Morrow James Miasto Prawdy


James Morrow

MIASTO PRAWDY

Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik

Jeżeli informacje, którymi dysponuje James Morrow, są prawdziwe, to urodził się w roku 1947. Działalność literacką rozpoczął w wieku lat siedmiu, przechadzając się po jadalni i dyktując matce awanturnicze opo­wieści, które ta cierpliwie wystukiwała na maszynie do pisania firmy Royal. Trzydzieści lat później, kiedy wreszcie udało mu się ukończyć pierwszą po­wieść, stwierdził z niejakim zdziwieniem, że jest to utwór science fiction. Od tego czasu nie pisuje niczego innego.

Oprócz tegorocznej Nebuli za „Miasto prawdy" Morrow otrzymał tę samą nagrodę za „Opowieści biblijne dla dorosłych nr 17: Potop", w ro­ku 1990 zaś jego czwarta powieść, Only Begotten Daughter, będąca kontynu­acją Nowego Testamentu, zdobyła World Fantasy Award. Napisał także The Continent ofLies (książka jest o tym, co dzisiaj nazywamy rzeczywisto­ścią wirtualną), This Is the Way the World Ends (fantazję o wojnie jądrowej, uznaną przez BBC za najlepszą powieść SF roku), oraz „Mors Dci", pierw­szy tom morskiej trylogii o śmierci Boga.

„Miasto prawdy" sięga korzeniami opowiadania Veritas, które dostar­czyłem do pierwszego tomu przygotowanej przez George'a Zebrowskie-go antologii Synergy - poinformował telepatycznie Morrow autora niniej­szego wyboru. - W tamtej dystopijnej historyjce opisałem społeczeństwo złożone z jednostek zawsze i wszędzie mówiących prawdę, jednak po pew­nym czasie doszedłem do wniosku, że temat wymaga staranniejszego po­traktowania. Pomysł doczekał się realizacji dzięki memu brytyjskiemu wydawcy, szacownej Deborah Beale, która zaproponowała mi udział w przygotowywanej dla Random Century serii Legend Novellas. Natych­miast wyraziłem zgodę, po czym zacząłem głębiej zastanawiać się nad problemem. »Uczciwość to wspaniała rzecz - myślałem — ale co by było, gdyby umierał mój syn? Czy w pierwszym odruchu nie starałbym się za wszelką cenę ukryć przed nim prawdę? W ten sposób wróciłem do Veritas, poddając głównego bohatera znacznie cięższym doświadczeniom niż te, jakie stały się udziałem jego odpowiednika z pierwszego, znacz­nie krótszego opowiadania".

JEDEN

Już nie mieszkam w Mieście Prawdy. Skazałem się na wygna­nie z Veritas, ze wszystkich miast, ze świata. Pomieszczenie, w któ­rym piszę te słowa, jest ciasne jak cela w prowincjonalnym więzie­niu i wilgotne niczym wnętrze płuca, ale powoli uczę się nazywać je domem. Jedyne źródło światła stanowi gruba świeca barwy ma­sła, oblepiona pajęczą siecią strużek roztopionej stearyny. Czasem zastanawiam się, jak by to było mieszkać w tej świecy, w półprzeźro­czystym labiryncie otaczającym płomień, w cieple, bezpieczeństwie i wygodzie. Wyobrażam sobie całodzienne wędrówki woskowymi korytarzami, odwiedziny w parafinowych salonach; wyobrażam so­bie, jak co wieczór leżę w łóżku i nasłuchuję powolnego, jedno­stajnego kapania świadczącego o tym, że proces samounicestwiania mojego domu trwa bez chwili przerwy.

Nazywam się Jack Sperry i mam trzydzieści osiem lat. Urodzi­łem się w Veritas, Mieście Prawdy, ostatniego dnia dwusetnego ro­ku jego istnienia. Jak wielu rówieśników marzyłem o tym, by kie­dyś zostać krytykiem sztuki, by odczuwać atawistyczny dreszcz pod­niecenia, atakując obraz, doznawać rozkosznego zawrotu głowy, rozprawiając się z filmem albo wierszem. Udało mi się zrealizo­wać dziecięce marzenia: w wieku dwudziestu siedmiu lat zostałem zatrudniony w charakterze dekonstrukcjonisty w Muzeum Wittgensteina w Dzielnicy Platona i mogłem przystąpić do walki z kłamstwem.

Spełnienie innych marzeń — o żonie, dzieciach, domu — przy­szło ze znacznie większym trudem. Od samego początku Helena

i ja zmagaliśmy się z bolesnym, znanym większości obywateli nasze­go miasta problemem, czy słowo „miłość" (jakże często naduży­wane, nierzadko niosące w sobie ogromny ładunek nieprawdy) stanowi adekwatne określenie uczuć, jakie do siebie żywimy. Kwe­stia ta przestała nas dręczyć dopiero wtedy, kiedy stanęliśmy oko w oko ze znacznie bardziej konkretnym problemem.

Jego plemniki są zbyt leniwe, myślała Helena. Jej jajeczka są do niczego, uważałem. W końcu jednak znaleźliśmy właściwego lekarza, który przepisał nam odpowiednie pigułki, a potem nie­spodziewanie pojawił się Toby: Toby embrion, Toby niemowlę, Toby osesek, Toby mały stolarz, seryjnie produkujący koślawe bud­ki dla ptaszków, kulawe stołki, krzywe półki na książki, Toby mały przyrodnik, rozkochany we wszystkich pełzających, skaczących i ła­żących paskudztwach, jakie pełzają, skaczą i łażą po powierzchni Ziemi. Nasze dziecko prowadziło hodowlę dżdżownic, fermę kara­luchów, stadninę ślimaków.

- Wydaje mi się, że go kocham - powiedziała pewnego dnia Helena. - Bez przesady, ma się rozumieć.

Tego dnia, kiedy poznałem Martinę Coventry, Toby przebywał w Obozie Hartującym dla Dzieci na dzikich rubieżach Dzielnicy Kanta. Codziennie przysyłał nam pocztówkę; teraz jest dla mnie ja­sne, iż w pewnym sensie była to zaplanowana z premedytacją ope­racja przemytnicza. Chłopak doskonale zdawał sobie sprawę, że kiedy wróci do domu, wszystkie pocztówki będą czekały na niego, by wzbogacić ogromną kolekcję.

Oto przykład tego, co pisał:

Kochani Mamo i Tato!

Dzisiaj uczyliśmy się, jak przeżyć w lesie, gdybyśmy się zgubili —

z których drzew można jeść korę i w ogóle. Wychowawca mówi,

że jeszcze nie słyszał, żeby komuś się to na cokolwiek przydało.

Wasz syn Toby

A takie:

Kochani Mamo i Tato!

W spiżarni jest wielka pułapka na szczury. Wiecie, kto zakrada się no­cą i sprawdza, czy złapało się jakieś zwierzę, a jeśli tak, to wypuszcza je na wolność? Ja! Wychowawca mówi, że ma nas już wszystkich dosyć.

Wasz syn Toby

Było wcześnie, zaledwie siódma rano, ale Poranna Lufa pę­kała już w szwach. Przedarłem się przez gęstą zawiesinę papieroso­wego dymu, oparów alkoholu, woni potu i smrodu cuchnących oddechów. Z szafy grającej dobiegały dźwięki najnowszego przebo­ju grupy Uczciwość zatytułowanego „Damy sobie radę". Właściciel lokalu, Jimmy Breeze, postawił przede mną to co zawsze: duńskie ciastko z malinami i Krwawą Mary. Powiedziałem mu, że nie mam pieniędzy, ale zapłacę jutro. Oczywiście, że zapłacę. Przecież to było Veritas.

Dostrzegłem tylko jedno wolne krzesło - przy niedużym, okrą­głym stoliku, vis a vis dziewczyny o okrągłej twarzy i pełnych kształ­tach, przywodzących na myśl kobiety z obrazów Rubensa. To zna­czy, przynajmniej ja miałem takie skojarzenia - być może dlate­go, że niedawno na mój warsztat krytyka trafiły „Ogród miłości" oraz „Ukrzyżowanie".

- Często pan tu przychodzi? - zapytała, kiedy zbliżyłem się do stolika z ciastkiem w jednej a drinkiem w drugiej ręce. Gęste brą­zowe włosy miała zwinięte w skromny węzeł. Sięgająca do kostek zielona sukienka była uszyta z taniego batystu.

Usiadłem.

- Mhm - mruknąłem, odsuwając na bok cukiernicę, serwet-nik oraz skórki pomarańczy, którą jadła kobieta, by zrobić miej­sce dla mojego ciastka i Krwawej Mary. - Codziennie rano, kiedy idę do Muzeum Wittgensteina.

-Jest pan krytykiem?

Jej gładka, pozbawiona makijażu twarz zdawała się lśnić wła­snym blaskiem. Skinąłem głową.

-Jack Sperry.

- Nie mogę powiedzieć, żeby mi pan zaimponował. To zajęcie chyba nie wymaga zbytniej inteligencji?

Mogła być tak szczera, jak chciała, pod warunkiem, że uda mi się nie oderwać wzroku od jej pełnych, zmysłowych ust.

- A co pani robi? - zapytałem.

-Jestem pisarką. - Miała ogromne, kryształowo przejrzyste oczy, błękitne jak Przeciętny Krem Plemnikobójczy Salome. Rzecz jasna, wiążą się z tym pewne niebezpieczeństwa. Zawsze jest ryzyko, że niechcący zastosuje się... Jak to się nazywa?

- Metaforę?

- Właśnie, metaforę.

W Veritas metafory nie mają racji bytu. Metafory to kłamstwa. Skóra może być jak aksamit, ale nigdy nie jest aksamitem. Gdyby­ście w Veritas nieopatrznie posłużyli się metaforą, natychmiast odezwałoby się uwarunkowanie, rozsadzając wam czaszkę świdru­jącym bólem, przeszywając serce lodowatymi igłami, zakuwając rę­ce i nogi w kajdany paraliżującego lęku. Wszystko to w przenośni, ma się rozumieć.

- Co pani pisze?

- Takie tam bzdety. Rymowanki na kartki z życzeniami, teksty reklamówek, umoralniające wierszyki takie jak w...

-Jest na to popyt?

Przez jej rozświetloną twarz przemknął bolesny grymas.

- Powinnam chyba była powiedzieć, że jestem początkującą pisarką.

- Chętnie przeczytałbym parę tych bzdetów - oświadczyłem. - I odbył z tobą stosunek - dodałem, krzywiąc się lekko. Nie jest łatwo być dobrym obywatelem.

Grymas na jej twarzy pojawił się znowu, tym razem znacznie wyraźniejszy i na dłużej niż poprzednio.

- Przepraszam, jeśli zachowałem się niestosownie. A zacho­wałem się?

-Tak.

- Ogólnie rzecz biorąc, czy odebrała to pani jako afront pod swoim adresem?

-Jedno i drugie. - Rozchyliła cudowne wargi i wsunęła do ust cząstkę pomarańczy. -Jest pan żonaty?

-Tak.

- Dobrze wam ze sobą?

- Całkiem nieźle. - „Przyrzekam opiekować się tobą, kochać cię i chronić do tego stopnia, do jakiego te złudne i sentymental­ne abstrakcje mają jakiekolwiek znaczenie". Oboje z Heleną zde­cydowaliśmy się na tradycyjną ceremonię. - Mamy wspaniałego syna. Wydaje mi się, że go kocham.

- Czy dokuczałoby panu poczucie winy, gdybyśmy nawiązali romans?

- Nigdy jej nie oszukiwałem. — Romans... A to dopiero. - Po­czucie winy? Oczywiście. - Pociągnąłem łyk Krwawej Mary. - Chy­ba jednak dałbym sobie z tym radę.

- Cóż, lepiej niech pan o tym zapomni, panie Sperry - po­wiedziała młoda kobieta. Jej oświadczenie napełniło mnie prze­dziwną mieszaniną ulgi i rozczarowania. - Lepiej, żeby przestał pan sobie zaprzątać głowę takimi...

- Mów mi Jack. - Rozpakowałem ciastko. Malinowe nadzie­nie przywarło do celofanu i ciągnęło się lepkimi nitkami jak maść ułatwiająca gojenie, która nie chce oderwać się od opatrunku. -A ty nazywasz się...

- Martiną Coventry i chwilowo odczuwam tylko niewielkie, ła­twe do stłumienia pragnienie odbycia z tobą stosunku płciowego.

- Chwilowo, powiadasz... - powtórzyłem, zastanawiając się,

czy słusznie doszukuję się dwuznaczności w tym sformułowaniu, po czym trzema szybkimi ruchami języka zlizałem nadzienie z celofa­nu („Zakłamanie tak zwanych dobrych obyczajów" osiągnęło wła­śnie pierwszą pozycję na liście bestsellerów Timesa). - Pokażesz mi któryś ze swoich bzdetów?

- Są do niczego.

-Jak wszystkie bzdety.

- Moje są jeszcze gorsze.

- Proszę.

Tym razem na wyrazistej twarzy Martiny zagościło odrobinę zniecierpliwione rozbawienie.

- Nie wydaje ci się, że między nami narasta coś w rodzaju ero­tycznego napięcia?

- Istotnie.

Sięgnęła do torebki, wyjęła złożoną we czworo kartkę papie­ru maszynowego i podała mija z zakłopotanym uśmiechem. U góry strony znajdował się wierszyk walentynkowy:

Całkiem mi się podobasz, Nie duża jesteś, nie mata, A jeśli mnie pokochasz, To wiedz, żeś tego chciała.

Niżej były życzenia urodzinowe:

Nawet róże umrzeć muszą,

Mały fiołek też kiedyś skona.

Z każdym dniem mniej czasu zostaje -

Ciesz się światem, nim życia dokonasz.

- Nie robię sobie złudzeń, że uda mi się zarobić na życie tą twórczością - powiedziała Martiną. Z pewnością nie minęła się

z prawdą, choć wybrała najłagodniejsze z możliwych sformułowań. - Tak naprawdę chciałabym zająć się pisaniem przemówień dla po­lityków. Niewiele brakowało, żeby deputowany z naszej dzielnicy zlecił mi poprowadzenie swojej kampanii wyborczej. „Zimny typ, ale zawsze dopnie celu", taki wymyśliłam mu slogan. Niestety, osta­tecznie dał tę robotę swojej dziewczynie. Co myślisz o moich wier­szach?

- Są okropne.

- Zamierzam je spalić.

Kolejna cząstka pomarańczy zniknęła w oszałamiających ustach.

- Nie rób tego. Chciałbym je zatrzymać.

- Naprawdę? Dlaczego?

- Ponieważ sądzę, że jeszcze coś dopiszesz. - Z kieszeni na piersi wyjąłem wieczne pióro („Firma Paradoks uprzejmie infor­muje, że nasze produkty często wylewają, powodując trwałe zabru­dzenia odzieży"). - Na przykład parę informacji, które pozwolą mi cię odnaleźć.

- Żebyśmy mogli spółkować?

- Ta myśl trochę mnie przeraża.

- Wiesz co? Jesteś nawet w miarę atrakcyjny - powiedziała Martiną, biorąc ode mnie pióro.

Istotnie. Największe wrażenie robią krzaczaste brwi, wywołu­jące podświadome skojarzenia z jakimś silnym drapieżnym ssa­kiem, na przykład lwem, niedźwiedziem albo wilkiem, choć pro­sty nos i kwadratowa szczęka także są w niezłym gatunku. Dopie­ro broda, spiczasta, z niepoważnym dołeczkiem, zawsze pokryta rzadką szczeciną, zakłóca ogólne wrażenie harmonii.

- Ostrzegam cię, Jack: nie rozstaję się z moim smith and wessonem. - Okrągłymi literami napisała u dołu strony imię, na­zwisko, adres i numer telefonu. - Może cię spotkać przykra niespo­dzianka, jeśli spróbujesz zrobić cokolwiek wbrew mojej woli.

Strząsnąłem okruch ciasta ze słowa „dokonasz".

- To zabawne, ale w tym wierszyku otarłaś się o kłamstwo. Przecież róże nie umierają, tylko...

- Więdną.

- Na twoim miejscu, Martino, nie wystawiałbym tak lekko­myślnie na próbę mojego poczucia zdrowego rozsądku.

- Na moim miejscu, Jack, robiłbyś dokładnie to samo co ja, bo byłbyś mną. Gdybyś robił coś innego, znaczyłoby to, że jesteś kimś innym.

- Masz rację - odparłem, chowając do kieszeni żałosną prób­kę zdolności poetyckich Martiny Coventry.

Plac Galileusza był zakorkowany. Sądząc po liczbie stłoczo­nych pojazdów, istniały niewielkie szansę na to, by przejazd po­trwał mniej niż dwadzieścia minut. Włączyłem radio zainstalowa­ne w moim plymoucie (model „w miarę przyzwoity") i zacząłem odliczanie. Osiemnasta Ulica... Dziewiętnasta Ulica... Dwudzie­sta...

„...fakt, że niedawno przyjąłem łapówkę w wysokości pięćdzie­sięciu tysięcy dolarów, w niczym nie pomniejsza moich osiągnięć, do których w pierwszym rzędzie zaliczyłbym..."

Dwudziesta Piąta Ulica, Dwudziesta Szósta, Dwudziesta Siód­ma...

„...bo chociaż w ten sposób istotnie marnotrawimy ogromną ilość protein, która mogłaby przynajmniej częściowo i na pewien czas rozwiązać dręczące naszą planetę problemy żywnościowe, to jednak psychologowie ponad wszelką wątpliwość dowiedli, że psy i koty wywierają dobroczynny..."

Trzydziesta, Trzydziesta Pierwsza...

„...z powodu nadmiernej ilości cukru dodawanych do naszych odżywek dla dzieci, w związku z czym z prawdziwą przyjemnością informujemy, iż..."

Nareszcie! Muzeum Wittgensteina: jednopiętrowy budynek z cegły zbudowany wokół obszernego wybetonowanego dziedziń­ca, sąsiadujący od północy z koszarami Oddziałów Pacyfikacyjnych, od południa zaś z kawiarnią Pod Cuchnącym Psem. Strażnik - mło­dy, krótko ostrzyżony mężczyzna o wspaniałym uzębieniu, z elek­tryczną pałką przytroczoną do pasa - machnięciem ręki dał mi znak, że mogę wjechać w bramę. Skierowałem się prosto na par­king. Rzecz jasna na moim stałym miejscu rozpierał się już ford (model „dość sensowny") Derricka Popesa z Sekcji Egipskiej, w związku z czym musiałem pojechać aż do głównej spalarki i za­parkować przy zsypie na węgiel.

„Wykorzystaj atawistyczne skłonności z korzyścią dla społe­czeństwa! Wstąp do marines! Ukierunkuj wrodzoną agresję..."

Wyłączyłem radio, zaraz potem to samo zrobiłem z silnikiem.

Jak wyglądało życie w Epoce Kłamstw? W jaki sposób ludzki umysł radził sobie ze światem, w którym politycy łgali, specjaliści od reklamy wciskali ciemnotę, duchowni zmyślali niestworzone rzeczy, kobiety nosiły makijaż a słowo „miłość" było na ustach wszystkich? W jaki sposób ludzkość przetrwała okres, o którym wszyscy uczyliśmy się z podręczników, te koszmarne stulecia fał­szywych nakazów, bzdurnych wierzeń, bezsensownych obyczajów? Doprawdy nie miałem pojęcia. Nie potrafiłem sobie tego wyobra­zić. Święty Mikołaj, Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków, Jaś i Małgosia, bocian przynoszący dzieci... Odrażające.

- Spóźniłeś się - zauważył kustosz, łysy i krępy Arnold Cook, kiedy wszedłem do budynku. - Duży ruch, co?

- Właśnie. - Wsunąłem kartę w szczelinę zegara, poczułem lekkie szarpnięcie, kiedy mechanizm unieśmiertelnił moją opiesza­łość. - Zderzak w zderzak. - Co pewien czas, wcale nie tak rzadko, każdy z nas odczuwa pokusę przeciwstawienia się wewnętrznemu nakazowi zmuszającemu do mówienia całej prawdy, ale tępy, pul­sujący ból głowy szybko doprowadza nas do porządku. Gdybyśmy

go zignorowali, przerodziłby się w psychosomatyczną eksplozję, która rozsadziłaby czaszkę. - Straciłem też sporo czasu, żeby zdo­być adres pewnej młodej kobiety.

— Masz nadzieję odbyć z nią stosunek? — zapytał Cook, podą­żając za mną do szatni. Choć było jeszcze wcześnie, zdążył się już spocić i wydzielał zapach kojarzący mi się - o czym poinformowa­łem go kiedyś po uporaniu się ze szczególnie wyczerpującym zada­niem - z kuwetą naszego kota.

Spośród drelichowych kombinezonów wybrałem najbardziej zbliżony do mnie rozmiarami.

- Cudzołóstwo to rodzaj oszustwa - przypomniałem kurato­rowi.

— Tak samo jak wierność — odparł. — Na swój sposób, ma się rozumieć.

- Ma się rozumieć - potwierdziłem, zapinając kombinezon.

Zaraz potem zagłębiłem się w labirynt mrocznych, pokrytych grubą warstwą kurzu korytarzy, by bez najmniejszego trudu od­naleźć drogę do mojego warsztatu. Było w nim bardzo ciasno. Jak zwykle, obiekty przeznaczone do krytycznej oceny należały do dwóch niemal równych liczebnie kategorii: autentycznych objets d'artifice, odnalezionych przez archeologów, oraz żałosnych naśla­downictw wykonywanych przez malkontentów, tak zwanych „ob­łudników", ukrywających się w trzewiach miasta. Na każdy staro ­grecki posąg przypadała jedna nieudolna kopia, na każdego au­tentycznego Cezanne'a jedna beznadziejna imitacja, na każdą osiemnastowieczną powieść jeden tom wypełniony grafomańskim bełkotem.

Obłudnicy. Nawet teraz, po wszystkim, co przeszedłem, na dźwięk tego słowa czuję zimny dreszcz i mrowienie w kościach. Obłudnicy: wewnętrzny wróg Veritas, oszpecający jego ściany na­pisami i malunkami, zaśmiecający jego powietrze piosenkami oraz, wbrew surowym zakazom, urządzający na jego wiekowych

ulicach przedstawienia sztuk Sofoklesa, Szekspira, Ibsena i Geor-ge'a Bernarda Shaw, pospiesznie, byle jak, żeby wykrzyczeć jak najwięcej tekstu, zanim zjawi się Oddział Pacyfikacyjny i zagoni wyjętych spod prawa aktorów z powrotem do ich plugawych kry­jówek. Tylko jeden jedyny raz udało się schwytać żywego obłud­nika, ale funkcjonariusze pokpili sprawę, gdyż zatłukli kobietę na śmierć, w związku z czym nie udało się zadać jej kluczowego pytania:

Jak możecie mówić kłamstwa, nie tracąc przy tym zmysłów?

Właśnie: jak?

W mojej pracy najbardziej podobało mi się to, że dawała za­jęcie nie tylko rękom, ale także głowie. To prawda, sam fizyczny akt dekonstrukcji wymagał niewielkiego wkładu intelektualnego, lecz wcześniej trzeba było zdrowo pomyśleć, aby ocenić, czy przedmiot, który wziąłeś na warsztat - wszystko jedno, oryginał czy podrób­ka - stanowi zagrożenie dla dobra publicznego.

Stanąłem przed klasycznym okazem szkodliwego fałszu zatytu­łowanym „Nike z Samotraki". Kłamstwo? Oczywiście. Te skrzydła... Patrząc na posąg, czułem, jak chwytają mnie mdłości. Nic dziwne­go, że Platon zabronił artystom i dramaturgom wstępu do swej hi­potetycznej utopii. Nazwał ich „odszczepieńcami nie przestrzega­jącymi praw Natury". SZTUKA TO KŁAMSTWO, przypominały nam plakaty w Parku Roztropności. Prawda nie zawsze jest pięk­nem, ale może nim być. W drugą stronę to po prostu nie działa.

Rozpostarłem na betonowej posadzce płachtę z grubego płót­na, niczym jakiś cierpiący na agorafobię wycieczkowicz, przygoto­wujący się do pikniku pod dachem, i wziąłem do ręki młotek nu­mer 7. Nike dotarła do mnie bez głowy; wystarczyło kilka silnych uderzeń, by straciła także skrzydła. Siła mojej krytyki była miaż­dżąca: na płachtę posypały się bezkształtne kawałki marmuru, bę­dące jeszcze niedawno fragmentami posągu, jego piersiami, bio­drami, nogami. Cuchnąłem potem, zaschło mi w ustach. Niełatwo jest być krytykiem sztuki. To ciężkie i wyczerpujące zajęcie. Należał mi się odpoczynek.

W pakamerze znalazłem na stole krótką wiadomość:

Szanowny panie Sperry!

Jak może Pan sobie przypomina, w zeszły piątek zgodził się pan napi­sać list w mojej sprawę. Byłoby wspaniale, gdyby pan Cook otrzymał go jeszcze w tym tygodniu.

Z dość szczerymi wyrazami szacunku Stanley Marcus

Zdjąłem kubek z półki, nasypałem czubatą łyżkę kawy Donaldsona

(„zdatna do picia", mój ulubiony gatunek), dolałem wrzątku z czajnika, po czym zacząłem układać w myślach list z rekomenda­cjami dla Stanleya. Pracował w moim dziale już od ponad roku, Obsługując kilkunastu krytyków; ostrzył nam siekiery, dowoził butle

z gazami technicznymi, sprzątał warsztaty oraz pomieszczenia socjalne. Teraz liczył na promocję.

„Wydaje mi się, że Stanley dałby sobie radę z obsługą głównej

spalarni. Rzecz jasna, ma umysłowość wołu roboczego i ponad

wszelką wątpliwość jest lizusem, ale te cechy nie powinny przeszkadzać

mu przy wypełnianiu obowiązków. Często również psuje powietrze, lecz wątpię, by miało to niekorzystny wpływ na..."

Mój błądzący wzrok spoczął na ściennym kalendarzu, dodatku

do miesięcznika „Nie ma na co patrzeć" - i całe szczęście, bo jak nic zapomniałbym o spotkaniu z żoną. „Helena, lunch o 13.00, Marny Koktajl" napisałem kilka dni temu w kratce przeznaczonej dla dziewiątego lipca. Marny Koktajl mieścił się przy Dwudziestej Dziewiątej Ulicy; podawali tam wspaniałe kanapki rybne, rewela­cyjne sałatki oraz dość nędzne koktajle.

Z lśniącej fotografii spoglądała na mnie miss lipca - Wendy Warren, jak wynikało z informacji zamieszczonych w metryczce.

„Wendy jest intelektualistką, co udowodniła ponad wszelką wąt­pliwość, wypowiadając się na temat uczestnictwa w naszej sesji zdję­ciowej. » To beznadziejne, a zarazem podniecające, upokarzające, a zarazem fascynujące. Mimo wszystko, gdyby nie te pięć tysięcy dolarów, na pewno bym się nie zgodziła «. Kiedy dowiedzieliśmy się o jej uzdolnieniach — pierwsze miejsce w Międzydzielnicowym Turnieju Szachowym, i tak dalej - niewiele brakowało, żebyśmy z niej zrezygnowali. Jednak po namyśle doszliśmy do wniosku, że znajdzie się wśród was wielu, którzy z przyjemnością pomasturbu­ją się, patrząc na..."

Dobra, stara Wendy. Poczułem wyraźne drgnięcie mego hi­potetycznego id... i w tej samej chwili uświadomiłem sobie, jak przyjemnie byłoby popatrzeć na słowa skreślone ręką Martiny Coventry, wyobrażając sobie, iż te wszystkie krągłości i zawijasy mają swoje odpowiedniki w pełnych kształtach jej rubensowskiego cia­ła. Pociągnąłem spory łyk kawy, wyjąłem z kieszeni kartkę z rymowankami Martiny i rozpostarłem ją na biurku.

Wiersze nadal były okropne, ale w podpisie istotnie dało się dopatrzeć swoistego erotyzmu. Szczególnie podniecił mnie kształt liter układających się w adres i numer telefonu: „Lackluster 7, Dzielnica Kartezjusza, tel. 610-400".

Nagle coś zwróciło moją uwagę: siatka płytkich zagłębień w papierze, dokładnie pomiędzy walentynkową dedykacją a życze­niami urodzinowymi. Dopiero po chwili zrozumiałem, iż jest to odbicie jednego z wcześniejszych, twórczych spazmów Martiny. Zaintrygowany, chwyciłem ołówek i począłem delikatnie zamazy­wać poznaczoną wgłębieniami przestrzeń. Niewidoczne do tej po­ry słowa i zdania zaczęły wyłaniać się z niebytu, jak obraz na naświe­tlonym papierze fotograficznym zanurzonym w wywoływaczu. Kil­kanaście sekund później mym oczom ukazał się cały utwór, przyprawiając mnie o stan bliski szaleńczej euforii połączonej z przerażeniem i załamaniem nerwowym.

Kłamstwa.

Makabryczne, poetyckie kłamstwa.

Napisane ręką Martiny Coventry.

Ukrywam skrzydła w mrocznej głębi duszy, Piękne, szelestem lotek dzielne. A kiedy świat na chwile odwróci oczy Przypinam je i w niebo lecę.

Pot wystąpił mi wielkimi kroplami na czole i rękach. Skrzydła!

Przecież Martina nie ma skrzydeł. Nikt ich nie ma. Za kogo ona się uważa - za Nike z Samotraki? Jeśli zgodzimy się na skrzydła,

to równie dobrze możemy potwierdzić istnienie Świętego Mikołaja i

Alicji Lewisa Carrolla. Co się natomiast tyczy duszy, tego podejrzanego tworu...

A może to tylko wzrok spłatał mi paskudnego figla? Postanowiłem

przeczytać wiersz na glos. Usłyszeć znaczy uwierzyć. Jeśli te zdumiewające słowa dotrą do mojego mózgu za pośrednictwem Uszu, uzyskani niezaprzeczalne potwierdzenie ich istnienia.

- „Ukrywam skrzydła..." - zacząłem ochrypłym szeptem, ale nie mogłem mówić dalej. Ogarnął mnie paraliżujący lęk, a wraz z nim ból głowy tak silny, że niewiele brakowało a straciłbym przytomność.

Zareagowałem tak, jak nakazywał mi instynkt krytyka: chwyciłem kartkę z wierszem Martiny, wybiegłem z muzeum i popędziłem

na drugą stronę dziedzińca, do głównej spalarni. Zamierzałem wrzucić wymięty papier do paleniska, gdzie nie dalej jak poprzedniego

dnia zdekonstruowałem kilka książek o reinkarnacji Oraz ostatnie dwieście egzemplarzy „Poradnika uzdrowiciela".

Nagle stanąłem jak wryty. Czyżbym naprawdę chciał usunąć Martinę Coventry z mego życia? Czyżbym naprawdę pragnął oddać na pastwę płomieni jedyny ślad, po którym mogłem ją odnaleźć? Nie. Po stokroć nie. Wpa­trzyłem się w jej adres i numer telefonu, starając się utrwalić je w pamięci. W jaki sposób mogła mówić kłamstwa i nie oszaleć? Jak to możliwe?

