. Ciemno. Znaleźliśmy się w kuchni.
Ktoś zapalił światło. Zobaczyłem leżącego na podłodze strażnika z rękami skutymi
za głową. Dookoła marmur, pośrodku pokaźna kuchnia. Na stole duża szklana miska.
Były w niej jakieś ciemne nosy.
Figi, uświadomiłem sobie.
Pobiegłem za Sandy w głąb korytarza. Do tej pory nie padł ani jeden strzał, ale
słyszałem inne odgłosy.
Znaleźliśmy się w wielkim salonie, którego nie powstydziłby się nawet ambasador.
Ogromne żyrandole, marmurowa posadzka, na ścianach kilka ciemnych i
uroczystych płócien, pędzla francuskich i holenderskich mistrzów.
Wilka nie było. Wciąż ani śladu.
–To tak dla śmiechu czy podpisania umów międzynarodowych? – spytała Sandy.
– Alex, dlaczego oni się nie bronią? Co tu się dzieje? Nie ma Wilka?
292
Weszliśmy po kręconych schodach. Francuscy komandosi właśnie wyciągali z
pokojów jakichś ludzi, w większości w zupełnym negliżuT Żadnego seksu, najwyżej
strach i zdumienie.
Moim zdaniem nikt nie był podobny do Wilka, choć przecież wcale nie znałem go z
wyglądu. Ktoś go w ogóle kiedyś widział?
Przesłuchania zaczęły się od razu, w holu. Gdzie Wilk?… Kim jest Aglionby?…
Drugi raz przeszukano dom. Potem trzeci.
Dowiedzieliśmy się od kilku gości, że pan Aglionby wyjechał w interesach do
Nowego Jorku. Znaleźliśmy za to jedną z jego córek. To było jej przyjęcie, jej goście i
znajomi – chociaż niektórzy dwa razy starsi. Przysięgała, że ojciec jest uczciwym
bankierem. Nigdy nie popadł w konflikt z prawem i na pewno nie był żadnym Wilkiem.
To może raczej bankierem Wilka? Dokąd ta myśl nas zaprowadzi?
Z niechęcią pokręciłem głową. Musiałem spojrzeć prawdzie w oczy. Wilk znowu
wygrał.
Rozdział 108
Znowu przeszukaliśmy cały dom, a potem – nie zważając na protesty córki –
zaczęliśmy pruć go na kawałki.
Muszę przyznać, że to była cudowna rezydencja. Zdaniem Sandy, Aglionby
usiłował skopiować pobliską La Fiorentina, noszącą nazwę „najpiękniejszej willi na
świecie". Miał dobry gust i mógł sobie pozwolić na zakup prawdziwych dzieł sztuki.
We wszystkich pomieszczeniach pyszniły się ręcznie malowane meble w stylu
Ludwika XVI. Żyrandole – Ludwik XV. Do tego stare tureckie dywany, co najmniej
kilka chińskich parawanów, gobeliny, na każdej ścianie kilka obrazów, zarówno
dawnych mistrzów, jak i współczesnych. Fragonard, Goya, Pieter Breughel. To
wszystko za pieniądze Wilka? Dlaczego nie? Przecież miał dwa miliardy do wydania.
Zgromadziliśmy „podejrzanych" w obszernej sali bilardowej, w której oprócz
trzech masywnych stołów stały kanapy niczym w salonie. Znowu zaczęły się
formalności. Czy ktoś z obecnych wie coś o Wilku? Westchnąłem w duchu. To się
nie uda. Część z nich raczej znała siostry Paris i Nicky Hilton.
–Kto chce przemówić w imieniu grupy? – spytał komendant francuskiej policji.
Nikt się nie zgłosił. Nikt nie odpowiedział na żadne pytanie. Albo naprawdę nic nie
wiedzieli, albo kazano im siedzieć cicho.
294
–No dobrze… Trzeba ich rozdzielić. Będą wchodzili po kolei. Ktoś w końcu
zacznie gadać – ostrzegawczo rzucił komendant.
Ponieważ nie brałem czynnego udziału w przesłuchaniach, wyszedłem z domu i
spacerem udałem się nad samą wodą. Znowu fałszywy ślad? Wilk od początku mylił
tropy i ciągle zmieniał swoje plany. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?
Na brzegu stał duży – a raczej bardzo długi – hangar dla łodzi. Był oddalony co
najmniej o sto jardów od głównego budynku. Ale co to? Ktoś przerobił dawny hangar
na garaż, w którym stało ponad trzydzieści luksusowych sportowych samochodów i
limuzyn. Może to wreszcie był klucz do zagadki? Może Wilk naprawdę korzystał z tej
kryjówki? Czy też znowu czekał, by z nas zakpić?
Stałem mniej więcej w połowie drogi pomiędzy willą i garażem, kiedy rozpętało się
prawdziwe piekło.
Rozdział 109
Znał jedynie własną cząstkę, układanki, swój fragment zbrodniczej misji. Ale to
było aż za wiele. Bari Naffis słyszał o policyjnym rajdzie na posiadłość w Villefranche-
sur-Mer. Wiedział też, że za godzinę zginie wielu ludzi – w tym jego przyjaciele i
dziewczyna, z którą ostatnio sypiał, modelka z Hamburga. Miła dla oka, ale
kosztowna.
Dom był już otoczony przez francuskie wojsko i policję. Bari czekał na stosowny
moment. Nie wiedział, dlaczego przydzielono mu tę robotę. Dostał zadanie i miał je
wykonać.
Kiedy skręcił w D125, był przekonany, że się spóźnił. Ale pamiętał rozkazy. Ktoś
tam na górze musiał to przewidzieć.
Na przykład Wilk. On wszystko wiedział, jakby miał oczy nawet z tyłu głowy.
Dosłownie wszędzie! Straszliwy facet.
Bari nie myślał, co będzie dalej. Nie bawił się w przewidywania. Przecież zagarnął
niezłą kasę, choć nie do końca pozbył się obiekcji. Po co aż tyle trupów?
Pół godziny temu nadszedł radiowy sygnał z willi. Dźwięk alarmu wyrwał go z
głębokiego snu w pokoju hotelowym.
Bari wyskoczył z łóżka, ubrał się i zajął wcześniej wyznaczone stanowisko po
północnej stronie posiadłości. Starał się nie myśleć o swoich przyjaciołach i
kochance. A może jakoś uda się jej przeżyć?
296
Zresztą nieważne. Nie zamierzał zadzierać z Wilkiem z powodu jakiejś tam
dziewczyny. Przebiegł przez las i gęste zarośla. Niósł ze sobą ręczną wyrzutnię
pocisków przeciwlotniczych – broń równie paskudną, jak niezgrabną. Wyrzutnia
miała pięć stóp długości i ważyła ponad trzydzieści pięć funtów. Ale poza tym była
dobrze wyważona i zaopatrzona w pistoletowy spust i widełki. Strzelała pociskami
FIM-92A Stinger. Bari wiedział, że oprócz niego są w lesie dwaj inni zamachowcy.
Każdy z nich miał do ułożenia swój maleńki fragment łamigłówki.
Trzej płatni mordercy w akcji. Ciekawe, czy tamci dwaj też czują coś takiego? –
pomyślał Bari.
To miała być pułapka na policję.
Ludzie, którzy dzisiaj znaleźli się w tym domu, poniosą straszliwą śmierć.
Policjanci też zginą. Zgroza.
Bari dotarł na wyznaczone miejsce, jakieś czterysta pięćdziesiąt jardów od
budynku. Oparł ciężką rurę na ramieniu. Prawą dłoń zacisnął na spuście, a lewą
nastawił przyrządy celownicze. Trzymał wyrzutnię jak karabin, chociaż zupełnie nie
zasługiwała na miano broni konwencjonalnej.
