Patterson James Alex Cross 12 Cross

JAMES PATTERSON

CROSS

Z angielskiego przełożyła ANNA KOŁYSZKO


Dedykuję Palm Beach Day School, Shirley i dyrektorowi Jackowi Thompsonowi


Prolog

Pańska godność?

THOMPSON: Doktor Thompson z Kliniki Akademii Medycznej Berkshires. Ile strzałów pan słyszał? CROSS: Dużo.

THOMPSON: Pańska godność? CROSS: Alex Cross.

THOMPSON: Ma pan trudności z oddychaniem? Coś pana boli?

CROSS: Czuję ból w brzuchu. Wszędzie mi tam pluszcze. I brak mi tchu.

THOMPSON: Wie pan, że został pan postrzelony?

CROSS: Tak, dostałem dwa strzały. Czy Rzeźnik nie żyje? Michael Sullivan?

THOMPSON: Nie wiem. Kilka osób nie żyje. Kochani, dajcie mi maskę tlenową Venturiego. Kroplówkę, dwa cewniki, na cito. Dwa litry soli fizjologicznej. Natychmiast! Zawieziemy pana do szpitala, panie Cross. Niech pan się trzyma. Czy pan mnie słyszy? Czy pan rozumie, co do niego mówię?

CROSS: Powiedzcie dzieciom... że je kocham.

Część pierwsza

Nikt nigdy nie będzie cię tak kochał jak ja (1993)

Rozdział 1

- Alex, jestem w ciąży.

Po dziś dzień tamta noc stoi mi przed oczami. Wszystko widzę jak na dłoni, chociaż minęło tyle czasu, tyle lat, wiele się wydarzyło, przewinęło się mnóstwo straszliwych morderców, którzy dokonali tylu zabójstw wyjaśnionych bądź nie.

Stałem w półmroku sypialni, czule obejmując żonę w pasie, wsparty brodą na jej ramieniu. Miałem trzydzieści jeden lat, nigdy przedtem nie czułem się tak szczęśliwy.

Nic nie mogło się równać z naszym szczęściem. Byliśmy razem: Maria, Damon, Jannie i ja.

Była jesień roku 1993, chociaż dzisiaj wydaje mi się, że upłynęło milion lat.

Minęła druga nad ranem, a biedna mała Jannie cierpiała na straszny krup. Nasza kochana córeczka nie spała prawie całą noc, tak samo jak kilka poprzednich, zresztą podobnie zarwała większość nocy swojego krótkiego życia. Maria kołysała ją łagodnie w ramionach, nucąc You Are So Beautiful, a ja obejmowałem Marię i bujałem się wraz z nią.

Zerwałem się pierwszy, ale mimo że próbowałem wszelkich sztuczek, nie potrafiłem ululać Jannie do snu. Po godzinie żona wstała i przejęła ode mnie dziecko. Z samego rana oboje szliśmy do ciężkiej pracy. Mnie czekała sprawa zabójstwa.

- Jesteś w ciąży? - spytałem Marię zza jej pleców.

- Nie w porę, co? Pewno widzisz przed sobą tylko krup? Pluszaki? Stosy brudnych pieluch? Kolejne noce takie jak ta?

- Zarwane noce nie bardzo mi służą. Kiedy trzeba siedzieć do późna albo, ujmując rzecz inaczej, do świtu. Ale uwielbiam nasze życie, kochanie. I bardzo się cieszę, że będziemy mieli jeszcze jedno dziecko.

Tuląc Marię w ramionach, włączyłem pozytywkę wiszącą nad łóżeczkiem Janelle. Zaczęliśmy dreptać w miejscu, tańcząc do melodii Gershwina Someone to Watch Over Me.

I wtedy uśmiechnęła się do mnie tym swoim na poły zawstydzonym, na poły figlarnym uśmiechem, w którym zakochałem się już chyba pierwszego wieczoru. Poznaliśmy się na oddziale ratunkowym Szpitala Świętego Antoniego, na ostrym dyżurze. Maria przywiozła gangstera, ofiarę strzelaniny, swojego klienta. Była oddaną pracownicą socjalną, niezwykle opiekuńczą - a ja dla odmiany znienawidzonym stołecznym inspektorem od spraw zabójstw, przy czym ona nie do końca ufała policji. Inna sprawa, że ja też.

Przytuliłem Marię jeszcze mocniej.

- Przecież wiesz, że jestem szczęśliwy. Cieszę się z twojej ciąży. Uczcijmy to. Pójdę po szampana.

- Spodobała ci się rola tatusia, co?

- Żebyś wiedziała. Chociaż właściwie nie wiem dlaczego.

- Lubisz dzieci wyjące w środku nocy?

- To minie. Prawda, Janelle? Do ciebie mówię, młoda damo.

Maria odwróciła się od płaczącego dziecka i pocałowała mnie namiętnie. Usta miała jak zawsze miękkie, zmysłowe, kuszące. Uwielbiałem jej pocałunki - zawsze i wszędzie.

W końcu wywinęła się z moich objęć.

- Wracaj do łóżka, Alex. Nie ma sensu, żebyśmy czuwali oboje. Prześpij się za mnie.

Dopiero wtedy zauważyłem w sypialni coś jeszcze i roześmiałem się, bo nie mogłem się powstrzymać.

- Co cię tak śmieszy? - zapytała. Zobaczyła dopiero wówczas, kiedy pokazałem jej palcem. Na nogach trzech pluszaków, różnokolorowych dinozaurów Barneya, leżały trzy jabłka, wszystkie nadgryzione dziecięcymi ząbkami. Naszym oczom ukazały się fantazje naszego małego Damona, który bawił się chwilę w pokoju swojej siostry Jannie.

Już stałem w progu, kiedy Maria posłała mi jeszcze jeden filuterny uśmiech. Puściła oko i szepnęła coś, czego nigdy nie zapomnę:

- Kocham cię, Alex. Nikt nigdy nie będzie cię tak kochał jak ja.

Rozdział 2

Sześćdziesiąt kilometrów na północ od Waszyngtonu, w Baltimore, dwóch aroganckich, długowłosych płatnych zabójców, blisko trzydziestoletnich zlekceważyło napis WSTĘP TYLKO DLA CZŁONKÓW i wtargnęło do klubu świętego Franciszka na South High Street, nieopodal portu. Obaj byli uzbrojeni po zęby, które szczerzyli w uśmiechach niczym dwaj kabareciarze na scenie.

W klubie znajdowało się tego wieczoru dwudziestu siedmiu capi i żołnierzy. Grali w karty, pili grappę i kawę, oglądali w telewizji mecz koszykówki, w którym drużyna Bullets z Waszyngtonu przegrywała z nowojorskimi Knicksami. Nagle na sali zapadła złowieszcza cisza.

Nikt nie wchodzi ot, tak sobie do klubu świętego Franciszka z Asyżu, zwłaszcza niezaproszony i uzbrojony.

Jeden z intruzów, niejaki Michael Sullivan, przywitał się chłodno od progu z ludźmi w środku. Kurde, dziwna sprawa, pomyślał. Żeby tylu twardych makaroniarzy siedziało w jednym miejscu i ględziło nie wiadomo o czym. Jego kompan - lub compadre - Jimmy „Kapelusz” Galati rozglądał się po sali, łypiąc okiem spod wysłużonego czarnego kapelusza. Podobny nosił Squiggy w serialu Laveme & Shirley. Był to typowy klub dla mężczyzn - krzesła, stoły karciane, byle jaki bar, Italiańcy we wszystkich zakamarkach.

- Co? Żadnego komitetu powitalnego? Żadnej orkiestry dętej? - zapytał Sullivan, który uwielbiał wszelkie starcia, zarówno słowne, jak i fizyczne. Odkąd on i Jimmy Kapelusz skończyli piętnaście lat i zwiali z domów rodzinnych na Brooklynie, zawsze występował z nim przeciwko reszcie świata.

- Coście, psia mać, za jedni? - spytał szeregowy żołnierz, który uniósł się jak para znad chybotliwego stolika do kart. Miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu, kruczoczarne włosy, sto kilo żywej wagi i najwyraźniej ćwiczył na siłowni.

- Poznaj Rzeźnika ze Sligo. Słyszałeś o kimś takim? - zagadnął Jimmy Kapelusz. - Jesteśmy z Nowego Jorku. Słyszałeś o takim mieście?

Rozdział 3

Nabzdyczony żołnierz mafii nie zareagował, ale starszy mężczyzna w czarnym garniturze i białej koszuli zapiętej pod szyję uniósł rękę w nieomal papieskim geście, po czym przemówił wolno i wyraźnie, z silnym akcentem.

- Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt? - spytał. - Oczywiście, że słyszeliśmy o Rzeźniku. Co panów sprowadza do Baltimore? Czym możemy służyć?

- Wpadliśmy tu tylko przejazdem - Michael Sullivan zwrócił się do starszego pana. - Mamy niewielką robótkę na zlecenie pana Maggione z Waszyngtonu. Słyszeli panowie o panu Maggione?

Tu i ówdzie goście pokiwali głowami. Ton rozmowy wskazywał na to, że sprawa jest doprawdy poważna. Dominie Maggione sprawował władzę nad nowojorską mafią, której wpływy obejmowały większą część Wschodniego Wybrzeża i sięgały aż do Atlanty.

Wszyscy obecni na sali wiedzieli, kim jest Dominie Maggione oraz że Rzeźnik uchodzi za jego najbardziej bezwzględnego zabójcę. Podobno załatwia ofiary za pomocą noży rzeźniczych, skalpeli i drewnianych młotków. O jednym z jego zabójstw dziennikarz „Newsday” tak się wyraził: „Nie mógł tego dokonać żaden człowiek”. Rzeźnik budził lęk nawet w kręgach mafii i policji. Dlatego zebranych zdumiały młody wiek zabójcy oraz jego wygląd amanta filmowego, długie blond włosy i olśniewające niebieskie oczy.

- Pytam się, gdzie wasz szacunek? Często słyszę to słowo, ale jakoś go tu, w klubie, nie widzę - powiedział Jimmy Kapelusz, który podobnie jak Rzeźnik wsławił się odcinaniem dłoni i stóp swoim ofiarom.

Wtem żołnierz zerwał się i wykonał gwałtowny ruch, na co Rzeźnik błyskawicznie machnął ręką i odrąbał mężczyźnie czubek nosa, a następnie płatek ucha. Żołnierz złapał się za oba te miejsca i cofnął tak raptownie, że stracił równowagę i runął jak długi na drewnianą posadzkę.

Rzeźnik machał nożem jak szalony, najwyraźniej w jego reputacji nie było krztyny przesady. Przypominał sycylijskich zabójców starej daty, nawiasem mówiąc, sztuczek z nożem nauczył go właśnie weteran mafii z południowego Brooklynu. Amputacje i miażdżenie kości przychodziły mu bez trudu. Uczynił z nich swój znak firmowy, symbol swojego okrucieństwa.

Jimmy Kapelusz wyciągnął pistolet półautomatyczny, kaliber.44. Mężczyzna miał jeszcze drugą ksywę, Jimmy Ochroniarz, bo zawsze osłaniał Rzeźnika. Od lat.

Michael Sullivan obszedł wolno salę. Przewrócił kopniakami kilka stolików karcianych, zgasił telewizor, wyrwał z gniazdka sznur ekspresu do kawy. Wydawało się, że zaraz ktoś zginie. Ale dlaczego? Dlaczego Dominie Maggione spuścił na nich ze smyczy swojego szaleńca?

- Widzę, że czekacie na przedstawienie - powiedział. - Poznaję to po waszych oczach. Czuję to. No to nie mogę wam sprawić, psiakrew, zawodu.

Nagle ukląkł na jedno kolano i pchnął nożem rannego żołnierza mafii leżącego na podłodze. Przebił mężczyźnie kolejno szyję, twarz i pierś, dopóki ten nie znieruchomiał. Nie sposób było policzyć ciosy, ale zadał ich chyba tuzin, może więcej.

Najdziwniejszy jednak gest zachował na koniec. Wstał i ukłonił się zebranym nad ciałem nieboszczyka. Jak gdyby uznał cały incydent za wielkie widowisko, wyłącznie spektakl.

W końcu odwrócił się od zgromadzonych i ruszył nonszalancko do drzwi. Cienia strachu przed niczym ani przed nikim. Jeszcze tylko krzyknął przez ramię:

- Miło was było poznać, panowie. I następnym razem proszę o więcej szacunku. Dla pana Maggione... jeśli już nie dla mnie i dla Jimmy’ego Kapelusza.

Jimmy uśmiechnął się do zebranych, uchylił kapelusza.

- Niezły jest, co? - rzekł. - A powiem wam, że jeszcze ciekawsze sztuczki wyczynia z piłą łańcuchową.

Rozdział 4

Rzeźnik i Jimmy Kapelusz zaśmiewali się do rozpuku z wizyty w klubie świętego Franciszka z Asyżu prawie przez całą drogę autostradą i-95 do Waszyngtonu, gdzie za dzień lub dwa czekało ich parszywe zadanie. Maggione kazał im się zatrzymać w Baltimore i odstawić tam popis. Don podejrzewał, że kilku miejscowych capi go olewa. Rzeźnik uznał, że wykonał swoją robotę.

Na tym między innymi polegała jego rosnąca reputacja - nie tylko doskonale zabijał, lecz również można było zawsze na niego liczyć, jak na zawał serca u tłuściocha obżerającego się jajkami na boczku.

Wjeżdżali do Waszyngtonu piękną widokową drogą prowadzącą obok pomnika Waszyngtona i innych ważnych szpanerskich gmachów.

- Mój kraju, to o grobie - zaśpiewał Jimmy Kapelusz, mocno fałszując.

Sullivan parsknął śmiechem.

- Kapitalny jesteś, koleś. Gdzieś ty się tego, do diaska, nauczył? Mój kraju, to o grobie?

- W Szkole Parafialnej Świętego Patryka na Brooklynie w Nowym Jorku, gdzie wtłoczono mi do głowy podstawy, czyli nauczyłem się czytać, pisać i rachować, i gdzie poznałem tego szajbusa, Michaela Seana Sullivana.

Dwadzieścia minut później zaparkowali pontiaca grand am i włączyli się w nocną defiladę młodzieży snującej się M Street w Georgetown. Banda rozwydrzonych studenciaków, a obok Jimmy i on, para genialnych zawodowych zabójców, pomyślał Sullivan. I kto sobie lepiej radzi w życiu? Kto spada na cztery łapy, a kto nie?

- Nie myślałeś nigdy, żeby iść na studia? - spytał Kapelusz.

- Nie byłoby mnie stać na to, żeby przestać zarabiać. Kiedy miałem osiemnaście lat, już zgarniałem siedemdziesiąt pięć patoli. Poza tym uwielbiam swoją robotę!

Zatrzymali się przed barem Charliego Malone’a, miejscową knajpą popularną wśród waszyngtońskich studentów z powodów kompletnie niezrozumiałych dla Sullivana. Ani Rzeźnik, ani Jimmy Kapelusz nie wyszli poza szkołę średnią, ale Sullivan wdał się w swobodną pogawędkę z dwiema studentkami, które na pewno miały mniej niż dwadzieścia lat. Sullivan dużo czytał, a przy tym miał świetną pamięć, nie unikał więc rozmów z kimkolwiek. Jego repertuar na dzisiejszy wieczór obejmował niedawne egzekucje amerykańskich żołnierzy w Somalii, kilka najnowszych hitów filmowych, a nawet poezję romantyczną Blake’a i Yeatsa, tak lubianą przez dziewczyny tego pokroju.

Pominąwszy wdzięk, Michael Sullivan był przystojny i na dodatek świadom swojej urody. Szczupły, a przy tym dobrze zbudowany, miał metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, długie blond włosy i zniewalający uśmiech.

Wcale się więc nie zdziwił, kiedy dwudziestoletnia Marianne Riley z Burkittsville w stanie Maryland zaczęła ostentacyjnie robić do niego maślane oczy i dotykać go niby mimochodem, jak się zdarza co śmielszym pannom.

Sullivan nachylił się do dziewczyny pachnącej łąką.

- Marianne, Marianne... była kiedyś taka piosenka. Bodajże z gatunku kalipso. Znasz ją?

- Chyba jestem za młoda - odparła dziewczyna, ale puściła do niego oko. Miała przecudne zielone oczy, pełne czerwone usta i zgrabniutką kokardkę w kratę wpiętą we włosy. Sullivan od razu poznał, że jest flirciarą, lecz bynajmniej mu to nie przeszkadzało. On też lubił podejmować różne gry.

- Rozumiem. A na Yeatsa, Blake’a i Jamesa Joyce’a nie jesteś za młoda? - zaczął się droczyć z Marianne, obdarzając ją ujmującym, promiennym uśmiechem. Uniósł do ust jej dłoń i delikatnie pocałował. Następnie zsunął dziewczynę z barowego stołka i wykonał kilka swingujących kroków do utworu Stonesów, który leciał z szafy grającej.

- Dokąd idziemy? - spytała. - Dokąd mnie zabierasz, mój panie?

- Niedaleko - odparł Michael Sullivan. - Moja panno.

- Niedaleko? - powtórzyła Marianne. - Co to znaczy?

- Zobaczysz. Bez obaw. Zaufaj mi.

Roześmiała się, cmoknęła go w policzek, znów się roześmiała.

- Jak mogłabym się oprzeć temu twojemu zabójczemu spojrzeniu?

Rozdział 5

Mariannę myślała, że wcale nie chce się opierać temu przystojnemu nowojorczykowi. Poza tym czuła się bezpieczniej w barze przy M Street. Co złego mogło ją tu spotkać? Jaki numer mógł jej wykręcić? Puścić w szafie grającej utwór boysbandu New Kids on the Block?

- Nie podoba mi się życie w świetle reflektorów - powiedział, prowadząc ją w głąb baru.

- Masz się za drugiego Toma Cruise’a? Ten twój uśmiech zawsze działa? Zaskarbia ci wszystko, czego zapragniesz? - spytała.

Powiedziała to jednak z uśmiechem, wyraźnie prowokując go do czynu.

- Nie wiem, Mariannę, Mariannę. Czasem chyba toruje mi drogę.

I pocałował ją w półmroku korytarza w głębi baru. Ujął ją tym pocałunkiem, nawet bardziej romantycznym, niżby się spodziewała. Nie próbował jej przy tym obmacywać, choć nie miałaby nic przeciwko temu, ale wolała taki obrót spraw.

- Fiu, fiu.

Wypuściła powietrze, powachlowała się. Niby żartem, chociaż niezupełnie.

- Trochę tu gorąco, prawda? - odezwał się Sullivan, a na twarzy studentki znów zakwitł uśmiech. - Trochę tłoczno, co?

- Wybacz, ale nigdzie z tobą nie idę. Nie jesteśmy nawet na randce.

- Rozumiem - powiedział. - Ani przez chwilę nie pomyślałem, że ze mną wyjdziesz. Skądże znowu!

- Jasne, bo za wielki z ciebie dżentelmen. Pocałował ją jeszcze raz, tym razem bardziej zmysłowo.

Marianne spodobało się, że chłopak nie daje łatwo za wygraną. Chociaż nie miało to większego znaczenia, bo i tak nigdzie z nim nie pójdzie. Nigdy tak nie postępowała, w każdym razie dotąd jej się nie zdarzyło.

- Muszę przyznać - pochwaliła - że nieźle całujesz.

- Tobie również dobrze idzie - odwzajemnił komplement. - Fantastycznie całujesz. W życiu się tak nie całowałem - żartował.

Sullivan naparł na drzwi i nagle oboje zaczęli się kotłować w męskiej toalecie. Wtedy podszedł Jimmy Kapelusz, żeby pilnować drzwi od zewnątrz. Zawsze osłaniał Rzeźnika.

- Nie, nie, nie - jęczała Marianne, lecz nie mogła się powstrzymać od śmiechu. Żeby facet dobierał się do niej w męskiej ubikacji? Śmiech na sali! Dziwne, a zarazem śmieszne. Studencki wybryk.

- Naprawdę uważasz, że wszystko może ci ujść na sucho? - zapytała.

- Owszem. Potrafię postawić na swoim.

Nagle wyjął skalpel, przyłożył jej do gardła lśniące ostrze, i w okamgnieniu cała sytuacja uległa zmianie.

- Żebyś wiedziała, to wcale nie jest randka. Ale teraz ani słowa, Marianne, bo przysięgam na oczy matki, że będzie to twoje ostatnie słowo na tej ziemi.

Rozdział 6

- Na tym skalpelu już jest krew - powiedział Rzeźnik chrapliwym szeptem, żeby napędzić jej strachu. - Widzisz?

Po czym dotknął się w kroku.

- To ostrze cię tak nie skrzywdzi. - Zaczął wywijać jej skalpelem przed oczami. - To natomiast bardzo. Może ci oszpecić piękną buźkę na całe życie. Ja nie żartuję, koleżanko.

Rozpiął rozporek, przystawił Mariannę Riley skalpel do szyi, ale jej nie drasnął. Zadarł jej spódnicę, ściągnął niebieskie majtki.

- Chyba widzisz, że nie chcę cię pociąć? - spytał.

- Nie wiem.

Ledwo zdobyła się na te dwa słowa.

- Słowo honoru, Mariannę. Po czym wszedł w studentkę powoli, żeby jej nie zabolało.

Wiedział, że długo nie może zabawić, ale żal mu było opuszczać ciasne wnętrze jej ud. Psiakrew, już nigdy więcej nie zobaczę Mariannę, Mariannę.

Przynajmniej miała na tyle rozumu, żeby nie krzyczeć ani nie kopać go kolanami i nie wprawiać w ruch paznokci. Kiedy skończył, pokazał jej kilka zdjęć, które nosił przy sobie. Chciał, żeby zrozumiała swoją sytuację, żeby nie było niedomówień.

- Przyjrzyj się uważnie tym zdjęciom, Mariannę. Sam je zrobiłem. I nie waż się pisnąć słówka o dzisiejszym wieczorze. Nikomu, zwłaszcza policji. Zrozumiałaś?

Pokiwała głową, nie patrząc na niego.

- Czekam na odpowiedź, panienko. Musisz na mnie spojrzeć, nawet jeśli ci to sprawia ból.

- Zrozumiałam - powiedziała. - Nigdy nikomu nie powiem.

- Patrz na mnie.

Spotkali się wzrokiem. W jej oczach nastąpiła niesłychana zmiana. Teraz dojrzał w nich strach i nienawiść, co zawsze sprawiało mu przyjemność. Długo by o tym mówić dlaczego. Wiązało się to z dzieciństwem na Brooklynie, stosunkami z ojcem, które wolał zachować dla siebie.

- Brawo. Może się zdziwisz, ale przypadłaś mi do gustu. Zapadłaś w serce. Żegnaj, Mariannę, Mariannę.

Przed wyjściem z toalety przetrząsnął jej torebkę, wyjął portfel.

- To moja polisa ubezpieczeniowa - powiedział. - I nikomu ani słowa.

Otworzył drzwi i wyszedł. Rozdygotana Mariannę Riley osunęła się podłogę. Nigdy nie zapomni tej sceny, a zwłaszcza makabrycznych zdjęć.

Rozdział 7

- Kto to tak wcześnie wstał? Coś podobnego, nie wierzę własnym oczom. Czyżby to Damon Cross? I Janelle Cross?

Nana przychodziła w dni powszednie codziennie rano punktualnie o wpół do siódmej, żeby zająć się dziećmi. Kiedy wkraczała kuchennymi drzwiami, karmiłem właśnie Damona owsianką, a Maria odbijała Jannie. Biedna, chora Jannie znów się zanosiła płaczem.

- W dodatku dzieci nie spały pół nocy - powiedziałem babci, celując kopiastą łyżką płatków owsianych do wykręcającej się buzi Damona.

- Przecież Damon już umie jeść sam - ofuknęła mnie, odkładając torbę na blat kuchenny.

Najwyraźniej przyniosła gorące ciasteczka i - jedna wielka pychota! - dżem brzoskwiniowy domowej roboty. Do tego zestaw książek na cały dzień. Blueberries for Sal, The Gift of the Magi, Goodnight Moon.

- Babcia twierdzi, że potrafisz jeść sam, kolego - zwróciłem się do Damona. - Czyli mnie nabierasz?

- Damon, weź łyżkę - poleciła Nana.

Mój syn oczywiście posłuchał. Nikt nie śmie się sprzeciwiać babci.

- Niech cię licho! - przekląłem ją i wziąłem ciastko. Chwalić Boga, gorące jak z pieca. Ugryzłem, niebo w gębie. - Niech Bóg cię błogosławi, dobra kobieto.

- Babciu, Alex ostatnio nie słucha, co do niego mówię - wtrąciła Maria. - Zanadto jest zaprzątnięty śledztwami w sprawie zabójstw. Mówiłam mu, że Damon najczęściej je sam. Poza drobnymi wyjątkami, kiedy karmi ściany i sufit.

Nana pokiwała głową.

- Zawsze je sam. Chyba że chce się zagłodzić. Chciałbyś się zagłodzić, Damonku? Prawda, że nie, kochanie?

Maria zaczęła szykować dokumenty do pracy. Poprzedniego dnia ślęczała nad nimi do północy w kuchni. Była pracownicą socjalną na rzecz miasta, klientelę miała spod ciemnej gwiazdy. Zdjęła fioletowy szal z wieszaka przy drzwiach kuchennych i ulubiony kapelusz pasujący do stroju utrzymanego głównie w tonacji czarno-granatowej.

- Kocham cię, Damon. - Posłała całusa naszemu synkowi. - Kocham cię, Jannie. Mimo ostatniej nocy. - Ucałowała Jannie w oba policzki. Następnie złapała babcię, którą również wycałowała. - I ciebie kocham.

Babcia rozpromieniła się, jak gdyby ktoś ją przedstawił samemu Jezusowi Chrystusowi albo Matce Przenajświętszej.

- Ja też cię kocham, Mario. Jesteś cudem.

- Mnie tu nie ma - odezwałem się ze swojego miejsca warowania przy kuchennych drzwiach.

- My to już wiemy - powiedziała Nana.

Nie pozostawało mi nic innego, jak przed wyjściem do pracy wycałować i wyściskać całą rodzinę, zapewniając kolejno wszystkich o swojej miłości. Wypadło to zapewne ckliwie, ale przejmująco. Niech szlag trafi wszystkich, którzy uważają, że zabieganej, udręczonej codziennością rodziny nie stać na zabawę i miłość. I jednego, i drugiego mieliśmy pod dostatkiem.

- Pa, pa, kochamy was - żegnałem się chórem wraz z Marią, bo razem wychodziliśmy z domu.

Rozdział 8

Odwiozłem Marię, tak jak codziennie rano, do pracy na osiedlu mieszkaniowym Potomac Gardens. Znajdowało się o kwadrans drogi od Fourth Street, co dało nam trochę czasu sam na sam.

Jechaliśmy czarnym porsche, który niezbicie dowodził, że przez ostatnie trzy lata prywatnej praktyki w charakterze psychoterapeuty zarobiłem trochę kasy, zanim przyjąłem cały etat w waszyngtońskiej policji. Maria jeździła białą toyotą corollą, którą niespecjalnie lubiłem, ale moja żona miała do niej słabość.

Kiedy tamtego ranka jechaliśmy razem G Street, Maria wydawała mi się nieobecna.

- Nic ci nie jest? - spytałem. Roześmiała się i puściła oko.

- Trochę jestem zmęczona. Zważywszy na okoliczności, nawet nieźle się czuję. Myślałam właśnie o sprawie, w której udzielałam konsultacji z polecenia Marii Pugatch. W toalecie męskiej w barze przy M Street zgwałcono studentkę z Uniwersytetu George’a Washingtona.

Spochmurniałem i pokiwałem głową.

- Kolejna studentka?

- Ona wszystkiemu przeczy, w ogóle niewiele mówi. Wytrzeszczyłem ze zdziwienia oczy.

- Może znała gwałciciela? A może wykorzystał ją wykładowca?

- Alex, dziewczyna wszystkiemu zaprzecza. Zaklina się, że nie zna tego człowieka.

- Wierzysz jej?

- Raczej tak. Na ogół ufam ludziom. Wygląda mi na sympatyczną, wiarygodną dziewczynę.

Nie chciałem wtykać nosa w sprawy Marii. Nie wtrącaliśmy się nawzajem do swoich prac, a w każdym razie bardzo się staraliśmy.

- Oczekujesz ode mnie pomocy? - spytałem. Maria potrząsnęła głową.

- Przecież jesteś zajęty. Dziś jeszcze raz porozmawiam z Mariannę. Może się trochę otworzy.

Chwilę potem zajechałem pod osiedle Potomac Gardens na G Street, między Thirteenth a Penn. Maria zgłosiła się tam na ochotnika, zostawiwszy dużo łatwiejszą i bardziej pewną posadę w Georgetown. Wzięła tę pracę chyba dlatego, że sama mieszkała w Gardens aż do osiemnastego roku życia, dopóki nie wyjechała na studia na Uniwersytecie Villanova.

- Pocałuj mnie - poprosiła Maria. - Marzę o pocałunku. Ale prawdziwym, a nie żadnym cmokaniu w policzek. Pocałuj mnie jak facet.

Nachyliłem się, pocałowałem ją, raz i drugi. Trochę się poprzytulaliśmy na przednim siedzeniu. Nie odstępowała mnie myśl, jak bardzo kocham swoją żonę i jakim jestem szczęściarzem, że ją mam. A co najważniejsze, wiedziałem, że Maria czuje to samo do mnie.

- Muszę już biec - przerwała nasze pieszczoty i wyskoczyła z samochodu. Ale włożyła jeszcze głowę do środka.

- Nie wiem, czy to po mnie widać, ale jestem szczęśliwa. Bardzo szczęśliwa. I znów puściła do mnie perskie oko. Patrzyłem, jak idzie do góry stromymi kamiennymi schodami apartamentowca, w którym pracowała. Żal ścisnął mi serce, podobnie jak niemal codziennie rano.

Ciekawe, czy się odwróci, żeby sprawdzić, czy już odjechałem. I rzeczywiście - zobaczyła, że jeszcze tam stoję, uśmiechnęła się i pomachała jak szalona, w każdym razie szaleńczo zakochana. Po czym zniknęła w środku.

Chociaż powtarzaliśmy ten rytuał codziennie rano, nigdy mi się nie znudził. Zwłaszcza urzekało mnie perskie oko Marii. „Nikt nigdy nie będzie cię tak kochał jak ja”. Nie wątpiłem ani przez chwilę.

Rozdział 9

Byłem wtedy wziętym detektywem - stale w biegu, stale w akcji, stale na dobrym tropie. Zacząłem już zatem zgarniać coś więcej niż tylko należną mi dolę z co trudniejszych, prestiżowych spraw. Ta ostatnia niestety do nich nie należała.!

Zdaniem policji waszyngtońskiej włoska mafia nigdy niej działała na terenie Waszyngtonu na większą skalę, zapewne na mocy umów zawartych z agencjami takimi jak FBI i CIA. Niedawno jednak pięć Rodzin spotkało się w Nowym Jorku i ustaliło, że zacznie robić interesy w Waszyngtonie, Baltimore i częściowo na obszarze Wirginii. Nic dziwnego, że bossowie miejscowego świata przestępczego nie przyjęli tej wiadomości z zachwytem, zwłaszcza Azjaci, którzy trzęśli handlem kokainą i heroiną.

Przed tygodniem chiński suzeren narkotykowy nazwiskiem Jiang An-Lo zgładził dwóch emisariuszy włoskiej mafii. Zły krok. Podobno nowojorska mafia w odwecie wysłała swojego głównego płatnego zabójcę czy nawet całą ekipę, żeby rozprawiła się z Jiangiem.

Dowiedziałem się tego podczas godzinnej konferencji na komendzie głównej policji. Teraz jechałem z Johnem Sampsonem do biura Jianga An-Lo, bliźniaka u zbiegu Eighteenth i M Street w dzielnicy Northeast. Stanowiliśmy jedną z dwóch ekip śledczych przydzielonych do porannego nadzoru, który nazwaliśmy „Inwigilacją gnid”.

Zaparkowaliśmy między Nineteenth a Twentieth i ustawiliśmy się na czatach. Jiang An-Lo mieszkał w spłowiałym żółtym domu obłażącym z farby. Z zewnątrz prezentował się obskurnie. Na podwórku walały się sterty śmieci, jak gdyby wysypywały się z rogu obfitości. Większość okien była zabita deskami, dyktą albo blachą. Mimo to Jiang An-Lo cieszył się w narko-biznesie wielką estymą.

Skuszeni ładną pogodą okoliczni mieszkańcy wybrali się na spacer bądź wylegli na ganki.

- W czym siedzi banda Jianga? Ecstasy, heroina? - zapytał Sampson.

- Dorzuć jeszcze PCP. Dystrybucja hula po całym Wschodnim Wybrzeżu, od Waszyngtonu przez Filadelfię i Atlantę po Nowy Jork. Zyski są niebagatelne, dlatego Włosi chcą przejąć interes. Co sądzisz o awansie Louisa Frencha do Biura?

- Nie znam człowieka. Ale skoro dostał awans, widocznie nie nadaje się do tej roboty.

Roześmiałem się z trafności dowcipu Sampsona, po czym obaj skuliliśmy się, żeby czekać w przyczajeniu na ekipę zabójców mafii, którzy mieli zdjąć Jianga An-Lo. To znaczy jeśli dostaliśmy prawdziwe informacje.

- Wiemy coś o tym zabójcy? - spytał Sampson.

- Podobno Irlandczyk - odparłem i spojrzałem na Johna w oczekiwaniu na jego reakcję.

Sampson wytrzeszczył oczy, odwrócił się do mnie.

- I pracuje dla mafii? Jak to możliwe?

- Słyszałem, że jest dobry, a przy tym szurnięty. Ma ksywę „Rzeźnik”.

Tymczasem na jezdnię M Street wszedł przygarbiony starszy pan. Spoglądał to w prawo, to w lewo. Zaciągał się powoli papierosem. Na przejściu spotkał białego kościstego mężczyznę, który szedł z aluminiową laską zawieszoną przy łokciu. Obaj łazędzy przywitali się poważnym skinieniem głowy na środku jezdni.

- Niezłe typy, nie ma co - skomentował Sampson z uśmiechem. - My też kiedyś stworzymy taką parę.

- Może. Jeśli nam szczęście dopisze.

I wtedy Jiang An-Lo postanowił ukazać się tego dnia publicznie po raz pierwszy.

Rozdział 10

Jiang był tyczkowatym, żeby nie powiedzieć wymizerowanym mężczyzną. Miał rzadką czarną kozią bródkę, długą na co najmniej piętnaście centymetrów.

Ów baron narkotykowy uchodził za człowieka przebiegłego, walecznego i okrutnego, często niepotrzebnie, ale najwyraźniej traktował wszystko jak jedną wielką, niebezpieczną grę. Wychował się na ulicach Szanghaju, stamtąd przeprowadził się do Hongkongu, następnie do Bagdadu, wreszcie do Waszyngtonu, gdzie trząsł kilkoma dzielnicami niczym chiński cesarz nowego świata.

Rozejrzałem się po M Street, szukając zapowiedzi kłopotów. Dwaj ochroniarze Jianga byli w pogotowiu. Ciekawe, czy ktoś dał im cynk, a jeśli tak, to kto? Czyżby ktoś z policji? Nie wykluczałem takiej ewentualności.

Zastanawiałem się, jak dobry jest ten irlandzki zabójca.

- Ochroniarze już nas wypatrzyli? - zapytał Sampson.

- Tak mi się zdaje, John. Jesteśmy tu głównie po to, żeby odstraszać.

- A zabójca też nas widział?

- Jeżeli tu jest. Jeżeli jest coś wart. Jeżeli naprawdę jest płatnym zabójcą, to pewnie też nas widział.

Kiedy Jiang An-Lo znajdował się w pół drogi do lśniącego czarnego mercedesa zaparkowanego na ulicy, w M Street skręcił inny samochód, buick lesabre. Przyspieszył z rykiem silnika i piskiem opon palonych o krawężnik.

W mgnieniu oka ochroniarze Jianga odwrócili się w stronę nadjeżdżającego samochodu. Wyciągnęli broń. Sampson i ja pchnęliśmy z impetem drzwi od środka.

- Żeby odstraszać... akurat - mruknął. Jiang zawahał się tylko chwilę. W paru susach, jakby usiłował biec w spódnicy do kostek, zawrócił w stronę szeregowca, z którego właśnie wyszedł. Całkiem słusznie uznał, że jeśli nie zawróci i będzie szedł do mercedesa, znajdzie się w niebezpieczeństwie.

Wszyscy jednak źle ocenili sytuację. Jiang, ochroniarze, Sampson i ja.

Strzały padły z drugiej strony ulicy, zza pleców dealera. Trzy donośne strzały z karabinu.

Jiang padł na chodnik i znieruchomiał. Krew tryskała mu z boku głowy jak z kranu. Nie sądziłem, by mógł przeżyć.

Odwróciłem się i spojrzałem na dach kamieniczki połączonej dachami z drugą stroną M Street.

Zobaczyłem blondyna, który zachował się przedziwnie, mianowicie wykonał głęboki ukłon w naszym kierunku. Nie wierzyłem własnym oczom. Ukłon?

Następnie skoczył za ceglany gzyms i znikł nam z oczu.

Ja i Sampson puściliśmy się biegiem przez M Street. Wskoczyliśmy do budynku. Pędem na górę, w mgnieniu oka pokonaliśmy cztery kondygnacje. Ale kiedy dotarliśmy na dach strzelca już tam nie było. Ani żywej duszy.

Czyżby Chińczyka załatwił właśnie Rzeźnik, ów irlandzki zabójca? Człowiek mafii przysłany z Nowego Jorku?

Bo któżby inny, do diabła?

Wciąż nie mogłem się otrząsnąć ze sceny, którą przed chwilą zobaczyłem. Zabójca wprawił mnie w zdumienie nie tylko dlatego, że tak łatwo zdjął Jianga An-Lo. Jeszcze bardziej zdziwił mnie ukłon po jego wyczynie.

Rozdział 11

Rzeźnik bez trudu wmieszał się w snobistyczny tłum studentów na terenie Uniwersytetu George’a Washingtona. Miał na sobie dżinsy i szary wymięty podkoszulek z napisem „Athletic Department”, a pod pachą wyświechtany egzemplarz powieści Isaaca Asimova. Przez całe przedpołudnie wysiadywał na kilku ławkach, zatopiony w lekturze Foundation, i oglądał różne; studentki, ale tak naprawdę śledził Marianne, Marianne. Fakt, może i dopadła go drobna obsesja. Żeby miał tylko takie zmartwienia!

Rzeczywiście spodobała mu się ta dziewczyna, dlatego obserwował ją dwadzieścia cztery godziny na dobę. Złamała mu serce, bo po ich rozstaniu rozpuściła język. Był tego pewien,: gdyż podsłuchał jej rozmowę z najlepszą przyjaciółką, Cindi,? o „doradczyni”, z którą spotkała się kilka dni wcześniej. Potem poszła na drugą sesję do „doradczyni”, mimo jego, Rzeźnika, wyraźnego zakazu i przestrogi.

Błąd, Marianne.

Po zajęciach z pompatycznej osiemnastowiecznej literatury o godzinie dwunastej Marianne, Marianne opuściła teren uniwersytetu, a on trop w trop za nią w grupie około dwudziestu studentów. Od razu zorientował się, że wraca na stancję. Świetny układ.

Może skończyła już na ten dzień albo miała długie okienko między zajęciami. Nieważne. Złamała zasady i musi za to zapłacić.

Kiedy już będzie wiedział, dokąd dziewczyna idzie, tam spuści jej łomot. Jako magistrantka miała prawo mieszkać poza miasteczkiem uniwersyteckim. Razem z młodą Cindi wynajmował niewielką, trzypokojową stancję przy rogu ulic Thirty-ninth i Davis. Mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze. Wszedł tam bez większego kłopotu. Drzwi frontowe zamykały się na zwykły klucz. Śmieszne.

Musiał zaczekać, postanowił się więc rozgościć. Zdjął buty, rozebrał się. Tak naprawdę nie chciał sobie zapaskudzić ciuchów krwią.

Poczytał książkę w oczekiwaniu na Marianne. Kiedy weszła do pokoju, chwycił ją oburącz od tyłu i przycisnął jej do szyi skalpel.

- Witaj, Marianne, Marianne - wyszeptał. - Czy nie kazałem ci milczeć?

- Nikomu nie powiedziałam - odparła. - Błagam.

- Kłamiesz. Przecież cię uprzedzałem. Nawet ci, kurwa, pokazałem zdjęcia ku przestrodze.

- Przysięgam, że nikomu nie powiedziałam.

- Ja też złożyłem wtedy przysięgę, Marianne. Przysiągłem na oczy matki.

Jednym nagłym pociągnięciem ręki z lewej strony do prawej rozpłatał szyję studentce, a następnie wykonał ten sam ruch w drugą stronę.

Kiedy wiła się na podłodze, dławiąc na śmierć, pstryknął jej kilka zdjęć.

Mistrzowskie, bez dwóch zdań. Bo nigdy nie chciał zapomnieć Marianne, Marianne.

Rozdział 12

Nazajutrz wieczorem Rzeźnik nadał bawił w Waszyngtonie. Dokładnie wiedział, co sobie myśli Jimmy Kapelusz, lecz Jimmy za bardzo trząsł portkami i dbał o własną skórę, żeby zapytać kumpla, czy ten wie, co robi. Lub dlaczego obaj nadal, sterczą w Waszyngtonie.

A on wiedział. Jechał kradzionym chevy caprice z przyciemnianymi szybami przez dzielnicę Southeast, szukając konkretnego domu, bo planował kolejne zabójstwo, a wszystko przez Marianne, Marianne i jej długi język.

Adres miał w głowie. Wydawało mu się, że są już blisko. Jeszcze tylko stuknie jedną osobę i może wiać z Jimmym z Waszyngtonu. Sprawa zamknięta.

- Te ulice przypominają mi naszą dzielnicę - zapiszczą? Jimmy Kapelusz z siedzenia pasażera. Silił się na swobodny ton, jakby w ogóle nie przejmował się tym, że kręcą się pój Waszyngtonie tak długo po zastrzeleniu Chińczyka.

- Ciekawe dlaczego? - spytał Rzeźnik ironicznie. Dokładnie wiedział, co Jimmy odpowie. Nietrudno mu było przejrzeć myśli kolegi. Szczerze mówiąc, przewidywalność; Jimmy’ego Kapelusza przeważnie działała na niego jak balsam.

- Wszystko rozpada się w cholerę, i to na naszych oczach. Tak samo jak na Brooklynie. Dlatego przypomina mi nasze strony. Widzisz tych czarnuchów wystających na co drugim rogu? Kto tu zechce, do pioruna, mieszkać? W takim otoczeniu?

Michael Sullivan uśmiechnął się, ale bez krztyny radości. Kapelusze bywają tępe, czasem wręcz irytujące.

- Jak to kto? Politycy, żeby posprzątać ten cały burdel. Niewiele by ich to kosztowało.

- Och, Mikey, ależ ty masz, cholera, złote serce. Może powinieneś się zająć polityką.

Jimmy Kapelusz pokręcił głową i wyjrzał przez okno. Wiedział, że w rozmowie z Rzeźnikiem nie wolno przeciągać struny.

- Nie zastanawiasz się, co my tu, u diabła, robimy? Nie uważasz, że odbiło mi bardziej niż tym szczwanym lisom z Coney Island? Może chcesz wyskoczyć z wozu, chłoptasiu? Prosto na Union Station, żeby stamtąd złapać pociąg do Nowego Jorku?

Rzeźnik zapytał go z uśmiechem, dlatego Kapelusz uznał, że może się roześmiać. Chociaż z tym facetem nigdy nic nie wiadomo. Tylko w ostatnim roku Sullivan w jego obecności zatłukł ich dwóch wspólnych „kolegów”, jednego kijem baseballowym, drugiego kluczem francuskim. Nie wolno tracić czujności.

- No więc co tu robimy? - spytał. - Skoro powinniśmy już być w Nowym Jorku.

Rzeźnik wzruszył ramionami.

- Szukam domu jednego gliniarza. Kapelusz przymknął oczy.

- Chryste Panie, tylko nie gliniarza. Po co ci gliniarz? - Naciągnął sobie kapelusz na oczy. - Nie patrz na zło - mruknął.

Rzeźnik wzruszył ramionami, ale go to rozbawiło.

- Zaufaj mi. Czyja cię kiedyś wystawiłem? Czyja kiedyś przegiąłem?

Obaj się roześmieli, bo żart mu się udał. Czy Michael Sullivan kiedykolwiek przegiął? Lepiej byłoby zapytać, czy kiedykolwiek nie przegiął.

Dwadzieścia minut szukali domu, o który chodziło Rzeźnikowi. W końcu znaleźli. Piętrowy domek, niedawno odmalowany, skrzynki z kwiatami w oknach.

- Tu mieszka glina? Niezła chata. Ładnie sobie odpicował.

- No. Ale wiesz, Jimmy, korci mnie, żeby tam wejść i zrobić trochę dymu. Może z pomocą piły. I cyknąć kilka fotek.

Kapelusz się skrzywił.

- Uważasz, że to taki świetny pomysł? Pytam poważnie. Rzeźnik wzruszył ramionami.

- Przecież widzę, że pytasz poważnie. Czuję, jak mózg ci się przegrzewa od pracy w nadgodzinach.

- Ten gliniarz jakoś się nazywa? - spytał Kapelusz. - Chociaż dla mnie to bez różnicy.

- Właśnie, bez różnicy. Nazywa się Alex Cross.

Rozdział 13

Rzeźnik zaparkował przecznicę dalej przy Fourth Street, wysiadł z auta i udał się szybkim krokiem do przytulnego domu, w którym gliniarz zajmował mieszkanie na parterze. Bez trudu znalazł właściwy adres. Mafia miała swoje powiązania z FBI. Obiegł budynek, starając się nie rzucać w oczy, chociaż specjalnie się nie przejmował. W takich dzielnicach ludzie nie opowiadają, co widzieli.

Wszystko rozegra się teraz błyskawicznie. Powinni uporać się z tym w kilka sekund. A potem wrócą na Brooklyn, żeby świętować ostatnią robotę i zgarnąć kasę.

Przebiegł, przyczajony, przez gęsty klomb runianki japońskiej rosnącej wokół tylnego ganku, wyprostował się. Wszedł do domu kuchennymi drzwiami, które zajęczały jak ranne zwierzę.

Jak dotąd łatwizna. Bez trudu dostał się do środka. Reszta też pewno pójdzie jak po maśle.

W kuchni nie było żywej duszy.

Czyżby nikogo nie zastał?

I wtedy usłyszał płacz dziecka. Wyjął lugera, wymacał skalpel spoczywający w lewej kieszeni. Sytuacja rozwijała się po jego myśli. Przy bachorach ludzie tracą czujność. Już zabijał takich kolesiów na Brooklynie i w Queens. Jednego frajera, który zakapował na mafię, pociął na kawałki w jego własnej kuchni, a potem załadował do lodówki jako przestrogę dla innych.

Minął korytarzyk jak cień, bezszelestnie.

Zajrzał do saloniku, a właściwie pokoju rodzinnego czy jak go tam, cholera, zwą.

Takiego widoku się nie spodziewał. Wysoki, przystojny facet zmieniał dwu bachorom pieluchy. Robił to z nie lada wprawą. Sullivan znał się na tym, bo sam przed laty na Brooklynie musiał się zajmować trzema smarkaczami, swoimi braćmi. Zmienił wtedy stosy zafajdanych pieluch.

- Czyżbym miał przyjemność z panią domu? - spytał.; Facet - detektyw Alex Cross - podniósł wzrok, lecz nie przestraszył się intruza. Nawet nie mrugnął okiem na widok Rzeźnika we własnym domu, chociaż powinien doznać wstrząsu, powinien się przerazić. Słowem, facet ma jaja ze spiżu. Nieuzbrojony, przyłapany na zmienianiu pieluch, pokazał charakter, pokazał, ile jest wart.

- Kim pan jest? - spytał inspektor Cross, zupełnie jakby panował nad sytuacją.

Rzeźnik założył ręce, schował pistolet przed dziećmi. Cholera, jak on lubi dzieci. Tylko dorośli robią problemy. Weźmy jego starego, jawny przykład sukinsyna.

- Nie wiesz, po co tu jestem? Nie domyślasz się?

- Może i się domyślam. Pewno jesteś płatnym zabójcą z tamtej akcji. Ale dlaczego tutaj? W moim domu? Tak się nie godzi.

Sullivan wzruszył ramionami.

- Nie godzi? A kto decyduje o tym, co się godzi? Podobno jestem trochę szurnięty. Bo wciąż to słyszę od ludzi. Niewykluczone. A twoim zdaniem? Mówią na mnie Rzeźnik.

Cross pokiwał głową.

- Owszem, słyszałem. Nie zrób krzywdy moim dzieciom. Jestem tu z nimi sam. Ich matka wyszła.

- Niby dlaczego miałbym skrzywdzić dzieci? Albo ciebie przy dzieciach? To nie w moim stylu. Wiesz co? Spadam.

Mówiłem, że jestem szurnięty. Miałeś fart. Pa, pa, dzieciaki.

Po czym złożył ukłon, taki sam jak po zastrzeleniu Jianga An-Lo.

Następnie odwrócił się i wyszedł tą samą drogą, którą przyszedł. Niech ten cwany inspektor łamie sobie głowę, o co tu chodzi. Bo w jego szaleństwie zawsze, w każdym posunięciu, była jakaś metoda. Zawsze wiedział, co robi, po co i kiedy.

Rozdział 14

Tamten wieczór z Rzeźnikiem wstrząsnął mną bardziej niż wszystkie moje wcześniejsze doświadczenia w służbie policyjnej. Zabójca wtargnął pod mój dach. Znalazł się w salonie z moimi dziećmi.

I jak miałem potraktować jego wizytę? Uznać za ostrzeżenie? Ucieszyć się, że żyję? Ale mnie szczęście spotkało! Zabójca oszczędził moją rodzinę. Ale po co w ogóle do mnie przyszedł?

Nazajutrz przeżyłem jeden ze swoich najgorszych dni w policji. Mojego domu pilnował patrol, a mnie wezwano na trzy różne spotkania w sprawie nieudanej akcji z Jiangiem An-Lo Po raz pierwszy za mojej kadencji zaczęto mówić o prze trzepaniu całego wydziału.

Z powodu tych niezapowiedzianych spotkań, a także dodatkowej papierkowej roboty i stałych obowiązków, wieczorem z opóźnieniem przyjechałem po Marię do Potomac Gardens Gryzło mnie sumienie. Jeszcze nie przywykłem do tego, że pracuje w takim otoczeniu, zwłaszcza o tej porze. A już zapad zmrok. I znów była w ciąży.

Dopiero kwadrans po siódmej dotarłem na miejsce. Tym razem Maria nie czekała jak zwykle przed budynkiem.

Zaparkowałem, wysiadłem. Ruszyłem w kierunku jej biura mieszczącego się przy lokalu dozorcy na parterze. Zacząłem biec.

Kiedy zobaczyłem Marię wychodzącą frontowymi drzwiami, wszystko nagle wydało mi się w porządku. Papiery dosłownie wylewały jej się z aktówki, której nie udało się zapiąć. Przed sobą niosła naręcze teczek, które nie zmieściły się do torby.

Mimo że szła tak objuczona, pomachała mi i uśmiechnęła się na mój widok. Prawie nigdy nie gniewała się na mnie za żadne uchybienia, a przecież spóźniłem się ponad pół godziny.

Może zabrzmi to rubasznie albo staroświecko, ale podnieciłem się na jej widok. Zresztą jak zawsze. Zacząłem stawiać Marię i naszą rodzinę na pierwszym miejscu, przed pracą. Dobrze się czułem, kiedy złapałem równowagę i właściwie ustaliłem priorytety.

Maria zawsze bardzo zmysłowo wołała mnie po imieniu.

- Alex, Alex! - krzyknęła i pomachała jedną ręką. Podbiegłem i spotkaliśmy się tuż przed budynkiem. Kilku okolicznych meneli siedzących na murku przed domem odwróciło się w naszą stronę i zaczęło z nas nabijać.

- Witaj, ślicznotko - zawołałem. - Przepraszam za spóźnienie.

- Nie szkodzi. Ja też pracowałam. Ej, Reuben! Zazdrościsz, chicol - krzyknęła do jednego z chłopaków podpierających ścianę.

Roześmiał się i odszczeknął:

- Pobożne życzenia, Mario. Chciałabyś mieć mnie zamiast niego.

- Chyba w twoich marzeniach.

Pocałowaliśmy się, starając się nie robić widowiska w jej miejscu pracy, na oczach meneli, ale pocałunek świadczył o naszym prawdziwym zaangażowaniu. Wziąłem od niej teczki i ruszyliśmy do samochodu.

- Fajnie, że mi nosisz teczkę - zażartowała Maria. - Rozmarzyłam się, Alex.

- Jak chcesz, mogę i ciebie wziąć na ręce.

- Tęskniłam za tobą cały dzień. Chyba bardziej niż zwykle - powiedziała i znów się uśmiechnęła. Wtuliła twarz w moje ramię. - Tak bardzo cię kocham.

Najpierw zawisła bezwładnie w moich ramionach, a dopiero potem usłyszałem strzały. Dwa niezbyt głośne pyknięcia w oddali. Nie widziałem strzelca ani żadnego znaku. Nie wiedziałem nawet, skąd strzelano.

- Och, Alex - szepnęła, po czym umilkła i znieruchomiała. Nie miałem pojęcia, czy oddycha.

Zanim zdążyłem się zorientować w sytuacji, osunęła się na chodnik. Widziałem tylko, że dostała w pierś albo w brzuch Z powodu ciemności i szoku trudno mi to było ustalić.

Próbowałem ją osłonić, ale kiedy zobaczyłem, że krew tryska jej z rany, złapałem ją na ręce i puściłem się biegiem.

Cały byłem zbryzgany krwią. Chyba krzyczałem, ale ni wiem dokładnie, co działo się wówczas, gdy już dotarło dc mnie, że Maria została postrzelona i że paskudnie to wygląda.

Tuż za mną biegło dwóch meneli, w tym Reuben. Może chcieli pomóc. Ale nie sądziłem, by ktokolwiek mógł teraz pomóc Marii. Bałem się, że niosę martwą żonę.

Rozdział 15

Szpital Świętego Antoniego znajdował się nieopodal. Biegłem ile sił w nogach, a Maria zwisała mi ciężko w ramionach. Serce mi waliło, krew dudniła w żyłach, głośny huk rozrywał uszy, jakbym znalazł się na dnie lub w środku oceanu, którego fala zaraz zdruzgocze nas oboje i zatopi na ulicach miasta.

Nogi miałem jak z waty. Odmawiały mi posłuszeństwa, dlatego modliłem się, żeby się nie potknąć. Wiedziałem jednak, że mogę się zatrzymać dopiero na oddziale ratunkowym.

Odkąd Maria szepnęła mi na ucho moje imię, już więcej się nie odezwała. Ogarnął mnie strach, może też szok, zacząłem widzieć tunelowo. Wszystko dookoła się rozmazało, straciło realny wymiar.

Wiedziałem tylko, że biegnę.

W końcu na Independence Avenue, niecałą przecznicę dalej, zobaczyłem błyszczący neon ODDZIAŁ RATUNKOWY Szpitala Świętego Antoniego.

Musiałem przepuścić gęsty sznur sunących teraz szybko samochodów. Zacząłem wołać o pomoc. Widziałem szpitalnych sanitariuszy zbitych w gromadkę, zagadanych, ale żaden jeszcze mnie nie zauważył ani nie mógł usłyszeć przez uliczny zgiełk.

Nie miałem wyboru, musiałem wedrzeć się na zatłoczoną jezdnię.

Samochody uskakiwały i lawirowały wokół mnie, jakieś srebrne kombi nawet się zatrzymało. Za kierownicą siedział zdenerwowany ojciec, dzieci z tyłu za nim wyciągały szyje. Nikt nie zatrąbił klaksonem, może kierowcy widzieli Marię w moich ramionach. A może zadziałały strach i rozpacz malujące się na mojej twarzy.

Przepuściły mnie kolejne auta.

Zdążymy, powtarzałem sobie w myślach. Wyszeptałem Marii na ucho:

- Już widać Szpital Świętego Antoniego. Wszystko będzie dobrze, kochanie. Prawie jesteśmy na miejscu. Trzymaj się, zaraz będziemy w szpitalu. Kocham cię.

Kiedy wbiegłem na chodnik, nagle Maria zamrugała i podniosła powieki. Spojrzała mi głęboko w oczy. Najpierw popatrzyła błędnym wzrokiem, lecz po chwili skupiła się na mojej twarzy.

- Jak ja cię kocham, Alex - powiedziała i puściła do mm to swoje cudowne perskie oko. Zaraz jednak jej oczy zamknęły się po raz ostami i moja ukochana odeszła ode mnie na zawsze Chociaż nie odstępowałem jej na krok i ściskałem ją kurczowej w ramionach.

Rozdział 16

Maria Simpson Cross umarła na moich rękach. Zwierzyłem się z tego tylko Sampsonowi i babci.

Nie chciałem nikomu mówić o naszych ostatnich chwilach razem. Nie chciałem niczyjego współczucia ani wścibstwa. Nie chciałem zaspokajać niczyjego zapotrzebowania na plotki, najświeższe sensacje przekazywane sobie półgłosem. W ciągu wielu miesięcy śledztwa ani razu nie zająknąłem się o tym, co zdarzyło się przed szpitalem. Wszystko rozegrało się wyłącznie między Marią a mną. Do spółki z Sampsonem przesłuchałem setki osób, ale żadna nie doprowadziła nas na trop zabójcy. Wszystkie ślady nagle się urywały. Sprawdziliśmy szalonego zabójcę mafii, ale ustaliliśmy, że poprzedniego dnia wieczorem poleciał do Nowego Jorku. Wyglądało na to, że zaraz po opuszczeniu mojej kuchni wyjechał z Waszyngtonu. FBI przyszło z pomocą, bo zastrzelono żonę gliniarza. Ale zabójcą nie był Rzeźnik.