610-400. Bardzo łatwe. Na szóste urodziny kupiliśmy Toby'emu dziesięciobiegowy rower, ale minęły cztery miesiące, zanim udało mi się go zmontować, a potem nasz syn i tak prawie z niego nie korzy­stał, więc całe przedsięwzięcie zakończyło się fiaskiem - jedno wiel­kie zero, albo nawet dwa. 6... 1... 0... 4... 0... 0.

Dopiero teraz wyprostowałem palce, pozwalając, by kartka z wierszem poszybowała w płomienie, gdzie dołączyła do po­ematów Homera, dramatów Racine'a, powieści Dickensa oraz pseudonaukowych bredni zamieszczanych w „Poradniku uzdro­wiciela".

- Wprost trudno w to uwierzyć - powiedziałem do Heleny, kiedy siedzieliśmy już w Marnym Koktajlu i pochłanialiśmy po­trawę dnia, czyli KANAPKĘ Z MIĘSEM ZAMORDOWANEJ KROWY, ZWIĘDŁĄ SAŁATĄ, DO TEGO FRYTKI SMAŻONE NA OLEJU O WYSOKIEJ ZAWARTOŚCI CHOLESTEROLU, WSZYSTKO ZA W MIARĘ ROZSĄDNĄ CENĘ 5 DOLARÓW I 99 CENTÓW. - Cztery godziny temu jadłem śniadanie w towa­rzystwie obłudnika, a raczej obłudniczki. Mogłem nawet do­tknąć ją ręką.

- Ale tego nie zrobiłeś - odparła Helena raczej z obawą niż z niewzruszoną pewnością. Zsunęła przeciwsłoneczne okulary nad czoło, ku gęstej strzesze siwiejących, potarganych wiatrem włosów, by dokładnie przyjrzeć się mojej twarzy.

- Nie.

- To na pewno była obłudniczka?

- Na pewno. To znaczy, tak mi się przynajmniej wydaje.

Moja żona przez chwilę w milczeniu spoglądała mi prosto w oczy. Listek sałaty sterczał spomiędzy jej warg jak zielony język.

- Nie dajmy się ponieść emocjom - powiedziała wreszcie.

Nie dajmy się ponieść emocjom. Tak brzmiało życiowe credo Heleny. Spokojnie można by wyryć te słowa na jej nagrobku. Po­święciła całe życie temu, by nie dać się ponieść emocjom: w pracy zawodowej, w łóżku, wszędzie. Przypuszczam, że ten nadzwyczajny spokój miał jakiś związek z jej zajęciem; jako redaktor naczelny rozprowadzanej w dzielnicowym supermarkecie gazetki „Zdrowy rozsądek" od dziesięciu lat ocierała się o tematy („Badania labora­toryjne nie potwierdzają leczniczych właściwości nowego środka przeciwko artretyzmowi"; „Rzekomy yeti okazał się schizofreni­kiem w sztucznym futrze"; „Kolejne dowody obalające tezę o istnie­niu zdolności parapsychicznych"), które po prostu musiały napeł­nić ją daleko posuniętym sceptycyzmem.

- Masz jakieś lepsze wytłumaczenie, rzekomo najdroższa? - zapytałem.

- Mogła znaleźć tę kartkę na ulicy, niezbyt cenny skarbie. -Zawsze uważałem ją za piękną kobietę. Miała wielkie oczy o łagod­nym spojrzeniu i miękkie pełne policzki, których wprost chciało się dotknąć. - Wiersz mógł napisać ktoś inny.

- To był jej charakter pisma.

Helena odgryzła kolejny kawałek zamordowanej krowy.

- Pozwól, że zabawię się w zgaduj zgadulę: podała ci nazwi­sko i adres, prawda?

- Owszem. Napisała wszystko na tej samej kartce.

- Powiedziała może, że chce z tobą kopulować?

- Tylko dała mi to zrozumienia.

- W takim razie, może ty powiedziałeś jej coś takiego?

- Owszem.

- Zrobisz to?

- Nie wiem - odparłem, zlizując tłuszcz z frytki. - Mam na-

dzieję, że tak, a jednocześnie trochę się boję. Sama wiesz, jak to jest... Byłoby mi przykro, gdybym cię zranił - dodałem.

Oczy Heleny pociemniały i zwęziły się do rozmiarów otworów strzelniczych w wieżyczce bojowego wozu piechoty.

-Ja także mam w tej sprawie mieszane uczucia. Cząstka mnie chce, żebyś oddał tę kobietę w ręce funkcjonariuszy z Oddziału Pacyfikacyjnego, dzięki czemu na zawsze zniknęłaby z naszego ży­cia. Jednak z drugiej strony, jako kobieta darząca cię dość ciepły­mi uczuciami, zdaję sobie sprawę, że byłaby to głupota, bo jeśli ta obłudniczka zorientuje się, że policja jest na jej tropie, szybko się domyśli, kto jest za to odpowiedzialny. Ci ludzie to podobno bez­litośni fanatycy, a w ich szeregach jest wielu zabójców.

- Oraz terrorystów i najróżniejszych szaleńców - dodałem. -Chcesz, żebym spalił tę kartkę?

-Tak.

-Już to zrobiłem.

Moja żona uśmiechnęła się. W Veritas nikt nie zadaje pytań w rodzaju: Naprawdę? Nie żartujesz? Mówisz serio? Przełknęła ostatni kawałek krowy, po czym oświadczyła:

-Jesteś trochę lepszy, niż myślałam.

Pozostała część godzinnej przerwy upłynęła nam na tradycyj­nych małżeńskich sprzeczkach i utarczkach. Helena i ja uwielbia­liśmy się kłócić. Ona, zresztą całkowicie zgodnie z prawdą, stwier­dziła, że moje erekcje stają się coraz bardziej krótkotrwałe, ja z ca­łą szczerością poinformowałem ją, że obrzydliwie mlaska przy jedzeniu. Ona powiedziała wprost, że nie ma najmniejszego zamia­ru współfinansować prezentu z okazji mającego się odbyć w sobo­tę Wypalania Connie - bądź co bądź, Connie nie jest jej siostrzeni­cą, tylko moją; ja stwierdziłem, że wcale jej o to nie proszę, bo wiem, że wybrałaby coś niedrogiego, tandetnego i bezsensownego, by w ten sposób po raz kolejny dać dowód pogardy, jaką żywi wobec mojej siostry. W ten sposób spędziliśmy czas aż do deseru, podsku-

bując się jak myszy, strzelając do siebie zza węgła jak snajperzy. Co za przyjemność, co za wspaniała, patologiczna przyjemność!

Pod koniec posiłku Helena wyjęła z torebki arkusz podziurko­wanego po bokach, komputerowego papieru, pokrytego kropko­wanym pismem drukarki.

- Dostaliśmy to dziś przed południem - wyjaśniła. - Toby został ugryziony przez jakiegoś królika.

- Proszę? Przez królika? Co ty wygadujesz?

- Na pewno zdążył już zapomnieć o całej sprawie.

- Ugryziony?

Ralph Kitto

Zastępca Kierownika

Obozu Hartującego

dla Dzieci

skr. poczt. 145

Dzielnica Kanta

Państwo Sperry!

Jak zapewne Państwo wiecie, wasz syn co noc zakrada się do spiżarni, ty uwolnić zwierzęta, które daty się zwabić do pułapki na szczury. Wczoraj, kierując się trudnym do racjonalnego wyjaśnienia współczuciem, uczynił to po raz kolejny i został zaatakowany przez rzadko spotykany okaz zwierzęcia zwanego królikiem Hoba. Natychmiast opatrzyliśmy ranę i upewniliśmy się, że Wasz syn otrzymał niedawno szczepionkę przeciw tężcową.

Mimo to na wszelki wypadek poddaliśmy zwierzę kwarantannie. Z niewielką przykrością donoszę, że dziś rano królik zdechł. Natychmiast zamroziliśmy ciało i przesłaliśmy je do Instytutu Epidemiologicznego Kra­fta. Tamtejsi lekarze skontaktują się z Państwem, gdyby odkryli coś niepo­kojącego, choć przypuszczam, że i tak zaczęliście się już niepokoić.

Z umiarkowanymi wyrazami szacunku

Ralph Kitto

- Dlaczego od razu mi tego nie pokazałaś? Helena wzruszyła ramionami.

- Nie ma się czym przejmować.

Spokojna, opanowana Helena. Czasem zastanawiałem się, czy ona choć trochę lubi Toby'ego.

- A nie zastanawia cię fakt śmierci królika?

- Może był po prostu stary.

Zacisnąłem zęby. Myśl o cierpieniu Toby'ego napełniła mnie głębokim niepokojem. Nie chodziło mi wcale o fizyczny ból - to akurat mogło mu wyjść na dobre, przygotowując do operacji Wy­palania - lecz o cierpienie psychiczne, jakie z pewnością stało się jego udziałem. Mój syn zawsze podchodził do świata z wyciągnię­tymi rękami i otwartym sercem, a teraz ten świat ugryzł go.

-Jest coś, o czym powinienem ci powiedzieć - zwróciłem się do żony. - Przed spaleniem kartki z wierszem Martiny zapamięta­łem jej adres i numer telefonu.

Helena skrzywiła się, jakby poczuła nieprzyjemny zapach.

- Twoje zachowanie coraz częściej nasuwa mi nieprzyjemne skojarzenia, w których istotną rolę odgrywają narządy wydalnicze ludzkiego ciała. Doprawdy, Jack, czasem zastanawiam się, dlacze­go w ogóle zdecydowaliśmy się na małżeństwo!

-Ja też się nad tym czasem zastanawiam. Wolałbym, żeby ten królik wciąż żył.

- Daj spokój królikowi. Mówiliśmy o tym, dlaczego wyszłam za ciebie za mąż.

- Wyszłaś za mnie - odparłem zgodnie z prawdą - ponieważ byłem twoją ostatnią szansą.

DWA

Sobota: świnie mają skrzydła, psy potrafią mówić, pieniądze rosną na drzewach... Doskonale znana każdemu z nas litania prze-

wijała się uparcie przez mój mózg, tak jak za każdym razem, kiedy któreś z moich siostrzeńców i siostrzenic miało poddać się operacji Wypalania. Kamienie żyją, koty uciekają przed myszami... Dziesięć kłamstw, dekalog fałszu, ukryty głęboko pod fundamentami miasta niczym smok strzegący zakopanego skarbu. Sól jest słodka, papież jest Żydem... I nagle jest już po wszystkim, nagle dziecko przekracza niewidzialną granicę, zrzuca grzeszny strój młodości i otula się niewinnością wieku dojrzałego. Staje się doro­słe. Tego ranka zaraz po obudzeniu zerwałem się z łóżka, odrzuciwszy gwałtownie kołdrę, jakby tylko ona oddzielała mnie od

rzeczywistości. Po przeciwnej stronie pokoju moja żona spała spokojnie, obojętna na smutne prawdy świata, na jego martwe króliki. Od początku małżeństwa sypialiśmy osobno, współżyliśmy zaś na podłodze między łóżkami, na wąskim skrawku neutralnego terytorium, w naszej rodzinnej Genewie. Ziewając rozdzierająco, wszedłem do kabiny prysznicowej; ciepła woda trysnęła silnym strumieniem, jak tylko sensory wyczuły moją obecność. Włączył się też telewizor. O tej porze nadawano program „Trzeba jakoś przeżyć kolejny dzień". Lekko skrzywiony wiceminister imperializmu — przypuszczalnie ze względu na silne oświetlenie studia — omawiał rosnące zaangażowanie Veritas w hegeliańską wojnę domową.

- Do tej pory straciło życie ponad cztery tysiące naszych żołnierzy

- zauważył dziennikarz prowadzący program. - Istotnie, ponieśliśmy ogromne straty, w dodatku nie osiągając żadnych korzyści - przyznał ochoczo dostojnik. - Naszej polityki nie da się uzasadnić w żaden racjonalny sposób, w związku z czym musimy powoływać się na rzekome zagrożenie naszych narodowych interesów oraz inne bzdury.

Wyszedłem spod prysznica i na golasa wróciłem do sypialni. Ma się rozumieć, sama koncepcja ubrania zawiera element oszustwa, ale nagość także stanowi coś w rodzaju prowokacji, obiecu­jąc więcej, niż można później otrzymać. Ubrałem się. Nic nieszcze­rego: bielizna, koszula bez kołnierzyka, szara marynarka z usuniętymi klapami. Nasze mieszkanie było równie skromne, urządzone wyłącznie z myślą o funkcjonalności. Przyjaciele kupowali zasłony, firanki i dywany; my byliśmy patriotami. Przy windzie poczułem smród moczu. Wielka szkoda, że nie­którzy ludzie opacznie rozumieli treść plakatów rozwieszonych w ogólnie dostępnych noclegowniach (PRYWATNOŚĆ TO KŁAM­STWO - identyczny napis migotał na wielkiej tablicy świetlnej przy Placu Woltera) i w ogóle nie korzystali z toalet. Czyżby nigdy nie sły­szeli o czymś takim jak higiena? Higiena była całkowicie w porządku.

Zjechałem na parter, przeszedłem przez główny hol i dałem się połknąć obrotowym drzwiom, które wypluły mnie na ulicę, w gęste, zapylone powietrze Veritas. Mój pokryty grubą warstwą brudu plymouth stał przy krawężniku po drugiej stronie ulicy. Po­dobno kiedyś, dawno temu, nigdy nie można było mieć pewno­ści, czy zastanie się samochód w nienaruszonym stanie, ani czy w ogóle znajdzie się go tam, gdzie go się zostawiło. O skali panu­jącej wówczas nieuczciwości najlepiej świadczy fakt, że silnik uru­chamiało się za pomocą specjalnego kluczyka!

Przemknąłem obok utrzymanych w stylu dostojnego funkcjo­nalizmu wież ratusza i tuż przed południem dotarłem do dzielni­cy handlowej. Ku memu zadowoleniu udało mi się zaparkować wóz dokładnie naprzeciwko Raczej Drogiego Sklepu z Zabawkami. Natychmiast skarciłem się w myślach: radość z tak błahego powo­du jest nieuzasadniona, zadowolenie pozbawione sensu.

- Ależ z pana przystojniak! -wykrzyknęła sprzedawczyni o pta­siej twarzy, jak tylko wszedłem do Raczej Drogiego Sklepu. Pod su­fitem wisiało mnóstwo marionetek, przypominających ofiary maso­wego linczu. - Z wyjątkiem tego podbródka, ma się rozumieć.

- Pani też ma całkiem niezłe ciało - odparłem, mierząc ją

uważnym spojrzeniem. Pod cienką bawełnianą bluzką z nadrukiem Uniwersytetu Bertranda Russella wyraźnie odznaczały się sterczące piersi. - Gdyby nie ten nos... - dodałem z żalem w głosie. Naprawdę niełatwo być dobrym obywatelem.

Sprzedawczyni dotknęła palcem mojej obrączki i spojrzała na mnie spode łba.

- Czego pan chce? Szuka pan prezentu dla młodszej siostry swojej kochanki?

- Moja siostrzenica ma dziś Wypalanie.

- A pan oczywiście czekał do ostatniej chwili z kupnem upominku?

-Zgadza się.

- Ostatnio ludzie chętnie kupują wrotki. W ubiegłym miesiącu sprzedaliśmy piętnaście par, z czego trzy już zwrócono, bo miały fabryczne usterki.

- Mogą być wrotki.

Podążyłem za nią wśród stert rękawic baseballowych i pluszowych zwierzaków, aż wreszcie dotarliśmy do stojaka z wrotkami. Wszystkie były najnowszego typu: sześciokołowe, z miniaturowymi silniczkami odrzutowymi.

- Mniej więcej w co dziesiątej parze pękają sznurowadła - po­informowała mnie ekspedientka. - W kwietniu eksplodował jeden z silniczków... Może widział pan w telewizji? Wie pan, co się stało tą dziewczynką? Rzuciło nią o ścianę, roztrzaskała sobie czaszkę i umarła.

- Wydaje mi się, że najładniejsze są te żółte - powiedziałem, Zdejmując ze stojaka wrotki w kolorze Nie Najgorszej Margaryny "Mamuśka". - Będą pasowały na każdą stopę?

- Mniej więcej.

- Kosztują tyle samo co wszędzie?

- U Marquanda takie same można kupić o dwa dolary taniej.

- Nie mam czasu. Proszę zapakować.

- Chętnie, ale pakowanie to moja najsłabsza strona.

- Nie szkodzi. Obiecałem Glorii, że przyjdę nie tylko na przyjęcie, ale zjawię się także na samo Wypalanie, aby podnieść Connie na duchu. Za­zwyczaj świadkami operacji są oboje rodzice, ale oczywiście ten bez­nadziejny Peter Raymond nie chciał zawracać sobie tym głowy.

- Widywałam aligatory, które są lepszymi ojcami od ciebie -powtarzała często Helena memu byłemu szwagrowi.

W każdej dzielnicy można było znaleźć szpital przeprowadza­jący operacje Wypalania, ale Gloria wybrała najlepszy, Instytut We­teranów w Dzielnicy Spinozy, ponury gmach z pociemniałych ce­gieł górujący nad Mostem Giordana Bruna. Zaraz po wejściu do głównego holu ujrzałem spory tłumek dziesięciolatków. Poczu­łem się tak, jakbym był nie w szpitalu, lecz na peronie dworca ko­lejowego; dziewczynki pozbijały się w ciasne rozgadane gromadki, chłopcy biegali wśród wielkich donic z palmami, strzelając do sie­bie z wyimaginowanych pistoletów i udając, że wcale nie boją się tego, co już niebawem miało nastąpić.

Z nieudolnie zapakowanymi wrotkami pod pachą udałem się na pierwsze piętro. UWAGA: KONSERWATOR WIND W TYM BUDYNKU NIENAWIDZI SWOJEJ PRACY. DYREKCJA SZPITA­LA NIE PONOSI ODPOWIEDZIALNOŚCI ZA EWENTUALNE WYPADKI. KORZYSTANIE Z WINDY WYŁĄCZNIE NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ PASAŻERÓW.

Moja siostrzenica siedziała już w przeszklonej celi, ubrana w zielony kitel i przywiązana do krzesła skórzanymi paskami. Jed­ną elektrodę przyczepiono jej do lewego ramienia, drugą do pra­wej nogi. Czarne kable łączące elektrody z miedzianymi końców­kami transformatora wiły się po podłodze niczym nici pozostawio­ne przez jakiegoś gigantycznego, obrzydliwego pająka, który z pewnością wzbudziłby zachwyt Toby'ego. Connie przywitała mnie

dzielnym uśmiechem, ja zaś pokazałem jej paczkę z prezentem, w nadziei, że w ten sposób dodam dziewczynce otuchy.

Do celi wszedł nieduży lekarz o anielskiej twarzy, w fartuchu, z tabliczką z nazwiskiem MERRICK przypiętą do piersi, i nałożył na głowę mojej siostrzenicy miedziany hełm. Pokazałem jej uniesio­ny kciuk. Niedługo będzie po wszystkim, maleńka: śnieg jest gorą­cy, trawa fioletowa, i tak dalej.

- Dziękuję, że przyszedłeś - powiedziała Gloria, biorąc mnie pod rękę i prowadząc do kabiny obserwacyjnej. -Jak tam rodzina?

- Toby został ugryziony przez królika.

- Przez królika?

- Który wkrótce potem zdechł.

- Miło mi, że nie tylko ja mam problemy - przyznała.

Moja siostra była dość atrakcyjną kobietą - lśniące czarne wło­sy, świeża cera, podbródek o niebo ładniejszy od mojego - ale te­go dnia wyglądała okropnie. Niepewność i lęk zrobiły swoje. Byłem przy tym, jak rozpadło się jej małżeństwo. Siedzieliśmy we trójkę w Porannej Lufie i nagle Gloria zwróciła się do Petera:

- Czasem podejrzewam, że utrzymujesz stosunki płciowe z El­len Lambert. Czy to prawda?

Peter powiedział, że tak, to prawda. Gloria nazwała go pierdo­lonym kutasem. Peter powiedział, że ma rację. Gloria zapytała, ko­go jeszcze rżnie. Peter powiedział, że mnóstwo kobiet. Gloria za­pytała, dlaczego; może w ten sposób próbuje umocnić ich mał­żeństwo? Peter powiedział, ￿￿￿ni￿￿ ￿e po p￿ostu lubi mieć w￿￿rysk do￿￿nętrza in￿￿ch kobiet.

Merrick pogłaskał Connie po rudej grzywce i dołączył do nas w kabinie obserwacyjnej.

- Dzień dobry państwu - przywitał nas tonem, który miał świadczyć o tym, że bycie uprzejmym należy do jego obowiązków. -Jak się macie?

- Obchodzi to pana? - zapytała moja siostra.

- Tak sobie. - Lekarz spojrzał na mnie. - To pani mąż?

- Brat - wyjaśniła Gloria.

- Jack Sperry - przedstawiłem się.

- Cieszę się, że pan przyszedł, Sperry - powiedział lekarz. -Kiedy przy operacji jest tylko jedna bliska osoba, dzieciak często wpada w katatonię. - Podsunął Glorii formularz. - Wie pani, jakie są zagrożenia?

- Coś mi o tym mówili. - Spojrzała na formularz. - Zdaje się, że chodzi o serce i...

- Zatrzymanie akcji serca, krwotok mózgowy, niewydolność oddechowa, uszkodzenie nerek - wyrecytował. Gloria złożyła podpis u dołu strony.

- Kiedy po raz ostatni zdarzyło się coś takiego?

- We wtorek w Szpitalu Miejskim zabili chłopca - odparł Mer-rick, podchodząc do pulpitu sterowniczego. - Paskudna sprawa, ale w naszym fachu trafia się sporo słabo wyszkolonego persone­lu. Jak tam, wszyscy gotowi?

- Nie bardzo - szepnęła moja siostra.

Merrick wcisnął guzik i na monitorze zainstalowanym na wy­sokości oczu dziewczynki, a także na takim samym w kabinie ob­serwacyjnej, pojawił się napis: ŚWINIE MAJĄ SKRZYDŁA.

Lekarz, Gloria i ja wstrząsnęliśmy się z obrzydzeniem.

- Słyszysz mnie, maleńka? - zapytał Merrick do mikrofonu. Connie otworzyła usta i z głośnika dobiegło słabiutkie „tak".

- Widzisz te słowa? - pytał dalej Merrick. Płomieniście czerwo­ne litery trzepotały na ekranie niczym zmęczone motyle.

- T-tak.

- Kiedy ci powiem, przeczytaj je na głos.

- Czy... Czy to będzie bolało?

- Nawet bardzo. Przeczytasz te słowa, kiedy każę ci to zrobić?

- Boję się. Czy muszę?

- Musisz. - Palec Merricka zawisł nad przyciskiem. - Teraz!

- Świnie m-mają skrzydła...

I tak się zaczęło: łamanie sumienia, naładowana elektryczno­ścią inicjacja. Merrick nacisnął guzik, przez ciało Connie prze­biegł prąd. Dziewczynka krzyknęła przeraźliwie. W jej twarzy nie było ani kropli krwi.

- Ale to nieprawda! - wykrztusiła. - Przecież świnie... Przypomniałem sobie własne Wypalanie, towarzyszące mu przerażenie, śmiertelny strach.

- To prawda, maleńka. Świnie nie mają skrzydeł. - Merrick lekkim muśnięciem palca przesunął potencjometr odrobinę w prawo. Gloria napięła mięśnie. - Dobrze się spisałaś.

Podsunął mikrofon Glorii.

- Tak jest, Connie - potwierdziła moja siostra. - Oby tak da­lej.

- To nie w porządku! - poskarżyła się dziewczynka. Na jej czo­le pokazały się krople potu. - Chcę wrócić do domu!

Gloria oddała mikrofon lekarzowi, na ekranie zaś pojawiła się informacja, że ŚNIEG JEST GORĄCY Zakręciło mi się w głowie.

- Teraz, maleńka! Przeczytaj to na głos!

- Śnieg jest g-g-gorący...

Rozległ się odgłos jak przy uderzeniu pioruna. Connie zawy­ła przeraźliwie, z jej ust pociekła krew. Podczas mojego Wypala­nia prawie odgryzłem sobie język.

-Ja już nie chcę!

- Nie masz wyboru, maleńka.

- Przecież śnieg jest zimny! - Łzy połączyły wilgotnymi ścież­kami piegi na policzkach mojej siostrzenicy. - Proszę, niech pan już tego nie robi!

- Zimny. Śnieg jest zimny. Oczywiście. Mądra dziewczynka. -Merrick ponownie przesunął potencjometr. -Jesteś gotowa, Con­nie?

KONIE MAJĄ SZEŚĆ NÓG.

- Po co to wszystko? Po co?!

- Każdy musi przez to przejść. Twoi koledzy, koleżanki...

- K-konie m-m-mają... mają... Panie doktorze, przecież konie mają cztery nogi!

- Przeczytaj to, co widzisz na ekranie!

- Nienawidzę was! Nienawidzę was wszystkich!

- Connie!!!

Wreszcie wydusiła to z siebie. Bach. Dwieście woltów. Dziew­czynka szarpnęła się gwałtownie, z jej ust wypłynęła strużka śliny.

- Czy to nie za wiele? - zapytała z niepokojem Gloria.

- Chyba zależy pani na tym, by operacja została doprowadzo­na do końca? - wycedził Merrick.

- Mamusiu! Gdzie jest moja mamusia? Gloria wyrwała lekarzowi mikrofon.

- Tutaj jestem, kochanie!

- Mamusiu, powiedz im, żeby przestali!

- Nie mogę, córeczko. Musisz być dzielna. Na monitorach pojawiło się czwarte kłamstwo. Merrick zwięk­szył napięcie.

- Czytaj!

- Nie!

-Czytaj!!!

- Wujku! Wujku, gdzie jesteś?

Zaschło mi w gardle, mój żołądek zacisnął się w supeł.

- Świetnie sobie radzisz, Connie - powiedziałem do mikro­fonu. - Przypuszczam, że spodoba ci się twój prezent.

- Zabierz mnie do domu!

- Kupiłem ci coś naprawdę ładnego.

Twarz dziewczynki przypominała pomarszczonego melona.

- Kamienie!... - krzyknęła, rozbryzgując dokoła kropelki ró­żowej śliny. - Kamienie... żyją!

Szarpnęła się jak ryba na ościeniu: raz, drugi, trzeci. Na kitlu między nogami pojawiła się ciemna plama moczu, pomimo wyko­nanej tuż przed operacją lewatywy na podłogę pociekło nieco brą­zowej, gęstej substancji.

- Znakomicie! - Merrick przesunął potencjometr na trzysta woltów. - Koniec coraz bliżej.

- Nie! Proszę! Nie! Ja nie chcę! Na usta Connie wystąpiła piana.

- Dotarliśmy już prawie do połowy.

-PROSZĘ!!!

Ekran migotał, Connie kłamała: fałsz za fałszem, wstrząs za wstrząsem, zupełnie jakby do jej układu nerwowego przenikały roje samosterujących pocisków, które następnie pędziły w górę, by eksplodować w mózgu. Moja siostrzenica twierdziła, jakoby ko­ty uciekały przed myszami, pieniądze rosły na drzewach, papież był Żydem, trawa była fioletowa, a sól słodka.

Kiedy na ekranie pojawiło się ostatnie kłamstwo, dziewczynka straciła przytomność. Zanim Gloria zdążyła otworzyć usta do krzy­ku, Merrick był już w przeszklonej celi, pochylał się nad dziec­kiem, sprawdzał puls i pracę serca. Poczułem coś w rodzaju nie­chętnego podziwu; był lekarzem, miał do wykonania zadanie i ro­bił wszystko, żeby się z niego wywiązać.

Wystarczyła pojedyncza dawka węglanu amonowego, by Con­nie otworzyła oczy. Merrick ujął jej głowę w obie ręce, skierował twarzą ku ekranowi, po czym spojrzał w górę, na mnie.

-Jest pan gotów?

- Słucham?

- Kiedy dam panu znak, proszę nacisnąć guzik. Ociągając się położyłem palec na przycisku.

- Wolałbym tego nie robić.

Była to prawda. Nie miałem powodu, żeby jakoś specjalnie lu­bić Connie, ale też nie chciałem zadawać jej cierpienia.

- Czytaj, Connie - polecił doktor Merrick.

- N-n-nie mogę. - Po jej brodzie ściekała ślina wymieszana z krwią. - Wy wszyscy mnie nienawidzicie! Mamusia też!

- Lubię cię prawie tak jak samą siebie - zapewniła Gloria cór­kę, opierając się na moim ramieniu. - Będziesz w miarę zadowo­lona z przyjęcia, jakie ci urządzimy.

-Jeszcze raz, Connie - odezwałem się. -Jeszcze tylko ten je­den raz i staniesz się obywatelką. - Miałem wrażenie, że przycisk jest rozgrzany do czerwoności. - Przyjęcie na pewno się uda.

Po policzku dziewczynki stoczyła się samotna łza, pozostawiając taki sam ślad jak któryś z ukochanych ślimaków Toby'ego. Uświado­miłem sobie, że to ostatnia łza w życiu mojej siostrzenicy. Tak wła­śnie działa Wypalanie: uwalnia cię od wszystkich niepotrzebnych, destrukcyjnych obciążeń: senryinentów, złudzeń, przesądów, łez.

- Psy potrafią mówić - powiedziała Connie, a wtedy ja przeszy­łem jej serce błyskawicą elektrycznego wyładowania.

Przejęcie było naprawdę całkiem udane; przyszło tylu gości, że wypełnili nie tylko specjalnie przeznaczoną na ten cel salę, ale tak­że część głównego holu. Zjawiły się cztery starsze siostry Connie, jej nauczycielka oraz osiem koleżanek, z których połowa miała już Wypalanie za sobą -jedna przeszła przez to zaledwie dzień wcze­śniej. Tańczono przy dźwiękach najnowszego przeboju zespołu Uczciwość:

Kiedy niebo szarzeje i deszcz padać zaczyna, Chętnie staje przy oknie.

Patrzę na krople wody, na to, co wiatr z nimi wyczynia, I śmieję się, bo wcale nie moknę.

Dyrekcja szpitala zapewniła przekąski oraz napoje orzeźwiają­ce: skrzynkę Przyzwoitej Oranżady „Olga", wannę lodów z Marne-

go Koktajlu oraz blok czekolady wielkości materaca. Zauważyłem, że dziewczęta jedzą pomału i w niewielkich ilościach; znaczna część lodów zdążyła zamienić się w śmietankowo-malinową zupę. Odchudzanie się „na siłę" świadczyło, ma się rozumieć, o zakła­maniu, ale to jeszcze nie powód, żeby być obżartuchem.