Zobaczył cel w wizjerze. Chyba trudno nie trafić w dom, przemknęło mu przez
głowę. Czekał, aż w słuchawkach zabrzmi ostatni rozkaz.
Boże, jak on nie cierpiał takich sytuacji! Wciąż myślał o ślicznej dziewczynie z
Hamburga. Miała na imię Jeri. Była słodka i zgrabna… Łudził się nadzieją, że sygnał
nie padnie. Choćby dla dobra Jeri i pozostałych gości.
Nic z tego. Rozległ się ostry pisk. Elektroniczny. Beznamiętny jak przypadkowo
oglądany pogrzeb.
Dwa krótkie, jeden długi.
Głęboko zaczerpnął tchu i zrobił spokojny wydech. Niechętnie nacisnął spust.
Prawie nie poczuł odrzutu. Wyrzutnia kopała słabiej niż karabin.
Nastąpił strzał. Pocisk wyleciał z rury na taką odległość, żeby bezpiecznie odpalić
silnik rakietowy.
297
Bari śledził wzrokiem smugę ulatującą z dyszy. Słyszał głuchy ryk pocisku
przyspieszającego do tysiąca pięciuset mil na godzinę.
Schowaj się, Jeri.
Stinger uderzył w ścianę. Trafił niemal idealnie.
Bari załadował wyrzutnię do następnego strzału.
Rozdział 110
Rozległ się głośny gwizd, a potem nastąpiła seria gwałtownych wybuchów.
Zapanował kompletny chaos. Śmierć zbierała żniwo dosłownie wszędzie.
Francuscy policjanci i żołnierze rozbiegli się w poszukiwaniu jakiegoś
schronienia. Rakieta trafiła w dach willi od północnej strony, wyrzucając w powietrze
fontannę dachówek, połamanych belek i cegieł z komina. Potem spadł drugi pocisk.
Trzeci nadleciał kilka sekund później.
Zacząłem biec w stronę domu, ale znacznie bliżej czekała mnie kolejna
niespodzianka.
Granatowy mercedes rozbił boczne drzwi garażu, zatańczył na żwirze i skręcił na
szosę. Dopadłem stojącego na trawniku radiowozu, wdusiłem starter i ruszyłem w
pogoń.
Nie miałem czasu, żeby powiadomić kogoś, co się dzieje. Nawet Sandy. Nie
wiedziałem, czy policyjny wóz doścignie podrasowanego mercedesa. Raczej nie.
Mimo to potężny CL55 nie mógł mi uciec. Razem zjechaliśmy z przylądka Ferrat
na drogę do Basse Corniche. Parę razy chyba tylko cudem uniknąłem wypadku na
krętej szosie. Alę wciąż miałem go w zasięgu wzroku.
Kto to był, do wszystkich diabłów? Dlaczego uciekał? Może Wilk?
299
Na drodze do Monako panował gęsty ruch. Migające światła pomocy drogowej
dawały znać, że jakiś pechowy kierowca na dobre się zakleszczył na którymś
zakręcie. Wstąpiła we mnie nowa nadzieja. Mercedes musiał wyraźnie zwolnić. Nagle
zawrócił i pomknął na zachód.
Pędził jak oszalały wzdłuż olbrzymich reklam i neonów. Pojechałem za nim.
Minęliśmy zakręt i wtedy zobaczyłem zatokę Villefranche-sur-Mer w całej swojej
glorii. Pyzaty księżyc świecił wysoko na niebie. Miasto wznosiło się na brzegach
morza, pełnego jachtów i żaglówek niczym wanna bogatego malca, Mercedes
zjeżdżał w dół stromego wzgórza, czasami przyspieszając do stu mil na godzinę.
Gdzieś słyszałem, że pod maską takiego wozu czai się silnik o mocy dochodzącej do
pięciuset koni mechanicznych. Chyba to prawda.
Po chwili znaleźliśmy się w Nicei, w starym porcie. Uciekinier znów musiał
zwolnić. Odległość między nami stawała się coraz mniejsza. Mimo późnej pory
zadziwiająca liczba ludzi kręciła się po ulicach. Najwięcej koło barów i nocnych
klubów – a tych, chwała Bogu, tu nie brakowało.
Mercedes niemal otarł się o grupę podchmielonych gości, którzy właśnie wyszli z
klubu Etoile Filante.
Wjechałem w nich z rykiem klaksonu. Klnąc, odskoczyli na bok i zaczęli wygrażać
pięściami.
Mercedes ostro skręcił w prawo, na N7, w stronę Moyenne Corniche.
Pognałem za nim, chociaż wiedziałem, że teraz go na pewno zgubię. Ale kogo?
Kto siedział za kierownicą granatowego CL55?
Szosa niewiarygodnie stromo pięła się pod górę. Znów jechaliśmy w kierunku
Monako, lecz tu ruch był o wiele mniejszy i szybko zostałem w tyle. Tajemniczy
kierowca wiedział, że musi zawrócić, aby ominąć najgorsze korki. Na pustej drodze
mógł sobie drwić z radiowozów.
Po przejechaniu półtorej mili nabrałem przekonania, że jed-300
nak go nie dogonię. Trafiliśmy z powrotem do Villefranche, ale w najwyższej
części miasta. Widok przylądka Ferrat i Beaulieu dosłownie zapierał dech. Nie
mogłem się powstrzymać, żeby nie zerkać w tamtą stronę. Nawet w szaleńczym
pędzie miałem wrażenie, że oglądam wspaniały obraz.
Mimo to nie chciałem zrezygnować z pościgu. Dusiłem gaz do dechy. Silnik
radiowozu wył na najwyższych obrotach. Ile to jeszcze mogło potrwać?
Wpadliśmy do tunelu. Najpierw półmrok, potem zupełna ciemność – i z drugiej
strony niecodzienny widok średniowiecznej wioski, która przycupnęła na górskim
urwisku.
Zerknąłem na napis EZE. Ba, gdybym tak mógł zwolnić…
Za wsią droga stała się bardziej niebezpieczna. Wyglądało na to, że Moyenne
Corniche było przyklejone do stromego zbocza. W dole, morze zmieniało barwę z
lazurowej na opałową, a później na srebrnoszarą.
Poczułem zapach cytryn i pomarańczy. Miałem wyostrzone zmysły. To ze
strachu.
Mercedes mógł mi zaraz uciec. Podjąłem więc jedyną możliwą decyzję. Zamiast
powoli wjechać w ostry zakręt – przyspieszyłem.
Rozdział 111
Zacząłem zbliżać się do mercedesa, więc nie zdejmowałem nogi z gazu. Szukasz
śmierci? – powiedziałem do siebie w duchu.
Nagle mercedes zjechał na drugą stronę szosy i otarł się o skałę. Niby nic, ale
przy tej prędkości ma swoją wymowę. Samochód zawirował, zatańczył w poprzek
drogi, znów zahaczył o kamień – i poleciał w przepaść.
Poszybował w powietrzu.
Zahamowałem ostro i wyskoczyłem z wozu. Mercedes dwa razy uderzył w zbocze
góry i stoczył się na niższy odcinek szosy. Nie mogłem tam natychmiast dotrzeć. Nie
zszedłbym po tych stromych skałach.
Nikt nie poruszał się we wraku. Kierowca na pewno zginął. Kto to był?
Wsiadłem do radiowozu zabranego spod willi Aglion-by'ego. Dopiero dziesięć
minut później dotarłem na miejsce wypadku. Była już tam francuska policja i karetka
pogotowia. Mimo niecodziennej pory zgromadził się tłumek gapiów.
Zauważyłem, że kierowca wciąż leży w samochodzie. Lekarze krzątali się przy nim
jak w ukropie. Coś do niego mówili? Kto to?