Nazajutrz po śmierci żony o drugiej nad ranem chodziłem z pistoletem w kaburze po naszym salonie i nosiłem płaczącą Janelle na ręku. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że nasza mała córeczka płacze za mamą, która zginęła w nocy przed Szpitalem Świętego Antoniego, gdzie pół roku wcześniej Jannie przyszła na świat.

Nagle łzy trysnęły mi z oczu. W jednej chwili dotarły do mnie zarówno rzeczywistość, jak i nierzeczywistość całej sytuacji. Nie radziłem sobie z tym wszystkim, zwłaszcza z małą córeczką na ręku, której nie potrafiłem uspokoić.

- Już dobrze, kochanie, już dobrze - szeptałem swojej biednej córeczce udręczonej zdradzieckim krupem, która zapewne wolałaby być kołysana w ramionach mamy, a nie w moich. - Już dobrze, Jannie, już dobrze - powtarzałem, mając świadomość, że ją okłamuję. Jakie dobrze? - myślałem. Przecież twoja mama nie żyje. I nigdy jej nie zobaczysz. Ja zresztą też. Moja kochana, cudowna Maria, która nigdy nikogo nie skrzywdziła i którą kochałem nad życie. Tak okrutnie nam ją nagle zabrano, i to bez powodu. Sam Pan Bóg nie zdołałby mi tego wyjaśnić.

Och, Mario, przemawiałem do niej, chodząc po pokoju; z dzieckiem na ręku, jak to się mogło stać? Jak ja podołam swoim obowiązkom? Jak je udźwignę bez ciebie? Nie użalam się nad sobą. Po prostu odchodzę od zmysłów. Wezmę się w garść, obiecuję. Ale jeszcze nie dzisiaj.

Wiedziałem, że Maria mi nie odpowie, ale bardzo dodawało mi otuchy wyobrażenie, że mogłaby się odezwać albo przynajmniej mnie usłyszeć. Wciąż miałem w uszach jej głos, jego ton, wyraźne słowa. Alex, poradzisz sobie, bo bardzo kochasz nasze dzieci.

- Jannie, moje ty biedactwo. Tak bardzo cię kocham - szepnąłem nad mokrą od potu, rozpaloną główką córki.

I wtedy zobaczyłem Nanę.

Rozdział 17

Stała z założonymi rękami w drzwiach korytarza prowadzącego do dwóch sypialni naszego mieszkania. Najwyraźniej obserwowała mnie od pewnego czasu. Czyżbym mówił do siebie? Nie bardzo się kontrolowałem.

- Obudziłem cię? - zapytałem szeptem całkowicie zbędnym przy głośnym płaczu dziecka.

Nana zachowała spokój, w pełni nad sobą panowała. Została na noc, żeby rano pomóc mi przy dzieciach, ale mimo wczesnej pory przeze mnie i przez Jannie już była na nogach.

- Nie spałam - wyznała. - Myślałam, że powinieneś razem z dziećmi przenieść się teraz do mnie na Fifth Street. Dom jest wystarczająco duży, pomieści nas wszystkich. Lepszego pomysłu nie znajdziemy.

- Pomysłu na co? - spytałem trochę stropiony jej propozycją, tym bardziej że Jannie wyła mi do ucha.

Nana się wyprostowała.

- Przecież muszę ci pomóc przy dzieciach. To jasne jak słońce. I nie ma od tego odwołania. Chcę i muszę.

- Babciu, poradzimy sobie - zapewniłem ją. - Damy sobie radę sami. Tylko chwilę potrwa, zanim się wezmę w garść.

Puściła moje słowa mimo uszu i ciągnęła swoje.

- Przyszłam tu dla ciebie i dla dzieci, Alex. Tak musi teraz być, bez gadania. Nie chcę nic więcej słyszeć na ten temat.

Podeszła, objęła mnie chudymi rękami tak mocno, że nie sądziłbym, by było ją stać na tak silny uścisk.

- Kocham cię nad życie, babciu. Marię też kochałem. Już za nią tęsknię. Dzieci też kocham. Chyba teraz jeszcze bardziej.

Oboje się popłakaliśmy. Ściśle rzecz biorąc, w małym, zagraconym saloniku zanosiliśmy się teraz płaczem wszyscy troje. Nana miała rację co do jednego - nie mogliśmy zostać w tym mieszkaniu. Za dużo wspomnień wiązało się z Marią.

- Daj mi Jannie - poprosiła, a właściwie zażądała. Westchnąłem i przekazałem córkę tej bojowej kobiecie o wzroście niewiele ponad metr pięćdziesiąt, która wychowała mnie od dziesiątego roku życia, odkąd zostałem sierotą.

Nana zaczęła oklepywać Jannie plecy i masować kark, na co mała zdrowo beknęła. Parsknęliśmy śmiechem.

- Damie nie przystoi takie zachowanie, Janelle - szepnęła babcia. - Proszę cię, skończ już te swoje ryki, słyszysz? Skończ ten płacz.

Mała Jannie posłuchała babci, co otworzyło nowy rozdział naszego życia.

Część druga

Nierozwiązana sprawa

Rozdział 18

Moja teraźniejszość.

Napisał do mnie psychopata Kyle Craig. Aż coś się we mnie zagotowało. Jak mógł mi wysłać list? List przyszedł dziś do mojego domu na Fifth Street. Z tego co wiedziałem, Kyle siedział w więzieniu o zaostrzonym rygorze we Florence, w stanie Kolorado. Mimo to wyprowadził mnie tym listem z równowagi.

Dosłownie zrobiło mi się niedobrze.

Alex,

bardzo się za Tobą stęskniłem, za naszymi regularnymi rozmowami i w ogóle, dlatego zebrało mi się na pisanie. Szczerze mówiąc, wciąż mnie to wkurza, że chociaż tak dalece nie dorównujesz mi inteligencją i wyobraźnią, złapałeś mnie i tu wsadziłeś. Okoliczności i ostateczny wynik mogłyby mi kazać uwierzyć w boską interwencję, ale tak mnie jeszcze nie otumaniło.

W każdym razie wiem, że jesteś (bez obrazy) zajętym chłoptasiem, dlatego Cię nie zatrzymuję. Chciałem Cię tylko zawiadomić, że nie przestaję o Tobie myśleć i mam nadzieję niedługo Cię zobaczyć. Masz to jak w banku. Najpierw zamierzam zabić na Twoich oczach babcię i dzieci. Nie mogę się doczekać, kiedy znów Was wszystkich zobaczę. Przysięgam, dotrzymam słowa.

K.

Przeczytałem list dwa razy, a potem podarłem go na strzępy i próbowałem zrobić dokładnie to, od czego tak mnie odwodził Kyle. Próbowałem wyrzucić go z pamięci.

W każdym razie dokładałem starań.

Przedtem jednak zadzwoniłem do jego zakładu o zaostrzonym; rygorze w Kolorado, poinformowałem dyrekcję o tym liście, a przy okazji upewniłem się, że Kyle Craig nadal siedzi w izolatce.

Rozdział 19

Była sobota, miałem wolne. Czekał mnie dzień z dala od zbrodni i kary. Żadnych psychopatów na horyzoncie, a w każdym razie jeszcze o nich nie wiedziałem.

W tamtym okresie jeździliśmy starą toyotą corolla, niegdyś należącą do Marii. Pominąwszy oczywistą wartość pamiątkową i długowieczność, samochód nie przedstawiał dla mnie żadnych szczególnych zalet. Ani nie miał prezencji, ani nie był zbyt funkcjonalny - brudnobiały lakier na masce i klapie bagażnika upstrzony licznymi plamami jak po ospie. Na ostatnie urodziny dostałem od dzieci dwie naklejki na zderzak: NAWET JEŚLI JADĘ WOLNO, I TAK JESTEM PRZED TOBĄ i MIEJ LITOŚĆ, UKRADNIJ MI TEN WÓZ. Też nie lubiły naszej corolli.

Dlatego w ową piękną, słoneczną sobotę wybrałem się z Jannie, Damonem i małym Alexem, żeby kupić samochód.

Po drodze słuchaliśmy CD z nagraniem Overnight Celebrity w wykonaniu Twisty, a potem All Falls Down Kanye’a Westa. Dzieci przez cały czas się wygłupiały, podsuwając coraz bardziej szalone pomysły, jaki wóz powinniśmy kupić.

Jannie marzył się range rover, o którym z wielu powodów nie mogło być mowy. Damon próbował mnie namówić na motocykl, którym mógłby jeździć dopiero za cztery lata, kiedy przekroczy osiemnastkę. Pomysł wydał mi się na tyle niedorzeczny, że nawet nie raczyłem skomentować. Chyba że odburknięcie uchodzi w tych czasach za odpowiedź.

Mały Alex, nasz Ali, popierał wszystkie modele, bylebym kupił auto czerwone albo jaskrawoniebieskie. Mądry chłopak, można by go posłuchać, pod warunkiem że wykluczymy „czerwony” oraz Jaskrawy”.

Podjechaliśmy do salonu Mercedesa w Arlington w Wirginii, nieopodal naszego domu. Jannie z Damonem oglądali srebrny kabriolet CLK500, a ja z Alim sprawdzałem wygodne przednie siedzenie R350. Szukałem samochodu rodzinnego, dlatego miałem na względzie bezpieczeństwo, wygląd, wartość odsprzedaży. Serce i rozum.

- Podoba mi się - pochwalił Ali. - Bo jest niebieski Piękny, akurat dla nas.

- Masz świetny gust, kolego - pogratulowałem. - Samochód ma sześć miejsc, i to jakich. A spójrz na ten szklany dach Pewno ma z półtora metra.

- Piękny - powtórzył Ali.

- Wyciągnij nogi, młody człowieku. Zobacz, ile jest miejsca. To się nazywa samochód!

Sprzedawczyni Laurie Berger nie odstępowała nas ani na krok, chociaż przyznam, że nie wtrącała się ani nie narzucała. Doceniałem jej takt. Chwała firmie Mercedes.

- Ma pan jakieś pytania? - spytała. - Może chciałby pan coś wiedzieć?

- Właściwie to nie. Wystarczy usiąść w R trzysta pięćdziesiąt, żeby zaraz chcieć go kupić.

- Co ułatwia mi zadanie. Mamy jeszcze jeden, w obsydianowej czerni, z popielatą tapicerką. R trzysta pięćdziesiąt, określa się mianem samochodu crossover, panie Cross. Bo łączy cechy kombi z samochodem sportowo-użytkowym.

- Właśnie, łączy zalety obu - potwierdziłem i uśmiechnąłem się z sympatią.

W tej samej chwili zadzwonił mój pager. Westchnąłem tak głośno, że ściągnąłem na siebie spojrzenia postronnych osób.

Nie w sobotę! Nie podczas kupowania samochodu. Nie wtedy, kiedy siedzę w pięknym mercedesie R350.

- O raju! - zawołał Ali, wytrzeszczając oczy. - Pager tatusia! - krzyknął głośno do Jannie i Damona na drugim końcu salonu. - Tacie dzwoni pager.

- Zakapowałeś mnie, ty wstrętny mały donosicielu - powiedziałem i pocałowałem go w czubek głowy. Codziennie go tak całuję z pół tuzina razy.

Roześmiał się, klepnął mnie w rękę, a potem zaniósł się jeszcze większym śmiechem. Zawsze chwytał moje żarty. Nic dziwnego, że żyliśmy w takiej komitywie.

Tyle że wiadomość na pagerze zapewne nie wróżyła nic w najmniejszym stopniu zabawnego. Od razu poznałem numer i zrozumiałem, że nie czeka mnie nic dobrego.

Ned Mahoney z jednostki antyterrorystycznej? Czyżby zapraszał mnie na grilla i tańce w Quantico? Niestety, chyba dzwonił po coś innego.

Oddzwoniłem do Neda z komórki.

- Cześć Ned, mówi Alex Cross. Dostałem twoją wiadomość. Z czym dzwonisz?

Ned natychmiast przeszedł do rzeczy.

- Znasz skrzyżowanie Kentucky Avenue z Fifteenth w Southeast?

- Jasne. To niedaleko mojego domu. Ale teraz jestem w Arlington z dzieciakami. Kupujemy nowe auto dla rodziny. Ned, potrafisz wymówić słowo „rodzina”?

- Przyjedź natychmiast na róg Kentucky i Fifteenth. Potrzebna mi jest twoja pomoc, zwłaszcza znajomość okolicy. Więcej nie mogę powiedzieć przez telefon.

Podał mi jeszcze kilka szczegółów, ale nie wszystkie. Dlaczego? Po co te tajemnice?

O rany, o rany, o rany.

- Natychmiast nie dam rady. Jestem z dzieciakami.

- Przykro mi. Moi ludzie będą tam najpóźniej za dziesięć piętnaście minut. To nie żarty, Alex. Rozpętało się istne piekło.

Bez wątpienia. Bo co w przeciwnym razie robiłaby jednostka antyterrorystyczna FBI w centrum Waszyngtonu? I po co Ned Mahoney wzywałby mnie w sobotnie popołudnie?

- Co się dzieje? - spytał Ali, wlepiając we mnie spojrzenie.

- Muszę jechać na grilla.

Ale to chyba mnie tam będą przypiekać na ogniu, młody człowieku.

Rozdział 20

Obiecałem Laurie Berger, że wkrótce zgłoszę się po R350, następnie odwiozłem dzieci do domu. Przez całą drogę milczały, przybite. Ja zresztą też. Większość czasu jechałem za samochodem kombi z naklejką na zderzaku NAJPIERW IRAK, POTEM FRANCJA. Ostatnio bez przerwy widuję tę naklejkę w mieście.

Z odtwarzacza leciały irytująco-ogłuszające dźwięki zespołu Hoobastank, zapanował chaos, zgodnie z faktyczną sytuacją. Byłem ojcem tych dzieci, a musiałem zostawić je z powodu pracy. Nie obchodziło ich, że muszę zarabiać na życie ani że czeka mnie trudne zadanie. Co się, do diabła, działo na rogu Kentucky i Fifteenth? Dlaczego musiało się to zdarzyć właśnie dzisiaj? Fatalna historia!

- Dziękuję za fajną sobotę, tato - powiedziała Jannie, wysiadając z samochodu na Fifth Street. - Będę miała miłe wspomnienie.

Jej nonszalancki ton i sarkazm powstrzymały mnie przed przeprosinami, z którymi nosiłem się w myślach prawie całą drogę o domu.

- Do zobaczenia - pożegnałem się tylko. I dodałem: - Kocham cie.

Bo rzeczywiście bardzo ją kochałem.

- Aha, do zobaczenia. Przy odrobinie szczęścia może w przyszłym tygodniu - docięła mi znów Jannie i zasalutowała gniewnie. Jakby mi ktoś wbił dzidę w serce.

- Przepraszam - powiedziałem w końcu. - Bardzo was przepraszam.

Pojechałem w stronę Kentucky Avenue, gdzie miałem się spotkać z Nedem Mahoneyem i jego dziarską ekipą z jednostki antyterrorystycznej i poznać ową naglącą sprawę.

Okazało się, że nie mogę dojechać nawet w pobliże skrzyżowania. Policja stołeczna odcięła dziesięć przecznic od reszty miasta. Wyglądało to bardzo groźnie.

W końcu wysiadłem i ruszyłem pieszo.

- Co się tu dzieje? Słyszał pan coś? - zapytałem kręcącego: się tam mężczyznę, w którym rozpoznałem sprzedawcę z miejscowej piekarni, gdzie kupowałem czasem pączki z marmoladą.; Oczywiście nie dla siebie, tylko dla dzieci.

- Jak w psiarni - powiedział. - Rozejrzyj się, brachu. Nic, tylko gliny.

Najwyraźniej nie podejrzewał, że pracowałem dawniej jako inspektor do spraw zabójstw, a teraz przeszedłem do FBI Pokiwałem głową, chociaż trudno przywyknąć do takiej wrogości i wściekłości, choćby nawet czasami uzasadnionej. „Psy” „mendy”, jakkolwiek ludzie nas nazywają, narażamy dla nich życie. Najczęściej nie rozumieją, na czym polega nasza praca. Ani nie jesteśmy doskonali, ani za takich się nie uważamy, alej robotę mamy cholernie niebezpieczną.

Zakosztowałbyś choć przez chwilę mojej pracy, piekarzyno, chciałem powiedzieć facetowi, ale ugryzłem się w język. Poszedłem dalej, po raz kolejny przełknąwszy zniewagę, żeby ponownie wcielić się w rolę walecznego rycerza.

Przynajmniej wprawiłem się w bojowy nastrój, zanim w końcu wypatrzyłem Neda Mahoneya. Błysnąłem odznaką FBI żeby mnie przepuszczono. Wciąż nie wiedziałem, co się tam, do diabła, stało. Wiedziałem tylko, że niezidentyfikowani sprawcy zostali ujęci w laboratorium dealera, gdzie odbywały się produkcja i porcjowanie narkotyków. Nie brzmiało to tak źle, jak się z pozoru wydawało. Gdzie więc był haczyk? Bo gdzieś musiał się kryć.

- Och, jak miło, że wpadłeś - ucieszył się na mój widok Mahoney. - Alex, za nic w świecie nie uwierzysz, co to za smród.

- Założymy się? - zaproponowałem.

- Dziesięć dolców, że w życiu nie widziałeś czegoś takiego. Wyciągaj forsę.

Przybiliśmy zakład, a naprawdę zależało mi, żeby nie przegrać.

Rozdział 21

Ned podrapał się w jedno - albo dwudniowy blond zarost na twarzy. Mówił bez przerwy, z typowym dla siebie ożywieniem, nie dopuszczając nikogo do głosu. Nie mogłem oderwać oczu od jego podbródka. Ned ma jasną karnację i chyba cholernie mu imponuje, że teraz, po czterdziestce, może wreszcie zapuścić coś na kształt brody. Naprawdę bardzo lubię Neda Mahoneya, chociaż bywa upierdliwy. Powtarzam, bardzo go lubię.

- Grupa dobrze uzbrojonych facetów, chyba pół tuzina, zrobiła włam do laboratorium dealera - powiedział. - Napyli tali sobie jednak biedy, bo utknęli w środku. W laboratorium pracuje około tuzina miejscowych, którzy również wpadli w kocioł. Z nimi też będziemy musieli się uporać. Ale...

Podniosłem rękę, żeby powstrzymać bezładny słowotok Neda.

- Czy ludzie pracujący w laboratorium byli zatrudnienia przy pakowaniu narkotyków? Głównie kobiety, matki i babcie tak? Dealerzy lubią zatrudniać osoby, którym mogą bezpiecznie powierzyć swój produkt.

- Już rozumiesz, dlaczego cię tu ściągnąłem? - spytał Mahoney z uśmiechem. W każdym razie wyszczerzył zęby. W jego głosie pobrzmiewał sarkazm, jakim przed chwilą obdarzyła mnie w wymówkach Jannie. Kiedy mądrala ukrywa swoją bezradność wobec macho.

- Czyli trzymacie w środku złodziei i dealerów narkotyków razem? To może pozwólmy im się nawzajem powystrzelać?

- Taka propozycja już padła - odparł poważnie Mahoney. - Ale zaraz usłyszysz najlepsze, Alex. Powód, dla którego cię wezwałem. Dobrze uzbrojeni faceci, którzy zrobili skok na laboratorium to waszyngtońska jednostka specjalna SWAT. W dzisiejszym odcinku programu Wszystko się może zdarzyć i zapewne się zdarzy! w roli czarnych charakterów występują twoi dawni kumple. Wisisz mi dziesięć dolców.

Znów mnie zemdliło. Znałem wielu chłopaków ze SWAT-u.

- Jesteś pewien?

- Na stówę. Kilku krawężników usłyszało strzały w budynku. Weszli, żeby sprawdzić. Jednego mundurowego postrzelili w brzuch. Chłopcy poznali facetów ze SWAT-u.

Zacząłem kręcić głową, ale szyja nagle mi zdrętwiała.

- Czyli jednostka antyterrorystyczna FBI stanęła do walki z miejscowym SWAT-em?

- Na to wygląda, stary. Witaj w wariatkowie. Masz jakieś genialne pomysły?

Owszem, pomyślałem: Wiej stąd, i to jak najszybciej. Wracaj do dzieci. Jest sobota. Masz wolne.

Wręczyłem Nedowi dziesięć dolarów, które wygrał w zakładzie.

Rozdział 22

Nie widziałem wyjścia z tej parszywej sytuacji, podobnie zresztą jak wszyscy inni. Właśnie dlatego Mahoney mnie wezwał, w nadziei że będę miał pomysł, jak go wyciągnąć z opresji.

Nieszczęścia jednak, jak wiadomo, chodzą parami, zwłaszcza w słoneczne popołudnie, kiedy każdy wolałby być wszędzie,; byle nie blisko strzelaniny, w której mogą zginąć ludzie.

Pierwsza narada odbyła się w pobliskiej szkole podstawowej. Aula była wypchana po brzegi waszyngtońską policją, a ponadto agentami FBI, w tym zwierzchnikami jednostki antyterrorystycznej. Jednostka była gotowa wkroczyć, na co zanosiło się niebawem.

Pod koniec narady kapitan Tim Moran, szef stołecznego oddziału SWAT, przedstawił nam znane sobie fakty. Musiał być oczywiście bardzo pobudzony, ale udawał spokój i opanowanie. Znałem Morana z lat w służbie w policji i szanowałem jego odwagę. Doceniałem też prawość, tym bardziej w dniu, w którym musiał się liczyć z ewentualnością ataku na własnych ludzi.

- Reasumując, naszym celem jest trzypiętrowy budynek, w którym brązową heroinę przerabia się na proszek i na kasę. W środku trzymamy co najmniej tuzin pracowników laboratorium narkotycznego, głównie kobiet. Znajdują się tam również dobrze uzbrojeni ochroniarze firmy, rozstawieni na co najmniej trzech kondygnacjach. Razem też pewno tuzin. Ponadto jest sześciu członków SWAT-u, którzy usiłowali dokonać kradzieży i wpadli w kocioł. Najwyraźniej w ich posiadaniu pozostaje duża ilość heroiny i gotówki. Przyskrzynili ich na najwyższych piętrach dealerzy narkotyków, a także ich personel oraz pół tuzina uzbrojonych strażników, którzy zjawili się w trakcie napadu. Znaleźliśmy się w sytuacji patowej. Nawiązaliśmy wstępny kontakt z obiema stronami. Żadna nie chce się poddać. Chyba uważają, że nie mogą tu ani zyskać, ani stracić. Dlatego wszyscy się okopali. Tim Moran ciągnął opanowanym głosem.

- Ponieważ w środku znajdują się członkowie SWAT-u, jednostka antyterrorystyczna musi przejąć inicjatywę. Stołeczna policja zdaje się na FBI.

Kapitan Moran podsumował zwięźle i klarownie sytuację. Przekazanie inicjatywy FBI wymagało nie lada odwagi. Decyzja wydawała się jednak słuszna, jeżeli ktoś miał wejść do środka, a może też strzelać do chłopców ze SWAT-u. Nawet źli gliniarze pozostają gliniarzami. Nikomu z nas nie uśmiechało się strzelać do kolegów.

Ned Mahoney nachylił się do mnie.

- I co robimy, Einsteinie? Antyterroryści wpadli jak śliwka w kompot. Widzisz, dlaczego cię tu ściągnąłem?

- Widzę, ale wybacz, że nie pławię się w podziękowaniach.

- Nie ma sprawy - uciął Mahoney i szturchnął mnie w ramię zawadiackim, koleżeńskim gestem, na co obaj parsknęliśmy śmiechem.

Rozdział 23

Weszło mu to w krew.

Podczas każdej wizyty w Waszyngtonie Rzeźnik miał nawyk; monitorowania rozmów stołecznej policji. Nigdy nie przegapił) tej sposobności. Co za nieziemski pierdolnik, pomyślał. SWAT przeciwko jednostce anty terrory stycznej. Aż serce rośnie!

W ostatnich latach zmniejszał ilość pracy. Roboty mniej, za to więcej sobie liczył. Kilka dużych zleceń rocznie, pominąwszy dodatkowe uprzejmości dla szefów. Na opłacenie rachunków wystarczyło aż nadto. Tyle że nowy don, Maggione junior, niej bardzo za nim przepadał. Szkopuł jednak w tym, że brakowało; mu frajdy, jaką czerpie się z pracy, przypływu adrenaliny,; wiecznej akcji. I oto znalazł się na balu policjantów!

Śmiał się do siebie, kiedy parkował swojego range rovera dwanaście przecznic od miejsca potencjalnej jatki. W całej okolicy wrzało. Nawet pieszo dostał się jedynie na odległość kilku ulic od Kentucky Avenue. Po drodze do miejsca akcji doliczył się już przeszło dwóch tuzinów zaparkowanych mikrobusów waszyngtońskiej policji i kilkudziesięciu radiowozów.

Nagle zobaczył niebieskie wiatrówki FBI - chyba ściągnęli chłopców z jednostki antyterrorystycznej z Quantico. Cholera! Podobno nieźli z nich goście, jedni z najlepszych na świecie. Czyli jego poziom. Klawo, za nic nie przepuściłby takiej gratki, chociaż jego obecność tam niosła pewne ryzyko. Po chwili zauważył kilka wozów stanowiska dowodzenia. A na terenie strefy zamkniętej, czyli w „oku cyklonu”, wydało mu się, że widzi dowódcę akcji.

Wtem zobaczył mężczyznę, na którego widok przystanął, a serce zabiło mu żywiej. Z agentem FBI gadał facet ubrany po cywilnemu.

Sullivan go znał. Nazywał się Alex Cross i coś go z nim łączyło. Po chwili dotarło do niego jeszcze jedno skojarzenie - Marianne, Marianne. Jedna z jego ulubionych ofiar i ulubiony zestaw fotografii.

Sytuacja z każdą chwilą stawała się coraz ciekawsza.

Rozdział 24

Coraz wyraźniej widziałem, dlaczego Ned Mahoney mnie tam ściągnął.

Szacowano, że w fabryce heroiny znajduje się ponad sto pięćdziesiąt kilogramów trucizny o wartości rynkowej siedmiu; milionów dolarów. Gliny przeciwko glinom. Jedni drugich trzymali w szachu. Usłyszałem, jak kapitan Moran mówi:

- Kazałbym wam się wynieść w diabły, ale pracuję tam; i nie chcę was oglądać dzień w dzień.

Nic dodać, nic ująć.

Wyglądało na to, że nikt w środku nie chce się poddać - ani dealerzy, ani chłopcy ze SWAT-u. Nie wypuścili również pracowników laboratorium uwięzionych na trzecim piętrze. Znaliśmy nazwiska i w przybliżeniu wiek części personelu, który w większości stanowiły kobiety mające od piętnastu do osiemdziesięciu jeden lat. Okoliczni mieszkańcy, którzy nie mogli nigdzie indziej znaleźć zatrudnienia, głównie z powodu nieznajomości języka i braków w wykształceniu, a potrzebowali pracy.

Wcale nie sprawdziłem się dużo lepiej od innych, nie miałem żadnych gotowych rozwiązań ani alternatywnego planu. Może dlatego około godziny dziesiątej postanowiłem wyjść na spacer poza barierki. Chciałem przewietrzyć sobie mózg. Może jeśli wyjdę: fizycznie poza zaklęty krąg, coś mi wpadnie do głowy.

Wszędzie jednak kręciły się setki gapiów, w tym dziesiątki dziennikarzy i operatorów telewizji. Z rękami w kieszeniach przespacerowałem się M Street.

Doszedłem na róg zatłoczonej ulicy, gdzie okoliczni mieszkańcy udzielali wypowiedzi ekipom telewizyjnym. Kiedy ich mijałem, zatopiony w myślach, usłyszałem słowa kobiety wstrząsanej rozdzierającym szlochem.

- Tam siedzi bliska mi osoba. I nikt się nie przejmuje. Wszystkich to gówno obchodzi!

Stanąłem, żeby posłuchać wywiadu. Kobieta miała najwyżej dwadzieścia lat i była w ciąży. Wyglądało na to, że zbliża się jej termin. Mogła urodzić jeszcze tego dnia.

- Moja babcia ma siedemdziesiąt pięć lat. Zarabia, żeby moje dzieci mogły chodzić do katolickiej szkoły. Ma na imię Rosario. Jest cudowną kobietą. Nie zasługuje na śmierć.

Wysłuchałem jeszcze kilku takich wzruszających wywiadów, głównie z członkami rodzin pracowników laboratorium, lecz również z żonami i dziećmi uwięzionych w środku dealerów. Jeden z chłopców miał zaledwie dwanaście lat.

Wróciłem za barierki do strefy zamkniętej i zacząłem szukać Neda Mahoneya. Znalazłem go przy jednym z mikrobusów dowodzenia w gronie jakichś urzędników, kierowników i kapitana Morana. Rozważali odcięcie dopływu prądu do budynku.

- Mam pomysł - oznajmiłem.

- Najwyższy czas.

Rozdział 25

Rzeźnik wciąż kręcił się pod barierkami policji w Waszyngtonie, chociaż wiedział, że nie powinien. Wiele godzin temu powinien wrócić do siebie do Marylandu. Jednakże ten obłęd był wart ryzyka. Sullivan przedarł się przez tłum gapiów, czuł się jak dzieciak wpuszczony bez rodziców do wesołego miał teczka, przynajmniej zgodnie z jego wyobrażeniami.

Kurde, na miejscu nawet sprzedawali lody i hot dogi. Ludziom oczy lśniły z podniecenia, a wszyscy czekali na imponującą akcję. On właśnie też!

Ciągnęło go do miejsc zbrodni jak nałogowca, co widocznie zawdzięczał takiemu a nie innemu dzieciństwu pod opieką swojego starego na Brooklynie. Kiedy był mały, ojciec zabiera go, żeby obejrzał wszystkie pożary i akcje policyjne, o których dowiedział się z nasłuchu przez krótkofalówkę. Żadnych lepszych rozrywek z ojcem nie miewał, a i te zawdzięczał chybi tylko przekonaniu starego, że nie wyjdzie na takiego zboczeńca jeżeli przywlecze ze sobą dzieciaka.

Bo nie ulega wątpliwości, że jego ojciec był zboczeńcem! Uwielbiał oglądać trupy, w każdych okolicznościach - czy to na chodniku, czy w rozbitym aucie, czy wynoszone z tlącego się budynku. Jego szurnięty stary był oryginalnym Rzeźnikiem ze Sligo, tyle że znacznie gorszym od niego. Teraz on, ma się rozumieć, był Rzeźnikiem, jednym z najbardziej poszukiwanych, a zarazem siejących największy postrach płatnych zabójców na świecie. Numer jeden, co nie? Stać go było na wszystko i rzeczywiście podjął ekstremalny plan.

Z tych rozważań wyrwał go czyjś głos przemawiający przez mikrofon do zakładników. Znów jego oczom ukazał się znajomy inspektor Alex Cross. Istne zrządzenie losu, najwyraźniej duchy przeszłości postanowiły wezwać Rzeźnika.

Rozdział 26

Uznałem, że mój pomysł ma niewielkie szanse powodzenia i z pewnością jest od czapy, ale na pewno warto spróbować, bo może komuś ocalić życie. Poza tym nikt dotąd nie wystąpił z lepszym.

O północy zamontowaliśmy mikrofony za kordonem radiowozów i mikrobusów zaparkowanych po drugiej stronie Fifteenth. Stanowiły nie lada widok, toteż zaraz zaroiło się przy nich od kamer telewizyjnych.

Przez godzinę zapraszałem członków rodziny, żeby opowiadali do mikrofonu swoje historie. Prosiłem, żeby przekonywali i błagali mężczyzn w środku do złożenia broni i opuszczenia budynku, a przynajmniej wypuszczenia pracowników laboratorium. Mówcy podkreślali, że jeśli się nie poddadzą, wiele osób w środku zginie. Niektóre spośród tych publicznych opowieści dosłownie rozdzierały serce. Na moich oczach zapłakiwali siej przypadkowi widzowie.

Najlepsze były anegdoty - ktoś przypominał ojcu o niedzielnym meczu piłki nożnej, w którym miał sędziować, ktoś o ślubie za niecały tydzień, dziewczyna w ciąży, która niej powinna wstawać z łóżka, przyszła błagać chłopaka handlującego narkotykami. Oboje mieli po osiemnaście lat.

Wreszcie doczekaliśmy się odpowiedzi.

Nadeszła, kiedy dwunastoletnia dziewczynka opowiadała o swoim tacie, jednym z dealerów. W budynku rozległy się strzały!

Kanonada trwała pięć minut, po czym ucichła. Nie mieliśmy pojęcia, co się stało. Wiedzieliśmy tylko jedno - słowa bliskich nie wzruszyły mężczyzn w środku.

Nikt nie wyszedł, nikt się nie poddał.

- W porządku, Alex. - Ned wziął mnie na stronę. - Może zyskaliśmy przynajmniej na czasie.

Może, ale przecież nie o to chodziło.

O wpół do drugiej kapitan Moran wyłączył mikrofony przed budynkiem. Widocznie ludzie w środku podjęli decyzję i nikt stamtąd nie wyjdzie.

Kilka minut po drugiej „szychy” postanowiły, że najpierw do budynku wkroczy jednostka antyterrorystyczna FBI. Za nimi wejdą funkcjonariusze stołecznej policji, z pominięciem członków SWAT-u. Twarda decyzja, ale teraz w Waszyngtonie takie wyłącznie podejmowano, zapewne z powodu wzmożonej działalności terrorystów w ciągu ostatnich lat. Minęła era negocjatorów podczas sytuacji kryzysowych. Nie miałem pewności, które rozwiązanie wybieram, ale rozumiałem oba.

Ned Mahoney i ja mieliśmy wejść z pierwszą jednostką. Zebraliśmy się na Fourteenth Street, tuż za oblężonym budynkiem.

Większość chłopców chodziła nerwowo tam i z powrotem, rozmawiali ze sobą w skupieniu.

- Kiepsko to wygląda - powiedział Ned. - Chłopaki ze SWAT-u znają nasz tok rozumowania. Może nawet wiedzą, że wieczorem wchodzimy.

- Znasz kogoś z tej ekipy w środku? - zapytałem. Ned pokręcił głową.

- Przeważnie nie zapraszają nas na swoje imprezy.

Ludzie zza barierek zaczęli wykrzykiwać nazwiska. Płakali z radości, klaskali zapamiętale. I wtedy drzwi wejściowe znów się zamknęły. Exodus się skończył.

Rozdział 27

Włożyliśmy ciemne kombinezony, wzięliśmy pełne uzbrojenie. Zarówno Ned, jak i ja mieliśmy pistolety maszynowe MP5J Nigdy nie dało się przewidzieć przebiegu nocnego atakuj zwłaszcza gdy w środku siedzieli członkowie SWAT-u, a mieli ich zdjąć ludzie z jednostki antyterrorystycznej.

Ned dostał w słuchawkach wiadomość, którą przekazał mnie;

- Alex, wchodzimy. I kryj się, stary. Bo ci chłopcy nie są gorsi od nas.

- Nawzajem.

I wtedy stała się rzecz nieoczekiwana. W dodatku zaskakująco pozytywna.

Otworzyły się drzwi wejściowe. Przez chwilę nic się nie działo. Co jest?

Wreszcie w snop świateł reflektorów wymierzonych w budynek weszła starsza kobieta w laboratoryjnym fartuchu. Trzy mała ręce w górze i powtarzała:

- Nie strzelajcie.

Za nią szły kobiety w fartuchach, młode i stare, a z nim dwóch chłopców w wieku dwunastu, trzynastu lat.

Rozdział 28

Uwolnienie jedenaściorga pracowników laboratorium powstrzymało atak jednostki antyterrorystycznej i otworzyło drogę do negocjacji. Zjawił się komendant policji w asyście dowódcy inspektorów śledczych i obaj podjęli rozmowę z kapitanem Moranem. Do rozmów włączyło się dwóch miejscowych pastorów. Mimo późnej pory ekipy telewizyjne nie przestawały filmować.

Około trzeciej nad ranem dotarła do nas wiadomość, ż§ jednak wchodzimy. Bez dalszej zwłoki. Zbiórka i czekać.

O wpół do czwartej zapadła ostateczna decyzja. Dostaliśmy rozkaz natarcia.

Kilka minut później biegłem z Nedem Mahoneyem w stronę bocznego wejścia do budynku, a za nami tuzin facetów z jednostki antyterrorystycznej. Ubranie ochronne ma tę zaletę, że może powstrzymać śmiertelny lub groźny pocisk, lecz ma też wadę, bo ogranicza ruchy, spowalnia tempo, wymusza urywany, płytki oddech.

Snajperzy celowali do okien, starając się jak najbardziej powstrzymać opór ludzi pozostających w środku.

Mahoney z upodobaniem mówił na to działanie: „pięć minut grozy i emocji”, ale mnie zawsze przechodziły ciarki. Przypominało mi to raczej „pięć minut bliżej do nieba lub piekła”. Nie powinienem brać w tym udziału, ale uczestniczyłem z Nedem w kilku podobnych akcjach i nie mogłem odmówić.

Ogłuszający wybuch rozerwał tylne drzwi.

Nagle zobaczyłem kłęby czarnego dymu i gruzy wszędzie dookoła. Wbiegliśmy do środka. Miałem nadzieję nie oberwać w głowę albo w inną odsłoniętą część ciała. Oby nikt tego wieczoru nie zginął.

Ned i ja natychmiast zostaliśmy ostrzelani, chociaż nie wiedzieliśmy, kto otworzył ogień. Czy dealerzy, czy chłopcy ze SWAT-u, czy jedni i drudzy.

W korytarzach ogłuszyła nas kanonada z karabinów maszynowych, potem huk granatów. W tym huku pięliśmy się krok po kroku na górę kręconymi schodami. Pod względem nagromadzenia broni budynek przypominał teraz fortecę i istniała obawa, że tego nie wytrzyma. W tym straszliwym hałasie trudno było jasno myśleć albo się skupić.

- Ej, wy tam, fiuty! - - ktoś krzyknął nad nami. Po chwili rozległy się strzały. Błyskawice światła rozdzierały ciemności. Ned jęknął i zwalił się na schody.

W pierwszej chwili nie zauważyłem, gdzie dostał. Zaraz jednak zobaczyłem ranę w okolicy mostka. Nie wiedziałem, czy trafiła go kula, czy spadający gruz. Z rany tryskała krew.

Zostałem przy nim, wezwałem pomoc przez radio. Wokół huki, krzyki, wycie kobiet i mężczyzn. Chaos.

Nedowi trzęsły się ręce. Nigdy przedtem nie widziałem strachu w jego oczach. Strzelanina w budynku potęgowała grozę i zamieszanie. Z twarzy odpłynęła mu krew. Nie wyglądał najlepiej.

- Pomoc jest już w drodze - pocieszyłem go. - Ned, trzymaj się. Słyszysz mnie?

- Co za kretyn - odezwał się w końcu. - Sam w to wdepnąłem.

- Czujesz ból?

- Mogło być gorzej, ale i lepiej. Przecież ty też oberwałeś - powiedział.

Rozdział 29

- Przeżyję - zapewniłem Neda, trzymając go w ramionach na schodach.

- Ja pewno też.

Już po chwili przedarli się do nas ratownicy medyczni. Kiedy zdołali wymanewrować Neda z ciasnego zakrętu, strzelanina się skończyła. Tak jak zawsze powtarzał - pięć minut grozy i emocji.

Zaczęły spływać raporty. Najnowszy z nich kapitan Tim Moran przekazał mi osobiście. Wkroczenie do fabryki heroiny przyniosło różne skutki. Większość z nas uważała, że wkroczyliśmy za wcześnie, ale decyzja nie należała do nas. Mieliśmy dwóch rannych funkcjonariuszy stołecznej policji i dwóch z jednostki antyterrorystycznej. Ned pojechał do szpitala na operację.

W budynku było sześć ofiar, w tym dwóch ludzi ze SWAT-u. Zginęła siedemnastoletnia matka dwojga dzieci. Nie wiadomo, dlaczego została, kiedy inni pracownicy laboratorium wyszli. Zginął również jej mąż. Miał szesnaście lat.

Do domu trafiłem dopiero po szóstej rano. Padałem z nóg, zmęczony, skrajnie wyczerpany. Powrót o tak późnej lub raczej o tak wczesnej porze wydawał mi się nierealny.

I wtedy dopiero się zaczęło. Nana nie spała i czekała w kuchni.

Rozdział 30

Gdy tak siedziała przy grzance z herbatą, sprawiała wrażenie kruchej staruszki, lecz intuicja podpowiadała mi co innego.

Gorący napój parował, ona też wyglądała, jakby coś się w niej gotowało. Jeszcze nie obudziła dzieci. W małym kuchennym telewizorze ustawionym na program z wiadomościami lokalnymi oglądała nocną akcję policyjną na rogu Kentucky i Fifteenth. Poczułem się jeszcze dziwniej, kiedy zobaczyłem tamte sceny u siebie w kuchni.

Nana nie odrywała oczu od opatrunku na moim czole.

- To tylko draśnięcie - uspokoiłem ją. - Nic wielkiego. Wszystko w porządku.

- Przestań mnie denerwować, Alex. Nie rób ze mnie wariatki. Mam przed oczami trajektorię kuli, jeszcze kilka centymetrów, a rozwaliłaby ci czaszkę i osierociłbyś troje dzieci. Nie mają matki, nie mieliby ojca. Czyżbym się myliła? o nie! Mam dość tego wszystkiego! Przeszło dziesięć lat żyję w strachu. Już dość! Naprawdę wystarczy, dłużej nie wytrzymam. Koniec! Odchodzę! Tak, słuch cię nie myli. Zostawiam ciebie i dzieci. Odchodzę!

Podniosłem ręce w obronnym geście.

- Babciu, byłem z dziećmi, kiedy wezwano mnie w nagłym trybie. Nie mogłem przewidzieć, co się zdarzy. I nijak nie mogłem temu zapobiec.

- Odebrałeś telefon, Alex. I przyjąłeś zlecenie. Tak jak zawsze. Ty to nazywasz poświęceniem, służbą. A ja obłędem i szaleństwem.

- Nie mia-łem wyj-ścia.

- Owszem, zawsze ma się wyjście, Alex. Właśnie do tego zmierzam. Mogłeś odmówić, skoro byłeś z dziećmi. Jak sądzisz, co by ci zrobili? Zwolnili z pracy za to, że masz życie osobiste? Że jesteś ojcem? A gdyby szczęśliwym zrządzeniem losu rzeczywiście cię zwolnili, tym lepiej.

- Nie wiem, co by zrobili, babciu. Pewnie w końcu by mnie wywalili.

- I to jest takie straszne? Daj spokój! - zawołała i trzasnęła kubkiem o stół. - Odchodzę!

- Babciu, na miłość boską, nie bądź śmieszna. Padam z nóg. Postrzelili mnie. No, prawie. Pogadamy o tym później. Teraz muszę się przespać.

Nagle Nana wstała i ruszyła w moim kierunku. Jej twarz pałała wściekłością, oczy zwęziły się w czarne paciorki. Od lat nie widziałem jej w takim stanie, może nawet od dziecka, kiedy to zdarzało mi się ją rozjuszyć.

- Śmieszna? Ty to nazywasz śmiesznością? Jak możesz tak do mnie mówić.

Nana uderzyła mnie oburącz w pierś. Zabolało mnie, nie tyk cios, ile intencja, prawda zawarta w jej słowach.

- Przepraszam - wybąkałem. - To ze zmęczenia.

- Postaraj się o gosposię, nianię czy kogo tam sobie znajdziesz. Ty jesteś zmęczony? To ja jestem zmęczona. Mam już serdecznie dosyć zamartwiania się o ciebie na śmierć!

- Przepraszam, babciu. Co jeszcze mam ci powiedzieć?

- Nic, Alex. Nic nie mów. Mam dosyć wysłuchiwania twoich usprawiedliwień.

I wymaszerowała z pokoju. Odetchnąłem, rad, że awantura się skończyła, i usiadłem przy kuchennym stole wycieńczony, a na dodatek przygnębiony jak cholera.

Ale to jeszcze nie był koniec!

Po chwili Nana znów zjawiła się w kuchni. Przytaszczyła starą skórzaną walizę i niewielki neseser na kółkach. Minęła mnie, przemierzyła jadalnię i salonik i wyszła z domu, nie oglądając się za siebie.

- Babciu! - zawołałem, próbując wstać i biec za nią. - Zaczekaj. Błagam cię, zaczekaj, pogadajmy.

- Mam dosyć gadania z tobą!

Kiedy doszedłem do drzwi, zobaczyłem przed domem porysowaną, poobijaną niebieską waszyngtońską taksówkę plującą z tyłu kłębami dymu i spalin. Jeden z licznych kuzynów babci, Abraham, jeździł taksówką. Z ganku dojrzałem jego staroświecką fryzurę afro.

Nana wsiadła do obskurnego niebieskiego auta, które natychmiast ruszyło.

I wtedy usłyszałem piskliwy głosik.

- Dokąd babcia pojechała?

Odwróciłem się i wziąłem na ręce Alego, który wyszedł za mną na ganek.

- Nie wiem, bratku. Chyba nas zostawiła. Zobaczyłem przerażenie w jego oczach.

- Babcia nas zostawiła?

Rozdział 31

Michael Sullivan obudził się nagle wstrząśnięty potwornym dreszczem. Od razu wiedział, że już nie zaśnie. Znów śnił mu się ojciec, przerażający bydlak, bohater jego wszystkich koszmarów sennych.

Kiedy był mały, stary latem zabierał go kilka razy w tygodniu do swojego sklepu rzeźnickiego. Michael chodził tam, odkąd skończył sześć lat, a przestał, kiedy miał jedenaście. Sklep zajmował cały parter piętrowej kamieniczki na rogu Quentin Road i East Thirty-sixth Street. KEVIN SULLIVAN, RZEŹNIK słynął z najlepszych wyrobów masarskich w całym Flatlands na Brooklynie, a także z dogadzania podniebieniu nie tylko Irlandczyków, lecz również Włochów i Niemców.

Na podłodze leżała gruba warstwa trocin, codziennie zamiatana. Szyby w oknach kwaterowych witryn lśniły czystością! Kevin Sullivan miał swój znak firmowy - pokazawszy klientom wędliny, uśmiechał się i uniżenie kłaniał. Tym ukłonem podbijał serca wszystkich.

Michael, jego matka i trzej bracia znali jednak drugą, mroczną stronę ojca. Kevin Sullivan miał potężne bary i niezwykle silni ręce, zwłaszcza w oczach małego chłopca. Gdy pewnego razu złapał w kuchni szczura, zadusił szkodnika gołymi rękami. Synom powiedział, że to samo mógłby zrobić z nimi, zmiażdżyć im kości na proch. Nie było tygodnia, żeby gdzieś na kruchym, drobnym ciele matki nie zawitał fioletowy siniec.

Nie to jednak było najgorsze. I nie to zbudziło owej nocy Sullivana, podobnie jak budziło go już nieraz. Prawdziwy horror zaczął się, gdy pewnego wieczoru jako sześcioletni brzdąc sprzątał sklep po zamknięciu. Ojciec wezwał syna do kantorka, w którym stały biurko, szafka i łóżko polowe. Ojciec siedział na łóżku, Michaelowi kazał usiąść obok.

- Siadaj tu, koło mnie, chłopcze.

- Przepraszam, tato - zawołał natychmiast Michael, podejrzewając, że widocznie popełnił jakiś głupi błąd podczas wykonywania obowiązków. - Już będę grzeczny. Zaraz się poprawię.

- Siadaj! - krzyknął ojciec. - Masz za co przepraszać, ale nie o to chodzi. Teraz mnie wysłuchaj, i to uważnie. - Położył rękę na kolanie chłopca. - Chyba wiesz, że mógłbym cię skrzywdzić, co?

- Wiem.

- I nie zawaham się - powiedział ojciec - jeżeli komukolwiek piśniesz choć słówko.

Ale o czym? - chciał zapytać Michael, lecz wiedział, że lepiej milczeć i nie przerywać ojcu.

- Nikomu ani słowa.

Ojciec ścisnął nogę syna, aż Michaelowi łzy stanęły w oczach.

Następnie pochylił się nad chłopcem, pocałował go w usta i zrobił mu rzeczy, których żaden ojciec nie powinien robić synowi.

Rozdział 32

Ojciec od dawna nie żył, ale ten ohydny bydlak stale prześladował Sullivana w myślach. Syn sięgał więc do wymyślnych sposobów, żeby uciec od demonów dzieciństwa.

Nazajutrz o czwartej po południu wybrał się na zakupy do Tysons Galleria w McLean w Wirginii. Szukał czegoś odpowiedniego, mianowicie odpowiedniej dziewczyny. Marzył mu się zabawa zwana „Grą w światła uliczne”. Światło czerwone, światło zielone.

W ciągu pół godziny zaczepił w Gallerii kilka potencjalnych uczestniczek gry. Najpierw przed Saks Fifth Avenue, potem przed Neimanem Marcusem i Lillie Rubin.

Stosował prostą taktykę, której nigdy nie zmieniał. Podchodził z uśmiechem i zagadywał:

- Cześć, nazywam się Jeff Carter. Czy mógłbym pan zadać kilka pytań? Obiecuję nie zabrać dużo czasu.

Piąta czy szósta kobieta miała śliczną, niewinną twarz - twarz Madonny? - i w końcu, go wysłuchała. Poprzednie cztery też potraktowały go miło. Jedna nawet próbowała flirtować, ale wszystkie odeszły. Czort z nimi. Lubi inteligentni osoby, a wiadomo, że kobiety ostrożnie podchodzą do podrywa na ulicy - Jak brzmi stare porzekadło? „Nie podnoś z ulicy, bo nje wiesz, gdzie się obracało”.

- Niezupełnie pytań - uściślił swoim uprzejmym głosem ekspedienta. - Może ujmę to inaczej. Jeżeli powiem cokolwiek, co nie będzie ci odpowiadało, zamilknę i pójdę w swoją stronę, prawda, jakie to proste? Jak czerwone i zielone światło.

- Dziwne - odparła czarnowłosa Madonna z Gallerii. Miała naprawdę piękną twarz i chyba nie gorsze ciało. Głos może trochę zbyt monotonny, ale, kurczę, nikt nie jest doskonały. Może poza nim samym.

- To niewinna gra - wyjaśnił. - A tak nawiasem mówiąc, podobają mi się twoje botki.

- Dzięki. Fajnie, że ci się podobają, bo mnie też.

- I masz ładny uśmiech. Ale o tym chyba sama wiesz? Musisz wiedzieć.

- Oj, uważaj. Żebyś nie przegiął.

Oboje się roześmiali, wyraźnie przypadli sobie do gustu, jak uznał Sullivan w myślach. Gra już się toczy. Wystarczy, że będzie unikał czerwonego światła.

- Mogę dalej? - spytał. Zawsze trzeba je pytać o zgodę. Nieodmiennie przestrzegał tej zasady. I zawsze był uprzejmy.

Wzruszyła ramionami, przewróciła sympatycznymi piwnymi oczami, przestąpiła z nogi na nogę.

- Chyba tak. Jakoś dobrnęliśmy do tego miejsca, prawda?

- Tysiąc dolarów - powiedział. Na tym etapie zawsze albo wygrywał, albo przegrywał. Teraz wszystko się rozstrzygnie.

Uśmiech zniknął z twarzy Madonny, ale nie odeszła. Sullivanowi zaczęło walić serce. Wiedział, że ją zaintrygował, przeciągnął na swoją stronę. Wystarczyło dobić targu.

- Bez żadnych udziwnień, obiecuję - zapewnił ją szybko z całym swoim wdziękiem, chociaż uważał, żeby nie przesadzić.

Madonna się nachmurzyła.

- Obiecujesz, tak?

- To tylko godzina - dodał. Cała sztuka, żeby powiedzieć to we właściwy sposób. Propozycja musiała zabrzmieć jak nic wielkiego, nic groźnego, nic nadzwyczajnego. To tylko godzina. Tylko tysiąc dolarów. Dlaczego nie? Co cl szkodzi?

- Czerwone światło - fuknęła dziewczyna, okręciła się na pięcie i odeszła, nie oglądając się za siebie. Widział, że nieźle się wkurzyła.

Sullivan też się zdenerwował, serce waliło mu jak młot, twardy młot czuł jeszcze gdzie indziej. Najchętniej chwyciłby Madonnę i udusił na środku centrum handlowego. Naprawdę chemie by ją sponiewierał. Ale podobała mu się wymyślona5 przez niego gierka w czerwone i zielone światło.

Pół godziny później próbował szczęścia przed sklepem Victoria’s Secret w pobliskim Tysons Corner. Dotarł do kwestii „To tylko godzina” z melancholijną blondynką w podkoszulku z napisem „Dziewczyna z Jersey” i krótkich szortach. Miał jednak pecha, a przy tym nieźle się podjarał i zaczęło mu to już doskwierać. Gdzie jego zdobycz, szybki numerek, przypływ adrenaliny?

Podszedł do dziewczyny z kaskadą pięknych, lśniących rudych włosów. Zgrabna sylwetka, długie nogi, małe, jędrne piersi podskakujące w rytm jej rozmowy. Kiedy padły słowa „tylko godzina”, założyła ręce na piersiach. Ale ten język ciała Rudej! Nie odeszła od razu. Dostała rozdwojenia jaźni? Najwyraźniej. Uwielbiał tę cechę w kobietach.

- Przez cały czas panujesz nad sytuacją. Ty wybierasz, czy w hotelu, czy u ciebie w domu. Cokolwiek ci odpowiadał Wszystko zależy od ciebie.

Spojrzała na niego w milczeniu, otaksowała go wzrokiem, po czym popatrzyli sobie prosto w oczy. Widział, że ta dziewczyna ufa własnej intuicji. „Wszystko zależy od ciebie”. Poza tym albo bardzo chciała dostać ten tysiąc dolarów, albo był jej bardzo potrzebny. A przy tym była naprawdę urocza.

W końcu odezwała się cicho, tak cicho, żeby nikt nie usłyszał.

- Masz gotówkę przy sobie?

Wyjął zwitek banknotów studolarowych.

- Same setki? - upewniła się.

Pokazał.

- Mogę cię spytać o imię? - poprosił.

- Sherry.

- Naprawdę tak masz na imię?

- Czy to ważne, Jeff. Idziemy. Zegar tyka. Twoja godzina już się rozpoczęła.

I poszli.

Kiedy godzina, a właściwie półtorej godziny z Sherry dobiegło końca, Michael Sullivan nie musiał dawać Rudej żadnych pieniędzy. Ani tysiąca dolarów, ani nawet jednego centa. Wystarczyło, że pokazał jej kolekcję fotografii... i przyniesiony ze sobą skalpel.

Czerwone światło, zielone światło. Niesamowita gra.

Rozdział 33

Dwa dni po swoim ostentacyjnym odejściu Nana wróciła, chwała Bogu i chórowi niebiańskiemu, którzy widocznie mieli nas w opiece. Cała rodzina ze mną na czele przekonała się, jak bardzo kochamy babcię i jak jest nam potrzebna. Ile codziennie robi dla nas drobnych, często niezauważalnych rzeczy, które uchodzą bez podziękowania - słowem, jak jest nieodzowna i jak się dla nas poświęca.

Inna sprawa, że na co dzień nie pozwalała nam zapomnieć o swoim wkładzie. Teraz okazało się po prostu, że jest jeszcze lepsza, niż jej się wydaje.

Kiedy owego ranka wparadowała do kuchni, przyłapała Jannie na jedzeniu płatków kakaowych i przygadała jej, jak to ona:

- Nazywam się Janelle Cross - powiedziała Nana. - I opycham się niezdrowym żarciem.

Jannie uniosła ręce w geście poddania się, po czym wyrzuciła płatki do śmieci. Następnie popatrzyła babci w oczy i spytała:

- Jeżeli jesteś pojazdem poruszającym się z prędkością światła, co się stanie, kiedy włączysz reflektory?

Po czym uściskała babcię, zanim ta zdążyła poszukać roj wiązania tej nierozwiązywalnej zagadki.

Ja też ją uściskałem, ale przytomność umysłu kazała mi milczeć i zachować czujność.

Kiedy wieczorem wróciłem do domu, Nana czekała na mnie w kuchni. Oho, pomyślałem, lecz ona, ku mojemu zaskoczeniu, objęła mnie i przytuliła.

No, chodź - powiedziała.

A kiedy już trzymała mnie w objęciach, dodała:

- Przepraszam cię, Alex. Nie miałam prawa tak uciekać i zostawiać cię na pastwę losu. Myliłam się. Zatęskniłam za tobą zaraz w taksówce Abrahama.

- Miałaś prawo... - sprzeciwiłem się. Nana mi jednak przerwała.

- Nie kłóć się ze mną. Przynajmniej raz zamilcz, kiedy twoje jest na wierzchu.

Posłuchałem i się zamknąłem.

Rozdział 34

Wielki świat - proszę, bardzo. W piątek rano, kilka minut po dziewiątej, siedziałem sam w niszy przed wejściem do gabinetu dyrektora Rona Bumsa na ósmym piętrze Hoover Building, w głównej siedzibie FBI.

Zastępca dyrektora, Tony Woods, wystawił okrągłą, zwodniczo przypominającą cherubinka głowę z sekretariatu Burnsa.