Podczas ceremonii wręczania prezentów doszło do nieprzy­jemnego incydentu. Wśród tradycyjnych śniegowców, książek, pa­rasolek i sweterków znalazła się także makieta lunaparku - nazwa­no je Szczęśliwym Miejscem - z kolejką górską, po której pędziły miniaturowe wagoniki, ruchomą karuzelą oraz obracającym się dostojnie kołem, niegdyś zwanym diabelskim. Connie zbladła, zachwiała się jakby miała zemdleć, po czym przycisnęła rękę do ust i wybiegła do łazienki. Była to typowa reakcja osoby poddanej nie­dawno operacji Wypalania: jeszcze co najmniej przez kilkanaście godzin będzie wzdrygała się przed kontaktem ze wszystkim, co ma jakikolwiek związek z elektrycznością. Koleżanka, która przyniosła jej ten prezent, nieduża, rozczochrana dziewczynka imieniem Beth, poczerwieniała ze wstydu.

- Powinnam była się domyślić!

Czy aby Szczęśliwe Miejsce nie jest kłamstwem? - przemknę­ło mi przez głowę. Przecież udawało lunapark, którym nie było.

-Jestem taka głupia! -jęczała Beth.

Nie, wszystko w porządku. Szczęśliwe Miejsce niczego nie uda­wało; po prostu było miniaturową repliką lunaparku, niczym wię­cej.

Connie wyszła z łazienki, słaniając się na nogach. W wypeł­nionym do tej pory wrzawą i rozgardiaszem pomieszczeniu zapa­dła nagła cisza, jakby niespodziewanie przykryła je gruba czapa śniegu, tłumiąc wszelkie odgłosy - nie gorącego śniegu Wypala­nia, lecz zimnego, ciężkiego od wiedzy o prawdziwym świecie. Ktoś przestąpił niepewnie z nogi na nogę, ktoś odchrząknął nerwowo. Nie ulegało wątpliwości, że zabawa dobiegła końca.

- Było nam stosunkowo przyjemnie, Connie - powiedziała jedna z jej koleżanek.

Żegnając się z gośćmi, moja siostrzenica uścisnęła każdego ser­decznie (każdego z wyjątkiem Alice Lawrence, której najwyraźniej nie lubiła) i podziękowała za przybycie na uroczystość. Doskona­le pamiętała, co od kogo dostała. Zachowywała się jak całkiem do­rosła mała dama. Jednak ostateczny dowód dorosłości dała wtedy, kiedy przyszła kolej na pożegnanie ze mną.

- Trzymaj się, Connie.

- Cieszę się, że przyszedłeś, wujku. I bardzo dziękuję za wrot­ki. Co prawda mam już lepsze i ładniejsze, więc te chyba wymienię na sweterek.

Tak, prawdziwa obywatelka. Byłem z niej dumny.

Po powrocie do domu stwierdziłem, że mruga światełko w au­tomatycznej sekretarce. Trzy błyśnięcia, przerwa, trzy błyśnięcia, przerwa, trzy błyśnięcia, przerwa, i tak w kółko. Wziąłem z lodów­ki butelkę Sensownego Piwa „Paul", zdjąłem kapsel. Trzy błyśnię­cia, przerwa. Pociągnąłem spory łyk, zaraz potem jeszcze jeden. Blask chylącego się ku zachodowi słońca wpadał przez kuchenne okno, zalewając podłogę i sprzęty powodzią jaskrawego, pomarań­czowego światła; identyczny kolor widzimy wówczas, gdy z za­mkniętymi oczami zwrócimy twarz ku słońcu stojącemu w zeni­cie. Dokończyłem piwo.

Trzy błyśnięcia, przerwa, trzy błyśnięcia, przerwa. Niepokoją­cy, przykuwający uwagę sygnał - krzyk strachu, wezwanie o pomoc, nadawane telegrafem optycznym z pokładu tonącego statku.

Włączyłem odtwarzanie. Autorem formułki witającej dzwo­niące osoby był Toby, on też nagrał ją na taśmę.

Moi rodzice, ja i oni,

Chętnie pogadamy z tym, kto dzwoni.

Powiedz, co cię dręczy, gdy usłyszysz piśniecie, A może odezwiemy się do ciebie przed zaśnięciem.

Pisnęło, a zaraz potem rozległ się chrapliwy męski głos:

- Nawet dość zabawne. Mniej więcej to, czego można by ocze­kiwać od siedmiolatka. Mówi doktor Bamford z Instytutu Krafta. Przypuszczam, że rozmawiam z rodzicami Toby'ego Sperry. Wła­śnie otrzymaliśmy wyniki badań. Wynika z nich, że królik, który ugryzł waszego syna, był nosicielem wirusa choroby Xaviera, bar­dzo rzadko spotykanej i ogromnie niebezpiecznej. Natychmiast przesłaliśmy okaz doktorowi Prendergorstowi z Centrum Pozorne­go Leczenia Beznadziejnych Przypadków w Dzielnicy Locke'a. Je­śli macie jakieś pytania, chyba uda mi się zapanować nad irytacją i odpowiedzieć przynajmniej na część z nich, ale od tej pory spra­wa znajduje się w gestii Centrum.

Piśniecie.

- Tu John Prendergorst z Centrum Pozornego Leczenia Bez­nadziejnych Przypadków. Przypuszczalnie znacie już państwo wstępną diagnozę Bamforda. Mogę potwierdzić, że była słuszna. Proszę zadzwonić do mnie, kiedy uznacie państwo za stosowne, Żebyśmy mogli umówić się na rozmowę, choć obawiam się, że żad­na, nawet najdłuższa rozmowa niczego tutaj nie zmieni. W cho­robie Xaviera rokowania są fatalne. W razie potrzeby służę dany­mi statystycznymi.

Piśniecie.

- Cześć, to, ja, Helena. Siedzę w redakcji nad tym artykułem o neuropatologicznych przyczynach stanu zwanego „opętaniem". Wrócę późno w nocy. W lodówce znajdziesz kurczaka.

Zareagowałem natychmiast, instynktownie, nie dając sobie czasu na myślenie. Pobiegłem do gabinetu, złapałem Słownik Wy­razów Obcych i zacząłem gorączkowo przerzucać kartki w poszu­kiwaniu słowa „fatalny", którym posłużył się Prendergorst. Nie wie-

dzieć czemu, byłem pewien, że użył go w jakimś nie znanym mi, przenośnym, łagodnym znaczeniu.

fata

fatalista

fatalistyczny

fatalizm

fatalny [od łac. fatalis - wyznaczony losem]

1. nieprzyjemny, okropny

2. nieunikniony, pechowy, zgubny fatałach fatałaszki

i

Niemożliwe. Słownik kłamał. Prognoza Prendergorsta była pesymistyczna, ale to jeszcze nie czyniło jej prawdziwą.

fatamorgana 1. zjawisko optyczne występujące wskutek zała­mania i odbicia światła... najczęściej bywa obserwowane na pusty­niach... obserwator dostrzega proste lub odwrócone obrazy przed­miotów odległych, niewidocznych lub nie istniejących...

W moim rozedrganym umyśle pojawił się obraz: okładka jed­nego z kilku egzemplarzy „Poradnika uzdrowiciela", które zdecydo­wałem się zachować. Numer był monotematyczny, poświęcony psy­choneuroimmunologii, ilustracja na okładce przedstawiała zaś dwie promieniujące niezwykłą poświatą ręce dotykające ludzkiego serca.

fatamorgana 2. mamidło, urojenie

Psychoneuroimmunologia nie jest urojeniem, a przynaj­mniej nie do końca. Dlatego właśnie postanowiłem ocalić parę egzemplarzy „Poradnika uzdrowiciela". Nawet przez opary

bzdurnych, pseudonaukowych dowodów prześwitywał oczywisty fakt, że działanie umysłu na ciało przynosiło czasem zadziwiają­ce skutki.

A więc istniała nadzieja. Tak, nadzieja. Przysiągłem sobie, że przekopię się przez wszystkie banki danych i wydobędę informa­cje o każdym zarejestrowanym przypadku nagłej remisji, niespo­dziewanego wyzdrowienia, zaskakującego powrotu do zdrowia. Zajmę się taksonomią cudów.

Fatygować, faul, faun, fauna

1. ogół wszystkich gatunków zwierząt jakiegoś środowi­ska, obszaru, kraju lub okresu

Było to tak: w piąte urodziny Toby'ego zaprowadziliśmy go do Więzienia Zwierząt w Dzielnicy Spinozy. Trzymano tam mię­dzy innymi młode jelenie, które spacerowały po całym ogrodzie, stukając raciczkami w płyty chodnikowe i podskubując zwiedzają­cych aksamitnymi wargami. Tłumy zachwyconych przedszkolaków karmiły zwierzęta orzeszkami, chichocząc jak oszalałe, kiedy deli­katne języki wylizywały resztki soli z dziecięcych dłoni. Kiedy śmia­ły się inne dzieci, nie robiło to na mnie prawie żadnego wrażenia; kiedy śmiał się mój syn, ogarniało mnie przedziwne, trudne do opisania uczucie.

Wydawało mi się, że widzę twarz hipotetycznego Boga.

TRZY

Jak należało się spodziewać, Centrum Pozornego Leczenia Beznadziejnych Przypadków było usytuowane w paskudnym miej­scu, na skalnym cyplu wysuniętym daleko we wzburzone, ołowiane wody Zatoki Becketa. Zjawiliśmy się tam w niedzielę w samo południe; Helen prowadziła samochód, ja pełniłem funkcję pilo­ta, z mapą Veritas rozłożoną na kolanach. Była tak wymięta i po­dziurawiona, jakby miała wyobrażać rozmiar zniszczeń spowodo­wanych przez zmasowany atak bombowy. Na tylnym siedzeniu wa­lały się sterty komputerowych wydruków: efekt moich badań dotyczących psychoneuroimmunologii oraz sprzężeń zwrotnych między umysłem a ciałem. Wiedziałem już wszystko o cudach. Sta­łem się ekspertem od tego, co niemożliwe.

Zostawiliśmy samochód na parkingu dla odwiedzających. Wsadziłem pod pachę plik wydruków i ruszyłem za Heleną przez rozgrzany asfalt. Budynek Centrum, monumentalny i po­nury, piął się w niebo betonowymi tarasami, na podobieństwo weselnego tortu mającego uświetnić uroczystość zawarcia mał­żeństwa, które niebawem zakończy się maltretowaniem żony i zabójstwem.

W głównym holu ujrzeliśmy napis następującej treści:

UWAGA: DOSKONALE ZDAJEMY SOBIE SPRAWĘ, ŻE ARCHITEKTURA TEGO BUDYNKU ORAZ WYSTRÓJ JEGO WNĘTRZ POGŁĘBIAJĄ WASZ BÓL I ROZPACZ. CHCIELIBY­ŚMY ZAINSTALOWAĆ LEPSZE OŚWIETLENIE I POMALOWAĆ ŚCIANY NA JAKIŚ PRZYJEMNY KOLOR, ALE, NIESTETY, NIE DYSPONUJEMY WYSTARCZAJĄCYMI ŚRODKAMI. JEŻELI WAM NA TYM ZALEŻY, ZWRÓĆCIE SIĘ W TEJ SPRAWIE DO PRZED­STAWICIELA WASZEJ DZIELNICY.

Pielęgniarz o policzkach pokrytych jednodniowym zarostem powiedział nam, że doktor Prendergorst oczekuje nas na dziesią­tym piętrze.

- Poznacie go po oczach: przypominają jajka na twardo.

Weszliśmy do windy, pełnej ponurych pasażerów, niczym by­dlęcy wagon przewożący uciekinierów z jednego obszaru dotknię­tego nieszczęściem do drugiego. Chciałem wziąć Helenę za rękę,

ale moje spocone palce były tak śliskie, że nie zdołałem zacisnąć ich na jej przegubie.

Poczekalnia na dziesiątym piętrze - słabo oświetlone rozsze­rzenie korytarza, zastawione zbyt dużymi meblami, o ścianach ob­wieszonych podobiznami słynnych ofiar raka, poczynając od Jonathana Swifta, na współczesnych kończąc - była pusta. Helena podała nasze nazwisko recepcjoniście, wychudzonemu młodzień­cowi o policzkach pokrytych krwistoczerwonymi plamami trądzi­ku, który przez interkom natychmiast zawiadomił Prendergorsta o naszym przybyciu.

- Są bladzi i wyglądają na mocno przerażonych - dodał.

Usiedliśmy w fotelach. Na stoliku walały się najróżniejsze po­radniki, tradycyjnie okupujące najwyższe miejsca na listach bestsel­lerów: Jak nieznacznie uatrakcyjnić życie seksualne", Jak częścio­wo osiągnąć spokój wewnętrzny", „Zalety i wady częściowo sku­tecznej diety Heisenberga".

- Paskudna sprawa, co? - zagadnął nas recepcjonista. - On siedzi w gabinecie, wy czekacie tutaj. On jest ważny, wy nie. Chce, żebyście czekali, więc musicie czekać. Tak to już wymyślili, żeby was jak najbardziej onieśmielić.

Mruknąłem coś w odpowiedzi. Helena nie odezwała się ani słowem.

Otworzyły się drzwi i z gabinetu wyszedł niski, krępy mężczy­zna o oczach przypominających jajka na twardo, któremu towa­rzyszyła para pięćdziesięciokilkulatków: otyła kobieta w niechluj­nej beżowej sukience oraz jej równie otyły mąż w wyświechtanej baseballowej czapeczce, zbyt obszernej koszulce polo ze sztuczne­go tworzywa i baloniastych sztruksowych spodniach. Oboje wyglą­dali jak dwa rupiecie, których nie zdołali nikomu wepchnąć na zorganizowanej przez siebie wyprzedaży.

- Nic więcej nie mogę zrobić - poinformował ich Prender­gorst cichym, dość obojętnym głosem.

- To nasze jedyne dziecko! - załkała kobieta.

- Z białaczką rzadko kiedy udaje się wygrać - odparł Pren-dergorst.

- Czy nie powinniście przeprowadzić dodatkowych badań? -zapytał mężczyzna.

- Z medycznego punktu widzenia - nie. Jeśli jednak miałoby to podnieść państwa na duchu...

Mąż i żona wymienili bolesne spojrzenia.

- Nie, raczej nie - powiedziała kobieta i powłócząc nogami, ruszyła do windy. Mężczyzna nie zwlekając, podążył za nią.

Minutę później znaleźliśmy się w gabinecie Prendergorsta. Lekarz wskazał nam składane metalowe krzesełka, sam zaś roz­siadł się w królewskich rozmiarów fotelu za gigantycznym biur­kiem z drewna czereśniowego.

- Czy chcecie zwiększyć poziom cukru we krwi? - zapytał, podsuwając nam pudełko z czekoladkami.

Helena pokręciła przecząco głową, ja natomiast wziąłem jed­ną czekoladkę, włożyłem do ust i przegryzłem twardą skorupkę; do gardła pociekła mi strużka brandy.

- Wydaje mi się, że należałoby zacząć od potwierdzenia dia­gnozy? - powiedziałem, przełknąwszy piekącą słodycz.

-Jak tylko wasz syn wróci z obozu, na wszelki wypadek pobio­rę mu krew i każę przeprowadzić pobieżne badania - odparł Pren­dergorst, kładąc na biurku otwartą teczkę z dokumentacją. Pod wypisanym wielkimi literami nazwiskiem Toby'ego umieszczono zdjęcie martwego królika; ponieważ był już po sekcji, przypomi­nał grudkę poszarpanych strzępów futra wymieszanych z pocięty­mi na drobne kawałki wnętrznościami. - W okazie, który nam przesłano, dosłownie roiło się od wirusów. Szansę na to, żeby To­by uniknął zakażenia, wynoszą mniej niż jeden do miliona. - Zde­cydowanym ruchem zamknął teczkę i schował ją do górnej szufla­dy biurka. - Stracić dziecko z powodu głupiego królika... To trąci absurdem, nie sądzicie? Wąż, czarna wdowa, nawet któraś z tych ja­dowitych ropuch - to zupełnie co innego. Ale żeby królik...

-Jaką zamierzacie zastosować terapię? - przerwałem mu. -Mam nadzieję, że nie odbije się zbyt niekorzystnie na zdrowiu psy­chicznym chłopca?

- Nie zamierzamy zastosować żadnej terapii, panie Sperry. Będzie dobrze, jeśli uda nam się zmniejszyć cierpienia pańskiego syna.

- Toby ma dopiero siedem lat - powiedziałem takim tonem, jakbym był adwokatem i prosił o wymierzenie niższej kary. - To jeszcze dziecko.

- Chyba oddam sprawę do sądu! - wybuchnęła Helena.

- Przegra pani - poinformował ją uprzejmie Prendergorst, wręczając ulotkę informacyjną zatytułowaną: „Choroba Xaviera i pokrewne: jesteś bez szans". - Do licha, nie pamiętam, jak nazy­wają się te jadowite ropuchy...

Gdyby przebyte w dzieciństwie Wypalenie nie uwolniło mnie od sentymentalizmu i nie zasklepiło kanałów łzowych, z pewno­ścią bym się wtedy rozpłakał. Ponieważ nie mogłem tego uczynić, zrobiłem coś innego, niemal równie obrazoburczego.

- Doktorze Prendergorst... - wykrztusiłem ze wzrokiem wbi­tym w ręce, drżące na moich kolanach niczym dwie zziębnięte ta­rantule. - Zdaję sobie sprawę, że z pańskiego punktu widzenia szansę naszego syna na wyzdrowienie są równe zeru.

- Istotnie.

Położyłem na biurku plik wydruków.

- Proszę na to spojrzeć: ponad dwadzieścia artykułów za­mieszczonych w „Biuletynie holistycznym" plus kompletne „Ma­teriały z Ósmej Krajowej Konferencji Psychoneuroimmu­nologicznej", a do tego jeszcze „Wybrane referaty z Piątego Mię­dzynarodowego Sympozjum Zdrowie - Ciało - Umysł". Mnóstwo szczegółowo udokumentowanych przypadków powstrzymania roz-

woju choroby dzięki zmianie nastawienia psychicznego, zniszcze­nia komórek nowotworowych za pomocą pozytywnego myślenia

- wszystko jedno, jak to nazwiemy. Z pewnością słyszał pan o ta­kich zdarzeniach.

- Istotnie - powtórzył Prendergorst, tym razem znacznie chłodniejszym tonem.

-Jack, proszę... - szepnęła Helena, rumieniąc się z zakłopo­tania. Moja wspaniała żona, publikująca od wielu lat w „Zdrowym rozsądku".

- Cuda się zdarzają - parłem twardo naprzód. - Może nie czę­sto i nie wszędzie, ale jednak się zdarzają.

- Zdarzały się - poprawił mnie Prendergorst, obrzuciwszy wy­druki surowym spojrzeniem. - Przypadki, o których pan wspomi­na, miały miejsce w Koszmarnej Erze, zwanej także Epoką Kłamstw. Teraz na szczęście jesteśmy już dorośli.

- Najwięcej zależy od pozytywnego nastawienia psychicznego pacjenta...

-Jack! - syknęła Helena.

Ja jednak nie dawałem za wygraną.

- Ludzie potrafią leczyć się sami, bez ingerencji medycyny!

- Doprawdy, panie Sperry, wydaje mi się, że powinniśmy wró­cić do realnego świata. - Prendergorst odsunął wydruki z taką mi­ną, jakby podejrzewał, że roi się w nich od wirusów choroby Karie­ra. - Pańska żona najwyraźniej zgadza się ze mną.

- Wydaje mi się, że powinniśmy ściągnąć Toby'ego do domu

- powiedziała Helena, wachlując się ulotką. - Im wcześniej dowie się prawdy, tym lepiej.

Prendergorst wyjął z kieszeni fartucha paczkę rakogennych.

- A kiedy kończy się jego turnus?

- Dwudziestego siódmego.

- Do tego czasu nie należy spodziewać się żadnych objawów. Niech zostanie tam, gdzie jest. Po co psuć mu lato?

- Ale przecież to oszustwo! Będzie żył jakby nigdy nic, nie zda­jąc sobie sprawy, że każdy dzień przybliża go do śmierci! Przez twarz lekarza przemknął blady uśmiech.

- Wszyscy żyjemy w ten sposób, proszę pani. -Wyjął papiero­sa i postawił pudełko na biurku. UWAGA: ANTYNIKOTYNOWA KRUCJATA RZĄDU MOŻE MIEĆ NA CELU ODWRÓCENIE WA­SZEJ UWAGI I ZATUSZOWANIE JEGO NIEUDOLNOŚCI. - Bo­że, ależ z nas okropne istoty! Mówię wam, że Toby jest śmiertel­nie chory, a jednocześnie powtarzam sobie w duchu: „Nie ma co, udało mi się. To nie mój syn umiera. Jeśli się nad tym zastanowić, to cierpienie tych ludzi sprawia mi nawet pewną przyjemność".

- A kiedy wreszcie pojawią się pierwsze objawy? - Helena ner­wowo składała ulotkę w przedziwny, kanciasty kształt, mający nie­wiele wspólnego z origami. - Co wtedy?

- Och, początkowo nie będzie to nic strasznego. Bóle głowy i stawów, wypadanie włosów, być może niebieskawe zabarwienie skóry...

- A potem?

- Potem wystąpi powiększenie i bolesność węzłów chłonnych, płuca wypełnią się Pneumocystis carinii, temperatura...

- Wystarczy - przerwałem mu. Lekarz zapalił papierosa.

- Każdy przypadek jest inny. Niektórzy chorzy męczą się przez rok, inni umierają po niespełna miesiącu. Naturalnie w trakcie choroby będziemy robić wszystko co w naszej mocy, ale to napraw­dę niewiele. Demerol, odżywianie dożylne, antybiotyki, żeby nie dopuścić do wtórnych infekcji.

- Myślę, że usłyszeliśmy już wystarczająco dużo - powiedzia­łem.

- Najgorsze będą chyba dreszcze. - Prendergorst zaciągnął się głęboko. - Chorym na Xaviera jest ciągle zimno. Owijamy ich w koce elektryczne, ale to nic nie...

- Proszę przestać!

-Ja po prostu mówię prawdę - odparł lekarz, po czym wypu­ścił z ust nieforemne kółko.

Droga powrotna do domu upłynęła nam w milczeniu. Ani sło­wa o Tobym, ani słowa o chorobie Xaviera, ani słowa o cudach. Cisza.

Nie wiadomo czemu, w jakiś pokrętny, okrutny sposób, moje myśli kierowały się ku królikom. Że od tej pory nie będę mógł znieść ich widoku. Że będzie ogarniała mnie wściekłość za każ­dym razem, kiedy na mój warsztat krytyka trafi egzemplarz „Wod­nikowego Wzgórza" albo wielkanocna pocztówka z puszystym, uśmiechniętym króliczkiem. Kto wie, może nawet zacznę prześla­dować te zwierzęta, pozostawiając na miejscu zbrodni zmasakrowa­ne ciałka z powydłubywanymi oczami i pourywanymi uszami oraz ogonkami?

Całkowita cisza. Ani jednego słowa.

Weszliśmy do windy, nacisnąłem guzik z liczbą 30. Ciasna klat­ka ruszyła raptownie w górę, niczym nurek zdążający pospiesznie ku powierzchni. Pierwsze piętro... Siódme... Dwunaste...

-Jak się czujesz? - zapytałem wreszcie.

- Niezbyt dobrze - odparła Helena.

- I to wszystko? Po prostu „niezbyt dobrze"? Ja się czuję okrop­nie!

- W moim przypadku „okropnie" nie byłoby właściwym słowem.

- Mam wrażenie, jakbym był rękawiczką, którą ktoś wywrócił na lewą stronę, a potem zawiązał w ciasny supeł. - Zadźwięczał gong, na wyświetlaczu nad drzwiami pojawiła się czerwona trzy­dziestka. -Wydaje mi się, że moje wnętrzności, serce i płuca, są zu­pełnie obnażone i...

- Chyba czytasz zbyt wiele wierszy, które potem poddajesz de­konstrukcji.

- Mierzi mnie twój chłód, Heleno.

- Mierzi cię moja szczerość.

Wysiadłem z windy. Idąc korytarzem, stałem się obiektem zmasowanego ataku obrazów z przyszłości i scen, które dopiero miały się rozegrać.

- Tatusiu, co to za guzki pod moimi pachami?

- Powiększone węzły chłonne, Toby.

- Czy ja jestem chory?

- Bardziej niż mógłbyś sobie wyobrazić. Zaraziłeś się chorobą Xa-viera.

- Ale wyzdrowieje?

- Nie.

- Czy kiedyś będzie mi znowu ciepło?

-Już nigdy.

- Czyja umrę?

-Tak.

- Tatusiu, co się dzieje, kiedy człowiek umiera? Czy zasnę, a po­tem obudzę się gdzieś indziej?

- Nie istnieją żadne obiektywne dowody na istnienie życia poza­grobowego, natomiast nieliczne, w miarę wiarygodne relacje, jakimi dysponujemy, albo stanowią wytwór fantazji, albo dotyczą halucy­nacji powstałych wskutek niedotlenienia mózgu. Mieszkanie także zwróciło się przeciwko mnie. Na każdym kroku dostrzegałem ślady obecności Toby'ego, wszechobecne ni­czym mnożące się błyskawicznie wirusy: rzucony byle jak w kąt but, niekompletne warcaby, miniaturowy zamek krzyżowców, który zbu­dował z balsy dzień przed wyjazdem na obóz.

-Jak ci się podoba, tatusiu? - zapytał, ustawiwszy ostatnią wie­życzkę.

-Jest dość paskudny - odparłem zgodnie z prawdą. -1 trochę koślawy - dodałem, posłuszny wewnętrznemu nakazowi. W oczach mego syna pojawiły się łzy.

Podszedłem do zajmującego całą ścianę okna i przycisnąłem ręce do szyby. Półtora kilometra od naszego domu migotał neon umieszczony na wieży katedry przy Placu Galileusza: JEŚLI ZAŁOŻYMY, ŻE BÓG ISTNIEJE, TO JEZUS MÓGŁ BYĆ JEGO SYNEM.

Helena zrobiła sobie martini z czterema oliwkami, nabitymi na wykałaczkę niczym kawałki mięsa w szaszłyku.

- Przykro mi, że nasz syn musi umrzeć — powiedziała. — Na­prawdę bardzo mi przykro.

- Cokolwiek się stanie, Toby nie dowie się prawdy. Nie mam pojęcia, skąd ta myśl wzięła się w mojej głowie ani w jaki sposób zdołałem ją wypowiedzieć na głos.

- Proszę?

- Przecież słyszałaś, co mówił Prendergorst: w Epoce Kłamstw nieuleczalnie chorzy pacjenci odzyskiwali czasem zdrowie, mimo że lekarze nie dawali im żadnych szans. To głównie kwestia nasta­wienia psychicznego. Jeśli Toby uwierzy, że jest nadzieja, może na­stąpić remisja.

- Ale przecież nie ma żadnej nadziei!

- Kto wie.

- Nie ma.

- Powiem mu tak: Słuchaj, synu. Lekarze wezmą cię w obro­ty i nawet nie zauważysz, kiedy znowu będziesz... kiedy będziesz...

Chciałem powiedzieć: „znowu będziesz zdrowy", ale uniemoż­liwiło mi to moje uwarunkowanie. Poczułem okropny ból głowy i gorący ucisk na piersi.

- Wiem, o co ci chodzi, Jack, ale przestań się oszukiwać. Ta­kie zachowanie świadczy o braku cywilizacyjnej ogłady. - Helena podniosła szklankę do ust. - Zrobić ci drinka?

-Nie.

Wciąż spoglądałem na naszą metropolię, na jej roziskrzone wieże i lśniące wysokościowce pnące się ku zachmurzonemu nie-

bu. W moim roztrzęsionym umyśle dojrzewał plan równie oczywi­sty i solidny jak rzeźby, które poddawałem miażdżącej krytyce w Muzeum Wittgensteina.

- Oni tam są - wyszeptałem.

- Kto taki?

- Potrafią kłamać, więc może zdołaliby mnie tego nauczyć?

-Jack, zachowujesz się irracjonalnie. Proszę cię, przestań. Plan był już gotów.

- Heleno, postanowiłem zostać jednym z nich. Postanowiłem zostać obłudnikiem. - Oderwałem ręce od szyby, pozostawiając na niej pięciopalczaste ślady. -A potem przekonam Toby'ego, że mimo wszystko ma szansę.

- Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł.

- W jakiś sposób udało im się przezwyciężyć skutki Wypala­nia, więc czemu ja nie mógłbym dokonać tego samego?

Helena wyjęła wykałaczkę ze szklanki i włożyła oliwki do ust.

- Za dwa tygodnie zaczną mu wypadać włosy. Z pewnością bę­dzie chciał wiedzieć, co to oznacza. Dwa tygodnie. Miałem mało czasu.

- Powiem mu, że to n-n-nic t-takiego. Że t-t-to mało groźna choroba, z której wyliże się w okamgnieniu.

-Jack, proszę!

Zaledwie dwa tygodnie. Nędzne czternaście dni.

Pobiegłem do kuchni, złapałem za telefon. Powiem jej, że ko­niecznie muszę się z nią zobaczyć. I to nie w związku z moimi po­trzebami seksualnymi.

610-400.

Po trzecim sygnale usłyszałem pstryknięcie, po czym rozległ się lodowaty głos ż taśmy:

- Numer, z którym pan/pani próbuje się połączyć, został wy­łączony. - W ustach poczułem słony smak strachu. - Przypuszczał-

nie chodzi o nie zapłacony rachunek - ciągnął głos. - Nie patycz­kujemy się w takich przypadkach.

- Nie działa - poinformowałem żonę.

- To dobrze.

Lackluster 7, Dzielnica Kartezjusza.

Helena wysączyła ostatnie krople martini.

- Zapomnijmy o twoich absurdalnych rojeniach i zwróćmy się ku przyszłości ze szczerością, otwartością... Ale ja byłem już za drzwiami.

Biegnącą równolegle do szarej i oleistej Rzeki Patogenicznej uli­cę Lackluster wypełniał potworny smród, stanowiący połączenie za­pachu stęchlizny, odchodów, siarki, metanu i rozkładających się ryb.

- Nie ulega wątpliwości, że u podstaw mojego sprzeciwu wo­bec aborcji leży głębokie przekonanie o szkodliwości i niestosow­ności współżycia seksualnego - rzeczowym tonem poinformował mnie przez radio ksiądz, biorący udział w audycji z telefonicznym udziałem słuchaczy.

Była to najmniej zakłamana spośród dzielnic naszego miasta, z mnóstwem od dawna nieczynnych targów rybnych oraz poza­mykanymi na głucho magazynami, stłoczonymi na ciasnej prze­strzeni niczym bydło oczekujące na rzeź.

- Można chyba nawet zaryzykować twierdzenie, że podobnie jak większość duchownych mego wyznania, odczuwam instynktow­ny lęk przed ludzkim ciałem.