302
–Wciąż żyje! – rozległ się czyjś okrzyk. – Był sam! Ale
jeszcze żyje!
Podszedłem w tamtą stronę, żeby się lepiej przyjrzeć. Kto to był? Mógł ze mną
rozmawiać? Popatrzyłem w górę, na Moyen-ne, próbując sobie wyobrazić, jak ktoś
zdołał przeżyć upadek
z tej wysokości. Wilk miał opinię niezłego twardziela. Do tego stopnia?
Błysnąłem odznaką i przepchnąłem się przez kordon policjantów.
Po chwili wyraźnie zobaczyłem twarz kierowcy. Zobaczyłem, ale nie mogłem
uwierzyć własnym oczom.
Serce waliło mi jak oszalałe. Nie potrafiłem nad nim zapanować. W głowie miałem
zupełny zamęt. Zbliżyłem się do dymiącego, pokiereszowanego wraku.
Przyklęknąłem na kamienistej ziemi i pochyliłem się nad leżącym.
–To ja, Alex – powiedziałem.
Ranny spojrzał na mnie i zmrużył powieki, żeby lepiej
widzieć. Był zakleszczony we wnętrzu mercedesa. Pogięte blachy zgniotły mu
całe ciało poniżej ramion. Okropny widok. Ale Martin Lodge wciąż żył. Jeszcze nie
stracił przytomności. Sprawiał wrażenie, że chce coś powiedzieć, więc pochyliłem się
jeszcze niżej.
–To ja, Alex – powtórzyłem. Odwróciłem głowę, żeby
lepiej słyszeć.
Chciałem dowiedzieć się czegoś o Wilku. Miałem setki pytań.
–To wszystko na nic – szepnął Martin. – Nici z polowa
nia. Nie jestem Wilkiem. Nigdy go nie widziałem.
A potem umarł… i pytania wciąż pozostały bez żadnej odpowiedzi.
Rozdział 112
Żona i dzieci Martina zostali objęci w Anglii specjalną ochroną. Zachodziła obawa,
iż Wilk zechce ich zabić, jeżeli zacznie podejrzewać, że poszli na współpracę. A może
zrobiłby tylko dlatego, że lubił zabijać.
Następnego dnia poleciałem do Londynu i w Scotland Yardzie spotkałem się z
szefem Martina, Johnem Mortensonem. Od razu poinformował mnie, że nikt z gości
ocalałych z zamachu na willę nie znał Wilka ani Martina Lodge'a.
–Ale mamy maleńki trop – dodał na koniec.
Odchyliłem się w skórzanym fotelu i spojrzałem przez okno
na pałac Buckingham.
–Już od dawna mnie nic nie dziwi, John – mruknąłem. –
Powiedz mi, o co chodzi. To ma coś wspólnego z rodziną
Martina?
Skinął głową, westchnął i powiedział:
–Wszystko zaczyna się od Klary Lodge – a w zasadzie
Klary Cernohosskiej. Najpierw ci opowiem o niej. Okazało się,
że w dziewięćdziesiątym trzecim Martin był w zespole, który
ściągnął z Rosji niejakiego Edwarda Morozowa. Martin współ
pracował wtedy z CIA, czyli Cahillem, Hancockiem i Thoma
sem Weirem. Problem w tym, że nie było żadnego Morozowa.
304
Zamiast niego pojawił się nikomu nieznany agent KGB. Prawdopodobnie Wilk.
–Najpierw mówiłeś o Klarze. Co to ma z nią wspólnego?
–Po pierwsze, wcale nie jest Czeszką. Przyjechała z Rosji,
z rzekomym Morozowem. Była asystentką
przewodniczącego
KGB i naszym głównym źródłem informacji w Moskwie.
Podczas podróży zaprzyjaźniła się z Martinem i w ten
sposób
trafiła do Londynu. Martin zmienił jej nazwisko i wymazał
wszystkie dokumenty. Po pewnym czasie wzięli ślub. I co
ty na to?
–Klara zna Wilka? Wie, jak on wygląda? O to właśnie
chodzi?
–Nie mam pojęcia. Nie chce z nami rozmawiać. Może
tobie coś powie.
Smętnie pokręciłem głową.
–Niby dlaczego. Prawie się nie znamy. Widziałem ją
zaledwie raz.
Mortenson wzruszył ramionami i uśmiechnął się półgębkem.
–Ciągle powtarza, że Martin ci ufał. Uwierzysz w to?
Wytłumacz mi, co to, do diabła, znaczy! Dlaczego miałaby ci
zaufać, skoro twierdzisz, że jej prawie nie znasz?
Niestety, nie wiedziałem.
Rozdział 113
Rodzina Lodge'ów zamieszkała pod ścisłą obstawą w małym miasteczku Shepton
Mallet, jakieś sto dwadzieścia mil na zachód od Londynu. Wzgórza, doliny, zielone
łąki. Świetna kryjówka, przynajmniej na krótko.
Umieszczono ich na dawnej farmie, przy drodze „bez przejazdu". Dom stał na
rozległym płaskim terenie, z którego wszystko było widać na parę mil. A poza tym
strzegł go oddział uzbrojonych po zęby agentów.
Przyjechałem około szóstej wieczór. Wnętrze domu okazało się ładne i stylowe,
ale kolację zjedliśmy w ciasnym bunkrze pod ziemią.
Klara nie gotowała. Nie wiem, czy smakowały jej tutejsze dania. Podejrzewam, że
nie. Jedzenie było obrzydliwe, gorsze niż w samolocie.
–W jadłospisie brak michand vejce – zażartowałem.
–Pamiętasz nasze wspólne śniadanie w Battersea? –
spytała. – I wciąż masz niezły akcent. To dobrze, Alex.
Potrafisz patrzeć i słuchać. Martin chwalił cię, że jesteś
wspaniałym agentem.
Po kolacji dzieci – Hana, Daniela i Jozef – poszły do swojego pokoju odrabiać
lekcje. Klara została ze mną i zapaliła papierosa. Zaciągała się bardzo mocno.
306
–Lekcje? – zapytałem. – Teraz? Tutaj?
–Dobrze zachować pewną dyscyplinę. Musimy się czegoś
trzymać. Podobno byłeś przy Martinie. Jak umarł? –
Popatrzyła
na mnie. – Co ci mówił? Powiedz.
Zastanawiałem się nad odpowiedzią. Co naprawdę chciała usłyszeć? Co
powinienem jej przekazać?
–Powiedział mi, że nie jest Wilkiem. To prawda, Klaro?
–Coś jeszcze? Mówił coś więcej?
Miałem ochotę skłamać, że wspominał o niej i o dzieciach. Ale niestety, nie
umiałem. Pewnie nigdy się tego nie nauczę.
–Nie, Klaro. Tylko tyle. To wszystko trwało bardzo krótko.
Zaledwie kilka sekund. Nawet nie cierpiał. Chyba go nie bolało.
Był w szoku.
Pokiwała głową.
–Zawsze mówił, że mogę ci zaufać. Zresztą uważał to za
twoją słabość. On sam nigdy nie był sentymentalny. Nawet
w momencie śmierci.
Popatrzyłem w jej wielkie piwne oczy. Wyczuwałem w nich jakąś podejrzliwą
czujność.
–Jak się z tym czułaś? – dopytywałem się.
Roześmiała się.
–Za to go kochałam.
Miała mi dużo do powiedzenia. Rozpoczęliśmy negocjacje sami, we dwoje, w
małym domu na wsi. Najpierw wysłuchałem jej listy żądań.
–Chcę bezpiecznie wyjechać z Anglii razem z dziećmi.
Nowe nazwiska i jakieś kieszonkowe, żebyśmy nie umarli
z głodu. Powiem ci, dokąd się wybieram, ale nie teraz. Na
to
przyjdzie czas później.