- Witaj, Alex, już jesteś? Zapraszam. Świetnie się spisałeś na Kentucky Avenue. Szczególnie zważywszy na okoliczności. Pan dyrektor chciałby z tobą na ten temat porozmawiać i mag jeszcze inne sprawy. Podobno Ned Mahoney dochodzi dal zdrowia.

Świetnie się spisałem? Omal nie przypłaciłem akcji żył ciem, pomyślałem, wchodząc za Woodsem do sekretariatu! Ned Mahoney został postrzelony w szyję. Też mógł tam zginąć.

Dyrektor Ron Burns czekał na mnie w swoim sanktuarium. Facet ma dziwny nawyk. Niby twardziel ciężkiego kalibru, ale wdaje się w grzecznościową pogawędkę i pławi w uśmiechach zanim przejdzie do rzeczy. Taki zwyczaj obowiązuje w Waszyngtonie, zwłaszcza jeżeli ktoś obraca się na co dzień, tak jak on, w kręgu wścibskich polityków. Podobnie jednak jak wielu przedsiębiorcom z górnej półki Burnsowi te rozmówki idą nie najlepiej. Mimo wszystko przez dobre półtorej minuty gawędziliśmy o miejscowych osiągnięciach sportowych i o pogodzie, zanim przeszliśmy do prawdziwego powodu mojej wizyty-

- Co tam ci leży na wątrobie? - spytał Burns. - Wiem od Tony’ego, że chciałeś się ze mną widzieć, rozumiem więc, że to nie jest wizyta czysto towarzyska. Ja zresztą też mam kilka spraw do ciebie. Na początek nowe zlecenie. Trzeba złapać seryjnego zabójcę, który grasuje, o dziwo, w Maine i w Vermoncie.

Pokiwałem głową i chciałem pozwolić Burnsowi się wygadać. Raptem jednak spiąłem się i straciłem pewność siebie. W końcu musiałem mu przerwać.

- Panie dyrektorze, nie ma co owijać w bawełnę, może od razu powiem wprost. Przyszedłem pana poinformować, że muszę odejść ze służby. Bardzo to dla mnie trudne i żenujące. Doceniam wszystko, co pan dla mnie zrobił, ale podjąłem taką decyzję dla dobra rodziny. Jest ostateczna. Nie zmienię już zdania.

- Cholera - zaklął Burns i rąbnął dłonią w biurko. - Niech to szlag trafi. Alex, dlaczego chcesz odejść właśnie teraz? Przecież to bez sensu. Dobrze wiesz, że jesteś na ścieżce szybkiego awansu. Nie, nie ma mowy, nie puszczę cię.

- Pan mnie nie może zatrzymać - powiedziałem. - Proszę wybaczyć, ale wiem, że podjąłem słuszną decyzję. Przez ostatnie kilka dni przemyślałem ją bardzo dokładnie.

Burns popatrzył mi w oczy i chyba dojrzał w nich determinację, bo wstał zza biurka. Podszedł do mnie z wyciągniętą ręką.

- Popełniasz straszliwy błąd i przekreślasz sobie karierę, ale widzę, że nie ma co z tobą dyskutować. Alex, współpraca z tobą przyniosła mi wiele satysfakcji i nauki - powiedział, kiedy żegnaliśmy się uściskiem dłoni. Jeszcze kilka minut prowadziliśmy niezręczną towarzyską rozmowę, po czym wstałem i wyszedłem.

Stałem już w progu, kiedy Burns zawołał za mną:

- Mam nadzieję, Alex, że od czasu do czasu będę mógł liczyć na twoją pomoc?

Roześmiałem się wbrew sobie, bo pytanie było typowe dla Burnsa, który nigdy nie dawał za wygraną.

- W ostateczności może pan na mnie liczyć. Ale na razie proszę dać mi odpocząć kilka miesięcy, co?

- Kilka dni na pewno ci dam - zgodził się Burns, ale przynajmniej przy tych słowach puścił do mnie oko.

Obydwaj się roześmialiśmy, a wtedy dotarła do mnie bolesna prawda - moja krótka, acz błyskotliwa kariera w FBI dobiegła końca.

Zostałem bez pracy.

Rozdział 35

Nie bardzo lubię oglądać się za siebie, patrzeć na różne fazy mojego życia z żalem, zresztą służbę w FBI na ogół bardzo sobie chwaliłem, a na dłuższą metę przysporzyła mi też cennych doświadczeń. Wiele się nauczyłem, sporo osiągnąłem - na przykład zatrzymałem zboczeńca z mafii rosyjskiej o pseudonimie Wilk. Dorobiłem się kilku przyjaciół, chociażby szefa jednostki antyterrorystycznej, może nawet dyrektora, co pewnie mi się kiedyś przyda.

Dlatego nie sądziłem, że poczuję tak niesłychaną ulgę, kiedy tego ranka wyniosłem z gmachu FBI pudło ze swoimi drobiazgami. Zupełnie jakby ktoś zdjął mi z barków co najmniej pięćdziesiąt kilo, choć przedtem nie zdawałem sobie sprawy, że dźwigam takie brzemię. Nie miałem pewności, czy podjąłem właściwą decyzję, ale tak mi się zdawało.

Koniec z potworami, czy to w ludzkiej skórze, czy nie, cieszyłem się w duchu.

Koniec z wszelkimi potworami.

Kiedy wracałem do domu, nareszcie wolny jak ptak, dochodziło południe. Otworzyłem okna i słuchałem No Woman, No Cry Boba Marleya. Z radia płynęły na cały regulator krzepiące słowa, że „wszystko będzie dobrze”. Śpiewałem do wtóru. Nie wiedziałem, jaki będzie mój następny krok, ani jak się potoczy reszta dnia, ale czułem skrzydła u ramion. Przypadła mi do gustu perspektywa obijania się przez jakiś czas. Uznałem, że i w tej dziedzinie mógłbym osiągnąć niezłe wyniki.

Powinienem zadbać jeszcze tylko o jedno, dopóki humor mi dopisuje. Podjechałem do salonu Mercedesa, odszukałem ekspedientkę Laurie Berger. Odbyłem jazdę próbną R3 50. Na autostradzie samochód okazał się jeszcze wygodniejszy niż w salonie. Spodobało mi się jego przyspieszenie, automatyczna, dwustrefowa klimatyzacja, która uszczęśliwi wszystkich, nawet babcię.

Co najważniejsze, już czas, żeby nasza rodzina przesiadła się ze starego samochodu Marii. Zlikwidowałem lokatę na koncie w banku, kupiłem R350 i nie posiadałem się z radości.

Po powrocie do domu na stole kuchennym znalazłem kartkę od Nany. Była adresowana do Jannie i Damona, ale i tak przeczytałem.

Wyjdźcie pobawić się trochę na powietrzu. W szybkowarze jest pyszny kurczak w winie. Nakryjcie do stołu. I zabierzcie się przed obiadem do lekcji. Damon ma dzisiaj próbę chóru. Pamiętaj, młody człowieku, żeby oddychać przeponą. Razem z ciocią Tią idziemy z A lim do zoo. CO ZA FRAJDA!

Pamiętajcie, że nawet kiedy babci nie ma w domu, to i tak ma na Was oko!

Uśmiechnąłem się. Kobieta, która niegdyś ocaliła mnie, tera ratowała życie moim dzieciom.

Nastawiłem się na to, że wyjdę z Alim, ale przecież w najbliższej przyszłości będę miał mnóstwo wolnego czasu. Odgrzałem więc resztkę pieczeni i zrobiłem kanapkę z sałatką coleslaw, a potem, nie wiadomo dlaczego, zrobiłem sobie prażoną kukurydzę.

Dlaczego? A dlaczego nie! Właściwie nie przepadam za prażoną kukurydzą, ale nagle zamarzyła mi się gorąca przekąska z masełkiem. Pełna wolność, stać mnie nawet na głupi krok.

Zjadłem popcorn, a potem przez dwie godziny grałem na pianinie - Duke’a Ellingtona, Jelly Rolla Mortona, Ala Greena. Przeczytałem kilka rozdziałów książki Cień wiatru. Odważyłem się na jeszcze jedno niewyobrażalne posunięcie, mianowicie uciąłem sobie drzemkę w środku dnia. Przed zaśnięciem pomyślałem jeszcze raz o Marii, o naszych najlepszych chwilach, o miodowym miesiącu w Sandy Lane na Barbadosie. Przeżyliśmy tam raj na ziemi. Do tej pory za nią tęskniłem, zapragnąłem mieć ją przy sobie i podzielić się najnowszymi wiadomościami.

Do wieczora telefon nie zadzwonił ani razu. Zdałem swój pager i cytując Nanę - co za frajda!

Babcia wróciła do domu z Alim, po nich przyszła Jannie, na końcu Damon. Ponieważ przychodzili osobno, miałem okazję trzy razy pochwalić się nowym samochodem, trzy razy usłyszeć pochwały i aplauz. Cóż za piękny dzień!

Wieczorem przy obiedzie delektowaliśmy się pysznym kurczakiem babci przyrządzonym na sposób francuski, ale najważniejszą wiadomość zachowałem na koniec posiłku, kiedy podano lody dyniowe i kawę z mlekiem.

Jannie i Damon chcieli zaraz po obiedzie prysnąć, ale zatrzymałem wszystkich przy stole. Jannie chciała wracać do lektury. Zaczytywała się ostatnio w Eragonie. Niby nic złego, ale nie mogłem pojąć, dlaczego dzieci muszą czytać jedną książkę tyle razy.

- Co znowu? - zapytała, przewracając oczami, jak gdyby z góry znała odpowiedź.

- Chciałbym coś ogłosić - powiedziałem nie tylko do niej, lecz również do wszystkich.

Dzieci popatrzyły po sobie, Jannie i Damon unieśli brwi i pokiwali głowami. Wszyscy sądzili, że wiedzą, co zaraz usłyszą - że zapowiadam swój wyjazd na kolejne śledztwo w sprawie zabójstwa, może nawet seryjnego. Niewykluczone, że jak zwykle jeszcze tego samego dnia.

- Nigdzie nie jadę - powiedziałem z promiennym uśmiechem. - Wprost przeciwnie. Wieczorem wybieram się z Damonem na próbę chóru. Mam ochotę posłuchać radosnych dźwięków. Chciałbym się przekonać, jak mój syn radzi sobie ostatnio z oddychaniem przeponą.

- Chcesz iść ze mną na próbę? - zapytał Damon. - A co, jakiś morderca zawitał do naszego chóru?

Specjalnie się ociągałem, wodziłem wzrokiem po ich twarzach. Widziałem, że nikt nie ma pojęcia, jaką sensację chowam w zanadrzu. Nawet nasza łebska, wszechwiedząca babcia jeszcze się nie domyśliła.

W końcu Jannie spojrzała na Alego.

- Ali, każ mu powiedzieć. Niech już wreszcie powie.

- Tato, przestań nas dręczyć, tylko powiedz - poprosił mój syn, który mimo młodego wieku już umiał zręcznie manipulować. - Zanim Janelle oszaleje.

- No, dobrze już, dobrze. Muszę się wam przyznać, że od dzisiaj jestem bezrobotny, czyli zostaliśmy praktycznie bez środków do życia. No, może nie jest aż tak źle. W każdym razie dziś rano zrezygnowałem z pracy w FBI. Przez cały dzień tylko się obijałem. A wieczorem wybieram się na próbę „Cantante Domino”.

Babcia i dzieci wszczęli szalony aplauz.

- Bez środków do życia, bez środków do życia - zaczęły skandować dzieci.

I wiecie co? Fajnie to brzmiało.

Podobnie jak zaklęcie „koniec z wszelkimi potworami”.

Rozdział 36

Kolejny rozdział tej historii brzmiał następująco. John Sampson był wówczas gwiazdorem waszyngtońskiej policji. Odkąd Alex odszedł ze służby i przeniósł się do FBI, reputacja Sampsona wzrosła, chociaż już przedtem była wysoka, bo z różnych powodów cieszył się dużym szacunkiem. O dziwo jednak Sampsona w ogóle to nie obchodziło. Aprobata kolegów niewiele znaczyła dla tego Wielkoluda. Co najwyżej schlebiało mu uznanie w oczach Alexa, a i to nie zawsze.

Najnowsza sprawa stanowiła nie lada wyzwanie. Może dlatego, że Sampson nienawidził kiepskiego aktora, którego próbował zdjąć ze sceny. Rzeczony łotr, Gino „Makaroniarz” Giametti, trzymał łapę na klubach striptizowych oraz salonach masażu na całym wybrzeżu aż po Fort Lauderdale i Miami. Jego druga specjalizacja polegała na obsłudze zboczeńców, którzy szukali podlotków, czasem wręcz niedojrzałych dziewczynek. Giamettiego również trawiła obsesja zwana kompleksem Lolity.

- Capo - mruknął pod nosem Sampson, jadąc ulicą Giamettiego w bogatej waszyngtońskiej dzielnicy Kalorama. Tego zaszczytnego tytułu używał capitano, czyli kapitan mafii.

Gino Giametti przez wiele lat ciężko pracował. Jako jeden z pierwszych mafiosów zorientował się, że można zarobić niezłą kasę na sprowadzaniu pięknych młodych dziewcząt z dawnego bloku sowieckiego, zwłaszcza z Rosji, Polski i Czechosłowacji. Wyspecjalizował się w tej dziedzinie i dlatego Sampson chciał mu się teraz dobrać do tyłka. Żałował jedynie, że w tej akcji nie towarzyszy mu Alex. Pójdzie jak z płatka.

Po północy zajechał pod dom Giamettiego. Mafioso nie mieszkał zbyt ekstrawagancko, ale ze wszelkimi wygodami. Mafia umiała zadbać o swoich ludzi.

Sampson spojrzał w lusterko wsteczne i zobaczył dwa samochody stające tuż za nim. Odezwał się do mikrofonu wystającego mu z kołnierzyka koszuli.

- Dobry wieczór, panowie. Czuję przez skórę, że zapowiada się piękna noc. Obudźmy zatem Makaroniarza.

Rozdział 37

W tym okresie partnerem Sampsona był dwudziestoośmioletni inspektor Marion Handler, niewiele ustępujący wzrostem swemu koledze. Nie mógł się jednak równać z Alexem Crossem. Mieszkał z biuściastą, niezbyt rozgarniętą cheerleaderką waszyngtońskiej drużyny Redskins i próbował wyrobić sobie nazwisko w wydziale zabójstw.

- Jestem szybki i skuteczny, brachu - chwalił się Sampsonowi bez krztyny poczucia humoru i pokory.

Towarzystwo tak zadufanego w sobie kolegi męczyło i przygnębiało Sampsona. Facet był po prostu durniem, a co gorsza arogantem, który afiszował się z nierzadko popełnianymi błędami logicznymi.

- Przejmuję dowodzenie - oznajmił Handler, kiedy dotarli na ganek przy wejściu do domu Giamettiego. Czterech innych inspektorów, w tym jeden z taranem, stało już pod drzwiami. Obejrzeli się na Sampsona, czekając na rozkaz.

- Chcesz przejąć dowodzenie? Nie ma sprawy. Proszę bardzo - powiedział Sampson. - Pierwszy do środka, pierwszy do kostnicy. - Po czym rzucił w stronę inspektora z taranem: - Do dzieła! Pierwszy wchodzi inspektor Handler.

Po dwóch potężnych uderzeniach tarana drzwi pękły. Zaczął wyć alarm, inspektorzy wpadli do środka.

Sampson ogarnął spojrzeniem mroczną kuchnię. Nigdzie żywej duszy. Wszędzie nowy sprzęt. Na podłodze rozrzucone płyty CD i odtwarzacz iPod. Czyli w domu są dzieci.

- Giametti jest na dole - rzucił Sampson do ekipy. - Bo już nie sypia z żoną.

Funkcjonariusze zbiegli stromymi drewnianymi schodami po drugiej stronie kuchni. Od wejścia nie minęło dwadzieścia sekund. W suterenie przyskoczyli do pierwszych drzwi.

- Stołeczna policja! Ręce do góry. Giametti, wyłaź - zagrzmiał Marion Handler.

Makaroniarz natychmiast się zerwał. Przykucnął w pozycji obronnej za królewskim łożem. Niski, kudłaty mężczyzna z brzuszkiem, dobrze po czterdziestce. Miał zaspane oczy, był otumaniony snem, a może nawet naćpany. Ale John Sampson nie dał się zwieść wyglądowi. Facet zabijał z zimną krwią. I dopuszczał się gorszych ekscesów.

W łóżku leżała piękna, młoda, naga dziewczyna z długimi blond włosami i jasną, alabastrową cerą. Próbowała zasłonić drobne piersi i ogolone łono. Sampson znał jej nazwisko. Wiedział, że Paulina Sroka pochodzi z Polski, że ją zastanie u Giamettiego i że mafioso podobno kocha się na zabój w tej blond piękności, którą pół roku temu sprowadził z Europy. Wedle zeznań informatorów Sampsona Makaroniarz zabił jej przyjaciółkę, kiedy odmówiła odbycia z nim seksu analnego.

- Nie bój się. - Sampson uspokoił Paulinę. - Jesteśmy z waszyngtońskiej policji. Nie jesteś w żadnych tarapatach. Tylko on jest.

- Gęba na kłódkę! - krzyknął Giametti w stronę speszonej, wystraszonej dziewczyny. - Nie waż się pisnąć słówka psom! Ani słowa, Paulie, ostrzegam!

Sampson zareagował szybciej, niż można by się spodziewać.

Rzucił Giamettiego na podłogę, a potem skuł go jak byka na rodeo.

Ani słowa! - wrzeszczał Giametti, chociaż twarz miał wciśniętą w dywan. - Paulie, słyszysz? Ostrzegam cię. Nie gadaj z nimi!

Dziewczyna, całkiem zagubiona, z żałosną miną, siedziała w skotłowanej pościeli i usiłowała się zasłonić męską koszulą, którą podali jej policjanci.

W końcu przemówiła bardzo cicho.

- Kazał mi spełniać wszystkie swoje żądania. Sam też mi robił różne złe rzeczy. Rozumie pan? Musiałam robić wszystko, co tylko można sobie wyobrazić. Ledwo chodzę... mam czternaście lat.

Sampson zwrócił się do Handlera.

- Marion, przejmujesz dowodzenie. Zabierz stąd to ścierwo. Brzydzę się nawet go tknąć.

Rozdział 38

Nie minęła godzina, a Gino Giametti był już polany tłuszczem, przyrumieniony i ugotowany na amen w jaskrawym świetle sali przesłuchań numer jeden na pierwszym komisariacie. Sampson nie odrywał oczu od tego obrzydliwego gangstera, który miał irytujący nawyk nieustannego drapania się w głowę, prawie do krwi. Sam nawet tego nie zauważał.

Do tej pory przesłuchanie prowadził Marion Handler, który wstępnie przepytał mafiosa, lecz Giametti nie bardzo się przed nim otworzył. Sampson siedział i obserwował obu mężczyzn.

Jak dotąd Giametti był górą. Był znacznie bardziej cwany, niż wyglądał.

- Obudziłem się, patrzę, a tu Paulie śpi w moim łóżku. Bo spała, tak samo jak wtedy, kiedy wdarliście się do mojego domu. I co? Ma własną sypialnię na górze. Ale to wystraszone dziecko. Czasem też stuknięte. Prowadzi nam dom i pomaga żonie. Chcieliśmy ją umieścić w najlepszej szkole w okolicy. Ale najpierw musiała się nauczyć angielskiego. Chcieliśmy okazać temu dziecku serce, no więc nie rozumiem, dlaczego wypruwacie mi teraz flaki.

W końcu Sampson wychylił się w stronę przesłuchiwanego. Miał już dosyć jego pierdolenia na tę noc.

- Ktoś ci kiedyś mówił, że nadajesz się na błazna? - spytał. Nawiasem mówiąc, Marion, mógłbyś gościa przywołać do porządku.

- I owszem - potwierdził Giametti z głupim uśmieszkiem. - Dwa razy w życiu usłyszałem taki tekst. A wie pan od kogo? Chyba też od gliniarzy.

- Paulina już nam zeznała, że przy niej zabiłeś jej przyjaciółkę, Alexe. Miała szesnaście lat, a ty ją udusiłeś.

Giametti rąbnął pięścią w stół.

- Świrnięta dziwka. Łże jak suka. Zagroziliście, że ją odeślecie do domu? Że deportujecie ją do Polski? Bo tego boi się najbardziej.

Sampson pokręcił głową.

- Przeciwnie. Obiecałem, że w miarę możliwości pomożemy jej zostać w Stanach. Zapiszemy do najlepszej szkoły. Udzielimy wszelkiej pomocy.

- Ta suka kłamie, to wariatka. Powtarzam wam, że ta ślicznotka jest zdrowo stuknięta.

Sampson pokiwał głową.

- Kłamie? A Roberto Galio też kłamie? Na jego oczach zabiłeś Alexe i włożyłeś jej ciało do bagażnika lincolna. Wymyślił to sobie?

- Oczywiście! Wciska wam kit, to kompletne farmazony. Wszyscy to wiemy, pan, ja, Bobby Galio. Co to, do diabła, za Alexa? Wyimaginowana przyjaciółka Paulie?

Sampson wzruszył rozłożystymi ramionami.

- Skąd mam wiedzieć, czy Galio rzeczywiście wciska nam kit?

- Bo nic takiego się nie wydarzyło. Podejrzewam, że Bobby Galio zawarł z wami układ.

- Chcesz powiedzieć, że wszystko wyglądało inaczej?

Że Galio nie widział tego na własne oczy? Ale Paulina wiedziała. Tak?

Giametti spochmurniał, potrząsnął głową.

- Pan mnie ma za durnia, panie Sampson? Nie jestem głupi. Sampson rozłożył ręce, wskazując salę przesłuchań, małą dobrze oświetloną.

- Ale trafiłeś tutaj.

Giametti pomyślał chwilę i wskazał Handlera.

- Powiedz Młodemu, żeby się przeszedł po nabrzeżu.. Chciałbym pogadać z panem sam na sam. W cztery oczy, Wielkoludzie.

Sampson obejrzał się na Mariona Handlera. Tamten wzruszył ramionami, przewrócił oczami.

- Marion, zrób sobie przerwę, co?

Handler nie przyjął tego najlepiej, ale wstał i wyszedł z sali przesłuchań. Po drodze narobił sporo hałasu, jak pokorny licealista, którego właśnie wyrzucono z klasy.

Kiedy Sampson został sam z Giamettim, nie odezwał się słowem. Nadal przyglądał się mafiosowi, próbując zajrzeć temu łajdakowi do duszy. Wiedział tylko, że facet jest mordercą. Musiał też wiedzieć, że siedzi po szyję w gównie. Paulina Sroka miała czternaście lat.

- Silny, milczący typ? - zagadnął Giametti z uśmieszkiem. - Na takiego się pan kreuje, Wielkoludzie?

Sampson nie odpowiadał. Siedzieli w milczeniu dobrych kilka minut.

W końcu Giametti zaczął mówić cichym, poważnym głosem.

- Chyba wie pan, że to wszystko brednie? Nie znaleziono narzędzia zbrodni ani ciała. Nie stuknąłem żadnej Poleczki, żadnej Alexy. I może mi pan wierzyć, że Paulie to szurnięta dziwka. Niby młoda, ale nie takie znowu niewiniątko. Puszczała się już w starym kraju. Wiedział pan?

W końcu jednak Sampson przemówił.

- Powiem ci, co wiem i co mogę udowodnić. Uprawiałeś pod swoim dachem seks z czternastolatką.

Giametti pokręcił głową.

- Jaką tam czternastolatką! To mała kurewka. Ale mam dla pana coś, czym możemy pohandlować. Chodzi o pana kumpla Alexa Crossa. Czy pan mnie słucha? Panie inspektorze wiem, kto zabił jego żonę. I wiem, gdzie teraz przebywa.

Rozdział 39

John Sampson wysiadł powoli z samochodu i poszedł znajomą kamienną dróżką, a następnie po schodach do domu Crossa na Fifth Street.

Przy drzwiach zawahał się, usiłując zebrać myśli, żeby się uspokoić. Nie czekało go łatwe zadanie, czego nikt nie wiedział lepiej niż on. Znał szczegóły zabójstwa Marii Cross, których nie znał nawet Alex.

W końcu zdecydował się nacisnąć dzwonek. Pewno naciskał go przedtem tysiąc razy, ale nigdy nie czuł się tak parszywie jak teraz.

Z tej wizyty nie może wyniknąć nic dobrego. Może nawet zakończy się ich wieloletnia przyjaźń.

Zdziwił się, kiedy drzwi otworzyła Nana. Starsza pani miała na sobie niebieską podomkę w kwiaty, w której wyglądała jeszcze drobniej niż zwykle. Przypominała starego ptaka, którego powinno się otaczać czcią. I wszyscy w tym domu oddawali jej cześć, nawet on.

- John, z czym przychodzisz? Aż boję się zapytać. Ale, wchodź, wchodź. Wystraszysz wszystkich sąsiadów.

- Babciu, oni już się boją - powiedział Sampson i spróbował się uśmiechnąć. - Przecież jesteśmy w Southeast.

- John, nawet się nie waż tak żartować. Co cię do nas sprowadza?

Sampson nagle poczuł się znów jak podrostek, przygwożdżony słynnym surowym spojrzeniem Nany. Od razu naszło go wspomnienie. Przypomniał sobie, jak w ogólniaku przyłapano go z Alexem na kradzieży płyt u Grady’ego. Albo kiedy jarali zioło za Liceum Ogólnokształcącym Johna Carrolla i złapał ich wicedyrektor, a babcia musiała przyjść do szkoły, żeby ich zwolniono.

- Muszę pogadać z Alexem w ważnej sprawie, babciu - powiedział. - Musisz go obudzić.

- Niby z jakiej racji? - zapytała, przytupując nogą. - Jest kwadrans po trzeciej rano. Alex już nie jest na służbie. Dlaczego nie możecie zostawić go w spokoju? Zwłaszcza ty, Johnie Sampsonie. Powinieneś mieć więcej oleju w głowie i nie nachodzić nas w środku nocy z prośbą o pomoc.

Sampson na ogół nie kłócił się z babcią, ale tym razem jej nie usłuchał.

- Niestety, to sprawa niecierpiąca zwłoki. I tym razem to nie Alex ma pomóc mnie, a ja jemu.

Z tymi słowy minął Nanę i wparował nieproszony do domu Crossa.

Rozdział 40

Dochodziła czwarta nad ranem, kiedy jechałem z Sampsonem jego samochodem do pierwszego komisariatu. Byłem rozbudzony, wręcz rozkręcony. Nerwy miałem napięte jak postronki.

Po tylu latach znalazł się zabójca Marii? Czyżby zamajaczyła choćby najbardziej nikła możliwość, żeby po przeszło dziesięciu latach schwytać drania, który zastrzelił moją żonę? Wydało mi się to nierealne. Wtedy wałkowałem sprawę przez rok i właściwie nigdy nie zaprzestałem ścigania zabójcy. A teraz nagle mielibyśmy go znaleźć? Czy to możliwe?

Po przyjeździe na komisariat przy Fourth Street weszliśmy prędko, bez słowa, do środka. Nocny dyżur na komisariacie przypomina ostry dyżur w szpitalu. Nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać. Tym razem też nie miałem pojęcia, ale mogłem się doczekać rozmowy z Giamettim.

W środku powitała nas nienaturalna cisza, ale sytuacja w okamgnieniu uległa zmianie. Kiedy znaleźliśmy się na dołku, zarówno Sampson, jak i ja zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak. Wokół zebrało się pół tuzina oficerów śledczych i mundurowych funkcjonariuszy. Wszyscy byli zanadto czujni i zdenerwowani jak na tę porę dnia. Coś mi tu śmierdziało.

Zauważył nas Marion Handler, nowy partner Sampsona, podbiegł do Johna. Mnie całkowicie zlekceważył, czym mu się tylko odpłaciłem. Rozmawiałem z nim kilka razy przedtem uważałem go za pajaca. Nie miałem pojęcia, jak John znosi jego towarzystwo.

Może widział w nim coś, co mnie umknęło, albo może w końcu Sampson złagodniał.

- Nie uwierzysz, jaka chryja. To przechodzi ludzkie pojęcie - powiedział Handler. - Ktoś stuknął Giamettiego. Nie ściemniam, Sampson. Leży teraz martwy w swojej celi. Ktoś go tu dopadł.

Zdrętwiałem, kiedy Handler zaprowadził nas do ostatniej celi na dołku. Nie wierzyłem własnym uszom. Najpierw wpadliśmy na trop zabójcy Marii, a teraz facet został zamordowany? W dodatku tutaj?

- Miał nawet izolatkę - powiedział Handler Sampsonowi. - Jak oni mogli go tu dopaść pod naszym nosem?

Sampson i ja puściliśmy jego pytanie mimo uszu. Weszliśmy do ostatniej celi na prawo. Dwóch kryminologów uwijało się nad ciałem, ale to, co najważniejsze, widać było na pierwszy rzut oka. Ktoś wepchnął Gino Giamettiemu szpikulec do lodu w nos. Chyba najpierw tym samym szpikulcem wyłupił mu oczy.

- Nie patrz na zło - wyrecytował Sampson grobowym głosem. - To musi być mafia.

Rozdział 41

Wiedziałem, że po powrocie do domu już nie zmrużę oka. Też mi nowina! Dzieci były w szkole, Nana wyszła, w domu panowała cisza jak w rodzinnym grobie.

Na lodówce Nana powiesiła wycinek z gazety opatrzony nagłówkiem do kolekcji zbieranych przez nią gaf dziennikarskich: OFIARA I SPRAWCA STRZELANINY W SĄDZIE DLA NIELETNICH. Nawet śmieszne, ale jakoś nie chciało mi się śmiać, nawet z dziennikarzy. Pograłem na werandzie na pianinie, wypiłem kieliszek czerwonego wina, ale w niczym nie znajdowałem ukojenia.

Widziałem przed oczyma twarz Marii, słyszałem jej głos. Zastanawiałem się, dlaczego mimo upływu czasu nagle znów przypominamy sobie zmarłych bliskich z taką wyrazistością? Ożyły we mnie na nowo wspomnienia Marii i wspólnie spędzonych chwil.

Wreszcie około wpół do jedenastej poszedłem do siebie na górę. Przeżyłem wiele takich dni i nocy. Utulę się i zasnę sam. Nie ma o co kruszyć kopii.

Położyłem się, zamknąłem oczy, chociaż nie wierzyłem, nim sen przyjdzie. Bylebym odpoczął. Od wyjścia z komisariatu na Fourth Street nie przestawałem myśleć o Marii. Przepływały mi przez głowę obrazy z naszego wspólnego życia, kiedy dzieci były małe - chwile zarówno dobre, jak i złe, a nie tylko wybrane ckliwe migawki.

Spiąłem się, myśląc o niej, aż wreszcie rozjaśniło mi się w głowie - marzyłem o tym, żeby znów nadać sens swojemu życiu. Proste? Tylko czy mnie na to stać? Czy zdołam otworzyć nowy rozdział?

Może. Istniał ktoś, na kim zależało mi na tyle, że mógłbym się zmienić. Czyżbym znów się łudził? W końcu zapadłem w niespokojny sen, ale nic mi się nie śniło, do czego zdążyłem już przywyknąć.

Rozdział 42

Wystarczyło otworzyć ten nowy rozdział. Odważyć się na kilka mądrych posunięć. Pozbyłem się starego auta Marii i kupiłem nowy, lepszy samochód. Niemożliwe, żeby inne zmiany wymagały ode mnie większego trudu? No to dlaczego wciąż mi się nie udawało?

To mój wielki dzień, powtarzałem sobie w duchu przez cały najbliższy piątek. Dlatego wybrałem restaurację New Heights na Calvert Street w Woodley Park. New Heights często wybierano na ważne randki. Umówiłem się tam z doktor Kaylą Coles po pracy. Jak na nią nawet dość wcześnie, bo o dziewiątej wieczór.

Usiadłem przy zarezerwowanym dla nas stoliku, głównie ze strachu, żeby go nie zwolnili, na wypadek gdyby Kayla miała się spóźnić. I rzeczywiście, spóźniła się kwadrans.

Nie miałem jej za złe, bo tak ucieszył mnie jej widok. Jest piękną kobietą, ma promienny uśmiech, a co najważniejsze, lubię przebywać w jej towarzystwie. Nigdy nie brakuje nam tematów do rozmów. Czego nie można powiedzieć o wielu znajomych parach.

- O rany - zawołałem i puściłem oko, kiedy wmaszerowała na salę. Była w pantoflach na płaskim obcasie, chyba dlatego, że ma metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, a może dlatego, że jest za rozsądna, żeby męczyć się na szpilkach.

- Dlaczego „o rany”? Sam świetnie wyglądasz, Alex, dodatku co za widok! Uwielbiam tę restaurację.

Zamówiłem stolik pod oknem, skąd rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na park Rock Creek. Tak samo olśniewający był widok Kayli wystrojonej w biały jedwabny żakiet, beżową kamizelkę, długie czarne spodnie przepasane piękną złotą szarfą spływającą z boku.

Zamówiliśmy butelkę wina Pinot Noir, wykwintny obiad, z rewelacyjnym pasztetem z czarnej fasoli i koziego sera, który zjedliśmy na przystawkę. Potem Kayla wzięła rybę, palię alpejską, ja zaś antrykot wołowy z pieprzem, a na deser słodko-gorzie kruche ciasto pralinowo-czekoladowe. Urzekała nas sceneria - przed wejściem drzewa wiśni kwitnące na jesieni, na ścianach ciekawe obrazy miejscowych twórców, wyborny zapach kopru i pieczonego czosnku unoszący się na sali, wszędzie dookoła świece. Głównie jednak patrzyłem na Kaylę, najbardziej w jej piękne, mądre piwne oczy.

Po obiedzie przeszliśmy się mostem Duke’a Ellingtona na skrzyżowanie ulic Adamsa Morgana i Columbia Road. Po drodze wstąpiliśmy do jednego z moich ulubionych sklepów w Waszyngtonie, Crooked Beat Records, gdzie u Neila Bectona, jednego z właścicieli, a zarazem mojego starego znajomego, który niegdyś pisywał do „Washington Post”, kupiłem jej płyty Alexa Chiltona i Coltrane’a. W końcu dotarliśmy do Kabani Village, kilka kroków od głównej ulicy. Popijając koktajl mojito, przez godzinę oglądaliśmy warsztaty teatralne.

W drodze powrotnej do samochodu trzymaliśmy się za ręce i gadaliśmy jak najęci. Nagle Kayla pocałowała mnie... w policzek.

Nie wiedziałem, jak to potraktować.

- Dziękuję za uroczy wieczór - powiedziała. - Był wspaniały, Alex. Tak jak ty.

- Miło było, prawda? - podchwyciłem, jeszcze odurzony jej siostrzanym pocałunkiem.

Uśmiechnęła się.

- W życiu nie widziałam cię tak wyluzowanego. Lepszego komplementu nie mogła mi chyba powiedzieć.

Wynagrodziła mi poniekąd ten nędzny pocałunek. Poniekąd.

Zaraz jednak pocałowała mnie w usta. Podjąłem wyzwanie. Od razu poczułem się lepiej. Tak bardzo, że resztę nocy spędziłem w jej mieszkaniu na Capitol Hill. Przez kilka godzin wydawało mi się, że moje życie znów nabiera rumieńców.

Rozdział 43

Rzeźnik zawsze uważał, że Wenecja jest w gruncie rzeczy mocno przereklamowana.

Zwłaszcza jednak dzisiaj, wobec ustawicznego zalewu turystów, szczególnie fali nadętych, beznadziejnie naiwnych Amerykanów, każdy choć z odrobiną oleju w głowie przyznałby mu rację. A może nie, bo większość jego znajomych to kompletni imbecyle. Przekonał się o tym, kiedy w wieku piętnastu lat wałęsał się po ulicach Brooklynu, bo trzeci lub czwarty raz uciekł z domu jako gówniarz, trudny dzieciak, ofiara okoliczności, a może - najzwyczajniej - urodzony psychopata.

Przyjechał do Wenecji samochodem i zaparkował na Piazzale Roma. Kiedy podszedł do taksówki wodnej, którą zamierzał dotrzeć do celu, zauważył podniecenie, może nawet szacunek dla Wenecji, malujące się niemal na wszystkich twarzach. Matoły i owce. Nikt z nich nigdy nie pomyślał samodzielnie ani nie doszedł do własnego wniosku bez pomocy kretyńskiego przewodnika. Nawet on jednak musiał przyznać, że skupisko starych willi zapadających się w mokradła może być intrygujące dla oka, w odpowiednim świetle, zwłaszcza z daleka.

Kiedy wsiadł do taksówki wodnej, jego myśli zaprzątała już tylko czekająca go robota - Martin i Marcia Harrisowie.

Przynajmniej pod takim nazwiskiem znali ich niczego niepodejrzewający sąsiedzi i przyjaciele z Madison w stanie Wisconsin. Zresztą nieważne, kim ci ludzie naprawdę są, chociaż Sullivanowi nie była obca ich tożsamość. Ważniejsze, że ucieleśniali sto tysięcy dolarów już zdeponowane na jego koncie w Szwajcarii, plus wydatki, tylko za dwa dni pracy. Uchodził za jednego z najlepszych płatnych zabójców na świecie, bo jaka płaca, taka praca, może za wyjątkiem restauracji w Los Angeles. Trochę się zdziwił, że wynajmuje go młody John Maggione, ale ucieszył się, że znów ma zajęcie.

Taksówka wodna przybiła do Rio di San Moisè, odnogi Grand Canal, i Sullivan, minąwszy wąskie sklepiki oraz muzea, wyszedł na przestronny plac Świętego Marka. Pozostawał w kontakcie radiotelefonicznym z wywiadowcą, od którego dowiedział się, że Harrisowie spacerują po placu, napawając się bez pośpiechu widokami. Dochodziła jedenasta wieczór, ciekawe, jakie mają dalsze plany. Odwiedzić kilka klubów? Zjeść późną kolację u Ciprianiego? Napić się w barze Harry’ego?

I wtedy ich zobaczył. Mężczyzna szedł w trenczu burberry, kobieta w kaszmirowym wiązanym swetrze z egzemplarzem Miasta spadających aniołów Johna Berendta pod pachą.

Szedł za nimi, kryjąc się w rozbawionym, gwarnym tłumie. Dbał o to, żeby nie wyróżniać się strojem - spodnie khaki, sportowa bluza, miękki kapelusz przeciwdeszczowy. Mógł to ubranie zrzucić w jednej chwili, pod nim miał zaś brązowy tweedowy garnitur, koszulę z krawatem i beret. Natychmiast mógł się zmienić w profesora. To przebranie należało do jego ulubionych strojów roboczych w Europie.

Harrisowie nie odeszli daleko od placu Świętego Marka. W końcu skręcili w Calle 13 Martiri. Sullivan już wiedział, że zatrzymali się w hotelu Bauera, czyli wracali do siebie.

- Ależ mi ułatwiacie sprawę - mruknął do siebie pod nosem.

Po chwili jednak pomyślał - błąd.

Rozdział 44

Nie odstępował Martina i Marcii Harris, która trzymała męża pod rękę, krocząc ciemną, wąską, typowo wenecką uliczką. Para weszła do hotelu Bauera. Sullivan zastanawiał się, dlaczego młody John Maggione chce ich uśmiercić, chociaż nie bardzo go to obchodziło.

Chwilę później siedział na hotelowym tarasie naprzeciwko nich. Miłe miejsce, przytulne jak staroświecki fotel, z widokiem na kanał i Chiesa delia Salute. Rzeźnik zamówił whisky Bushmills, ale upił tylko łyk lub dwa, żeby się rozluźnić. W kieszeni spodni miał schowany skalpel, którego dotykał, obserwując Harrisów.

Co za gołąbeczki, pomyślał, kiedy pocałowali się namiętnie w barze. No, weźcie już ten pokój.

Martin Harris jakby czytał w myślach Rzeźnika; zapłacił i para opuściła tłoczny, lecz wyciszony taras. Sullivan ruszył za nimi. Bauer był pałacem w weneckim stylu, bardziej przypominał prywatną rezydencję niż hotel, gdzie nie spojrzeć - ociekał zbytkiem i luksusem. Na pewno doceniłaby to miejsce jego żona Caitlin, ale nie mógł jej tu przywieźć ani nigdy więcej; sam się pokazać.

Powrót uniemożliwiało mu to, co zaraz się tutaj wydarzy, mianowicie niewyobrażalny dramat, bo Rzeźnik właśnie specjalizował się w niewyobrażalnych dramatach.

Wiedział, że w Bauerze znajduje się dziewięćdziesiąt siedem pokojów gościnnych, a Harrisowie zajmują apartament na drugim piętrze - Poszedł za nimi schodami wyściełanymi dywanem i natychmiast pomyślał: błąd.

Ale czyj, mój czy ich?

Cofnął się ze schodów. Przez ten pośpiech wszystko zepsuł!

Harrisowie bowiem czekali na niego, oboje z wyciągniętą bronią, na twarzy Martina widział złośliwy uśmieszek. Najprawdopodobniej chcieli go zwabić do swojego pokoju, żeby tam zlikwidować. Zasadzka... zastawiona przez dwoje profesjonalistów.

Nawet niezła robota. Osiem w skali od jednego do dziesięciu.

Ale kto mu to zrobił? Kto wystawił go na śmierć w Wenecji? A jeszcze ciekawsze dlaczego? Dlaczego namierzono go właśnie teraz?

Inna sprawa, że straciło to dla niego znaczenie w półmroku hotelowego korytarza, kiedy dwoje ludzi mierzyło do niego z pistoletów.

Na szczęście Harrisowie już wcześniej popełnili kilka błędów. Za łatwo dali się śledzić, wykazali pełną beztroskę i łatwowierność, za bardzo oddawali się romantycznemu uniesieniu, przynajmniej w jego sceptycznym widzeniu świata, jak na parę będącą dwadzieścia lat po ślubie, nawet przebywającą na urlopie w Wenecji.

Dlatego Rzeźnik wchodził po schodach z wyciągniętym Pistoletem, a kiedy zobaczył ich z bronią na wierzchu, natychmiast wystrzelił.

Nie zawahał się nawet pół sekundy.

Jak przystało na męską szowinistyczną świnię najpierw zdjął faceta, w jego ocenie groźniejszego przeciwnika. Trafił Martina Harrisa w twarz, roztrzaskał mu nos i górną wargę. Śmierć na miejscu. Głowa odskoczyła mu do tyłu, spadł blond tupecik.

Wtedy Sullivan rzucił się na ziemię niczym tygrys i przeturlał w lewo, dlatego strzał Marcii Harris chybił o niecałe pół metra.

Oddał kolejny strzał, który ugodził Marcie w szyję, następny w falującą pierś. I trzeci w serce.

Chociaż był pewien, że leżą martwi w korytarzu jak półtusze w rzeźni, nie wybiegł z hotelu.

Wyjął z kieszeni skalpel, po czym zaczął chlastać im twarze i szyje. Gdyby miał czas, pokiereszowałby im jeszcze oczy i usta, żeby zostawić po sobie pamiątkę. Następnie pstryknął ofiarom, niedoszłym zabójcom, pół tuzina zdjęć do swojej cennej kolekcji.

Pewnego pięknego dnia pokaże te zdjęcia człowiekowi, który zlecił jego nieudane zabójstwo i który już teraz mógł się pożegnać z życiem.

Był to młody John Maggione, don we własnej osobie.

Rozdział 45

Michael Sullivan na ogół przemyśliwał gruntownie wszystkie sprawy nie tylko związane z robotą. Jego nawyk dotyczył również rodziny, szczegółów jej życia, miejsca zamieszkania i informacji o niej wydostających się na zewnątrz. Nigdy nie opuszczały go też wspomnienia ze sklepu rzeźnickiego ojca we Flatlands: markiza w białe pasy z pomarańczowo-biało-zieloną flagą Irlandii, oślepiająca biel w środku, głośna elektryczna maszyna do mielenia mięsa, od której po włączeniu cały dom drżał w posadach.

Na swoje nowe życie z dala od Brooklynu wybrał zamożne, zamieszkane głównie przez białych hrabstwo Montgomery w stanie Maryland.

Konkretnie - miasto Potomac.

Około trzeciej po południu, kiedy wrócił z Europy, przejechał z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę Potomac Village, grzecznie czekając na irytująco długim świetle na rogu River i Falls Road.

Zyskał czas do przemyśleń lub wręcz obsesyjnych roztrząsali, które sprawiały mu tyle przyjemności.

Kto wydał na niego zlecenie? Czyżby Maggione? I co to znaczyło dla niego i jego rodziny? Czy może teraz bezpiecznie wrócić do domu?

Jeden z wizerunków lub kamuflaży, które starannie wybrał dla swojej rodziny, przedstawiał mieszczańską cyganerię. Ironia takiego stylu życia nie przestawała go bawić - masło bez tłuszczu, ambitna stacja radiowa zawsze nastawiona w modnej terenówce jego żony, no i te osobliwe specjały do jedzenia, na przykład mufmki z oliwkami i kiełkami pszenicy. Nieprzerwane radości życia japiszonów niezmiennie śmieszyły i dziwiły Rzeźnika.

Trzej jego synowie chodzili do szkoły prywatnej Landor, gdzie kolegowali się na ogół z dobrze wychowanymi, ale często zmanierowanymi dziećmi zamożnych ludzi. W hrabstwie Montgomery dużo było bogatych lekarzy, którzy pracowali w Narodowym Instytucie Zdrowia, w Amerykańskiej Agencji do spraw Żywności i Leków oraz w Klinice Medycznej Marynarki Wojennej Bethesda. Teraz jechał do hrabstwa Hunt, snobistycznej okolicy, w której mieszkał, a która chełpiła się elitarnością: hrabstwo Hunt, jak sama nazwa wskazuje, to raj dla myśliwych.

Wreszcie jego oczom ukazał się dom, jego ukochany dom, kupiony w roku 2002 za półtora miliona. Sześć dużych sypialni, cztery i pół łazienki, podgrzewany basen, sauna, suterena przerobiona na pokój telewizyjny. Ostatnio Caitlin i chłopcy nie mogli się oderwać od radia satelitarnego Sirius. Kochana Caitlin, miłość jego życia, która od pewnego czasu zatrudniała psychologa i bioenergoterapeutę opłacanych z jego podejrzanych zleceń w dziedzinie, by tak rzec, myślistwa.

Sullivan zadzwonił z komórki, dlatego wszyscy wylegli na trawnik przed dom, żeby go przywitać - machali jak szczęśliwa rodzina, za którą się uważali. Nie mieli pojęcia, że stanowią jego zasłonę dymną, jego kamuflaż. Bo chyba do tego sprowadzała się ich rola.

Wyskoczył z cadillaca uśmiechnięty, jakby grał w reklamie hamburgerów, i zanucił swoją ulubioną melodyjkę, stary przebój zespołu Shep and the Limelites: Daddy’s Home. „Tatuś wrócił, tatuś wrócił i zostanie już z nami”. Na co Caitlin z dziećmi zaśpiewali chórem: „Nie będziemy już tęsknić dniami i nocami”.

Co za życie, prawda? Tyle że ktoś właśnie chciał mu je odebrać. No i wiecznie pętała go przeszłość, dzieciństwo na Brooklynie, ojciec wariat, jego zmora i napawający grozą kantor na zapleczu. Starał się jednak teraz o tym nie myśleć.

Znów wrócił do domu, znów mu się udało, ukłonił się więc zamaszyście rodzinie, która oczywiście entuzjastycznie przywitała swojego powracającego bohatera.

Sam również uważał się za bohatera.

Część trzecia

Terapia

Rozdział 46

- Alex! zaczekaj! Co słychać? Wieki cię nie widziałam. Świetnie wyglądasz.

Pomachałem w biegu drobnej, ślicznej Malinie Freeman, ale się nie zatrzymałem. Malina podobnie jak ja była w tej dzielnicy niejako „na wyposażeniu”. Mieliśmy mniej więcej tyle samo lat, teraz była właścicielką kiosku z gazetami, w którym oboje kiedyś wydawaliśmy kieszonkowe na słodycze i napoje. Krążyła plotka, że mnie lubi. Ja też zawsze bardzo ją lubiłem.

Dotarłem piechotą na Fifth Street, jakby moje człapiące nogi znały drogę na pamięć. Widoki tylko migały mi przed oczami. Przed Seward Square, trzymając się prawej, okrążyłem plac dużym łukiem. Logicznie rzecz biorąc, nadkładałem drogi, ale nie logika była tu najważniejsza.

W tamtym okresie zbulwersowała mnie wiadomość o zabójstwie Marii. Unikałem więc kwadratu ulic, w którym do niego doszło, a jednocześnie próbowałem sobie usilnie przypomnieć Marię sprzed tego koszmaru. Codziennie również starałem się odnaleźć jej zabójcę, skoro wypłynął znów na powierzchnię.

Skręciłem w Seventh, w kierunku National Mail, przyspieszając kroku. Kiedy dotarłem do swojego budynku przy Indiana Avenue, nabrałem powietrza w płuca, żeby starczyło mi na cztery piętra, po dwa schody naraz.

Mój nowy gabinet był przerobiony z pracowni, stanowił jedno duże pomieszczenie z niewielką łazienką i z wnęką kuchenną. Przez półokrągłe okna w kącie w wieżyczce wpadało dużo światła z dworu.

Tam właśnie ustawiłem dwa wygodne fotele i małą kozetkę do sesji terapeutycznych.

Sama obecność tam wprawiła mnie w ekscytację. Powiesiłem tabliczkę z nazwiskiem i czekałem na pierwszego pacjenta.

Na biurku piętrzyły się trzy stosy teczek, dwa z FBI i jeden ze stołecznej policji. Większość akt dotyczyła doradztwa. Kilka przestępstw do wykrycia? Sporadyczny trup? Taką sytuację spodziewałem się zastać.

W pierwszej teczce znalazłem seryjne zabójstwo w Georgii. Media ochrzciły sprawcę mianem „północnego gościa”. Zginęło już trzech Murzynów, a okresy między kolejnymi zabójstwami skracały się. Sprawa w sam raz dla mnie, pominąwszy odległość tysiąca kilometrów dzielącą Waszyngton od Atlanty.

Odłożyłem teczkę na bok.

Następny przypadek trafił się bliżej domu. W sali wykładowej znaleziono ciała dwojga profesorów historii Uniwersytetu Maryland, których najprawdopodobniej łączył romans. Zwłoki wisiały zaczepione na belkach u sufitu. Miejscowa policja miała podejrzanego, ale chciała sporządzić profil sprawcy, zanim posunie się dalej.

Przed odłożeniem teczki na biurko przykleiłem żółtą karteczkę.

Żółty oznaczał „może”.

Rozległo się pukanie do drzwi.. - Proszę - krzyknąłem i natychmiast ogarnęła mnie podejrzliwość. Bo przecież paranoja nie odstępuje mnie na co dzień.

Jakimi słowy pożegnała mnie Nana, kiedy wychodziłem z domu? Postaraj się, żeby cię nie zastrzelili.

Rozdział 47

Przyzwyczajenie drugą naturą człowieka. Nie byli to jednak ani Kyle Craig, ani żaden psychotyczny wariat z mojej przeszłości. Przyszła moja pierwsza pacjentka.

Stała w progu, jak gdyby bała się wejść. Miała grymas na twarzy, rękę zaciśniętą na gałce drzwi, i chwytała oddech, próbując jednocześnie zachować godność.

- Dorobi się pan tu niedługo windy? - zapytała, sapiąc.

- Przepraszam - powiedziałem. - Domyślam się, że pani Kim Stafford. Alex Cross, bardzo mi miło. Zapraszam. Napije się pani kawy albo wody?

Wreszcie zjawiła się w moim gabinecie pierwsza pacjentka, odkąd znów otworzyłem praktykę. Była kobietką przy kości, bodajże pod trzydziestkę, chociaż wyglądała bardziej na osobę pod czterdziestkę. Ubrana bardzo porządnie, bo w ciemną spódnicę i białą bluzkę, z wyglądu staroświecką, ale elegancką. Na szyi miała zawiązaną niebiesko-lawendową jedwabną apaszkę.

- Nagrała mi pani wiadomość, że skierował panią do mnie Robert Hatfield - zagaiłem. - Pracowałem z nim kiedyś w policji. To pani znajomy?

- Niezupełnie.

No dobra, czyli nie jest znajomą Hatfielda. Czekałem, aż że powie coś jeszcze, ale na próżno. Stała na środku gabinetu, jak gdyby podziwiała jego wystrój.

- Może usiądziemy tutaj - zaproponowałem. Czekała, aż usiądę pierwszy.

Kiedy wreszcie się zdecydowała, ledwo przycupnęła na brzegu krzesła. Skubała nerwowo węzeł apaszki. Drugą rękę zacisnęła w pięść.

- Szukam pomocy, żeby kogoś zrozumieć - powiedziała. - Kogoś, kto czasem wpada w gniew.

- Czy to ktoś bliski? Znieruchomiała.

- Nie podam panu jego nazwiska.

- Rozumiem. Nazwisko mnie nie interesuje - uspokoiłem ją. - Pytam tylko, czy to pani krewny.

- Narzeczony. Pokiwałem głową.

- Od dawna są państwo zaręczeni, jeśli wolno spytać?

- Od czterech lat - powiedziała. - Chciałby, - żebym schudła przed ślubem.

Zapewne nawyk kazał mi od razu zacząć tworzyć w myślach profil owego narzeczonego. Za wszystko w tym związku obarczał ją winą. Sam nie brał odpowiedzialności za swoje czyny, a jej tuszę wykorzystał jako możliwość odwrotu.

- Kim, czy mogłaby mi pani opowiedzieć trochę o tych jego napadach gniewu?

- No bo on...

Urwała, jakby dla zebrania myśli, chociaż wiedziałem, że powstrzymuje ją wstyd, a nie brak jasności. W kącikach oczu stanęły jej zły.

- Czy zastosował wobec pani przemoc fizyczną? - spytałem.

- Nie - odpowiedziała trochę zbyt prędko. - Nie przemoc. Tyle że... A właściwie to tak. Chyba tak.

Głos zadrżał, a słowa utkwiły jej w gardle. Rozwiązała tylko apaszkę i opuściła na kolana.

Moim oczom ukazał się okropny obraz. Z daleka widać było sińce. Tworzyły pręgi biegnące wokół szyi.

Widywałem już wcześniej takie ślady. Zwykle u denatów.

Rozdział 48

Musiałem sobie przypomnieć, że zamknąłem rozdział zabójstw, a teraz prowadzę sesję terapeutyczną.

- Kim, skąd te ślady na szyi? Proszę mi opowiedzieć wszystko, co pani może.

Aż się skrzywiła z bólu, kiedy zawiązywała apaszkę.

- Jeśli komórka zadzwoni, będę musiała odebrać. On sądzi, że jestem u mamy - powiedziała.

I spojrzała na mnie z przerażeniem w oczach, które pozwoliło mi zrozumieć, że za wcześnie wypytywać ją o konkretne akty przemocy.

Nadal nie patrząc na mnie, rozpięła rękaw bluzki. Nie zrozumiałem jej intencji, dopóki nie zobaczyłem czerwonej rany powyżej nadgarstka. Dopiero zaczęła się goić.

- To ślad po oparzeniu? - spytałem.

- On pali cygara - odparła.

Zatkało mnie. Zwłaszcza ta jej beznamiętna odpowiedź.

- Dzwoniła pani na policję? Roześmiała się z goryczą.

- Nie.

Zasłoniła ręką usta, odwróciła wzrok. Najwyraźniej facet zastraszył ją tak skutecznie, że osłaniała go niezależnie od okoliczności.

W jej torbie zaćwierkała komórka.

Kobieta bez słowa wyjęła telefon, sprawdziła numer i odebrała.

- Cześć, kochanie. Co tam? - Mówiła cicho i swobodnie, brzmiała wiarygodnie. - Nie. Mama wyszła po mleko. Jasne, że mówię prawdę. Pozdrowię ją od ciebie.

Zaintrygowany obserwowałem twarz Kim. Grała nie tylko dla niego, lecz również dla siebie. Bo chyba właśnie ta umiejętność pozwoliła jej przetrwać.

Kiedy się rozłączyła, obdarzyła mnie całkiem niewinnym uśmiechem, jak gdyby ta rozmowa w ogóle się nie odbyła. Wytrzymała w tej pozie zaledwie kilka sekund. Chwilę potem nagle się rozpadła. Cichy jęk przeszedł w szloch, który wstrząsnął jej ciałem. Kiwała się naprzód, trzymając się za brzuch.

- To mnie przerasta - wydusiła z siebie. - Przepraszam, nie mogę, nie mogę... tu być.

Kiedy komórka zadzwoniła po raz drugi, Kim podskoczyła na fotelu. Podczas wizyty u mnie najgorzej znosiła te kontrolujące telefony, bo musiała balansować między przyznaniem a wyparciem.

Otarła twarz, jak gdyby wygląd mógł tu coś zmienić, i odebrała telefon tym samym cichym głosem.

- Cześć, kochanie. Nie, myłam ręce. Przepraszam, kochanie, że musiałeś chwilę czekać.

Słyszałem, że facet w słuchawce krzyczy, a Kim tylko kiwała cierpliwie głową i słuchała.

W końcu podniosła palec w moją stronę i wyszła na korytarz.

Przerzuciłem w tym czasie kilka notesów, żeby się uspokoić. Kiedy wróciła, próbowałem podać jej namiary na kilka schronisk w okolicy, ale odmówiła.

- Muszę już iść - oznajmiła nagle. Drugi telefon najwyraźniej zasznurował jej usta. - Ile jestem panu winna?

- Uznajmy to za wstępną konsultację. Zapłaci mi pani przy drugiej wizycie.