Nagle dostrzegłem numer 7: barak z blachy falistej, podpar­ty dziesiątkami zmurszałych pali, wyrastającymi z dna rzeki niczym śmiertelnie chore drzewa. Mewy unosiły się z krzykiem w powie­trzu, znacząc nabrzeże białymi plamami odchodów, drobne fale obmywały burtę mieszkalnej barki z takim odgłosem, jaki mogło­by wydawać stado spragnionych lwów, które wreszcie znalazły wo­dę. Zatrzymałem samochód.

Niewielką werandę łączył z brzegiem pomost z wąskich, omszałych desek, które natychmiast przywiodły mi na myśl „Ga­binet doktora Caligari", jedno z moich pierwszych doświadczeń w dziedzinie krytyki filmowej. Przeszedłem po nim, ostrożnie sta­wiając stopy, zapukałem. Nic. Zapukałem ponownie, znacznie mocniej. Drzwi otworzyły się przede mną.

- Martiną?

Wnętrze baraku wyglądało równie atrakcyjne jak resztki kró­lika, które rano widziałem na zdjęciu w gabinecie Prendergorsta. Wyposażenie pokoju składało się z pogiętej puszki po piwie, łap­ki na myszy z przynętą w postaci wyschniętego kawałka ementale­ra oraz kilku petów. Przeszedłem do kuchni, gdzie moją uwagę przykuł zlewozmywak wypełniony cuchnącą breją składającą się z wody, mydła, tłuszczu oraz zapleśniałych płatków kukurydzia­nych. Szafki i półki były zupełnie puste.

- Martiną? Martiną!

W sypialni ujrzałem zestaw przerdzewiałych sprężyn we­pchnięty w tak poskręcaną, nierówną ramę, iż bez trudu byłbym gotów uwierzyć, że wyszła spod ręki mojego syna.

Wróciłem na werandę, gdzie owiało mnie gorące, śmierdzące powietrze. Mdłości, które poczułem, ogarnęły także moją hipote­tyczną duszę.

Odwróciłem się, zaniepokojony hałasem, jaki dobiegł od stro­ny rzeki. Kuter Oddziału Pacyfikacyjnego ścigał niewielką łódź z do­czepionym silnikiem i dwoma ubranymi na zielono ludźmi na po­kładzie. Cóż, w każdym raju muszą znaleźć się jacyś dysydenci, każ­da utopia ma swoich malkontentów. Ucieczka szybko dobiegła końca, gdyż na kutrze załomotał ciężki karabin maszynowy i dwaj mężczyźni z lodzi runęli martwi do rzeki, znacząc jej brudne wody szkarłatną krwią. Głupcy, pomyślałem ze szczerym, obywatelskim współczuciem. Czyżby nie wiedzieli, że pod wieloma względami i dla większości ludzi życie w Veritas było naprawdę całkiem niezłe?

- Niektórzy są tacy naiwni...

Ponownie odwróciłem się w kierunku nabrzeża. Na przed­nim pokładzie barki stal wysoki, nieprawdopodobnie chudy męż­czyzna w nieprzemakalnych butach sięgających do polowy ud i bia­łym, porwanym podkoszulku. Na oko mógł mieć jakieś czterdzie­ści, może czterdzieści pięć lat.

- Pomyśl tylko: uciekać za dnia na drugą stronę rzeki! - Wsa­dził palec w jedną z dziur widocznych w podkoszulku i podrapał się po zarośniętej piersi. — Twoja dziewczyna gdzieś sobie poszła.

- Ma pan na myśli Martinę Coventry?

-Aha.

- Ona nie jest moją dziewczyną.

- Ta cholerna cipcia wisi mi dwieście dolarów za zaległy czynsz.

Ruszyłem ostrożnie po chwiejnym pomoście.

- Pan jest właścicielem tej posesji?

- Posłuchaj, chłoptasiu: przez całe moje zakichane życie doro­biłem się tylko trzech wartościowych rzeczy - tej barki, tej budy i re­putacji. — Mężczyzna wojowniczo tupnął w pokład. Miał także gęstą, niesamowicie zmierzwioną brodę, przypominającą budowane w nad­zwyczajnym pośpiechu ptasie gniazdo. - Wiesz, ile średnio wyciąga miesięcznie wiceprezes dużej firmy? Dwanaście tysięcy. Tyle, ile ja przez cały pieprzony rok. Zbieranie małży to nędzny interes.

- Pan zbiera małże?

- A znasz kogoś, kto wyżyłby z wynajmowania blaszanego ba­raku? Inna rzecz, że ze zbierania małży też nie da się wyżyć. Jesteś z Oddziału? Szukasz tej Coventry?

- Nie jestem z Oddziału.

- To dobrze.

- Ale muszę ją odnaleźć. To bardzo ważna sprawa. - Zatrzyma­łem się w odległości pięciu kroków od wychudzonego brodacza, Cuchnął jak karma dla żółwi. - Może mi pan pomóc?

- Wątpię. Zjesz trochę zupy z małży? Sam ją robię.

- Nie wygląda pan na człowieka, który przestrzega choćby podstawowych zasad higieny. Skąd mam wiedzieć, czy pańska zu­pa mi nie zaszkodzi?

Uśmiechnął się szeroko, ujawniając liczne braki w uzębieniu.

- Wygląda na to, że będziesz musiał zaryzykować.

W ten oto sposób znalazłem się w przytulnej kuchni, gdzie skosztowałem najlepszej zupy z małży, jaką jadłem w życiu.

Nazywał się Borys - Borys Małżołap - i wiedział o Martinie niewiele więcej ode mnie. Współżyli ze sobą tylko raz, aby wyrów­nać zaległości w płaceniu czynszu. Wpadło mu w ręce parę jej bzdetowatych wierszyków, jego zdaniem nadających się wyłącznie do wychodka. Podobno obiecano jej pracę w dziale pocztówek okolicznościowych u Cloyinga i Coya, ale kiedy okazało się, że po­sadę dostał ktoś inny, a jej skończyły się pieniądze, wpadła w pani­kę i uciekła.

- Bardzo ważne... - mruknął Borys. - Powiedziałeś, że to bar­dzo ważne, a ja widzę po twoich smutnych oczach - nawiasem mó­wiąc, są trochę za małe i nie pasują do tej w miarę przystojnej twa­rzy - że nie bujasz. Masz kłopoty, ale wolałbyś o nich nie mówić. Nie bój się, Jack, nie będę cię wypytywał. Chyba trochę cię polubi­łem, choć wyglądasz na takiego, co zarabia kupę forsy. Ile wycią­gasz?

- Dwa tysiące miesięcznie - odparłem ze wzrokiem utkwio­nym w zupie.

- Wiedziałem! Chociaż to i tak nic w porównaniu z tymi ku­tasami z biur handlu nieruchomościami albo przedstawicielami dzielnic. W czym robisz?

- W krytyce.

- Muszę skończyć z tymi przeklętymi małżami. Szczerze mó­wiąc, muszę skończyć z Veritas - nie mam nic przeciwko temu, że­by podzielić się tym marzeniem z kimś, kto nie jest funkcjonariu-

szem Oddziału. To wielka planeta, Jack. Pewnego dnia po prostu podniosę kotwicę i wiuuuu, już mnie tu nie ma!

Powinna ogarnąć mnie fala wstrętu i oburzenia, ale nic takie­go nie nastąpiło.

- Borys, czy ty wierzysz w cuda?

- Czasem nie wierzę w nic innego. Jak zupa?

- Wspaniała.

-Ja myślę.

- Mogę dostać dolewkę?

- Nie. Chcę zostawić sobie trochę na później.

- Doprawdy nie rozumiem, w jaki sposób zamierzasz uciec -powiedziałem. - Przecież kutry patrolowe rozwalą twoją łajbę na strzępy.

- Całkiem możliwe. - Mój gospodarz przełknął kolejną por­cję swojej znakomitej zupy. - Ale w ten sposób przynajmniej uwol­nię się od małży.

CZTERY

Poniedziałek: z powrotem w pracy, obolały, z krwią przypo­minającą rtęć. Cały miniony tydzień spędziłem w niewielkiej sal­ce projekcyjnej Muzeum Wittgensteina, oglądając wytwory naj­lepszych lat Hollywoodu; musiałem przyznać rację archeologom podejrzewającym od dawna, że utwory te nie zawierają ani zia­renka prawdy, w związku z czym należy je wszystkie poddać de­konstrukcji. „Deszczowa piosenka", „Doktor Żywago", „Rocky"... Godzina mijała za godziną, dzień za dniem, a ja wciąż robiłem to samo: napełniałem wanny rozpuszczalnikiem, wrzucałem nega­tywy i przyglądałem się, jak chemia triumfuje nad iluzją. Kolo­rowe emulsje spływały z celuloidowych taśm, by niczym hipote­tyczne dusze od dawna nieżyjących aktorów zanurzyć się w oczyszczającej kąpieli.

Wykonywałem swoje obowiązki bez większego zaangażowa­nia. Cohn, Warner, Mayer, Thalberg, Selznick - ci ludzie nie byli moimi nieprzyjaciółmi. Au contraire, chciałem stać się taki jak oni, chciałem stać się nimi. Cokolwiek powiedzieć o wielkich czaro­dziejach Hollywood, jedno z pewnością nie ulega wątpliwości: po­trafili napełnić serca cierpiących dzieci nadzieją oraz dobroczyn­nymi kłamstwami.

Stanley Marcus unikał mnie aż do czwartku, kiedy podczas przerwy na lunch niespodziewanie pojawił się w moim pokoiku. Siedziałem przy biurku, jedząc bez apetytu kanapkę z tuńczykiem i bezskutecznie próbując utopić moje problemy w kofeinie. Bez słowa wziął do ręki szczotkę i począł zamiatać podłogę z niespiesz­ną, debilną dokładnością.

- Ten list polecający nic mi nie pomógł — odezwał się wresz­cie. - Nie powinien pan nazywać mnie wołem roboczym.

- A miałem jakiś wybór?

- Nie dostałem tego awansu.

- Trudno mi zdobyć się na współczucie. - Ugryzłem kolejny kęs kanapki z tuńczykiem. - Mój syn jest chory. Tylko kłamstwa mogą mu pomóc.

Stenley rzucił szczotkę na podłogę.

- Panie Sperry, wszyscy wiedzą, że ze mnie dziwak i niedoraj­da. Kobiety omijają mnie z daleka. Jestem zupełnie sam, więc niech mi pan nie zawraca głowy swoimi kłopotami! Nie obchodzi mnie, co się przytrafiło pańskiemu cholernemu synalkowi!

Poczułem, jak krew odpływa mi z twarzy, i zacisnąłem pięści.

- Pieprzę cię w przenośni, Stanley!

- A ja pana, panie Sperry!

Podniósł szczotkę z podłogi, przycisnął ją do piersi jak naj­droższy skarb, odwrócił się na pięcie i wybiegł z pokoju.

Dokończyłem kawę, ale po chwili namysłu doszedłem do wnio­sku, że zaparzę sobie jeszcze jedną. Czułem, że tego potrzebuję.

W pracowni czekał na mnie kolejny stos pudełek z 35-milime-trową taśmą, prawdziwa celuloidowa wieża sięgająca niemal sufitu. Czując, jak kawa wyczynia przedziwne rzeczy z moim układem ner­wowym, zakasałem rękawy i wziąłem się do roboty. Rozpuściłem „Czarnoksiężnika z Krainy Oz" i „Przeminęło z wiatrem", rozłoży­łem na czynniki pierwsze „Obywatela Kane" i „King Konga", uwol-nilem świat od „Top Gun" i „Nocy w operze", a wreszcie (czy istnie­je coś takiego jak granice fałszu?) zniszczyłem „Ten wspaniały świat".

Kiedy przebrzmiał ostatni z sześciu gwizdków kończących dzień pracy, usłyszałem znajomy kobiecy głos:

- Tylko się nie przepracuj, krytyku!

Podniosłem głowę znad wanny, w której właśnie ulegała uni­cestwieniu kopia „Casablanki". W drzwiach stała ona.

- Martiną!

- Witaj, Jack. - Sukienka ze srebrzystego, miękkiego materia­łu opinała ciasno jej ciało, uwydatniając wszystkie szczegóły. Na ramieniu wisiała torebka w takim samym kolorze. Jeszcze nigdy nie widziałem obywatelki Veritas ubranej tak prowokująco i nie­uczciwie - ale wszystko wskazywało na to, że Martiną nie jest zwy­kłą obywatelką naszego miasta.

- Strażnik cię wpuścił? - zdziwiłem się.

- Obiecałam mu, że jutro odbędę z nim stosunek. Prawda czy półprawda? Uświadomiłem sobie z niepokojem, że nie wiem, kiedy powinienem jej wierzyć, a kiedy nie.

- Ogromnie się cieszę, że cię widzę. Byłem pod adresem, któ­ry mi podałaś, ale...

- Chciałabym wreszcie spotkać mężczyznę, który nie jest nie­wolnikiem własnych genitaliów!

- Chodziło mi tylko o rozmowę, o nic więcej. Zamiast ciebie zastałem tam Borysa Małżołapa.

Martiną rozpięła torebkę i wyjęła z niej litrową butelkę Sika­cza Charliego oraz dwa plastikowe kubki.

- Wspomniał może coś o dwustu dokach?

- Owszem.

- Nigdy ich nie zobaczy. - Postawiła kubki na stole warsztato­wym, po czym nalała do nich wina. Miało kolor wody z błotnistej kałuży. - Zapewne pochwalił ci się, że mnie miał?

-Tak.

- Do licha, teraz wiesz o moim życiu osobistym więcej niż ja sa­ma!

Wzięła do ręki kubek z winem i zaczęła przechadzać się po warsztacie, z piersiami rozkołysanymi jak fale na Zatoce Becketa i pośladkami prężącymi się jak młode foki. Nie zrobiło to jednak na mnie żadnego wrażenia. Moje żądze wygasły w chwili, kiedy z ust Prendergorsta padło słowo „fatalny". Zostałem wykastrowany przez przymiotnik.

Chwyciłem kubek i jednym ruchem wlałem w siebie całą jego zawartość.

- A więc tutaj to robisz... - Martiną zatrzymała się przed wie­szakiem z narzędziami, przesunęła palcami po stylisku siekiery, musnęła młotki, dotknęła pił, dłut i wierteł. - Imponujące.

- Gdzie teraz mieszkasz? - zapytałem, uzupełniając zawartość mego kubka.

- U przyjaciółki. Nie mogę sobie pozwolić na nic lepszego, bo Cloying i Coy odrzucili mój projekt serii pocztówek na Dzień Mat­ki. - Ona także opróżniła kubek. - Właśnie, skoro o tym mowa: pa­miętasz tę kartkę z okolicznościowymi wierszykami, którą ci dałam?

Nabrałem w usta wina, wypchnąłem policzki jak wiewiórka ziemna, przełknąłem.

- Nauczyłem się ich na pamięć.

Zmarszczyła brwi, najwyraźniej zdziwiona, że ktoś mógłby uznać jej utwory za warte zapamiętania.

- Chciałabym je odzyskać. O ile sobie przypominam, nie by­łeś nimi zachwycony.

Czułem wino w stopach i rękach, a także w głowie, gdzie de­likatnie masowało mi mózg.

- Są nawet dość wzruszające; ma się rozumieć, jeśli ktoś lubi się rozczulać.

Kołysząc biodrami, minęła wannę z resztkami „Casablanki", podeszła do drzwi, zasunęła rygiel.

- Nie mam pojęcia, dlaczego się ich pozbyłam. Staram się za­chować wszystkie oryginały moich utworów. Jeśli chcesz, dam ci kopię.

W tym momencie odsłoniła swoje prawdziwe oblicze. Prze­biegła kłamczucha doszła do wniosku, że rymowanki, a raczej kart­ka, na której je napisała, mogą okazać się niebezpieczne; widocz­nie uświadomiła sobie, jak wielkie grozi jej niebezpieczeństwo, gdybym odkrył odciśnięte ślady prawdziwych wierszy.

Oszołomiony Sikaczem Charliego nie stawiałem oporu, kiedy Martiną wzięła mnie za rękę i zaprowadziła w przeciwległy kąt po­mieszczenia, gdzie piętrzył się stos koszul od Saint Laurenta, szla­froków Cassiniego oraz dżinsów Calvina Kleina - moje zadanie na dzień następny.

- Byłabym ci wdzięczna, gdybyś zwrócił mi tę kartkę... - szep­nęła, kiedy leżeliśmy już wśród oszukańczych wytworów tak zwa­nych dyktatorów mody.

Między jej pełnymi wargami ujrzałem koniuszek różowego ję­zyka. Zaczęła całować mnie po twarzy, szyi, rękach, wszędzie; czułem się tak, jakbym został zaatakowany przez wielką, ciepłą lalkę z nad­zwyczaj miękkiej, niemal puszystej pianogumy. Obejmowaliśmy się, miętosiliśmy, przepychaliśmy, gnietliśmy i ściskaliśmy. Jeśli jednak chodzi o moje genitalia, to równie dobrze mogłyby być na księżycu.

- Wiem, dlaczego ci tak zależy na tym świstku.

- Naprawdę?

Napięła mięśnie, a ja odniosłem wrażenie, że temperatura jej ciała spadła o kilka stopni.

- Dlatego, że cały jest pokryty kłamstwami. Jesteś obłudnicz­ką.

- Wcale nie! - krzyknęła, próbując uwolnić się z moich objęć.

- W jaki sposób radzicie sobie z uwarunkowaniem?

- Nie wiem, o czym mówisz!

- Pisałaś o rym, że masz skrzydła. Pisałaś o duszy. - Ścisnąłem jej dużą, rubensowską rękę. - Bardzo lubię mojego syna. Chyba nawet go kocham. To jeszcze chłopiec. Słyszałaś kiedyś o chorobie Xaviera? On nie może dowiedzieć się prawdy. Przecież zawsze mo­że nastąpić remisja albo nawet...

Zerwała się na nogi, wyszarpnęła rękę z mojego uścisku i po­biegła do drzwi tak prędko, jakby uciekała przed gniewem hipo­tetycznego Boga - pożarem lasu, cyklonem lub powodzią.

- Pomyliłeś się! - krzyknęła, odsuwając rygiel.

- Nie zawiadomię Oddziału, daję słowo! Proszę, naucz mnie, jak to się robi!

Otworzyła drzwi i wybiegła w wilgotny, lepki zmierzch.

- Zawsze mówię prawdę!

- Kłamiesz!

Tak bardzo trzęsły się jej ręce, że minęło trochę czasu, zanim otworzyła drzwi lśniącej toyoty, usiadła za kierownicą i wyjechała ty­łem z parkingu. Była śmiertelnie blada, jej oczy wypełniał strach. Martiną Coventry, obłudniczka. Tak, nie ulegało najmniejszej wąt­pliwości, że mam rację.

Nie ucieknie mi, przysiągłem sobie w duchu, złożywszy ręce w najbardziej obłudnym i fałszywym spośród wszystkich gestów. Bóg mi świadkiem, dodałem, przypuszczalnie zainspirowany nie istniejącym już „Przeminęło z wiatrem".

Niebiosa zesłały mi na pomoc ogromny korek uliczny. Bie­głem chodnikiem co sił w nogach, wymijając przechodniów jak tyczki slalomowe i ani na chwilę nie spuszczając wzroku z toyoty Martiny. Najpierw jechała Aleją Woltera, potem skręciła w kierun-

ku rzeki, a kiedy dotarła do mostu, ruch całkowicie ustał. Stłoczo­ne samochody przypominały rzekę lawy, stygnącą na zboczu wul­kanu.

W pewnej chwili skręciła w bok, zatrzymała samochód na miej­scu parkingowym, wysiadła, włączyła parkometr, po czym weszła do nie prezentującego się nazbyt okazale baru U Doiły.

Po przeciwnej stronie ulicy, przy skrzyżowaniu z Aleją Scho­penhauera, dostrzegłem budkę telefoniczną. Rzecz jasna, aparat działał bez zarzutu. Podobno w Epoce Kłamstw automaty telefo­niczne często bywały dewastowane przez chuliganów.

Powiedziałem Helenie, że nie wrócę do domu na kolację.

- Siedzę obłudnika - wyjaśniłem.

- To ta kobieta, o której wspominałeś?

- Tak. - Przez cały czas obserwowałem wnętrze baru odgro­dzone od chodnika wielką, brudną szybą. Martiną siedziała przy stoliku w głębi pomieszczenia, popijając oranżadę i jedząc zamor­dowaną krowę.

- Współżyłeś już z nią? - zapytała Helena.

- Nie. - Poczułem przybierający na sile ból głowy, więc doda­łem pospiesznie: - Ale się całowaliśmy.

- W usta?

- Tak. Obmacywałem ją.

- Wracaj do domu, Jack.

- Najpierw muszę stać się jednym z nich.

-Jack!

Odwiesiłem słuchawkę, wyszedłem na chodnik zalewany stru­gami żółtawego, cuchnącego siarką deszczu, i czekałem.

Niecałą godzinę później Martiną opuściła bar U Doiły i ru­szyła na piechotę w głąb pogrążonej w mroku Dzielnicy Nietz­schego. Niegdyś znakomicie prosperująca dzięki Przedsiębior­stwu Transportu Publicznego, które tutaj właśnie umieściło

większość węzłowych stacji i przystanków przesiadkowych, co pozwalało czerpać znaczne zyski z usytuowanych wokół nich sklepów, barów i restauracji, Dzielnica Nietzschego padła ofia­rą rewolucji w komunikacji miejskiej; po tym, jak większość ludzi przesiadła się do własnych samochodów, mocno podupadła i za­częła się wyludniać. Martiną szła szybkim krokiem wzdłuż zardze­wiałych torów, na których gdzieniegdzie stał zdewastowany wa­gon albo od dawna nieruchoma drezyna. Nisko pochylony, stara­jąc się stąpać jak najciszej, skradałem się za nią niczym prawdziwy obłudnik.

Przed nami zamajaczył w mroku potężny budynek parowo­zowni wraz z dworcem przetokowym. Na najbliżej bocznicy stała stara dieslowska lokomotywa, przypominająca skamieniałe szcząt­ki jakiegoś dinozaura z ery przemysłowej.

Martiną zabębniła palcami w metalowe drzwi. Otworzył jej wysoki mężczyzna o bujnej brodzie i ostrych rysach twarzy, złago­dzonych nieco przez półmrok.

- Nazywam się Spartakus i przybywam, by wyzwolić niewolni­ków - powiedziała dziewczyna. Hasło. Aż się skuliłem, słysząc to monstrualne kłamstwo.

- Tędy, dzielny Traku - odparł mężczyzna i cofnął się o krok.

Zaczekałem, aż zamknie drzwi, po czym ostrożnie ruszyłem wzdłuż ściany pokrytej zaciekami rdzy i brudu. W pewnej chwili wysoko nad głową dostrzegłem otwarte okno. Działałem pod wpły­wem instynktu, w ogóle nie myśląc: ściągnąłem pod ścianę jakieś rupiecie (pustą beczkę po oleju, fragment metalowego rusztowa­nia, dwie albo trzy skrzynie), ustawiłem z nich chwiejną pirami­dę, a następnie - niczym bohater jakiegoś idiotycznego filmu -wspiąłem się na jej szczyt i ostrożnie wysunąłem głowę nad para­pet.

Kłamcy, mrowie kłamców. Było ich tam co najmniej czterystu; rozmawiając przyciszonymi głosami stali lub siedzieli wokół zbite-

go byle jak z desek podium, wznoszącego się dobre dwa metry nad posadzkę. Kobiety miały na sobie odrażające stroje: wydekoltowa­ne bluzki z cekinami i obcisłe kolorowe spodnie, jakby przybiegły prosto z planu któregoś z filmów z Fredem Astaire'em, mężczyźni natomiast wystroili się we fraki i białe rękawiczki, dżokejskie kurt­ki i bryczesy, garnitury w stylu podstarzałych stręczycieli.

Na podium wskoczył krzepki mężczyzna w ekstrawagancko skrojonej marynarce, z bateryjnym megafonem w ręce.

- Wszyscy siadać! - rozległ się wzmocniony okrzyk. Tłum przycichł.

- Dalej, Sebastianie! - zachęcił mężczyznę ktoś z siedzących w pierwszych szeregach.

Uśmiechnięty szeroko przywódca kłamców zaczął przecha­dzać się po podwyższeniu z desek.

-Jaki jest śnieg? - wrzasnął. Odszukałem wzrokiem Martinę.

- Śnieg jest gorący! - odkrzyknęła razem ze wszystkimi.

Poczułem w żołądku bolesny ciężar. Zamknąłem oczy, pod­ciągnąłem się na rękach, prześlizgnąłem przez okno i zeskoczy­łem po drugiej stronie.

- Przed czym uciekają koty?

- Koty uciekają przed myszami! - odpowiedzieli kłamcy jak jeden mąż. Hałas był tak wielki, że nikt nie zwrócił uwagi na ło­mot, z jakim wylądowałem na betonowej posadzce. Koty uciekają przed myszami... Boże. Czułem się coraz gorzej, ogarnęły mnie mdłości. Przycisnąłem się do ściany w miejscu, gdzie jeden z dźwi­garów rzucał głęboki cień.

- Wystarczy - zadecydował Sebastian. - A teraz do rzeczy...

Od razu poczułem się trochę lepiej, dzięki czemu byłem w sta­nie bez większych problemów śledzić przebieg dyskusji. Obłudnicy planowali kolejny atak na spokój i dobre samopo­czucie mieszkańców Veritas. Postanowili ożywić na jedno popołudnie coś, co Sebastian określił jako „zapomniane, cudowne święta zwane Bożym Narodzeniem". Wyglądało na to, że nie cof­ną się przed niczym, by zdemoralizować miasto, by naruszyć pod­stawy, na których opierała się jego pomyślność. Atak miał nastą­pić o drugiej po południu 25 grudnia, kiedy Park Roztropności będzie wypełniony tłumem dorosłych i dzieci korzystających z uroków ślizgawki oraz pijących gorącą czekoladę z plastiko­wych kubków. Kłamcy przebrani za anioły, elfy, krasnali i wróżki uderzą za wszystkich stron, błyskawicznie wzniosą coś w rodzaju ogrodzenia ze śniegu i wezmą kilkunastu zakładników, aby uchronić się przed interwencją policji, następnie zaś ustawią na północnym brzegu zamarzniętego jeziorka tak zwaną choinkę -jej rolę miała odegrać szkocka sosna wysokości wiatraka - zachę­cając zdumione i zachwycone dzieci, by wieszały na jej gałęziach kolorowe szklane kule oraz łańcuchy z błyszczącego papieru. Po­tem, w zapadającym mroku, odbędzie się trzyaktowe przedsta­wienie oparte na motywach „Opowieści wigilijnej" niejakiego Ka­rola Dickensa. Znałem tę powieść i to nie tylko dlatego, że prze­czytałem ją przed zniszczeniem wszystkich ocalałych egzemplarzy jej pierwszego wydania; „Opowieść wigilijna" przeszła do historii jako jedna z najbardziej kłamliwych książek wszystkich czasów, ponieważ jej autor usiłował wmówić naiwnym czytelnikom, jako­by nawet najgorszego człowieka można było sprowadzić na wła­ściwą drogę. Potem miał nastąpić punkt kulminacyjny wieczoru: stary, do­bry Święty Mikołaj zjedzie z nieba na lśniących czerwonych sa­niach ciągniętych przez holograficzne renifery i wyładowanych podarkami zapakowanymi w bajecznie błyszczący, kolorowy pa­pier. Kiedy olśnione, oczarowane, oniemiałe z zachwytu dzieci zbiorą się wokół dostojnego starca, elfy i wróżki obsypią je wyma­rzonymi zabawkami - rowerkami, skuterami, elektrycznymi kolej­kami, domkami dla lalek, misiami i żołnierzykami. Sebastian pokazał czerwony strój, czapkę ż pomponem oraz fałszywą brodę, w których miał wystąpić w roli Świętego Mikołaja, a w odpowiedzi dum wydał entuzjastyczny okrzyk. Przyglądałem się zebranym, stwierdzając z rosnącym zdumie­niem, iż znam wielu z nich. Dobry Boże, przecież to Jimmy Breeze, barman z Porannej Lufy! Kto by przypuszczał, że należy do ob­łudników? A to mój hydraulik, Paul Irving! I mój fryzjer, Bili Mum­ford! Sebastian przydzielał zadania poszczególnym zespołom. Jim­my Breeze trafił do grupy zajmującej się przygotowywaniem de­koracji, hydraulik miał wystąpić w przedstawieniu w roli Ebeneze­ra Scrooge'a, fryzjer zgłosił się jako kandydat na elfa, Martina zaś obiecała napisać mowę powitalną Świętego Mikołaja.

Byłem zupełnie nie przygotowany na to, co nastąpiło potem.

- Co potrafią psy? - wrzasnął niespodziewanie Sebastian.

- Psy potrafią mówić! - odpowiedział tłum. Poczułem pulsujący ból w skroniach.

-Jaka jest trawa?

- Trawa jest fioletowa!

Ból szybko przybierał na sile.

- Kamienie...

- Żyją!

- Przestańcie! - krzyknąłem, ściskając głowę rękami. - Bła­gam was, przestańcie!

Czterysta twarzy zwróciło się w moją stronę. Osiemset oczu spojrzało na mnie z gniewem i pogardą.

- Kto to? - zapytał jakiś głos.

- Szpieg!

- Policja!

- Łapać go! Podniosłem ręce.

- Posłuchajcie mnie! Chcę się do was przyłączyć. - Kłamcy ruszyli na mnie niczym zastępy Aleksandra z najwspanialszego re­nesansowego obrazu, jaki do tej pory udało mi się zdekonstru­ować, to znaczy „Bitwy pod Issus" Altdorfera. - Chcę zostać ob­łudnikiem!

Czyjaś koścista ręka zamknęła mi usta. Zatopiłem w niej zę­by, poczułem słonawy smak krwi, ale zaraz potem ktoś kopnął mnie z całej siły w żebra, łamiąc dwa z nich jak suche gałązki. Jęknąłem rozpaczliwie i osunąłem się na kolana. Nigdy do tej pory nie czułem się tak bliski prawdy ostatecznej, jaką jest ból i śmierć. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłem przed utratą przytomności, była pięść mego doradcy podatkowego zbliżająca się z ogromną prędkością do mojej twarzy. Ocknąłem się po to, by stwierdzić, że jednak żyję, ale zaraz potem doszedłem do wniosku, że nie ma się z czego cieszyć: byłem niemal pewien, że w miejscu, gdzie zazwyczaj są wargi, ktoś przy­kleił mi do twarzy dwa opasłe ślimaki oraz że mój korpus pełnił całkiem niedawno rolę piłki w jakiejś nadzwyczaj brutalnej grze. W bok wwiercał mi się świder paraliżującego bólu. Kiedy wreszcie odzyskałem ostrość widzenia, dokonałem in­wentaryzacji tego, co znajdowało się w zasięgu mojego wzroku: materac z pianogumy, puchowa poduszka, szeroki plaster naklejo­ny dokoła mojej piersi, jakbym był uchwytem rakiety tenisowej. Dopiero teraz poczułem ostry zapach spirytusu.