–Do Pragi? – uśmiechnąłem się. To taki mały żart z mojej
strony.
–Na pewno nie. Ani do Rosji, Alex. Ani do Ameryki.
Dowiesz się tego o właściwej porze. Najpierw ustalmy,
czego
chcesz w zamian za nasz wyjazd.
–To będzie bardzo łatwe. Mamy do ciebie kilka pytań –
307
odparłem. – Możesz nam wskazać Wilka. Ale czy potrafisz? He wiesz, Klaro? Kto
to jest? Gdzie się ukrywa? Martin rozmawiał z tobą na ten temat?
Wreszcie się uśmiechnęła.
–Och… Mówił mi dosłownie wszystko. Ciągle był we mnie zakochany.
Rozdział 114
Wilk przyleciał własnym samolotem na lotnisko Teterboro w północnym zakątku
New Jersey. Tam czekał na niego czarny rangę rover, którym pojechał do Nowego
Jorku. Wciąż nienawidził tego miasta. Na szosie panował tłok, więc podróż z Teter-
boro na Manhattan zajęła mu tyle samo czasu co lot z New Hampshire.
Klinika chirurgii plastycznej mieściła się w starej kamienicy przy 63. Ulicy, nieco w
bok od 5. Wilk wysiadł z samochodu i szybko wszedł do środka.
Było kilka minut po dziewiątej rano. Wilk nie dbał o to, czy ktoś go śledzi. Myślał,
że nie – a gdyby nawet, to i tak nie mógł nic na to poradzić. Poza tym czuł się
zupełnie bezpieczny. Jak zwykle miał przygotowany plan na każdą sytuację.
Pielęgniarka pełniła zarazem funkcję recepcjonistki. Oprócz niej i lekarki nie było
tu nikogo. Wilk uparł się, że tego dnia gabinet ma być zamknięty dla innych
pacjentów. – Musi pan podpisać kilka formularzy – oznajmiła pielęgniarka ze
sztywnym uśmiechem. Co prawda nie wiedziała, z kim ma do czynienia, ale
podejrzewała, że niecodzienny pacjent ma swoje powody, żeby się ukrywać. Nie
mówiąc o tym, że zapłacił bajońską sumę za ów zabieg. – Nie, dziękuję. Niczego nie
podpiszę – powiedział Wilk,
309
minął pielęgniarkę i poszedł poszukać doktor Levine. Znalazł ją w niewielkiej sali
operacyjnej, już oświetlonej i przygotowanej. Było tam bardzo zimno.
–Jak na Syberii – mruknął. – Całą zimę spędziłem w gułagu.
Lekarka odwróciła się w jego stronę. Była dość ładna, szczupła, zadbana, gdzieś
tak koło czterdziestki. Mógłby ją przelecieć, ale w tej chwili nie miał na to czasu.
Może później.
–Doktor Levine – zagadnął, podając jej rękę. – Jestem
gotów. Chciałbym stąd wyjść już za parę godzin, więc od
razu
możemy zaczynać.
–To niemożliwe… – zaczęła doktor Levine.
Wilk uciszył ją krótkim podniesieniem ręki. Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby
zamierzał jąuderzyć. Lekarka drgnęła.
–Nie dam się uśpić. Jak powiedziałem, jestem gotów. Pani
zapewne także.
–Nie zna pan całej procedury. Z tego, co wiem, mam się
zająć twarzą, szyją i czołem. Odsysanie nadmiaru tłuszczu.
Implanty w szczęce i policzkach. Nos. To będzie
straszliwy
ból. Proszę mi wierzyć.
–Może straszliwy, ale do zniesienia. Znam gorsze rzeczy – odparł Wilk. – Może
pani jedynie podłączyć mnie
do
monitora. Żadnych głupot o pełnej anestezji. Proszę zacząć
przygotowania albo…
–Albo co? – zaperzyła się doktor Levine i zakołysała się
lekko na piętach.
–Po prostu „albo" – powiedział Wilk. – To daje większe pole do popisu. Więcej
bólu, niż pani sobie wyobraża. Ja to wytrzymam. Ale pani? Lub pani dzieci, Martin i
Amy? Albo mąż, Jerrold? Zaczynajmy. Mam jeszcze dzisiaj coś do zrobienia.
Wszystko ułożył.
Wszystko zaplanował.
Rozdział 115
Nie krzyknął w czasie operacji. Ba, nawet się nie skrzywił. Podczas zabiegu obie
kobiety nie wiedziały, co o tym myśleć. Pacjent wydawał się nieczuły. Jak większość
mężczyzn obficie krwawił i na jego twarzy pojawiły się sine plamy. Ból, który
odczuwał, zwłaszcza przy korekcji nosa, na zdrowy rozum wydawał się nie do
zniesienia – zwłaszcza wtedy, gdy doktor Levine usuwała mu bez znieczulenia spore
fragmenty kości i chrząstek.
Po zakończeniu operacji wbrew ostrzeżeniom natychmiast podniósł się z fotela.
Czuł ucisk w szyi. Wydawała mu się jakaś wiotka. Sporą część twarzy miał
pokrytą środkiem antyseptycznym. – Zupełnie nieźle – wychrypiał. – Wydawało mi
się, że będzie gorzej.
–Proszę nie wydmuchiwać nosa. Co najmniej przez tydzień – oznajmiła lekarka,
do ostatka próbując zachować zawodową godność i choćby powierzchowną kontrolę
nad pacjentem.
Wilk natychmiast sięgnął do kieszeni spodni i wyjął chusteczkę. Po chwili ją
jednak schował.
–Żartowałem – powiedział i zmarszczył brwi. – Nie ma pani za grosz poczucia
humoru?
311
–Nie powinien pan także siadać za kierownicą – odparła doktor Levine. – Tego
stanowczo zabraniam. Choćby dla dobra innych.
–Oczywiście. Naprawdę nie chcę niczyjej krzywdy. Zostawię samochód tutaj, żeby
mi go ukradli. Ale najpierw zapłacę.
Nudzą mnie pani rady.
Chwiejnym krokiem poszedł po neseser. Dopiero wtedy po raz pierwszy zobaczył
się w lusterku. Miał opuchniętą i posiniaczoną twarz, częściowo zakrytą bandażami.
–Świetna robota – roześmiał się.
Wyjął z neseseru berettę z tłumikiem. Dwa razy strzelił
w twarz zdumionej pielęgniarce, a potem odwrócił się w stronę
lekarki. Tej, która zadała mu aż tyle bólu… -Ma pani dla mnie jeszcze jakieś rady?
– spytał. – Co mi wolno, czego nie wolno?
–Dzieci… Proszę mnie nie zabijać – błagała doktor Le-vine. – Przecież pan wie, że
mam dzieci…
–Założę się, że lepiej im będzie bez ciebie, suko. Na pewno.
Strzelił jej prosto w serce. Akt miłosierdzia, pomyślał.
Zwłaszcza po tym, ile musiał wycierpieć na fotelu. A poza tym po prostu jej nie
lubił. Nie znała się na żartach.
Wyszedł z kliniki i wsiadł do samochodu. Już nikt na świecie nie wie, jak
wyglądam – zaśmiał się w duchu. Nikt a nikt.
Wybuchnął głośnym śmiechem. To był jego kawałek układanki.
Rozdział 116
–To on! Na pewno.
–Śmieje się. Co go tak rozbawiło? Spójrz na niego. Możesz w to uwierzyć?
–Wygląda, jakby go oskalpowali, a potem skleili z powrotem -z wolna wycedził
Ned Mahoney na widok zabandażowanego mężczyzny w szarym płaszczu. – Można
się go przestraszyć.
–Nie lekceważ go – mruknąłem ostrzegawczym tonem. – I nie zapominaj, że to
naprawdę potwór. Śledziliśmy Wilka – lub człowieka, który mógł być Wilkiem.