- Nie chcę litości. Zresztą nie sądzę, że będę tu mogła wrócić. Ile jestem winna?

Odpowiedziałem niechętnie.

- Zwykle liczę sobie około stu dolarów za godzinę, ale stawka się waha. Wystarczy pięćdziesiąt.

Odliczyła całą sumę, głównie w banknotach pięcio- i jedno-dolarowych, które przypuszczalnie ciułała przez dłuższy czas. I wyszła. Moja pierwsza sesja dobiegła końca.

Rozdział 49

Błąd. Poważny.

Szef mafii w New Jersey i były płatny zabójca nazwiskiem Benny „Goodman” Fontana pogwizdywał skoczną melodyjkę Franka Sinatry, podchodząc do swojego granatowego lincolna od strony pasażera. Z promiennym uśmiechem, którego nie powstydziłby się ten wielki amant estrady, otworzył drzwi na oścież.

Z samochodu wysiadła pulchna blondynka, która wyciągnęła długie nogi, jak gdyby starała się o przyjęcie do zespołu rewii tanecznej Rockettes. Była uczestniczka konkursu Miss Universe miała dwadzieścia sześć lat i szczyciła się najlepszymi częściami, jakie są tylko dostępne na rynku. Wydawała się też trochę zbyt szykowna i zmysłowa jak na dziewczynę mafiosa, musiał więc nieźle sypnąć groszem. Benny, szczwany twardziel, żadną miarą nie mógł uchodzić za gwiazdora filmowego, chyba że pokroju tego, który gra Tony’ego Soprano.

Rzeźnik patrzył, średnio rozbawiony, ze swojego samochodu zaparkowanego pół przecznicy dalej. Podejrzewał, że blondyna kasuje Benny’ego po pięć stów za godzinę albo dwa patole za noc, kiedy jego żona wyjedzie do córki oddelegowanej na srudia do Marymount Manhattan.

Michael Sullivan spojrzał na zegarek.

Siódma pięćdziesiąt dwie. To jego zapłata za Wenecję. Powiedzmy, że zaliczka. Pierwsza z kilku wiadomości, które zamierzał wysłać.

Kwadrans po ósmej wziął teczkę z tylnego siedzenia, wysiadł, przeszedł na drugą stronę ulicy, stanął w cieniu klonu i wiązów. Nie musiał długo czekać. Niebawem z bloku mieszkalnego wyszła kobieta o niebieskich włosach otulona futrem. Sullivan z miłym uśmiechem przytrzymał jej drzwi, po czym wszedł do środka.

Niewiele się tu zmieniło od ostatniego razu. Apartament 4C utrzymywano w Rodzinie od lat, odkąd w Waszyngtonie otworzyły się dla mafii nowe możliwości. Tutaj schronienie mógł znaleźć każdy, kto szukał odosobnienia z dowolnych powodów. Rzeźnik też raz i drugi z niego korzystał, wykonując robotę dla Benny’ego Fontany. Było to zanim młody John Maggione przejął schedę po ojcu i zaczął odsuwać Rzeźnika.

Nie zmienił się nawet tani koreański zamek przy drzwiach wejściowych - albo przynajmniej ten był bardzo podobny. Kolejny błąd. Sullivan włamał się z pomocą szydła za trzy dolary ze swojego domowego warsztatu. Odłożył narzędzie do walizki, wyjął pistolet i specjalistyczny skalpel chirurgiczny.

Salon tonął w ciemnościach. Snopy światła wylewały się z obu stron - z kuchni po lewej i z sypialni po prawej. Natarczywe chrząkanie Benny’ego podpowiedziało Sullivanowi, że jest dalej niż w pół drogi do celu. Szybko przemierzył salon wyściełany dywanem, podszedł do drzwi sypialni, zajrzał. Miss Universe siedziała na górze - nic dziwnego - odwrócona do niego zgrabnymi plecami.

- O tak, maleńka. Tak lubię - wysapał Benny i dodał: - zaraz ci wsadzę palec w...

Szczęknął tłumik Sullivana, ale tylko raz. Strzelił niegdysiejszej uczestniczce konkursu Miss Universe w tył fryzury, aż krew i mózg kobiety obryzgały Benny’emu Fontanie tors i twarz. Mafioso ryknął, jakby sam dostał kulkę.

Wyślizgnął się spod ciała martwej dziewczyny, stoczył z łóżka na przeciwną stronę od stolika nocnego, na którym leżał jego pistolet. Rzeźnik się roześmiał. Niby obowiązywały go szacunek wobec szefa mafii i powaga wobec nieboszczki, ale tego wieczoru Fontana nawalił prawie na całej linii. Sypał się, dlatego Sullivan postanowił wyhaczyć najpierw właśnie jego.

- Cześć, Benny. Jak leci? - spytał Rzeźnik, zapalając światło u sufitu. - Musimy pogadać o Wenecji. - Wyjął skalpel ze specjalnym ostrzem do cięcia mięśni. - Ściśle rzecz biorąc, chodzi mi o wiadomość pana Maggione ode mnie. Mógłbyś ją przekazać? Zabawisz się w posłańca? A tak na marginesie, słyszałeś kiedyś o amputacji techniką Syme’a? Tak specjaliści nazywają odcięcie stopy.

Rozdział 50

Michael Sullivan nie mógł wrócić prosto do domu, do rodziny w Marylandzie, po tym, co właśnie zrobił Benny’emu Fontanie i jego dziewczynie. Był zanadto zdenerwowany, wszystko się w nim gotowało. Znów osaczyły go mrożące krew w żyłach wspomnienia ze sklepu jego starego na Brooklynie, trociny w wielkiej kartonowej beczce, terakota na podłodze z białą fugą, ręczne piły, noże do oddzielania kości, żelazne haki w chłodni.

Przez jakiś czas wałęsał się po Georgetown, szukając szczęścia, jeśli mu się trafi. Prawdę mówiąc, gustował w wymuskanych kobietach. Lubił zwłaszcza prawniczki, absolwentki zarządzania, profesorskie bibliotekarki, przepadał za okularami, zapinanymi bluzkami, tradycyjnymi fryzurami. I za opanowaniem tych kobiet.

Odczuwał frajdę, kiedy udało mu się wytrącić je trochę z równowagi, a sam upuścił trochę pary, rozładował stres, obalając wszelkie zasady tego kretyńskiego społeczeństwa.

Georgetown idealnie nadawało się do takich podrywów. Co druga kobitka na ulicy była trochę spięta. Inna sprawa, że o tak Późnej porze nie miał większego wyboru. Ale po co mu wybór, zadowoli się jedną. Może już nawet ją wypatrzył. W każdym razie tak mu się zdawało.

Kobieta o wyglądzie pani prokurator szła wystrojona w elegancki tweedowy kostium. Wystukiwała obcasami rytm na chodniku: to tu, i tu, to tu, i tu.

Natomiast jego buty Nike’a nie hałasowały. Sullivan w zakapturzonej bluzie przypominał raczej zapaleńca, który biega późno wieczorem dla zdrowia po okolicy. Gdyby ktoś wyjrzał przez okno, zobaczyłby taki właśnie obrazek.

Nikt jednak nie patrzył, zwłaszcza panna Tweedy. Piękny z niej „Ptaszek Tweedy”, pomyślał z uśmiechem. Błąd. Jej błąd.

Szła żwawo wielkomiejskim krokiem, ściskając pod pachą skórzaną torebkę i teczkę niczym klucz do kodu Leonarda da Vinci, trzymała się zewnętrznej strony chodnika. Całkiem roztropnie jak na kobietę idącą samotnie w nocy po mieście. Jedyny błąd, że się nie rozglądała, nie sprawdzała okolicy. Nie zauważyła biegacza, który dosłownie deptał jej po piętach.

A błąd może zabić, prawda?

Sullivan trzymał się w cieniu panny Tweedy, kiedy przechodziła pod latarnią. Niezłe cycki i fajna dupa, pomyślał. Brak obrączki na palcu.

Jeszcze pół przecznicy stukała miarowo obcasami po chodniku, po czym zwolniła przed ładną, dziewiętnastowieczną kamieniczką. Niestety, w środku pewnie okaleczono budynek, przerabiając na małe mieszkania.

Kobieta wyjęła klucze z torebki, zanim podeszła do drzwi. Sullivan wyliczył, kiedy powinien podejść. Sięgnął do kieszeni, wyjął jakiś świstek. Kwit z pralni? Mniejsza o to.

Kiedy włożyła klucz do drzwi, ale jeszcze ich nie otworzyła, zawołał z całą życzliwością:

- Przepraszam, czy to pani wypadło?

Rozdział 51

Niegłupi ten „Ptaszek Tweedy” - mądrze ją matka wychowała. Kobieta natychmiast się zorientowała, że coś jest nie tak, ale niewiele mogła już zrobić.

Sullivan wpadł szybko na ganek, zanim zdążyła zamknąć szklane drzwi i znaleźć się bezpiecznie w środku.

W świetle stylizowanej latarni gazowej na ścianie holu wejściowego dojrzał strach w pięknych niebieskich oczach dziewczyny.

W tymże świetle błysnęło również ostrze skalpela w jego ręce wyciągniętej ku jej twarzy.

Chciał, żeby zobaczyła ostrze, żeby skupiła się bardziej na narzędziu niż na nim. Znał doskonale ten mechanizm. Blisko 90 procent zaatakowanych ludzi pamięta szczegóły dotyczące narzędzia zbrodni, a nie wywijającej nim osoby.

Tweedy zdobyła się tylko na niezręczne potknięcie, zanim wszedł za nią na korytarz. Michael Sullivan stanął tyłem do ulicy, zasłaniając sobą widok, na wypadek gdyby przypadkiem ktoś tamtędy przechodził. W jednej ręce trzymał skalpel, drugą wyrwał kobiecie klucze.

- Ani słowa - zagroził, przykładając ostrze do jej ust. - I zapamiętaj, ja nie znieczulam. Nawet nie dezynfekuję osławioną betadyną. Tnę i już.

Stanęła na palcach, kiedy cofnęła się i oparła o bogato rzeźbiony słup schodów.

- Masz. - Pchnęła elegancką torebkę w jego stronę. - Bierz. I zostaw mnie.

- Nie ma mowy. Nie chodzi mi o twoją kasę. A teraz posłuchaj mnie. Słuchasz?

- Tak.

- Mieszkasz sama? - zapytał. Osiągnął zamierzony efekt. Jej zawahanie uznał za odpowiedź.

- Nie.

Zbyt długo jednak zwlekała z odpowiedzią. Na ścianie wisiały trzy skrytki pocztowe. Tylko przy numerze dwa widniało jedno nazwisko: L. Brandt.

- Idziemy na górę, panno Brandt.

- Nie jestem...

- Owszem, jesteś. Nie kłam mi tu. I ruszaj się, pókim cierpliwy.

Nie minęło dwadzieścia sekund, a znaleźli się w jej mieszkaniu na pierwszym piętrze. Salon podobnie jak jego właścicielka był schludny i uładzony. Na ścianach wisiały czarno-białe zdjęcia całującej się pary. Obok plakaty z filmów Bezsenność w Seattle oraz Oficer i dżentelmen. Czyli trafiła mu się romantyczka. Podobnie jak Sullivan, w każdym razie sam uważał się za romantyka.

Kiedy ją podniósł, zesztywniała jak kłoda. Była naprawdę drobna, zaniósł ją więc pod pachą do sypialni i rzucił na łóżko, na którym leżała bez ruchu.

- Piękna z ciebie dziewczyna - pochwalił. - Po prostu śliczna. Luksusowa lalka. A teraz, za pozwoleniem, chciałbym rozpakować prezent.

Skalpelem odciął guziki drogiego tweedowego kostiumu. L. Brandt ukazała się jego oczom w całej krasie. Oklapła, jakby uszło z niej powietrze, ale przynajmniej nie musiał jej przypominać, żeby milczała.

Ściągnął z niej czarną koronkową bieliznę, stanik i majtki. No, no, w dzień powszedni. Nie włożyła rajstop, a nogi miała świetne, zgrabne, lekko opalone. Paznokcie nóg pomalowane na jaskrawoczerwony kolor. Kiedy próbowała zamykać oczy, dawał jej w twarz, żeby na niego patrzyła.

- Masz mi dotrzymywać kroku, L. Brandt. Jego uwagę przykuła szminka na nocnym stoliku.

- Umaluj się. I poperfumuj. Sama coś wybierz. Usłuchała. Wiedziała, że nie ma wyjścia.

Trzymał kutasa jedną ręką, skalpel drugą - tego widoku nigdy, przenigdy nie zapomni. Wszedł w nią na siłę.

- Masz się ze mną bawić - zażądał. - Jeśli musisz, udawaj. Na pewno robiłaś to już wcześniej.

Starała się, wygięła w łuk miednicę, raz czy drugi jęknęła, ale odwracała od niego wzrok.

- A teraz spójrz na mnie - zakomenderował. - No, spójrz. Masz na mnie patrzeć. O tak.

I doszedł. Skończyło się dla nich obojga.

- Pogadajmy chwilę, zanim wyjdę - powiedział. - Bo możesz mi nie wierzyć, ale zamierzam wyjść. Nie wyrządzę ci krzywdy. Nic więcej ci już nie zrobię.

Podniósł z podłogi jej torebkę. W środku znalazł to, czego szukał - prawo jazdy i czarny notes adresowy. Obejrzał dokument w świetle lampki nocnej.

- Aha, Lisa. Bardzo korzystne zdjęcie jak na urzędowe. Oczywiście w rzeczywistości jesteś znacznie ładniejsza. A teraz pokażę ci kilka swoich zdjęć.

Przyniósł tylko cztery, za to ulubione. Rozłożył je na dłoni. Lisę znów sparaliżował strach. Ogarnęło ją bardzo dziwne poczucie, że jeżeli zastygnie w kompletnym bezruchu, napastnik może jej nie zauważy.

Pokazywał jej po jednym zdjęciu.

- Te wszystkie osoby spotkałem dwa razy. Ty i ja spotkaliśmy się oczywiście raz. Nasze drugie spotkanie zależy całkowicie od ciebie. Kumasz? Jasno się wyrażam?

- Tak.

Wstał i obszedł łóżko z jej strony, dał jej kilka sekund na przemyślenie jego słów. Zakryła się prześcieradłem.

- Naprawdę mnie rozumiesz, Liso? Wyobrażam sobie, że trudno ci się teraz skupić.

- Nikomu nie powiem. Przyrzekam - szepnęła.

- Doskonale. Wierzę ci - powiedział. - Ale na wszelki wypadek zabiorę ten notes.

Podniósł notes z adresami. Otworzył na literze B.

- Kogo my tu mamy? Tom i Lois Brandt. Mamusia i tatuś? Vero Beach na Florydzie. Tam jest podobno bardzo ładnie. Wybrzeże Skarbów.

- O Boże, błagam - poprosiła.

- Liso, wszystko zależy od ciebie - powtórzył. - Skoro już prosisz, żal by mi było, gdybyś miała skończyć tak jak te inne osoby ze zdjęć. No wiesz, poćwiartowana na kawałki, pozszywana. Cokolwiek by mi wtedy fantazja podyktowała.

Podniósł prześcieradło, jeszcze raz jej się przyjrzał.

- W twoim wypadku kawałki byłyby piękne, ale to tylko kawałki.

Z tymi słowy wyszedł i zostawił Lisę Brandt sparaliżowaną myśleniem o nim.

Rozdział 52

- Dlatego nie noszę krawatów.

John Sampson szarpnął dławiący go węzeł na szyi i zdarł ten cholerny krawat. Rzucił go do śmieci razem z pojemnikiem z resztką kawy. Natychmiast pożałował, że wyrzucił kawę. Razem z Billie siedział pół nocy przy małej Djakacie, którą nękała grypa. Chyba tylko ciężarówka kawy postawiłaby go teraz na nogi.

Kiedy zadzwonił telefon na jego biurku, nie miał ochoty z nikim o niczym rozmawiać.

- Tak, słucham?

W słuchawce rozległ się kobiecy głos.

- Inspektor Sampson?

- Słucham. Przy telefonie.

- Mówi inspektor Angela Susan Anton z wydziału przestępstw seksualnych przydzielona do drugiego komisariatu.

- Rozumiem.

Czekał, aż rozmówczyni wyłuszczy sprawę.

- Dzwonię z nadzieją, że wciągnę pana do pewnej trudnej sprawy, panie inspektorze. Mamy kilka poważnych, lecz urywających się tropów.

Sampson wyłowił z kosza pojemnik z kawą. Brawo! Na szczęście nie upadł do góry dnem.

- Co to za sprawa?

- Gwałt. Dokonano go wczoraj wieczorem w Georgetown. Kobiecie udzielono pomocy w Klinice Medycznej Uniwersytetu Georgetown, ale mówi tylko, że została zaatakowana. Nie chce ustalić tożsamości napastnika. Nie chce nam podać rysopisu. Spędziłam z nią cały ranek i nic nie wskórałam. W życiu nie widziałam takiego przypadku, panie inspektorze. Ta kobieta jest niebywale zastraszona.

Sampson przytrzymał ramieniem telefon przy uchu i nagryzmolił coś na tabliczce, na której u góry widniał napis: „Notaty Taty”, prezent od Billie na dzień ojca.

- Rozumiem, ale zastanawiam się, dlaczego dzwoni pani właśnie do mnie.

Wypił kolejny łyk podłej kawy, która raptem wydała mu się całkiem znośna.

Anton odpowiedziała dopiero po chwili.

- O ile wiem, Alex Cross to pański przyjaciel. Sampson odłożył długopis, odchylił się w krześle.

- Teraz rozumiem.

- Miałam nadzieję, że pan...

- Wszystko jasne, pani inspektor. Pani chce, żebym załatwił pani pomoc kolegi?

- Nie - odpowiedziała skwapliwie. - Rakeem Powell twierdzi, że razem tworzycie niezrównaną ekipę przy przestępstwach seryjnych. Szczerze powiem, że chciałabym was obu zaprosić do tej sprawy.

Sampson milczał, czekając, czy kobieta poprzestanie na tym, czy wydusi z siebie coś jeszcze.

- Wczoraj wieczorem i dziś rano nagrałam się doktorowi Crossowi, ale chyba każdy marzy o odrobinie wolnego czasu, zwłaszcza ktoś, kto przeszedł na wolny zawód.

- Święte słowa, każdy lubi być panem siebie - odparł. - Alex jest dużym chłopcem. Sam się o siebie troszczy i podejmuje decyzje. Może spróbuje pani się jednak do niego dodzwonić?

- Panie inspektorze, nasz psychopata jest wyjątkowym zwyrodnialcem. Nie stać mnie na to, żeby marnować czyjkolwiek czas, swój zresztą też. Jeśli więc nastąpiłam panu na odcisk, niech pan sobie daruje te bajery i odpowie wprost, czy mi pan pomoże, czy nie.

Sampson uśmiechnął się, poznawszy jej ton.

- Skoro tak to pani ujmuje, zgadzam się. Ale nie mogę odpowiadać za Alexa. Zobaczę, co się da zrobić.

- Świetnie, dziękuję. Natychmiast wysyłam akta. Chyba że woli się pan po nie do mnie pofatygować?

- Chwileczkę, akta w liczbie mnogiej?

- Pan nie nadąża, panie inspektorze? Ośmieliłam się zadzwonić ze względu na pańskie i doktora Crossa doświadczenia z seryjnymi przestępstwami.

Sampson podrapał się słuchawką w skroń.

- Chyba rzeczywiście nie nadążam. Czy mówimy również o zabójstwie?

- Nie o seryjnych zabójstwach - powiedziała Anton - lecz o seryjnych gwałtach.

Rozdział 53

- To nie żadna konsultacja - zapowiedziałem Sampsonowi - lecz przysługa. I to osobiście dla ciebie, John.

Sampson uniósł znacząco brwi.

- Innymi słowy, obiecałeś Nanie i dzieciom, że nigdy więcej nie podejmiesz pracy w terenie.

Zbyłem go machnięciem ręki.

- Nikomu niczego nie obiecywałem. Po prostu prowadź i staraj się nikogo nie potrącić. A w każdym razie nikogo z lubianych przez nas osób.

Udaliśmy się do McLean w stanie Wirginia, żeby przesłuchać Lisę Brandt, która opuściła swoje mieszkanie w Georgetown i zamieszkała z koleżanką na wsi. Trzymałem jej akta na kolanach razem z trzema teczkami innych zgwałconych kobiet, które nie chciały pomóc w śledztwie mającym na celu ukrócenie poczynań gwałciciela, w dodatku seryjnego.

Po raz pierwszy miałem okazję przejrzeć papiery, ale szybko zgodziłem się z wnioskiem pierwszego śledczego. Ataków dokonał jeden sprawca, z całą pewnością psychopata. Wszystkie pozostałe przy życiu ofiary należały do jednego typu - były białymi kobietami po dwudziestce lub po trzydziestce, samotnymi, mieszkającymi w okolicy Georgetown. Wszystkie coś osiągnęły w życiu zawodowym, jedna była prawniczką, druga biegłą księgową. Lisa Brandt była architektem. Wszystkie odznaczały się inteligencją i ambicjami.

Żadna nie chciała powiedzieć słowa przeciwko napastnikowi ani na jego temat.

Sprawca najwyraźniej był szczwanym, wyrachowanym potworem, który umiał zaszczepić śmiertelny strach w sercach swoich ofiar. I to nie raz, a cztery razy. Lub więcej. Bo przecież nie można było wykluczyć, że istnieją inne ofiary, zanadto przerażone, żeby w ogóle zgłosić napaść.

- Jesteśmy na miejscu - rzekł Sampson. - Tu się ukrywa Lisa Brandt.

Rozdział 54

Kiedy minęliśmy wysoki żywopłot rosnący wzdłuż długiego, półokrągłego podjazdu wysypanego tłuczonymi muszlami, podniosłem wzrok znad sterty akt. Znaleźliśmy się przed okazałą klasycystyczną rezydencją z sięgającymi pierwszego piętra białymi kolumnami przed domem, który wyglądał jak podmiejska forteca. Zrozumiałem, dlaczego Lisa Brandt właśnie tutaj postanowiła szukać bezpieczeństwa i schronienia.

Drzwi otworzyła nam jej koleżanka, Nancy Goodes, która wyszła przed dom, żeby zamienić z nami słowo na osobności. Była drobną blondynką, mniej więcej rówieśniczką pani Brandt, która wedle naszej dokumentacji miała dwadzieścia dziewięć lat.

- Nie muszę panom mówić, że Lisa przeszła piekło - powiedziała szeptem całkiem przecież zbędnym na ganku. - Czy mogliby się panowie streszczać z tym przesłuchaniem? Albo najlepiej zrezygnować. W ogóle nie rozumiem, dlaczego ona musi jeszcze gadać z policją. Mogą mi to panowie wytłumaczyć?

Koleżanka Lisy obejmowała się ciasno rękami, najwyraźniej czuła się nieswojo, lecz jednocześnie usiłowała być dobrym adwokatem. Sampson i ja szanowaliśmy jej postawę, ale kierowały nami inne względy.

- Postaramy się nie zabawić długo - powiedziałem. - Ale gwałciciel nadal pozostaje na wolności.

- Tylko nie próbujcie wpędzać jej w poczucie winy. Nawet się nie ważcie.

Przemierzyliśmy za panią Goodes wykładany marmurami hol. Szerokie schody po prawej stronie powielały łuk żyrandola wiszącego u sufitu. Z lewego skrzydła dobiegł mnie gwar dzieci, wyraźnie niepasujący do formalnego wystroju domu. Zachodziłem w głowę, gdzie ci ludzie trzymają bałagan.

Pani Goodes westchnęła, po czym zaprowadziła nas do saloniku, w którym siedziała Lisa Brandt. Była drobna, ale śliczna, mimo niesprzyjających okoliczności. Wyraźnie starała się w doborze stroju zachować normalność, bo miała na sobie dżinsy i prążkowaną sportową koszulę, ale z przygarbionej sylwetki i z wyrazu twarzy oczu wyczytałem coś więcej. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek otrząśnie się z obecnego cierpienia.

Przedstawiliśmy się, zaprosiła nas, żebyśmy usiedli. Lisa nawet zmusiła się do uprzejmego uśmiechu, ale zaraz odwróciła wzrok.

- Piękne kwiaty - pochwaliłem, wskazując wazon ze świeżo ściętym rododendronem stojący na stoliku do kawy. Łatwo mi to przyszło, bo roślina naprawdę była piękna, a zupełnie nie wiedziałem, od czego zacząć.

- Ach. - Spojrzała błędnym wzrokiem. - Nancy bardzo się stara. Mieszka na wsi, zajmuje się dziećmi. Zawsze chciała być matką.

Sampson zwrócił się do niej serdecznie.

- Pani Liso, chciałbym panią zapewnić, że bardzo pani współczujemy. Wiem, że rozmawiała już pani z wieloma osobami. Postaramy się jak najmniej wracać do niekoniecznych szczegółów. Jak dotąd nie ma pani zastrzeżeń?

Lisa utkwiła wzrok w kącie pokoju.

- Nie mam. Dziękuję.

- O ile mi wiadomo, dostała pani niezbędne środki zapobiegawcze, ale wolała nie zostawiać materiału o charakterze dowodu rzeczowego podczas badania w szpitalu. Woli też pani na razie nie podawać rysopisu napastnika. Zgadza się?

- Ani teraz, ani nigdy - uściśliła. Kręciła bez przerwy głową, jak gdyby ustawicznie powtarzała „nie, nie, nie”.

- Nie ma pani obowiązku mówić - zapewniłem ją. - Nie przyjechaliśmy, żeby wyciągać od pani informacje, których nie chce pani udzielić.

- Skoro już to ustaliliśmy - przejął pałeczkę Sampson - chciałbym przedstawić pani kilka naszych założeń. Po pierwsze, nie znała pani napastnika. Po drugie, czymś panią zastraszył, żeby nie próbowała go pani zidentyfikować ani o nim mówić. Pani Liso, czy może pani potwierdzić te założenia?

Nie odzywała się. Próbowałem coś wyczytać z wyrazu jej twarzy i mowy ciała, ale bez skutku. Nie odpowiedziała na pytanie Sampsona, spróbowałem zatem z innej beczki.

- Czy nie nasunęło się pani nic od poprzedniej rozmowy z oficerami śledczymi? Może chciałaby pani coś dodać?

- Nawet drobny szczegół mógłby nam pomóc w śledztwie - powiedział Sampson - i pozwolić na ujęcie gwałciciela.

- Nie chcę żadnego śledztwa w swojej sprawie - wybuchnęła. - Czy wybór nie należy do mnie?

- Niestety, nie - odparł Sampson najcichszym głosem, jaki u niego słyszałem.

- Dlaczego?

Pytanie zabrzmiało w ustach Lisy bardziej jak błaganie. Starannie dobierałem teraz słowa.

- Jesteśmy prawie pewni, że to, co się przydarzyło pani, nie było odosobnionym przypadkiem. Również inne kobiety.-

Wtedy coś w niej pękło. Z jej piersi wyrwał się szloch, całkiem się posypała. Skuliła się, zaczęła łkać, zasłaniając rękami usta.

- Przepraszam - wyjęczała. - Nie mogę. Bardzo mi przykro.

Do pokoju wbiegła Nancy Goodes. Widocznie podsłuchiwała pod drzwiami. Uklękła przed Lisa, objęła ją, zaczęła kojąco szeptać.

- Przepraszam - powtórzyła Lisa Brandt.

- Nie musisz przepraszać, kochanie. Nic się nie stało. Wyrzuć to z siebie - poradziła Nancy Goodes.

Sampson położył wizytówkę na stoliku do kawy.

- Nie musi nas pani odprowadzać - powiedział. Nancy, nie odwracając się od szlochającej przyjaciółki, odpowiedziała:

- Idźcie. I już nie wracajcie. Zostawcie Lisę w spokoju.

Rozdział 55

Rzeźnik miał zlecenie - dostał zadanie za sześciocyfrową zapłatę. Próbował za wszelką cenę nie myśleć o młodym Johnie Maggione i o katuszach, jakie chciał mu zadać. Obserwował starszego, elegancko ubranego pana z młodą dziewczyną uwieszoną jego ramienia. Z „cizią”, jak mawiano na nie dawniej tu, w Londynie.

Facet musiał mieć sześćdziesiątkę na karku, a dziewczyna najwyżej dwadzieścia pięć lat. Dziwna para. Przyciągająca uwagę, z czym może być problem.

Rzeźnik obserwował, jak czekają przed snobistycznym hotelem Claridges, aż służba podstawi mężczyźnie jego prywatny samochód. Podjechał tak samo jak poprzedniego wieczoru i potem znów o dziesiątej rano.

Jak dotąd para nie popełniła żadnych poważnych błędów. Brakowało mu punktu zaczepienia.

Szofer był jednocześnie ochroniarzem i robił wrażenie. Nie sposób mu było odmówić profesjonalizmu.

Pozostawał tylko jeden szkopuł - dziewczyna najwyraźniej nie życzyła sobie jego obecności. Już poprzedniego wieczoru próbowała, najwyraźniej bezskutecznie, namówić starszego pana, żeby zwolnił szofera, kiedy wybrali się na przyjęcie do Saatchi Gallery.

Ciekawe, jak jej pójdzie dzisiaj. Rzeźnik zaparkował w odległości kilku samochodów za lśniącym czarnym mercedesem CL65. Merc był szybki, miał ponad sześćset koni mechanicznych, których i tak nie można było wykorzystać na zatłoczonych ulicach Londynu.

Rzeźnik przyjął powrót do pracy z lekką paranoją, zresztą nie bez powodu, ale robotę załatwił mu przyzwoity kontakt z okolicy Bostonu. Ufał mu, przynajmniej dopóki trzymał go w szachu. No i przydałaby mu się sześciocyfrową wypłata.

Możliwy przełom nastąpił dopiero w Long Acre niedaleko stacji metra Covent Garden. Dziewczyna wyskoczyła na światłach z samochodu i ruszyła przed siebie, starszy pan podążył w jej ślady.

Michael Sullivan natychmiast się zatrzymał i najzwyczajniej porzucił samochód. W agencji wynajmu i tak go nie wytropią. Klasyczny ruch, na który nie poważy się większość osób, ale on miał większe zmartwienia na głowie niż porzucenie auta w centrum Londynu. Kto by się przejmował takimi błahostkami.

Uznał, że szofer-ochroniarz nie zostawi mercedesa za dwieście tysięcy dolarów, dlatego zyskał kilka minut, zanim tamten ich dogoni.

Na ulicach wokół placu Covent Garden roiło się od przechodniów. Wypatrzył głowy pary, która śmiała się, zapewne z „ucieczki” od swojego ochroniarza. Ruszył za nimi James Street. Rozmawiali beztrosko i się zaśmiewali.

Błąd, wielki błąd.

Zobaczył przed sobą ogromną halę handlową z przeszklonym dachem. Wokół grupy komediantów ulicznych przebranych za białe marmurowe posągi, którzy poruszali się tylko wtedy, kiedy ktoś im rzucił monetę, zebrał się tłum gapiów.

Wtem znalazł się tuż za śledzoną parą. Uznał, że to właściwy moment i strzelił z beretty z tłumikiem. Oddal dwa strzały w serce.

Dziewczyna osunęła się, jakby ktoś wyciągnął jej chodnik spod nóg.

Nie miał pojęcia, kim była, kto ją chciał zabić ani dlaczego. Zresztą w ogóle go to nie obchodziło.

- Zawał! Ktoś dostał zawału! - krzyknął, wypuścił z ręki pistolet, odwrócił się i zniknął w gęstniejącej ciżbie. Ruszył Neal Street, minął kilka pubów z wiktoriańskimi fasadami i znalazł swój porzucony samochód tam, gdzie go zostawił. Co za miła niespodzianka!

Bezpieczniej było przenocować w Londynie, a rano wróci samolotem do Waszyngtonu.

Łatwy zarobek jak zawsze, a w każdym razie przed fuszerką w Wenecji, którą musiał dopiero przetrawić.

Rozdział 56

Tamtego wieczoru po ostatniej sesji terapeutycznej umówiłem się z Johnem w siłowni Roxy’ego na mały sparring. Powoli budowałem sobie praktykę. Po raz pierwszy od ładnych kilku lat odczuwałem tylko radość i satysfakcję.

Coraz częściej myślałem nieśmiało o normalności, chociaż nie do końca rozumiałem, co się pod tym określeniem kryje.

- Łokcie przy sobie - wezwał mnie Sampson - bo ci rozwalę łeb.

Przyciągnąłem łokcie, lecz nie na wiele to się zdało.

Ten wielkolud zaskoczył mnie solidnym prawym prostym, który sprawił mi nieziemski ból. Zakołysałem się i nadziałem na jego otwartą dłoń, ale ręka zabolała mnie bardziej niż jego.

Niby ciągnąłem pojedynek, ale myślami błądziłem poza ringiem. Nie minęło dwadzieścia minut, kiedy podniosłem rękawice, bo czułem ból w ramionach.

- Techniczny nokaut - wycedziłem przez ochraniacz na szczękę. - Chodźmy się napić.

Skończyło się na czerwonym napoju energetycznym pitym z butelki na chodniku przed klubem Roxy’ego. Niezupełnie o to mi chodziło, ale mniejsza.

- Albo coraz lepiej mi idzie - zagaił Sampson - albo cała para dziś z ciebie uszła. I jak?

- Wcale nie idzie ci lepiej - uciąłem śmiertelnie poważnie.

- Wciąż myślisz o wczorajszym dniu, co?

Obaj czuliśmy się parszywie po trudnym przesłuchaniu Lisy Brandt. Warto cisnąć świadka, jeśli odnosi to jakiś skutek. Gorzej, jeśli człowiek ciśnie, a niczego się nie dowie.

- Żebyś wiedział - potwierdziłem.

Sampson osunął się po ścianie i usiadł obok mnie na chodniku.

- Alex, musisz przestać się zamartwiać.

- Fajne hasło - pochwaliłem.

- Sądziłem, że już zaczyna ci się dobrze układać - powiedział.

- Owszem - potwierdziłem. - W pracy dobrze, nawet lepiej, niż sądziłem.

- No to w czym problem? Klęska urodzaju? Co cię gryzie, stary?

Miałem na to dwie odpowiedzi, długą i krótką. Wybrałem krótką.

- Maria.

Chwycił w lot, o czym mówię i dlaczego.

- Wczorajszy dzień ci ją przypomniał?

- Aha. Dziwne, ale tak - powiedziałem. - Pamiętasz okres, w którym zginęła? Wtedy też rozpracowywała seryjnego gwałciciela. Przypominasz sobie?

Sampson zmrużył oczy.

- Rzeczywiście. Roztarłem obolałe pięści.

- Jakbym po raz drugi przeżywał rozłąkę. Dosłownie wszystko przypomina mi Marię. Wszystko przywołuje jej zabójstwo. Zupełnie jakbym się znalazł w czyśćcu. Nie mam pojęcia, co z tym zrobić.

Sampson czekał, aż skończę. Zwykle wie, kiedy powinien spuentować, a kiedy lepiej się zamknąć. Teraz nie miał nic więcej do dodania. Westchnąłem głęboko, wstaliśmy, ruszyliśmy przed siebie.

- Dowiedziałeś się czegoś nowego na temat zabójcy Marii? - spytałem. - Czy Giametti leciał z nami w kulki?

- Alex, odpuść już sobie, co?

- John, gdybym mógł, przecież bym odpuścił. Może to jest właśnie mój sposób.

Przez pół przecznicy wpatrywał się w swoje buty. W końcu odburknął:

- Jeżeli dowiem się czegoś na temat jej zabójcy, ciebie pierwszego powiadomię.

Rozdział 57

Odkąd Michael Sullivan skończył czternaście lub piętnaście lat, już nie pozwolił sobie srać na głowę. Cała rodzina wiedziała, że jego dziadek James ma broń i że trzymają w dolnej szufladzie komody w sypialni. Pewnego czerwcowego popołudnia, po końcu roku szkolnego, Sullivan włamał się do dziadka i ukradł mu pistolet.

Do wieczora krążył po okolicy z pistoletem zatkniętym za pasek, schowanym pod luźną koszulą. Nie musiał obnosić się z bronią przed nikim, ale spodobało mu się samo jej posiadanie, i to bardzo. Pistolet odmienił jego życie. Michael z twardego gówniarza zmienił się w niepokonanego.

Włóczył się do ósmej wieczorem, a potem mszył na Quentin Road do sklepu ojca. Na miejsce dotarł tuż przed zamknięciem.

Z radia w czyimś aucie nieopodal leciał znienawidzony przez niego kawałek Eltona Johna Crocodile Rock. Aż go korciło, żeby zastrzelić człowieka, który puszcza taki szajs.

Drzwi frontowe do sklepu mięsnego ojca były otwarte, a kiedy chłopak wkroczył do środka, ojciec nie podniósł nawet wzroku, chociaż musiał widzieć syna przechodzącego za oknem.

Pod drzwiami jak zwykle leżał stos egzemplarzy „Irish Echo”, panowały ład i porządek. Wszystko ładnie, pięknie, a jednocześnie taki pierdolnik.

- Czego chcesz? - warknął ojciec. Zamiatał szczotką ze skrobaczką, która służyła do usuwania tłuszczu z fug między kafelkami na podłodze. Sullivan nienawidził takiej harówy.

- Możemy pogadać? - spytał ojca.

- Pieprz się. Zarabiam na życie.

- Coś podobnego! Zarabiasz sprzątaniem podłogi? I po tych słowach błyskawicznie wyprowadził cios. Wtedy po raz pierwszy uderzył ojca - pistoletem - w skroń nad prawym okiem. Następnie wymierzył drugą fangę w nos, aż rosły mężczyzna padł w trociny i w obrzynki mięsa. Zaczął jęczeć oraz pluć trocinami i szczeciną.

- Widzisz, jak mogę cię skrzywdzić? - Michael Sullivan pochylił się nad leżącym na podłodze ojcem. - Pamiętasz tę kwestię, Kevin? Bo ja tak. Do końca życia nie zapomnę.

- Nie mów do mnie po imieniu, ty śmieciu. Ponownie uderzył ojca kolbą pistolem. Następnie kopnął w jądra, aż ten zawył z bólu.

Sullivan rozejrzał się z bezbrzeżną pogardą po sklepie. Kopnął stragan z chlebem sodowym McNamary, żeby się wyładować. Następnie przyłożył ojcu pistolet do głowy i odciągnął kurek.

- Błagam - jęknął ojciec, robiąc wielkie oczy ze strachu i trwogi, bo raptem pojął, na kogo wyrósł jego syn. - Nie, Michael, nie rób tego.

Sullivan pociągnął za spust... rozległ się głośny szczęk metalu o metal.

Lecz nie ogłuszający wybuch. Nie padł strzał, od którego rozprysnąłby się mózg. Zapadła cisza jak w kościele.

- Jeszcze nie teraz - powiedział ojcu. - Ale pewnego pięknego dnia, kiedy najmniej będziesz się spodziewał i nie będziesz chciał umrzeć, zabiję cię. A przygotuj się na ciężką śmierć, Kevin. Możesz zapomnieć o takiej pukawce.

Po tych słowach wyszedł i zyskał miano Rzeźnika ze Sligo. W osiemnastym roku życia, trzy dni przed Bożym Narodzeniem, wrócił i zabił ojca. Zgodnie z obietnicą nie zastrzelił go, lecz zabił nożem do oddzielania kości. Na pamiątkę pstryknął kilka zdjęć polaroidem.

Rozdział 58

Michael Sullivan, wychodząc na dwór w Marylandzie, gdzie teraz mieszkał, zarzucił na ramię kij baseballowy. Nie byle jaki, bo markowy, firmy Louisville Slugger, a dokładnie kij drużyny Yankees 1986. Pal diabli wartość kolekcjonerską, miał zamiar wykorzystać ten solidny kawał jesionu.

- Dobra - zawołał Sullivan w stronę górki miotacza. - Sprawdzimy, co jesteś wart, bohaterze. Już się trzęsę na twój widok. Zobaczymy, czym mnie dziś uraczysz.

Trudno było uwierzyć, że Mike junior tak bardzo wyrósł i stać go na tak płynny, dobry zamach przed narzutem. Robił też mistrzowskie zwody. Sullivan rozpoznawał je, bo sam nauczył chłopaka tej sztuczki.

Nie miał jednak zamiaru stosować wobec najstarszego syna taryfy ulgowej. Chłopak gotów by się obrazić. Wytrzymał narzut o cenny ułamek sekundy, po czym wziął silny zamach i rąbnął z satysfakcjonującym trzaskiem pałki. Wyobraził sobie, że piłka to głowa młodego Johna Maggione.

- Poooszła! - ryknął. Ruszył pędem w obieg dla zabawy, tymczasem jego najmłodszy syn Seamus zaczął przełazić przez łańcuch wokół boiska, żeby odzyskać piłkę, która umożliwiła obiegnięcie wszystkich baz.

- Fajny rzut, tato! - odkrzyknął, podnosząc zdradziecką piłkę z miejsca, gdzie upadła.

- Tato, powinniśmy już iść. - Jego średni syn, Jimmy, już zdjął rękawicę i maskę łapacza. - Pamiętasz, że wyjeżdżamy z domu wpół do siódmej?

Podniecenie ojca udzieliło się Jimmy’emu. Sullivan kupił im bilety na koncert Vertigo Tour zespołu U2 w sali Ist Mariner Arena w Baltimore. Zapowiadał się kapitalny wieczór, jedyna okazja rodzinna, jaką potrafił znieść.

W drodze na koncert śpiewał do wtóru radia, aż chłopcy zaczęli utyskiwać i wyśmiewać go z tylnego siedzenia.

- Sami słyszycie - powiedziała Caitlin. - Wasz tata uważa się za drugiego Bono, a śpiewa raczej jak... Ringo Starr?

- Matka po prostu mi zazdrości - skomentował Sullivan ze śmiechem. - W waszych i moich żyłach płynie prawdziwa irlandzka krew. A w jej tylko sycylijska.

- W takim razie mam jedno pytanie, jaką kuchnię wolicie, irlandzką czy włoską? I po sprawie.

Chłopcy zanieśli się śmiechem, przybili mamie piątkę.

- Mamo, a co tam leży? - zapytał Seamus.

Caitlin spojrzała i wyciągnęła z przedniego siedzenia mały, srebrny telefon komórkowy z klapką. Na jego widok Sullivanowi aż coś podjechało do gardła.

Komórka należała do Benny’ego Fontany. Sullivan zabrał ją Benny’emu pamiętnego wieczoru, kiedy go odwiedził, i od tamtej pory jej szukał. I co tu mówić o błędach!

A błędy mogą człowieka zabić.

Nic jednak nie dał po sobie poznać.

- To musi być telefon Steve’a Bowena - skłamał.

- Czyj? - spytała Caitlin.

- Steve’a Bowena. Mojego klienta. Odwoziłem go na lotnisko, kiedy bawił w Waszyngtonie.

Caitlin zrobiła zdziwioną minę.

- Ciekawe, dlaczego nie próbował go odzyskać? Bo nie istnieje.

- Pewnie dlatego, że wyjechał do Londynu - improwizował dalej Sullivan. - Włóż do schowka.

Kiedy już miał w ręku ten telefon, wiedział, co zamierza z nim zrobić. Nie mógł się wprost doczekać. Dowiózł rodzinę jak najbliżej sali koncertowej, zatrzymał się przy krawężniku.

- Z dostawą na miejsce. Pozwolicie, że zaparkuję powóz i spotkamy się w środku.

Szybko znalazł parking z wolnymi miejscami. Wjechał na górną kondygnację, żeby mieć zapewniony spokój i dobry sygnał. Pożądany numer znajdował się w książce adresowej telefonu. Wybrał go. Powinno się udać. Byle tylko skurwiel odebrał.

I byle miał w telefonie prezentację numeru. Młody John Maggione odebrał osobiście.

- Kto mówi? - spytał już od początku wytrącony z równowagi.

Bingo! Synalek. Znienawidzili się, odkąd stary Maggione zlecił Sullivanowi kilka robót.

- Zgadnij, Młody.

- Nie mam, kurwa, pojęcia. Skąd znasz mój numer? Kimkolwiek jesteś, już nie żyjesz.

- Czyli coś nas łączy.

Sullivanowi podskoczyła adrenalina. Nic go teraz nie mogło powstrzymać. Nie miał sobie równych, kiedy wyznaczył cel i dążył do jego realizacji.

- Zgadza się, Młody. Myśliwy staje się zwierzyną. Michael Sullivan z tej strony. Pamiętasz mnie? I wiesz co? Jesteś następny na mojej liście.

- Rzeźnik? To ty, śmieciu? I tak miałem cię zabić, ale teraz każę ci zapłacić za to, co zrobiłeś Benny’emu. Pokiereszuję cię na cacy, ty palancie.

- Co zrobiłem Benny’emu, to pryszcz w porównaniu z tym, co zrobię tobie. Przepiłuję cię na pół rzeźnicką piłą. Jedną połowę wyślę twojej matce, drugą żonie. Zmuszę Connie, żeby obejrzała resztki twoich zwłok, zanim przelecę ją na oczach twoich dzieci. I co ty na to?

Maggione wybuchnął.

- Już po tobie! Po tobie, jak amen w pacierzu! A wraz z tobą zginie wszystko, co w życiu kochałeś. Idę po ciebie, Sullivan.

- Aha, zapisz sobie numer.

Zatrzasnął telefon, spojrzał na zegarek. Dobrze mu zrobiła ta rozmowa z Maggione. Za dziesięć ósma. Nawet nie spóźni się na pierwszy numer U2.

Rozdział 59

Właśnie skończyłem ostatnią tego dnia sesję i przeglądałem stare akta sprawy Marii, gdy ktoś raptem zapukał do drzwi gabinetu. Ciekawe kto?

Otworzyłem. W korytarzu stał Sampson.

Pod pachą trzymał karton piwa Corona, śmiesznie mały w porównaniu z jego potężną sylwetką. Coś się szykowało.

- Wybacz - powiedziałem - ale nie toleruję picia w pracy.

- Jasne. Rozumiem. W takim razie zmywam się wraz ze swoimi wyimaginowanymi przyjaciółmi.

- Widzę jednak, że bardzo ci jest potrzebna terapia, dlatego zrobię dla ciebie wyjątek.

Kiedy go wpuściłem, podał mi zimne piwo. Naprawdę coś musiało być na rzeczy. Sampson nigdy wcześniej nie odwiedził mnie w gabinecie.

- Ładnie się urządziłeś - pochwalił. - Ale chyba jestem ci winien paprotkę czy coś w tym stylu.

- Błagam, tylko nie obdaruj mnie przypadkiem jakimś obrazem.

Po upływie pół minuty z odtwarzacza CD lecieli wybrani przez niego Commodorsi, a on sam rozwalił się na kozetce. Pod jego cielskiem wyglądała bardziej jak fotel.

Zanim zdążyłem otworzyć usta, zaskoczył mnie.

- Znasz Kim Stafford? Łyknąłem piwa, żeby zatuszować swoją reakcję. Kim była moją ostatnią pacjentką tego dnia. Widocznie Sampson spotkał ją, kiedy wychodziła, ale nie miałem pojęcia, skąd ją zna.

- Dlaczego pytasz?

- Bo jestem oficerem śledczym... a właśnie ją widziałem pod twoimi drzwiami. Trudno jej nie zauważyć. To dziewczyna Jasona Stemple’a.

- Jasona Stemple’a?

Powiedział to tak, jakbym koniecznie powinien go znać. Nawet poniekąd znałem, tyle że nie z nazwiska.

Ucieszyłem się, że Kim wróciła na kolejne sesje, ale za nic nie chciała mi zdradzić tożsamości narzeczonego, chociaż przemoc w jej domu wyraźnie się nasiliła.

- Pracuje w szóstym komisariacie - dodał Sampson. - Chyba wstąpił do służby już po twoim odejściu.

- W szóstym komisariacie? Chcesz powiedzieć, że jest gliną?

- Owszem. Chociaż nie zazdroszczę mu tego rewiru. Ostatnio bywa tam gorąco.

Myśli zakłębiły mi się pod czaszką, aż mnie zemdliło. Jason Stemple jest gliniarzem?

- Jak moja sprawa z Georgetown? - zapytałem, chyba żeby zmienić temat.

- Nic nowego - odparł, podchwytując nowy wątek. - Przepytałem trzy z czterech znanych ofiar i nadal tkwię w martwym punkcie.

- Żadna nie zeznaje? Po takich przeżyciach? Aż trudno uwierzyć. Co o tym sądzisz, John?

- No właśnie. Kobieta, którą dziś przesłuchiwałem, jest kapitanem w wojsku. Przyznała, że gwałciciel groził jej rodzinie. Ale sprawiała wrażenie, jakby mówiąc to, i tak za wiele już powiedziała.

Dopiliśmy piwo w milczeniu. Myślałem na przemian o sprawie Sampsona oraz o Kim Stafford i jej narzeczonym policjancie.

Sampson dopił resztkę corony, wyprostował się w krześle, podał mi następne piwo.

- Czeka mnie jeszcze jedno przesłuchanie - - powiedział. - Zgwałconej adwokatki. Kolejna szansa na jakiś przełom.

No tak, zaczyna się.

- W poniedziałek po południu?

Okręciłem się na krześle, żeby sprawdzić w swoim terminarzu. Leżał otwarty.

- Cholera, zarobiony jestem.

Otworzyłem drugie piwo. Przez drewniane żaluzje wpadł długi promień światła. Spojrzałem na Sampsona, który przyglądał mi się intensywnie. „Człowiek Góra”, jak nazywałem go czasami w myślach. Albo „Podwójny John”.

- W poniedziałek o której? - zapytałem w końcu.

- O trzeciej. Wstąpię po ciebie, złotko. - Stuknął się ze mną butelką. - Niepotrzebnie wydałem przez ciebie siedem dolców.

- Jak to?

- Bo kupiłem tuzin piw - wyjaśnił. - Kupiłbym sześciopak, gdybym sądził, że pójdzie mi tak łatwo.

Rozdział 60

Poniedziałek, trzecia po południu. Nie powinienem tu być, ale jestem.

O ile zdążyłem się zorientować, kancelaria prawna Smith, Curtis i Brennan specjalizowała się w dziedziczonych fortunach. Luksusowa poczekalnia wykładana boazerią z egzemplarzami pism „Golf Digest”, „Town & Country” i „Forbes” na stolikach świadczyła dobitnie o tym, że klienci tej kancelarii nie pochodzą z mojej dzielnicy.

Mena Sunderland była tu młodszą wspólniczką, a zarazem trzecią pod względem chronologii znaną nam ofiarą seryjnego gwałtu. Zupełnie jakby wtopiła się w swój gabinet. Miała na sobie szary elegancki kostium i biła od niego pełna wdzięku powściągliwość, którą przypisuje się wychowaniu na Południu. Kobieta zaprowadziła nas do małej sali konferencyjnej. Zanim przystąpiła do rozmowy, zaciągnęła na przeszklonej ścianie drewniane wertikale.

- Obawiam się, że tracą panowie czas - powiedziała. - Nie mam nic nowego do dodania. Już mówiłam tamtemu panu inspektorowi. I to kilka razy.

Sampson podsunął jej kartkę.

- Ciekawe, czy to pani pomoże.

- Co to takiego?

- Szkic oświadczenia prasowego. Jeżeli jakakolwiek informacja ujrzy przedwcześnie światło dzienne, to koniec.

Przeglądała oświadczenie, a ja tłumaczyłem:

- Śledztwo wchodzi zatem w agresywną fazę, skoro żadna ze znanych ofiar nie chce pomóc w rozpoznaniu sprawcy ani zeznawać przeciwko niemu.

- Naprawdę? - zainteresowała się, podnosząc wzrok znad biurka.

Sampson już chciał odpowiedzieć, ale nagle coś mnie tknęło, dlatego mu przerwałem. Rozkasłałem się. Sposób cokolwiek niezręczny, ale zdał egzamin.

- Przepraszam, czy mógłbym prosić o szklankę wody? - spytałem Menę Sunderland.

Kiedy wyszła, zwróciłem się do Sampsona.

- Lepiej jej nie mówić, że wszystko zależy od niej.

- Dobra, chyba masz rację. - Sampson pokiwał głową i dodał: - Ale jeżeli zapyta...

- Zostaw to mnie. Mam co do niej pewne przeczucie - wtrąciłem.

Takim słynnym „przeczuciom” w dużej mierze zawdzięczałem swoją reputację, co nieznaczyło, że Sampson musi w nie wierzyć. Gdyby sytuacja pozwalała na dłuższą dyskusję, miałbym zmartwienie, ale po chwili Mena Sunderland wróciła. Przyniosła dwie butelki wody artezyjskiej Fiji i dwie szklanki. Nawet zdobyła się na uśmiech.

Pijąc wodę, zauważyłem, że Sampson usiadł głębiej w krześle. Dał mi znak, że mam przejąć inicjatywę.

- Pani Meno - powiedziałem - chcielibyśmy ustalić kompromis. Między tym, o czym pani może nam swobodnie opowiedzieć, a tym, czego chcemy się dowiedzieć.

- To znaczy? - spytała.

- To znaczy, że nie musimy koniecznie mieć rysopisu człowieka, żeby go złapać.

Jej milczenie przyjąłem za zielone światło, chociaż na razie niepewne.

- Chciałbym pani zadać kilka pytań. Wszystkie wymagają odpowiedzi „tak” lub „nie”. Proszę odpowiedzieć jednym słowem albo potrząsnąć tylko głową. Jeżeli którekolwiek z pytań wyda się pani niezręczne, może je pani pominąć.

Lekki uśmiech zaigrał na jej ustach. Wiedziała, że obrałem najłatwiejszy sposób. Ale chciałem jej zapewnić jak najdalej idący komfort psychiczny.

Założyła długi kosmyk blond włosów za ucho.

- Proszę bardzo. Spróbujmy.

- Czy owego wieczoru podczas napadu sprawca posłużył się konkretnymi groźbami, żeby nie mówiła pani nic po jego odejściu?

Najpierw pokiwała tylko głową, lecz natychmiast zwerbalizowała odpowiedź.

- Tak.

Raptem wróciła mi nadzieja.

- Groził innym osobom z pani kręgu? Krewnym, przyjaciołom, bliskim?

- Tak

- Czy kontaktował się z panią od tamtej pory? Albo dawał o sobie znać?

- Nie. Raz mi się zdawało, że widziałam go na ulicy. Ale to chyba nie był on.

- Czy wyrażał swoje groźby pozawerbalnie? Czy użył czegoś jeszcze, żeby zapewnić sobie milczenie z pani strony?

- Tak.

Najwyraźniej wpadłem na właściwy trop. Mena Sunderland wbiła na chwilę wzrok w kolana, lecz zaraz podniosła go na mnie. Napięcie w jej twarzy ustąpiło miejsca determinacji.

- Bardzo panią proszę, to bardzo ważne.

- Zabrał mi mój komputer kieszonkowy BlackBerry - powiedziała. Urwała na chwilę, ale podjęła wątek. - Miałam w nim wszystkie informacje osobiste. Adresy, namiary. Moich znajomych, rodziny w Westchester.

- Rozumiem.

Istotnie rozumiałem. Pasowało co do joty do mojego wstępnego profilu zwyrodnialca.

Policzyłem w myślach do dziesięciu. Kiedy doszedłem do ośmiu, Mena odezwała się ponownie.

- Pokazał mi zdjęcia - powiedziała.

- Słucham? Jakie zdjęcia?

- Fotografie zabitych przez siebie osób. W każdym razie tak mówił. Zabitych i... - Znowu urwała, po czym z wyraźnym trudem dokończyła. - Okaleczonych. Chwalił się, że używał pił rzeźniczych, skalpeli chirurgicznych.

- Pani Meno, czy może mi pani opowiedzieć o tych zdjęciach?

- Kazał mi obejrzeć cały plik, ale pamiętam tylko pierwsze. W życiu nie widziałam nic gorszego.

Widziałem, że wrócił do niej obraz horroru, bo oczy jej zaszły mgłą. Zmobilizowała się jednak i przemówiła.

- Miała ręce... - zaczęła mówić, ale urwała.

- Jakie miała ręce, Meno?

- Odrąbane. Obie. Ale na tym zdjęciu jeszcze żyła. Widać było, że krzyczy. - Jej głos przeszedł w szept. Od razu wyczułem, że zbliżamy się do granicy ryzyka. - Mówił o niej Beverly. Jakby byli zaprzyjaźnieni.

- Dobrze - powiedziałem cicho. - Możemy przestać, jeśli pani woli.

- Chciałabym przerwać - przyznała. - Ale jeszcze jedno.

- Słucham.

- Ten skalpel, którym wtedy wywijał... była już na nim czyjaś krew.

Rozdział 61

Ogromny krok naprzód, a zarazem fatalna wiadomość. W każdym razie mogła się taką okazać.

Jeżeli Mena Sunderland się nie myliła - bo dlaczego miałaby się mylić? - nie szukaliśmy już tylko seryjnego gwałciciela, lecz seryjnego zabójcy. Nagle przypomniało mi się zabójstwo Marii i tamten seryjny gwałt. Usiłowałem wyrzucić Marię z głowy, żeby zajmować się jedną sprawą naraz.

Z pamięci zapisałem wszystko zaraz po przesłuchaniu Meny, kiedy Sampson odwoził mnie do domu. On sporządzał notatki na bieżąco, ale czasem przelewanie takich informacji na papier pomaga mi uporządkować w myślach sprawę.