W polu widzenia pojawiła się lekarka w białym fartuchu, ze słuchawkami na szyi. Mogła liczyć sobie około czterdziestu lat i by­ła wyraźnie zatroskana.

- Dzień dobry - przywitała mnie z życzliwym uśmiechem na ustach.

Miała szczupłą, wyrazistą twarz, lekko zakrzywiony nos, spi­czasty podbródek i wystające kości policzkowe. Ta twarz raczej nie

mogła zostać uznana za wzór urody, ale musiała zafascynować każ­dego, kto był w stanie docenić regularność jej rysów.

- Dzień dobry? Czy to już piątek?

- Bardzo dobrze! - odparła wesoło. Uśmiech stał się jakby pełniejszy. — Nazywam się Felicia Krakower i mam szczerą nadzie­ję, że czuje się pan lepiej.

Po przeciwnej stronie pokoju mężczyzna o herbacianej cerze, z głową owiniętą jaskrawobiałym bandażem, podniósł się na mate­racu.

- Bolą mnie żebra - oznajmiłem.

- Ogromnie mi przykro to słyszeć - powiedziała doktor Kra­kower. - Proszę się niczego nie obawiać. Jest pan w Satirev.

- W Satirev?

- To daleko poza mapą. Machnęła termometrem jak batutą.

- Przeczytaj to na wspak - poradził mi mój sąsiad. - A tak przy okazji: nazywani się Louie. Mam raka mózgu. To nic wielkie­go: po prostu rośnie sobie tam, w środku, a potem pewnego dnia zrobi pfff. - i już mnie nie będzie. Śmierć to wspaniała przygo­da.

Wziąłem termometr w usta. Satirev... Veritas... Satirev... Veri­tas...

Ściany pokoju były pomalowane na ponury żółty kolor i ozdo­bione równie ponurymi łgarstwami: wydrukowaną na plakatowym arkuszu papieru „Odą do greckiej urny" Keatsa, reprodukcją „Sło­neczników" van Gogha, kserokopią jednego z krajobrazów Salvado­ra Dali, z drzewami obwieszonymi kieszonkowymi zegarkami. Przez okno dostrzegłem rząd korynckich kolumn podtrzymujących bo­gato zdobioną belkę poprzeczną z napisem OŚRODEK TERAPII KREACYJNEJ.

Kiedy Felicia Krakower zabrała mi termometr, ostrożnie do­tknąłem bolącego boku i zapytałem:

- Pani doktor, zapewne słyszała pani o psychoneuroimmu-nologii?

- Ma pan na myśli sprzężenie zwrotne między ciałem i umy­słem?

- Właśnie. Podobno jeśli pacjentowi uda się zachować pozy­tywne nastawienie do siebie i do świata, choroba przestaje się roz­wijać, lub nawet ustępuje. Czy coś takiego w ogóle się zdarza?

- Naturalnie - odparła lekarka, przesuwając palcami po ja­skrawożółtym przewodzie słuchawki. - Cuda zdarzają się bez prze­rwy: słońce wschodzi i zachodzi, rodzą się dzieci... Byłoby dobrze, żeby pan o tym pamiętał, panie Sperry.

Jak wspaniale było znaleźć się wśród ludzi, którzy nie boją się nadziei!

- Dziękuję pani. Czy mam gorączkę?

- Niewielką. To nie powód do obaw. U nas, w Satirev, wszyscy szybko wracają do zdrowia.

- Chyba powinienem zawiadomić żonę... Nie wiem, jak to możliwe, ale uśmiech doktor Krakower stał się jeszcze szerszy.

- Ma pan żonę! To wspaniale. Cudownie. Natychmiast prze­każę pańskie życzenie naszej Ochronie. Proszę otworzyć usta.

- Po co?

- To dla pańskiego dobra.

Z trudem poruszyłem zmasakrowanymi wargami. Lekarka po­łożyła mi na języku słodkawą kapsułkę w kształcie miniaturowej nerki i podała szklankę z wodą.

- Skąd mam wiedzieć, czy to na pewno jest dla mojego do­bra?

- Niech pan spróbuje mi zaufać.

- W Satirev ludzie ufają sobie - wtrącił się Louie. Połknąłem pastylkę.

- Środek nasenny?

- Możliwe - odparła kobieta w białym fartuchu. Środek nasenny...

Odzyskawszy ponownie przytomność, ujrzałem pochyloną na­de mną Martinę Coventry. W dalszym ciągu miała na sobie zmysło­wą srebrzystą sukienkę. Obok niej stał wysoki, kościsty mężczyzna w zielonym smokingu, spod którego wyglądała zielona bluza z na­drukiem: KIEDY ŻYCIE RZUCA CI KŁODY POD NOGI, ZBU­DUJ SOBIE Z NICH TRATWĘ. Wyglądał jak kaktus.

- Martiną!

Położyła mi na czole pulchną rękę.

- Przywitaj się z Franzem Beauchampem, Jack.

- Cześć - powiedziałem do kaktusopodobnego mężczyzny.

-Jestem tu od tego, żebyś sobie gdzieś nie poszedł - wyjaśnił Franz głosem, który brzmiał tak, jakby dobiegał zza zasłony z pla­stra miodu. - Nie mogę powiedzieć, żebym się przepracowywał. Daj mi tylko swoje veritazjańskie słowo honoru, że nigdzie sobie nie pójdziesz.

- Słowo honoru.

- Świetnie. - Mój strażnik uśmiechnął się równie promiennie jak Felicia Krakower. Wyglądało na to, że znalazłem się wśród na­łogowych wesołków. - Mam przeczucie, że zostaniemy kumplami - dodał.

Martiną prezentowała się jeszcze atrakcyjniej niż zazwyczaj. Swoje gęste brązowe włosy zaplotła w gruby warkocz, który leżał na jej ramieniu niczym zanadto zrumieniona, długa bułka. Oczy, ob­wiedzione grubą czarną kredką, z pomalowanymi powiekami, sta­ły się tak wielkie, że przypominały własne karykatury.

- Chociaż jesteśmy w Satirev, to wystarczająco długo mieszka­łam w Veritas, żeby nauczyć się mówić prawdę - oznajmiła. - Oca­liłam ci tyłek, Jack. Żyjesz tylko dlatego, że tam, w parowozowni, ujęła się za tobą stara, dobra Martiną Coventry.

-Jestem ci bardzo wdzięczny.

- I słusznie, bo masz za co.

- Powiedziałaś im o Tobym? Skinęła głową.

- Zrobił się z tego prawdziwy przebój. Dziecko z chorobą Ka­riera, które nie poddaje się i próbuje wykorzystać wszystkie moż­liwości obronne organizmu... Nawet nie wyobrażasz sobie, co to tu­taj oznacza.

- W dodatku historia jest nadzwyczaj wzruszająca - dodał Franz. - Ojciec walczący ze wszystkich sił o życie syna... Dobry Bo­że, to naprawdę chwyta za serce!

- Nauczycie mnie kłamać?

- To zależy.

- Od czego?

- Od tego, czy twoja kandydatura zostanie zaakceptowana, czy terapia odniesie właściwy skutek... Nie każdy może zostać ob­łudnikiem.

- Gdybym to ja decydował, przyjąłbym cię od razu, w tej chwi­li - zapewnił mnie Franz.

- Niestety, decyzja nie należy do nas - oświadczyła Martiną. - Na pewno przyda ci się sporo szczęścia. - Sięgnęła do torebki, wyjęła z niej prawdziwą podkowę i wrzuciła ją do szuflady mojej nocnej szafki. Łup. - Konie mają sześć nóg - dodała rzeczowym to­nem.

Zacisnąłem zęby.

- Talizmany i amulety to oszustwo. Wzruszyła ramionami.

- Być może.

- Zdaje się, że chciałeś zadzwonić - przypomniał mi uśmiech­nięty od ucha do ucha Franz. - W imieniu całej Ochrony pragnę cię poinformować, iż z prawdziwą radością spełnimy twoje życze­nie.

Pomogli mi stanąć na nogi. Nigdy wcześniej nie podejrzewa­łem, że mam tyle wrażliwych mięśni i tyle kości, które mogą bo­leć przy każdym, nawet najmniejszym ruchu. Wreszcie jednak zdo­łałem się wyprostować, na bosaka, w idiotycznie krótkiej szpital­nej koszuli ledwo zakrywającej mi tyłek.

Ośrodek Terapii Kreacyjnej nie oszałamiał rozmiarami; wy­starczyło przejść kilka metrów korytarzem obwieszonym foto­grafiami radośnie uśmiechniętych dzieci, kilka następnych przez główny hol ozdobiony reprodukcjami obrazów Moneta, by zna­leźć się w niewiele większym parku. Gładki ceglany mur zdobi­ły różnokolorowe graffiti: JEZUS CIĘ KOCHA... WSZYSTKO JEST PIĘKNE NA SWÓJ WŁASNY SPOSÓB... DZIŚ JEST PIERWSZY DZIEŃ RESZTY TWOJEGO ŻYCIA. Spojrzałem w górę, lecz nie zobaczyłem ani słońca, ani nieba. Park był przykry­ty wielką kopułą przypominającą sklepienie katedry, pod którą wi­siały trzy rtęciowe reflektory potężnej mocy.

- Znajdujemy się pod ziemią - wyjaśniła Martiną, widząc nie­pewność malującą się na mojej twarzy. Wycelowała wskazujący pa­lec w górę, ku gigantycznej czaszy; paznokcie miała pomalowane zielonym odblaskowym lakierem. -Jesteśmy głęboko pod Veritas. Na razie skolonizowaliśmy zaledwie około dwudziestu hektarów, ale wciąż dołączamy nowe tereny.

Choć mały i odgrodzony od otwartej przestrzeni, park wcale nie wywoływał klaustrofobii. Wręcz przeciwnie: po raz pierwszy w życiu znalazłem się w miejscu działającym tak kojąco, gdzie w do­datku można było oddychać czystym, przesyconym delikatnym za­pachem sosnowej żywicy, powietrzem. Rozświergotane ptaki prze­ścigały się w konstruowaniu wymyślnych fug, nad trawą i krzewa­mi unosiły się motyle reprezentujące co najmniej kilka gatunków, jakby próbowały ułożyć się w jakiś różnobarwny, szalony wzór. Mię­dzy rabatami pełnymi tulipanów, gladioli i peonii wiła się ścieżka ułożona z płaskich kamieni.

- Rzecz jasna, nigdy nie osiągniemy rozmiarów Veritas - po­wiedziała Martiną. - Wcale nam zresztą na tym nie zależy.

Podniosłem wzrok na kopułę poprzecinaną betonowymi, meta­lowymi oraz plastikowymi wnętrznościami miasta: prostymi jak auto­strada traktami głównych kanałów ściekowych, zawiłymi dróżkami przewodów elektrycznych, rozgałęziającymi się w nieskończoność, niczym naczynia krwionośne w ciele człowieka, systemami wodocią­gowymi. Nagle na tle tej plątaniny przesunęło się coś niezwykłego.

- Najważniejsze, że Satirev istnieje i działa - dodała Martiną.

Świnia. Świnia? Tak, płynęła w powietrzu jak miniaturowy ste­rowiec, poruszając delikatnymi anielskimi skrzydłami. Jakaś ma­szyna, albo może dziwaczna zabawka? Raczej nie; dobiegające z gó­ry pokwikiwanie było niepokojąco naturalne.

- Świnie mają skrzydła - stwierdził Franz jakby nigdy nic. Mo­im ciałem wstrząsnął dreszcz.

Spod krzewu forsycji wyprysnął na ścieżkę wychudzony pło­wy kot ze zmierzwioną, nastroszoną sierścią i pomknął jak strzała w kierunku Ośrodka. Chwilę później pojawił się jego prześladow­ca; musiałem dobrze wytężyć wzrok, żeby go dojrzeć. Był mały i sza­ry. I miał długi ogon.

Tym razem drżenie objęło także moje ręce i długo nie chcia­ło ustąpić. To była mysz.

Kot uciekał przed myszą.

- To dość niezwykłe miejsce - powiedziałem, spoglądając pro­sto w nienaturalnie powiększone makijażem oczy Martiny. - Chy­ba zgodzisz się ze mną?

- Niezwykłość to pojęcie względne.

- W każdym razie, ja jestem zdumiony.

- Przy obecnym stanie wiedzy wyprodukowanie kłamstwa nie nastręcza większych trudności. Genetycy i mikrobiolodzy mogą dostarczyć latającą świnię, drapieżną i bezwzględną mysz, cokol­wiek zechcesz.

- Mimo to, nadal jestem zdumiony.

- Trzeba trochę czasu, żeby oswoić się z Satirev - powiedział Franz, uśmiechając się promiennie. - Na pewno dasz sobie radę, Jack. Wierzę w ciebie.

Budka telefoniczna stała na pagórku porośniętym fioletową trawą i pięciolistną koniczyną. Powoli przekuśtykalem po dywanie z niezwykłej roślinności (czułem się tak, jakby moje ciało było jed­nym ogromnym siniakiem), otworzyłem drzwi i wszedłem do środ­ka. Martiną i Franz stali dwa kroki za moimi plecami.

- Chyba wiesz, jak masz się zachowywać? - zapytał mój straż­nik.

- Tak mi się wydaje.

- Wystarczy jedno niewłaściwe słowo, najmniejsza próba prze­kazania wiadomości o Satirev, a znajdziesz się z powrotem w Veri-tas, tak naszprycowany skopolaminą, że z trudem sobie przypo­mnisz, jak się nazywasz.

Automat, rzecz jasna, był podłączony nielegalnie, bez wiedzy firmy zajmującej się układaniem i konserwacją sieci telefonicznej Veritas. Wystukałem numer drżącym palcem. Helena odebrała do­piero po siódmym dzwonku.

- Halo? - usłyszałem jej zaspany głos.

- Obudziłem cię?

- Oczywiście, że mnie obudziłeś, kimkolwiek jesteś!

- Słuchaj mnie uważnie: nie zadawaj mi żadnych pytań, ro­zumiesz?

-Jack? To ty?!

- Tak, to ja. Nie pytaj, gdzie jestem, Heleno. Od tego wszyst­ko zależy.

Przez chwilę słyszałem tylko szybki, nerwowy oddech żony.

-Ja... To znaczy, cieszę się, że słyszę twój głos, Jack.

-Jestem wśród nich. Wiesz, o czym mówię?

- Chyba tak.

- Zgodzili się rozpatrzyć moją prośbę. Być może przyjmą mnie w swoje szeregi. Mam nadzieję, że nie masz już nic przeciw­ko temu?

- Oczywiście, że mam! - parsknęła gniewnie. Owinąłem sobie przewód telefoniczny wokół ramienia i zaci­snąłem tak mocno jak opaskę uciskową.

- Masz jakieś wiadomości od Toby'ego?

- Dzisiaj przyszła kolejna pocztówka.

- Pisze coś o swoim samopoczuciu, o stanie zdrowia?

- Tylko tyle, że brał udział w wyścigu kajaków. Dwudziestego siódmego mam czekać na niego na dworcu autobusowym.

- Nie wspomina o żadnych bólach głowy albo guzach pod pa­chami?

- Nie.

Ucałowałem bakelitową słuchawkę.

- Zadzwonię do ciebie, jak tylko będę mógł. Do widzenia, He­leno. Ogromnie cię lubię.

-Ja też bardzo cię lubię, Jack. Proszę cię, wracaj jak najprę­dzej!

Odwiesiłem słuchawkę i odwróciłem się twarzą do Martiny i Franza. Za ich plecami, na wyłożonej kamieniami ścieżce, gro­mada myszy rozrywała na strzępy syjamskiego kota.

- Dobrze się spisałeś - pochwalił mnie mój strażnik.

PIĘĆ

Zaraz po tym, jak inżynierowie od pogody przekręcili kurki w prawo, wypełniając sobotnie poranne niebo oślepiającym bla­skiem słońca, do mego szpitalnego pokoju wbiegła Martiną, otwo­rzyła szufladę nocnej szafki i wyjęła idiotyczną podkowę.

- Pomogła! - oznajmiła triumfalnie, trzymając ją w taki spo­sób, jakby chciała się nią ze mną przełamać; temu, komu przy-

padłby w udziale większy kawałek, spełniłyby się wszystkie życze­nia.

- Doprawdy? - mruknąłem, nie kryjąc sceptycyzmu. Psycho-neuroimmunologia istniała naprawdę, ale nie miałem najmniej­szego zamiaru wierzyć w przesądy.

Wrzuciła podkowę do torebki, po czym wyjaśniła, że skutecz­ność działania tego amuletu nie budzi żadnych wątpliwości. Otóż zazwyczaj każdy nowy kandydat musiał spędzić co najmniej miesiąc w hotelu Rajski Ogród, czekając na decyzję w swojej sprawie, ja tymczasem - naturalnie pod warunkiem, że uzyskam zgodę dok­tor Krakower - miałem już tego popołudnia spotkać się z Man-nym Ginsburgiem.

- Tylko pomyśl, Jack: sam papież zgodził się z tobą porozma­wiać!

Dwadzieścia minut później zjawiła się doktor Krakower w to­warzystwie jak zwykle obłudnie uśmiechniętego Franza Beaucham-pa, by zbadać moje obrażenia. Martiną przyglądała się temu ze sprawiającą wrażenie autentycznej troską, Franz z nieszczerym współczuciem. Lekarka zdjęła mi bandaż z głowy, obmacała żebra - „To może trochę boleć", ostrzegła; chwilę potem zabolało tak, że zapomniałem, jak się nazywam - i wreszcie oznajmiła radośnie, że mogę jechać na wycieczkę, pod warunkiem jednak, że wrócę przed wieczorem na kolejne badanie.

Założyłem ten sam drelichowy kombinezon, który miałem na sobie w pracy we czwartek; wydawało mi się, że to było nie wiado­mo jak dawno temu. Martiną i Franz poprowadzili mnie przez park aż na brzeg szerokiego kanału (napis na tabliczce głosił: „Rze­ka Jordan") o czystej, przezroczystej wodzie, pachnącej jak mie­szanina korzennego piwa z syropem klonowym. Tuż pod po­wierzchnią, niczym srebrzyste promienie księżyca, śmigały pstrągi.

Przy pomoście kołysała się świeżo pomalowana gondola. We­szliśmy na pokład. Mój strażnik stanął na rufie i zanurzył drąg

w słodko pachnącej wodzie, Martiną natomiast zajęła się udziela­niem rad dotyczących sposobu kontaktowania się z Jego Świątobli­wością Mannym.

- Trzeba zacząć od tego, że on mieszka tu przez cały rok. -Dla większości obłudników Satirev stanowiło coś w rodzaju pied-a--terre albo raczej celu okresowych pielgrzymek, odbywanych by umocnić wiarę w Kłamstwo. - W związku z tym jest trochę postrze­lony.

- Wcale mnie to nie dziwi - odparłem. Z Jordanu wyskoczyło zwierzątko przypominające łasicę i połknęło nie spodziewającą się niczego nakrapianą żabę, która siedziała przy brzegu na wielkim liściu lilii wodnej.

- Połóż nacisk na swoją miłość do syna. Rozumiesz: że poru­szyłbyś niebo i ziemię, i tak dalej. On uwielbia się rozczulać.

- Ale nie patrz mu w oczy - wtrącił się Franz. - Nie znosi te­go -

Gondola przybiła do pomostu z wyszorowanych do białości

desek, ozdobionego ceramicznymi figurkami pelikanów i mew. Na brzegu stał budynek o równie czystych, nieskazitelnie białych ścianach: rybacki hangar albo skład narzędzi. Prowadził do nie­go karmazynowy chodnik, na którym leżał owczarek niemiecki. Pies wykonywał lekkie koliste ruchy głową, jakby śledził krążącą w powietrzu ważkę.

- Oto nasza Stolica Apostolska - powiedziała Martiną, wska­zując budynek.

- Raczej hangar na łodzie.

- Ona mówi prawdę - zapewnił mnie Franz, przywiązując gondolę do pachołka.

- Może nie dysponujemy takim budżetem, jakim byśmy chcie­li, ale robimy co w naszej mocy - odezwał się pies.

Nawet nie mrugnąłem powieką. Zacząłem się już przyzwycza­jać do takich rzeczy.

Drzwi otworzyły się bezszelestnie na doskonale naoliwionych zawiasach i na miękki chodnik wyszedł nieduży, nerwowy, około sześćdziesięcioletni mężczyzna z potężnym zezem, w olśniewająco białym garniturze z syntetycznego materiału i jarmułce na głowie. Polecił Martinie i Franzowi, żeby zjawili się po mnie za godzinę.

- Masz ochotę na świeżo mieloną kawę? — zapytał Manny Ginsburg, kiedy weszliśmy do jego nadrzecznej siedziby. Wilczur nie odstępował nas na krok, skrobiąc pazurami po drewnianej podłodze. -Jest dosyć smaczna.

- Chętnie - odparłem, rozglądając się z zaciekawieniem. W środku szopa była równie czysta jak na zewnątrz.

- Proszę wziąć sobie krzesło.

Nigdzie nie zauważyłem żadnego krzesła, więc usiadłem na dywanie.

-Jestem Ernst - przedstawił się pies i podał mi łapę.

- Jack Sperry. - Uścisnąłem porośniętą sierścią kończynę. - Ty mówisz - stwierdziłem.

- Dzięki bioelektronicznemu implantowi w krtani.

Manny wsunął się bokiem do maleńkiej wnęki kuchennej, zdjął czajnik z palnika gazowej kuchenki, nalał wrzątku do dwóch kubków, po czym nasypał do każdego po dwie czubate łyżeczki ka­wy Donaldsona.

- Miała być świeża - zauważyłem z veritazjańską bezpośred­niością.

- Dla nas jest świeża - odparł papież.

- Chcesz usłyszeć dowcip o gadającym psie? - zapytał Ernst.

- Nie - poinformowałem go zgodnie z prawdą.

-Aha... - mruknął, najwyraźniej boleśnie dotknięty moją szczerością.

Manny wrócił z firmową tacką coca coli, na której stały nasze kubki, dzbanuszek ze śmietanką oraz plastikowy pojemnik opa­trzony napisem SÓL.

- Tam, na górze, świat jest zupełnie jałowy. Jałowy, zanieczysz­czony, pozbawiony chęci do życia. — Manny postawił tacę obok mnie na dywanie i zwrócił oczy ku niebu. - Niedługo będzie nasz. Nie wierzysz mi? Udało nam się już wprowadzić do władz dwudzie­stu ludzi. Osoba dysponująca naszymi umiejętnościami nie ma żadnych problemów z wygraniem wyborów.

- Chce pan powiedzieć, że zamierzacie podbić Veritas? - za­pytałem, starając się nie patrzeć Manny'emu w oczy. Papież zasłonił uszy rękami.

- Nie używaj słowa „podbić" - ostrzegł mnie pies.

- Zamierzamy zreformować Veritas - powiedział Manny. W dalszym ciągu wpatrywałem się w dywan.

- Prawda to piękno, Wasza Świątobliwość. - Zacząłem odli­czać na palcach, recytując wyrytą w mojej pamięci litanię: - W Epo­ce Kłamstw politycy kłamali, specjaliści od reklamy mijali się z prawdą, duchowni mamili...

- Założyciele Satirev nie mieli nic przeciwko mówieniu praw­dy — przerwał mi Manny, poprawiając jarmułkę. — Ich sprzeciw wy­wołało jedynie pozbawienie ludzi wyboru. Uczciwość, która nie ma alternatywy, jest jak niewolnictwo okraszone uśmiechem. — Wskazał na sufit. - Prawda tam, na górze... - Postawił kubek na podłodze. - Godność tu, na dole. - Zachichotał cicho. - W Satirev wyżej cenimy sobie to drugie. Słodzisz?

- Proszę?

- Czy słodzisz kawę?

- Owszem, jeśli ma pan cukier.

Papież podał mi pojemnik z solą. Wysypałem na dłoń kilka ziarenek, dotknąłem językiem: cukier.

- Mam złamane serce - oznajmił Manny z ręką przyciśniętą do piersi. - Rozpłakałem się, kiedy opowiedziano mi, co przytra­fiło się twojemu synkowi.

- - Naprawdę? - zapytałem, słodząc kawę satłreviańską solą.

-Jestem zdruzgotany.

- Przecież nawet go pan nie zna?

-Jakże szlachetnie postępujesz!

-Ja też tak myślę, choć jestem tylko psem - wtrącił się Ernst.

- Mam tylko jedno pytanie - ciągnął Manny. - Proszę go uważnie wysłuchać: Czy kochasz swojego syna?

- To zależy, co...

- Nie chodzi mi o to, czy go kochasz, ale czy go naprawdę ko­chasz szaloną, irracjonalną, nieveritazjańską miłością?

Ku memu zaskoczeniu - papież nie wydawał się ani trochę zdzi­wiony - nie miałem żadnych problemów z udzieleniem odpowiedzi.

- Kocham go - oświadczyłem, patrząc Ginsburgowi prosto w oczy. - Kocham go szaloną, irracjonalną, nieveritazjańską mi­łością.

- Wobec tego, witamy na pokładzie.

- Moje gratulacje! - powinszował mi wilczur.

- Muszę cię jednak ostrzec: terapia nie zawsze przynosi za­mierzone skutki. - Manny pociągnął łyk kawy. - Radzę ci poświę­cić się bez reszty, całą duszą, nawet jeśli sądzisz, że jej nie masz. I proszę nie patrzeć mi w oczy.

Odwróciłem wzrok, nie wiedząc, czy powinienem cieszyć się z pozytywnej decyzji Jego Świątobliwości, czy martwić możliwością porażki.

-Jak pan ocenia moje szansę?

- Są ogromne.

- Wyśmienite - dorzucił Ernst.

- Nie zawahałbym się postawić na ciebie całych oszczędności - dodał papież.

- Rzecz jasna, obaj możemy kłamać — zakończył pies.

W niedzielę rano Martiną i ja ponownie urządziliśmy sobie wycieczkę do budki telefonicznej stojącej na porośniętym pięcio-

listną koniczyną pagórku. Wystukałem domowy numer Arnolda Cooka, po czym oddałem słuchawkę Martinie, która przedstawiła się jako moja żona i oznajmiła, że lekarz stwierdził u mnie obu­stronne zapalenie płuc, w związku z czym nie zjawię się w pracy co najmniej przez tydzień. Po takiej dawce kłamstw natychmiast rozbolała mnie głowa, lecz jednocześnie doznałem czegoś w ro­dzaju seksualnego podniecenia.

Kustosz wyrecytował standardową formułkę o tym, jak mu przykro, i na tym się skończyło. Jakim wspaniałym narzędziem jest kłamstwo, pomyślałem, praktycznym i prostym w użyciu. Chyba powoli zaczynałem rozumieć, dlaczego w dawnych czasach cieszy­ło się tak dużą popularnością.

Szliśmy we dwójkę przez park, a raczej we trójkę, ponieważ Franz Beauchamp przez cały czas kręcił się w pobliżu. Martiną wzięła mnie za rękę; w tej samej chwili moje palce stały się najbar­dziej erogennymi strefami mego ciała. Powiedziała, że jeszcze dziś wraca do Veritas, gdzie wreszcie udało jej się dostać pracę: będzie pisała przemówienia wyborcze dla Doreen Hunter, dotychczasowej deputowanej z Dzielnicy Kartezjusza.

- Będzie mi ciebie brakowało.

- Wrócę - odparła, gładząc wolną ręką swój gruby warkocz. - Jak wszyscy obłudnicy, muszę przebywać w Satirev co najmniej przez dziewięćdziesiąt dni w roku. Najbliższy weekend mam za­miar spędzić nad Jordanem.

- Odwiedzisz mnie? - zapytałem tę apetyczną, niezwykłą ko­bietę.

Podniosła wzrok na szybującą w powietrzu świnię i skinęła głową.

- Przy odrobinie szczęścia będziesz już wtedy kłamcą. Jeśli masz zamiar powiedzieć mi coś, co jest prawdą, lepiej zrób to te­raz.

- Chcesz usłyszeć prawdę?

- Nawet my, obłudnicy, od czasu do czasu potrafimy stanąć z nią twarzą w twarz.

- Cóż, wydaje mi się... - Dopiero teraz uświadomiłem sobie, co naprawdę czuję. - Wydaje mi się, że trochę cię kocham.

- Tylko trochę? - zapytała, prowadząc mnie w stronę rzeki. Franz wciąż deptał nam po piętach.

- Uczucia są niewymierne. - Przy pomoście kołysały się dwie gondole. - Czy mogę wiedzieć, co ty czujesz do mnie?

- Wolę o tym nie mówić. - Martiną uwolniła rękę z mojego uścisku. - W końcu i tak zostałyby nam tylko żal i rozpacz. - Weszła do gondoli, stanęła na rufie, wzięła żerdź do rąk, po czym ode­pchnęła się od pomostu. -Jestem pewna, ze staniesz się jednym z nas. Wierzę w ciebie, Jack.

Chwilę potem zniknęła w blasku wschodzącego słońca o mo­cy 3000 watów.

Wsiedliśmy z Franzem do drugiej gondoli. Prąd poniósł nas na południe, między dwoma rzędami stojących nad samą wodą domków ozdobionych kwiatami, z małymi, zadbanymi ogródka­mi, w których stały gipsowe figurki amorków oraz pyzatych dziew­czynek w holenderskich strojach ludowych. Mój strażnik przycu­mował gondolę przed piętrowym, oszalowanym budynkiem po­malowanym na wściekle różowy kolor, z migoczącym neonem HOTEL RAJSKI OGRÓD nad wejściem. Hotel oraz przylegający do niego teren otaczał kamienny mur z solidną żeliwną bramą, również różową. Różowe kraty w oknach przypominały ślady pozo­stawione przez flamaster cenzora.

Brama otworzyła się z donośnym skrzypieniem. Franz popro­wadził mnie po wysypanej różowym tłuczniem ścieżce do głów­nego wejścia. Kiedy znaleźliśmy się w głównym holu, podał moje nazwisko recepcjoniście (miał na imię Leopold, o czym informo­wał plastikowy identyfikator, zwracał zaś na siebie uwagę potężną

końską szczęką, nadmierną tuszą oraz przeraźliwie kolorową ha­wajską koszulą). Upewniwszy się, że istotnie oczekują niejakiego Jacka Sperry'ego z Dzielnicy Platona, Leopold wręczył mi różową tunikę z nadrukiem NOWICJAT na piersi; okazała się na tyle ob­szerna, że bez trudu nałożyłem ją na ubranie.

- Do twarzy ci w różowym — stwierdził.

- Wyglądasz na swojego chłopa - odwdzięczyłem mu się.