Właśnie wyszedł z kliniki chirurgii plastycznej we wschodnim Manhattanie.
Podjechaliśmy tam zaledwie przed minutą. Jeszcze trochę i byśmy się znów spóźnili.
–Nie bój się, Alex. Doskonale wiem, z kim mamy do czynienia. Choćby dlatego
mam w odwodzie sześć grup operacyjnych. Gdybyśmy byli tutaj chwilę wcześniej, to
nakryłbyś go w gabinecie. Skinąłem głową.
–Najważniejsze, że już go prawie mamy. To były długie negocjacje… Klara Lodge i
jej dzieci są teraz gdzieś w północnej
Afryce. Wykonała swoją część umowy. – Więc Wilk naprawdę od wyjazdu z Rosji
miał wszczepiony nadajnik pod łopatką? O to ci chodzi?
313
–Inaczej by nas tu nie było. Klara mówiła mi, że Martin
wiedział o tym od początku. Dlatego żył.
–To co, łapiemy go? Jesteś gotów?
–Pewnie, że jestem.
Boże, nigdy w życiu nie byłem bardziej gotów! Cholernie chciałem schwytać tego
drania. Nie mogłem się doczekać, żeby zobaczyć wyraz jego twarzy.
–Wszyscy na stanowiska – powiedział Mahoney do mikrofonu. – Zgarniamy
gościa. Pamiętajcie, że jest piekielnie niebezpieczny.
Święte słowa, Ned.
Rozdział 117
Czarny rangę rover zatrzymał się na światłach na rogu Piątej Alei i 59. Ulicy. Po
jego obu stronach zahamowały lśniące limuzyny. Trzeci samochód zablokował
skrzyżowanie. Wyskoczyli agenci. Mamy go!
Nagle zaczęto strzelać z białego hummera stojącego przed rangę roverem. Z
samochodu wysiedli trzej mężczyźni uzbrojeni w automaty.
–A ci skąd się wzięli?! – krzyknął do mikrofonu Maho-ney. – Padnij!
Biegliśmy w stronę strzelaniny. Ned załatwił jednego z ochroniarzy Wilka. Ja
trafiłem drugiego. Trzeci jednak wciąż się odgryzał.
Tymczasem Wilk zdążył już uciec z rangę rovera i pobiegł w głąb Piątej Alei.
Trzymał się jezdni i kluczył między samochodami. Posiniaczony i w bandażach
wyglądał, jakby już został ranny albo poparzony. Ludzie chowali się po kątach, nie
wiedząc dokładnie, kto strzela. Kule świstały dosłownie wszędzie. Rozległy się
okrzyki przerażenia. Czy Wilk myślał, że ucieknie? Z taką twarzą? No cóż… w Nowym
Jorku mogło mu się udać.
Pojawili się nowi ochroniarze. Było ich coraz więcej. Rzeczywiście miał niezłe
wsparcie. Ale chyba nie większe od naszego?
Nieoczekiwanie skręcił i wbiegł do jakiegoś sklepu. Mahoney
315
i ja popędziliśmy za nim. Nie wiedziałem, co to za sklep. Duży. Elegancki. Na litość
boską, przecież byliśmy na Piątej Alei!
A potem stała się rzecz nie do pomyślenia – chociaż w przypadku Wilka nic mnie
już nie powinno dziwić. Zobaczyłem, że uniósł rękę i rzucił jakiś czarny obły
przedmiot, który z głuchym stukiem potoczył się po podłodze.
–Granat! – krzyknąłem. – Wszyscy padnij! Uwaga!
Granat!
Potężna eksplozja przy drzwiach sklepu zniszczyła dwie duże wystawy. Kilku
klientów zostało rannych. W powietrzu unosiły się kłęby czarnego dymu. Wszyscy
krzyczeli, łącznie ze sprzedawcami za ladą.
Mimo to wciąż go widziałem. Nie straciłem go z oczu nawet na chwilę.
Postanowiłem sobie w duchu, że bez względu na to, co jeszcze zrobi, tym razem na
pewno mi nie uniknie. Za dużo nas to kosztowało. Zaszantażował cały świat. Już
zamordował tysiące ludzi.
Mahoney pobiegł jednym przejściem, ja drugim. Wilk kierował się w stronę
bocznego wyjścia. Chyba straciłem orientację. Tam była 55. Ulica czy 56.?
–Nie zwieje nam! – ryknął Mahoney.
–Na pewno.
Byliśmy coraz bliżej. Widziałem twarz Wilka. Spuchnięty i posiniaczony wyglądał
gorzej, niż się spodziewałem. Gorzej, miałem przed sobą desperata, zdolnego do
najgorszej zbrodni. Ale to już wiedziałem wcześniej. – Zabiję wszystkich w całym
sklepie! – wrzasnął. Żaden z nas nie odpowiedział. Szliśmy dalej. Byłem przekonany,
że potrafi spełnić tę groźbę.
Wyrwał z rąk niani jakąś dziewczynkę.
–Zabiję ją! Zobaczycie! Już jest martwa! Zaraz ją zabiję!
Byliśmy coraz bliżej.
Przycisnął dziecko do piersi. Krwią umazał mu całą główkę.
Dziewczynka płakała i wierciła się w jego ramionach.
–Zabiję…
316
Strzeliłem niemal w tej samej chwili co Ned. Wilk przewrócił się na plecy i wypuścił
z rąk dziecko. Dziewczynka upadła na podłogę, zerwała się na nóżki i z płaczem
uciekła.
Wilk też. Skoczył do drzwi i wybiegł na ulicę.
–Drań ma na sobie kamizelkę!
–Następnym razem celuj w głowę – powiedziałem.
Rozdział 118
Goniliśmy go przez 55. Ulicę. Dołączyli do nas dwaj agenci i dwaj tajniacy z policji
nowojorskiej. Jeżeli któryś z ochroniarzy Wilka nawet przeżył jatkę na Piątej Alei, to
nie pobiegł za nami. Żadnego z nich nie było widać w najbliższej okolicy.
Ale Wilk wyraźnie wiedział, dokąd biegnie. Jak to możliwe? Skąd wiedział o
obławie? Jak mógł to wszystko tak dobrze zaplanować? Praktycznie nie mógł. Zatem
nie ucieknie. Nie dopuszczałem innej możliwości.
Miałem go w zasięgu wzroku. Tuż przed sobą.
Nagle znów skręcił i wbiegł do jakiejś kamienicy, wysokiej na co najmniej osiem
pięter. Znał tam kogoś? Szukał posiłków? A może to pułapka? Co?
W środku była ochrona. Była. Umundurowany strażnik leżał martwy, twarzą do
podłogi, zabity strzałem w głowę. Zabrudził krwią błyszczącą marmurową posadzkę.
Wszystkie windy zajęte. Wszystkie jechały w górę!
–Jedno jest pewne – wydyszał Mahoney. – Stąd już
nam nie ucieknie.
–Nigdy nic nie wiadomo, Ned.
–Kurwa, chyba nie umie fruwać?!
–Nie, ale nie wiemy, co tam teraz knuje. To nie przypadek,
że przybiegł właśnie tutaj.
318
Mahoney kazał agentom zaczekać przy windach, a potem sprawdzić cały
budynek. Już do nas jechały posiłki z policji nowojorskiej. Za chwilę będą tu
dziesiątki funkcjonariuszy. Potem setki. Wilk znalazł się w potrzasku. ' Mahoney i ja
wbiegliśmy na schody.
–Dokąd teraz?
–Na dach. To jedyna droga ucieczki.
–Podejrzewasz, że jednak coś wymyślił, Alex? Jak?