Sylwetka gwałciciela rysowała mi się coraz wyraźniej. Zaufanie od pierwszego wrażenia - chyba właśnie na nim opiera się bestseller Błysk! Potęga przeczucia Malcolma Gladwella. Opisane przez Menę fotografie, upiorne pamiątki, często się oczywiście przewijały u seryjnych sprawców. Zdjęcia podnosiły przestępcę na duchu, kiedy wpadał w depresję. A podczas kolejnych przerażających akcji gwałciciel używał tych pamiątek, żeby wywoływać paraliżujący strach u swoich ofiar.

Kiedy jechaliśmy przez Southeast, w końcu Sampson przerwał milczenie.

- Alex, chciałbym oficjalnie cię prosić o zajęcie się tą sprawą - zaproponował. - Włącz się. Przystąp ze mną do pracy. Możesz wejść jako konsultant albo pod dowolną nazwą.

- Sądziłem, że się zirytujesz, bo przejąłem inicjatywę - powiedziałem, taksując go wzrokiem.

Wzruszył ramionami.

- Coś ty! Nie podważam wyników. Zresztą i tak już się włączyłeś. Równie dobrze mógłbyś coś zarobić. Nie wywiniesz się tak łatwo z tego, nawet gdybyś chciał.

Pokiwałem głową, zasępiłem się, ale tylko dlatego, że miał rację. Już rozdzwonił mi się w głowie znajomy alarm ostrzegawczy. Wciąż bezwiednie krążyłem myślami wokół tej sprawy. Właśnie takie podejście przyniosło mi sukces w zawodzie, ale też przesądzało o mojej nieumiejętności nieangażowania się w śledztwo.

- I co ja powiem Nanie? - zapytałem, bo nie umiałem chyba jaśniej wyrazić zgody.

- Powiedz, że ta sprawa nie może się bez ciebie obejść. Że Sampson nie może się bez ciebie obyć. - Skręcił w Fifth Street, naszym oczom ukazał się mój dom. - Szybko coś wymyśl, bo Nana natychmiast wyczuje pismo nosem. Zobaczy to w twoich oczach.

- Wejdziesz?

- Nie dam się w to wrobić.

Zostawił samochód na biegu, kiedy zatrzymał się pod domem.

- No to idę - powiedziałem. - Życz mi powodzenia z Naną.

- Oj, stary, nikt nie twierdził, że praca w policji nie jest najeżona niebezpieczeństwami.

Rozdział 62

Tego wieczoru pracowałem nad sprawą w gabinecie na strychu. W końcu jednak praca mnie znużyła.

Zszedłem na dół, wziąłem klucze. Ostatnio często wyskakiwałem na nocne przejażdżki swoim nowym mercedesem. Prowadziło się go jak marzenie, a siedziało wygodniej niż w naszych fotelach w salonie. Wystarczyło włączyć CD, rozsiąść się wygodnie i odprężyć. Coś cudownego!

Kiedy w końcu położyłem się do łóżka, wróciłem w myślach do nadal odwiedzanego przeze mnie raz na jakiś czas sanktuarium pamięci, mianowicie do naszego miesiąca miodowego z Marią. Spędziłem wtedy chyba najlepsze dziesięć dni swojego życia. Wszystko stanęło mi przed oczami jak żywe.

Słońce zachodzi tuż pod palmami za błękitną linię horyzontu widocznego z balkonu naszego hotelu. Puste miejsce w łóżku obok mnie jest jeszcze ciepłe, bo przed chwilą leżała tu Maria.

Stoi teraz przed lustrem.

Jest piękna.

Ma na sobie tylko moją koszulę, rozpiętą z przodu, szykuje się do obiadu.

Zawsze narzeka, że ma za chude nogi, ale mnie się wydają długie i samotne. Podniecam się na ich widok... i na widok jej całej w lustrze.

Patrzę, jak spina z tyłu klamrą lśniące czarne włosy. Odsłania długą szyję. Boże, jak ja ją uwielbiam.

- Zrób tak jeszcze raz - proszę. Powtarza gest bez słowa.

Kiedy przekrzywia głowę, żeby zapiąć kolczyk, spotykamy się w lustrze spojrzeniami.

- Kocham cię, Alex. - Odwraca się do mnie. - Nikt nigdy nie będzie cię tak kochał jak ja.

W tym zwarciu spojrzeń wydaje misie, że widzę, co Maria czuje. Że czujemy się oboje niesłychanie blisko. Wyciągam rękę w jej stronę i mówię...

Rozdział 63

Coś ze szczerego serca.

Ale nie mogłem sobie przypomnieć, co to było.

Usiadłem, sam w łóżku, wyrwany z tego miejsca pół we śnie, pół na jawie. Moja pamięć potknęła się o białą plamę, jakby trafiła na dziurę w ziemi, której tam przedtem nie było.

Szczegóły naszej podróży poślubnej na Barbados zawsze pamiętałem bardzo wyraźnie. Dlaczego teraz nie mogłem sobie przypomnieć, co odpowiedziałem Marii?

Zegar obok mnie wskazywał piętnaście po drugiej.

Całkiem się rozbudziłem.

Błagam cię, Boże, nie mam nic więcej. Tylko te wspomnienia mi zostały. Nie odbieraj mi ich. Zapaliłem światło.

Nie chciałem za nic w świecie zostać teraz w łóżku. Wyszedłem na korytarz, rozważając, czy nie zejść na dół i nie pograć na fortepianie.

U szczytu schodów przystanąłem z ręką na poręczy. Zatrzymał mnie cichy, chrapliwy oddech Alego.

Stanąłem na progu pokoju swojego synka i przyglądałem się śpiącemu.

Wyglądał jak mały tłumoczek zakryty kołdrą, wystawała tylko bosa stopa. Jego posapujący oddech przypominał ciche chrapanie.

Lampka nocna z postaciami z kreskówki Blues Clues oświetlała mu twarz. Brwi miał ściągnięte, jakby tonął w myślach, zupełnie jak ja, kiedy wpadnę w zadumę.

Kiedy wszedłem pod kołdrę, wtulił się do mnie, włożył głowę w zagłębienie mojej ręki.

- Cześć, tato - powiedział, na wpół rozbudzony.

- Cześć, kochanie - odparłem szeptem. - Śpij.

- Miałeś zły sen?

Uśmiechnąłem się. Ileż to razy ja zadałem mu to pytanie? Teraz wróciło do mnie niczym okruch mnie samego.

Używał moich sformułowań. Odwzajemniłem mu się słowami Marii.

- Kocham cię, Ali. Nikt nigdy nie będzie cię tak kochał jak ja.

Zastygł w bezruchu, chyba od razu zasnął. Leżałem z ręką na jego ramieniu, dopóki jego oddech nie wpadł w poprzedni kojący rytm. A ja znów wróciłem myślami do Marii.

Rozdział 64

Zawsze najsilniejsze wspomnienia o ojcu nachodziły Michaela Sullivana w obecności jego synów. Oślepiająco biały sklep rzeźniczy, chłodnia na zapleczu, handlarz, który przychodził co tydzień po msze, zapachy irlandzkiego sera carigaline i kaszanki.

- Dawaj, dawaj - usłyszał Sullivan, co natychmiast przeniosło go w teraźniejszość. Na boisko baseballowe w pobliżu jego domu w Marylandzie.

Po chwili rozległ się okrzyk:

- Ten koleś nie umie rzucać! To fajtłapa! Zakuty łeb!

Seamus i Jimmy uwielbiali takie komentarze podczas rodzinnych meczów baseballowych. Michael junior grał natomiast w skupieniu. Sullivan dojrzał koncentrację w przenikliwie niebieskich oczach najstarszego syna. Chciał za wszelką cenę wyautować staruszka po trzech nieudanych próbach.

Jego syn zebrał się w sobie i splunął. Ostry, podkręcony curveball, a może i mocny fastball. Sullivan, wykonawszy rzut, wypuścił powietrze, po czym usłyszał plask, kiedy piłka za jego plecami pacnęła w rękawicę łapacza, czyli Jimmy’ego. Sukinsyn nieźle podgrzał atmosferę!

Nad pustym boiskiem Amerykańskiej Ligi Młodzieżowej, na którym trenowali, rozpętało się istne pandemonium. Łapacz Jimmy obiegł ojca, chwytając piłkę w powietrzu.

Tylko Michael junior zachował zimną krew. Pozwolił sobie na lekki uśmiech, ale nie opuścił górki miotacza, nie wiwatował z braćmi.

Tylko spojrzał spode łba na staruszka, którego nigdy przedtem nie wyautował po trzech nieudanych strike’ach.

Spuścił głowę, ponownie gotów do zamachu... ale zastygł w bezruchu.

- Co to jest? - spytał, podnosząc wzrok na ojca. Sullivan spojrzał w dół i zobaczył, że coś sunie do góry, w stronę jego torsu. Czerwona plamka światła laserowego. Padł na ziemię obok bazy domowej.

Rozdział 65

Zabytkowy kij Louisville Slugger pękł mu w ręce, zanim upadł na ziemię. Sullivan usłyszał metaliczny szczęk pocisku, który odbił się od backstopu. Ktoś do niego strzelał! Ludzie Maggione? Któżby inny?

- Chłopcy, do boksu! Biegiem, biegiem! - krzyknął.

Synom nie trzeba było tego powtarzać. Michael junior chwycił młodszego brata za rękę. Wszyscy trzej pędzili do kryjówki; te skurczybyki miały tyle pary w nogach, jakby ukradły komuś portfel.

Rzeźnik biegł co tchu w przeciwnym kierunku, bo chciał odciągnąć ogień jak najdalej od synów.

Poza tym broń zostawił w aucie!

Jego opancerzony humvee stał zaparkowany co najmniej pięćdziesiąt metrów dalej. Sullivan puścił się możliwie najkrótszą drogą, żeby tam dobiec. Kolejna kula dosłownie gwizdnęła mu koło brody.

Strzały padały z lasu na lewo od boiska, z dala od drogi. Ale Sullivan się nie rozglądał, bo uznał, że na to nie pora.

Dobiegł do samochodu, otworzył drzwi od strony pasażera, dał nura do środka. Zaraz potem usłyszał wybuch rozpryskującego się szkła.

Trzymał się nisko, twarz wtulił w dywanik podłogowy, sięgnął pod siedzenie kierowcy.

Schowana tam beretta świadczyła o złamaniu obietnicy złożonej Caitlin. Dopiero kiedy włożył magazynek, odważył się wychylić głowę.

Z lasu wyszło dwóch mężczyzn, ani chybi cwaniaczki Maggione. Musieli dostać zlecenie, żeby go zabić, a może i jego dzieci.

Otworzył drzwi od strony kierowcy, rzucił się na żwir. Odważył się na spojrzenie pod samochodem, zobaczył parę nóg sunących w jego stronę przyczajonym biegiem.

Nie miał czasu dobrze się zastanowić ani niczego zaplanować. Strzelił dwa razy pod podwoziem. Człowiek Maggione zawył, kiedy nad kostką wykwitła mu czerwona plama.

Padł ciężko na ziemię, a Rzeźnik powtórzył strzał w podwójnie zdumioną twarz menela. Ze strony tego świńskiego pomiotu już nie padł strzał, ani jedno słowo więcej, nie przemknęła żadna myśl. Ale to najmniejsze zmartwienie.

- Tato, tato, ratunku!

W chrapliwym głosie Mike’a, który wzywał go z drugiej strony parku, brzmiała trwoga.

Sullivan zerwał się i zobaczył, że drugi napastnik kieruje się do boksu dla zawodników znajdującego się może siedemdziesiąt metrów dalej. Podniósł pistolet, ale zawahał się, bo wiedział, że musiałby strzelać w stronę synów.

Wskoczył do samochodu i wrzucił bieg.

Rozdział 66

Wcisnął gaz do dechy, jakby od tego zależało życie jego synów. I chyba się nie mylił. Maggione należał do tchórzy gotowych człowiekowi zabić całą rodzinę. Wystawił przez okno berettę, próbując namierzyć drania. Może spudłować o włos. Trudno ocenić szanse. Ryzyk-fizyk!

Napastnik pędził sprintem przez pole, naprawdę wyciągał nogi. Sullivan zgadywał, że za młodu musiał być nie lada wyczynowcem. Chyba nawet nie tak dawno temu.

Michael junior patrzył ze schodków prowadzących w dół do boksu dla zawodników. Umiał trzeźwo myśleć, chociaż niekoniecznie musiało mu się to w tej sytuacji przydać.

- Michael, kryj się! - krzyknął ojciec. - Kryj się, i to zaraz! Napastnik wiedział, że Sullivan depcze mu po piętach.

W końcu stanął i odwrócił się, żeby oddać strzał. Błąd!

Może go kosztować życie.

Wybałuszył oczy, tuż zanim grill samochodu trafił go w pierś z prędkością co najmniej osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Pojazd nie zwolnił, dopóki nie przejechał napastnika, a potem nie wbił go w łańcuch boksu.

- Chłopcy, wszystko w porządku?! - zawołał Sullivan, nie odrywając wzroku od wroga, który nie ruszał się i wyglądał, jakby go trzeba było zeskrobywać z płotu.

- U nas dobrze, tato - powiedział Michael junior drżącym głosem, chociaż panował nad emocjami.

Sullivan obszedł wóz, żeby zobaczyć tego łajdaka lub raczej to, co z niego zostało. Tylko dlatego trzymał się na nogach, że uwiązł w swoistej żelaznej pułapce. Jedynie głowa kiwała mu się leniwie na bok. Zupełnie jakby rozglądał się wokół jednym z dwojga oczu niezalanym krwią.

Sullivan podniósł z ziemi drzazgi Louisville Sluggera.

Wziął zamach raz i drugi, a potem znów i znów, punktując każde uderzenie jednym wykrzyczanym słowem.

- Raz.

- Na.

- Zawsze.

- Odpierdol.

- Się.

- Od.

- Mojej.

- Rodziny!

Przy ostatnim uderzeniu Sullivan rozpędził się i chybił. W uwięzionym napastniku pozostawił wielki krater. Od razu przypomniał sobie, gdzie się znajduje.

Wskoczył do wozu i cofnął w stronę chłopców, którzy stali i patrzyli jak gromada upiorów na czyimś pogrzebie. Kiedy wsiedli do środka, żaden się nie odezwał, lecz też nie zapłakał.

- Nie bójcie się, chłopcy - uspokoił ich. - - Już po wszystkim. Załatwię sprawę, jak trzeba. Słyszycie? Przysięgam na oczy mojej matki nieboszczki!

I z pewnością dotrzyma słowa. Skoro podnieśli rękę na Rzeźnika i jego rodzinę, spotka ich z jego strony zemsta. Mafię.

I młodego Johna Maggione.

Rozdział 67

Na kolejną sesję Kim Stafford przyszła w okularach przeciwsłonecznych. Wyglądała jak uciekinierka. Omal nie zemdlałem. Poraziła mnie świadomość, że w tej sprawie zachodzi konflikt interesów moich dwóch zawodowych światów.

Odkąd dowiedziałem się, kim jest narzeczony Kim, trudniej mi było uszanować jej prośbę o pełną dyskrecję. Za wszelką cenę chciałem stawić czoło temu parszywcowi.

- Kim - zapytałem w pewnej chwili na początku sesji - czy Sam trzyma w domu broń?

Umówiliśmy się, że będziemy używali imienia Sam podczas naszych sesji. Było to również imię buldoga, który pogryzł Kim we wczesnym dzieciństwie.

- Tak, trzyma pistolet w szafce nocnej - potwierdziła. Usiłowałem nie okazywać swojego przejęcia, ale natychmiast w głowie zadzwonił mi głośno sygnał alarmowy.

- Czy kiedykolwiek celował w ciebie albo groził, że go użyje?

- Tylko raz - powiedziała, skubiąc spódnicę. - Już dość dawno temu. Gdybym sądziła, że mówi poważnie, na pewno bym go rzuciła.

- Kim, chciałbym omówić z tobą plan kryzysowy.

- Jak to?

- Musimy ustalić środki zapobiegawcze - wyjaśniłem. - powinnaś odłożyć pieniądze, zawsze mieć spakowaną walizkę, przemyśleć, dokąd możesz się udać w awaryjnej sytuacji, gdybyś była zmuszona nagle uciekać.

Właściwie nie wiem, dlaczego akurat wtedy zdjęła okulary, ale najwyraźniej postanowiła pokazać mi podbite oko.

- Nie mogę, panie doktorze - powiedziała. - Jeżeli przygotuję plan, to z niego skorzystam. A wtedy on już na pewno mnie zabije.

Po ostatniej sesji tego dnia sprawdziłem przed wyjściem pocztę głosową. Czekała tylko jedna wiadomość, od Kayli.

- Cześć, to ja. Nie spadnij z krzesła, bo babcia pozwoliła mi dziś wieczorem ugotować dla nas wszystkich obiad. W swojej kuchni! Gdybym nie umierała ze strachu, powiedziałabym, że nie mogę się doczekać. Zostało mi jeszcze kilka wizyt domowych, zanim pojadę do sklepu. A potem chyba zastrzelę się na parkingu. Jeśli się nie zastrzelę, do zobaczenia w domu o szóstej. To znaczy w twoim domu.

Odebrałem tę wiadomość o szóstej. Usiłowałem zapomnieć o trudnej sesji z Kim Stafford, ale nie do końca mi się udało. Miałem nadzieję, że nic złego jej się nie stanie, chociaż nie byłem pewien, czy jednak nie powinienem wkroczyć. Zanim dotarłem na Fifth Street i wpadłem zdyszany do domu, Kayla już się okopała w kuchni. Miała na sobie ulubiony fartuch Nany i wkładała antrykot wołowy do piekarnika.

Siedziała wyprostowana przy kuchennym stole nad nietkniętym kieliszkiem białego wina. Ciekawy widok.

Dzieci biegały po kuchni jak szalone, widocznie chciały sprawdzić, jak długo babcia usiedzi bez ruchu.

- Jak ci minął dzień, tato? - spytała Jannie. - Co dobrego się zdarzyło?

Oboje uśmiechnęliśmy się od ucha do ucha. Często lubiliśmy przy obiedzie zadać sobie takie pytanie. Ten rytuał powtarzał się od lat.

Przypomniały mi się Kim Stafford i sprawa o gwałt w Georgetown, a także reakcja Nany, kiedy się tego zadania podjąłem. Myśl o babci natychmiast przywróciła mnie do teraźniejszości i odpowiedziałem na pytanie Jannie.

- Co dobrego? Właśnie teraz jest ta chwila. Kiedy siedzę z wami przy stole.

Rozdział 68

Sprawy nabrały rozpędu.

Rzeźnik nienawidził plaży, nienawidził piasku, zapachu słonej wody, zapchanych ulic dojazdowych, wszystkiego, co wiązało się z wizytą na zafajdanym wybrzeżu. Niech sobie Caitlin do woli wyjeżdża latem z chłopcami na Cape May. I niech się wypcha. Bo to nie dla niego.

Zatem wyłącznie sprawy służbowe ściągnęły go nad morze, zwłaszcza tak daleko, bo aż do South Jersey. Musiał wziąć odwet na młodym Johnie Maggione. Obaj zapałali do siebie nienawiścią, kiedy stary Maggione powołał tego „irlandzkiego świra” na swojego ulubionego płatnego zabójcę. Potem Sullivan dostał rozkaz, żeby zdjąć jednego z kolesiów Młodego, i wykonał to zadanie z typowym dla siebie entuzjazmem. Pociął Rica Marinacciego na kawałki.

Młody John Maggione ostatnio prawie się nie pokazywał - czemu trudno się dziwić - dlatego Rzeźnik zmienił nieco plany. Skoro nie może go na razie skrócić o głowę, zacznie od innej części ciała.

Ta część nazywała się Dante Ricci. Dante był najmłodszym nabytkiem w syndykacie Maggione, ulubieńcem dona. Boss traktował go jak syna. Żartowano, że młody John Maggione nie pozwala asystentowi podetrzeć sobie tyłka, żeby nie zasięgnąć przedtem rady Dantego.

Sullivan tuż przed zmierzchem dotarł do Mantoloking w stanie New Jersey. Kiedy jechał przez Barnegat Bay, ocean w oddali majaczył fioletową łuną - piękny, jeżeli ktoś lubi takie pocztówkowe obrazki. Sullivan zamknął okna, żeby ochronić się przed słoną bryzą. Już nie mógł się doczekać, kiedy zrobi swoje i wyniesie się stąd w diabły.

Miasto leżało na drogim pasie ziemi o szerokości niewiele ponad półtora kilometra. Bez trudu znalazł dom Ricciego na Ocean Avenue. Minął bramę wjazdową, zaparkował na ulicy i wrócił piechotą trzysta metrów.

Najwyraźniej Ricciemu powodziło się niezgorzej. Dom był utrzymany w ostentacyjnym kolonialnym stylu - miał trzy kondygnacje, zadbane brązowe cedrowe gonty, stał nad samym oceanem. Garaż na cztery pojazdy, domek gościnny, wanna zamontowana na wydmach. Lekko licząc, sześć baniek. Takimi błyszczącymi cackami współczesne cwaniaczki mamiły swoje żony, żeby odwrócić ich uwagę od kradzieży i zabójstw uprawianych na co dzień.

Niewątpliwie Dante Ricci był zabójcą. Zabijanie szło mu najlepiej. Jasna cholera, był nowym, a nawet lepszym Rzeźnikiem.

Sullivan nie bardzo widział od frontu rozkład mieszkania. Wyobrażał sobie, że większość okien wychodzi z tyłu na ocean. Ale plaża nie zapewni mu najlepszej osłony. Pozostaje zasadzić się tam, gdzie jest, i czekać.

Żaden problem. Miał wszystkie cechy niezbędne do wykonywania swojej roboty, w tym cierpliwość. Przez głowę przemknęło mu celtyckie powiedzonko dziadka Jamesa. Coimhéad feargjhear nafoighde - czy podobne cholerstwo. Strzeż się gniewu cierpliwego człowieka.

Święte słowa, pomyślał Michael Sullivan, nastawiając się na czekanie, zastygły w bezruchu w zapadającym zmroku. Święte słowa.

Rozdział 69

Chwilę zabrało mu zorientowanie się w rezydencji nad oceanem i jej otoczeniu. W środku nie zauważył większej krzątaniny, ale stwierdził, że rodzina jest w domu. Dante, dwoje małych dzieci i młoda, gorąca - przynajmniej z tej odległości - żona, ładna włoska blondyneczka.

Nigdzie nie wypatrzył gości ani ochroniarzy. Zwłaszcza nikogo z Rodziny, tej przez duże R. Innymi słowy, siła ognia w domu ogranicza się do tego, co Dante Ricci ma pod ręką. Nie sądził, żeby mogło się to równać dziewięciomilimetrowemu pistoletowi maszynowemu, który Sullivan miał w kaburze przy boku. Ani jego skalpelowi.

Mimo chłodu na dworze Sullivan spływał potem pod kurtką, aż wilgoć przesiąknęła mu przez podkoszulek w miejscu, w którym gnat dotykał jego ciała. Bryza znad oceanu też nie pozwoliła mu ochłonąć. Jedynie cierpliwość trzymała go w ryzach. Albo, jak sam uważał, profesjonalizm. Obie te cechy z całą pewnością odziedziczył po ojcu, oryginalnym Rzeźniku, bo kto jak kto, ale ojciec zawsze był cierpliwym łotrem.

W końcu podszedł do domu na plaży. Minął lśniącego czarnego jaguara zaparkowanego na miejscu brukowanym kremową cegłą i wszedł na jeden z pustych placów w garażu, gdzie biały jaguar stykał się nosem z czarnym.

Jak rany, czyżby Dante miał aż taką skłonność do ostentacji?

Po chwili znalazł w garażu przedmiot godny uwagi. Z ławki warsztatu w głębi wziął młot z krótkim trzonkiem. Zważył w ręce, przyda się. W sam raz dla niego. Ładna zabawka. Jezu, jak on lubi narzędzia. Zupełnie jak jego stary.

Będzie musiał wziąć zamach z lewej, jeśli chce mieć pistolet w pogotowiu, ale pole rażenia i tak miał wielkości przedniej szyby jaguara.

Stanął w rozkroku, zarzucił sobie młotek na ramię i spuścił go na szybę.

Natychmiast zawyła przenikliwie syrena alarmowa. Tak to właśnie zaplanował.

Sullivan w okamgnieniu wyskoczył przed dom, znalazł się mniej więcej w pół drogi do ulicy. Schował się za dorodnym czerwonym dębem, który zupełnie tu nie pasował... podobnie jak on. Palec trzymał na cynglu, ale nie. Jeszcze nie teraz. Niech Dante pomyśli, że to jakiś chłystek, włamywacz z Jersey. Niech zacznie biegać i przeklinać.

Chwilę później otworzyły się z impetem drzwi z siatki, rąbnęły o ścianę domu. Rozbłysły dwa rzędy latarni.

Sullivan zmrużył oczy przed zalewem światła. Widział jednak Dantego na ganku... z pistoletem w ręce. W spodenkach kąpielowych i w klapkach. Muskularny, w dobrej formie, ale co z tego? Skurczybyk był zbyt pewny siebie.

Błąd.

- Kto tam, do diaska?! - krzyknął osiłek w ciemność. - Pytam się, kto tam? Szuraj mi stąd, gówniarzu!

Sullivan się uśmiechnął. To ma być ochroniarz Młodego? Nowy Rzeźnik? Ten nagi pajac w domu na plaży? W kąpielówkach i klapkach?

- Cześć, to tylko ja, Mike Sullivan! - odkrzyknął.

Rzeźnik wyszedł zza drzewa, złożył półukłon, a następnie puścił serię po ganku wejściowym, zanim Dante zdążył się zorientować. Bo niby czemu miałby się zorientować? Kto miałby czelność napadać człowieka mafii w jego domu? Kto byłby tak szalony?

- Tyle na początek! - ryknął Rzeźnik, kiedy pół tuzina kul trafiło Dantego Ricciego w brzuch i tors. Mafioso osunął się na kolana, wytrzeszczył oczy na Rzeźnika i padł na twarz.

Sullivan, z palcem na cynglu, przejechał ogniem po obu jaguarach w garażu i na podjeździe. Sypnęło się szkło. Wzdłuż kosztownych ram ukazały się równe rzędy dziur. Bardzo poprawiło mu to humor.

Kiedy przestał strzelać, usłyszał krzyki dobiegające z domu na plaży. Kobiet, dzieci. Dwiema szybkimi, kontrolowanymi seriami zmiótł latarnie na ganku.

Dopiero wtedy podszedł pod dom, wymacując w kieszeni skalpel. Kiedy znalazł się bliżej, od razu zobaczył, że Dante Ricci leży martwy jak zdechła, wzdęta makrela wyrzucona przez morze na brzeg. Odwrócił jeszcze ciało i kilkanaście razy ciachnął twarz nieboszczyka lśniącym ostrzem.

- Bez urazy, Dante. Ale nie jesteś nowym mną. Szykował się do odejścia. Dante Ricci już się dowiedział, czego trzeba, a niebawem wiadomość dotrze też do młodego Maggione.

I wtedy usłyszał kobiecy głos dobiegający z ganku.

- Ty sukinsynu, zabiłeś go! Zabiłeś mojego Dantego! Odwrócił się i zobaczył żonę Dantego stojącą z pistoletem w ręku. Była to drobna, piękna tleniona blondynka, niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu.

Strzelała po omacku przed siebie. Nie umiała się posługiwać bronią, nawet nie trzymała pistolem prawidłowo. Ale w jej żyłach płynęła gorąca krew rodziny Maggione.

- Cecilio, wracaj do domu! - krzyknął Sullivan. - Bo ci odstrzelę głowę!

- Ty szmato, ty skurwysynu, zabiłeś mi męża! Zeszła z ganku, ruszyła przez ogród.

Co za durna gęś! Płakała, bełkotała, ale szła wprost na niego.

- Zabiję cię, ty skurwielu.

Kolejnym strzałem roztrzaskała betonową wanienkę dla ptaków o krok w prawo od Sullivana.

Płacz Cecilii przeszedł w zawodzenie. Bardziej przypominał zwierzęcy skowyt niż ludzki szloch.

I wtedy coś w niej pękło, mszyła na podjazd. Zdążyła oddać jeszcze jeden strzał, zanim Sullivan wpakował jej dwie kule w pierś. Padła na miejscu, jakby po zderzeniu z murem osunęła się, i leżała w żałosnych drgawkach. Ulubioną kuzynkę Maggione Sullivan również pociął. Czyli zostawił dwie wiadomości.

We własnym samochodzie od razu poczuł się lepiej, zadowolony z siebie. Z ochotą przyjął długi powrót do domu. Na autostradzie otworzył okna i puścił głośno muzykę, wyśpiewując co tchu w płucach słowa Bono jak swoje własne.

Rozdział 70

Następny dzień mógłbym opatrzyć etykietą „Co ja sobie, do diabła, myślałem?”. Zjawiłem się w szóstym komisariacie, w którym pracował Jason Stemple, i usiłowałem zasięgnąć języka na jego temat. Nie wiedziałem, jak się zachowam, kiedy go znajdę, ale na tyle martwiłem się sytuacją Kim Stafford, że musiałem czegoś spróbować.

Nie miałem żadnych dokumentów uwierzytelniających ani odznaki, ale wielu waszyngtońskich gliniarzy mnie znało. Najwyraźniej jednak nie sierżant w recepcji.

Czekałem po cywilnej stronie szklanego przepierzenia dłużej, niżbym chciał. Ale co tam. Czytałem zawieszony na ścianie wykaz dorocznych nagród za ograniczenie liczby przestępstw, kiedy wreszcie sierżant poinformował mnie, że dostałem zgodę kapitana na wejście, i brzęczykiem otworzył mi drzwi.

Za nimi czekał na mnie umundurowany funkcjonariusz.

- Pułaski, zaprowadzisz pana... - tu sierżant spojrzał na mój podpis w księdze wejść -...Crossa do szatni. Szuka Stemple’a. Chociaż wydaje mi się, że już wyszedł.

Ruszyłem za funkcjonariuszem przez gwarny korytarz. Po drodze łowiłem strzępy rozmów policjantów. Pułaski otworzył pchnięciem ciężkie wahadłowe drzwi do szatni. Uderzył mnie znajomy zapach potu i środków odkażających.

- Stemple, masz gościa.

Młody mężczyzna pod trzydziestkę, mniej więcej mojego wzrostu, tyle że mocniej zbudowany, obejrzał się za siebie. Stał sam przy wysłużonych zielonych szafkach i wkładał koszulkę drużyny Washington Nationals. Wokół stało kilku policjantów po służbie, krytykowało i wyśmiewało nasz system sądownictwa, który rzeczywiście ostatnio zakrawał na kpinę.

Podszedłem do Stemple’a, który wkładał zegarek i nie zwracał na mnie uwagi.

- Moglibyśmy zamienić słowo? - zapytałem. Siliłem się na uprzejmość, a wcale nie przychodziło mi to łatwo wobec faceta, który bije swoją dziewczynę.

- Na temat?

Stemple nawet na mnie nie spojrzał. Ściszyłem głos.

- Chciałbym pogadać o... Kim Stafford.

Niezbyt przyjazna postawa faceta natychmiast przerodziła się w czystą nienawiść. Zakołysał się na piętach, otaksował mnie wzrokiem od góry do dołu, jakbym był menelem, który włamał mu się do domu.

- Co pan tu w ogóle robi? Jest pan gliną?

- Do niedawna byłem gliną, a teraz jestem terapeutą. Pracuję z Kim.

Jego oczy rozpalił błysk. Dotarła do niego prawda, która wyraźnie nie przypadła mu do gustu. Podobnie jak mnie, bo oto stał przede mną dobrze zbudowany samiec, który bił kobiety i czasami je przypalał.

- Zrobiłem swoje i zmywam się stąd. Niech pan się nie waży tknąć Kim, jeżeli panu życie miłe. Zrozumiano?

W bezpośredniej konfrontacji moja profesjonalna opinia na temat Stemple’a brzmiała - szmaciarz. Ponieważ ruszył do wyjścia, rzuciłem za nim na odchodnym:

- Bijesz ją, Stemple. Przypalałeś ją papierosem.

W szatni zapadło milczenie, ale nikt nie skoczył, żeby mi przypakować w obronie Stemple’a. Wszyscy tylko patrzyli. Kilku kiwało głowami, jak gdyby nawet wiedzieli o Stemple’u i Kim.

Odwrócił się z wolna do mnie i się nadął.

- Nie zaczynaj ze mną, dupku! Kim ty, do cholery, jesteś? Pieprzysz się z nią?

- Nic podobnego - wyjaśniłem. Przyszedłem z tobą pogadać. Jeśli masz odrobinę oleju w głowie, powinieneś mnie wysłuchać.

Wtedy Stemple wyprowadził pierwszy cios. Uchyliłem się, dlatego chybił, choć niewiele brakowało. Naprawdę ponosił go temperament, a przy tym miał krzepę.

Na to tylko czekałem, może wręcz prosiłem się o taki ruch. Zrobiłem zwód w lewo, po czym zaserwowałem mu haka w brzuch. Uszło z niego trochę powietrza.

W odpowiedzi chwycił mnie oburącz w pasie, po czym cisnął na szafki. Metal aż zadzwonił pod moim ciężarem. Ból przeszył mi plecy. Miałem nadzieję, że facet nic mi jeszcze nie złamał.

Kiedy odzyskałem równowagę, odrzuciłem go na ścianę. Potykając się, rozluźnił uchwyt. Wziął ponownie zamach. Tym razem trafił mnie mocno w szczękę.

Odpłaciłem mu potężnym prawym prostym w brodę, a zaraz potem podkręcanym lewym sierpowym, który wylądował tuż nad jego łukiem brwiowym. Jeden za mnie, drugi za Kim Stafford. Następnie wymierzyłem mu prawy prosty w policzek.

Stemple okręcił się na pięcie i, ku mojemu zdziwieniu, osunął się na podłogę. Prawe oko już mu się przymykało.

Ręce mnie świerzbiały. Chętnie dołożyłbym jeszcze temu draniowi, temu tchórzowi. W ogóle nie powinienem się wdawać w bójkę, ale stało się. I teraz czułem zawód, że facet się nie podnosi.

- Podobnie traktujesz Kim? Jak cię wkurzy, puszczasz pięści w ruch? - Jęknął, ale nie skomentował słowem. - posłuchaj, Stemple. Chcesz, żebym zachował wszystko dla siebie i nie puścił pary twoim przełożonym? Dopilnuj, żeby się to nigdy więcej nie powtórzyło. Nie waż się jej tknąć palcem. Ani cygarem. Rozumiemy się?

Nie ruszył się, co wziąłem za dobrą monetę. W pół drogi do drzwi zaczepił mnie jeden z policjantów.

- Niezły jesteś - pochwalił.

Rozdział 71

Gdyby Nana pracowała nad sprawą z Georgetown w swoim własnym niepowtarzalnym stylu, powiedziałaby, że „dusi się na wolnym ogniu”. Razem z Sampsonem wrzuciliśmy garść ciekawych składników do garnka i daliśmy większy ogień, żeby doprowadzić do wrzenia. Czekaliśmy teraz, aż coś się upichci.

Patrzyłem na rosłego mężczyznę po drugiej stronie stołu zawalonego aktami.

- Jeszcze nie widziałem, żeby tak ogromna ilość informacji przyniosła tak mizerne rezultaty - powiedziałem zrzędliwie.

- Rozumiesz teraz, z czym się borykam - odparł, ściskając gumową piłkę antystresową w garści. Aż dziw, że nie rozpadła się jeszcze na milion kawałków.

- Facet działa ostrożnie, wydaje się dość cwany i bardzo okrutny. Używa potężnej broni w postaci pamiątkowych zdjęć, którymi zastrasza kobiety. W nader osobisty sposób. Stwierdzam, na wypadek gdybyś sam dotąd na to nie wpadł - dodałem.

Myślałem po prostu na głos. Czasem mi to pomaga.

Ostatnio wyrobiłem sobie nawyk chodzenia po pokoju. W ciągu czternastu godzin przemierzyłem chyba dziesięć kilometrów po dywanie, a wszystko w sali konferencyjnej drugiego komisariatu, w którym się zaszyliśmy. Trochę mnie rozbolały nogi, ale w ten sposób utrzymywałem aktywność mózgu. W połączeniu z silnymi pastylkami na gardło Altoids o smaku kwaśnych jabłek.

Zaczęliśmy rano od podsumowania ostatnich czterech lat w raportach ogólnych o stanie przestępstw w poszukiwaniu ewentualnie powiązanych ze sobą spraw - szukaliśmy najmniejszego bodaj ogniwa. W świetle obecnego stanu wiedzy na temat sprawcy przeglądaliśmy akta zaginionych kobiet, sprawy o gwałt, a zwłaszcza zabójstwo, w którym doszło do okaleczenia. Najpierw w Georgetown, potem na terenie całego dystryktu Kolumbii.

Dla poprawy nastroju słuchaliśmy w radiu audycji Elliot in the Morning, lecz ani Elliot, ani Diane nie mogli poprawić nam humoru, choć na ogół byli w tym niezrównani.

Żeby nic nie umknęło naszej uwagi, zdecydowaliśmy się na drugi krok i sprawdziliśmy wszystkie nierozwiązane sprawy o zabójstwo. Dostaliśmy zatem wykaz potencjalnych recydywistów, równie wielki, co mało obiecujący.

Zdarzyło się jednak coś dobrego. Mena Sunderland zgodziła się na drugą rozmowę z nami, w której podała nawet kilka szczegółów rysopisu swojego gwałciciela. Był białym mężczyzną, w jej ocenie po czterdziestce. Z tego co zdołaliśmy wyciągnąć od Meny, był przystojny, co z trudem przyznała.

- Tak jak Kevin Costner jest przystojny na starszego mężczyznę.

Dla nas był to jednak nadzwyczaj ważny trop. Atrakcyjni napastnicy sąjeszcze groźniejsi. Miałem nadzieję, że niedługo, zwłaszcza po naszej obietnicy przydzielenia jej ochrony, Mena zechce powiedzieć więcej. Bo dotychczasowe dane nie pozwalały nam sporządzić wiarygodnego policyjnego rysopisu. Kiedy stworzymy jego podobiznę, która nie będzie pasowała do dwunastu tysięcy podobnych twarzy na ulicach Georgetown, Sampson i ja zamierzaliśmy ją jak najszerzej rozpowszechnić. Sampson odchylił się w krześle, wyciągnął długie nogi.

- A może byśmy się tak przespali i rano przejrzeli resztę? Padam z nóg.

Na te słowa wbiegła Betsey Hall, znacznie bardziej rozbudzona niż większość z nas. Betsey była naszym nowym oficerem śledczym, gorliwa, lecz nieplącząca się pod nogami.

- Ofiar szukacie jedynie wśród kobiet, prawda? - zapytała.

- A dlaczego pytasz? - zainteresował się Sampson.

- Słyszeliście o Bennym Fontanie? Żaden z nas nie słyszał.

- Żołnierz mafijny średniej rangi, chyba zastępca szefa w ich hierarchii. Nie żyje - powiedziała Betsey. - Zginął dwa tygodnie temu w swoim mieszkaniu w Kalorama Park. Tej nocy Lisa Brandt padła ofiarą gwałtu w Georgetown.

- I co? - zapytał Sampson. Słyszałem w jego głosie to samo znużone zniecierpliwienie, które i ja odczuwałem.

- I to.

Betsey otworzyła teczkę, rozłożyła na stole pół tuzina czarno-białych fotografii. Przedstawiały martwego białego mężczyznę, około pięćdziesiątki, leżącego na plecach w salonie. Obie stopy - wyraźnie niedawno - miał odrąbane w kostkach.

Nagle zmęczenie całkiem odeszło. Dostałem zastrzyk adrenaliny.

- Chryste - mruknął Sampson.

Obaj zerwaliśmy się na równe nogi i zaczęliśmy uważnie oglądać te upiorne fotografie, wracając do każdej po kilka razy.

- Z raportu lekarza sądowego wynika, że stopy amputowano Fontanie przed śmiercią - dodała Betsey. - Przypuszczalnie narzędziami chirurgicznymi. Zapewne skalpelem i piłą. - przybrała minę pełną nadziei, można by rzec naiwną. - Czy waszym zdaniem mógł to być ten sam sprawca?

- Musiałbym mieć więcej danych. Czy moglibyśmy zdobyć klucze do tego mieszkania? - zapytałem.

Wyjęła komplet kluczy z kieszeni i pomachała nimi z dumą przed moim nosem.

- Tak sądziłam, że mnie o nie poprosicie.

Rozdział 72

- Cholera, Alex. Seria gwałtów, seria zabójstw, a teraz jeszcze powiązanie z mafią? - Sampson rąbnął pięścią w dach samochodu. - - To nie może być zbieg okoliczności. Nie ma mowy!

- Coś może być na rzeczy... jeśli to ten sam facet - zastrzegłem się. - Sprawdzimy na miejscu. Nie zapędzajmy się zawczasu.

Inna sprawa, że John bardzo trzymał się w karbach. Nasz podejrzany coraz bardziej wyglądał na sadystycznego potwora z bardzo brzydkim, charakterystycznym nawykiem. Może szukaliśmy go nie tyle w niewłaściwym miejscu, ile w niedostatecznej liczbie miejsc.

- Jeżeli nasze podejrzenia się potwierdzą - ciągnął Sampson - nie obdzwaniaj jeszcze dzisiaj starych kumpli, co? Chciałbym mieć trochę czasu, zanim chłopcy ze służb federalnych wejdą na pokład.

Jeżeli zabójstwo Fontany dotyczyło mafii, FBI przypuszczalnie już o tym wiedziało. Ale gwałty nadal pozostawały wyłącznie w gestii miejscowej stołecznej policji.

- Nie wiadomo, czy na pewno przejęliby sprawę - powiedziałem.

- Jasne, jasne. - Sampson pstryknął palcami i wskazał na mnie. - Zapomniałem. Kiedy odchodziłeś z FBI, wymazałeś wszystko z pamięci, tak jak tytułowi Faceci w czerni. W takim razie przypomnę ci - przejmą sprawę. Oni uwielbiają takie sprawy. My odwalamy czarną robotę, a potem federalni zgarniają wszystkie nagrody.

Spojrzałem na niego z ukosa.

- Czy kiedy pracowałem w FBI, żałowałeś kiedykolwiek, że zająłem się sprawą? Czy ja tak postępowałem?

- Nawet jeżeli, to się nie przejmuj - uspokoił mnie. - Gdyby warto było o tym mówić, na pewno poruszyłbym temat. Przecież, do cholery, ani razu nie rozpanoszyłeś się w żadnej z moich spraw!

Podjechałem pod blok mieszkalny z żółtej cegły naprzeciwko parku Kalorama. Niezła lokalizacja; z pewnością zabójstwo Fontany musiało stanowić nie lada wstrząs dla mieszkańców domu, jeśli nie całej okolicy. W odległości mniej więcej trzech kilometrów stąd, niedługo po śmierci Benny’ego Fontany, została napadnięta Lisa Brandt.

Spędziliśmy godzinę w środku, żeby z pomocą zdjęć z miejsca zbrodni i plam krwi pozostałych na dywanie spróbować odtworzyć przebieg wydarzeń. Nie znaleźliśmy dowodów powiązań z innymi napadami, ale od czegoś trzeba było zacząć.

Stamtąd pojechaliśmy na południowy zachód do Georgetown, najsensowniejszą drogą do dzielnicy Lisy Brandt. Dochodziła północ. Nikt z nas nie miał ochoty przerywać pracy, dlatego przemierzyliśmy całą trasę związaną ze sprawą, odwiedzając w porządku chronologicznym każde ze znanych nam miejsc gwałtu. Wszystkie znajdowały się w niewielkich odległościach od siebie.

O wpół do trzeciej nad ranem siedzieliśmy w loży kawiarni całodobowej. Rozłożyliśmy na stoliku akta sprawy i przeglądaliśmy je, zbyt nakręceni, żeby przestać, zbyt zmęczeni, żeby rozjechać się do domów.

Właściwie po raz pierwszy miałem okazję przewertować akta Benny’ego Fontany. Kilka razy przeczytałem sprawozdania policyjne i raporty lekarza sądowego. Teraz sprawdzałem wykaz przedmiotów zabezpieczonych w mieszkaniu. Za czwartym czy piątym razem moją uwagę przykuł jeden szczegół - oddarty róg białej foliowanej koperty. Znaleziono go pod kanapą, niecały metr od ciała Fontany. Niemal u jego stóp, a właściwie kikutów.

Wyprostowałem się. Na takie przełomowe chwile czeka się przy każdej nierozwiązanej sprawie.

- Musimy dokądś pojechać.

- Popieram. Do domu - podchwycił Sampson. Wezwałem kelnerkę, która przysypiała na kontuarze.

- Mam ważne pytanie. Czy gdzieś tu w pobliżu jest nocna apteka?

Sampson był zanadto zmęczony, żeby się spierać. Opuścił wraz ze mną kawiarnię, skręciliśmy za róg, minęliśmy kilka przecznic i doszliśmy do jaskrawo oświetlonej drogerii Walgreens. W środku wystarczył mi jeden rzut oka, żebym znalazł to, czego szukałem.

- Mena Sunderland twierdziła, że zdjęcia były robione polaroidem.

Rozdarłem pudełko z filmem.

- Najpierw trzeba zapłacić - zawołał sprzedawca. Nie zwracałem na niego uwagi.

Sampson kręcił głową.

- Alex, co ty, do diabła, wyprawiasz?

- Przypomnij sobie wykaz przedmiotów z miejsca zabójstwa Fontany - powiedziałem. - Znalazł się tam strzęp białej foliowanej koperty. - Wyjąłem nową kopertę z pudełka, oddarłem róg, podniosłem. - Takiej jak ta.

Na twarzy Sampsona wykwitł uśmiech.

- Okaleczywszy Benny’ego Fontanę, pstryknął mu zdjęcia. John, to jest ten sam facet.

Rozdział 73

Pracowałem do późna w nocy, ale nazajutrz wieczorem zostałem uziemiony.

Nana jak co tydzień wyszła na lekcję czytania do schroniska prowadzonego przez Pierwszych Baptystów na Fourth Street, zostałem więc w domu z dziećmi. Nie ma dla mnie przyjemniejszych chwil. Szkoda, że tak trudno mi dla nich wygospodarować czas.

Tego wieczoru zabawiłem się w szefa kuchni. Ugotowałem dzieciom ulubioną zupę fasolową, do tego sałatkę Cobba i przyniosłem świeży chleb cheddarowy z piekarni obok mojej pracy. Zupa smakowała nie gorzej od babcinych. Czasem wydaje mi się, że Nana ma dwie wersje wszystkich przepisów - jedną w głowie, a drugą, którą podaje mnie, tyle że pomija jeden tajemniczy składnik. To jej sekret, który niewiele się chyba zmienił przez ostatnie pół wieku.

Po jedzeniu zafundowałem dzieciakom na dole od dawna obiecywaną sesję z gruszką bokserską. Jannie i Damon na przemian walili w skórę, natomiast Ali jeździł ciężarówkami po całej suterenie, twierdząc, że to autostrada międzystanowa i-95!

Następnie przenieśliśmy się na górę, żeby udzielić maleniu lekcji pływania. Tak, pływania. Wymyśliła to Jannie, zainspirowana odmową Alego pójścia do kąpieli. Inna sprawa, że potem jeszcze trudniej go było wyciągnąć z wanny. Stracił rozeznanie i marudził za każdym razem, kiedy musiał iść do mycia, jakby miał uczulenie na czystość. Nie sądziłem, że pomysł Jannie wypali, dopóki nie zobaczyłem, jak działa.

- Ali, oddychaj! - instruowała go z boku. - Oddychaj, mały.

Damon trzymał ręce pod brzuchem Alego, który leżał na wodzie, puszczał bańki i chlapał rękami. Wyglądało to komicznie, ale nie odważyłem się roześmiać ze względu na Jannie. Siedząc na sedesie, obserwowałem wszystko z bezpiecznej odległości, czyli na sucho.

- Podnieś go na chwilę - poprosiła Jannie. Damon postawił mojego syna w wannie.

Ali mrugał i prychał, wypluwając wodę, aż oczy błyszczały mu z emocji.

- Umiem pływać! - ogłosił.

- Jeszcze nie - przyhamowała go oschłym tonem Jannie. - Ale niedługo będziesz, braciszku.

Ona i Damon byli przemoknięci do suchej nitki, ale kto by się przejmował. Zabawa była przednia. Jannie klęczała w kałuży wody, a Damon wstał i rzucił mi wymowne konspiracyjne spojrzenie najstarszego z rodzeństwa mówiące: „Prawda, że są stuknięci”?

Kiedy zadzwonił telefon, oboje rzucili się do drzwi.

- Ja odbiorę! - krzyknęli chórem.

- Ja odbiorę - uciąłem, zastępując im drogę. - Oboje ociekacie wodą. I żadnego pływania do mojego powrotu.

- No to chodź, Ali, umyjemy ci głowę - rozległo się za moimi plecami, kiedy wychodziłem z łazienki.

Co za roztropna dziewczyna.

Rzuciłem się na korytarz, żeby odebrać, zanim włączy się automatyczna sekretarka.

- Tu rodzina Crossów, pływalnia YMCA - powiedziałem głośno, żeby dzieci usłyszały.

Rozdział 74

- Czy mówię z panem Alexem Crossem?

- Przy telefonie.

Chociaż potwierdziłem, sam nie poznałem, z kim rozmawiam. Wiedziałem tylko, że z kobietą.

- Mówi Annie Falk.

- Annie - powtórzyłem speszony. - Witaj, co u ciebie? Byliśmy znajomymi, bo trudno mówić o przyjaźni. Jej syn uczył się o klasę lub dwie wyżej od Damona. Annie pracowała na oddziale ratunkowym Szpitala Świętego Antoniego.

- Alex, dzwonię ze szpitala...

Nagle coś mi zaświtało w głowie, serce mi zatrzepotało.

- Chodzi o Nanę?

- Nie, nie o Nanę - uspokoiła mnie. - Nie wiedziałam, do kogo zadzwonić. Właśnie trafiła na oddział ratunkowy naszego szpitala Kayla Coles.

- Kayla? - spytałem, właściwie krzyknąłem. - Co się dzieje? Wszystko w porządku?

- Nie wiem, Alex. Jeszcze nie wiadomo. Ale nie wygląda to różowo.

Nie oczekiwałem takiej odpowiedzi, w każdym razie nie taką chciałem usłyszeć.

- Annie, powiesz mi w końcu, co się stało?

- Trudno dokładnie powiedzieć. Z całą pewnością ktoś na nią napadł.

- Ale kto?! - wykrzyczałem do słuchawki zdjęty strachem, jak gdybym z góry znał odpowiedź na to pytanie.

Damon wyszedł na korytarz i patrzył teraz na mnie przerażonym wzrokiem. Zbyt wiele razy widziałem u niego trwogę na twarzy.

- Mogę ci tylko powiedzieć, że została dwa razy dźgnięta nożem. Dwa razy, Alex. Ale żyje.

Dźgnięta? W głowie mi huczało, ale powstrzymałem emocje.

Ważne, że żyje.

- Alex, nie powinnam udzielać takich informacji przez telefon. Musisz jak najszybciej przyjechać do szpitala. Możesz zaraz przyjechać?

- Już jadę.

Rozdział 75

Babcia nadal prowadziła zajęcia, ale natychmiast zadzwoniłem po naszą sąsiadkę, Naomi Harris, żeby została z dziećmi. Wskoczyłem do samochodu i pojechałem na sygnale do szpitala.

Niewiele pamiętam ponad to, że dotarłem tam migiem, bo przez całą drogę myślałem tylko o Kayli. Kiedy podjechałem pod oddział ratunkowy, jej samochód stał zaparkowany pod wejściową markizą.

Drzwi od strony kierowcy otwarte. Mijając wóz, zajrzałem do środka. Zauważyłem krew na przednim siedzeniu. Chryste Panie, sama tu przyjechała. W każdym razie zdołała od niego uciec.

W poczekalni panował ścisk jak zwykle u świętego Antoniego. Przy recepcji stała kolejka opuszczonych, zaniedbanych ludzi. Ranni, ich krewni i przyjaciele. Tutaj stwierdzono zgon Marii.

- Proszę pana, tu nie wolno...

Zdążyłem jednak wpaść na salę zabiegową, zanim drzwi się zamknęły. W środku zorientowałem się, że mają wyjątkowo gorący wieczór. Ratownicy medyczni pchali wózki, lekarze, Pielęgniarki i pacjenci uwijali się dookoła.

Na kozetce leżał młody człowiek z raną na przedziałku w głowie, z której krew spływała mu na czoło.

- Czy ja umrę? - pytał, zaczepiając wszystkich przechodniów.

- Nie, nic ci nie będzie - powiedziałem, bo nikt nie zwracał na niego uwagi. - Wszystko będzie dobrze, synu.

Ale gdzie jest Kayla? Wszystko działo się za szybko. Nie mogłem znaleźć nikogo, kto udzieliłby mi informacji. Po chwili usłyszałem, że ktoś mnie woła.

- Alex, tutaj!

Z drugiej strony korytarza machała do mnie Annie. Podbiegłem, złapała mnie za rękę i wciągnęła na zabiegówkę w izbie przyjęć - pomieszczenie z dwoma łóżkami odgrodzone zieloną plastikową zasłoną.

Wokół łóżka stało kilka osób z personelu medycznego. Wymachiwali rękami, wielu w zakrwawionych rękawicach.

Inni pracownicy szpitala wchodzili i wychodzili, przepychając się obok, jakby mnie w ogóle nie było.

Czyli Kayla żyła. Najwyraźniej walczyli o to, żeby jej stan się ustabilizował, bo dopiero wtedy będą ją mogli zabrać na operację.

Wyciągnąłem szyję, chcąc jak najwięcej zobaczyć, i rzeczywiście dostrzegłem Kaylę. Usta i nos miała zakryte maską. Ktoś rozciął już koszulę i właśnie podniósł zakrwawione tampony z jej brzucha.

Lekarka prowadząca, kobieta po trzydziestce, orzekła:

- Rana kłuta w brzuch, uszkodzenie śledziony niewiadomego pochodzenia.

Na sali mieszały się różne głosy, z których usiłowałem wyłowić sensowne wypowiedzi, ale wszystko mi się zlewało.

- Ciśnienie siedemdziesiąt, puls sto dwadzieścia, oddech trzydzieści-czterdzieści.

- Proszę o ssak.

- Wyjdzie z tego? - spytałem. Czułem się jak w środku złego snu, w którym nikt mnie nie słyszy.

- Alex... - Annie położyła mi rękę na ramieniu. - Nie przeszkadzaj lekarzom. Jeszcze niewiele wiadomo. Jak coś się wyjaśni, natychmiast cię zawiadomię.

Zorientowałem się, że przecisnąłem się zbyt blisko łóżka Kayli. Boże, tak się przejąłem, że z trudem sam oddychałem.

- Dzwońcie na szóste piętro, powiedzcie, że jesteśmy gotowi - rzuciła lekarka, która najwyraźniej sprawowała tu władzę. - Brzuch chirurgiczny.

- To znaczy, że ma twardy brzuch, nie odbywa się trawienie - szepnęła mi na ucho Annie.

- Dobra, prędzej.

Popychano mnie bez żadnych ceregieli ze wszystkich stron.

- Z drogi. Proszę stąd wyjść. Pacjentka jest w ciężkim stanie. Może umrzeć.

Usunąłem się, żeby mogli wywieźć Kaylę z łóżkiem na korytarz. Oczy miała nadal zamknięte. Czy wiedziała, że przyszedłem? Kto jej to zrobił? Szedłem tuż za lekarzami, ale sanitariusze błyskawicznie załadowali Kaylę do windy i zasunęły się metalowe drzwi.

Zostałem z Annie. Wskazała drugą windę.

- Jeśli chcesz, mogę cię zabrać do poczekalni na górze. Wierz mi, że wszyscy ta stają na głowie, żeby ją ratować. Wiedzą, że Kayla jest lekarką. I wszyscy wiedzą, że jest aniołem.

Rozdział 76

Pacjentka jest w ciężkim stanie. Może umrzeć... Wszyscy wiedzą, że jest aniołem.

Trzy godziny spędziłem w poczekalni sam, pozbawiony jakiejkolwiek wiadomości o Kayli. Po głowie krążyły mi niepokojące, ironiczne myśli - u świętego Antoniego urodziło się dwoje moich dzieci, ale też stwierdzono zgon Marii. A teraz trafiła tu Kayla.

Po chwili znów podeszła do mnie Annie Falk, uklękła na jedno kolano i odezwała się cichym, poważnym głosem, który wystraszył mnie jak nic na świecie.

- Chodź, Alex, prędko. Zabiorę cię do Kayli. Już opuściła OIOM.

Na sali pooperacyjnej w pierwszej chwili uznałem, że jeszcze się nie obudziła, ale kiedy podszedłem, poruszyła się. Otworzyła oczy i zobaczyła mnie. Natychmiast mnie poznała.

- Alex? - szepnęła.

- Witaj - powiedziałem i serdecznie ująłem jej dłoń w swoje.

Przez chwilę patrzyła na mnie zagubiona, potem zamknęła oczy. Łzy popłynęły jej ciurkiem po policzkach, omal sam się nie rozpłakałem, ale pohamowałem się w obawie, że mogę ją wystraszyć.

- Już dobrze - powiedziałem. - Wrócisz do zdrowia.

- Tak się... bałam - wyjąkała jak mała dziewczynka. Nigdy przedtem mnie tak nie rozrzewniła.

- Nic dziwnego - stwierdziłem i przystawiłem sobie krzesło, nie wypuszczając jej dłoni z rąk. - Naprawdę sama tu przyjechałaś?

Uśmiechnęła się, chociaż patrzyła błędnym wzrokiem.

- Wiem, ile się u nas czeka na karetkę.

- Kto ci to zrobił? - spytałem. - Wiesz kto?