Boy hotelowy - zaawansowany wiekiem mężczyzna o paję­czych nogach i cerze jak skóra melona - poprowadził mnie dłu­gim korytarzem o ścianach obwieszonych reprodukcjami dzieł Giotta i Rembrandta. Franz, mój cień, jak zwykle podążał tuż za mną. Zatrzymaliśmy się przed różowymi, metalowymi drzwiami, bardziej pasującymi do banku niż do hotelu. Miały nawet zamek szyfrowy.

- Pański apartament - oznajmił melon na pajęczych nogach. Weszliśmy do środka.

Apartament, dobre sobie. Pokój był znacznie mniejszy niż ten w Stolicy Apostolskiej i jeszcze skromniej urządzony: żadnych krze­seł ani dywanów. Ba, nie było nawet okna. Ściany, czego należało się spodziewać, miały kolor różowy. Dwaj nowicjusze -jeden ni­ski, drugi wysoki - leżeli na sąsiadujących ze sobą łóżkach i palili papierosy.

- To pańscy współlokatorzy - poinformował mnie wiekowy boy, po czym wraz z Franzem wyszedł z pokoju. Drzwi zamknęły się za nimi, a ja usłyszałem terkot tarcz szyfrowych ustawiających się w wybranym na chybił trafił położeniu.

-Jestem William - przedstawił się wyższy mężczyzna. Przyj­rzawszy mu się dokładniej, stwierdziłem, że mógłby być środko­wym napastnikiem w drużynie rugby. - William Bell.

- Ira Tempie - powiedział niższy i skinął mi głową.

-Jack Sperry.

Przez następną godzinę opowiadaliśmy o sobie.

Ira był typowym przykładem człowieka, który świadomie i z przekonania postanowił zostać obłudnikiem. Nienawidził Veri­tas. Musiał się stamtąd wydostać. Jego zdaniem wszystko, nawet oszustwa i nieuczciwość, było lepsze od tego, co nazywał „bezu­stannym myleniem empiryzmu z prawdą".

Historia Williama przypominała trochę moją. Jego starsza sio­stra Charlotte, jedyna osoba na Ziemi, która cokolwiek dla niego znaczyła, niedawno wylądowała na Amarancie - planecie istnieją­cej wyłącznie w jej wyobraźni. William sądził, że nauczywszy się kła­mać, zdoła tam do niej dołączyć i albo uwolnić ją z objęć szaleń­stwa, albo osiedlić się na stałe.

Zaterkotały tarcze cyfrowe zamka, drzwi otworzyły się i do po­koju wszedł nieduży, przygarbiony, zupełnie łysy człowieczek poru­szający się jak kaczka cierpiąca na zaawansowaną postać osteoporozy.

- W ciągu najbliższego tygodnia wszyscy zakochacie się we mnie - powiedział, wymachując podkładką do notatek. - Będę was traktował tak dobrze, jakbyście umarli i znaleźli się w niebie. - Mrugnął porozumiewawczo. - To naturalnie kłamstwo. Jestem Gregory Harness, oficer łącznikowy Manny'ego Ginsburga. Mo­żecie mówić mi Szczęściarz. - Wyrzucał słowa z szybkością pistole­tu maszynowego. -Jego Świątobliwość głęboko żałuje, że nie mo­że zjawić się tu osobiście, żeby zająć się wami, ale wypełniony roz­kład zajęć, i tak dalej... Sami wiecie, pieprzenie takie jak zwykle. Który z was nazywa się Sperry?

Podniosłem rękę.

- Słyszałem o twoim dzieciaku - powiedział Szczęściarz. - To okropne. Tragiczne. Wierz mi, Sperry, przez cały czas będę trzymał za ciebie kciuki.

W ten właśnie sposób zaczęło się nasze oswajanie z fałszem, nauka kłamania, wgryzanie się w rzeczywistość Satirev.

Szczęściarz wsadził nas do furgonetki i zawiózł w miejsce, gdzie pieniądze rosły na drzewach; był to sad obsypany taką ilo­ścią gotówki, że wystarczyłoby jej z nawiązką na spłacenie rocznych odsetek od długu publicznego Veritas. Spędziliśmy cały dzień w pa­lących promieniach sztucznego słońca, z mozołem napełniając kosze pięciodolarowymi banknotami.

We wtorek rano inżynierowie od pogody uraczyli nas gwał­towną zamiecią śnieżną, w związku z czym życie w Satirev zostało całkowicie sparaliżowane, my zaś dostaliśmy do ręki wielkie szu­fle.

- Oczyśćcie wszystko - polecił Szczęściarz. - Każdą ulicę, alej­kę, każdy zaułek, chodnik i każdą ścieżkę.

Znowu pracowaliśmy przez cały dzień, zgarniając śnieg w ogromne, parujące sterty a następnie wrzucając go do Jordanu. Staraliśmy się nie zwracać uwagi na bolesne oparzenia. Trzeba przyznać, że Szczęściarz nie opuszczał nas ani na chwilę, ocierając nam czoła ręcznikami umoczonymi w lodowatej wodzie, pojąc le­moniadą i smarując oparzone miejsca olejkiem eukaliptusowym, ale nie pozwolił nawet na chwilę przerwy.

Środa: wyczerpujący poranek spędzony na podkuwaniu sze­ścionogich koni, jeszcze bardziej męczące popołudnie w skalnym ogródku, gdzie należało zmienić ułożenie wszystkich kamieni. Za­równo ja, jak i moi dwaj towarzysze doszliśmy do wniosku, że są to istoty nadmiernie gadatliwe, a w dodatku poświęcają zbyt wie­le uwagi użalaniu się nad swoim losem. Każdy kamień miał żal do świata za to, że ten okazuje mu za mało szacunku, każdy chciał być wszystkim, tylko nie kamieniem. Potłuczcie nas, a zaczniemy krwawić, twierdziły.

We czwartek kolejne kłamstwa. Nasz nadzorca załadował fur­gonetkę farbami i lakierami w aerozolu, po czym wyruszył z nami w objazd Satirev, każąc nam przemalowywać trawę na fioletowo, ró­że na niebiesko oraz fiołki na czerwono. Wkrótce cała nasza trój-

ka była upaćkana tymi kolorami od stóp do głów, w związku z czym wyglądaliśmy jak kwintesencja wszystkich płócien Jacksona Pollo-cka, jakie kiedykolwiek trafiły na mój warsztat krytyka. Wieczo­rem, kiedy leżałem w łóżku w Rajskim Ogrodzie, po mojej skoło­wanej głowie tłukły się bezsensowne, kłamliwe obrazy: kapusta pachnąca jak lawenda, szkarłatne ziemniaki, granatowe dżungle i szartrezowe lodowce, sześcioboczne piłki futbolowe, chude wie­loryby, gigantyczne karły oraz węże o długich, sprężystych nogach.

Kłamstwa, kłamstwa, nic tylko kłamstwa. W piątek Szczęściarz wręczył nam strzelby kalibru 22, pokazał, jak należy się nimi posłu­giwać, a potem, wykorzystując nasze wciąż jeszcze działające veri­tazjańskie uwarunkowanie, kazał przysiąc, że nie posłużymy się ni­mi w celu zorganizowania ucieczki.

— Do zachodu słońca każdy z was musi ustrzelić latającą świ­nię. Nie dajcie się zwieść ich wyglądowi - są sprytniejsze, niż na to wyglądają.

I tak oto znalazłem się ukryty w porastających brzegi Jorda­nu krzakach (podejrzanie przypominały bicze o dziewięciu rze­mieniach, używane niegdyś przez pokutników), ze strzelbą na kolanach i mózgiem rozgrzanym do białości w wyniku toczącej się w nim walki między moim uwarunkowaniem a tym wszystkim, co widziałem dokoła i co w oczywisty sposób przeczyło zasadom, które wpojono mi kiedyś podczas Wypalania. Nagle na wodzie pojawił się obły, skrzydlaty cień, a ja przypomniałem sobie frag­ment „Alicji w krainie czarów", którą przed zdekonstruowaniem uważnie przeczytałem: „Nadszedł czas, rzekł Mors, by pogadać o wielu rzeczach". Przyłożyłem strzelbę do ramienia, wycelowa­łem w niebo; po chwili w obiektywie celownika optycznego do­strzegłem pękaty kształt. „O butach, okrętach i wosku, o kapuście i królach..." Nacisnąłem spust. „I dlaczego ocean jest gorący..." Zwierzę runęło ku wodzie, kwicząc przeraźliwie. „I czy świnie ma­ją skrzydła".

Moja krwawiąca obficie zdobycz wpadła z pluskiem do rzeki.

Kiedy każdy mięsień boli cię od morderczej pracy przy zbie­raniu banknotów w sadzie, nie pytasz, czy pieniądze rosną na drze­wach. Kiedy skóra na rękach i przedramionach piecze cię jak wściekła, poparzona przez śnieg o temperaturze dziewięćdziesię­ciu stopni, nie pytasz, czy śnieg jest gorący. Kiedy myślisz tylko o tym, by zestrzelić z nieba latającego wieprzka, nie pytasz, czy świ­nie mają skrzydła.

W hotelu Rajski Ogród znajdowała się tylko jedna sala jadal­na, utrzymywana w takiej samej nieskazitelnej czystości jak wszyst­kie pomieszczenia budynku. Nie wiedzieć czemu, nazwano ją Ro­syjską Herbaciarnią. W piątek wieczorem Szczęściarz zabrał nas tam na kolację. Ściany były wyłożone oślepiająco białymi kafelka­mi, fotele - ogromne czerwone poduchy na pojedynczych nogach ze stali nierdzewnej - przypominały muchomory utrzymane w sty­lu art deco. Menu składało się głównie z mięsa zamordowanych krów, nazwanego eufemistycznie „krwistymi befsztykami", „hot do­gami", „hamburgerami" i „zrazami". Szczęściarz powiedział, że możemy zamówić, co tylko zechcemy.

- Trochę mocno was przycisnąłem — wyznał, kiedy na stole zjawiły się talerze z parującą zawartością.

- Ująłeś to najdelikatniej jak można - odparłem. Szczęściarz otworzył butelkę Pseudopomidorowego Ketchupu z Veritas.

- Czujecie jakąś różnicę?

- Różnicę? - zastanowił się Ira Tempie, łapczywie pożerając „krwisty befsztyk". - Chyba nie.

William Bell odgryzł potężny kęs „cheeseburgera".

-Jestem takim samym człowiekiem jak przedtem - oświad­czył.

- Na sobotę mamy zaplanowany dość intensywny program -

ciągnął Szczęściarz, polewając frytki ketchupem. - Będziecie wydo­bywać cukier w kopalni soli, weźmiecie udział w seminarium lin­gwistycznym zorganizowanym przez rodzinę labradorów, dostar­czycie papieżowi blankiety zaświadczeń o koszerności potraw... Jednak moim zdaniem, jeśli do tej pory nie nauczyliście się kła­mać, to już nigdy się tego nie nauczycie. - Spojrzał Williamowi prosto w oczy, co w Satirev nie zdarzało się zbyt często. - Co mają świnie, synu?

- Słucham?

- Świnie. Co one mają? Przecież niedawno upolowałeś jedną z nich.

William chyba przez minutę wpatrywał się we fragment mar­twej krowy na swoim talerzu. Wreszcie podniósł głowę, zacisnął powieki i wykrzyknął głosem, jaki mogło z siebie wydać w Wigilię Bożego Narodzenia jakieś dziecko żyjące w Epoce Kłamstw:

- Świnie mają s-s-skrzydła!

- Co powiedziałeś?

- Sk... Skrzydła! - William zerwał się z fotela i zaczai tańczyć wokół stołu. - Skrzydła! Świnie mają skrzydła!

- Dobra robota, Bili! - zawołał Ira. Na jego twarzy malował się podziw wymieszany z niepewnością.

Szczęściarz uśmiechnął się, zjadł frytkę, po czym wycelował widelec w Irę.

- Teraz twoja kolej. Opowiedz mi o pieniądzach. Gdzie ro­sną pieniądze, Ira?

Mój sąsiad wziął głęboki oddech.

- No, to trudne pytanie. Wielu ludzi twierdzi, że pieniądze jako takie nigdzie nie rosną, ale z kolei inni utrzymują, jakoby...

- Pieniądze, synu. Gdzie rosną pieniądze? Chwila ciszy, a potem:

- Na drzewach!

-Gdzie?

- Pieniądze rosną na drzewach!

-Jestem królową Saby! - zawtórował mu William.

- A ja królem Francji!

- Umiem latać!

- Potrafię chodzić po wodzie!

- Bóg wynagrodzi uczciwych!

- Oszustwo nie popłaca!

- Miłość jest wieczna!

- Życie też!

Szczęściarz położył mi na ramieniu gruzłowatą rękę.

- A jak wygląda sprawa ze śniegiem, Jack? - zapytał. -Jaki jest śnieg?

W moim mózgu natychmiast uformowało się właściwe słowo. Niemal widziałem, jak dociera do nasady języka, by potem stoczyć się na jego czubek niczym ziarnko piasku.

- Śnieg jest... jest...

- Może gorący? - podpowiedział mi Szczęściarz.

-Śnieg jest g... g...

- Gorący?

- Zimny! - wyskrzeczałem. - Śnieg jest zimny! William posłał mi rozpaczliwe spojrzenie.

-Jack, wszystko ci się pomyliło!

- Nie pamiętasz tej zamieci? - zapytał Ira. Skręcały mnie mdłości, paraliżowało poczucie klęski. Chole­ra. Niech to szlag trafi.

- To nie był prawdziwy śnieg. -Jack Sperry przeciwko cho­robie Xaviera, przegrana w pierwszym starciu. - Prawdziwy śnieg jest zimny.

- Ten był gorący - powtórzył z uporem Ira.

- Śnieg jest zimny! - Podniosłem się z fotela i oparłem o ścia­nę, żeby nie upaść. - Świnie nie mają skrzydeł! Psy nie potrafią mówić! Prawda to piękno!

Zataczając się, wybiegiem z Rosyjskiej Herbaciarni.

Główny hol był pogrążony w ciemności i przesycony słodka­wym zapachem rzeki. Nocny recepcjonista drzemał za ladą. Franz Beauchamp siedział w wiklinowym fotelu pod palmą, z twarzą za­słoniętą rondem białej panamy.

Podbiegłem do frontowych drzwi, lecz okazało się, że są za­mknięte na klucz. Oczywiście: Satirev można było opuścić tylko jako kłamca, albo jako dotknięta amnezją ofiara przedawkowania skopolaminy.

- Leczenie nie przynosi efektów? - zapytał Franz, podnosząc się z fotela. - Mimo wszystko nie trać nadziei.

- Przegrałem!

- Daj spokój, jutro też jest dzień. - Zdjął panamę i przycisnął ją do piersi, tak jak się czyni na pogrzebach, oddając cześć zmar­łemu. Uznałem, że ćwiczy ten gest przed pogrzebem Toby'ego. -Ktoś na ciebie czeka - dodał.

- Proszę?

- Masz gościa.

- Kto to?

- Chodź ze mną.

Poprowadził mnie wschodnim korytarzem aż do stalowych drzwi, o dziwo pozbawionych jakichkolwiek zamków. Napis głosił: POKÓJ GIER WIDEO. Franz nacisnął klamkę.

W pokoju gier wideo nie było żadnych gier wideo.

Stal tam stół bilardowy pokryty krwistoczerwonym suknem.

Na ścianie wisiała reprodukcja „Panien z Avignonu" Picassa.

Przy stole bilardowym stała Martiną Coventry.

- Cześć, krytyku. Umówiliśmy się na randkę, pamiętasz?

- Szczerze mówiąc, zapomniałem.

- „Szczerze mówiąc"? A cóż to za słowa w ustach obywatela Satirev? - Podeszła do mnie z wyciągniętą ręką, trzepoczącą jak koliber. - Wyglądasz na bardzo nieszczęśliwego, kochanie.

- Nie jestem obywatelem Satirev. - Chwyciłem jej pulchne palce, ścisnąłem mocno. -I nigdy nim nie będę. Martiną pstryknęła w rondo kapelusza Franza.

- Pan Sperry i ja musimy porozmawiać na osobności. Nie bój się, nie będziemy się kochać, ani nic w tym rodzaju.

Chociaż porażony rozpaczą i odrazą do samego siebie, mimo wszystko zwróciłem uwagę na strój Martiny. Gdyby jej sukienka miała posłużyć jako abażur w lampie, z trudem zakryłaby żarówkę. Pasek torebki z madrasu przebiegał ukosem od lewego ramienia do prawego biodra, przyciskając do ciała bawełnianą bluzkę z na­drukiem ŻYCIE TO BANKIET. Piersi przypominały dwa bliźniacze spinakery pracujące przy pełnym wietrze.

Franz uchylił kapelusza i chyłkiem wymknął się z pokoju.

- Spróbujmy wymazać uwarunkowanie z twojego umysłu. -Martiną położyła się na wznak na stole. Wyglądała jak plastyczna mapa jakiegoś nadzwyczaj atrakcyjnego, górzystego kraju. - Chodź tutaj do mnie.

- To niezbyt dobry pomysł.

Obmacywanie na stole bilardowym nie mogło ani trochę przy­bliżyć mnie do rozwiązania moich problemów. Jeśli istniała jakaś część ciała Martiny, w którą powinienem wniknąć, to był nią jej umysł. Powinienem starać się dowiedzieć, w jaki sposób zdołała przeistoczyć się z obywatelki Veritas w kłamcę.

- Nie chcesz? - zapytała. Przełknąłem głośno ślinę.

- Nie chcę.

Moja krew osiągnęła temperaturę tutejszego śniegu.

- Naprawdę?

- Przecież wiesz, że jestem żonaty. Nie chcę z tobą współżyć.

Rzecz jasna chciałem, i to bardzo. Do tej pory to pragnienie spoczywało ukryte na samym dnie mego serca, lecz teraz uze­wnętrzniło się w bardzo widoczny sposób. Powiedziałem: „Nie chcę

z tobą współżyć", czując jednocześnie, jak pewien zawadiaka pod­nosi coraz wyżej głowę, rozpychając mi nogawkę spodni.

Skłamałem! Po raz pierwszy od dnia Wypalenia!

Zrzuciłem tunikę, wyskoczyłem z roboczego kombinezonu.

- Ukrywani skrzydła w mrocznej głębi duszy... - wyszeptałem, wpełzając na Martinę.

Zręcznym ruchem ściągnęła mi slipy, uwalniając boleśnie ści­śniętego więźnia. Do licha, udało mi się! Może nadal miałem ve-ritazjańskiego penisa, ale przynajmniej język dopasował się do standardów obowiązujących w Satirev.

- Piękne, szelestem lotek dzielne! - wykrzyczałem, zrywając z niej sukienkę.

- A kiedy świat na chwilę odwróci oczy... - wyszeptała.

- Przypinam je i w niebo lecę!

Zjeżdżając w zieloną dolinę drogą wiodącą południowym zbo­czem Góry Prozaicznej, musiałem często korzystać z hamulców. Domki i namioty Obozu Hartującego ciągnęły się po obu stro­nach sosnowej alei, w połowie drogi między toczącą wartko swoje wody rzeką a jeziorem stanowiącym pozostałość jej dawnego za­kola. Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że Toby może wcale nie być zachwycony moim pomysłem skrócenia mu o dwa dni pobytu w obozie. Wielu siedmiolatków zapewne zgodziłoby się mieszkać tu przez cale życie.

Kiedy zatrzymałem samochód przy budynku administracyj­nym, główną aleją przemaszerowała grupa dzieciaków uzbrojo­nych w wędki. Przyjrzałem się twarzom, ale nie dostrzegłem To-by'ego. Zamykający pochód instruktor udzielał chłopcom ostat­nich pouczeń; ze strzępów, które dotarły do moich uszu, wynikało, że kwaśne deszcze w szybkim tempie zatruwają wody jeziora, więc nie ma żadnych ograniczeń, jeśli chodzi o połowy, bo ryby i tak są skazane na zagładę.

Wszedłem do budynku - trzymającej się na słowo honoru konstrukcji z przegniłych desek, płyt wiórowych i papy. Za biur­kiem siedział szpakowaty mężczyzna z trzydniowym zarostem na twarzy, pogrążony w lekturze sierpniowego numeru „Nie ma na co patrzeć".

-Jestem ojcem Toby'ego Sperry - przedstawiłem się. - A pan jest...

- Ralph Kitto. - Kierownik obozu zmierzył mnie podejrzli­wym spojrzeniem. - Panie Sperry, zgadzam się, że wykazaliśmy cał­kowity brak odpowiedzialności, zostawiając bez dozoru pułapkę na szczury, ale wątpię, czy uda się panu wygrać sprawę o odszko­dowanie...

- Nie mam zamiaru podawać was do sądu - odparłem, a on natychmiast się uspokoił. Gdyby wiedział, że mogłem mówić nie­prawdę...

- Czy Toby wyzdrowieje? Czuję się trochę winny w związku z jego wypadkiem. Naturalnie to nic takiego, z czym nie mógłbym sobie poradzić, ale zawsze.

- Przyjechałem, żeby zabrać go do domu. Jutro idzie do szpi­tala.

- Życie nas nie rozpieszcza, prawda? - mruknął Ralph Kitto, wachlując się czasopismem. - Weźmy mnie, na przykład. Nie zasta­nawiałbym się nawet minuty, gdyby ktoś zaproponował mi lepszą pracę.

- Przypuszczam, że te dzieciaki mogą człowieka doprowadzić do obłędu - naturalnie w przenośni.

- Na szczęście jest jeszcze wódka. Upijam się prawie codzien­nie.

Kitto zajrzał do planu zajęć i poinformował mnie, że Tobby powinien teraz być na strzelnicy łuczniczej, niecały kilometr na południe stąd, blisko rzeki. Uregulowałem należność za pobyt sy­na, podziękowałem kierownikowi za to, że mimo wszystko podjął

się tak niewdzięcznego zadania i ruszyłem w dół rzeki. W chwili kiedy dotarłem .na strzelnicę, mojemu synowi zabrakło najwyżej centymetra, żeby trafić w dziesiątkę.

- Dobry strzał, Toby!

Przez chwilę stał jak sparaliżowany, przypuszczalnie zdumio­ny nie tylko moim widokiem, ale także powitaniem.

- Skąd się tu wziąłeś, tato?

Nie widziałem go od miesiąca. Odniosłem wrażenie, że jest wyższy, szczuplejszy, silniejszy, a przede wszystkim starszy w swojej mocno przybrudzonej żółtej koszulce i spłowiałych dżinsach, któ­re wiosną tego roku przerobił na szorty.

- Przyjechałem po ciebie.

Podszedłem bliżej, by mu się przyjrzeć, ale starałem się robić to jak najbardziej dyskretnie. Jego ciemne, zmierzwione włosy by­ły tak samo gęste i lśniące jak zawsze, oczy błyszczące a opaleni­zna zdrowa i głęboka.

- Aleja wyjeżdżam dopiero w niedzielę. Mama odbierze mnie z dworca.

- Plany się zmieniły. Mama musiała wyjechać z miasta, żeby napisać reportaż z Pustyni Hegla, gdzie podobno widziano UFO. - Dowolne kształtowanie prawdy i naginanie jej do moich potrzeb zaczynało sprawiać mi niewielką, ale wyraźną przyjemność. — Bierz­my się do pakowania. W którym domku mieszkasz?

Toby wskazał trzymaną w ręku strzałą skupisko namiotów usta­wionych w odległości jakichś dwudziestu metrów od tarcz strzelni­czych.

Podszedł do nas instruktor łucznictwa - ubrany jak traper, o ogorzałej, pooranej zmarszczkami twarzy, lekko utykający na prawą nogę. Toby przedstawił mnie jako najwspanialszego ojca na świecie. Powiedział, że ogromnie mnie kocha. Po raz kolejny zdu­miało mnie, jak bardzo spontaniczne myśli tłuką się po głowach dzieci, które nie przeszły jeszcze Wypalania.

Toby oddał łuk instruktorowi i ruszyliśmy we dwójkę w kie­runku namiotu.

- Ale się opaliłeś, Toby! Wyglądasz jak okaz zdrowia. Do li­cha, cieszę się, że cię znowu widzę.

-Jakoś tak zabawnie mówisz, tato.

- Założę się, że pewnie czujesz się też znakomicie?

- Ostatnio trochę bolała mnie głowa. Zacisnąłem na chwilę zęby.

-Jestem pewien, że to nic poważnego.

- Szkoda, że muszę już wyjechać - powiedział, kiedy weszli­śmy do namiotu. - Umówiłem się z Barrym Maxwellem, że jutro zapolujemy na węże.

- Nie masz czego żałować, Toby. Czekają cię dodatkowe wa­kacje. - Wnętrze namiotu wyglądało mniej więcej tak, jak się spodziewałem: sterty rzuconych byle jak ubrań, komiksowe wy­danie Encyklopedii Brytyjskiej rozwleczone na podłodze. - Za­mieszkamy w magicznym królestwie głęboko pod ziemią, tylko ty i ja.

- Co to za magiczne królestwo? - zapytał podejrzliwie.

- Och, na pewno ci się tam spodoba. Przez cały dzień będzie­my łowić ryby i objadać się lodami.

Twarz mojego syna rozpromienił szeroki, radosny, prawdzi­wie satireviański uśmiech.

- Może być nieźle. - Otworzył kuferek i zaczął ładować wszyst­ko jak leci: koszule, spodnie, komiksy, manierkę, sztućce, rysunki. - Mama też przyjedzie?

-Nie.

- Szkoda. Ominie ją cała frajda.

- Rzeczywiście.

Toby wydobył spod łóżka wystrugany nieporadnie z kawał­ka kory model okrętu wojennego i oznajmił z dumą, że to jego dzieło.

-Jak ci się podoba, tato?

-Jest po prostu wspaniały.

SZEŚĆ

Do Miasta Kłamstw prowadzi dwanaście bram. Co roku, w miarę jak rośnie jego zaangażowanie i nasila się wiara w dobro­czynną moc kłamstwa, każdy obywatel Satirev poznaje lokalizację kolejnej z nich. Skromni nowicjusze, tacy jak ja, wiedzą tylko o jed­nej: studzience kanału burzowego na skrzyżowaniu Trzeciej Alei z ulicą Hume'a w Dzielnicy Nietzschego.

Ileż tu niezbadanych zakamarków, myślałem, wędrując z To-bym przez wilgotny, mroczny labirynt rozciągający się pod Veri-tas. Drabiny, biegnące ukośnie w dół lub w górę kanały, strome schody... Posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli, posługując się latarkami jak maczetami; dwa snopy światła przecinały ciemność jak najwyższej klasy ostrza, ukazując naszym oczom zdumiewają­ce, odrażające cuda. Mój syn nie posiadał się z zachwytu.

- Ojejku! - wykrzykiwał co chwila na widok ślimaka wielkości dużego banana, cuchnącego bajora pełnego żab albo pajęczej sie­ci przypominającej rozmiarami trampolinę. -Ale fajnie!

Wreszcie dotarliśmy do celu wędrówki i zameldowaliśmy się w hotelu Rajski Ogród. Tym razem umieszczono nas w przestron­nym, słonecznym pokoju z balkonem o balustradzie z kutego że­laza, z którego można było obserwować okazy miejscowej fauny.

- Tatusiu, te konie mają po sześć nóg! - wykrzykiwał Toby, podskakując jak piłka. - Koty uciekają przed myszami! Świnie ma­ją skrzydła! To naprawdę jest magiczne królestwo!

Wkrótce okazało się, że całe Satirev oczekiwało naszego przy­bycia. Byliśmy bohaterami dnia. Strażnicy pilnujący wejść do ogro­du nie zatrzymywali nas, więc wychodziliśmy tak często, jak tylko mieliśmy na to ochotę. Franz i Szczęściarz przywitali Toby'ego tak,

jakby był ich od dawna nie widzianym bratem. Zupełnie obcy lu­dzie podchodzili do nas na ulicy, a upewniwszy się, że to na pew­no my, dawali memu synowi cukierki albo zabawki, mnie zaś obda­rzali serdecznym, współczującym uściskiem.

Nawet Felicia Krakower poczyniła odpowiednie przygotowa­nia. Pobrawszy próbkę krwi Toby'ego (powiedzieliśmy mu, że wła­dze królestwa muszą dbać o to, by turyści nie przynosili ze sobą żadnych zarazków), znikła na chwilę w gabinecie; wróciła taszcząc wielkiego, pluszowego zwierzaka - zabawnego pawiana o rucho­mych oczach i psim pysku.

- To dla ciebie, Tęczowy Chłopcze.

Na twarzy Toby'ego pojawił się wyraz niepewności i zakłopo­tania. Nie był jeszcze za duży, żeby bawić się pluszowymi zwierza­kami, ale osiągnął już wiek, w którym chłopcy wstydzą się to ro­bić.

- Chyba trzeba go jakoś nazwać, nie sądzisz? - zapytała dok­tor Krakower. - Moim zdaniem powinno to być jakieś poważne imię.

Mój syn nadal wyglądał całkiem zdrowo, ale jego opalenizna nabrała lekko błękitnawego odcienia, włosy zaś wyraźnie się prze­rzedziły.

Toby natychmiast się odprężył.

- Poważne? Tak, no pewnie. - Chyba właśnie w tej chwili zro­zumiał naczelną zasadę obowiązującą w Satirev: tutaj żadnemu chłopcu nie groziło, że przedwcześnie stanie się mężczyzną. - On nazywa się Barnaba. Pawian Barnaba. - Nagle zmarszczył brwi, wy­pchnął językiem policzek i zastanowił się nad czymś głęboko. -Nie wiem, czy on przypadkiem nie ma jakichś zarazków - powie­dział wreszcie.

- Słuszna uwaga. - Doktor Krakower zdezynfekowała pluszo­wą skórę Barnaby i wbiła mu igłę w ramię. - Na wszelki wypadek pobierzemy krew do badania.

Wieczorem, jak tylko mój syn zasnął, popędziłem do budki telefonicznej i zadzwoniłem do Ośrodka Terapii Kreacyjnej. Kra-kower powiedziała mi dokładnie to, co spodziewałem się usły­szeć: test na obecność wirusów choroby Xaviera dał wynik pozy­tywny.

- Mimo to nadal jest nadzieja - zapewniła mnie.

- Wiem, co pani przez to rozumie. - Mimo że była gorąca let­nia noc, drżałem z zimna. Pozytywny. Pozytywny... -Jeśli Toby bę­dzie miał odpowiednie nastawienie psychiczne, jego system odpor­nościowy ulegnie wzmocnieniu i nastąpi remisja.

- Dokładnie tak.

- Ile czasu może trwać taka remisja?

- Tego nigdy nie wiadomo, Jack. Zdarza się, że wiele lat. Potem zadzwoniłem do Veritas.

- Cześć, Heleno.

- To ty, Jack? Dzwonisz dopiero teraz, po dziesięciu dniach?!

- Byłem bardzo zajęty.

- Kustosz przysłał kartkę z życzeniami powrotu do zdrowia. Jesteś chory?

- Czuję się coraz lepiej.

- Nie mogę długo rozmawiać, bo spóźnię się na dworzec.