Pokręciłem głową. Nie miałem pojęcia. Wilk był ranny i osłabiony. Krwawił. Być
może gorączkował. Lecz do tej pory zawsze się wymykał.
Pobiegliśmy na górę. Na ósmym piętrze ostrożnie wyjrzeliśmy zza węgła, ale
Wilka nie było widać. Mahoney skontaktował się ze swoimi ludźmi na parterze.
Spokój. Tamtędy też nikt się nie przedarł.
–Z tyłu są schody na dach – poinformował nas ktoś
z biura prawniczego na ostatnim piętrze budynku.
Weszliśmy tam. Dach był zalany słońcem. Ani śladu Wilka. Pośrodku stała jakaś
konstrukcja, trochę podobna do kapelusza. Zbiornik z wodą? Stróżówka?
Nacisnąłem klamkę. Zamknięte.
–Musi tu być! Chyba że skoczył z dachu – powiedział
Ned.
W tej samej chwili Wilk wyłonił się zza wieżyczki.
–Nie, panie Mahoney. Jeszcze nie skoczyłem. Mówiłem,
żeby trzymał się pan z dala od tej sprawy. Chyba wyrażałem się
dostatecznie jasno. Proszę odłożyć broń.
Dałem krok do przodu.
–To ja go tu sprowadziłem.
–Oczywiście. Nieugięty, nieustraszony i niezmordowany
doktor Cross. Z góry można przewidzieć wszystkie pańskie
ruchy. Dużo mi pan pomagał. Jakiś policjant zjawił się na dachu. Wszedł tą samą
drogą, co my. Zobaczył Wilka i strzelił. Kula trafiła Rosjanina w pierś, ale nie
wyrządziła żadnej
319
krzywdy. Ryknął jak niedźwiedź, uniósł ręce nad głowę i rzucił się na policjanta.
Chwycił go wpół i dźwignął. Nic nie mogliśmy zrobić. Chwilą później policjant
zniknął za krawędzią dachu i spadł na ulicę.
Wilk przebiegł na drugą stronę. Zachowywał się jak oszalały. Co chciał zrobić?
Nagle doznałem olśnienia. Sąsiedni dom był dostatecznie blisko, żeby zaryzykować
skok. Od zachodu zbliżał się jakiś śmigłowiec. Nasz czyjego? Taki miał plan
ucieczki? Boże, to niemożliwe…
Pobiegłem za Wilkiem. Mahoney następował mi na pięty.
–Stój! Słyszysz, co mówię?!
Rosjanin biegł zygzakiem, by nie można go było zranić.
Strzeliłem do niego, ale nie trafiłem. Mahoney także.
Wilk skoczył, szeroko machając rękami. Jeszcze był w powietrzu, a już
wiedziałem, że ze sporym zapasem zdoła wylądować na sąsiednim dachu.
–Nie, draniu! – krzyknął Ned. – Nieee!
Zatrzymałem się, wycelowałem i nacisnąłem spust aż
cztery razy.
Rozdział 119
Wilk energicznie przebierał nogami. Wydawało się, że biegnie w powietrzu. Nagle
zaczął opadać. Wyciągnął ramiona przed siebie i zahaczył dłońmi o gzyms drugiego
dachu.
Mahoney i ja podbiegliśmy do samej krawędzi. Jeszcze raz miał nam uciec? Jak
dotąd zawsze mu się to udawało. Ale nie teraz. Trafiłem go prosto w szyję. Dusił się
własną krwią.
–Leć, skurwysynu! – wołał Ned.
–Już nam się nie wywinie – powiedziałem.
I rzeczywiście. Rosjanin spadł, nie wydawszy najmniejszego dźwięku. Nie
krzyczał. Leciał w zupełnym milczeniu.
–Hej, Wilku! – darł się do niego Ned. – Wilczku! Idź do piekła!
Wszystko wyglądało jak w zwolnionym tempie. Usłyszeliśmy twardy stuk ciała
uderzającego o ulicę. Popatrzyłem na dziwacznie skręcone ciało Wilka, na jego
zabandażowaną twarz – i poczułem głęboką satysfakcję. Od dawna już tak się nie
czułem. Dopadliśmy go. Zginął jak nędzny robal, rozgnieciony na miejskim bruku.
Mahoney zaczął klaskać. Skakał, tańczył i pohukiwał niczym obłąkany. Nie
przyłączyłem się do niego, ale wiedziałem, co teraz czuje. Wilk w pełni zasłużył na to,
co go dziś spotkało. Na parszywą śmierć w pustym zaułku.
321
–Nawet nie krzyknął – powiedział. – Nie dał nam tej satysfakcji. Mahoney wzruszył
szerokimi ramionami. – W ogóle mnie to nie obchodzi. Stoimy tutaj, a on leży w
śmieciach. Może jest jakaś sprawiedliwość na tym świecie.
A może nie… – Roześmiał się, objął mnie ramieniem i ścisnął serdecznie.
–Wygraliśmy – cieszyłem się. – Cholera, Neddy… Nareszcie wygraliśmy!
Rozdział 120
Wygraliśmy!
Następnego dnia wsiadłem do śmigłowca Bell i wraz z Nedem i kilkoma dzielnymi
agentami polecieliśmy do Quantico. W kwaterze świętowano zwycięstwo nad
Wilkiem. Ja jednak chciałem już wracać do domu. Chciałem o wszystkim opowiedzieć
Nanie i dać dzieciom wolny dzień od szkoły. To było prawdziwe święto!
Wygraliśmy!
Zdążyłem nieco ochłonąć podczas krótkiej jazdy z Quantico do Waszyngtonu.
Zanim dotarłem do domu, czułem się już prawie normalnie. Chyba z powrotem byłem
sobą- a przynajmniej kimś, kogo dobrze znałem. Nie zauważyłem nikogo z
domowników na werandzie, więc postanowiłem wejść po cichu i zrobić im
niespodziankę.
Wygraliśmy!
Frontowe drzwi były otwarte. Wszedłem do środka i zauważyłem zapalone
światło. Na parterze żywego ducha. Specjalnie się schowali?
Na palcach wszedłem do kuchni. Światło włączone, na stole talerze i sztućce…
Wszystko gotowe do obiadu, ale też pusto.
323
Dziwne. To jeszcze się nie zdarzyło. Ruda wybiegła z jakiegoś kąta, otarła się o
moje nogi i zamiauczała. Nie wytrzymałem dłużej.
–Halo! – zawołałem głośno. – Tata wrócił z wojny!
Jestem już w domu! Gdzie są wszyscy?
Wbiegłem na górę. Nikogo. Sprawdziłem, czy nie zostawili mi jakiejś wiadomości.
Nie.
Zszedłem na dół. Wyjrzałem na dwór, a potem przespacerowałem się wzdłuż
Piątej. Zupełnie pusto. Gdzie się podziała Nana? Przecież wiedziała, że niedługo
wracam.
Zacząłem dzwonić po znajomych. Nikt nie widział Nany ani dzieci. Kiedy gdzieś
wychodzili, zawsze pisali do mnie kartkę. Nawet wtedy, gdy ich nieobecność miała
potrwać najwyżej godzinę.
Strach chwycił mnie za gardło. Odczekałem jeszcze pół godziny, a potem
skontaktowałem się z kilkoma ludźmi w kwaterze FBI, począwszy od biura Tony'ego
Woodsa. Jeszcze raz obszedłem cały dom. Nie znalazłem żadnych śladów włamania
lub przemocy.
Wkrótce zjawiła się ekipa śledcza. Po pewnym czasie wezwali mnie do kuchni.
–W ogrodzie są ślady butów, pozostawione prawdopo
dobnie przez mężczyznę. Ktoś naniósł do domu trochę błota.
Może to był listonosz albo jakiś monter, ale ślady sana pewno
świeże.