W odpowiedzi zamknęła oczy. Wolną rękę zacisnąłem w pięść. Wiedziała, kto ją zaatakował, ale bała się powiedzieć? Napastnik kazał jej trzymać język za zębami?

Przez chwilę siedzieliśmy cicho - dopóki nie zdecydowała się powiedzieć czegoś więcej. Nie miałem zamiaru nalegać, tak jak nastawałem na biedną Menę Sunderland.

- Byłam z wizytą domową - powiedziała, nie otwierając oczu. - Wezwała mnie siostra tego człowieka. To narkoman. Próbował sam się odtruwać w domu. Kiedy przyjechałam na miejsce, niemal odchodził od zmysłów. Nie wiem, za kogo mnie wziął. Dźgnął mnie...

Głos jej zanikł. Pogłaskałem ją po głowie, przyłożyłem rękę do jej policzka. Chociaż nieraz przekonałem się na własne oczy, jak kruche jest ludzkie życie, nie sposób się do tego przyzwyczaić. Sprawa zresztą wygląda całkiem inaczej, kiedy uderza w znajomą osobę, kogoś nam bliskiego.

- Zostaniesz ze mną, Alex, dopóki nie zasnę? Nie odchodź.

Znów tym samym głosem małej dziewczynki. Nigdy wcześniej nie sprawiła na mnie wrażenia tak bezbronnej, jak wtedy na sali pooperacyjnej. Omal mi serce nie pękło, zwłaszcza że tragedia dosięgła jej, kiedy próbowała nieść pomóc.

- Oczywiście - przyrzekłem. - Będę przy tobie. Nie ruszę się stąd na krok.

Rozdział 77

- Jak wiesz, przez chwilę miałem depresję.

- Trwała ponad dziesięć lat. Trudno to nazwać chwilą, Alex.

Siedziałem naprzeciwko swojej ulubionej lekarki, osobistej psychoterapeutki, Adele Finały. Raz na jakiś czas gra rolę mojej mentorki. To ona namówiła mnie, żebym ponownie otworzył prywatną praktykę, a nawet skierowała do mnie kilkoro pacjentów. Lubiła ich nazywać królikami doświadczalnymi.

- Adele, muszę ci opowiedzieć kilka rzeczy, które nie dają mi spokoju. Może to zabrać kilka godzin.

- Jasne.

Wzruszyła ramionami. Jest szatynką po czterdziestce, ale mam wrażenie, że odkąd ją znam, w ogóle się nie postarzała. Teraz nie ma męża i nawet raz na jakiś czas zastanawiam się, czy nie powinniśmy stworzyć związku, ale zaraz odsuwam od siebie taką myśl. Stanowilibyśmy zbyt szaloną parę.

- Oczywiście jeżeli skrócisz kilka godzin ględzenia do pięćdziesięciu minut - dodała, jak zwykle roztropnie, tonem, jaki najlepiej na mnie działa.

- Nie ma problemu. Pokiwała głową.

- No to do dzieła. Włączam zegar. Już tyka. Zacząłem opowiadać, co spotkało Kaylę i co w związku z tym czuję. Powiedziałem też, że Kayla pojechała do rodziców w Karolinie Północnej, żeby dojść do siebie.

- Nie widzę w tym swojej winy. Czyli nie czuję się odpowiedzialny za atak na Kaylę. W każdym razie nie bezpośrednio.

Adele, mimo profesjonalizmu, nie umiała się powstrzymać i uniesieniem brwi zdradziła, co myśli.

- A niebezpośrednio? Pokiwałem głową.

- Owszem, czuję coś w rodzaju poczucia winy, jakbym mógł coś zrobić, żeby do tego nie dopuścić.

- Na przykład?

Uśmiechnąłem się. Adele również.

- Chociażby zlikwidować wszystkie przestępstwa w całym Waszyngtonie - odparłem.

- I znów chowasz się za poczuciem humoru.

- Żebyś wiedziała, ale nie to jest najgorsze. Chociaż staram się zachować racjonalność, poczuwam się do winy, że nie ochroniłem Kayli. Wiem, Adele, że dla ciebie brzmi to śmiesznie. Że tak myślę i że mówię to na głos. Ale tak czuję.

- Opowiedz mi więcej o ochronie, którą mógłbyś roztoczyć nad Kaylą Coles. Chciałabym to usłyszeć.

- Nie naciskaj. Zresztą chyba nawet nie użyłem słowa „ochrona”.

- Użyłeś. Poza tym chciałabym, żebyś się wygadał. Zapowiedziałeś, że chcesz mi wszystko powiedzieć. To jest chyba ważniejsze, niż myślisz.

- Nie mogłem nic zrobić, żeby jej pomóc. Zadowolona?

- Coraz bardziej - przyznała Adele, lecz czekała na dalsze zwierzenia.

- Wszystko zaczęło się tamtego wieczoru z Marią. Mimo że byłem na miejscu, ukochana kobieta umarła na moich rękach. Nie mogłem jej ocalić. Nie mogłem nic zrobić. I nawet nie złapałem tego sukinsyna, który ją zabił.

Adele się nie odezwała.

- Wiesz, co jest najgorsze? Do dziś się zastanawiam, czy ta kula nie była przeznaczona dla mnie. Maria wpadła w moje ramiona... i wtedy dosięgła ją kula.

Długo siedzieliśmy w ciszy, długo nawet jak na nas, a mieliśmy wprawę w wytrzymywaniu milczenia. Nigdy nie złożyłem takiego wyznania ani Adele, ani nikomu innemu.

- Zamierzam jakoś zmienić swoje życie.

Dalej milczała. Mądra i silna, właśnie takich psychoterapeutów lubię. I na takiego sam chciałbym wyrosnąć, kiedy w końcu dojrzeję.

- Nie wierzysz mi? - spytałem. Wreszcie się odezwała.

- Chcę ci wierzyć, Alex. Jasne, że ci wierzę. A ty? Wierzysz sam sobie? Uważasz, że zmiana w ogóle jest możliwa? I że cię na nią stać?

- Tak - odparłem. - Wierzę, że mogę się zmienić. Ale wciąż coś mnie otumania.

Roześmiała się. Ja za nią.

- Nie mogę uwierzyć, że płacę za takie brednie - powiedziałem na koniec.

- Ja też nie - podchwyciła Adele. - Ale twój czas się skończył.

Rozdział 78

Po południu poszedłem do kościoła świętego Antoniego, do świętego Toniego, jak mówiłem od dzieciństwa, które spędziłem nieopodal w otaczanym nie mniejszą czcią domu Nany. Kościół znajduje się przecznicę od szpitala, w którym umarła Maria. Swoją duchową więź przeniosłem z lekarza naczelnego na naczelnego ordynatora świata. Najpierw sądziłem, że to awans, lecz potem uznałem, że niekoniecznie.

Ukląkłem przed ołtarzem i wciągnąłem w płuca przesłodzoną woń kadzidła oraz znajome sceny narodzin i ukrzyżowania, żeby odwaliły brudną robotę. Najbardziej uderza mnie w pięknych kościołach to, że powstały na ogół z projektów ludzi natchnionych wiarą w coś większego i ważniejszego od nich samych. Tak właśnie sam staram się żyć. Spojrzałem na ołtarz i westchnąłem. Owszem, prosta sprawa, wierzę w Boga. Trochę mnie natomiast dziwi lub zastanawia przez swą arogancję założenie, że Pan Bóg myśli tak samo jak my albo że ma dużą, serdeczną ludzką twarz, jest biały, brązowy, czarny, żółty, zielony lub dowolnego koloru, albo że w dzień i w nocy czy w ogóle kiedykolwiek wysłuchuje naszych modłów.

Siedząc w pierwszej ławce, odmówiłem jednak kilka modlitw za Kaylę, a prosiłem nie tylko o to, żeby się wylizała z ran, lecz żeby ozdrowiała w znacznie głębszym sensie. Ludzie różnie reagują na zagrażające życiu ataki na siebie i swoje rodziny. Sam to przeżyłem. Teraz również poznała to, niestety, Kayla.

W tym rozmodlonym nastroju poświęciłem też kilka bardzo osobistych słów Marii, o której ostatnio tyle myślałem.

Nawet z nią porozmawiałem, cokolwiek to znaczy. Wyraziłem nadzieję, że pochwala mój sposób wychowywania dzieci, o czym dawniej często rozmawialiśmy. Pomodliłem się też za Nanę i jej kruche zdrowie, odmówiłem modlitwę za dzieci, a nawet kilka słów za Rosie, naszą kotkę, która ostatnio przechodziła ciężkie przeziębienie, a bałem się, czy nie zapalenie płuc. Nie pozwól, żeby nasza kotka odeszła. Jeszcze nie teraz. Rosie też jest porządnym stworzeniem.

Rozdział 79

Rzeźnik zawitał do Georgetown, żeby upuścić trochę pary. W przeciwnym razie mógłby zanadto nabuzowany wrócić do Caitlin i dzieci, do normalnego życia. Już dawno odkrył, że mu to podwójne życie odpowiada. Bo komu, do diabła, by nie odpowiadało?

Może by tak znów dziś zagrać w czerwone i zielone światło? Wojna z młodym Maggione bardzo go ostatnio stresowała.

Przecznica 3000 Q Street, którą teraz żwawo kroczył, była pięknie otoczona drzewami. Dominowały na niej eleganckie kamieniczki i okazałe wille. Była to dzielnica zamożnych ludzi, a zaparkowane samochody świadczyły o statusie społecznym i guście mieszkańców - kilka mercedesów, range rover, bmw, aston martin, ze dwa nowe, lśniące bentleye.

Ruch pieszych ograniczał się właściwie do wchodzenia do domów lub wychodzenia z nich. Sullivanowi absolutnie to wystarczało. Miał na uszach słuchawki i słuchał ulubionego szkockiego zespołu Franz Ferdinand. W końcu jednak wyłączył muzykę i spoważniał.

W kamienicy na rogu Thirty-first i Q Street szykowano wystawne przyjęcie. Pod dom podjechała furgonetka dostawcza z napisem: „Georgetown Valet”, z której wynoszono drogie artykuły spożywcze. Ogrodnik sprawdzał imitacje latarni gazowych przed domem. Światła zamrugały bez zarzutu.

I wtedy usłyszał stukot szpilek nadchodzącej kobiety. Ten miły sercu, wręcz odurzający dźwięk dobiegał z naprzeciwka, z klinkierowego chodnika, który wił się po dzielnicy niczym leżący na stole naszyjnik.

W końcu oczom Sullivana ukazała się postać - zgrabna kobieta z długimi czarnymi włosami do połowy pleców. Irlandzkiego pochodzenia tak samo jak on? Piękna dziewczyna? Z tyłu trudno było ocenić. Ale rozpoczął pogoń. Wkrótce dowie się o niej wszystkiego, czego zechce. Czuł, że już panuje nad jej losem, że dziewczyna należy do niego, czyli do Rzeźnika, do jego potężnego alter ego, a może nawet do pierwszego „ja”.

Zbliżając się coraz bardziej do czarnowłosej kobiety, spoglądał w wąskie zaułki za co większymi domami i w zagajniki, wypatrując dobrego miejsca. Wtem ujrzał przed sobą sklep. Jedyny w całej dzielnicy. Jakby zagubiony w tym otoczeniu.

SARAH’S MARKET, głosił szyld.

Piękna brunetka właśnie weszła do sklepu.

- Przeciwności losu pokonane - mruknął pod nosem Rzeźnik, po czym uśmiechnął się i wyobraził sobie, że podkręca zbójeckiego wąsa. Uwielbiał takie zabawy, ryzykowną i prowokacyjną grę w kotka i myszkę, w której to on ustanawia zasady. Uśmiech natychmiast znikł mu z twarzy, kiedy zobaczył w sklepie coś, co absolutnie mu się nie spodobało.

Na stojaku leżały gazety, na wierzchu „Washington Post”. Nagle przypomniał sobie, że gdzieś w okolicy mieszka Bob Woodward, który wsławił się ujawnieniem afery Watergate. Ale nie to było najgorsze.

Problemów nastręczała twarz Rzeźnika, w każdym razie przybliżony szkic, odręczny rysunek, na którym wypadł całkiem, całkiem. Znajdował się nad wiadomościami dnia, gdzie absolutnie nie powinien się znaleźć. - Mój Boże, jestem sławny.

Rozdział 80

Nie było mu jednak do śmiechu. Prędko zawrócił do samochodu zaparkowanego na Q Street. Nic gorszego nie mogło mu się przytrafić. Ostatnio pech go nie odstępował.

Michael Sullivan usiadł za kierownicą cadillaca i spokojnie rozważył swoją niefortunną sytuację.

Przebiegł w myślach potencjalnych „podejrzanych”, wytypował kobietę, która musiała nagadać o nim niestworzonych rzeczy. Może nawet podać policji jego rysopis. Ciekawe, że atak przyszedł z obu stron naraz. Jednocześnie dobierają mu się do skóry waszyngtońska policja i mafia. Co robić, co robić?

Najpierw przyszło mu do głowy rozwiązanie częściowe, satysfakcjonujące, nader emocjonujące, bo zakrawało na nową zabawę. Kolejne posunięcie w grze.

Stołeczna policja, dysponując w swoim mniemaniu jego podobizną, może napytać mu biedy, ale może też z powodu nadmiernego zadufania wykonać fałszywy ruch.

Błąd.

Ich błąd.

Zwłaszcza jeżeli on, zgodnie z zamiarem, przypuści odpowiedni kontratak. Co zatem musi przedsięwziąć dla samoobrony?

Pierwszy krok przywiódł go na Wisconsin Avenue, na wysokości Blues Alley, w pobliże znajomego zakładu. Przyjął go tam fryzjer imieniem Rudy. Sullivan zdecydował się na strzyżenie i golenie.

Zawsze na fotelu czuł odprężenie i przyjemność, a jednocześnie ciekawość, jak będzie potem wyglądał i czy spodoba mu się jego nowa twarz.

Dziesięć, dwanaście minut później było po wszystkim. Proszę zdjąć opatrunki, doktorze Frankenstein. Niski, krępy fryzjer wyraźnie był zadowolony z siebie.

Jeżeli schrzaniłeś robotę, już nie żyjesz. Ja nie żartuję, Rudy, pomyślał Rzeźnik. Potnę cię na wstążki twoją własną brzytwą. I zobaczymy, co o tym napiszą w „Washington Post”.

Ale chwila!

- Całkiem nieźle. Nawet mi się podoba. Chyba trochę przypominam Bono.

- Tego od Sonny i Cher? - spytał tępy Rudy. - Bo ja wiem? Chyba jest pan przystojniejszy. Ale pewno wie pan, że on nie żyje?

- Mniejsza o to - powiedział Sullivan, zapłacił, zostawił fryzjerowi napiwek i wyszedł z zakładu.

Stamtąd pojechał na Kapitol.

Zawsze lubił tamtą okolicę, czerpał z niej natchnienie. Większość ludzi na myśl o Kapitolu widzi piękne schody i tarasy zachodniej fasady. Tymczasem od wschodu za Kapitolem oraz gmachami Sądu Najwyższego i Biblioteki Kongresu znajduje się tętniąca życiem, dobrze mu znana dzielnica mieszkaniowa. Już tu kiedyś byłem.

Minął park Lincolna, skąd rozciągał się widok na kopułę Kapitolu, zupełnie wyjątkowy teraz, w porze spadających liści.

Wypalił papierosa i zrewidował swój plan przed dość osobliwym pomnikiem Emancypacji, który przedstawia niewolnika zrywającego łańcuchy, podczas gdy Lincoln czyta Proklamację Emancypacji.

Lincoln, prawie pod każdym względem dobry człowiek. A ja? Bardzo zły. Ciekawe, jak do tego doszło - zastanowił się.

Wkrótce potem włamywał się do domu na C Street. Czuł przez skórę, że to ta suka go wydała. Czuł to całym sobą. Niebawem się przekona.

Mena Sunderland siedziała w ukochanej, małej kuchni. Miała na sobie dżinsy, śnieżnobiały podkoszulek, wysłużone saboty i gotowała danie z makaronu na jedną osobę, popijając czerwone wino. Śliczna jak obrazek, pomyślał.

- Tęskniłaś za mną, Meno? Bo ja za tobą tęskniłem. I wiesz co? Omal nie zapomniałem, jaka jesteś śliczna.

Już cię jednak nie zapomnę, ślicznotko. Tym razem przyniosłem aparat, żeby ci pstryknąć zdjęcie. W końcu trafisz do mojej mistrzowskiej kolekcji zdjęć. Bez dwóch zdań!

I ciachnął ją skalpelem po raz pierwszy.

Rozdział 81

Modliłem się jeszcze w kościele, kiedy zadzwoniła moja komórka. Jakiś kłopot w pobliżu Kapitolu. Odmówiłem krótki pacierz za osobę w niebezpieczeństwie, a także drugi, żebyśmy jak najprędzej złapali poszukiwanego zabójcę-gwałciciela. I wybiegłem z kościoła.

Razem z Sampsonem ruszyliśmy do dzielnicy za Kapitolem jego wozem z syreną i światłami na dachu. Kiedy dotarliśmy na miejsce, już wszędzie wisiała żółta taśma otaczająca miejsca zbrodni. Cóż za dramatyczna sceneria na tyłach ważnych gmachów państwowych, pomyślałem, kiedy wbiegałem z Sampsonem po schodach ganku kamieniczki, po cztery stopnie naraz.

Czy ten człowiek celowo urządza dla nas przedstawienie? Czy to zwykły zbieg okoliczności?

Usłyszałem wycie alarmu samochodowego, obejrzałem się za siebie. Cóż za dziwny widok - policja, dziennikarze, gęstniejący tłum gapiów.

Na twarzach wielu osób malował się strach. Pomyślałem, jakież to swojskie piętno naszych czasów, strach, potworny strach, który ogarnął nasz kraj, a może nawet cały świat.

Niestety, wewnątrz budynku było tylko gorzej. W środku zapanowali już inspektorzy do spraw zabójstw i technicy kryminalistyczni, wszyscy z posępnymi minami, ale Sampsona wpuszczono. Wbrew zastrzeżeniom sierżanta wciągnął i mnie.

Weszliśmy do kuchni.

Makabryczne miejsce zbrodni.

Warsztat zabójcy.

Zobaczyłem nieszczęsną Menę Sunderland. Leżała na czerwono-brązowych kafelkach posadzki w kuchni. Białka oczu miała na wierzchu, jakby utkwiła wzrok w jednym punkcie sufitu. Moją uwagę najpierw jednak przykuło co innego. Cóż za bydlak z tego zabójcy!

W jej szyi tkwił nóż do krojenia mięsa, który sterczał niczym śmiertelny znak. Twarz pokryta licznymi ranami, głębokimi, wskazującymi na niepotrzebnie zajadły atak. Sprawca zdarł z dziewczyny biały podkoszulek. Dżinsy i majtki zsunął do kostek, ale nie ściągnął do końca. Jeden jasnoniebieski sabot tkwił jeszcze na nodze, drugi leżał w kałuży krwi przewrócony na bok.

Sampson spojrzał na mnie.

- Alex, powiedz, co z tego rozumiesz.

- Na razie niewiele. Chyba nawet jej nie zgwałcił - powiedziałem.

- Dlaczego? Przecież zdjął jej spodnie. Ukląkłem nad ciałem Meny.

- Wnioskuję z charakteru ran. Tyle krwi, taka jatka. Za bardzo był na nią wściekły. Zakazał jej rozmawiać z nami, a ona nie posłuchała. Podejrzewam, że o to chodzi. John. Niewykluczone, że zginęła przez nas.

Sampson się żachnął.

- Alex, przecież zabroniliśmy jej tu wracać. Proponowaliśmy ochronę, nadzór. Co więcej mogliśmy zrobić?

Potrząsnąłem głową.

- Może zostawić ją w spokoju. Schwytać zabójcę, zanim ją dopadnie. Cokolwiek, John... byle nie to.

Rozdział 82

Teraz więc prowadziliśmy śledztwo nie tylko w sprawie Meny Sunderland, lecz również w imię jej pamięci - przynajmniej tak sobie tłumaczyłem w duchu. Mówiłem sobie, że robię to dla Marii Cross, Meny Sunderland i wielu innych.

Przez kolejne trzy dni pracowałem z Sampsonem za dnia, a nocami obchodziłem z nim ulice. Nasza nocna zmiana trwała zwykle od dziesiątej wieczór do drugiej nad ranem. Dołączaliśmy do patrolu policyjnego krążącego po Georgetown i Foggy Bortom, dzielnicach, w których dokonał napadów zabójca-gwałciciel. Wszyscy działali z dużym zaangażowaniem, ale nikomu nie zależało na dorwaniu przestępcy bardziej niż mnie.

Starałem się jednak mimo tak intensywnego śledztwa zachować dystans i spokój. Dbałem o to, żeby prawie codziennie wieczorem zjeść kolację z Naną i z dziećmi. Odwiedziłem Kaylę Coles w Karolinie Północnej. Wracała do zdrowia. Przeprowadziłem również pół tuzina sesji z pacjentami, w tym z Kim Stafford, która zaczęła przychodzić do mnie dwa razy w tygodniu i chyba nawet poczyniła postępy. Jej narzeczony nie zająknął się przed nią słowem o naszej „rozmowie”. Rano obowiązkowo piłem kawę w Starbucks w moim budynku albo w Au Bon Pain na rogu ulic Indiana i Sixth. Z Au Bon Pain miałem pewien kłopot, bo za bardzo mi smakowały ich ciastka, dlatego wolałem obchodzić tę cukiernię z daleka.

Kim była moją ulubioną pacjentką. Terapeuci zwykle miewają ulubionych klientów, choć nie zawsze się do tego przed sobą przyznają.

- Pamięta pan, jak mówiłam, że Jason nie jest taki zły? - zapytała pewnego ranka po pierwszym kwadransie naszej sesji. Pamiętałem, tak samo jak pamiętałem sytuację, w której mu zresetowałem mózg w komisariacie.

- A jednak przekonałam się, panie doktorze, że jest zwykłym, najnormalniejszym śmieciem. Przyznaję, że zabrało mi to sporo dłużej, niż powinno.

Pokiwałem głową w oczekiwaniu na dalsze wyznania. Dokładnie wiedziałem, co chcę od niej usłyszeć.

- Wyprowadziłam się od niego. Zaczekałam, aż wyjdzie do pracy, i uciekłam. Powiedzieć panu prawdę? Umieram teraz ze strachu. Ale nie mogłam postąpić inaczej.

Wstała, podeszła do okna wychodzącego na plac Sądowy. Widać też było stamtąd gmach sądu okręgowego.

- Od dawna jest pan żonaty? - zapytała, patrząc na obrączkę, którą nadal nosiłem na lewej ręce.

- Kiedyś byłem, ale już nie jestem. Opowiedziałem jej o Marii i o wydarzeniach sprzed dziesięciu lat. Podałem jej skróconą wersję, okrojoną z sentymentów.

- Bardzo mi przykro - powiedziała, kiedy skończyłem.

W oczach stanęły jej łzy, całkiem niepożądany skutek mojego zwierzenia. Tego ranka posunęliśmy się wyraźnie naprzód, pokonaliśmy kilka trudnych przeszkód. I wtedy stało się coś dziwnego, Kim Stafford uścisnęła mi rękę. - Dobry z pana człowiek. Do widzenia, doktorze Cross.

Pomyślałem, że być może straciłem oto pacjentkę - w dodatku pierwszą - bo odniosłem sukces w pracy.

Rozdział 83

Wydarzenia tamtego wieczoru przyprawiły mnie o wstrząs. Wieczór zaczął się całkiem nieźle, aż tu nagle wszystko się zawaliło. Zaprosiłem Nanę i dzieci na wyjątkową kolację do Kinkead’s w pobliżu Białego Domu na Pennsylvania Avenue, naszej ulubionej restauracji w Waszyngtonie. Do naszego stolika podszedł wielki jazzman Hilton Fenton i opowiedział zabawną anegdotę o aktorze Morganie Freemanie. W końcu wstałem i powlokłem się drewnianymi schodami do swojego gabinetu na strychu, przeklinając pod nosem wszystkie kolejne stopnie.

Nastawiłem Sama Cooke’a, na początek mój ulubiony przebój You Send Me. Następnie zasiadłem nad archiwalnymi aktami stołecznej policji z okresu zabójstwa Marii, a były to setki stron.

Szukałem nierozwiązanych przypadków gwałtu z tamtego okresu, zwłaszcza takich, które zdarzyły się w Southeast albo w okolicy. Pracowałem intensywnie, słuchając muzyki, gdy wtem, spojrzawszy na zegarek, stwierdziłem ze zdziwieniem, że jest dziesięć po trzeciej. Znalazłem ciekawe informacje w aktach sprawy o seryjny gwałt, która toczyła się mniej więcej w czasie, kiedy zginęła Maria.

Gwałty zaczęły się kilka tygodni wcześniej, a skończyły po zabójstwie Marii. I nigdy potem się nie powtórzyły. Czyżby gwałciciel tylko wtedy odwiedził Waszyngton?

Jeszcze ciekawsze, że żadna z ofiar nie rozpoznała sprawcy. Wszystkie dostały pomoc medyczną, ale nie chciały rozmawiać z policją o tym, co je spotkało. Nie miałem w ręku żadnych konkretów, ale pogrążyłem się w dalszej lekturze.

Przejrzałem kilka kolejnych raportów i nadal nie trafiłem na żadne próby ustalenia tożsamości przez ofiary.

Czyżby to tylko zbieg okoliczności? Niemożliwe. Czytałem dalej.

W pewnej chwili przeżyłem wstrząs na widok notatki inspektora Hightowera. Nazwisko i dalsze dane. Maria Cross.

Pracownik społeczny w Potomac Gardens.

Inspektor Alvin Hightower, którego wówczas spotkałem przelotnie, a który chyba już teraz nie żył, napisał raport w sprawie gwałtu studentki Uniwersytetu George’a Washingtona. Atak nastąpił w barze na M Street.

Kontynuowałem lekturę, wstrzymując niemal oddech. Przypomniała mi się rozmowa z Marią kilka dni przed jej śmiercią. Opowiadała mi o sprawie, którą się właśnie zajmowała, sprawie zgwałconej dziewczyny.

Zgodnie z raportem inspektora studentka podała pracownicy społecznej, niejakiej Marii Cross, przybliżony opis gwałciciela. Sprawcą miał być biały mężczyzna, metr osiemdziesiąt kilka wzrostu, być może z Nowego Jorku. Kiedy skończył z dziewczyną, złożył jej półukłon.

Ręce zaczęły mi się trząść, przewróciłem stronę i sprawdziłem datę wstępnego raportu. Zgadzało się - powstał w przeddzień śmierci Marii.

A gwałciciel?

Rzeźnik. Poszukiwany przez nas zabójca z mafii. Przypomniał mi się jego ukłon na dachu, jego niewytłumaczalna wizyta w moim domu.

Rzeźnik.

Głowę daję, że to on.

Część czwarta

Pogromca Smoków

Rozdział 84

Nana odebrała telefon w kuchni, gdzie cała rodzina zebrała się, żeby przygotować kolację. Każdy miał swoje zadanie, od obierania ziemniaków przez zrobienie sałatki cesarskiej po nakrycie stołu srebrnymi sztućcami. Zawsze zastygałem na dźwięk telefonu. Ciekawe, co tym razem? Czyżby Sampson znalazł coś na Rzeźnika?

Nana jednak mówiła spokojnie do słuchawki.

- Witaj, kochanie, co u ciebie? Jak ty się czujesz? Och, to świetnie. Już ci go daję. Kroi warzywa z takim zapałem, jakby pracował w japońskiej sieci Benihana. Żebyś wiedziała, nieźle mu idzie. Na pewno dostanie jeszcze większy zastrzyk energii, kiedy usłyszy twój głos.

Wiedziałem, że to musi być Kayla, dlatego poszedłem odebrać w salonie. Po drodze zastanawiałem się, kiedy dorobiliśmy się telefonu prawie w każdym pokoju, nie mówiąc o komórkach, które Damon i Jannie nosili do szkoły.

- Co u ciebie, skarbie? - Zaraz po podniesieniu słuchawki uderzyłem w imitację słodziutkiego głosu Nany. - Tak, dostałem. Możesz powiesić w kuchni - dodałem na użytek podsłuchującej czeredki dzieciaków, które skręcały się Ze śmiechu.

- Cześć, Kayla! Pa, Kayla! - zawołały chórem.

- Pa, Kayla - dodała babcia. - Kochamy cię. Wracaj szybko do zdrowia.

Oboje usłyszeliśmy trzask odkładanej słuchawki i dopiero wtedy Kayla powiedziała:

- Wszystko idzie dobrze. Pacjentka spisuje się bez zarzutu. Już prawie zregenerowałam siły i jestem gotowa znów skopać komuś tyłek.

Uśmiechnąłem się i poczułem ciepło rozlewające się we mnie na dźwięk jej głosu, mimo że dobiegał z tak daleka.

- Miło słyszeć twój głos, tym milej, że masz siłę skopać komuś tyłek.

- Twój też, Alex. I dzieci, i babci. Przepraszam, że się nie odzywałam w zeszłym tygodniu. Mój tata źle się czuł, ale też już wraca do zdrowia. No i znasz mnie. Pracowałam społecznie w okolicy. Chyba wiesz, że nie znoszę, kiedy mi płacą.

Urwała, ale zagadałem ciszę idiotycznymi pytaniami na temat jej rodziców i życia w Karolinie Północnej, skąd oboje pochodziliśmy. W tym czasie zdążyłem się otrząsnąć z szoku spowodowanego nieoczekiwanym telefonem od Kayli i zacząłem się zachowywać bardziej naturalnie.

- Powiedz, jak się naprawdę czujesz - poprosiłem. - Wracasz do zdrowia?

- Tak. I poukładałam sobie wszystko w głowie. Miałam czas na refleksję i zrozumienie potrzeby zmian. Uznałam, że... może nie powinnam wracać do Waszyngtonu, ale chciałam najpierw z tobą o tym porozmawiać.

Poczułem w środku szarpnięcie jakby windą, która nagle urwała się w wieżowcu. Liczyłem się z takim obrotem spraw, a mimo to cios mnie ogłuszył.

Kayla mówiła dalej.

- Tyle jest tu do zrobienia. Oczywiście czeka mnóstwo chorych. Już zapomniałam, jak tu się miło i normalnie żyje. Przepraszam, nie chcę przez to powiedzieć... źle to ujęłam.

Przerwałem jej żartobliwym komentarzem.

- Plączesz się w zeznaniach. Wy, naukowcy, potraficie nieźle zamącić sprawę.

Kayla westchnęła.

- Alex, uważasz, że się mylę? Rozumiesz, co do ciebie mówię? Jasne, że rozumiesz.

Chciałem powiedzieć Kayli, że drastycznie się myli, że powinna natychmiast wracać do Waszyngtonu, ale nie mogłem się na to zdobyć. Dlaczego?

- Mogę ci odpowiedzieć tylko w jeden sposób. Sama najlepiej wiesz, co jest dla ciebie dobre. Nie chciałbym wywierać na ciebie wpływu. Zresztą nawet bym nie mógł. Nie wiem, czy jasno się wyrażam.

- Owszem. Przynajmniej jesteś szczery - powiedziała. - Będę musiała się zastanowić, co jest dla mnie najlepsze. Taki mam charakter. Podobnie zresztą jak ty.

Rozmawialiśmy jeszcze chwilę, a kiedy w końcu się rozłączyliśmy, ogarnął mnie dziwny strach. Chyba ją straciłem, prawda? Co się ze mną dzieje? Dlaczego jej nie powiedziałem, że jest mi potrzebna? Nie błagałem, żeby wróciła do Waszyngtonu, kiedy tylko będzie mogła? Dlaczego nie wyznałem, że ją kocham?

Po kolacji wróciłem do gabinetu na strych, do swojej nory, swojej kryjówki, i próbowałem się zatracić w kolejnych dokumentach z okresu śmierci Marii. Niewiele myślałem o Kayli. Myślałem tylko o Marii, o tym, że tęsknię za nią tak, jak nie tęskniłem od lat, zastanawiałem się, jak by wyglądało nasze życie, gdyby nie zginęła.

Około pierwszej nad ranem wreszcie zszedłem na palcach na dół. Znów wślizgnąłem się do pokoju Alego. Cicho jak myszka położyłem się obok swojego kochanego, śniącego syna.

Położyłem mały palec na rączce małego Alexa i cicho poprosiłem:

- Pomóż mi, synku.

Rozdział 85

Sprawy toczyły się teraz szybko... na dobre czy na złe. Michael Sullivan od lat nie żył w takim napięciu. Fakt, że ta nerwówka dosyć mu odpowiadała. Odzyskał wigor jak za dawnych lat. Nigdy w życiu nie czuł większej wściekłości ani większego skupienia. Ubolewał tylko, że za mało się dzieje, każde działanie dodałoby mu animuszu. Nie mógł dłużej usiedzieć bezczynnie w motelu, nie mógł bez przerwy oglądać starych odcinków Prawa i porządku ani grać w piłkę nożną czy w baseball z synami.

Ciągnęły go łowy, brakowało mu aktywności, marzył o uderzeniu adrenaliny.

Błąd.

Zawitał więc znowu do Waszyngtonu, choć nie powinien, mimo nowej krótkiej fryzury i srebrno-niebieskiej bluzy z kapturem drużyny Georgetown Hoyas, w której wyglądał jak frajer lansujący się na japiszona, zasługujący na fangę w nos i kopniaka w głowę, kiedy już będzie leżał na ziemi.

Co on, cholera, poradzi, że tak mu się podobają tamtejsze kobitki o mistrzowskich jędrnych tyłeczkach. Właśnie skończył czytać Miasteczka Johna Updike’a i zastanawiał się, czy ten stary ramol jest chociaż w połowie tak jurny jak niektórzy jego bohaterowie. Czy to nie ten jurny satyr napisał również Couples? Poza tym siedemdziesięcioiluśletni pisarz nadal pisze o seksie, jakby był nastolatkiem dorastającym na farmie w Pensylwanii, który pieprzy wszystko, co ma dwie, trzy albo cztery nogi. Cholera, może jednak umknął mu sens książki. Albo Updike’owi? Czy to możliwe, że facet sam nie czai, o czym pisze?

W każdym razie podobały mu się odstawione kobitki z Georgetown. Fajnie pachniały, fajnie wyglądały, fajnie gadały. Kobiety z Georgetown, niezły tytuł książki, mógłby ją napisać chociażby Johnny U.

Chryste, bawiły go własne przemyślenia. W drodze samochodem z Marylandu słuchał zespołu U2. Kiedy Bono wył o tym, że chciałby spędzić trochę czasu w głowie ukochanej, Sullivan zastanowił się, czy - pominąwszy ckliwy irlandzki romantyzm - to naprawdę taki dobry pomysł. Czy Caitlin powinna mu zaglądać do głowy? Co to, to nie. A on do jej głowy? Też nie. Bo nie chciał znaleźć się w próżni.

O, właśnie, gdzie on się teraz znajduje?

Aha, na Thirty-first Street. Dojeżdżał do Blues Alley, opustoszałej o tej porze, w przeciwieństwie do wieczoru, kiedy w tej części miasta otwierano kluby i ściągały tu tłumy. Słuchał Jamesa McMurtry’ego i zespołu Heartless Bastards. Tak mu się spodobała ta płyta, że jeszcze przez kilka minut nie opuszczał zaparkowanego samochodu.

W końcu wysiadł, wyciągnął nogi i odetchnął trochę zanieczyszczonym miejskim powietrzem.

Czy jestem gotów, czy nie, idę. Postanowił pójść na skróty w stronę Wisconsin Avenue, żeby obejrzeć tam sobie panie, może zwabi którąś do ciemnego zaułka. A potem? Co mu się, do cholery, będzie podobało. Przecież to on jest Michael Sullivan, Rzeźnik ze Sligo, wariat, jakiego ten świat, wirująca kula gazów i kamieni, nie widział. Jak brzmiała jego ulubiona kwestia? Trzy na cztery głosy w mojej głowie każą mi iść na całość.

Wejście do zaułka przy Thirty-first Street było skąpane w przyćmionej żółtej łunie oświetlającej włoską knajpkę zwaną Ristorante Piccolo. Dużo lokali na M Street, ulicy równoległej do tego zakamarka, miało tu swoje kuchenne wejścia.

Minął tylne drzwi do befsztykami, następnie do francuskiego bistra, a dalej do obskurnej hamburgerowni plującej dymem.

Zauważył, że z przeciwka nadchodzi jakiś facet, za nim dwóch.

Co jest, do diabła?

Co tu się dzieje?

Chyba jednak wiedział. Trafił na ślepy zaułek. Ktoś w końcu uprzedził go o krok, zamiast on jego. Skórzane płaszcze. Waleczne osiłki. Z całą pewnością nie byli to studenci z Georgetown, którzy obrali skrót, żeby wstąpić na kawałek chabaniny do pobliskiej befsztykami.

Odwrócił się w stronę Thirty-first i tam zobaczył jeszcze dwóch facetów. Błąd. I to duży. W dodatku jego.

Nie docenił młodego Johna Maggione.

Rozdział 86

- Przysyła nas pan Maggione - zawołał jeden z twardzieli maszerujących dumnie i zdecydowanie ku Michaelowi Sullivanowi od strony Wisconsin. Menele przyspieszyli kroku, osaczyli go. Koniec z tajemniczością i domysłami, nie mówiąc o tym, że dwóch drabów już miało na wierzchu zwisające u boków pistolety, a Rzeźnik nie był uzbrojony, jeśli nie liczyć skalpela chirurgicznego w bucie.

Za cholerą nie załatwi czterech, mając tylko skalpel. Chyba nawet pistolet na niewiele by się zdał. Co mu pozostawało?

Pstryknąć im zdjęcie?

- Chyba źle się wyraziłem, Rzeźniku. Pan Maggione wcale nie chce cię widzieć - powiedział starszy. - Po prostu chce, żebyś zniknął z powierzchni ziemi. Im prędzej, tym lepiej. Choćby dzisiaj. Mógłbyś to zrobić dla pana Maggione? Nie wątpię. Potem znajdziemy twoją żonę, trójkę dzieci i im też pomożemy zniknąć.

W głowie Michaela Sullivana kłębiły się teraz wszystkie możliwości.

Może jednego, tego kłapiącego dziobem, da radę zdjąć przynajmniej tyle. Zamknąłby mu tę jego ohydną gębę raz na zawsze. I na dokładkę potem go pokiereszował. Ale co z pozostałymi trzema?

Przy odrobinie szczęścia mógłby załatwić jeszcze dwóch. Jeżeli podejdzie do nich na tyle blisko, żeby ich ciachnąć, chociaż mała szansa. Może są głupi, ale na pewno nie tak bardzo. Jak więc się z nimi rozprawić? Nie zamierzał poddać się bez walki.

- Masz jaja, żeby samemu mnie zdjąć? - zawołał do rezolutnego. - Co, przydupasie?

Użył mafijnego określenia na głupka, który tylko komuś służy. Próbował facetowi zaleźć za skórę. Cholera, teraz mógłby chwycić się wszystkiego. I tak za chwilę zginie, chociaż nie jest jeszcze gotów na śmierć.

Płatny zabójca skrzywił się w grymasie.

- Nie ma problemu. Mógłbym cię zdjąć. Ale wiesz, kto jest dzisiaj przydupasem? Dam ci podpowiedz. Chyba podcierałeś mu dziś rano tyłek.

Rzeźnik włożył rękę do kieszeni bluzy i jej stamtąd nie wyjmował.

Rezolutny natychmiast zareagował, podniósł wolną rękę. Pozostali stanęli. Wszyscy mieli broń na wierzchu, ale żaden nie chciał ryzykować zbliżenia się do legendarnego Rzeźnika.

Rezolutny skinął gestem na mężczyznę za Sullivanem, żeby przesunął się w prawo, przy czym sam wraz z czwartym przesunął się w lewo. W ten sposób oczyścił im linię strzału. Niegłupie.

- Ech, ty idioto. Tym razem popłynąłeś, co? Powiedz mi, myślałeś kiedykolwiek, że tak skończysz?

Sullivan musiał się roześmiać.

- Wiesz co? Nigdy nie myślałem o końcu. I nadal nie myślę.

- A jednak. Zaraz wszystko się dla ciebie skończy. Oglądaj sobie ten film, dopóki nie zgasną światła!

Sullivan nie miał najmniejszych wątpliwości, że facet mówi prawdę, ale wtedy usłyszał coś, w co trudno mu było uwierzyć.

Zza pleców dobiegł go dźwięk, który kazał mu się obejrzeć. Rzeźnik musiał sprawdzić, czy słuch go nie myli, czy aby nikt okrutnie z niego nie zakpił.

U wyłom zaułka rozległ się krzyk - najwyraźniej zdarzył się niewyobrażalny cud.

Albo to był najszczęśliwszy dzień w jego życiu.

Albo jedno i drugie.

Nadciągnęła kawaleria!

Oto, kto przybył, żeby ocalić mu skórę.

Rozdział 87

- Policja stołeczna! Rzucić broń. Migiem! Tu policja. Broń na ziemię.

Sullivan zobaczył gliniarzy, którzy wyglądali mu na inspektorów, dwóch gorliwych Murzynów w cywilnych ubraniach.

Zaszli od tyłu bandytów z mafii, którzy stali u wyłom Thirty-first Street, zdezorientowani, i nie wiedzieli, co robić dalej.

On też nie wiedział.

Tak czy owak, psy w tym miejscu stanowią niesłychany widok, pomyślał Sullivan. Czyżby należeli do sił rzuconych na Georgetown, żeby złapać gwałciciela, czyli jego?

Cholera, głowę by dał, że tak, a jeśli się nie myli, to na razie z pewnością on jeden w tej uliczce się zorientował.

Jeden z gliniarzy już wzywał posiłki. Na co dwaj żołnierze mafii stojący przy Wisconsin obrócili się na pięcie i... odeszli.

Inspektorzy wyciągnęli broń, ale jak mieli zareagować? No właśnie, jak?

Sullivan omal nie parsknął śmiechem, po czym też się odwrócił i ruszył w stronę ulicy Wisconsin. Puścił się sprintem, biegnąc co tchu w stronę zatłoczonej ulicy. Jak na wariata przystało, wpadł w obłąkańczy śmiech. Postanowił po prostu bezczelnie uciec, nie zatrzymywać się. Tak jak za dawnych czasów na Brooklynie, kiedy jako dzieciak wygrywał w ten sposób zabawy.

Pędź, Mikey, pędź. Jeśli ci życie miłe. Co mogli zrobić gliniarze ze stołecznej? Strzelić mu w plecy? Niby za co? Za próbę ucieczki? Jemu, potencjalnej ofierze czterech uzbrojonych facetów w zaułku?

Gliniarze krzyczeli, grozili mu, ale mogli tylko patrzeć, jak ucieka. Już od lat, a może nigdy w życiu, nie widział nic śmieszniejszego. Kawaleria przybyła mu z pomocą. Wielki błąd. Ich błąd.

Rozdział 88

Kiedy po południu dotarłem z Sampsonem do komisariatu przy Wisconsin, przez drzwi do budynku przewinęło się pół tuzina wbiegających i wybiegających mundurowych. Inspektor Michael Wright wreszcie zrozumiał, że mógł wraz z partnerem ująć gwałciciela z Georgetown, czyli przegapił bodaj najbardziej łakomy kąsek w swojej karierze. Teraz trzymali za kratkami dwóch ludzi, którzy mogli wiedzieć, ocotu chodzi. Ktoś tylko musiał nimi dobrze potrząsnąć.

Wszedłem wraz z Sampsonem za kuloodporną ściankę trzymetrowej wysokości i ruszyłem w kierunku pokojów przesłuchań mieszczących się za boksami oficerów śledczych. Znajomy widok - zniszczone, zawalone papierzyskami biurka, stare komputery i telefony z poprzedniej epoki, wielkie pudła wypełnione po brzegi.

Zanim weszliśmy do pokoju przesłuchań, Wright poinformował nas, że żaden z dwóch mężczyzn nie zaczął jeszcze mówić. Obaj mieli przy sobie beretty, był pewien, że są wynajętymi zabójcami.

- Dobrej zabawy - życzył nam Wright, kiedy wchodziłem do środka z Johnem.

Sampson odezwał się pierwszy.

- Inspektor John Sampson. A to doktor Alex Cross. Doktor Cross jest psychologiem kryminalnym zaangażowanym do śledztwa, które prowadzę w sprawie serii gwałtów w okolicy Georgetown.

Żaden z nich nie odezwał się słowem, nawet nie rzucił dowcipu dla przełamania lodów. Byli muskularnymi typami po trzydziestce, mieli głupawe uśmieszki przylepione na stałe do twarzy.

Sampson zadał jeszcze kilka pytań, a potem już tylko siedzieliśmy w milczeniu po obu stronach stołu.

W końcu do drzwi zapukała i weszła do środka sekretarka. Wręczyła Sampsonowi kilka faksów, jeszcze ciepłych, prosto z maszyny.

Przeczytał i pokazał mnie.

- Nie przypuszczałem, że mafia działa w Waszyngtonie - odezwał się Sampson. - Najwidoczniej się myliłem. Obaj jesteście żołnierzami mafii. Czy któryś z was ma coś do powiedzenia na temat przebiegu zdarzeń w tamtym zaułku?

Żaden nie miał. Z drażniącym zadufaniem ignorowali nasze pytania, wręcz udawali, że nas tam w ogóle nie ma.

- Panie doktorze, może rozpracujemy sprawę bez pomocy tych panów, co? - zapytał mnie Sampson.

- Możemy spróbować. Właśnie czytam, że John „Grabarz” Antonelli i Joseph „Żyleta” Lanugello pracują dla Johna Maggione z Nowego Jorku. Ściśle rzecz biorąc, dla młodego Maggione. Bo ojciec kilka lat temu zatrudnił w Waszyngtonie niejakiego Michaela Sullivana, zwanego również Rzeźnikiem. Pamiętasz go, John?

- Jasne. Zdjął chińskiego dealera narkotyków. W tym samym czasie zginęła twoja żona Maria. Pan Sullivan jest teraz podejrzany w tamtej sprawie.

- Rzeczony Michael „Rzeźnik” Sullivan jest również podejrżany o serię gwałtów w Georgetown i co najmniej jedno zabójstwo związane z tymi gwałtami. Czy to Sullivana osaczyliście w Blues Alley? - spytałem żołnierzy mafii.

Nie pisnęli ani słowa. Twardziele, nie ma co.

W końcu Sampson wstał, podrapał się w brodę.

- Dobra, w takim razie ani Grabarz, ani Żyleta nie będą nam już potrzebni. Co z nimi zrobimy? Czekaj, mam pomysł. Spodoba ci się, Alex - powiedział Sampson, chichocząc pod nosem.

Wskazał gestem żołnierzowi mafii, żeby wstał.

- Tutaj już skończyliśmy. Proszę za mną, panowie.

- Dokąd? - Lanugello wreszcie przerwał milczenie. - Jeszcze nie usłyszeliśmy zarzutów.

- Idziemy. Mam dla was niespodziankę. - Sampson szedł pierwszy, oni za nim, ja zamykałem pochód. Nie przypadło im to do gustu, że obstawiam tyły. Widocznie uznali, że mogę żywić do nich urazę za to, co spotkało Marię. Może i mieli rację.

Sampson dał znak strażnikowi na końcu korytarza, który otworzył celę z klucza. Na dołku siedziało już kilku więźniów w oczekiwaniu na zarzuty prokuratorskie. Wszyscy oprócz jednego byli czarni. John wprowadził żołnierzy mafii do środka.

- Posiedzicie tutaj. Jak zmienicie zdanie i zechcecie gadać - powiedział Sampson do facetów z mafii - zawołajcie nas. Jeżeli jeszcze zastaniecie doktora Crossa i mnie w budynku. Bo jeśli nie, zajrzymy do was jutro rano. Na wszelki wypadek życzymy wam dobrej nocy.

Sampson postukał kilka razy odznaką o kraty celi.

- Ci panowie są podejrzani o serię gwałtów - oznajmił pozostałym więźniom. - Gwałcili czarne kobiety w Southeast. Ale uważajcie, bo to twardziele z Nowego Jorku.

Wyszliśmy, a strażnik zatrzasnął za nami drzwi.

Rozdział 89

O czwartej nad ranem w zimny, słotny dzień obaj młodsi synowie wypłakiwali sobie oczy na tylnym siedzeniu auta. Caitlin chlipała z przodu. Sullivan zwalił całą winę na młodego Maggione i cosa nostrę za cały ten straszliwy, okropny bałagan. Kiedyś Maggione za to odpowie, Sullivan już nie mógł się doczekać dnia zapłaty.

Podobnie jak jego skalpel i piła rzeźnicza. O wpół do trzeciej rano zapakował rodzinę do samochodu i czmychnął z domu dziesięć kilometrów pod Wheeling w Wirginii Zachodniej. W ciągu dwóch tygodni już drugi raz się przeprowadzali, ale nie miał wyjścia. Obiecał chłopcom, że kiedyś wrócą do Marylandu, chociaż wiedział, że to nieprawda. Nigdy nie wrócą. Już dostał ofertę kupna domu. A pieniądze były mu potrzebne do realizacji planu ucieczki.

Teraz więc uciekali całą rodziną, żeby ratować skórę. Kiedy opuścili swój dom w dzikiej Wirginii Zachodniej, jak ją nazywał, podejrzewał, że mafia może go znów dopaść, że może czyhać tuż za zakrętem.

Minął jednak pierwszy, następnie drugi zakręt i spokojnie wyjechał z miasta. Już wkrótce śpiewali piosenki Rolling Stonesów i ZZ Top, w tym dwudziestominutową wersję Legs, aż żona zaprotestowała, że dość już tego ciągłego wycia świadczącego o nadmiarze testosteronu. Po drodze wstąpili do baru Denny’ego na śniadanie, potem do McDonalda na drugą przerwę toaletową i już o trzeciej po południu jechali przez nieznane sobie tereny.

Na szczęście Sullivan nie zostawił żadnych śladów, po których mogliby go wytropić zabójcy mafii. Żadnych okruszków chleba jak w bajce o Jasiu i Małgosi. Najciekawsze, że ani on, ani nikt z jego rodziny nie bawili wcześniej w tej okolicy. Zapuścili się więc teraz na dziewicze tereny, nie mieli korzeni ani żadnych powiązań.

Wjechał na podjazd kolonialnego domu wiktoriańskiego ze stromym dachem, parą wieżyczek i nawet witrażowymi oknami.

- Cacko, nie dom! - zapiał entuzjastycznie Sullivan, pławiąc się w obłudnych uśmiechach. - Oto nasza wymarzona Floryda, dzieci!

- Bardzo śmieszne, tato. Przestań - poprosił Mike junior z tylnego siedzenia, na którym wszyscy trzej jego synowie siedzieli z ponurymi minami i nosami zwieszonymi na kwintę.

Owszem, to była Floryda, ale w stanie Massachusetts. Caitlin z synami aż jęknęli, słysząc jego kolejny głupi żart. Małe miasteczko liczące sobie poniżej tysiąca mieszkańców, leżące wysoko w górach Berkshire. Zapierające dech w piersiach górskie widoki. No i na podjeździe nie czyhali na nich żołnierze mafii. Czego więcej pragnąć?

- Czy można sobie wymarzyć lepsze miejsce? - dopytywał Sullivan dzieci, kiedy zaczęły się rozpakowywać.

Dlaczego zatem Caitlin rozpłakała się, kiedy pokazał jej nowy salon z przepięknym widokiem na wielki, groźny szczyt Greylock i rzekę Hoosic? Dlaczego ją okłamywał, kiedy mówił:

- Wszystko będzie dobrze, królowo, światłości mojego życia.

Może dlatego, że podobnie jak ona nie wierzył we własne słowa. Wiedział, że i on, i jego rodzina zostaną kiedyś zamordowani, może właśnie w tym domu.

Chyba że wymyśli, i to szybko, jakieś drastyczne posunięcie. Ale jakie? Czym mógłby powstrzymać mafię?

Czy można zabić całą mafię?

Rozdział 90

Dwa dni później Rzeźnik znów uciekał. Tym razem sam, w pojedynkę.

Opracował plan i ruszył na południe do Nowego Jorku. Był spięty, a mimo to śpiewał na głos razem ze Springsteenem, Dylanem, the Band, Pink Floydami. Przez cztery godziny jazdy na południe nic tylko złote przeboje. Niechętnie zostawił Caitlin z chłopcami w Massachusetts, ale uznał, że na razie są tam chyba bezpieczni. W każdym razie zadbał o ich bezpieczeństwo najlepiej, jak umiał. Bardziej niż ojciec zadbał o niego, matkę i braci.

W końcu około północy zjechał z autostrady West Side Highway, po czym ruszył prosto do Morningside Apartments na West 107 th. Zatrzymywał się tam już wcześniej, dlatego wiedział, że to wymarzone miejsce dla niego. Dogodna lokalizacja, zważywszy na to, że na dwóch pobliskich stacjach krzyżowały się cztery różne linie metra.

Pamiętał, że w pokojach nie ma klimatyzacji, ale kto by się tym przejmował w listopadzie. Przespał noc jak dziecię w łonie matki. Kiedy wstał o siódmej, zlany potem, natychmiast skupił się na jednej myśli: jak odpłacić młodemu Maggione. Albo jeszcze lepiej: jak zadbać o dobór naturalny i przetrwanie najsilniejszego.

O dziewiątej rano pojechał metrem sprawdzić kilka miejsc zabójstw, których miał zamiar dokonać w najbliższej przyszłości. Sporządził taką „listą życzeń”, na której figurowało kilkanaście osób. Ciekawe, czy ktokolwiek z nich, w większości mężczyzn, bo znalazły się w tym gronie tylko dwie kobiety, miał przeczucie, że czeka go rychła śmierć, że wyłącznie od niego, Rzeźnika, zależy, kto przeżyje, a kto zginie, kiedy i gdzie.

O dziewiątej wieczorem pojechał na Brooklyn, na swoje dawne tereny. Do dzielnicy młodego Maggione, do jego rewiru w Carroll Gardens.

Zatęsknił za swoim starym kumplem Jimmym Kapeluszem, uznając w duchu, że pewno stary Maggione go sprzątnął. W każdym razie ktoś go stuknął, a potem usunął ciało, jakby Jimmy nigdy się nie narodził. Rzeźnik zawsze podejrzewał o to starego Maggione, zatem miał jeszcze jeden rachunek do uregulowania.

Narastał w nim straszliwy, niejasny gniew. Może wywoływał go ojciec, oryginalny Rzeźnik ze Sligo, irlandzki bydlak, który zniszczył mu życie przed jego dziesiątymi urodzinami.

Skręcił w ulicę Maggione i uśmiechnął się do siebie. Potężny don nadal mieszkał jak średnio wzięty hydraulik albo miejscowy elektryk, w bliźniaku z żółtej cegły. Co dziwniejsze, nie widać było straży wystawionych na ulicy.

Albo więc Młody poważnie go nie doceniał, albo jego ludzie tak cholernie dobrze kryli się przed ludzkim wzrokiem. A może już jakiś snajper trzyma go na muszce. Za chwilę dostanie strzał w czoło i pożegna się z życiem.

Napięcie go dobijało. Musiał sprawdzić, co się dzieje w środku. Nacisnął klakson, raz, drugi, trzeci, i nic.

Nie dostał kulki w głowę. I po raz pierwszy dopuścił myśl: a nuż wygram tę walkę?

Odkrył pierwszą tajemnicę - młody Maggione wyprowadził się z tego domu razem z rodziną. Czyli on też ucieka.

Po czym powstrzymał takie rozumowanie jednym słowem - błąd.

Od tej chwili nie mógł sobie pozwolić na ani jeden błąd, ani jeden fałszywy krok. Jedna pomyłka i zginie. Prosta sprawa. Koniec pieśni.

Rozdział 91

Mimo późnej pory zdecydowałem się na przejażdżkę R350. Zakochałem się w tym wozie. Dzieci również. Nawet Nana, chwalić Boga, go polubiła. Znów moje myśli powędrowały ku Marii. Rozpamiętywałem długie śledztwo w sprawie jej zabójstwa zakończone fiaskiem. Myśli kłębiły mi się pod czaszką, usiłowałem przywołać jej obraz, odtworzyć w głowie jej głos.

Po powrocie do domu próbowałem zasnąć, ale bez skutku. W końcu zszedłem na dół i zacząłem po raz kolejny oglądać Z pamiętnika wściekłej żony. Zaśmiewałem się jak wariat przed migającym ekranem telewizora. Film Tylera Perry’ego idealnie pasował do mojego stanu ducha.

O dziewiątej rano zadzwoniłem do dyrektora Tony’ego Woodsa. Chowając dumę do kieszeni, poprosiłem go o pomoc w sprawie o gwałt i zabójstwo. Musiałem ustalić, czy FBI ma coś na płatnego zabójcę zwanego Rzeźnikiem, co mogłoby pomóc Sampsonowi i mnie. Może dysponowali jakimiś poufnymi danymi.

- Spodziewaliśmy się twojego telefonu, Alex. Dyrektor Burns chemie znów podejmie z tobą współpracę. Szukasz konsultacji? Tylko tyle? Daj znać, czego ci trzeba i gdzie, zwłaszcza teraz, skoro bierzesz nowe sprawy.

- Kto powiedział, że biorę sprawy? Chodzi o wyjątkową sytuację - sprostowałem. - Rzeźnik przypuszczalnie zamordował przed laty moją żonę. Tej jednej sprawy nie chciałbym pozostawić nierozwiązanej.

- Rozumiem. Postaramy się pomóc. Zapewnię ci wszystko, czego tylko będziesz potrzebował.