- Nie musisz jechać. Odebrałem Toby'ego w niedzielę.

- Co takiego?

- Musi teraz być ze mną. Najważniejsze jest odpowiednie na­stawienie psychiczne.

- Czy to znaczy... że jesteś już jednym z nich?

- Psy potrafią mówić, Heleno.

Wyobraziłem sobie, jak blednie i zaciska powieki.

- Przestań! - krzyknęła. - Chcę odzyskać syna! Oddaj mi go natychmiast, ty tropologiczny kretynie!

- Kocham go.

-Jack!

- I mogę go uratować.

-Jack!

Kiedy upalny, wilgotny lipiec przepoczwarzył się w jeszcze bardziej upalny i wilgotny sierpień, zacząłem spędzać z synem długie godziny na świeżym powietrzu, a raczej w miejscach, któ­re w Satirev pełniły funkcję terenów rekreacyjnych. Buszowali­śmy po zarośniętych trzciną brzegach stawów, zbierając owady i płazy do miniaturowego ogrodu zoologicznego, w sadach strze­laliśmy z łuku do pięciodolarowych banknotów, zaopatrzeni w grube rękawice lepiliśmy z gorącego śniegu bałwany, psy, kro­wy i pawiany.

Korzystaliśmy też z uroków rzeki, kąpiąc się w niej, pływając gondolami i wędkując.

- Podoba ci się tutaj? - zapytałem Toby'ego, wiążąc haczyk do przyponu.

- Trochę tu dziwnie.

Zakręcił kołowrotkiem i wyciągnął z wody rzecznego pancer­nika.

- Ale chyba dobrze się bawisz? Wyglądasz na zadowolonego.

-Jasne - odparł obojętnym tonem.

- Co ci się najbardziej podoba? Może lepienie bałwanów?

-Aha.

- A wędkowanie?

- Też jest w porządku.

Zręcznym ruchem wyjął haczyk z pyska pancernika.

- Lubisz brać udział w turniejach łuczniczych? - Przygląda­łem się zwierzęciu, zdumiony barwami jego łuskowatego pance­rza. -I pływać?

- Aha. Szkoda tylko, że nie ma tu mamy. Założyłem na haczyk przynętę w postaci ślimaka.

-Ja też tego żałuję. Co jeszcze ci się podoba?

- Sam nie wiem. - Zamyślił się głęboko, po czym wyrzucił pan­cernika za burtę. - Chyba to, że obcy ludzie dają mi cukierki.

- A wędkowanie?

-Już o to pytałeś. Tatusiu, dlaczego wypadają mi włosy?

- Słucham?

- Włosy. A moja skóra ma jakiś dziwny kolor.

Ręce drżały mi tak bardzo, że ukłułem się haczykiem w palec.

-Jest coś, o czym powinniśmy porozmawiać, synu. Pamię­tasz, jak pani doktor pobierała ci krew? Otóż okazało się, że jest w niej trochę zarazków. Nic groźnego. Nazywają to chorobą Xa-viera.

- Czyją?

- Xaviera.

- Więc czemu ja ją mam, a nie pan Xavier?

- Mają mnóstwo ludzi.

Toby nadział ślimaka na haczyk.

- Czy dlatego moje włosy...

- Możliwe. Przypuszczalnie pani doktor przepisze ci jakieś le­karstwo, choć tak naprawdę wcale nie jesteś chory. - Mój Boże, jakiż byłem szczęśliwy, że mogę to powiedzieć! Czułem się tak, jak­bym dysponował niesamowitą mocą. - Najważniejsze, żeby trzy­mać uszy do góry. Powtarzaj sobie: „Te paskudne zarazki nie zro­bią mi nic złego. Mój system odpornościowy jest na to za silny".

-Jaki system?

- Odpornościowy. Powiedz tak, Toby. Powiedz to na głos. Śmiało.

- Te paskudne zarazki nie zrobią mi nic złego... - Zawahał się. - Czy to prawda, tatusiu?

-Jasne. Chyba się nie boisz, prawda? Toby podrapał się po błękitnym czole.

- Chyba nie.

- Dobry chłopiec.

Skoro mój syn nie był za duży, żeby bawić się pluszowymi zwie­rzakami, to nie był też za duży na to, by słuchać bajek do podusz­ki. Czytaliśmy je razem co wieczór, otuleni miękkimi kołdrami. Do wyboru mieliśmy mnóstwo książek, cały ich stos, który jakimś zrządzeniem losu nie trafił do Muzeum Wittgensteina. Były wśród nich „Przygody Tomka Sawyera", „Wyspa skarbów" oraz „Pirat Cor-beau", ale najczęściej sięgałem po oprawiony w skórę tom ze sta­rymi baśniami. Czytając braci Grimm, doznawałem nie tylko dresz­czyku emocji, jaki zazwyczaj towarzyszy korzystaniu z owocu zaka­zanego, lecz także czegoś w rodzaju fascynacji pokrętną „niemoralną moralnością" postaci i psychologiczno-seksualnymi aluzjami zawartymi w treści bajek. Toby'emu najbardziej przypadła do gustu historia o karle, który zapragnął mieć dziecko, ja nato­miast bardzo polubiłem „Śpiącą Królewnę" - chyba dlatego, że po trosze identyfikowałem się z ojcem dziewczynki, doskonale ro­zumiejąc, co skłoniło go do podjęcia szalonego wysiłku, by znisz­czyć wszystkie kołowrotki w królestwie. W moich oczach był au­tentycznym herosem.

- Dlaczego ten karzeł tak bardzo chciał mieć dziecko? - zapy­tał Toby.

- Bo dziecko to najwspanialsza rzecz na świecie - odparłem zgodnie z prawdą. - Karzeł dokonał słusznego wyboru.

Jeśli tylko Martiną akurat przebywała w Satirev, uczestniczy­ła w naszych pływacko-wioślarsko-wędkarsko-zbierackich wypra­wach. Nie bardzo wiedziałem, co naprawdę myśli o niej mój syn. Wyglądało na to, że bardzo się lubią - do tego stopnia, iż wspól­nie wymyślali niezbyt eleganckie żarciki z Barnabą i kupami w ro­lach głównych - ale od czasu do czasu przyłapywałem Toby'ego na tym, jak posyła w jej stronę nieufne, podejrzliwe spojrzenia. Gdyby był po Wypalaniu, zapytałby mnie wprost: Tatusiu, czy Mar­tiną to twoja kochanka? Tatusiu, czy wy odbywacie ze sobą sto­sunki płciowe?

Odpowiedz na oba te pytania brzmiałaby „nie". Odkąd Toby zjawił się w Satirev, straciłem wszelką ochotę na przygody erotycz­ne. Martiną nie prostestowała; podobnie jak ja chyba trochę ża­łowała, że doszło do przygody na stole bilardowym. Nawet obłud­nicy nie pochwalają cudzołóstwa. W ten sposób oboje dołączyli­śmy do licznej grupy kobiet i mężczyzn, kto rży jeden jedyny raz przekroczyli barierę kopulacji, po czym, dręczeni wyrzutami su­mienia i poczuciem winy, wycofali się, by już nigdy nawet się do niej nie zbliżyć.

Kolacje zazwyczaj jadaliśmy we trójkę w Rosyjskiej Herbaciar­ni. Personel oszalał na punkcie Toby'ego; chłopiec dostawał tyle hamburgerów, hot dogów, frytek i koktajli mlecznych, ile zapra­gnął. Nikt nie mógł powiedzieć, że ludzie zatrudnieni w lokalu nie robią wszystkiego, by umilić Toby'emu życie i wprowadzić go w jak najlepszy nastrój. Kierownik - chudy, żylasty, wylewny mężczy­zna w wieku pięćdziesięciu kilku lat, nazwiskiem Norbert Vore, z całą pewnością unikający jak ognia serwowanych przez siebie, tuczących potraw — dowiedział się pewnego dnia, że zdaniem mo­jego syna jedyną, lecz poważną wadą prowadzonej przez niego re­stauracji jest brak deserów. Tak bardzo wziął sobie tę sprawę do serca, że błyskawicznie uzupełnił brakującą wiedzę i od tej pory za sprawą tortów, ciastek, galaretek, budyni oraz pucharów lodo­wych szeroki uśmiech prawie nie znikał z twarzy Toby'ego. Mrożo­ny krem czekoladowy był tak pyszny, że nie tylko podnosił na du­chu, ale niemal działał jak autentyczne lekarstwo.

Właśnie w Rosyjskiej Herbaciarni zwróciłem uwagę na dziwną modę, jaka zapanowała wśród mieszkańców Satirev. Mniej więcej co czwarty z nich miał na sobie koszulkę lub bluzę z wielkim walentynkowy sercem opatrzonym tajemniczym podpisem: S.E.R.C.E.

- Co to znaczy? - zapytał Toby któregoś wieczoru, kiedy ugrzęźliśmy na dobre w połowie gigantycznego lodowego deseru,

nie wiadomo czemu nazwanego przez Norberta „Miesiącem z sa­mych niedziel".

- Tak nazywa się klub, którego członkowie spotykają się i dys­kutują o filozofii - wyjaśniła Martiną. - Wiesz co to filozofia, Toby?

-Nie.

- S oznacza Szczęście, E to Energia.

- A co z R, C i drugim E?

- Radość, Ciekawość, Empatia.

S.E.R.C.E. Później, kiedy Toby poszedł spać, Martiną powie­działa mi, że była to organizacja założona przez ludzi, którzy chcie­li pomóc mojemu synowi, kierując ku niemu życzliwe myśli, by w ten sposób powstrzymać postępy choroby. S.E.R.C.E., czyli Sto­warzyszenie na rzecz Empatycznego Redukowania Cierpienia Emocjonalnego. Spotykali się co wtorek i podobno zamierzali wkrótce rozpocząć wydawanie pisemka.

Nigdy w życiu nie byłem tak wzruszony. Moja dusza śpiewała, przepełnione wdzięcznością serce podeszło do gardła i utkwiło tam na dobre.

- Martiną, to... to... to niesamowite! Dlaczego nic mi wcze­śniej nie powiedziałaś?

- Bo dostaję gęsiej skórki, kiedy o tym myślę.

- Dlaczego?

-Jack, twój syn jest chory. Poważnie chory. Potrzebuje cze­goś więcej niż SERCA. Toby potrzebuje cudu.

- SERCE jest cudem, Martino, nie rozumiesz? To właśnie jest cud!

Kiedy spędzasz ze swoim dzieckem mnóstwo czasu, doznajesz wielkiego zadowolenia, a jednocześnie okrutnie się nudzisz. Będę szczery: kiedy Martiną zaproponowała, że zastąpi mnie na kilka godzin przy Tobym - zamierzała pomóc mu w pozyskiwanu oka­zów do miniaturowego ogrodu zoologicznego - odparłem, by

wzięła go sobie nawet na cały dzień. Przypuszczalnie nawet ojciec Śpiącej Królewny miewał jej czasami dosyć.

Toby wrócił do hotelu niemal godzinę później niż zwykle, ob­juczony trofeami: w butelkach, klatkach i woreczkach roiło się od gumiastych traszek, galaretowatych salamander, rogatych stonóg oraz podirytowanych nadrzewnych żab, wydających odgłosy przy­pominające dźwięk dzwonków rowerowych. Jednak mój syn nie miał szczęśliwej miny.

- Tatusiu, jakoś źle się czuję - powiedział, ustawiwszy pojem­niki z okazami na stoliku.

- Naprawdę? — Zaczyna się, pomyślałem. A więc jednak. - Co ci dolega?

- Boli mnie głowa. I brzuch. Czy to przez te zarazki?

- Możliwe, ale pamiętaj, że one nie mogą wyrządzić ci żadnej krzywdy.

- Bo mam system odpornościowy?

- Właśnie. Mądry chłopiec.

W nocy budził się wielokrotnie, skąpany w pocie, drżący na całym ciele, z klekoczącymi zębami. Miał wysoką gorączkę, 39,5 stopnia. Cztery razy zmieniałem mu pościel; czuć ją było solanką.

-Jutro pojedziemy do szpitala.

- Do szpitala? Przecież mówiłeś, że nie jestem chory.

- Bo nie jesteś. - Ta moc, ta niesamowita moc! — Po prostu doktor Krakower chce ci dać lekarstwo.

- Chyba nie będę już dzisiaj spał, tatusiu. Możesz poczytać mi o karle albo o piratach, albo o czymś?

- Oczywiście. Jasne. Tylko niczym się nie przejmuj a na pew­no wszystko będzie w porządku.

Nazajutrz zawiozłem Toby'ego do Ośrodka Terapii Kreacyj­nej, gdzie został ulokowany w oddziale dziecięcym, w obszernej separatce, która jednak szybko wypełniła się niezdrową, złowróżb­ną aurą emanującą z łóżka mego syna. Skóra Toby'ego przybiera-

ła coraz wyraźniejszy, błękitny odcień, temperatura szybko rosła. 39,5... 39,9... 40,2... 40,4. Wieczorem węzły chłonne pod pacha­mi przypominały rozmiarami i twardością skamieniałe winogro­na.

- Możemy zwalczyć gorączkę za pomocą paracetamolu i okła­dów z zimnej wody - powiedziała doktor Krakower, kiedy usia­dłem na krześle w jej gabinecie. - Wydaje też mi się, że powinni­śmy ustawić go na pentamidynie. Działała już prawdziwe cuda, kie­dy trzeba było walczyć z Pneumocystis carinii.

- Prawdziwe cuda?

- O, tak. Zaczniemy karmić go dożylnie, spróbujemy czystego tlenu, żeby zachował jasność umysłu...

- Pani doktor, jeśli mimo wszystko nie nastąpi remisja...

- Nie wolno tak myśleć.

-Jeśli jednak remisja nie nastąpi, to... to jak długo będzie żył?

- Nie wiem.

- Dwa tygodnie?

- Och, z pewnością, Jack. Minimum dwa tygodnie.

Praca zawodowa1- pisanie przemówień dla ubiegającej się o reelekcję deputowanej Doreen Hunter - zajmowała Martinie ranki i przedpołudnia, ale codziennie po południu dziewczyna zjawiała się przy łóżku Toby'ego, starając się wzmocnić jego mora­le. Opowiadała mu, że jest pierwszym chłopcem przygotowującym się do długiej wyprawy w przestrzeń kosmiczną - stąd maska tleno­wa na jego twarzy i przezroczysta rurka zakończona igłą wbitą w le­we ramię. W ten sposób przyzwyczajał się do oddychania powie­trzem o takim składzie, jakie będzie wypełniało wnętrze statku ko­smicznego oraz do odżywiania substancjami, które pozwolą mu przeżyć trwającą ponad rok hibernację.

- Kiedy się obudzisz, będziesz już na zupełnie innej planecie zwanej Lulalajką.

- Lulalajką? - Z powodu maski tlenowej wydawało się, że jego

glos dobiega z wielkiej odległości, jakby Toby już był poza Ziemią. - Czy tam jest tak fajnie jak w Satirev?

- Lepiej.

- Tak jak było w obozie?

-Jeszcze lepiej.

Poruszył ręką; plastikowa rurka zgięła się pod ostrym kątem, glukoza przestała płynąć z przezroczystego pojemnika. Według Martiny nie była to glukoza, lecz frytki w płynie.

- Podoba mi się ta zabawa - stwierdził. Pogładziłem go po mocno przerzedzonych włosach.

- A jak tam z twoją wyobraźnią? Działa?

- Chyba tak.

- Widzisz dzielnego pana Lekarstwo, jak rozprawia się z tymi paskudnymi wirusami choroby Xaviera?

-Jasne.

- Uciekajcie, bo jak nie, to zaraz dam wam w kość! Zgadza się, Toby?

- Zgadza się.

Przez tydzień znajdował się w dość pogodnym nastroju, ale potem ogarnął go dziwny veritazjański sceptycyzm, działając na je­go nastrój tak samo jak Pneumocystis carinii działały na jego płuca.

- Źle się czuję - poinformował pewnego wieczoru doktor Kra­kower, która właśnie szykowała do podłączenia drugą kroplówkę, tym razem do prawego ramienia. - To lekarstwo chyba jest do ni­czego. Ciągle mi zimno.

- Cóż, Tęczowy Chłopcze, choroba Xaviera to nie przelewki. Musimy się z tym pogodzić, ale jestem pewna, że nawet nie zauwa­żysz, kiedy wyzdrowiejesz.

- Wciąż boli mnie głowa, a moje... Musiałem szybko interweniować.

-Jeśli jakieś lekarstwo nie działa, można spróbować innego, prawda, pani doktor?

- Oczywiście.

Martiną ujęła rękę chłopca i ścisnęła ją mocno, a doktor Kra­kower wbiła igłę w żyłę.

- Czy dzieci umierają?

- Dlaczego o to pytasz, Tęczowy Chłopcze?

- Umierają?

- Bardzo, bardzo rzadko. Lekarka zdjęła zacisk z przewodu.

- To znaczy nigdy - pospieszyłem z zapewnieniem. - Nie myśl o tym, bo to źle wpływa na twój system odpornościowy.

- On naprawdę jest zziębnięty - powiedziała Martiną, wciąż trzymając Toby'ego za rękę. - Może zwiększyć ogrzewanie?

-Już jest ustawione na maksimum - odparła Krakower. - Tak samo jak jego koc elektryczny.

Narkotyk dotarł do systemu nerwowego mojego syna.

- Zimno mi...

- Zaraz będzie ci ciepło - skłamałem. -Jak tam pan Lekar­stwo? Daje sobie radę z wirusami?

- Daje... - szepnął Toby, zapadając w narkotyczny sen. - Da­je...

Nadeszła więc pora, by ojciec Śpiącej Królewny wziął się poważnie do roboty, odszukał wszystkie kołowrotki w królestwie i porozbijał je na kawałki. Jak tylko Krakower wyszła z pokoju, po­prosiłem Martinę, żeby skontaktowała mnie z prezesem Stowarzy­szenia na rzecz Empatycznego Redukowania Cierpienia Emocjo­nalnego, ale ona tylko wzruszyła ramionami.

- Odnoszę wrażenie, Jack, że niepotrzebnie się miotasz.

- Słucham?

- Miotasz się, Jack. Na próżno.

- Skąd ten pesymizm? Czyżbyś nie wiedziała, że w naszych cza­sach psychoneuroimmunologia jest jedną z kluczowych dziedzin nauki?

- Na litość boską, spójrz na niego! Nie widzisz, że twój syn ży­je na kredyt?

Posiałem jej mordercze spojrzenie.

- Nie, nie widzę. A nawet jeśli tak jest naprawdę, to tym bar­dziej powinienem się starać, żeby było mu jak najlepiej.

- Anthony Raines, hotel Rajski Ogród, pokój 42.

Nie zwlekając pomaszerowałem do budki na fioletowym pa­górku i zadzwoniłem do hotelu. Prezes SERCA odebrał niemal natychmiast.

- Jack Sperry?! - wykrzyknął, kiedy się przedstawiłem. - Ten Jack Sperry? Naprawdę? Dobry Boże, co za zbieg okoliczności! Zamierzaliśmy skontaktować się z panem, żeby przeprowadzić wy­wiad dla „Dziennika Toby'ego".

- Dla kogo?

-Jutro wydajemy pierwszy numer. Będziemy informować o tym, co robicie, o ulubionych zabawach Toby'ego, o przebiegu leczenia, krótko mówiąc: o wszystkim, co może zainteresować na­szych członków.

„Dziennik Toby'ego"... Pomysł wydał mi się jednocześnie wspaniały i odrażający.

- Panie Raines, mój syn właśnie został przyjęty do szpitala, więc miałem nadzieję...

- Wiem, wiem. O tym napiszemy w artykule redakcyjnym. To rzeczywiście smutne, ale nie należy tracić nadziei. Posłuchaj, Jack... Mogę tak do ciebie mówić? My, członkowie SERCA, wiemy, że je­steś na właściwym tropie. Jak tylko Toby dostroi się do rytmu ko­smicznego serca, jego pole energetyczne ulegnie wzmocnieniu, a po chorobie nie zostanie nawet wspomnienie.

Im dłużej słuchałem kojącego głosu Anthony'ego Rainesa, tym lepiej go sobie wyobrażałem: wysoki, przystojny, jasnowłosy, o błękit­nych oczach i opadających wąsach.

- Panie Raines, chciałbym, żebyście zmobilizowali wszystkie siły.

- Mów mi Anthony. O co chodzi?

- Przez najbliższe dwa tygodnie Toby ma być najszczęśliwszym dzieckiem na Ziemi. - Żaden kołowrotek nie umknie mojej uwa­dze, żaden nie ocaleje, kiedy dostanie się w moje ręce. - Proszę nie zawracać sobie głowy kosztami. Moja karta MasterDebt jest do wa­szej dyspozycji.

Byłem pewien, że na twarzy Anthony'ego Rainesa pojawił się uśmiech.

- Panie Sperry, SERCE jest gotowe okazać panu wszelką moż­liwą pomoc.

Następnego wieczoru w Ośrodku Terapii Kreacyjnej pojawił się Święty Mikołaj. Jego czerwony strój lśnił jak rozżarzone węgle, a siwa broda spływała na pierś niczym zamarznięty wodospad.

- Kim jesteś? - zapytał Toby, próbując usiąść w łóżku, a jedno­cześnie nie porozrywać pajęczej sieci plastikowych rurek. Niemal codziennie pojawiała się nowa kroplówka: glukoza, meperydyna, sól fizjologiczna, płyn Ringera... Wyglądało to jak dodatkowy, ze-wnętrzy układ krążenia. - Czyja cię znam?

Śmiałym ruchem ściągnął maskę tlenową, jakby sama obec­ność pękatego świętego wybawiła go od problemów z oddycha­niem.

- Cześć, kolego! - powiedział Mikołaj i zarechotał rubasznie. Był to oczywiście Sebastian - Sebastian Arboria - który prowadził zebranie w parowozowni, a którego teraz wynajął Anthony Raines, płacąc mu osiemdziesiąt dolarów za godzinę. -Jestem Święty Mi­kołaj. Wiesz co, Toby? Zbliża się Gwiazdka. Boże Narodzenie. Wiesz, co to takiego?

- Chyba uczyłem się o tym w szkole. Zdaje się, że to jakaś głu­pota.

- Głupota? - powtórzył Sebastian z udawanym przerażeniem. - Gwiazdka to najwspanialsza rzecz na świecie! Gdybym był ma-

wyglądam na dużego, ale mam już siedem lat. I żeby był brązo­wy.

- Brązowy mechaniczny kucyk dla dużego chłopca, zgadza się? Myślę, że znajdziemy coś takiego, a dodatkowo może parę nie­spodzianek.

Spod maski dobiegł radosny śmiech Toby'ego.

-Jak długo będę musiał czekać?

- Święta nadejdą lada dzień - zapewniłem go. - Prawda, Świę­ty Mikołaju?

- Zgadza się.

- Czy do tego czasu poczuję się lepiej?

- Całkiem możliwe - odparła Krakower, regulując tempo skapywania meperydyny. Toby dostawał ten środek niemal bez przerwy, jakby miał dwa serca; jedno od pompowania krwi, dru­gie od narkotyku. - Powiedziałabym nawet, że wysoce prawdo­podobne.

Ukradkiem wydobyłem portfel, wyjąłem kartę kredytową i po­dałem ją Sebastianowi.

- To dla Rainesa- szepnąłem. - Złożyłem już upoważnienie. Sebastian wyciągnął rękę, jak kierujący ruchem oficer Od­działów Pacyfikacyjnych.

- Nie trzeba. SERCE pokrywa wszelkie wydatki, łącznie z mo­im wynagrodzenem. - Wyprostował się, poprawił ukrytą pod czer­wonym kaftanem poduszkę i ruszył do drzwi.

- Do zobaczenia, Toby. I Wesołych Świąt!

- Wesołych Świąt - odparł mój syn, zakasłał, ściągnął maskę, po czym zwrócił głowę w moją stronę. - Słyszałeś, tatusiu? Święty Mikołaj powiedział, że odwiedzi mnie i przywiezie prezenty! Ale fajnie! - Skóra koloru dojrzewającej śliwki lśniła w blasku żaró­wek. - Dostanę mechanicznego kucyka i jakieś niespodzianki. Nie mogę się doczekać, tatusiu. Naprawdę nie mogę się doczekać.

łym chłopcem, nie mógłbym się jej doczekać. Byłbym taki szczęśliwy, że wszystkie wirusy pozdychałyby ze złości.

- Czy w Boże Narodzenie jest ciepło? - zapytał mój syn. Stra­cił już wszystkie włosy. Był łysy jak kolano.

- Wieczorem, ostatniego dnia przed Świętami, objeżdżam ca­ły świat na moich saniach, odwiedzam wszystkie grzeczne dzieci i rozdaję im prezenty.

- Czy mnie też odwiedzisz?

- Oczywiście. Co chcesz dostać na Gwiazdkę?

- Możesz sobie zażyczyć cokolwiek zechcesz - dodałem. -Prawda, Święty Mikołaju?

- Zgadza, się - potwierdził Sebastian.

- Chcę zobaczyć mamę - powiedział Toby. Felicia Krakower rozłożyła ręce.

- Niestety, to raczej nie mieści się w zakresie możliwości Świę­tego Mikołaja.

- Chcę, żeby mi było znowu ciepło.

- A nie chcesz żadnej zabawki? - zapytał Sebastian. - Mogę przywieźć ci zabawkę.

- Wybierz coś specjalnego - podpowiedziałem. - Na przykład tego mechanicznego kucyka, o którym tyle kiedyś mówiłeś.

- On miał być na moje urodziny - poprawił mnie Toby.

- Dlaczego nie mógłbyś dostać go na Gwiazdkę? Toby przycisnął maskę do twarzy.

- No... Właściwie mogę chcieć tego mechanicznego kucyka - zgodził się. Jego głos, wydobywający się spod przezroczystej ma­ski, był zduszony i zniekształcony.

— A więc mechaniczny kucyk, tak? No, no... - mruknął Seba­stian. - Zobaczymy, co da się zrobić. Czy to ma być jakiś szczegól­ny mechaniczny kucyk?

- Taki dla dużych dzieci. - Respirator wydawał odgłos przy­pominający kłapanie przebitej opony. - Może teraz, w łóżku, nie

- Musimy porozmawiać - powiedziała Martiną.

- O czym?

- Chyba wiesz.

Zaprowadziła mnie do mieszczącej się na parterze salki re­cepcyjnej, przypominającej zamkniętą w czterech ścianach i przy­krytą sufitem dżunglę; egzotyczne pomarańczowe kwiaty współ­zawodniczyły w wyścigu do słońca z gigantycznymi zielonymi liść­mi wielkości słoniowych uszu. Wszystko było sztuczne. Kwiaty ze szkła, liście z porcelany.

- Jack, postępujesz nieodpowiedzialnie.

- Ty tak uważasz, Martino. - Włączyłem telewizor dostrojony do jednego z kanałów Veritas. Nadawano właśnie rewię zatytułowa­ną „Cycki i dupy". - To twoje prywatne zdanie.

- Nieodpowiedzialnie, a w dodatku wstrętnie.

- Chodzi ci o Gwiazdkę?

- Chodzi mi o to, że okłamujesz Toby'ego. On powinien po­znać prawdę.

-Jaką prawdę?

- Ze wkrótce umrze.

- Nie umrze. - Zdawałem sobie sprawę, że Martiną chce jak najlepiej, ale i tak czułem się zdradzony. — Po czyjej ty właściwie jesteś stronie?

- Toby'ego. Wzruszyłem ramionami.

- To ciekawe. Nawet gdyby rzeczywiście był śmiertelnie cho­ry, z pewnością nikt nie powinien mu o tym mówić.

— On umiera, Jack. Potrzebuje kogoś, kto byłby wobec niego szczery.

Na ekranie kobieta z końskimi zębami zdjęła biustonosz, sta­nęła przodem do kamery i powiedziała:

- Na to czekaliście, chłopcy! Właśnie dlatego oglądaliście nasz program!

Wyłączyłem telewizor. Obraz błyskawicznie zmalał do rozmia­rów świecącej kropki, by po chwili zniknąć.

- Z tym swoim negatywnym nastawieniem przypominasz mo­ją żonę.

- Nie bądź tchórzem, Jack.

- Tchórzem? Ja miałbym być tchórzem? Żaden tchórz nie od­ważyłby się wziąć na barki ciężaru, z którym postanowiłem się upo­rać. — Uderzyłem kantem dłoni w najbliższy liść; oderwał się od łodygi, spadł na podłogę i rozpadł na tysiąc kawałków. - Poza tym, Toby nawet nie wie, co to śmierć. Nie zrozumiałby, o czym mó­wię.

- Zrozumiałby.

- Wyjaśnijmy sobie coś, Martino: urządzę Toby'emu najwspa­nialszą Gwiazdkę, jaką mógłby sobie wymarzyć siedmioletni chło­piec. Rozumiesz? Najwspanialszą, i już.

- W porządku, Jack. A potem...

A potem...

Prawda runęła na mnie niczym lodowaty, bezwładny ciężar -na przykład worek gwoździ albo coś w tym rodzaju. Kolana ugię­ły się pode mną. Osunąłem się na podłogę i zacząłem walić pięścią w szczątki szklanego liścia.

- To niemożliwe! —jęczałem, trzęsąc się jak dziecko podda­wane Wypalaniu. - To nieprawda, nieprawda!

- A jednak.

- Tak bardzo go kocham!

-Wiem, Jack.

- Pomóż mi! — załkałem, wznosząc ku niej zakrwawione ręce.

- Przede wszystkim trzeba pomóc Toby'emu - odparła Mar­tiną.

Schyliła się i objęła mnie z autentycznym, głębokim, komplet­nie bezużytecznym współczuciem.

SIEDEM

Ostatniego dnia sierpnia, u szczytu fali trudnych do wytrzy­mania upałów, pod dach Centrum Terapii Kreacyjnej zawitały Święta Bożego Narodzenia. W holu dźwięczały dzwoneczki, z głośników przenośnego odtwarzacza płyt kompaktowych są­czyła się „Cicha noc", powietrze wypełnił sztuczny zapach igieł. Nigdy nie zapomnę uśmiechu, jaki wykwitł na wysuszonej, nie­bieskiej twarzy Toby'ego, kiedy do pokoju wkroczył jego przy­jaciel Święty Mikołaj, uginający się pod ciężarem gigantyczne­go wora.

- Cześć, Święty Mikołaju!

- Patrz, Toby: to wszystko dla ciebie.

Sebastian Arboria rozwiązał worek i na podłogę szpitalnego pokoju runęła pstrokata lawina: pluszowa żyrafa, gadający klaun, werbel, łyżwy, komplet do chińczyka, baseballowa rękawica Ste-ve'a Carltona. Wszystko to Anthony Raines sprowadził na moje polecenie z Veritas.

- O rety! Jejku! - Toby odważnie ściągnął maskę tlenową. -Dla mnie? Naprawdę?

- Naprawdę - potwierdził Sebastian.