Znaleźli tylko tyle. Żadnego konkretnego punktu zaczepienia.
Wieczorem przyjechali do mnie Sampson i Billie. Siedzieliśmy w milczeniu,
czekając na jakiś telefon, znak lub sygnał. Coś, co dawałoby choć trochę nadziei.
Nic. Wreszcie, koło drugiej nad ranem, Sampson poszedł do siebie. Billie wyszła już
wcześniej, po dziesiątej.
Nie spałem całą noc. Nikt ze mną się nie skontaktował. Ani słowa o dzieciach lub
o Nanie. Zadzwoniłem z komórki do Jamilli. Trochę pomogło, ale niewiele. Nie
umiałem się uspokoić.
324
Wczesnym rankiem stanąłem w drzwiach i popatrzyłem przed siebie niewyspany.
Zawsze się tego bałem, że kiedyś zostanę sam. Że moi najbliżsi znajdą się w
strasznym niebezpieczeństwie. Wszyscy tego po cichu się boimy.
Przegraliśmy.
Rozdział 121
E-mail nadszedł piątego dnia. Nie wiedziałem, czy znajdą siły, żeby go przeczytać.
Zanim spojrzałem na ekran, to myślałem, że zaraz zwymiotują.
Alex - czytałem.
Niespodzianka.
Nie jestem aż tak okrutny i bezduszny, jak myślałeś. Prawdziwych łotrów
poszukaj wokół siebie, w Stanach Zjednoczonych
i Europie Zachodniej. To oni budzą najgorszy strach. Pieniądze, które
zgromadziłem, na pewno się przydadzą, żeby ich powstrzymać. Żeby zatkać im
zachłanne pyski. Nie wierzysz mi? A powinieneś. Dlaczego nie? Pytam: dlaczego
nie?
Dziękuję Ci za wszystko, co zrobiłeś dla mnie, Hany, Daniela i Jozefa. Mam
wobec Ciebie dług wdzięczności, a łubie spłacać wszelkie długi. Choć jesteś dla
mnie „nie więcej wart od muchy lub komara", to dzisiaj zwrócę Ci rodzinę. Lecz od
tej pory jesteśmy kwita. Już więcej mnie nie zobaczysz. Ja też nie chcę Cię widzieć.
Musiałbyś wtedy zginąć. Pamiętaj o tym.
Klara Cernohosska Wilk
326
Rozdział 122
Nie mogłem tego tak zostawić. Nie mogłem i nie chciałem. Wilk wtargnął do
mojego domu i zabrał mi rodzinę, chociaż potem wrócili wszyscy cali i zdrowi. To
mogło się powtórzyć.
Przez kilka następnych tygodni dobrze wypróbowałem nowe „przyjacielskie" więzi
pomiędzy FBI i CIA. Skłoniłem Rona Burnsa, by zajął się tą sprawą. Z tuzin razy
jeździłem do kwatery w Langley i rozmawiałem ze wszystkimi – od najmłodszego
analityka danych, do nowego dyrektora CIA, Jamesa Dowda. Chciałem wiedzieć coś
więcej na temat Thomasa Weira oraz agenta KGB, którego mieli przejąć.
Potrzebowałem pełnego zestawu danych. To zapewne było niemożliwe, ale
przynajmniej próbowałem.
Pewnego dnia wezwano mnie do biura Burnsa. Po przybyciu zastałem tam już
czekającego Dowda. Wyczuwałem, że zaszło coś bardzo ważnego. Nie wiedziałem
tylko, czy złego, czy dobrego.
–Wejdź, Alex – powiedział Burns, jak zwykle serdecznym tonem. – Musimy
porozmawiać.
Usiadłem naprzeciwko nich. Obaj byli bez marynarek i wyglądali tak, jakby przed
chwilą zakończyli długą i burzliwą dyskusję. O czym? O Wilku? Czy też o czymś,
czego raczej wolałbym nie słyszeć?
327
–Dyrektor Dowd chce ci coś przekazać – powiedział Burns.
–Tak, Alex. – Dowd chrząknął. Był prawnikiem z Nowego Jorku i w zasadzie nikt
się nie spodziewał, że dostanie nominację na dyrektora CIA. Zaczynał od pracy w
policji, a potem przez pewien czas prowadził lukratywną kancelarię prawną. Plotka
głosiły, że lepiej o nim wszystkiego nie wiedzieć.
–Pomału przyzwyczajam się do pracy w Langley – zaczął. – Chwilę trwało, zanim
zdążyłem to ogarnąć. Lecz twoja sprawa okazała się dobrym ćwiczeniem.
Poświęciliśmy
sporo czasu, żeby przekopać wszystkie akta dotyczące dyrektora Weira. Spojrzał
na Burnsa.
–Na pierwszy rzut oka pełnił nienaganną służbę. Ale nasze poszukiwania budziły
wyraźny sprzeciw kilku „starych wojowników" z Wirginii. Prawdę mówiąc, gówno
mnie obchodzi, co sobie o mnie pomyśleli.
W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym roku przejęliśmy z Rosji niejakiego
Antona Christjakowa. To był Wilk. Tego jestem zupełnie pewny. Został przewieziony
do Anglii i tam poznał paru agentów, między innymi Martina Lodge'a. Potem
zamieszkał w Waszyngtonie. Znało go tylko kilka osób. Większość nie żyje, łącznie z
Weirem.
Wreszcie wyjechał do Paryża, gdzie -jak sam twierdził – zawsze chciał mieszkać.
Na miejscu spotkał się z rodziną: rodzicami, żoną i dwoma synami, dziewięcio- i
dwunastoletnim. Alex… Mieszkali w pobliżu Luwru, przy jednej z ulic, która została
kompletnie zniszczona w ostatnim zamachu. W dziewięćdziesiątym czwartym ktoś
zamordował całą rodzinę Christjakowa. On jeden przeżył. Podejrzewamy, że zamachu
dokonano na zlecenie Moskwy. Niestety, nikt nie umie tego potwierdzić. Musiał być
jakiś przeciek. Ktoś zdradził, że Christjakow żyje. Do strzelaniny doszło na moście na
Sekwanie. Tym, którego teraz też już nie ma. – Christjakow oskarżał o to CIA i Toma
Weira – dodał
328
Burns. – Miał też pretensje do wszystkich krajów pomagających mu w ucieczce.
Może oszalał – tego nie wiemy. Wstąpił do mafii i bardzo szybko awansował. Tu, w
Ameryce. Chyba w Nowym Jorku.
Burns umilkł. Dowd też się nie odzywał. Obaj patrzyli na mnie.
–Więc to nie Klara. Co jeszcze wiemy o Christjakowie?
Dowd uniósł ręce.
–Mamy zapiski w naszych aktach, ale przeważnie bez
znaczenia. Wilk znany był szefom rosyjskiej mafii, lecz oni
także już nie żyją. Może obecny boss z Brooklynu wie coś
więcej. Istnieje pewien ślad w Paryżu. Próbujemy się dogadać
z Moskwą.
Pokręciłem głową.
–Nie obchodzi mnie, ile to jeszcze potrwa. Muszę go
dorwać. Chcę usłyszeć dosłownie wszystko.
–Bardzo kochał synów – powiedział Burns. – Może
dlatego oszczędził twoją rodzinę. I moją.
–Moją oszczędził tylko po to, by udowodnić, że jest lepszy.
Że ma nad nami pełną władzę.
–Ściska w dłoni gumową kulkę-nagle dorzucił Dowd. –
Piłkę. Czarną.
W pierwszej chwili nie zrozumiałem.
–Słucham?
–Jeden z synów dał mu ją na krótko przed śmiercią. To
miał być prezent na urodziny. W pewnej notatce jest
zapisane,
że w chwilach zdenerwowania Christjakow ściska piłkę w
dłoni.