Tony zaproponował, żebym korzystał z gabinetu agenta, który wyjechał z Waszyngtonu. Ponadto zaoferował pomoc w gromadzeniu i analizowaniu materiałów ich specjalistki Monnie Donnelley.

- Już z nią rozmawiałem - powiedziałem.

- Mówiła nam. Ale dopiero teraz wydaliśmy jej oficjalnie zgodę.

Przez kilka dni niemal mieszkałem w gmachu FBI. Okazało się, że mają tam całkiem sporo materiałów na temat Michaela Sullivana, Rzeźnika. Jego akta zawierały dziesiątki fotografii. Tyle że wszystkie liczyły sobie od pięciu do siedmiu lat, a ostatnio wszelki ślad po Sullivanie zaginął. Gdzie on zniknął? Sprawdziłem, że wychował się w dzielnicy Brooklynu zwanej Flatlands. Jego ojciec pracował tam jako rzeźnik. Dostałem nawet namiary na dawnych kolegów Sullivana z okresu, gdy przebywał w Nowym Jorku.

Życiorys Sullivana mnie zdumiał. Aż do dziesiątej klasy chodził do szkół katolickich, a uczył się nieźle, chociaż nie bardzo się przykładał do nauki. Na tym etapie zakończył edukację. Związał się z mafią i należał do grona nielicznych Amerykanów niewłoskiego pochodzenia, którzy przeniknęli do jej struktur. Nie był traktowany na równi z zaprzysiężonymi członkami, ale pobierał wysokie wynagrodzenie. Już kiedy skończył dwadzieścia lat, miewał sześciocyfrowe zarobki i stał się najemnym zabójcą starego Johna Maggione. Jego syn jednak, obecny don, nigdy nie aprobował Sullivana.

I wtedy stało się coś dziwnego i niepokojącego dla wszystkich zainteresowanych. Rozniosła się wieść, że Michael Sullivan torturuje i okalecza ciała ofiar. Że zamordował księdza i świeckiego pracownika szkoły oskarżonych o molestowanie chłopców w jego dawnej podstawówce, jeszcze kilka razy sam wymierzył sprawiedliwość. Poszła plotka, że zamordował własnego ojca, który pewnego dnia zniknął ze sklepu i którego ciała nigdy nie odnaleziono.

Następnie zniknął całkiem z monitora radaru FBI. Monnie Donnelley zgodziła się z moim przypuszczeniem, że Sullivan mógł się stać informatorem kogoś z Biura. Może więc chronią go FBI albo policja nowojorska. Wysnułem nawet domysł, że może został objęty programem ochrony świadków. Czy taki właśnie los spotkał zabójcę Marii?

Czyżby został czyjąś wtyka?

Czy FBI chroni Rzeźnika?

Rozdział 92

Młody John Maggione był człowiekiem dumnym, może za bardzo lubił się popisywać i cechowała go zbytnia pewność siebie, ale był nie w ciemię bity i na ogół nie postępował nieroztropnie. Śledził sytuację obłąkanego zabójcy, w dodatku Irlandczyka, zwanego Rzeźnikiem, z którego usług korzystał niegdyś jego ojciec. Ale nawet jego stuknięty staruszek próbował skasować Michaela Sullivana, kiedy zrozumiał, jaki to niebezpieczny i nieprzewidywalny człowiek. Teraz trzeba było dokonać dzieła i uporać się z gościem raz na zawsze.

Maggione wiedział, że Sullivan nadal hula na wolności. Podjął wyjątkowe środki ostrożności, a więc przeprowadził swoją rodzinę z południowego Brooklynu. Zamieszkali na osiedlu strzeżonym w Mineola na Long Island. Przebywał tam z nimi.

Ceglany kolonialny dom Maggione stał w cichym zaułku nad oceanem. Należała do niego mała przystań na kanale z motorówką Cecilia Theresa nazwaną na cześć jego zmarłej pierworodnej córki.

Chociaż miejsce jego pobytu było dobrze znane, pilnie strzeżono bram osiedla, a Maggione podwoił swoją ochronę. Ufał w bezpieczeństwo swojej rodziny. W końcu Rzeźnik działa w pojedynkę. Realistycznie rzecz biorąc, ile może wyrządzić szkód? To znaczy - ile jeszcze?

Młody Maggione wybierał się późnym rankiem do pracy, ale po drodze miał wstąpić do klubu na Brooklynie. Musiał za wszelką cenę dbać o pozory. Był zresztą pewien, że panuje nad sytuacją. Zapewniali go o tym jego ludzie - wkrótce Sullivan pożegna się z życiem, podobnie jak jego rodzina.

O jedenastej rano Maggione pływał na osiedlowym basenie. Przepłynął go już trzydzieści razy i zamierzał przepłynąć jeszcze pięćdziesiąt.

Zadzwoniła komórka, którą zostawił na leżaku.

Ponieważ w pobliżu nie było nikogo, wyszedł z wody i odebrał.

- Tak, słucham.

- Cześć, Maggione - przywitał go męski głos.

- Kto, do pioruna? - zapytał, chociaż już dobrze wiedział.

- Michael Sullivan we własnej osobie, szefie. Ma czelność skurwiel, co?

Maggione nie mógł się ze nadziwić, że ten szaleniec znów do niego dzwoni.

- Musimy pogadać - powiedział najemnikowi mafii.

- Przecież gadamy. I do czego to doszło? Nasłałeś na mnie zabójców. Najpierw we Włoszech. Potem podeszli pod mój dom w Marylandzie. Strzelali do moich dzieci. A teraz zaczęli mnie szukać w Waszyngtonie. Jesteś odbezpieczonym granatem, Młody! To ciebie trzeba unieszkodliwić!

- Posłuchaj, Sullivan...

- Nie, to ty posłuchaj, pieprzony dupku. Ty mnie posłuchaj, śmieciu. Lada moment w twojej fortecy zjawi się przesyłka. Masz za swoje, szefie. Idę po ciebie! Nie powstrzymasz mnie. Nic i nikt mnie nie powstrzyma. Jestem szurnięty, prawda? Zapamiętaj to sobie. Jestem najbardziej szurniętym łajdakiem, jakiego poznałeś. I o jakim słyszałeś. Jeszcze się spotkamy.

Po tych słowach Rzeźnik się rozłączył.

Młody Maggione włożył szlafrok i wyszedł przed dom. Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Stał tam posłaniec firmy kurierskiej FedEx.

Mogło to oznaczać, że ten pieprznięty skurwiel Sullivan obserwuje jego dom nawet teraz. Czy to możliwe? Czy wierzyć jego pogróżkom?

- Vincent! Mario! Ruszcie tyłki! - zawołał swoich ochroniarzy, którzy z kanapkami w rękach wybiegli z kuchni.

Kazał jednemu z nich otworzyć pakiet w altanie nad basenem. Po chwili nerwowego oczekiwania ochroniarz zawołał.

- To zdjęcia, panie Maggione. Ale nie są to wcale miłe chwile uwiecznione na fotkach.

Rozdział 93

- Chyba go znaleźliśmy, skarbie.

Emily Corro właśnie skończyła poranną sesję terapeutyczną ze mną i poszła do szkoły, w której wykładała. Miałem nadzieję, że wyraźnie się dowartościowała. A teraz rozmawiałem przez komórkę z Sampsonem. Wielki John rzadko się emocjonował, czyli musiało wyniknąć coś naprawdę ważnego.

I rzeczywiście.

Po południu razem z Wielkoludem pojechałem do Flatlands. Odnaleźliśmy knajpę Tommy’ego McGoeya.

W środku nienaganny bar świecił pustkami. Tylko na końcu wypolerowanego mahoniowego kontuaru siedział rosły irlandzki barman i mniejszy, przysadzisty facet po czterdziestce. Nazywał się Anthony Mullino i był plastykiem z Manhattanu, który niegdyś przyjaźnił się z Michaelem Sullivanem.

Usiedliśmy po obu stronach Mullina, biorąc go w dwa ognie.

- Jak przytulnie - powiedział z uśmiechem. - Hej, ludzie, przecież wam nie ucieknę. Nie zapominajcie, że przyszedłem tu z własnej woli. Cholera, dwaj moi wujowie są gliniarzami tutaj, na Crooklynie. Możecie sprawdzić.

- Już sprawdziliśmy - zapewnił go Sampson. - Jeden przeszedł na emeryturę i mieszka w Myrtle Beach, a drugi jest zawieszony w czynnościach.

- No to wychodzi pół na pół. I tak niezły wynik. Plasuję się w czołówce.

Sampson i ja się przedstawiliśmy. Mullino od początku sądził, że zna skądś Johna, ale nie mógł sobie przypomnieć skąd. Twierdził, że śledził sprawę szefa mafii rosyjskiej zwanego Wilkiem, którą prowadziłem swego czasu w FBI, a która toczyła się tutaj, w Nowym Jorku.

- Czytałem też o panu w jakimś piśmie - powiedział. - Co to było za pismo?

- „Esquire” - odparłem. - Ale sam nie czytałem tego artykułu.

Mullino złapał dowcip i zarechotał chrapliwie, jakby się rozkasłał.

- Skąd wiedzieliście o mnie i o Sullym? Przecież minął szmat czasu. Dzisiaj to już zamierzchła przeszłość.

Sampson uchylił mu nieco rąbka tajemnicy. Że FBI założyło podsłuch w klubie, do którego często chodził młody John Maggione. Wiedzieliśmy, że Maggione zlecił stuknięcie Sullivana przypuszczalnie z powodu nietypowych metod pracy Rzeźnika, za co ten wziął odwet.

- Biuro zasięgało języka w Bay Parkway. I wypłynęło twoje nazwisko.

Mullino nawet nie czekał, aż Sampson skończy. Zauważyłem, że bez przerwy gestykuluje.

- Zgadza się, w klubie w Bensonhurst. Byliście tam? W starej włoskiej dzielnicy. Stoją tam prawie same piętrowe domki ze sklepami na parterze. Chociaż lata ich świetności minęły, nadal prezentują się nie najgorzej. Sully i ja wychowaliśmy się w tamtej okolicy. Ale nie bardzo rozumiem, czego ode mnie chcecie. Nie widziałem Mike’a od lat.

- W aktach FBI figurujesz jako jego przyjaciel - wyjaśniłem.

Mullino pokręcił głową.

- Przyjaźniliśmy się jako szczeniaki, ale od tamtej pory dużo wody upłynęło.

- Przyjaźniliście się jeszcze po dwudziestce. I Mike nadal utrzymuje z tobą kontakt - powiedziałem. - Taką dostałem informację.

- A, chodzi o kartki świąteczne - rzekł Mullino ze śmiechem. - Ciekawa historia. Sully to skomplikowany facet, kompletnie nieprzewidywalny. Czasami przysyła mi kartkę na Boże Narodzenie. No i co z tego? Mam przez to kłopoty? Chyba nie z tego powodu?

- Panie Mullino, wiemy, że nie ma pan powiązań z mafią - przyznał Sampson.

- Miło słyszeć, bo faktycznie nigdy nie miałem. Szczerze mówiąc, mam już dosyć, że tak nas, Włochów, obrzucacie błotem. Bada Bing to jedna wielka bzdura. Jasne, że niektórzy tak mówią. A wiecie dlaczego? Bo to leci w telewizji!

- Proszę nam opowiedzieć o Michaelu Sullivanie - poprosiłem. - Ciekawi nas wszystko. Nawet wspomnienia z dawnych lat.

Anthony Mullino zamówił u Tommy’ego McGoeya kolejną wodę mineralną. I wtedy się rozgadał.

- Opowiem wam dziwną historię. W podstawówce ochraniałem Mikeya. Chodziliśmy do Niepokalanego Poczęcia, czyli do Irlandzkich Braci Chrześcijańskich. W naszej dzielnicy trzeba było mieć nie lada poczucie humoru, żeby co drugi dzień nie wdawać się w bójkę. Sullivan nie miał. Umierał ze strachu, żeby mu ktoś nie wybił przednich zębów. Bo uważał, że pewnego pięknego dnia może zostać gwiazdorem filmowym. Klnę się na Boga, że to prawda. Verdad, co nie? Jego stary i jego matka przed spaniem odkładali sztuczne szczęki do szklanek z wodą przy łóżku. Mullino dodał, że Sullivan zmienił się w szkole średniej.

- Stał się twardy, podstępny jak wąż. A przy tym wyrobił sobie niezłe poczucie humoru, przynajmniej jak na Irlandczyka.

Nachylił się nad kontuarem, ściszył głos.

- W dziewiątej klasie zabił człowieka. Facet nazywał się Nick Fratello i pracował w sklepie z gazetami i zakładami bukmacherskimi. Wiecznie dręczył Mikeya, przypieprzał się bez powodu. W końcu Sully po prostu zabił go nożem do rozcinania pudeł! Wtedy zwrócił na siebie uwagę mafii, zwłaszcza Johna Maggione. To znaczy mówię o starym Maggione. Sully zaczął przesiadywać w klubie w Bensonhurst. Nikt nie wiedział, czym się właściwie zajmuje. Nawet ja. Ale nagle kieszenie zaczęły mu się urywać od kasiory. Kiedy miał siedemnaście, może osiemnaście lat, kupił sobie pontiaca grand am. W tamtych czasach to była wypasiona fura. Młody Maggione zawsze nienawidził Mike’a za to, że cieszy się szacunkiem jego starego.

Mullino patrzył to na Sampsona, to na mnie. Wykonał pytający gest - i co jeszcze mógłbym wam powiedzieć? Mogę już iść?

- Kiedy ostatnio widział pan Michaela Sullivana? - zapytał Sampson.

- Ostatnio? - Mullino oparł się w krześle, odegrał komedię, że niby próbuje odświeżyć pamięć. Potem znów zaczął gestykulować. - Chyba na ślubie Kate Gargan w Bay Ridge. Sześć, może siedem lat temu. W każdym razie to spotkanie pamiętam. Chociaż rozumiem, że macie całe moje życie nagrane na wideo?

- Niewykluczone, panie Mullino. Gdzie teraz przebywa Michael Sullivan? Skąd przysyłał panu kartki świąteczne?

Mullino wzruszył ramionami, podniósł ręce do góry, jak gdyby rozmowa zaczęła go już drażnić.

- Nie było ich znów tak wiele. Chyba z Nowego Jorku. Z Manhattanu. Oczywiście bez adresu zwrotnego. Może od was się dowiem, gdzie Sully ostatnio bawi?

- Jest tutaj, na Brooklynie, panie Mullino - powiedziałem. - Widział go pan dwa dni temu wieczorem w Chesterfield Lounge na Flatbush Avenue.

I pokazałem mu jego zdjęcie z Michaelem Sullivanem. Mullino wzruszył ramionami i się uśmiechnął. Wielkie rzeczy! No to przyłapaliśmy go na kłamstwie.

- Kiedyś był moim przyjacielem. Zadzwonił, chciał pogadać. I co, miałem go odprawić z kwitkiem? Nie byłby to najlepszy pomysł. Dlaczego go wtedy nie złapaliście?

- Mieliśmy pecha - powiedziałem. - Oficerowie śledczy nie wiedzieli, jak teraz wygląda. Że ostrzygł się na łyso, przybrał wygląd punka z lat siedemdziesiątych. Muszę więc ponowić swoje pytanie - gdzie teraz przebywa Sully?

Rozdział 94

Michael Sullivan dobrze wiedział, że oto gwałci uświęcone czasem tradycje oraz niepisane prawa Rodziny. Aż za dobrze znał konsekwencje takiego postępowania. Ale to oni zaczęli, prawda? Napadli na niego pierwsi, w dodatku na oczach jego dzieci.

Teraz miał zamiar wyrównać rachunki, nawet jeżeli przypłaci to życiem. Tak czy owak, jazda będzie jak cholera.

O wpół do jedenastej w sobotę rano jechał furgonetką kurierską UPS, którą ukradł dwadzieścia minut wcześniej. Najpierw FedEx, teraz UPS, przynajmniej jako porywacz opowiadał się przeciwko monopolowi. Kierowca siedział z tyłu i starał nie stracić przytomności mimo podciętego gardła.

Na desce rozdzielczej leżało zdjęcie jego dziewczyny lub żony, niemal tak samo szpetnej jak umierający kurier. Rzeźnik nic sobie nie robił z tego przypadkowego morderstwa. Nie czuł nic do tego obcego faceta, a nawiasem mówiąc, wszyscy byli mu obcy, zwykle nawet jego rodzina.

- Ej tam, dobrze się czujesz? - zawołał, przekrzykując łoskot furgonetki.

Cisza. Brak odpowiedzi z tyłu.

- Tak myślałem, brachu. Ale nie przejmuj się, poczta zawsze musi dotrzeć na miejsce. Czy to deszcz, czy śnieg, zawierucha czy śmierć.

Rzeźnik podjechał wielką brązową furgonetką pod średniej wielkości wiejski dom w Roslyn. Zdjął dwie wielkie skrzynie z metalowej półki za fotelem kierowcy. Ruszył żwawo do drzwi. Spieszył się, jak zawsze spieszą się pokazywani w telewizji dostawcy tej firmy w brązowych kombinezonach, nawet wesoło pogwizdywał.

Nacisnął dzwonek. Odczekał, nie przestając pogwizdywać. Świetnie mi idzie, pomyślał.

Usłyszał przez domofon męski głos.

- Kto tam?

- UPS. Przesyłka.

- Proszę zostawić.

- Pan musi podpisać.

- Przecież mówię wyraźnie, proszę zostawić. Podpis to nie problem. Niech pan zostawi. Żegnam.

- Bardzo mi przykro, ale nie mogę. Po prostu wypełniam obowiązki.

Już nie usłyszał słowa przez domofon. Minęło pół minuty, potem następne piętnaście sekund. Być może trzeba przejść do planu B.

W końcu jednak na progu stanął potężny mężczyzna w czarnej bluzie Nike. Fizycznie imponujący, nic zresztą dziwnego, skoro za młodu uprawiał futbol amerykański, grał w drużynie nowojorskich Jets i Dolphins z Miami.

- Ma pan kłopoty ze słuchem? - zapytał. - Przecież kazałem panu zostawić przesyłkę na ganku. Capisce?

- Nie, proszę pana. Zresztą jestem z pochodzenia Irlandczykiem. Nie mogłem zostawić takich cennych paczek bez podpisu.

Rzeźnik podsunął byłemu futboliście elektroniczny notes, w którym ten z wściekłością podpisał się markerem.

Sprawdził - Paul Mosconi, żołnierz mafii, a przy okazji mąż młodszej siostry Johna Maggione. Bardzo to było niezgodne z prawem, ale czy rzeczywiście obowiązywały jeszcze jakieś zasady? W mafii, rządzie, kościele, całym tym porąbanym społeczeństwie?

- Osobiście nic do ciebie nie mam - powiedział Rzeźnik.

Pach.

Pach.

Pach.

- Już po tobie, Paulu Mosconi. Teraz szef naprawdę się na mnie wkurzy. A tak nawiasem mówiąc, sam kiedyś kibicowałem Jetsom. Chociaż dzisiaj sercem jestem przy Nowej Anglii.

Z tymi słowy nachylił się i ciachnął mężczyźnie raz i drugi twarz skalpelem. Następnie rozpłatał mu szyję na krzyż na wysokości jabłka Adama.

Do salonu zajrzała brunetka w papilotach na głowie i uderzyła w krzyk:

- Pauli, o Boże! Och, Pauli! Nie, nie, nie!

Rzeźnik złożył szarmancki półukłon zdezorientowanej wdowie.

- Pozdrowienia dla brata. Jemu to zawdzięczasz. To nie ja zabiłem Pauliego, ale twój starszy brat. - Już się odwrócił, ale jeszcze okręcił się na pięcie. - Moje kondolencje.

I ponowił ukłon.

Rozdział 95

Możliwe, że dotarłem do celu. Do końca długiej, krętej drogi po zabójstwie Marii.

Razem z Sampsonem pojechaliśmy autostradą Long Island do Northern State, aż na czubek Long Island. Trzymaliśmy się Route 27, aż odnaleźliśmy miasteczko Montauk, które dotąd znałem jedynie z nazwy i z lektur. Tam właśnie według Anthony’ego Mullino skrył się Michael Sullivan z rodziną. Podobno wprowadzili się tam dzisiaj.

Dom znaleźliśmy po dwudziestu minutach przeszukiwań nieznanych bocznych dróg. Kiedy dotarliśmy pod wskazany adres, na niewielkim trawniku przed domem dwaj chłopcy rzucali sobie piłkę futbolową. Obaj blondyni, na oko mogli być pochodzenia irlandzkiego. Nieźle wysportowani, zwłaszcza najmniejszy. Obecność dzieci bardzo nam jednak komplikowała sprawę.

- Sądzisz, że jest w domu? - zapytał Sampson, kiedy zgasił silnik. Staliśmy co najmniej sto metrów od domu, poza zasięgiem wzroku mieszkańców, z zachowaniem wszelkiej ostrożności.

- Mullino twierdzi, że Rzeźnik ostatnio często się przeprowadza. Twierdzi, że na pewno tu jest. Wiek dzieci się zgadza. Mają jeszcze starszego brata, Michaela juniora. Zmrużyłem oczy, żeby lepiej widzieć.

- Samochód na podjeździe ma tablice z Marylandu.

- To chyba nie przypadek. Sullivan ponoć mieszkał w Marylandzie, zanim ostatnio zdecydował się znów na ucieczkę. Nic dziwnego, że trzymał się Waszyngtonu. To wyjaśnia tamtejsze gwałty. Wszystko zaczyna się układać w spójną całość.

- Dzieci nas jeszcze nie zauważyły. Miejmy nadzieję, że Sullivan też nie. I niech tak zostanie, John.

Odjechaliśmy, Sampson zaparkował dwie ulice dalej, wyjęliśmy z bagażnika karabiny i pistolety. Ukryliśmy się w lesie za rzędem skromnych domków, chociaż z pięknym widokiem na ocean. Dom Sullivanów stał pogrążony w ciemnościach. Nie widzieliśmy nikogo z dorosłych.

Jeżeli nawet Caitlin albo Michael byli w domu, nie podchodzili do okien. Nic dziwnego. Poza tym Sullivan cieszył się sławą strzelca wyborowego.

Usiadłem oparty plecami o drzewo, kuląc się z zimna, z karabinem na kolanach. Zacząłem się zastanawiać, jak zdjąć Sullivana, nie krzywdząc nikogo z jego rodziny. Czy to w ogóle możliwe? Po chwili wróciłem myślami do Marii. Czyżbym wreszcie był bliski rozwiązania zagadki jej zabójstwa? Jeszcze nic pewnego, ale wszystko na to wskazywało. A może to tylko pobożne życzenia?

Wyjąłem portfel, wyciągnąłem z plastikowej przegródki stare zdjęcie. Nie było dnia, żebym za nią nie tęsknił. W mojej pamięci Maria zawsze będzie miała trzydzieści lat. Przerwane młode życie!

Teraz to ona przyprowadziła mnie tutaj. W przeciwnym razie po co Sampson i ja zasadzilibyśmy się sami na Rzeźnika?

Bo nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek wiedział, jak zamierzamy się z nim rozprawić.

Rozdział 96

Rzeźnik dostał białej gorączki, co nie wróżyło nic dobrego liczbie ludności na świecie. Z każdą chwilą, dosłownie z każdą sekundą jego irytacja rosła. Cholera, jak on nienawidzi Johna Maggione.

Na szczęście był trochę rozkojarzony. Dawna dzielnica bardzo się zmieniła w oczach Sullivana. Nigdy jej nie lubił, a teraz jeszcze bardziej go odpychała. Kiedy szedł Avenue P i potem skręcił w lewo w Bay Parkway, poczuł swoiste déjà vu.

Nadal podobno znajdowało się tu główne centrum handlowe Bensonhurst. Cała dzielnica domów z czerwonej cegły ze sklepami na parterze - makaroniarskie knajpki, piekarnie, delikatesy. Królestwo makaroniarzy. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.

Znów stanęły mu przed oczami migawki ze sklepu mięsnego ojca - zawsze ta olśniewająca biel, białe emaliowane drzwi chłodni, w środku haki z ćwiartkami wołowiny, żarówki w metalowych klatkach pod sufitem, wszędzie noże, tasaki i piły. Ojciec stał z ręką pod fartuchem i czekał na syna, żeby mu zadać cios.

Skręcił w prawo w Eighty-first Street. Oto i on. Wcale nie stary sklep mięsny, coś lepszego. Zemsta najlepiej smakuje na gorąco, aż parzy w usta!

Wypatrzył lincolna Maggione zaparkowanego za klubem. Miał rejestrację ACF3069. To prawie na pewno bryka Młodego.

Błąd?

Ale czyj? - zastanowił się, idąc Eighty-first. Czyżby ten skurwiel Młody, w całej swojej arogancji, chodził sobie swobodnie, bez przeszkód? Czy to możliwe, że się nie bał Rzeźnika? Że nawet teraz nie nabrał do niego szacunku?

A może zastawił na niego pułapkę?

Albo po trosze i jedno, i drugie. Arogancja i podstęp. Symbole współczesnego świata.

Sullivan stanął przed Dunkin Donuts na rogu New Utrecht i Eighty-sixth. Wypił czarną kawę, zjadł bajgla sezamowego zakalcowatego i bez smaku. Może takim gównem zadowalają się tam w Ameryce Środkowej, ale co taki zakalcowaty bajgiel robi na Brooklynie? Usiadł przy stoliku i obserwował światła samochodów przejeżdżających ulicą New Utrecht. W głowie już zarysował mu się plan, żeby wejść do klubu na Eighty-first i zacząć grzać. Chociaż nie był to żaden plan, lecz miła sercu szalona fantazja.

Prawdziwy plan też zdążył mu się wykluć w głowie.

Młody Maggione już nie żyje, a może jeszcze gorzej. Sullivan uśmiechnął się do własnej myśli, po czym sprawdził, czy nikt mu się nie przygląda, nie bierze go za wariata. Nikt się nie przyglądał. Ale wariatem był bez dwóch zdań.

Wypił jeszcze łyk kawy. Szczerze mówiąc, kawę mieli nawet niezłą. Za to bajgiel do wyrzucenia.

Rozdział 97

Dwadzieścia minut później zajął stanowisko. I co najdziwniejsze, powtórzył atak komandosów ze swojego dzieciństwa. Wówczas razem z Jimmym Kapeluszem i Tonym Mullino wdrapywali się po chybotliwych schodach przeciwpożarowych na Seventy-eighth, przebiegali po pokrytych papą dachach na sąsiedni budynek klubu. W biały dzień. Bez cienia strachu.

Wpadali”, by tak rzec, do znajomej Tony’ego w budynku sąsiadującym z klubem. Panna nazywała się Annette Bucci. Była gorącą Włoszką, która puszczała się z chłopakami, wówczas trzynasto - i czternastolatkami. Oglądali Szczęśliwe dni i Laverne & Shirley, kiedy zupełnie im odbiło, palili papierosy i zioło, popijali wódkę ojca i pieprzyli się jak koty. Nie musieli używać gum, bo Annette zapewniła ich, że nie może mieć dzieci, dlatego czuli się tamtego lata trzema najszczęśliwszymi gówniarzami w całej dzielnicy.

Obecna eskapada była dużo łatwiejsza, bo zapadł już zmrok, a na niebie stał księżyc bliski pełni. Oczywiście nie przyszedł się tu pieprzyć z Annette Bucci.

Miał do załatwienia z młodym Maggione bardzo poważną, niedokończoną sprawę, zapewne sięgającą czasów starego Maggione, który stuknął jego kumpla Jimmy’ego Kapelusza. Bo co się mogło stać z Jimmym? Szykował więc zemstę, tak słodką, że Rzeźnik już ją prawie czuł na końcu języka. Dosłownie widział umierającego młodego Maggione.

Jeżeli jego wieczorny plan wypali, ludzie latami będą sobie opowiadali o tym w tej dzielnicy.

No i, ma się rozumieć, zostaną zdjęcia!

Napalony jak diabli, pędził po starych dachach z nadzieją, że nikt z górnych pięter go nie usłyszy i nie wyjdzie sprawdzić, a tym bardziej nie wezwie glin. W końcu dobiegł do kamieniczki przylegającej do siedziby klubu.

Chyba nikt go nie zauważył. Przycupnął na dachu, żeby trochę ochłonąć. Serce przestało mu tak walić, ale gniew go nie opuszczał. Na Maggione? Na ojca? A co to, cholera, za różnica?

Gdy tak siedział, zastanowił się, czy nie jest to przypadkiem krok samobójczy. Może w pewnym sensie. Wyznawał teorię, że palacze muszą mieć skłonności samobójcze, podobnie zresztą jak idioci, którzy piją lub jeżdżą na złamanie karku, a już na pewno motocykliści. A ktoś, kto zabił rodzonego ojca i nakarmił nim rybki w Sheepshead Bay? Ukryty samobójca, co nie?

Bo weźmy choćby takiego młodego Johna Maggione. Przez całe życie był śmieciem. Podniósł rękę na Rzeźnika. A teraz proszę, co się z nim stanie. Jeżeli plan wypali.

Rozdział 98

Zasadzka. Czekamy. Kręcimy młynki kciukami. Zupełnie jak za dawnych czasów, chociaż tym razem sprawa mniej śmierdziała.

Siedziałem z Sampsonem niecałe sto metrów od domu w Montauk, na South Fork na Long Island, i coraz bardziej podniecała mnie myśl, że niebawem zdejmiemy Rzeźnika. Coś jednak nie dawało mi spokoju.

Może nawet wiedziałem co. Nikt nigdy nie schwytał tego zabójcy. Nikt się nawet do niego nie zbliżył. Dlaczego zatem sądziłem, że właśnie nam się uda?

Ponieważ byłem Pogromcą Smoków i pokonałem innych zabójców? Ponieważ niegdyś byłem Pogromcą Smoków? Bo w życiu wygrywa sprawiedliwość, a zabójcy powinni zostać schwytani, zwłaszcza morderca mojej żony? Cholera, przecież wiem, że nie ma sprawiedliwości na świecie. Przekonałem się o tym z chwilą, kiedy Maria osunęła się w moich ramionach i umarła.

- Twoim zdaniem on tu nie wróci? - zapytał Sampson. - O tym myślisz, słodziutki? Uważasz, że znów dał nogę? Dawno go tu nie ma?

- Niezupełnie. Nie wiem, czy Sullivan się zjawi, czy nie. Może się zjawi. Ale coś mnie nurtuje, tylko nie wiem co. Czuję, że ktoś nas wystawił.

Sampson skrzywił twarz w grymasie.

- Wystawił? Niby kto?

- Niestety, nie znam odpowiedzi. Na żadne z tych uzasadnionych pytań.

Po prostu nękało mnie takie przeczucie, chociaż tylko przeczucie. Słynąłem z tych przeczuć, które często mnie nie myliły, lecz czasem jednak tak.

Kiedy słońce zaczęło zachodzić i zapanował chłód, obserwowałem dwóch szalonych rybaków nad oceanem. Widzieliśmy brzeg z lasu. Mieli na sobie nieprzemakalne wadery po pachy.

O tej porze roku pewno łowili skalniki. Torby z przynętą i osęki przywiązali sobie do pasa, a jeden przymocował dziwaczną lampę górniczą do czapki baseballowej drużyny Red Sox. Wiał duży wiatr, a podobno im bardziej duje, tym lepiej biorą ryby, w każdym razie tak słyszałem.

Przyszło mi do głowy, że Sampson i ja również przypominamy rybaków, bo próbujemy złowić bezsensowne zło, które czai się w głębinie. Kiedy patrzyłem na te z pozoru niewinne zajęcia nad oceanem, jeden z rybaków potknął się i wpadł pod falę, po czym wygramolił się, próbując odzyskać godność. Woda musiała być lodowata.

Oby nic podobnego nie przydarzyło się Sampsonowi i mnie.

Nie powinniśmy tam sterczeć, ale sterczeliśmy.

Byliśmy jak na widelcu, prawda?

Przy czym Rzeźnik należał do najlepszych zabójców, z którymi kiedykolwiek się zetknęliśmy. Może nawet był najlepszy.

Rozdział 99

Sprawa była prosta, o czym świadczyły podstawowe składniki zabójstwa w wykonaniu profesjonalisty. Tym razem był to pojemnik z wysokooktanową benzyną, propan, laska dynamitu w charakterze zapłonu. Nic trudnego dla wytrawnego sprawcy. Tylko czy plan wypali? To było zawsze pytanie za sto punktów.

Rzeźnik uznał to za dobry żart - jak figiel, który Tony Mullino i Jimmy Kapelusz chcieli mu spłatać dawnymi laty, jeszcze w dzieciństwie. Żeby potem mieć z czego porechotać. Jak choćby wyłupić jakiemuś palantowi oko petardą „czerwona wiśnia”. Całe życie postrzegał jako nieprzerwane pasmo dowcipów, gagów, aktów zemsty za niegdysiejsze winy.

Taki właśnie los spotkał jego ojca, bo Sullivan musiał zabić tego szurniętego skurwiela. Nie lubił wracać do tego myślą, toteż nie wracał, po prostu zamknął ten rozdział. Ale j; pewnego wieczoru, dawno temu na Brooklynie, pociął Kevina Sullivana, oryginalnego Rzeźnika ze Sligo, na kawałki, po czym nakarmił nim rybki w zatoce. Plotki nie mijały się z prawdą. Towarzyszyli mu wtedy na łodzi Jimmy Kapelusz i Tony Mullino, bo im ufał.

Dzisiaj było podobnie pod jednym względem - przyświecała mu żądza zemsty. Cholera, od dwudziestu lat nienawidzi młodego Maggione.

Zszedł schodami przeciwpożarowymi z dachu budynku sąsiadującego z klubem. Kiedy się znalazł na ulicy, dobiegły go szorstkie głosy mężczyzn w klubie. Oglądali mecz futbolowy Jetsów i Pittsburgha na kanale ESPN. Może właśnie ten mecz zajmował wszystkich w ów słotny niedzielny wieczór. „Bollinger się cofa. Bollinger przed linią ataku”.

Sam też znajduje się przed linią ataku, pomyślał. Idealna osłona na całą rozgrywkę, byle z niej nie rezygnował. Jak on nienawidził tych wszystkich łajdaków w klubie. Od zawsze. Po dziś dzień nie wpuścili go do swojego zaklętego kręgu. Zawsze pozostawał wyrzutkiem.

Zostawił swoją bardzo wybuchową bombę przy drewnianym płocie w zaułku wychodzącym na ulicę. Zobaczył dwóch żołnierzy Maggione ustawionych z obu stron. Opierali się o maskę czarnego escalade.

On ich widział, ale oni jego nie, bo stał w ciemnym zaułku. Cofnął się, schował za kontenerem na śmieci cuchnącym gnijącą rybą.

Nad jego głową przetoczył się huk odrzutowca American Airlines zmierzającego na lotnisko LaGuardia, który wstrząsnął niebem niczym grzmot. Idealnie wpasował mu się w czasie.

Huk samolotu był niczym w porównaniu z ogłuszającym wybuchem tylnej ściany klubu. Zaraz potem rozległy się krzyki i przekleństwa ze środka.

I ogień! Chryste Panie! Buchnęły płomienie w nieokiełznanym tańcu.

Drzwi kuchenne otworzyły się z impetem i wypadło z nich dwóch żołnierzy, osobistych ochroniarzy Maggione, tuląc w uścisku szefa, jak członkowie służby bezpieczeństwa, którzy chronią, nie przymierzając, prezydenta Stanów Zjednoczonych i odstawiają go pod osłoną do kryjówki. Obaj krwawili i kasłali od dymu, ale nie ustawali, biegli ku lincolnowi szefa. Rękawami koszuli usiłowali odegnać dym sprzed oczu. Sullivan wyszedł zza kontenera i krzyknął:

- Ej tam, dupki! Szlag by was trafił.

Oddał cztery strzały. Ochroniarze runęli, jeden obok drugiego, na chodnik. Już nie żyli, zanim upadli na beton. Na jednym paliła się jeszcze sportowa marynarka w kratę.

Podbiegł do młodego Maggione, który miał poranioną i osmaloną twarz. Przystawił mu lufę do policzka.

- Pamiętam cię jeszcze jako gówniarza, Młody. Byłeś wtedy znerwicowanym, rozpuszczonym bachorem. I nic się nie zmieniło, co? Wskakuj do wozu, bo cię zastrzelę tu, w ciemnym zaułku, jak psa. Strzelę między oczy, a potem ci je wytnę i wepchnę do uszu. Wskakuj, zanim się rozmyślę!

I wtedy pokazał młodemu Maggione skalpel.

- Wskakuj, zanim go puszczę w ruch.

Rozdział 100

Sullivan powiózł Dona jego samochodem przez znajome ulice Brooklynu - Aleją New Utrecht, potem Eighty-sixth Street - i upajał się każdą chwilą.

- Dla mnie to podróż sentymentalna - wyznał po drodze. - I kto powiedział, że nie da się wrócić w rodzinne strony? Wiesz, kto to powiedział, Młody? Czytujesz w ogóle książki? A powinieneś. Ale teraz już za późno.

Podjechał pod Dunkin Donuts na Eighty-sixth i przesadził Maggione do wynajętego forda taurusa, kompletnego grata, którego przynajmniej nikt nie zauważy na ulicy. Tam skuł Młodemu ręce policyjnymi kajdankami.

- Co ty sobie, do diabła, wyobrażasz? - burknął Maggione, kiedy ciasne kajdanki wbiły mu się w nadgarstki.

Sullivan nie bardzo zrozumiał, czego dotyczy pytanie Młodego - zmiany samochodów, ataku bombowego, następnej półgodziny?

- Już nie pamiętasz? Ty zacząłeś pierwszy. Sam rozpętałeś piekło. No to wiedz, że teraz ja je zakończę. Powinienem cię załatwić, kiedy byliśmy dzieciakami.

Don spurpurowiał na twarzy, zupełnie jakby zaraz miał dostać zawału.

- Oszalałeś! Rozum ci odebrało! - krzyczał, kiedy wyjeżdżali z parkingu.

Sullivan omal nie zatrzymał się na środku ulicy. Czyżby Młody naprawdę wrzeszczał na niego jak na służącego?

- Ejże, facet, nie mam zamiaru omawiać z tobą stanu mojego zdrowia psychicznego. Jestem płatnym zabójcą, czyli z natury rzeczy muszę mieć trochę świra. Chyba powinienem, co nie? Jak dotąd zabiłem pięćdziesiąt osiem osób.

- Siekasz ludzi na kawałki - powiedział Maggione. - Działasz jak chory człowiek, pomyleniec. Pamiętasz, że zabiłeś mojego przyjaciela?

- Wykonuję tylko sumiennie zlecenia. Może jak na czyjś gust działam zanadto profesjonalnie. Ale pozostańmy przy tej kwestii o siekaniu ciał na kawałki.

- Co ty wygadujesz? Chyba aż takim wariatem nie jesteś. Nikt nie jest.

Zdumiewające, jak pracował bądź nie pracował umysł Maggione. Aczkolwiek Młody sam zabija z zimną krwią, dlatego Rzeźnik musi uważać. Od teraz żadnych błędów.

- Postawmy sprawę jasno - powiedział Michael Sullivan. - Jedziemy nad znaną mi przystań na rzece Hudson. Na miejscu pstryknę ci kilka artystycznych fotek dla twoich kumpli. Chciałbym im w ten sposób dać wyraźną przestrogę, że mają zostawić mnie i moją rodzinę w spokoju.

Sullivan przyłożył palec do ust.

- Tylko nie komentuj - dodał. - Bo już mi cię trochę żal, Młody, a wolałbym się nie rozklejać.

- Gówno mnie obchodzi, co czujesz, aaa - zawył Maggione, kiedy Sullivan wraził mu w brzuch nóż sprężynowy po rękojeść, a potem go powoli wyciągnął.

- To tak na początek - powiedział dziwnym, chrapliwym szeptem. - Właśnie się rozgrzewam. - Następnie zgiął się w swoim firmowym półukłonie. - Taki ze mnie wariat.

Rozdział 101

Wróciłem razem z Sampsonem do jego samochodu, w którym czekaliśmy na powrót Rzeźnika do domu w Montauk. Zaczęliśmy już dosłownie liczyć minuty. Prędzej czy później musi wrócić, chociaż na razie nic się nie działo. Obaj byliśmy zmęczeni, zziębnięci, a też, prawdę powiedziawszy, zawiedzeni.

O wpół do ósmej dostawca przywiózł pizzę Papa John. Lecz ani śladu Rzeźnika lub wytchnienia czy choćby pizzy dla nas.

- Pogadajmy o czymś - zaproponował Sampson. - Żeby nie myśleć o jedzeniu. I o zimnie.

- Kiedy odmrażam tu sobie kuper, przez cały czas myślę o Marii - wyznałem, kiedy na naszych oczach długowłosy dostawca pizzy wszedł do domu i wyszedł. Przemknęło mi przez głowę, że Sullivan mógł wykorzystać dostawę pizzy, żeby przekazać żonie wiadomość. Czyżby? Nie mogliśmy temu zapobiec. Ale czy tak rzeczywiście zrobił?

- Wcale się nie dziwię, słodziutki - powiedział Sampson.

- Wydarzenia ostatnich kilku miesięcy rozgrzebały dawne wspomnienia. Wydawało mi się, że już mam za sobą czas żałoby. Ale terapeutka nie podziela mojego zdania.

- Miałeś wtedy na głowie dwoje małych dzieci. Może byłeś zanadto zajęty, żeby pogrążyć się w żałobie na tyle, na ile potrzebowałeś. Pamiętam, jak czasem wpadałem do ciebie w nocy. Wydawało mi się, że w ogóle nie sypiasz. Prowadziłeś śledztwa w sprawie zabójstw, a jednocześnie usiłowałeś być ojcem. Pamiętasz paraliż Bella?

- A, rzeczywiście. Przypomniałeś mi.

Po śmierci Marii przyplątał mi się żenujący tik twarzy. Neurolog ze Szpitala Johna Hopkinsa powiedział, że albo przejdzie mi zaraz, albo dopiero po latach. Utrzymywał się niewiele ponad dwa tygodnie, ale bardzo mi pomógł w pracy. Popędził kota niejednemu sprawcy, którego musiałem przesłuchiwać w celi.

- Bardzo chciałeś dopaść zabójcę Marii. Potem dostałeś obsesji na punkcie innych morderców. Właśnie wtedy obudził się w tobie fenomenalny detektyw. Bo wtedy wyrobiłeś sobie tę niesłychaną koncentrację, która pozwoliła ci zostać Pogromcą Smoków.

Poczułem się jak w konfesjonale, jakby John Sampson był moim powiernikiem. Przecież to nie nowina.

- Nie chciałem stale o niej myśleć, chyba dlatego rzuciłem się w wir innych spraw. Zająłem się dziećmi, pracą.

- Ale czy odprawiłeś żałobę do końca, Alex? Czy naprawdę uporałeś się ze wszystkim? Zamknąłeś ten rozdział życia?

- Szczerze? Nie wiem, John. Sam próbuję się dowiedzieć.

- A jeżeli tym razem nie złapiemy Sullivana? Jeśli nam się wymknie? Albo już się wymknął?

- Chyba poradzę sobie z pamięcią o Marii. Już tak dawno odeszła. - Przerwałem, zaczerpnąłem tchu. - Nie przypisuję sobie żadnej winy. Nie mogłem zrobić nic więcej, kiedy ją zastrzelono.

- No tak - powiedział Sampson.

- No tak - powtórzyłem.

- Ale nie jesteś do końca pewien? Nie mówisz tego z pełnym przekonaniem.

- W stu procentach nie jestem. - Roześmiałem się. - Może gdybyśmy go złapali dziś wieczorem. Może gdybym rozwalił mu łeb. I naprawdę wyrównał z nim rachunki.

- Po to tu jesteśmy, prawda, słodziutki? Żeby rozwalić mu łeb.

Ktoś zapukał w boczne okno samochodu. Sięgnąłem po pistolet.

Rozdział 102

- Co on tu, do diabła, robi? - zapytał Sampson.

Przy samochodzie z mojej strony stał Tony Mullino. Co on robił w Montauk?

Opuściłem powoli okno w nadziei, że poznam odpowiedź, a może kilka odpowiedzi.

- Mógłbym być Sullym - powiedział, przekrzywiając nieco głowę. - I wtedy obaj byście już nie żyli.

- Nie, to ty byś nie żył - sprostował Sampson. Uśmiechnął się do Mullina i pokazał mu glocka. - Od dwóch minut widziałem, że nadchodzisz. Alex zresztą też.

Wcale go nie widziałem, ale miło było słyszeć, że Sampson nadal osłania mi kark, że w ogóle ktoś mnie osłania, bo chyba ostatnio straciłem nieco ostrość widzenia, a wtedy człowiek może dostać kulkę. Albo skończyć jeszcze gorzej.

Mullino zacierał ręce.

- Zimno dziś jak skurwysyn. - Odczekał, powtórzył. - Mówię, że kurewski ziąb, można zamarznąć na kość.

- Wskakuj - zaproponowałem. - Chodź do nas.

- Przyrzekasz, że nie strzelisz nam w plecy? - upewnił się Sampson.

Mullino podniósł ręce do góry. Na jego twarzy odmalowały się zdziwienie albo niepokój. Czasem trudno było poznać jego nastrój.

- Nie mam nawet gnata przy sobie, chłopcy. Nigdy nie noszę broni.

- Może powinieneś, skoro masz takich przyjaciół - przygadał mu Sampson. - Przemyśl to, brachu.

- Przemyślę, brachu - odparował Mullino i roześmiał się szyderczo. Od razu przypomniałem sobie, kim jest.

Otworzył drzwi auta, usiadł na tylnym siedzeniu. Pytanie jeszcze nie doczekało się odpowiedzi - po co się tu zjawił i czego chciał?

- Sullivan nie przyjedzie? - spytałem, kiedy zamknął drzwi przed zimnem.

- Żebyś wiedział - odparł Mullino. - Bo i nie miał zamiaru.

- Ostrzegłeś go? - spytałem. Przyglądałem mu się w lusterku wstecznym. Zmrużył oczy, przybrał bardzo zdenerwowaną, wyraźnie nieswoja minę. Wyczułem, że coś jest nie tak.

- Nie musiałem go ostrzegać. Sully może polegać na sobie, doskonale umie o siebie zadbać - odparł cicho, niemal szeptem.

- Wyobrażam sobie - powiedziałam.

- Co się w takim razie stało, Anthony? - zapytał Sampson. - Gdzie jest teraz twój kolega? I po co tu przyjechałeś?

Głos Mullina zabrzmiał jak spod wody. Nie dosłyszałem. Podobnie zresztą jak Sampson.

- Powtórz głośniej - poprosił, odwracając się. - Słyszysz? Wiesz, jak to działa? Musisz mówić głośniej.

- Zabił dziś młodego Johna Maggione - oznajmił Mullino. - Najpierw go porwał, a potem pokroił na kawałki. Od dawna się na to zanosiło.

W samochodzie zapadła kompletna cisza. Chyba żadna informacja nie zaskoczyłaby mnie bardziej. Już wcześniej czułem, że nas wystawiono, i moje przeczucia się potwierdziły.

- Skąd wiesz? - zapytałem w końcu.

- Mieszkam w tej samej dzielnicy. Brooklyn to mała wiocha. Zawsze tak było. Poza tym Sully zaraz potem do mnie zadzwonił, bo chciał się pochwalić.

Sampson odwrócił się, żeby spojrzeć mu w oczy.

- Czyli Sullivan nie przyjedzie po rodzinę? Nie boi się o nich?

Nadal patrzyłem na Tony’ego Mullino w lusterku wstecznym. Sądziłem, że domyśle się, co powie teraz.

- To nie jest jego rodzina - powiedział. - On nawet nie zna tych ludzi.

- Kto w takim razie jest teraz w domu?

- Nie wiem. Ktoś, kogo obsadzono w tej roli. Rodzina przypominająca rodzinę Sully’ego.

- Pracujesz u niego? - spytałem Mullina.

- Nie. Ale się przyjaźnimy. To ja się bałem, że pokiereszują mi twarz w szkole, nie on. Sully zawsze mnie chronił. Dlatego mu pomogłem. I pomógłbym jeszcze raz. Cholera, pomogłem mu zabić jego szurniętego starego.

- A dlaczego pofatygowałeś się do nas? - zapytałem.

- Na to akurat łatwo odpowiedzieć. Bo mi kazał.

- Po co? - spytałem.

- Jego musiałbyś spytać. Może dlatego, że po każdej udanej robocie składa ten swój ukłon. Bo chyba wiecie, że się potem kłania. Wierz mi, wolałbyś takiego ukłonu nie widzieć.

- Już raz widziałem - powiedziałem.

Mullino otworzył tylne drzwi samochodu, skinął nam głową i zniknął w oddali. Podobnie jak Rzeźnik.

Rozdział 103

Jak brzmi to stare, a może nowe przysłowie: „Życie przecieka nam przez palce, kiedy snujemy zapamiętale plany”?

Wieczorem wróciłem do Waszyngtonu, bo chciałem się zobaczyć z dziećmi, liczyłem się z babcią, a poza tym czekali na mnie pacjenci umówieni na wizyty. Nana zawsze kładła mi do głowy, że muszę pomagać bliźnim. Twierdzi, że to moje przekleństwo, i chyba ma rację.

Wyraźnie widziałem twarz Michaela Sullivana, jego półukłon i aż mnie skręcało, że nadal chodzi na wolności. Według FBI mafia już wyznaczyła nagrodę w wysokości miliona dolarów za jego głowę i kolejny milion za jego rodzinę. Nie opuszczało mnie jednak podejrzenie, że facet może pracować dla FBI albo jako informator dla policji i że chroni go jedna z tych służb, chociaż nie miałem pewności i może nigdy jej nie uzyskam.

Któregoś wieczoru po ucieczce Sullivana, kiedy dzieci chodziły jeszcze do szkoły, siedziałem na werandzie i grałem Jannie i Damonowi rock and rolla na pianinie. Grałem prawie do dziesiątej. A potem opowiedziałem dzieciom o ich mamie. Najwyższy czas.

Rozdział 104

Nie wiem, dlaczego poczułem wewnętrzną potrzebę opowiedzenia im o Marii właśnie teraz, ale chciałem, żeby dzieci dowiedziały się o niej czegoś więcej.

Może pragnąłem, żeby zamknęły ten rozdział w życiu, skoro ja nie potrafię. Nigdy nie okłamywałem dzieci na temat mamy, ale ukrywałem pewne fakty i... nieprawda, skłamałem w jednej sprawie. Powiedziałem Damonowi i Jannie, że nie byłem z Marią, kiedy ją zastrzelono, ale dojechałem do Szpitala Świętego Antoniego zanim umarła i zdążyliśmy pod koniec zamienić kilka słów. Po prostu nie chciałem opowiadać im szczegółów, których nie potrafiłem usunąć z głowy - z jakim odgłosem kule powaliły Marię, z jakim świstem wciągnęła powietrze, kiedy ją postrzelono, jak osunęła się z moich ramion na chodnik. I ten niezapomniany widok, gdy krew tryskała jej z piersi, a do mnie dotarło, że to śmiertelne rany. Mimo upływu ponad dziesięciu lat pamiętałem całą scenę wyraźnie jak zły sen.

- Ostatnio wspominam waszą mamę - powiedziałem im na werandzie. - Pewno już wiecie, że dużo o niej myślę.

Dzieci obsiadły mnie ciasno, podejrzewając, że mam im coś ważnego do powiedzenia.

- Pod wieloma względami była wyjątkową osobą. Miała bystre oczy, z których zawsze biła szczerość. Potrafiła słuchać, jak potrafią, przynajmniej moim zdaniem, tylko dobrzy ludzie. Uwielbiała się uśmiechać i prowokować uśmiech u innych. Zawsze mawiała: „Mam szczyptę smutku i szczyptę radości, co wolisz?”. Sama prawie zawsze wybierała szczyptę radości.

- Prawie zawsze? - spytała Jannie.

- Prawie zawsze. Rusz głową, Janelle, bo masz ją nie od parady. Przecież wybrała mnie. Mogła mieć tylu fajnych chłopców, a wybrała takiego mruka, takiego ponuraka.

Janelle i Damon uśmiechnęli się, a Damon spytał:

- Myślisz o mamie, bo wrócił jej zabójca? Dlaczego akurat teraz o niej rozmawiamy?

- Po trosze dlatego, Day. Ale też ostatnio zrozumiałem, że mam z nią niezałatwioną sprawę. I z waszą dwójką. Dlatego rozmawiamy.

Damon i Janelle słuchali w milczeniu, a ja ciągnąłem monolog. W końcu się zamknąłem. Chyba po raz pierwszy zobaczyli mnie płaczącego za Marią.

- Bardzo ją kochałem, tak bardzo, jakby była częścią mnie. I chyba nadal kocham. Wiem, że tak.

- Przez nas? - spytał Damon. - Trochę z naszej winy, prawda?

- Jak to, kochanie? Nie bardzo rozumiem - powiedziałem do Damona.

- Bo ci ją przypominamy? Codziennie ci ją przypominamy, co rano patrzysz na nas i pamiętasz, że jej nie ma, prawda?

Pokręciłem głową.

- Może jest w tym odrobina prawdy. Ale wierz mi, to przypomnienie jest dobre, najlepsze.

Czekali, aż powiem coś jeszcze, nie odrywając ode mnie oczu, jak gdybym nagle miał im uciec.

- Dużo się w naszym życiu dzieje - powiedziałem. -

Urodził się Ali. Babcia się starzeje. Ja znów przyjmuję pacjentów.

- Lubisz być psychologiem? - spytał Damon.

- Na razie lubię.

- Na razie. Cały ty! - zawołała Jannie.

Parsknąłem śmiechem, ale nie doszukiwałem się w komentarzu córki komplementu. Bywałem łasy na komplementy, ale na wszystko jest czas, a teraz na to nie był. Przypomniałem sobie lekturę autobiografii Billa Clintona. Kiedy przyznał się do krzywdy wyrządzonej żonie i córce, nie mógł się powstrzymać, żeby nie szukać przebaczenia lub wręcz życzliwości ze strony czytelników. Po prostu nie mógł się oprzeć, widocznie miał tak wielką potrzebę miłości. Może właśnie stąd bierze się jego wszelka empatia i współczucie.

I zdobyłem się na najtrudniejsze - opowiedziałem Jannie i Damonowi, jak naprawdę wyglądały ostatnie chwile Marii. Opowiedziałem dzieciom całą prawdę. Wyjawiłem im prawie wszystkie szczegóły na temat śmierci Marii, jej zabójstwa, wyznałem, że rozegrało się to na moich oczach, że byłem z ich mamą, kiedy umierała, czułem jej ostatnie tchnienie, słyszałem ostatnie słowa.

Kiedy skończyłem i poczułem, że głos więźnie mi w gardle, Jannie szepnęła:

- Patrz na rzekę, tato, przyjrzyj się, jak płynie. Rzeka to prawda.

Tak brzmiała moja mantra dla dzieci, kiedy były małe i brakowało im mamy. Brałem je na spacer nad Anacostinę albo nad Potomac, kazałem patrzeć na wodę, i mówiłem:

- Patrzcie na rzekę... rzeka to prawda. Już bardziej się do prawdy nie zbliżymy.

Rozdział 105

Mój nastrój w tamtym okresie wahał się między ekscytacją a drażliwością, w każdym razie żyłem w dużym pobudzeniu. Upatrywałem w tym zarówno dobrych, jak i złych stron. Niemal codziennie o wpół do szóstej rano jadłem śniadanie z Naną. Potem biegłem do biura, przebierałem się i już o wpół do siódmej zaczynałem pierwszą sesję.

W poniedziałki i czwartki pierwsza zjawiała się u mnie Kim Stafford. Zawsze trudno mi było powstrzymać emocje, kto wie, czy trochę nie wyszedłem z wprawy. Z drugiej strony u wielu kolegów zawsze raziło mnie kliniczne podejście, zbytni chłód i dystans. Jak pacjenci lub inni ludzie mają to interpretować? Nieważne, że jestem drętwy jak kłoda, w końcu jestem terapeutą.

Musiałem wykonywać swój zawód wedle własnej miary, czasami z życzliwością, sercem i współczuciem, a nie tylko empatią. Musiałem łamać zasady, działać nietuzinkowo. Tak jak wtedy, kiedy pobiłem tego bydlaka Jasona Stemple’a w komisariacie. W moim mniemaniu to jest właśnie profesjonalizm.

Potem miałem okienko do południa, postanowiłem więc zajrzeć do Monnie Donnelley w Quantico. Próbowała weryfikować moją teorię na temat Rzeźnika. Ledwo się przywitałem, Monnie wyskoczyła z rewelacją:

- Alex, mam coś dla ciebie. Chyba ci się spodoba. W każdym razie potwierdza twoją teorię.

Powiedziała, że z pomocą moich notatek odnalazła wiadomość o żonie Sullivana przez żołnierza mafii, który trafił do programu ochrony świadków i mieszka teraz w Myrtle Beach w południowej Kalifornii.

- Poszłam wytyczonym przez ciebie tropem, miałeś rację. Doprowadził mnie do faceta, który był obecny na ślubie Sullivana, jak się domyślasz, bardzo skromnym. Do Anthony’ego Multino, kolesia z Brooklynu, o którym mi opowiadałeś. Sullivan zdecydowanie nie dopuszczał zbyt wielu osób do swojego życia osobistego. Nie zaprosił nawet rodzonej matki, a ojciec, jak wiesz, już nie żył.

- Wiem, bo zginął z rąk synalka i jego kolegów. I czego dowiedziałaś się o żonie Sullivana?