Poza tym lubi nosić brodę. Chodzą plotki, że stał się
zupełnym
samotnikiem. To wszystko, Alex. Nic więcej nie ma.
Bardzo
mi przykro.
Mnie też, ale nie o to chodzi. Wiedziałem, że i tak go złapię.
Ściska gumową kulkę.
Nosi brodę.
Stracił rodzinę.
Rozdział 123
Półtora miesiąca później znów przyjechałem do Nowego Jorku. To był mój piąty
wypad w tamte strony. Czerwoną Mafią rządził teraz Tolja Byków. Podlegały mu
zwłaszcza gangi z okolic Brighton Beach. Kilka lat temu trząsł podziemiem Moskwy,
lecz postanowił zrobić karierę w Ameryce. Chciałem się z nim spotkać.
Pewnego słonecznego i niespodziewanie ciepłego dnia jak na tę porę roku
wybraliśmy się z Nedem Mahoneyem na Long Island's Gold Coast. Wjechaliśmy
między gęste drzewa, na wąską drogę, bez żadnych bocznych ścieżek.
To był główny rewir Bykowa. Przybyliśmy tam bez zaproszenia, za to z
kilkunastoma agentami. Mieliśmy nakaz. Wszędzie kręciła się ochrona. Byłem
ciekaw, jak Byków może żyć w ten sposób. Dostał rozkaz?
Mieszkał w dużym, dwupiętrowym domu w stylu kolonialnym. Z okien rozciągał
się widok na pełne morze, chyba aż do Connecticut. Obok stylowy ogród z
wodospadem, mała przystań i hangar na łodzie. Znamiona grzechu?
Byków czekał u siebie na rozmowę. Ze zdumieniem patrzyłem na postarzałego,
zmęczonego życiem człowieka. Miał małe oczka i tłustą, nalaną twarz, pokrytą
drobnymi bliznami. Był strasznie gruby – na pewno ważył ponad trzysta funtów.
Oddychał z trudem i ciągle kasłał.
330
Powiedziano mi, że nie rozumie po angielsku.
–Chcę dowiedzieć się czegoś o człowieku znanym pod
pseudonimem Wilk – zacząłem, siadając naprzeciwko niego
za prostym drewnianym stołem. Jeden z młodych agentów
z Nowego Jorku, z pochodzenia Rosjanin, przetłumaczył to na
rosyjski.
Tolja Byków podrapał się po karku, potrząsnął głową i wycedził kilka
niezrozumiałych słów przez zaciśnięte zęby. Tłumacz słuchał przez chwilę, a potem
spojrzał na mnie.
–Mówi, że to zwykła strata czasu. Lepiej niech pan już
sobie pójdzie. Zna tylko bajkę Piotruś i wilk. Żadnych
innych
wilków.
–Nie odejdziemy stąd. Nie ma mowy. FBI i CIA tak mu
utrudnią życie, że zaprzestanie wszelkich interesów. Musi
nam
wydać Wilka. Proszę mu to powiedzieć.
Agent wypełnił moje polecenie. Byków roześmiał mu się prosto w twarz.
Powiedział coś – i zdaje się wymienił nazwisko Chrisa Rocka.
–Mówi, że jest pan zabawniejszy niż Chris Rock. Uwielbia
takich komediantów.
Wstałem, skinąłem głową Bykowowi i wyszedłem z pokoju. Nie spodziewałem się
nic więcej po pierwszej rozmowie. Ale wiedziałem, że tu wrócę. Że dam mu popalić. W
danej chwili nie pracowałem nad żadną inną sprawą. Musiałem tylko być cierpliwy.
Cholernie cierpliwy.
Rozdział 124
Chwilę później wyszliśmy z domu. Ned szedł tuż przy mnie. Rozśmieszyło nas to
spotkanie. Tak, do diabła, niektóre rzeczy bywają nieodparcie śmieszne.
Coś przyciągnęło moją uwagę. Zerknąłem znowu. Tak… na pewno.
–Jezu, Ned… Spójrz tylko.
–Co? – Potoczył wzrokiem dookoła, ale niczego nie
zobaczył.
Na miękkich nogach rzuciłem się do biegu.
–Co się stało, Alex? – zawołał za mną Ned. – Alex!
–To on!
Jak urzeczony wpatrywałem się w jednego z ochroniarzy. Był w czarnej koszuli i
marynarce, bez płaszcza. Stał pod dużym zielonym drzewem i patrzył na nas.
Spojrzałem na jego rękę.
Ściskał starą gumową piłkę. Czarną.
Wiedziałem, że to musi być ta sama piłka, którą kiedyś dostał od syna. Był
brodaty. Przyglądał mi się.
A potem zaczął uciekać.
–To on! – krzyknąłem do Neda. – Wilk!
332
Jak szalony przebiegłem przez trawnik. Jeszcze przyspieszyłem kroku. Miałem
nadzieję, że Ned jest tuż za mną.
Rosjanin wskoczył do czerwonego kabrioletu i przekręcił kluczyk w stacyjce. Och,
nie!
Dopadłem go, zanim zdążył uruchomić silnik. Zadałem mu krótki, silny cios w
nasadę nosa. Buchnęła krew. Ciemna struga chlusnęła na czarną koszulę. Złamałem
mu kość. Poprawiłem drugim uderzeniem, tym razem w szczękę.
Otworzyłem drzwi od strony kierowcy. Wilk patrzył na mnie chłodnym,
inteligentnym i zupełnie beznamiętnym wzrokiem. Nieludzkim. Tak określił go
prezydent Francji.
A może to prawdziwy Tolja Byków? Nieważne. Był przede wszystkim Wilkiem.
Widziałem to po jego oczach, w których czaiła się pewność siebie, dumna arogancja
oraz nienawiść do mnie i do całego świata.
–Piłka – powiedział. – Wiedziałeś o piłce. To prezent od mojego syna. Gratuluję.
Uśmiechnął się niewyraźnie, a potem zacisnął zęby. Zgryzł coś w ustach.
Wiedziałem, co się zaraz stanie. Przemocą usiłowałem rozewrzeć mu szczęki. Nie
mogłem. Nagle otworzył szeroko oczy i na jego twarzy odbił się wyraz strasznego
bólu. Trucizna. Połknął truciznę.
Otworzył usta i zacharczał na całe gardło. Biała piana ściekała mu po brodzie.
Krzyknął coś, a potem zaczął wić się w konwulsjach. Nie mogłem go utrzymać.
Odsunąłem się od wiotczeją-cego ciała.
Zaczął się krztusić i przycisnął ręce do gardła. Konwulsje i agonia trwały kilka
strasznych minut. Nic nie mogłem na to poradzić, stałem więc i patrzyłem.
Stało się. Wilk skonał na przednim siedzeniu swojego luksusowego samochodu.
Jednego z wielu.
Pochyliłem się nad nieruchomym ciałem i zabrałem czarną piłkę. Włożyłem ją do
kieszeni. Mordercy, których kiedyś łapałem, określali to mianem „trofeum". Teraz ja
zbieram trofea, pomyślałem z zażenowaniem.
333
Ale po chwili przypomniałem sobie coś innego: Damona,
Jannie, małego Alexa i Nanę.
Dom.
Wilk nie żyje. Widziałem, jak umierał.
Tak długo sobie to wmawiałem, aż w końcu uwierzyłem.
Spis treści
Prolog – Powrót Łasicy, czyli niespodzianka… 7
Część pierwsza – Niewiarygodne… 13
Część druga – Mylne tropy… 69
Część trzecia – Tropem Wilka… 155
Część czwarta – Miejsce zbrodni: Paryż… 193
Cząść piąta – Odwiedź nas od złego… 243
This file was created with BookDesigner program
bookdesigner@the-ebook.org
2010-11-07
LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/