- Ciekawych rzeczy, w dodatku zupełnie nieoczekiwanych. Pochodzi z Colts Neck w stanie New Jersey, zanim poznała Sullivana, pracowała jako nauczycielka nauczania początkowego. Co ty na to? Salvatore Pistelli, facet z programu ochrony świadków, twierdzi, że była urocza. Podobno Sullivan szukał dobrej matki dla swoich dzieci. Wzruszające, co? Nasz psychopata ma słabość na punkcie żony. Przed ślubem nazywała się Caitlin Haney, a jej rodzina nadal mieszka w Colts Neck.

Tego samego dnia założyliśmy podsłuch w domu rodziców Caitlin Sullivan. I drugi w domu jej siostry zamieszkałej w Toms River, w stanie New Jersey, a także kolejny u brata, dentysty z Ridgewood.

Moje nadzieje wzrosły. Może w końcu zamkniemy tę sprawę i złapiemy Rzeźnika.

Może znów go zobaczę i wtedy sam złożę mu półukłon.

Rozdział 106

Odkąd Michael Sullivan zamieszkał w Massachusetts, używał nazwiska Michael Morrissey zapożyczonego od śmiecia, którego wypatroszył i poćwiartował na początku swojej kariery płatnego zabójcy. Caitlin i chłopcy zachowali imiona, lecz również przybrali nazwisko Morrissey. Musieli wbić sobie do głowy, że przez ostatnie lata mieszkali w Dublinie, gdzie ich tata pracował jako doradca irlandzkich przedsiębiorstw, które prowadziły interesy z Ameryką. A teraz zajął się doradztwem w Bostonie. To akurat się zgadzało, bo Rzeźnik właśnie dostał pracę dzięki pomocy dawnego kolegi w południowym Bostonie. Oczywiście pracę płatnego zabójcy.

Rano wyszedł z domu nad rzeką Hoosic o przyzwoitej porze, mianowicie o dziewiątej rano. Pojechał swoim lexusem na zachód, w stronę Massachusetts Turnpike. Narzędzia pracy wiózł w bagażniku - broń, piłę rzeźniczą, pistolet na gwoździe.

Nie włączył muzyki, bo chciał trochę powspominać. Ostatnio dużo myślał o swoich wczesnych ofiarach: oczywiście o ojcu, o kilku zleceniach starego Maggione i o pewnym księdzu nazwiskiem Francis X. Conley. Ojciec Frank X. latami zabawiał się z chłopcami w parafii. Plotkowała na ten temat cała dzielnica, a opowieści okraszano mnóstwem zboczonych, ohydnych szczegółów. Sullivan nie mógł uwierzyć, że rodzice, wiedząc, co się dzieje, nie wkroczyli, żeby przeszkodzić kapłanowi.

Kiedy w wieku dziewiętnastu lat pracował dla Maggione, pewnego razu zobaczył księdza na przystani, gdzie Conley trzymał motorówkę na wyprawy rybackie. Czasem w nagrodę brał na taką wycieczkę któregoś z ministrantów.

Tego wiosennego dnia dobry księżulo zszedł na przystań, żeby przygotować łódkę do sezonu. Przeglądał silnik, kiedy Sullivan wszedł z Jimmym Kapeluszem na pokład.

- Pochwalony - przywitał się Jimmy z figlarnym uśmiechem. - Może byśmy się tak dziś wybrali na przejażdżkę? Trochę połowili?

Ksiądz spojrzał na dwóch wyrostków spode łba. Nachmurzył się, kiedy ich poznał.

- Nie sądzę, chłopcy. Łódka jeszcze nie jest gotowa do zwodowania.

Kapelusz tylko się roześmiał i powtórzył:

- Gotowa do „wzwodowania”... aha, kapuję.

Na to wkroczył Sullivan.

- Owszem, jest gotowa, ojczulku. Wypływamy w morski rejs. Znasz tę szantę Frankiego Forda Sea Cruise? Wypływamy we trzech.

Odbili od brzegu, a potem już ślad zaginął po ojcu Franku X.

- Panie, świeć nad jego nieśmiertelną duszą w piekle - żartował Jimmy Kapelusz w drodze powrotnej.

Rano w drodze do roboty Sullivan przypomniał sobie stary przebój Frankiego Forda - i jak żałosny klecha błagał go o życie, a potem o śmierć, zanim rzucił go na pożarcie rekinom.

Przede wszystkim jednak przypomniał sobie swoje rozważania czy właśnie zrobił dobry uczynek i czy w ogóle go stać na dobre uczynki.

Czy mógłby zrobić coś dobrego w życiu? Czy jest na wskroś przesiąknięty złem?

Rozdział 107

W końcu dotarł do Stockbridge przy granicy stanów Massachusetts i Nowy Jork. Z pomocą nawigacji satelitarnej znalazł właściwy dom. Był gotów na najgorsze, gotów znów wcielić się w Rzeźnika, żeby zarobić na chleb.

Do diabła z dobrymi uczynkami i dobrymi myślami, cokolwiek miały mu udowodnić. Znalazł dom, w jego ocenie bardzo rustykalny, bardzo gustowny. Stał nad spokojnym stawem w środku lasu pełnego klonów, wiązów i sosen. Na podjeździe zaparkowane było czarne porsche targa, które przypominało współczesną rzeźbę.

Rzeźnik dostał informację, że zastanie tam czterdziesto-jednoletnią kobietę nazwiskiem Melinda Steiner, która podobno jeździ bajeranckim czerwonym mercedesem kabrioletem. Ciekawe, do kogo należy to czarne porsche?

Sullivan zaparkował w bocznej uliczce za kępą sosen i przez dwadzieścia minut obserwował dom. Zauważył między innymi, że drzwi do garażu są zamknięte. Może więc w środku rzeczywiście stoi piękny czerwony mercedes kabriolet. Do kogo zatem należy czarne porsche?

Dbając, żeby się nie wychylać spoza osłony grubych gałęzi, przyłożył do oczu niemiecką lornetkę. Obejrzał kolejno wszystkie okna wychodzące na wschód i na południe.

W kuchni nie było nikogo. Ciemne okna, nikt się nie krząta.

Ciemny salon też wyglądał na opustoszały.

Ale chyba ktoś jest w domu?

W końcu znalazł ich w narożnym pokoju na piętrze. Przypuszczalnie w głównej sypialni.

Melinda Steiner, zdrobniale Mel, bawiła na górze.

Z jakimś blondasem, chyba po czterdziestce, zapewne właścicielem porsche.

Za dużo tu błędów do oszacowania, powiedział sobie w duchu. Jeden wielki syf.

Mógłby jeszcze dorzucić do rachunku, że oto podwaja mu się stawka siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów za robotę, bo jeszcze nigdy nie stuknął dwóch osób w cenie jednej.

Ruszył w kierunku wiejskiej rezydencji z pistoletem w jednej ręce, skrzynką z narzędziami w drugiej. Czuł się dość pewny siebie. Dobra robota, dobry dzień, dobre życie.

Rozdział 108

Niewiele rzeczy w życiu może się równać z uczuciem pewności siebie towarzyszącym dobrze wykonywanej pracy. Michael Sullivan myślał nad prawdziwością tego stwierdzenia, podkradając się do domu.

Miał świadomość, jak rozległa połać ziemi okala ten biały kolonialny dom, przeszło hektar odosobnionych lasów i pól. Za domem zobaczył kort tenisowy, który wyglądał mu na ziemny, ale zielony. Może to był Har-Tru, ulubiona nawierzchnia wytrawnych tenisistów w Marylandzie?

Skupił się jednak na pracy, na czekającej go robocie i jej dwóch elementach.

Miał zabić kobietę nazwiskiem Melinda Steiner i jej kochanka, skoro mu stanął na drodze.

No i samemu nie dać się zabić.

Żadnych błędów.

Powoli otworzył drewniane drzwi wejściowe do domu, niezamknięte na klucz. Na prowincji ludzie rzadko zamykają domy. Błąd. Był prawie pewien, że na górze też nie napotka oporu.

Nigdy jednak nie wiadomo, dlatego nie ma co się sadzić, trzeba zachować czujność, nie ma co zgrywać bohatera, Mikey.

Przypomniał sobie porażkę w Wenecji. Ależ tam była jatka, o mały włos nie poległ. Cosa nostra będzie go teraz wszędzie szukała i kiedyś znajdzie.

Może więc właśnie dzisiaj? Tutaj?

Robotę nadał mu dawny kolega, ale przecież mafia mogła bez trudu do niego dotrzeć. I wystawić Rzeźnika. Chociaż nie sądził. Nie dzisiaj.

Drzwi wejściowe nie były zamknięte. Zamknęliby, gdyby chcieli zastawić na niego wiarygodnie wyglądającą pułapkę.

Para w sypialni wyglądała zupełnie normalnie, za bardzo zajęta sobą, a nie wierzył, że ktokolwiek, może poza nim samym, jest na tyle szczwany, żeby stworzyć tak perfidną pułapkę z wykorzystaniem własnych wdzięków. Para na górze waliła się na całego, nie miał co do tego żadnych wątpliwości.

Kiedy wchodził po schodach, słyszał miłe odgłosy pieprzenia. Jęk sprężyn, łoskot zagłówka o ścianę.

Nie można też wykluczyć, że wszystko leciało z magnetofonu.

Rzeźnik jednak w to wątpił, a intuicja prawie nigdy go nie zawodziła. Dość powiedzieć, że dotąd utrzymała go przy życiu, a przy tym pozwoliła uśmiercić wiele osób.

Rozdział 109

Kiedy wszedł na górę, bicie serca przyspieszyło, jęki i inne hałasy dobiegające z sypialni się nasiliły, a on uśmiechnął się bezwiednie.

Naszła go dziwna myśl. Przypomniał sobie scenę z filmu Bezdroża, która w swoim czasie kompletnie go rozłożyła. Niższy z dwóch bohaterów, pijaczek, miał odzyskać portfel swojego koleżki i w tym celu musiał się zakraść do sypialni, w której para tłustych bydlaków gziła się jak świnie w korycie. Scena była niesamowita, śmieszna i całkiem nieoczekiwana, zupełnie jak ta. Przynajmniej tak sądził.

Skręcił za róg i zajrzał do sypialni. Niespodzianka - pomyślał - już nie żyjecie.

Jednakże zarówno kobieta, jak i mężczyzna mieli się całkiem nieźle. Dobrze zbudowani, wysportowani, fajne, jędrne tyłki. Razem wyglądali bardzo seksownie. I oboje się uśmiechali.

Wyraźnie jest im ze sobą dobrze, chwała im za to. Może się nawet kochają. Najwyraźniej lubią seks, który zapewnia dobrą gimnastykę. Blondas wchodził głęboko, co chyba odpowiadało Melindzie. Rzeźnik sam się podniecił. Melinda miała na sobie białe podkolanówki, które rajcowały Sullivana. Ciekawe, czy włożyła je dla partnera, czy dla siebie?

Po chwili podglądania odchrząknął. Spokój! Proszę o chwilę uwagi w tym pierdolniku.

Kopulująca para odskoczyła od siebie, co nie było takie łatwe, zważywszy na ten korkociąg, w którym jeszcze kilka sekund temu trwali skręceni.

- No, no, co za gołąbeczki! - powiedział i uśmiechnął się serdecznie, jak gdyby prowadził badania na temat związków pozamałżeńskich albo coś w tym rodzaju. - Ale się napaliliście. Nie mogę wyjść z podziwu.

Spodobali mu się oboje, zwłaszcza Mel. Bo też i kapitalnie wyglądała jak na swój wiek. Świetna sylwetka i twarz, urocza, pomyślał.

Spodobało mu się nawet to, że nie zasłoniła się, tylko patrzyła teraz na niego hardym wzrokiem mówiącym: „Co ty tu, do cholery, robisz? To mój dom, mój romans, a nie twój zasrany interes, kimkolwiek, do diabła, jesteś. Spadaj!”.

- Melinda Steiner, zgadza się? - spytał, mierząc do niej z pistolem, ale bez zbędnej groźby zawartej w tym geście. Po co ją straszyć, po co przerażać bardziej, niż trzeba? Nie miał tym dwojgu nic za złe. Nie należeli do mafii, nie przyszli zastrzelić jego ani jego rodziny.

- Owszem, nazywam się Melinda Steiner. A pan? Kim pan jest i czego pan tu chce?

Zdecydowanie była zadziorna, chociaż nie przesadnie. Cholera, przecież to był jej dom, miała prawo wiedzieć, co on w nim robi.

Wszedł szybkim krokiem do pokoju i...

Pach!

Pach!

Zastrzelił blondasa dwiema kulami w szyję i czoło. Facet spadł z łóżka na indyjski chodnik na podłodze. Odpowiedź na to, czy warto utrzymywać tężyznę, fizyczną, żeby żyć dłużej. Melinda westchnęła.

- O Boże!

Ale nie zaczęła krzyczeć, czyli z facetem musiał ją łączyć głównie seks. Widocznie pieprzyli się, ale nie kochali, nic z tych rzeczy. Kiedy teraz Sullivan na nią patrzył, uznał, że może blondas w ogóle jej się nie podobał.

- Zuch dziewczyna. Melindo, widzę, że szybko myślisz. Facet nie poczuł ani krztyny bólu, przysięgam.

- To był mój architekt - powiedziała i dodała prędko: - Nie wiem, dlaczego to panu mówię.

- Bo jesteś zdenerwowana. Kto by nie był? Pewno już się domyśliłaś, że przyszedłem zabić ciebie, a nie twojego byłego kochanka.

Stał teraz trzy kroki od kobiety, wycelował pistolet w jej serce. Ona jednak wyraźnie panowała nad sobą, co mu bardzo zaimponowało. Była w jego typie. Może powinna zostać szefową mafii. Może zarekomenduje ją do tej pracy.

Naprawdę mu się spodobała, a jednocześnie przemknęło mu przez głowę, że nie bardzo mu się podobał jej mąż. Rzeźnik usiadł na łóżku, ale nadal mierzył w lewą pierś kobiety.

- Mel, posłuchaj. Twój mąż przysłał mnie tu, żebym cię zabił. Zapłacił mi siedemdziesiąt pięć tysięcy dolarów - powiedział. - Zupełnie teraz improwizuję, ale chciałbym wiedzieć, czy masz dostęp do własnych pieniędzy? Może zawarlibyśmy układ? Widzisz taką możliwość?

- Owszem - odparła. - Widzę. Oszczędna w słowach.

Dobili targu w dwie minuty, jego stawka wzrosła czterokrotnie. Dużo wariatów chodzi po tym świecie. Nic dziwnego, że serial Gotowe na wszystko cieszy się taką popularnością.

Rozdział 110

Od kilku lat nie byłem z Sampsonem w Massachusetts. Ostatnio, kiedy ścigał tam obłąkanego zabójcę, niejakiego pana Smitha, w sprawie opatrzonej kryptonimem „Kotek i myszka”. Smith był chyba najsprytniejszy ze wszystkich psychopatów, których do tej pory tropiliśmy. Omal mnie nie zabił. Nie mieliśmy więc najweselszych wspomnień, kiedy jechaliśmy samochodem Sampsona z Waszyngtonu w stronę gór Berkshires.

Po drodze zatrzymaliśmy się na przepyszny obiad i miłe pogaduchy w restauracji mojego kuzyna, Jimmy’ego Parkera, o nazwie Red Hat w Irvington w stanie Nowy Jork. Niebo w gębie! Reszta podróży przebiegła wyłącznie w służbowym nastroju. Jechaliśmy sami, bez obstawy. Nadal nie wiedziałem, co zrobię, kiedy znajdę Rzeźnika. Jeżeli go znajdziemy, jeżeli jeszcze nie uciekł.

Słuchaliśmy starych kawałków Lauryn Hill i Erykah Badu. Nie rozmawialiśmy o Michaelu Sullivanie, dopóki nie zjechaliśmy z Connecticut Turnpike i nie znaleźliśmy się w Massachusetts.

- Co my tu robimy, John?

Wreszcie przerwałem uporczywe milczenie.

- Ścigamy złoczyńcę, jak zawsze - odparł. - Nic się nie zmieniło, prawda? To morderca, gwałciciel. Ty jesteś Pogromcą Smoków, a ja ci towarzyszę.

- Jedziemy tylko we dwóch? Bez zawiadamiania miejscowej policji? Bez udziału FBI? Przecież wiesz, że przekroczyliśmy granicę stanu.

Sampson pokiwał głową.

- Uznałem, że sprawa jest tym razem osobista. Czyżbym się mylił? Poza tym facet zasługuje na śmierć, mówię to na wypadek, gdyby miało do czegoś dojść, co wcale nie jest wykluczone.

- Masz rację, sprawa jest osobista. Nigdy nie miałem bardziej osobistej. Narastało to we mnie przez lata. Musi się skończyć. Ale...

- Żadnych „ale”. Musimy go unieszkodliwić, Alex. Przejechaliśmy kilka kilometrów w milczeniu. Ale chciałem omówić rzecz z Sampsonem bardziej szczegółowo. Trzeba było ustalić jakieś zasady.

- Jeżeli go zastaniemy, ja go nie zdejmuję. Nie należę do samozwańczej straży obywatelskiej, John.

- Wiem - odparł Sampson. - Jak nikt na świecie wiem, kim jesteś, Alex. Zobaczymy. Może go nie zastaniemy.

O drugiej znaleźliśmy się we Florydzie w stanie Massachusetts i zaczęliśmy szukać domu, w którym mieliśmy nadzieję w końcu dorwać Michaela Sullivana. Czułem narastające we mnie napięcie. W pół godziny odszukaliśmy dom wzniesiony na zboczu góry z widokiem na rzekę. Obserwowaliśmy go, wyglądał na opustoszały. Czyżby znów ktoś dał cynk Sullivanovi? I skoro tak, to kto? FBI? Czy rzeczywiście trafił do programu ochrony świadków? Czy FBI osłaniało mu tyłek? Czy to oni uprzedzili go o naszej akcji?

Podjechaliśmy do miasta, zjedliśmy obiad u Denny’ego. Niewiele rozmawialiśmy przy jajecznicy na pomidorach, co odbiegało od naszych zwyczajów.

- Wszystko w porządku? - spytał mnie w końcu Sampson, kiedy podano kawę.

- Lepiej się poczuję, kiedy go już złapiemy. Ale masz rację, to się musi skończyć.

- No to do roboty.

Wróciliśmy pod dom. Po piątej na podjazd wjechało duże kombi i zaparkowało przed samym wejściem. Czy to on? Rzeźnik? Z tyłu wysypało się trzech chłopców, a za nimi zza kierownicy wysiadła piękna brunetka. Widać było, że ma świetny kontakt z synami. Powygłupiali się chwilę na trawniku i wbiegli do domu.

Miałem przy sobie zdjęcie Caitlin Sullivan, ale nie musiałem go nawet wyjmować.

- To na pewno ona - powiedziałem Sampsonowi. - Tym razem trafiliśmy pod właściwy adres. To Caitlin i synowie Rzeźnika.

- Zauważy nas, jeżeli zostaniemy - ostrzegł Sampson. - To nie film Policjanci, a facet nie jest tępym młotem, który tylko czeka, aż go złapią.

- Właśnie na to liczę - rzekłem.

Rozdział 111

Michael Sullivan wcale nie znajdował się w pobliżu swojego domu na zachodzie Massachusetts. O wpół do ósmej wszedł do wielkiego, kilkunastopokojowego domu w Wellesley, bogatej dzielnicy na przedmieściach Bostonu.

Szedł kilka kroków za Melindą Steiner, która miała długie nogi i uroczy tyłeczek. Melinda zdawała sobie sprawę ze swoich wdzięków. Umiała zachować subtelność, a jednocześnie prowokować, kołysząc biodrami.

W jednym z pokojów paliło się światło, a w szerokim frontowym korytarzu wisiały trzy okazałe żyrandole, niewątpliwie za sprawą Melindy albo jej dekoratora.

- Kochanie, już jestem! - zawołała Melinda, rzucając głośno torbę podróżną na wypolerowaną posadzkę.

W jej głosie nie brzmiała złowróżbna nuta. Ani krztyny strachu, przestrogi lub nerwów. Ot, zwykła żonina radość.

Niezła laska, pomyślał Sullivan. Dobrze, że nie jest moją żoną.

Z pokoju, w którym grał telewizor, nie dobiegły słowa powitania. Nikt nawet nie pisnął.

- Kochanie! - zawołała jeszcze raz. - Jesteś tam? Kochanie? Wróciłam ze wsi. Jerry?

Skurwiel na pewno nie może się nadziwić. Kochanie, wróciłam! Kochanie, jeszcze żyję!

Wreszcie w progu stanął znużony mężczyzna w wymiętej prążkowanej koszuli, w bokserkach i neonowoniebieskich kapciach.

Też niezły aktor, pogratulować. Wyszedł, jak gdyby nigdy nic.

Dopóki nie zobaczył Rzeźnika kroczącego trop w trop za jego ukochaną żoną, którą właśnie usiłował zamordować w ich wiejskiej posiadłości.

- Witaj. A kto to taki, Mel? Co tu się dzieje? - zapytał Jerry na widok Sullivana w korytarzu.

Rzeźnik już przedtem trzymał broń w pogotowiu i teraz wycelował do faceta w bieliźnie, a dokładnie w jądra, lecz po chwili podniósł pistolet na wysokość serca, jeżeli ten podstępny skurwiel w ogóle je posiada. Żeby zabijać własną żonę? Cóż to za zimny skurwysyn?

- Zmiana planów - oznajmił Sullivan. - Co ja poradzę? To się zdarza.

Jerry podniósł ręce do góry bez pytania. Od razu się rozbudził, i to naprawdę błyskawicznie.

- O czym pan mówi? O co chodzi, Mel? Co ten mężczyzna robi w naszym domu? Kto to jest?

Klasyczna kwestia i kapitalnie podana. Nadeszła pora, żeby Melinda wypowiedziała swoją kwestię. Postanowiła ją wykrzyczeć.

- On mnie miał zabić! Jerry, ty żałosny wypierdku, opłaciłeś moje zabójstwo! Nie dość, że jesteś śmieciem, to w dodatku tchórzem. Ale przebiłam cenę, żeby załatwił ciebie. Tak to wygląda, kochanie. Chyba można by powiedzieć, że wynająłeś kije-samobije - powiedziała i roześmiała się ze swojego żartu.

Nikt poza nią nie podchwycił żartu, ani Jerry, ani Sullivan.

Może i był śmieszny, ale w tej sytuacji nie skłaniał do śmiechu. A może źle go podała, zbyt dobitnie, zbyt prawdziwie.

Mąż wskoczył z powrotem do pokoju telewizyjnego i próbował zamknąć za sobą drzwi, ale nie miał szans.

Rzeźnik natychmiast wetknął obutą w bucior nogę w drzwi i je zaklinował. Następnie wsadził ramię i wszedł za Jerrym.

Jerry, przedsiębiorca budowlany, był wysokim, zażywnym łysiejącym facetem o wyglądzie dyrektora. W pokoju śmierdziało jego potem i cygarem tlącym się w popielniczce przy kanapie. Na chodniku leżał kij golfowy putter i piłki. Macho, który wynajął płatnego zabójcę do zamordowania żony, ćwiczył, żeby pokazać, że ma pewną rękę w golfie.

- Zapłacę ci więcej niż ona! - zawył. - Dam ci dwa razy więcej niż ta suka! Przysięgam na Boga. Płacę od ręki.

Robi się coraz ciekawiej, pomyślał Sullivan. Nadawało nowy sens takim teleturniejom jak Vabank albo Idź na całość.

- Ty ostatnia szujo! - warknęła Melinda od progu na męża. Podbiegła i uderzyła go w twarz. Sullivan nadal uważał, że pod pewnymi względami fajna z niej kobitka, ale pod innymi nie za bardzo.

Jeszcze raz spojrzał na męża, a potem na Melindę. Dobrana para, nie ma co.

- Zgadzam się z Melindą - powiedział. - Ale Jerry też ma poniekąd rację, Mel. Może powinniśmy się zabawić w małą licytację, co? Przestańcie się już bić i wyzywać, porozmawiajmy jak dorośli.

Rozdział 112

Po dwóch godzinach licytacja dobiegła końca i Michael Sullivan wracał swoim lexusem Massachusetts Turnpike. Jechał całkiem szybko, droga była gładka jak pupcia niemowlaka, a może po prostu humor mu dopisywał.

Pozostawało dopracować kilka szczegółów, ale robota została wykonana. W końcu wytargował trzysta pięćdziesiąt tysięcy, a wszystko przelano telegraficznie na jego konto w Union Banku w Szwajcarii. Prawdę powiedziawszy, od dłuższego czasu jego sytuacja finansowa dawno nie była tak dobra, chociaż przypuszczalnie spalił swój bostoński kontakt na dalsze zlecenia. Może znów będzie musiał się przeprowadzić z rodziną. A może czas przejść na swoje i otworzyć własny interes, o czym ostatnio dużo myślał.

Chyba mu się opłaci - trzysta pięćdziesiąt tysięcy za dzień roboty. Jerry Steiner wygrał licytację, ale potem Rzeźnik i tak stuknął tego durnego, pyszałkowatego łajdaka. Z Melindą sprawa miała się całkiem inaczej. Spodobała mu się, dlatego nie chciał jej skrzywdzić. Ale jakie miał wyjście? Zostawić ją, żeby kłapała dziobem? Dlatego wpakował jej bezboleśnie kulkę w tył głowy. Następnie pstryknął kilka zdjęć, żeby uwiecznić piękną buźkę w swojej kolekcji.

Kiedy wyjechał zza ostatniego zakrętu, podśpiewywał ulubioną balladę Stonesów Wild Horses. Na wzgórzu stał jego dom, dokładnie tam, gdzie go zostawił.

Ale... co to takiego, do cholery?

Błąd?

Tylko czyj?

Kiedy wjechał na ostami załomek drogi, zgasił światła. Skręcił w ślepy zaułek, z którego miał lepszy widok na dom i cały teren.

Cholera, coś ostatnio nie może odpocząć. Nie może się oderwać od przeszłości, choćby uciekał jak najdalej.

Natychmiast zobaczył facetów w granatowym samochodzie, chyba dodge’u, który stał z grillem wymierzonym w stronę domu jak armata. W środku siedziało dwóch mężczyzn. Niewątpliwie na niego czekali.

Błąd.

Ich błąd!

Ale kim, do cholery, są ci faceci, których musi teraz zabić?

Rozdział 113

Czy to ważne? Już nie żyją, i to nie żyją za nic, bo spieprzyli robotę. Dwa żywe trupy obserwują jego dom, bo przyjechali zabić jego i jego rodzinę.

Sullivan woził w bagażniku trzyletniego winchestera, którego zawsze czyścił, oliwił i trzymał w pogotowiu. Otworzył bagażnik, wyjął karabin. Naładował wydrążonymi pociskami.

Właściwie nie miał drygu snajpera wojskowego, ale był wystarczająco dobry w te klocki.

Zajął pozycję w lesie między dwiema wysokimi, rozłożystymi choinkami, które dawały mu dodatkową osłonę z góry. Spojrzał przez noktowizor. Wskazywał środek tarczy, a nie całe miejsce akcji, tak jak wolał. Właściwie Jimmy Kapelusz nauczył go być znakomitym strzelcem. Sam nauczył się tego w Fort Bragg w Karolinie Północnej, zanim niechlubnie zwolniono go z wojska.

Zrównał środek tarczy z głową kierowcy, po czym lekko dotknął cyngla. Bułka z masłem, żaden problem.

Następnie wycelował w głowę mężczyzny siedzącego po stronie pasażera. Kimkolwiek byli, już po nich.

Kiedy się to wszystko skończy, musi zabrać rodzinę i spieprzać stąd jak najprędzej. Żadnych powrotów do przeszłości. Popełnił błąd, co nie? Musieli się skontaktować z jakimś jego dawnym znajomym. Może z rodziną Caitlin w New Jersey. Widocznie ktoś podsłuchał jego rozmowę telefoniczną. Idzie o zakład, że tak to się odbyło. Błąd, błąd, błąd.

A Caitlin nie przestanie ich popełniać, prawda? Dlatego Caitlin musi odejść. Nie chciał zbyt wiele o tym myśleć, ale też już nie widział jej przyszłości. Chyba że zwieje sam.

Czeka go mnóstwo decyzji. A nie ma zbyt wiele czasu.

Wziął na muszkę głowę kierowcy. Planował dwa strzały... obaj mężczyźni w samochodzie już nie żyją, choć jeszcze o tym nie wiedzą.

Powoli wypuścił powietrze, aż się kompletnie uspokoił.

Opanował oddech - oddychał teraz wolno, miarowo, ufnie, wolno, miarowo, ufnie.

Pociągnął za spust, usłyszał ostry, miły dla ucha trzask.

Po chwili pociągnął jeszcze raz.

Następnie trzeci i czwarty.

Powinno wystarczyć.

Skoro skończył zabijać, musi brać nogi za pas i wiać, natychmiast. Z Caitlin i chłopcami albo nie.

Tylko najpierw musi się dowiedzieć, kogo zabił, a może cyknąć trupom kilka zdjęć.

Rozdział 114

Patrzyłem wraz z Sampsonem, jak Rzeźnik podchodzi do samochodu. Skradał się czujnie, chociaż brakowało mu chyba wprawy, którą się tak chełpił. Podbiegł szybko, przywarł w kucki w pozycji strzeleckiej, gotów dać odpór, jeśli trzeba.

Zaraz miał odkryć, że zastrzelił stos upozowanych jak manekiny ubrań i poduszek z miejscowego supermarketu. Sampson i ja przycupnęliśmy w lesie niecałe trzydzieści metrów od samochodu, który Sullivan właśnie ostrzelał z zaskoczenia. No więc kto lepiej rozegrał sprawę? Rzeźnik czy my?

- Decyduj, Alex, co teraz robimy - szepnął Sampson, ledwie otwierając usta.

- Nie zabijaj go, John - poprosiłem, dotykając ręki Sampsona. - Chyba że będziemy musieli. Wystarczy, że go złapiemy.

- Decyduj - powtórzył Sampson.

I wtedy, mówiąc oględnie, sprawa się rypła. Rzeźnik nagle obrócił się na pięcie i chodu, tyle że nie w naszą, a w przeciwną stronę! Co jest, cholera? Co się dzieje?

Naprzeciwko Sullivana, po drugiej stronie od nas, ciągnął się na wschód gęsty las. Facet nie zwracał już na nas uwagi.

Strzelił szybko dwa razy i z oddali dobiegł mnie czyjś jęk.

Przed oczami mignął mi mężczyzna w czerni, który zaraz przypadł do ziemi. Kto to taki? Potem z lasu na północy wybiegło jeszcze pięciu mężczyzn. Z tego, co zdołałem wypatrzyć, mieli krótką broń palną, karabiny samopowtarzalne, pistolet maszynowy Uzi.

Co to za ludzie?

Jakby w odpowiedzi na moje pytanie jeden krzyknął:

- FBI. Rzuć broń! FBI! Nie kupowałem tego.

- Mafia! - powiedziałem Sampsonowi.

- Jesteś pewien?

- Tak.

Potem już wszyscy zaczęli ostrzeliwać wszystkich, jak na ulicach Bagdadu, a nie na wsi w Massachusetts.

Rozdział 115

Zabójcy mafii, jeśli dobrze ich oszacowałem, strzelali również do nas. Sampson i ja odpowiadaliśmy ogniem. Podobnie jak Rzeźnik.

Trafiłem faceta w skórzanym płaszczu - tego, który strzelał z uzi, mój pierwszy cel.

Strzelec okręcił się i upadł na ziemię, a potem uniósł do góry uzi, żeby jeszcze strzelić. Dostał w pierś, siła pocisku powaliła go na ziemię. Ale to nie od mojej kuli upadł. Może Sampsona?

A może zastrzelił go Sullivan?

Ciemności utrudniały widoczność. Pociski śmigały we wszystkie strony, ołowiane kulki waliły w drzewa, odbijały się rykoszetem od skał. Zapanował kompletny chaos i zamęt, od którego włos jeżył się na głowie, urągający śmierci obłęd rozgrywany w zupełnych ciemnościach.

Zbiry z mafii rozstawiły się w rozproszonym szyku, usiłując zachować między sobą odległości, które utrudnią nam obronę.

Sullivan uskoczył w lewo i ukrył się w cieniu drzew.

Ja z Sampsonem schowaliśmy się za cherlawymi choinkami.

Bałem się, że zginę, nie sposób było wykluczyć takiej możliwości. Zbyt dużo strzałów padło zbyt blisko mnie. Znajdo wałem się w strefie śmierci. Zupełnie jakbym uzbrojony po zęby stanął naprzeciwko plutonu egzekucyjnego.

Żołnierz mafii puścił serię w stronę Rzeźnika. Nie miałem pewności, ale wydawało mi się, że go nie trafił.

I rzeczywiście, bo po chwili Sullivan wyskoczył i strzelił do napastnika, który czmychnął do lasu. Strzelec krzyknął i zamilkł. Do tej pory doliczyłem się trzech zabitych żołnierzy mafii. Sampson i ja jeszcze nie oberwaliśmy, ale nie do nas tu przede wszystkim celowano.

Co teraz? Kto zdecyduje się na następny krok? Sullivan?

John czy ja?

I wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Usłyszałem głos dziecka. Mały chłopiec zawołał cienkim głosikiem: - Tato, tato, gdzie jesteś?

Rozdział 116

Odwróciłem głowę i spojrzałem w kierunku domu na wzgórzu. Po schodach zbiegało dwóch synów Sullivana. Byli boso i w piżamach.

- Wracajcie! - krzyknął Sullivan. - Do domu, ale już! Do domu!

I wtedy z domu wybiegła Caitlin Sullivan w szlafroku, próbując złapać najmłodszego syna. Porwała go w ramiona. Wrzeszczała na obu synów, żeby wracali.

Tymczasem kule świstały już wszędzie, głośne wybuchy niosły się echem w noc. Rozbłyski wystrzałów oświetlały drzewa, skały, ciała leżące na trawie.

Sullivan krzyczał:

- Wracajcie do domu! Caitlin, zabierz ich stąd! Chłopcy nie słuchali, lecz biegli przez trawnik do ojca. Jeden z żołnierzy mafii wycelował do biegnących postaci, strzeliłem mu w kark. Okręcił się, upadł i już nie wstał. Właśnie ocaliłem życie synom Sullivana, pomyślałem. Ciekawe, co to oznacza? Że wyrównaliśmy rachunki za jego wizytę w moim domu, kiedy nikogo nie zabił? Że powinienem teraz zastrzelić Caitlin Sullivan w odwecie za Marię?

Żadne wyjście nie wydawało mi się zbyt sensowne na tym ciemnym, zbryzganym krwią trawniku.

Kolejny żołnierz ratował się ucieczką zygzakiem, wpadł do lasu. Rzucił się w krzaki. Ostatni stał jeszcze na otwartym polu. Patrzył na Sullivana, obaj strzelili w tym samym czasie. Żołnierz mafii okręcił się i upadł, a krew trysnęła mu z wielkiej dziury w twarzy. Na placu boju został jedynie Sullivan.

Odwrócił się do Sampsona i do mnie.

Rozdział 117

Sytuacja patowa, przynajmniej na chwilę. Na kilka sekund? A co potem?

Zorientowałem się, że samochód Sampsona przestał osłaniać mnie przed Sullivanem. Jego synowie też już nie biegli w jego stronę. Caitlin Sullivan otuliła dwóch młodszych ramionami. Starszy stał przy niej z opiekuńczą miną. Bardzo przypominał ojca. Modliłem się w duchu, żeby nie włączył się do akcji.

- Nazywam się Alex Cross - powiedziałem Sullivanowi. - Byłeś raz u mnie w domu. A potem zabiłeś moją żonę. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim w Waszyngtonie.

- Wiem, kim jesteś - odkrzyknął Sullivan. - Nie zabiłem twojej żony. Wiem, kogo zabijam.

I rzucił się biegiem w stronę lasu. Wycelowałem mu prosto w plecy, ale nie pociągnąłem za spust. Nie mogłem.

Nie w plecy. Nie na oczach jego żony i dzieci, zresztą nie mógłbym w żadnych okolicznościach.

- Uciekaj, tato! - zawołał jeden z chłopców, kiedy puściliśmy się z Sampsonem w pogoń za jego ojcem.

- Alex, to morderca - krzyknął Sampson, kiedy pędziliśmy po nierównym terenie porosłym wysoką trawą, sterczącymi kamieniami i korzeniami. - Nie okazuj teraz litości temu potworowi. Dobrze wiesz, że musimy go sprzątnąć.

Nie musiał mi przypominać. Nie stać mnie było na taką lekkomyślność.

Ale nie strzeliłem, chociaż mogłem. Nie zabiłem Michaela Sullivana, kiedy miałem okazję.

Las tonął w ciemnościach, lecz w poświacie księżyca dojrzałem cieniste sylwetki i trochę szczegółów. Może zobaczymy Sullivana, ale wtedy i on nas zobaczy.

Sytuacja patowa trwała. Tej nocy jeden z nas zginie. Wiedziałem o tym, ale miałem nadzieję, że to nie będę ja. Musiało się to jednak skończyć. Za długo narastało.

Ciekawe, dokąd Sullivan biegnie - czy ma plan ucieczki, czy improwizuje.

Nie widzieliśmy go, odkąd dopadł linii lasu. Może pędził przed siebie, a może skręcił w bok. Czy znał las wystarczająco dobrze?

Czy on nas teraz obserwuje? Składa się do strzału? Zaraz wyskoczy zza drzewa?

W końcu zobaczyłem ruch. Ktoś mignął mi przed oczami. To musiał być Sullivan! Chyba że ostami żołnierz mafii.

Ktokolwiek to był, nie strzeliłem. Zasłaniało go za dużo konarów, gałęzi, drzew.

Zziajany z trudem łapałem oddech. Trzymałem formę, czyli musiał mnie zżerać stres. Goniłem skurwysyna, który zabił Marię. Nienawidziłem go ponad dziesięć lat i przez ten czas czekałem na ten dzień. Nawet się modliłem, by wreszcie nadszedł.

Ale nie oddałem strzału, kiedy mogłem.

- Gdzie on jest? - Sampson stanął przy mnie. Żaden z nas nie widział Rzeźnika. Przestaliśmy słyszeć odgłos jego kroków.

I wtedy dobiegł nas ryk silnika. Silnik w lesie? Co to może być?

Chwilę potem rozbłysły światła reflektorów. Para płonących oczu wymierzonych prosto w nas.

Samochód nadjeżdżał szybko. Za kierownicą siedział Sullivan lub ktos inny i mknął dobrze znaną kierowcy trasą.

- Strzelaj! - krzyknął Sampson. - Alex, strzelaj!

Rozdział 118

Sullivan przypuszczalnie ukrył samochód w lesie na taką właśnie awaryjną sytację. Złożyłem się i strzeliłem raz, drugi, trzeci w okno od strony kierowcy.

Ale Rzeźnik wciąż nadjeżdżał!

Raptem ciemny sedan zwolnił. Czyżbym trafił kierowcę?

Podbiegłem, potknąłem się o kamień, zakląłem siarczyście. Nie myślałem, co robić, ale że to się musi skończyć.

I wtedy zobaczyłem Sullivana siedzącego prosto w samochodzie, a on zobaczył mnie. Wydało mi się, że widzę, jak wykrzywia usta w grymasie, jednocześnie podnosząc pistolet. Uchyliłem się przed pociskiem. Powtórzył strzał, ale zdążyłem umknąć przeciwnikowi z pola widzenia.

Samochód znów ruszył z głośnym rykiem. Kiedy mnie mijał, skoczyłem na bagażnik. Chwyciłem się boków i trzymałem mocno z twarzą wtuloną w zimny metal.

- Alex! - usłyszałem krzyk Sampsona za plecami. - Skacz!

Nie było mowy!

Sullivan dodał gazu, ale wokół było za dużo drzew i kamieni, żeby mógł jechać naprawdę szybko. Samochód podskoczył na kamieniu, przednie koła poderwały się do góry. Odrzuciło mnie do tyłu, ale się utrzymałem.

I wtedy Sullivan ostro zahamował. Spojrzałem w górę.

Odwrócił się. Przez ułamek sekundy patrzyliśmy sobie w oczy oddaleni najwyżej o półtora metra. Widziałem krew rozmazaną na jego policzku. Był ranny, może nawet od mojej kuli przez szybę.

Znów podniósł pistolet i strzelił, kiedy zeskakiwałem z samochodu. Przypadłem do ziemi i się przeturlałem.

Zerwałem się na kolana. Wycelowałem w samochód.

Strzeliłem dwa razy przez boczne okno. Krzyczałem do Sullivana, Rzeźnika, kimkolwiek, do cholery, był. Chciałem go własnoręcznie zabić.

To się musi skończyć.

Tu i teraz.

Któryś z nas zginie.

Któryś przeżyje.

Rozdział 119

Strzeliłem jeszcze raz do potwora, który zabił moją żonę i tyle innych osób, najczęściej w niewyobrażalny sposób, posługując się rzeźniczymi młotkami, piłami, nożami. Michaelu Rzeźniku Sullivanie, giń. Giń, skurwielu. Zasługujesz na śmierć jak nikt inny na tej ziemi.

Wysiadał z samochodu.

Co się dzieje? Co on robi?

Zaczął kuśtykać w kierunku żony i trzech synów. Krew ściekała mu po koszuli, przesiąkała na wylot, kapała na spodnie i buty. W końcu padł na trawnik obok swojej rodziny, tuląc najbliższych do siebie.

Sampson i ja podbiegliśmy bez pośpiechu, zaskoczeni rozwojem wypadków, niepewni, co zrobić teraz.

Widziałem strugi krwi na chłopcach, na Caitlin Sullivan. Krwi ojca i męża, Rzeźnika. Kiedy podszedłem, wyglądał jak odurzony, jakby zaraz miał zemdleć, a może nawet umrzeć. I wtedy odezwał się do mnie:

- To dobra kobieta. Do tej pory nie wie, co ja robię. I chłopcy są dobrzy. Zabierz ich stąd, z dala od mafii.

Nadal chciałem go zabić, bo bałem się, że przeżyje, ale opuściłem broń. Nie umiałem celować do jego żony ani dzieci.

Sullivan roześmiał się i nagle wymierzył w głowę żony. Poderwał ją z ziemi.

- Odłóż broń, Cross, bo ją zabiję. Bez namysłu. Zabiję ją i chłopców. To dla mnie żaden problem. Taki już jestem.

Na twarzy Caitlin Sullivan odmalowały się nie tyle zdumienie czy wstrząs, ile straszliwy smutek i rozczarowanie człowiekiem, którego zapewne kochała, może nadal, a w każdym razie wcześniej. Najmłodszy syn krzyczał na ojca, aż serce się krajało

- Nie, tato, nie! Nie rób mamie krzywdy! Tatusiu, błagam!

- Odłóżcie broń! - wrzeszczał Sullivan.

Co mogłem zrobić? Nie miałem wyjścia. Nie w moim rozumowaniu, nie w moim systemie wartości. Opuściłem glocka.

Wtedy Sullivan złożył ukłon. A następnie oddal strzał.

Poczułem twarde uderzenie w pierś, aż wybuch poderwał mnie z ziemi. Na chwilę stanąłem dosłownie na palcach. W tańcu? Lewitacji? Śmierci?

Usłyszałem drugi wybuch, a potem już nic. Wiedziałem, że umieram, że nie zobaczę już swojej rodziny i że mogę za to winić tylko siebie.

Nieraz mnie ostrzegano. Nie usłuchałem.

Mój czas Pogromcy Smoków dobiegł końca.

Rozdział 120

Myliłem się. Nie zginąłem owej nocy pod domem Rzeźnika, chociaż nie mogę powiedzieć, że łatwo się wywinąłem.

Dostałem paskudny postrzał, toteż przeleżałem miesiąc w Szpitalu Ogólnym Massachusetts w Bostonie. Kiedy Michael Sullivan złożył ukłon, Sampson oddał dwa strzały w jego pierś. Zginął na miejscu, pod swoim domem.

Nie żałuję. Nie mam litości dla Rzeźnika. Co znaczy, że chyba nie zmieniłem się tak bardzo, jak bym chciał, że nadal jestem Pogromcą Smoków.

Ostatnio prawie codziennie rano po przyjęciu swoich pacjentów sam odbywam sesję z Adele Finały. Świetnie się mną zajmuje. Pewnego dnia opowiem jej o strzelaninie w domu Sullivana, o tym, jak chciałem zaznać smaku zemsty lub sprawiedliwości, lecz nie zaznałem. Adele twierdzi, że rozumie, ale nie współczuje ani Sullivanowi, ani mnie. Oboje widzimy wyraźne powiązania między Rzeźnikiem a mną. Po czym jeden z nas ginie na oczach rodziny.

- Powiedział mi, że to nie on zabił Marię - wyznałem Adele.

- I co z tego? Przecież wiesz, Alex, że był kłamcą i psychopatą. Mordercą i sadystą. Skończonym śmieciem.

- To prawda. Ale chyba mu wierzę. Po prostu jeszcze nie wiem, co to oznacza. Kolejna zagadka do rozwiązania.

Podczas kolejnej sesji rozmawiamy o mojej podróży do Wake Forrest w Karolinie Północnej na północ od Raleigh. Pojechałem naszym nowym mercedesem R350. Wybrałem się z wizytą do Kayli Coles, żeby z nią porozmawiać, patrząc jej w oczy.

Zastałem ją w świetnej formie, zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Zdradziła mi, że życie tam odpowiada jej bardziej, niż sądziła. Postanowiła zostać w Raleigh.

- Naprawdę jest tu komu pomagać - wyznała. - A żyje mi się znacznie lepiej niż w Waszyngtonie. Pomieszkaj tu trochę, to się przekonasz.

Po chwili milczenia Adele spytała: - Czy to jawne zaproszenie?

- Niewykluczone. Ale wiedziała, że go nie przyjmę.

- Bo?

- Bo? Bo... nazywam się Alex Cross - uciąłem.

- I to się nie zmieni, prawda? Tak tylko pytam. Nie jako terapeutka, lecz jako koleżanka.

- Nie wiem. Chciałbym coś zmienić w życiu. Po to tu jestem. Poza tym lubię z tobą gadać. No dobrze, odpowiedź brzmi: „nie”, bo aż tak bardzo się nie zmienię.

- Bo nazywasz się Alex Cross?

- Tak.

- No dobrze - odparła Adele. - Mamy od czego zacząć. Ale wiedz, Alex...

- Tak?

- Że ja też lubię z tobą gadać. Jesteś wyjątkowym człowiekiem.

Rozdział 121

Kolejna zagadka do rozwiązania.

Tamtej wiosny pewnego wieczoru spacerowałem z Sampsonem Fifth Street. Szliśmy sobie z baterią piw w szarych torbach. Sampson miał na nosie okulary przeciwsłoneczne Wayfarera i stary kapelusz Kangola, którego nie widziałem od lat na jego wielkiej łepetynie.

Minęliśmy stare, szalowane drewnem domki, które tu stały od naszego dzieciństwa i niewiele się do dzisiaj zmieniły, chociaż Waszyngton zmienił się bardzo, na lepsze i na gorsze, a czasem na nie wiadomo jakie.

- Martwiłem się o ciebie, kiedy leżałeś w szpitalu - powiedział.

- Sam się martwiłem. Już zacząłem nabierać akcentu z Massachusetts. Podłapałem to ich rozlazłe „a”. No i cholerną poprawność polityczną.

- Muszę z tobą o czymś porozmawiać. Dużo ostatnio myślę.

- Słucham. Fajny wieczór na pogaduchy.

- Trochę mi trudno zacząć. To się stało kilka miesięcy po śmierci Marii - ciągnął Sampson. - Pamiętasz naszego kolegę z okolicy Clyde’a Willsa?

- Oczywiście. Przemytnik narkotyków z wygórowanymi ambicjami. Dopóki go nie zabili i nie wrzucili do kubła na śmieci za restauracją Popeyes Chicken, jeśli dobrze pamiętam.

- Owszem. Wills był informatorem Rakeema Powella, kiedy ten pracował jako inspektor śledczy w komisariacie numer sto trzy.

- Wcale mnie nie dziwi, że Wills grał na obie strony. Do czego zmierzasz?

- No właśnie, słodziutki. Clyde Wills dowiedział się czegoś o Marii... to znaczy kto mógł ją zabić - ciągnął Sampson.

Nie odezwałem się, ale mróz przeszedł mi po krzyżu. Szedłem dalej, tyle że na nieco chwiejnych nogach.

- Czyli nie Michael Sullivan? - zapytałem. - Rzeźnik mówił prawdę?

- W tamtym okresie miał wspólnika - powiedział Sampson. - Osiłka ze swoich starych kątów na Brooklynie, nazwiskiem James Kapelusz Galati. I to Galati zastrzelił Marię. Sullivana tam nie było. Niewykluczone, że Galati dostał zlecenie od Rzeźnika. A może zastrzelił ją ze względu na ciebie.

Nie odezwałem się. Szczerze mówiąc, nie było mnie na to stać. Zresztą chciałem wysłuchać Sampsona do końca. Patrzył przed siebie, nie zwalniając kroku i nie spoglądając na mnie.

- Prowadziłem razem z Rakeemem śledztwo. Pracowaliśmy nad sprawą kilka tygodni, Alex. Przykładaliśmy się do roboty. Nawet pojechaliśmy na Brooklyn. Ale nie znaleźliśmy niezbitych dowodów na Galatiego, chociaż wiedzieliśmy, że to on. Opowiadał o tej akcji kumplom z Nowego Jorku. Galati wyszkolił się na snajpera w wojsku w Fort Bragg.

- Właśnie w wojsku poznałeś Anthony’ego Mullino, prawda? Stamtąd cię pamiętał?

Sampson pokiwał głową.

- Od tamtej pory nosiłem w sobie tę wiadomość. Nawet teraz z trudem przechodzi mi przez gardło. Alex, zabiliśmy gada. Pewnego wieczoru na Brooklynie wraz z Rakeemem zabiłem Jimmy’ego Galati. Nie umiałem ci tego powiedzieć, aż do teraz. Już wtedy próbowałem. Potem znów chciałem, kiedy wznowiliśmy poszukiwania Sullivana. Ale nie mogłem.

- Sullivan był okrutnym zabójcą - powiedziałem. - Dobrze, że go wyeliminowaliśmy.

Żaden z nas nie odezwał się już słowem. Szliśmy jeszcze chwilę, po czym Sampson skręcił i ruszył w swoją stronę, chyba do domu, ulicami, na których wychowaliśmy się razem. Czyli załatwił zabójcę Marii za mnie. Zrobił to, co uznał za stosowne, ale wiedział, że nie mógłbym z tym żyć. Dlatego mi o tym nie powiedział, nawet wtedy, kiedy ścigaliśmy Sullivana. Nie zrozumiałem tej ostatniej części, ale nie wszystko trzeba rozumieć. Może zapytam o to Johna kiedy indziej.

Tamtej nocy po powrocie do domu nie zmrużyłem oka i nie myślałem jasno. W końcu położyłem się i przytuliłem do Alego. Spał beztrosko jak aniołek.

Leżałem, myślałem o tym, co Sampson właśnie mi powiedział, i o tym, jak bardzo go kocham, niezależnie od tego, co zrobił. A potem myślałem o Marii i o mojej miłości do niej.

Tak bardzo mi pomogłaś, szeptałem do jej wspomnienia. Nauczyłaś mnie nie żywić urazy do świata. Nauczyłaś wierzyć w miłość, wierzyć w jej istnienie, chociaż tak trudno na nią trafić. Pomóż mi więc teraz, Mario... muszę otrząsnąć się z ciebie, kochanie. Wiesz, o co mi chodzi. Muszę się z ciebie otrząsnąć, żeby rozpocząć nowe życie.

Wtem usłyszałem głos w ciemnościach, który mnie zaskoczył, bo myślami błądziłem gdzie indziej, z dala od teraźniejszości.

- Tatusiu, dobrze się czujesz?

Przytuliłem Alego.

- Teraz już dobrze. Jasne, że dobrze. Dziękuję, że pytasz. Kocham cię, synku.

- Ja też cię kocham, tato. Jestem twoim małym mężczyzną - powiedział.

No właśnie. Jakie to proste!

Epilog

Urodziny

Rozdział 122

Tak się zaczęło moje nowe życie, a może tak się toczy, od jednej historii do drugiej. Dzisiaj akurat dobrze mnie traktuje, bo świętujemy urodziny Nany, chociaż nie chce nam powiedzieć, ile lat jej stuknęło, nawet nie chce wyjawić, które dziesięciolecie.

Myślałby kto, że dożyła wieku, w którym człowiek lubi chwalić się swoją długowiecznością, ale gdzie tam.

W każdym razie to z pewnością jej wieczór, zresztą twierdzi, że będzie obchodziła urodziny cały tydzień i dlatego może robić, co tylko zechce. Tak samo jak we wszystkie dni w roku, myślę sobie, ale nie zdradzam się z tym przemyśleniem.

Jej Wysokość życzy sobie, żeby chłopcy przygotowali kolację, a zatem razem z Damonem i Alim jedziemy nowym mercedesem na zakupy i wykorzystujemy sporą część jego pojemności załadunkowej liczącej blisko dwa i pół tysiąca litrów. Potem przez pół dnia smażymy dwa rodzaje kurczaka, sami pieczemy biszkopty, gotujemy kukurydzę w kolbach, fasolę jaś, auszpik z pomidorów.

O siódmej wydajemy kolację, do niej pyszne bordeaux, nawet dzieci dostają po łyku.

- Sto lat! - życzę Nanie, wznosząc kieliszek.

- A ja mam własne toasty - odpowiada ona i wstaje z krzesła. - Rozglądam się teraz przy stole i muszę powiedzieć, że kocham naszą rodzinę bardziej niż kiedykolwiek. Jestem z was dumna i czuję się szczęśliwa. Zwłaszcza w moim wieku. Ilekolwiek mam lat, bo na pewno nie sto.

- Brawo, brawo - wiwatujemy wszyscy i klaszczemy w ręce jak nakręcane małpki z czynelami.

- Zdrowie Alego, który sam już czyta książki i po mistrzowsku sznuruje buty - dodaje Nana.

- Zdrowie Alego! - podchwytuję. - I żeby zawsze tak sznurował buty.

- Przed Damonem rysuje się tyle wspaniałych możliwości. Jest ładnym chłopcem, pięknie śpiewa, świetnie się uczy, jeśli się tylko przyłoży. Kocham cię, Damon.

- Ja też cię kocham, babciu. Zapomniałaś o NBA - mówi Damon.

- O, wcale nie zapomniałam o koszykówce - powiedziała Nana. - Masz słabą lewą rękę, dlatego musisz trenować jak szatan, jeżeli marzy ci się awans. A moja Janelle też jest świetną uczennicą, ale nie uczy się ani dla mnie, ani dla taty, lecz dla siebie. Z dumą przyznaję, że jest panią siebie.

Po czym Nana usiadła, co nas wszystkich trochę zaskoczyło, zwłaszcza mnie, bo nie doczekałem się najmniejszej wzmianki. Nawet nie wiedziałem, że jestem u niej w niełasce.

Po chwili jednak zerwała się z chytrym uśmieszkiem na drobnej, kanciastej twarzy.

- Byłabym o kimś zapomniała. Alex przeszedł w tym roku największe zmiany ze wszystkich, a wiadomo, z jakim trudem mu przychodzą. Wrócił do prywatnej praktyki i poświęca się dla bliźnich. Pracuje też w kuchni u świętego Antoniego, chociaż do mojej kuchni niełatwo go ściągnąć.

- A kto przygotował ten obiad?

- Wszyscy spisaliście się na medal. Jestem dumna z naszej rodziny, chociaż wiem, że się powtarzam. Alex, bardzo jestem z ciebie dumna. Pozostajesz dla mnie zagadką, ale też nieustającym źródłem radości. Zresztą jak zawsze. Niech Bóg ma w opiece Crossów.

- Niech Bóg ma w opiece Crossów! - powtórzyliśmy chórem.

Wieczorem położyłem Alego, jak zawsze ostatnio tuliłem go do snu, i poleżałem z nim chwilę w łóżku. Przeżył pełen emocji dzień, toteż natychmiast zasnął.

I wtedy zadzwonił natarczywie telefon. Zerwałem się jak na alarm, wybiegłem na korytarz. Podniosłem słuchawkę z rozchybotanej podstawki.

- Rezydencja rodzinna Crossów - powiedziałem zgodnie z duchem dnia.

- Zdarzyło się zabójstwo - powiedział głos w słuchawce. Aż coś mnie ścisnęło w dołku. Po chwili wahania spytałem:

- Ale dlaczego pan z tym dzwoni do mnie?

- Bo pan się nazywa doktor Cross, a ja jestem zabójcą.

99




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Patterson James Alex Cross 07 Fiolki sa niebieskie
Patterson James Alex Cross 07 Fiołki są niebieskie
Patterson James Alex Cross 07 Fiołki są niebieskie
Patterson James Alex Cross 08 Cztery slepe myszki
Patterson James Alex Cross 14 Tropiciel POPRAWIONY(3)
Patterson James Alex Cross 06 Róże Są Czerwone
Patterson James Alex Cross Łasica
Patterson James Alex Cross 09 Wielki zły wilk
Patterson James Alex Cross Łasica
Patterson James Alex Cross 10 Na szlaku terroru
Patterson James Alex Cross 5 Łasica
Patterson James Alex Cross 02 Caluj dziewczeta
Patterson James Alex Cross 7 Fiołki są niebieskie
Patterson James Alex Cross 05 Łasica
Patterson James Alex Cross 09 Wielki zły wilk
Patterson James Alex Cross 9 Wielki zły wilk
Patterson James Alex Cross 06 Róże są czerwone
Patterson James Alex Cross 14 Tropiciel

więcej podobnych podstron