Toby posadził obok siebie pluszowego pawiana.

- Spójrz, Barnabo, ile tego mamy!

Zaraz potem zjawiła się procesja członków SERCA poprzebie­ranych za elfy, gnomy, wróżki i krasnale. Jeden z nich pchał przed sobą nosze na kółkach, na których ustawiono model wesołego miasteczka, jeszcze bardziej skomplikowany i zmechanizowany od tego, jaki dostała moja siostrzenica. Były w nim Pałac Śmiechu i wieża do skoków spadochronowych, a także tory, po których jeź­dziły wagoniki ciągnięte przez dymiącą lokomotywę. Trzej inni wnieśli wielką choinkę obwieszoną bombkami, błyszczącymi łańcu­chami i elektrycznymi lampkami.

- Cześć, jestem Toby - pozdrawiał gości, którzy podchodzili kolejno do łóżka i głaskali go po łysej głowie. - Mam chorobę Xa-viera, ale nie umrę. Pani doktor powiedziała, że dzieci nie umie­rają.

- Pewnie, że nie umrzesz — stwierdził stanowczo jeden z el­fów.

Podszedł do mnie nadzwyczaj wysoki chochlik w kapeluszu z piórami i skórzanych portkach na szelkach.

- Anthony Raines - przedstawił się. Moje wyobrażenia doty­czące jego wyglądu okazały się słuszne, z jednym tylko wyjątkiem: nie miał wąsów. - Cieszę się, że mogę poznać kogoś o tak intensyw­nym życiu emocjonalnym.

Któryś z gnomów wsadził wtyczkę do kontaktu i na choince za­świeciły się elektryczne, różnobarwne lampki. Toby klasnął z ucie­chy w dłonie - był to dla niego tak duży wysiłek, że musiał natych­miast położyć się, by odpocząć - goście natomiast zaczęli śpiewać kolędę:

Naszemu Toby 'emu wszyscy dziś życzymy, Żeby szybko zdrowial, nie miał smutnej miny, Bo kiedy pachnie drzewko, wszyscy cieszą się I nikt, ale to nikt nie może czuć się źle.

- Święty Mikołaju...

- Tak, Toby?

- Czy... Czy może pamiętałeś o mechanicznym kucyku?

- O mechanicznym kucyku? - zapytał Sebastian, marszcząc z namysłem brwi. - O jakim mechanicznym kucyku? - Nagle ude­rzył się w czoło otwartą dłonią. - Ach, o tym mechanicznym ku­cyku!

Na ten znak do pokoju wgalopował przepiękny, kasztanowy mechaniczny kucyk ze smukłą wróżką na grzbiecie. W ogon miał

wplecione kolorowe szkiełka, siodło ze skóry, grzywę z autentycz­nego końskiego włosia.

-Jak się nazywa?

Na szczęście Sebastian był przygotowany na to pytanie.

- Na ranczu, gdzie trzymamy mechaniczne kucyki, nazywali­śmy go Pierniczkiem.

- Śmieszne imię. - Kucyk przytruchtał do łóżka i polizał To-by'ego po policzku. - Spójrz, tatusiu, dostałem brązowego kucyka, który nazywa się Pierniczek! - Zakasłał, po czym dodał: - Szkoda, że nie jest czarny. Chciałem czarnego.

Poczułem ostre ukłucie w sercu.

- Czarnego?

-Tak.

- Ale przecież... Przecież mówiłeś, że chcesz brązowego! -wy­chrypiałem. Te ostatnie tygodnie, dni, godziny, miały być dosko­nałe, nic nie mogło ich zakłócić. -Jestem tego pewien.

- Rozmyśliłem się.

- Brązowy to wspaniały kolor, Toby. Naprawdę wspaniały. Mój syn pogładził kucyka po grzywie palcami grubości ołów­ków.

- Chyba teraz na niego nie wsiądę.

-Jak chcesz, kolego.

- Pojeżdżę na nim później. Teraz jestem zmęczony.

- Rano na pewno poczujesz się lepiej. Przyłożył maskę do twarzy.

- Mogę zobaczyć, jak działa wesołe miasteczko?

Doktor Krakower ustawiła materac w takiej pozycji, że Toby na pół siedział a na pół leżał w łóżku, spoglądając z góry, niczym Bóg, na makietę. Sebastian nacisnął guzik i zabawka ożyła.

- Szybciej! — zażądał Toby. —Jeszcze szybciej!

Sebastian wręczył mu pulpit z przyrządami kontrolnymi.

- Masz, sam steruj.

- Szybciej... — Toby przesuwał potencjometry, zwiększając na­tężenie. - Szybciej, szybciej... - powtarzał z niewinnym, dziecię­cym sadyzmem. - Proszę wsiadać! Zapraszamy na karuzelę, pole­camy najwspanialszą kolejkę górską na świecie! -Wiedziałem, co sobie teraz wyobraża: pasażerów diabelskiego koła skulonych w gondolach i wstrząsanych gwałtownymi torsjami, amatorów prze­jażdżki kolejką górską wyrzucanych w powietrze na szczytach wzniesień i wgniatanych w podłogę wagoników w najniższych punktach trasy, zwolenników karuzeli spadających z grzbietów drewnianych koni i tratowanych kopytami. - Proszę wsiadać, bo za­raz zamykamy!

Właśnie wtedy dostrzegłem przedziwne zjawisko: z oczu Świę­tego Mikołaja oraz jego pomocników płynęły łzy. Prawdziwe, dzie­cięce Izy.

- Co się z nimi dzieje? - zapytałem Martinę.

- A o co ci chodzi?

- O ich oczy.

- Proszę wsiadać... - powtórzył Toby.

Martiną obdarzyła mnie takim spojrzeniem, jakbym był wy­jątkowo nierozumnym psem.

- Oni płaczą.

- Nigdy nie widziałem czegoś takiego. To znaczy, nigdy u do­rosłych.

- Korzystajcie z naszej wieży do skoków spadochronowych...

- Tutaj, w Satirev, dorośli mogą płakać, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota.

Rzeczywiście. Przyjrzałem się uważnie tym ludziom, ich mo­krym policzkom, melancholijnym uśmiechom, sztucznym gry­masom bólu i współczucia... i dopiero teraz ich zrozumiałem. Oni po prostu byli poruszeni ckliwym dramatem, jaki rozgry­wał się na ich oczach. Śledzili jego przebieg z wypiekami na twa­rzach.

Toby umilkł. Jedynym odgłosem, jaki dobiegał od strony łóż­ka, było cichutkie, chrapliwe pojękiwanie, przywodzące na myśl szum wiatru nad Jordanem.

Doktor Krakower poruszała się tak szybko, że z trudem nadą­żałem za nią wzrokiem: opuściła materac, włączyła respirator, otwo­rzyła zawór przy kroplówce z meperydyną. Anthony Raines ujął wychudzoną rękę mego syna i ścisnął ją lekko.

- Zobaczymy się jeszcze? - zapytał Toby, kiedy narkotyk za­czął działać. - Przyjdziecie do mnie w następną Gwiazdkę?

-Jasne.

- Obiecujecie?

- Oczywiście, Toby. Słowo honoru.

- Tak mi się wydaje, że już nie będzie następnej Gwiazdki -powiedział mój syn.

- Nie wolno ci tak myśleć - skarcił go Anthony.

Odwróciłem się szybko, udając, że z zainteresowaniem oglą­dam choinkę. Styropianowy bałwanek trzymał tabliczkę z życze­niami WRACAJ DO ZDROWIA, TOBY Porcelanowy aniołek ma­chał szarfą z deklaracją JESTEŚMY Z TOBĄ, SYNU. Do podstawy plastikowego sopla była przytwierdzona plakietka z napisem PRZEZ BÓL DO MĄDROŚCI.

Spojrzałem na Świętego Mikołaja w samą porę, by ujrzeć wiel­ką, samotną łzę spływającą po jego policzku.

- Oczywiście, że będzie następna Gwiazdka - odparłem auto­matycznie.

Toby ziewnął z wysiłkiem. Niebieska skóra, ciasno opięta na szczęce i kościach policzkowych, pokryła się siatką drobniutkich zmarszczek.

- Bardzo lubię Święta - powiedział. — Naprawdę. Święty Miko­łaju, czyja dzisiaj umrę? Tak mi zimno...

- Nie wolno tak mówić, Toby.

- Ty płaczesz, Święty Mikołaju.

- Wcale nie płaczę - odparł Sebastian, ocierając łzy rękawem.

- Bardzo ci dziękuję - wymamrotał mój syn, pogrążając się coraz bardziej w objęciach meperydyny. - To był najwspanialszy dzień w moim życiu. Kocham cię, Święty Mikołaju. Tylko szkoda, że kucyk nie był czarny...

Zasnął, oddychając płytko, z wysiłkiem, przy pomocy posapu­jącej maszyny. Odwróciłem się do Martiny. Nasze spojrzenia spo­tkały się, zaiskrzyły.

- Każ im stąd odejść - zażądałem drżącym głosem. Zmarsz­czyła brwi. - Tym sępom z SERCA - wyjaśniłem. - Mają stąd wyjść. Natychmiast.

- Chyba nie rozumiesz, Jack. Oni przyszli na dłużej, żeby...

- Wiem, po co przyszli. - Żeby przyglądać się, jak moje dziec­ko umiera, żeby zanurzyć się w rzewnym dostojeństwie jego śmier­ci. - Powiedz im, żeby sobie poszli. Powiedz im!

Z ociąganiem zagłębiła się w gromadę pomocników Święte­go Mikołaja, tłumacząc im, że chcę zostać sam na sam z Tobym. Zareagowali jak rozkapryszone dzieci: niektórzy zaciskali pięści, inni mamrotali coś pod nosem, jeden czy dwóch nawet tupnęło ze złością. Wreszcie ruszyli powoli do wyjścia, nie zapominając jed­nak na odchodnym obdarzyć mnie wyrazami udawanego współ­czucia, okraszonymi uwagami w satireviańskim duchu.

- To nie koniec, panie Sperry, tylko początek wspaniałej po­dróży.

- Pański syn wkracza w kolejną fazę wielkiego cyklu.

- Wiemy już, że reinkarnacja następuje dokładnie w chwili odejścia.

Kiedy mijał mnie Anthony Raines, przytrzymałem go za szel­ki.

- Dziękuję, że zdobyłeś te wszystkie zabawki.

- Naszym zdaniem postępujesz bardzo egoistycznie - odparł urażonym tonem. - Tyle dla ciebie zrobiliśmy, a teraz ty...

- ...chcesz okraść nas ze śmierci swojego syna? Zgadza się. Chcę was okraść.

- Myślałem, że pragniesz zsynchronizować częstotliwość fal życiowych swego z syna z kosmicznym pulsem. Myślałem, że bę­dziemy mogli...

-Już w to nie wierzę - wyznałem. - Chyba nigdy w to nie wie­rzyłem. Okłamywałem się, i tyle.

- Zostawmy ich samych — wtrącił się Sebastian, napierając po­kaźnym brzuchem na Anthony'ego. - Chyba nas teraz nie potrze­bują.

- Niektórzy ludzie są jak chorągiewki na wietrze — wymamrotał Anthony, po czym wraz ze Świętym Mikołajem wyszedł z pokoju.

Wreszcie zostałem sam wśród groteskowo radosnego, gwiazd­kowego bałaganu, z uszami wypełnionymi posapywaniem respira­tora. Choinka, mechaniczny kucyk, wesołe miasteczko, pluszowa żyrafa, gadający klaun, łyżwy, komplet do chińczyka, rękawica ba­seballowa Steve'a Carltona - wszystko to było bezsensowne, głu­pie, bezużyteczne. Ale teraz mogłem dać synowi to, czego napraw­dę potrzebował.

Toby obudził się o północy. Miał 40 stopni gorączki, kasłał i trząsł się jak w febrze.

Powietrze było wilgotne, ciężkie, przypominało rozgrzany klej. Objąłem syna, przytuliłem go do piersi i wyszeptałem mu do ucha:

- Muszę ci coś powiedzieć. Coś bardzo ważnego. Poczułem, że mocniej przycisnął Barnabę.

- Chodzi o tę chorobę Xaviera. Otóż tak naprawdę to bardzo poważna choroba. - Chyba przygryzłem sobie policzek, bo poczu­łem smak krwi. - Ty już nie wyzdrowiejesz, Toby. Nigdy.

- Nie rozumiem. - Oczy miał tak głęboko zapadnięte, że przy­pominały kałuże lśniące na dnie dwóch studzien. Ponieważ brwi i rzęsy mocno się przerzedziły, jego spojrzenie wydawało się jesz-

cze bardziej smutne, wręcz przerażone. - Przecież mówiłeś, że pan Lekarstwo mnie wyleczy!

- Kłamałem.

- Kłamałeś? Dlaczego?

- Bo chciałem, żebyś był szczęśliwy.

- Kłamałeś? Jak mogłeś, tatusiu?!

- Tutaj, w Satirev, jest zupełnie inacznej niż w Veritas. Gdybyś mieszkał tu wystarczająco długo, nauczyłbyś się kłamać jak z nut.

Krew napłynęła mu do twarzy, zmieniając jej barwę z niebie­skiej na prawie granatową.

- Ale przecież Święty Mikołaj dał mi mechanicznego kucyka!

- Wiem, synu. Bardzo mi przykro. Naprawdę.

- Chcę wsiąść na mojego kucyka! - Rozpłakał się jak oszuka­ny siedmioletni chłopiec, którym przecież był. Łzy spływały po cienkiej, napiętej skórze, jakby była z plastiku. - Chcę pojeździć na Pierniczku!

- Nie dasz rady, Toby.

- Wiedziałem! - krzyknął zdumiewająco silnym głosem. -Wiedziałem!

- Skąd, synu?

- Po prostu wiedziałem, i już!

Zapadła nieznośna cisza, zakłócana jedynie posapywaniem respiratora i cichutkim szlochaniem Toby'ego.

- Kiedy? - zapytał wreszcie, gdy już wydawało mi się, że lada chwila pęknie mi serce.

- Wkrótce. - W gardle utkwiła mi twarda gula. - Może w tym tygodniu.

- Kłamałeś. Nienawidzę cię. Chciałem czarnego kucyka, a Święty Mikołaj przyniósł mi brązowego. Nienawidzę cię!

- Nie rań mnie, Toby.

- Pierniczek to najgłupsze imię, jakie można wymyślić dla me­chanicznego kucyka!

- Synku, proszę...

- Nienawidzę cię.

- Dlaczego jesteś dla mnie taki niedobry?

Znowu milczenie, odmierzane rytmicznym sapaniem respi­ratora.

- Nie mogę ci powiedzieć - wyszeptał Toby po co najmniej minucie.

- Powiedz. Ściągnął maskę.

-Nie.

Zdjąłem z choinki plastikowego mędrca z długą siwą brodą i zacząłem bezmyślnie obracać go w palcach.

-Jestem taki głupi...

- Wcale nie jesteś głupi, tatusiu. - Z nosa Toby'ego sączył się biały śluz. -Jak to jest, kiedy człowiek umiera?

- Nie wiem.

- A jak myślisz?

- No, wydaje mi się, że... że wszystko się kończy. Po prostu kończy się, i już.

Przesunął palcem po gładkiej, śliskiej krzywiźnie rurki z me-perydyną.

- Tatusiu, ja też muszę ci o czymś powiedzieć. Barnaba... Barnaba też ma chorobę Xaviera.

- Naprawdę? To przykre.

- Właściwie to on już na nią umarł. Zupełnie. Barnaba się skończył.

- Rozumiem.

- Prosił mnie, żeby go pochować. Chciałby mieć pogrzeb na pełnym morzu.

Zacisnąłem palce. Siwobrody mędrzec rozleciał się na kilkana­ście kawałków.

- Na pełnym morzu? Nie ma sprawy, Toby.

- Tak jak w tej książce, którą razem czytaliśmy. Chce mieć ta­ki sam pogrzeb jak pirat Corbeau.

- Oczywiście.

Toby poklepał zwłoki pluszowego pawiana.

- Czy będę mógł zobaczyć mamę, zanim umrę?

-Jutro do niej pojedziemy.

- Znowu kłamiesz?

- Nie.

Na spierzchniętych ustach Toby'ego pojawił się uśmiech.

- Mogę pobawić się wesołym miasteczkiem?

-Jasne.

Zacisnąłem powieki tak mocno, że wcale bym się nie zdziwił, gdybym wepchnął sobie oczy do wnętrza czaszki. - Chcesz stero­wać?

- Nie mam siły. Bardzo mi zimno. Kocham cię, tatusiu. To nieprawda, że cię nienawidzę. Nawet jeśli czasem jestem dla ciebie niedobry, to dlatego, że robię to specjalnie.

- Naprawdę? A dlaczego?

- Żebyś za mną za bardzo nie tęsknił.

Wiedziałem. Wiedziałem, że i mnie to nie ominie. Łzy. Wyjąłem pulpit sterowniczy spod łóżka, uruchomiłem makietę. Jakże bardzo przypominała zarówno Veritas, jak i Satirev. Każ­dy, kto chciałby tam zamieszkać, prędzej czy później musiałby oszaleć.

- Nie będziesz za mną tęsknił, prawda?

- Będę, Toby. Będę za tobą tęsknił do końca życia.

- Tatusiu, ty płaczesz...

- Będziemy się bawić wesołym miasteczkiem, jak długo ze­chcesz - odparłem, poruszając regulatorami na pulpicie. - Bar­dzo cię kocham, synku. - Karuzela wirowała, diabelskie koło ob­racało się dostojnie, kolejka górska pędziła po krętej trasie. - Bar­dzo cię kocham.

- Szybciej, tatusiu. Jeszcze szybciej. Przesunąłem potencjometr do oporu.

Cały ranek pierwszego dnia po Świętach zajęło nam przebu­dowywanie zwykłych noszy na kółkach w coś w rodzaju miniatu­rowego Ośrodka Terapii Kreacyjnej, wyposażonego w aluminiowe wieszaki do kroplówek, butlę z tlenem, respirator oraz urządze­nia monitorujące. Doktor Krakower włożyła do kartonu z mepe-rydyną także fiolkę morfiny - to na wypadek, gdyby słabszy nar­kotyk nie mógł już sobie poradzić z bólem.

- Najchętniej pojechałabym z wami - powiedziała.

- Przecież Toby umrze lada dzień - odparłem. - Ani pani, ani nikt inny już nie jest w stanie mu pomóc.

- W takiej sytuacji trudno o precyzyjne przewidywania.

- Na pewno nie dotrwa do końca tygodnia. Może pani zostać.

Martiną i ja zawieźliśmy Toby'ego przez całe Satirev aż do ka­nału burzowego, którego wylot znajdował się na skrzyżowaniu Trzeciej Alei z ulicą Hume'a. Ira Tempie jechał obok nas na me­chanicznym kucyku, potem dołączył także William Bell, z workiem gwiazdkowych prezentów mego syna na grzbiecie. Toby był tak wychudzony, że chwilami odnosiłem wrażenie, jakbyśmy wieźli tyl­ko małą, obciągniętą niebieską skórą głowę, a pod kocami okrywa­jącym nosze nie było żadnego ciała. Przez cały czas przyciskał kur­czowo do piersi Barnabę. A więc karzeł jednak dostanie swoje upragnione dziecko.

Dokładnie w południe Toby, bezwładny i wyniszczony jak drewniana marionetka, utonął w ramionach swej rozsądnej verita-zjańskiej matki.

- Czy on wie, jak bardzo jest chory? - zapytała Helena.

- Powiedziałem mu prawdę.

- Może to zabrzmi dziwnie, Jack, ale wolałabym... Wolałabym, żeby nie wiedział. - Umilkła na chwilę, zdumiona swoimi słowa-

mi, a także tym, co dopiero miała powiedzieć. - Wolałabym, że­byś nadal go okłamywał.

W kąciku jej oka pojawiła się wielka kropla, spłynęła po policz­ku i spadła na podłogę.

- Uważam, że w ogólnym rozrachunku prawda jest jednak lepsza - odparłem. - To łza - dodałem nieco ciszej.

- Oczywiście, że to łza.

- To znaczy, że...

- Wiem, co to znaczy.

Szlochając głośno, zaniosła Toby'ego do jego pokoju i poło­żyła na łóżku.

- Mamusiu, widziałaś mojego kucyka? - zapytał słabym gło­sem, kiedy Ira i William podłączali kroplówkę z meperydyną. -Jest wspaniały, prawda? Nazywa się Pierniczek.

- Bardzo ładna zabawka - odparła Helena.

- Zimno mi, mamusiu. I wszystko mnie boli. Otworzyłem szerzej zawór.

- To ci na pewno pomoże.

- Mam też model wesołego miasteczka. Dostałem od Święte­go Mikołaja.

Na twarzy mojej żony pojawił się ten sam wyraz zdegustowane­go zdziwienia jak wtedy, kiedy uświadomiła sobie, że płacze.

- Od kogo?

- Od Świętego Mikołaja. To taki gruby pan, który jeździ sa­niami po świecie i rozdaje dzieciom prezenty.

- Toby, Święty Mikołaj nie istnieje.

- Oczywiście, że istnieje. Przecież był u mnie. Czyja umrę, mamusiu?

-Tak.

-Już na zawsze?

- Na zawsze. Oddałabym prawie wszystko, synku, żebyś wy­zdrowiał. Prawie wszystko.

-Wiem, mamusiu. Wszystko będzie dobrze.Jestem taki... zmęczony. Zaraz zasnę...

Odniosłem wrażenie, że widzę, jak jego dusza ucieka z udrę­czonego ciała. Nie umieraj, Toby, błagałem w myślach. Nie umie­raj. Proszę, nie rób tego.

-Jeśli chcecie, to posiedzę przy nim jakiś czas - zapropono­wała Martiną.

- W porządku - odparłem. - Dziękuję. Przybici i wycieńczeni emocjonalnie przeszliśmy do salonu, na którego podłodze walały się okropne rekwizyty: mechaniczny kucyk, pluszowa żyrafa oraz cała reszta. Helena zaproponowała, że przyrządzi lunch, ale nikt nie był głodny. Stanęliśmy przy oknie i długo, w milczeniu, spoglądaliśmy na Miasto Prawdy.

Jakiś czas potem, mamrocząc nieskładne podziękowania, od­prowadziłem Irę i Williama do windy. W przeciwieństwie do człon­ków SERCA starali się okazać współczucie w cywilizowany sposób, bez przesady ani strumieni łez. Dopiero kiedy zamknęły się drzwi i winda ruszyła w dół, usłyszałem okrzyk Williama:

- To niesprawiedliwe!

Rzeczywiście.

Chwiejąc się na nogach, wróciłem do pokoju Toby'ego. Spał, a jego ciałem wstrząsały dreszcze. Przy łóżku stały Helena i Marti­ną; moja żona ze szklaneczką szkockiej w ręce, moja jednorazowa przygoda miłosna nieruchoma jak drzewo owocujące pieniędzmi.

- Zostań z nami - poprosiłem. - Chyba nie masz nic przeciw­ko temu, Heleno? Toby bardzo się z nią zaprzyjaźnił.

Zamiast odpowiedzieć na moje pytanie, Helena zmierzyła Martinę przeciągłym spojrzeniem, a następnie wycedziła:

-Jest pani dokładnie taka, jak sobie wyobrażałam. Cóż, to chyba nie pani wina, że wygląda pani jak dziwka.

- Heleno, wszyscy jesteśmy przygnębieni, ale nie powinnaś mówić w ten sposób.

Moja żona wlała w siebie resztę zawartości szklaneczki, po czym usiadła na podłodze.

- Rzeczywiście, jestem przygnębiona — przyznała.

- Toby bardzo chciał się z panią zobaczyć - zwróciła się Mar­tiną do Heleny. - Teraz na pewno poczuje się lepiej.

- Proszę mnie nie okłamywać, panno Coventry. Przepraszam za to, co powiedziałam, ale proszę nie kłamać.

Martiną rzeczywiście kłamała, a jednak stan Toby'ego zdawał się szybko poprawiać. Temperatura spadła do 38,3 stopnia, chło­piec zaś miał coraz więcej wymagań: niech mama przyprowadzi kucyka do pokoju, niech Martina opowie bajkę o karle, i tak bez końca. Podejrzewałem, że znajome otoczenie - tapeta nad łóż­kiem, drzwi szafy, kolekcja pocztówek, pozostałości po szalonych eksperymentach stolarskich - odegrało rolę placebo.

Placebo to też kłamstwo.

Podczas gdy Martiną opowiadała Toby'emu nieco zmienio­ną, pogodniejszą wersję bajki o karle, Helena i ja przyrządzaliśmy w kuchni kawę.

- Kochasz ją? - zapytała.

- Martinę? Nie.

Naprawdę jej nie kochałem. Już nie.

- Skąd mam wiedzieć, czy mówisz prawdę?

- Musisz mi zaufać.

Ustaliliśmy, że zostaniemy razem. Oboje przeczuwaliśmy, iż w niezbyt odległej przyszłości będziemy sobie bardzo potrzebni. Rozpacz była dla nas czymś zupełnie nowym, łzy wciąż jeszcze wy­woływały strach i nieufność.

Toby umarł o piątej rano. Godzinę wcześniej poprosił, żeby posadzić go na grzbiecie Pierniczka. Podtrzymywaliśmy go na sio­dle, kołysząc nim lekko i powtarzając bez przerwy, jak bardzo go kochamy. Stwierdził, że kucyk jest wspaniały. Umarł w siodle, jak kowboj. Przypuszczam, iż bezpośredną przyczyną śmierci była as-

fiksja, gdyż jego płuca zostały całkowicie opanowane przez Pneumocystis carinii, tak że nie zostało tam ani odrobiny miejsca dla za­nieczyszczonego, ciężkiego powietrza Veritas. Przedostatnie sło­wo, jakie wykrztusił w czeluść maski, brzmiało „zimno", ostatnie zaś „karzeł".

Położyliśmy go na łóżku razem z Barnabą.

W holu przy windach objąłem Martine na pożegnanie. Po­wiedziałem, że nie wątpię, iż wkrótce się spotkamy, na przykład podczas gwiazdkowego „zamachu" w Parku Roztropności.

- Twoja żona bardzo go kochała - stwierdziła Martiną, naci­skając przycisk.

- Bardziej niż jej się wydawało. - Ping. Przyjechała winda. — Chyba dałem mu trochę szczęścia, prawda? Otworzyły się drzwi.

- Dałeś mu mnóstwo szczęścia - powiedziała Martiną, znika­jąc w windzie oraz z mego życia.

Powłócząc nogami, wróciłem do kuchni i zadzwoniłem do sio­stry.

- Przykro mi, że Toby umarł - oświadczyła. - Chociaż, rzecz ja­sna, w pewnym sensie podniosło mnie to na duchu, bo przecież ja nadal mam moją Connie, cieszę się dobrym zdrowiem, awansuję w pracy... Tak, jak o tym pomyślę, to od razu czuję się lepiej.

- Spotkamy się za godzinę. Ulica Lackluster numer siedem, Dzielnica Kartezjusza.

Włożyliśmy ciało Toby'ego do wielkiej torby na odpadki - te­raz, kiedy kończyny zesztywniały w stężeniu pośmiertnym, przyci­śnięty do piersi mego syna Barnabą stał się jakby częścią jego cia­ła - wepchnęliśmy do opróżnionego z prezentów worka Świętego Mikołaja, przetaszczyliśmy do windy, zwieźliśmy na dół i ułożyli­śmy w bagażniku. Jadąc przez miasto, słuchaliśmy nadawanych przez radio przemówień wyborczych, w tym także wygłoszonego przez Doreen Hunter.

- Co prawda jeden z moich synów jest narkomanem i złodzie­jem samochodów, ale za to nikt nie zaprzeczy, że drugi poświęca znaczną część wolnego czasu na opiekę nad zniedolężniałymi sta­ruszkami oraz...

Wyobraziłem sobie Martine, piszącą teksty przemówień w tym samym brulionie, co okolicznościowe rymowanki i osobiste wier­sze.

Zatrzymałem samochód obok pomostu, przy którym stała zna­na mi mieszkalna barka. Borys, pogrążony w uprzejmej pogawęd­ce z Glorią i Connie, siedział na dziobie, owijając taśmą klejącą pęknięty trzonek łopaty do przerzucana mułu. Spojrzałem sio­strze w oczy; suche. Tak samo jak oczy Connie.

Dzięki hipotetycznemu Bogu, Borys błyskawicznie zoriento­wał się w sytuacji. Toby chciał zostać pochowany na morzu? W po­rządku, nie ma problemu. Płócienny worek będzie w sam raz, trze­ba tylko dołożyć trochę cegieł albo kamieni.

Nie żałując silnika, wyprowadził barkę na kanał, po czym rzu­cił kotwicę w pobliżu północnego brzegu, u podnóża stromego urwiska, stanowiącego siedzibę licznej kolonii mew. Zaniepoko­jone ptaki otoczyły nas wrzeszczącą, ruchliwą zgrają, usiłując bro­nić swego terytorium przed intruzami.

Borys położył worek Świętego Mikołaja na rufie, na brudnym, omszałym pokładzie.

- Słyszałem, że był z ciebie fajny gość, Toby - powiedział, za­wiązując worek konopną linką. - Szkoda, że nie zdążyliśmy się po­znać.

- Co prawda już mnie nie słyszysz, ale czuję się zobowiązana pożegnać z tobą — odezwała się Gloria. - Trochę mi przykro, że nie poświęcałam ci więcej czasu.

- Prawdę mówiąc, strasznie się nudzę - stwierdziła Connie. -Nie dlatego, żebym nie lubiła Toby'ego. Właściwie trochę szkoda, że tak rzadko bawiliśmy się razem.

Borys dźwignął worek z pokładu.

- Tęsknię za tobą, synu - szepnąłem. - Bardzo za tobą tęsk­nię.

- Ale nudy! - ziewnęła Connie.

Borys wyciągnął przed siebie ręce i zwolnił uchwyt, a worek runął do rzeki jak wodny pancernik, którego Toby schwytał na wędkę, a potem wypuścił do Jordanu.

- Kocham cię, Toby — powiedziała Helena, kiedy worek z do­nośnym pluskiem zniknął pod powierzchnią wody. Powtórzyła to potem jeszcze wiele razy.

- Za godzinę się ściemni — stwierdził Borys. - Co ty na to, że­byśmy popłynęli przed siebie?

- Słucham?

- No, wiesz, naprzód. Byle dalej od tego cholernego miasta.

- Na zawsze?

- Przemyśl to sobie. Nie musiałem.

Jestem teraz kłamcą. Mógłbym bez trudu zapełnić te strony nie mającą nic wspólnego z prawdą relacją o wydarzeniach, jakie nastąpiły po tym, jak odstawiliśmy Glorię i Connie na brzeg, sami zaś wróciliśmy na kanał; o zapierającej dech w piersi ucieczce przed kutrami Oddziałów Pacyfikacyjnych, o przedostaniu się do głównego koryta rzeki, o wyścigu ku otwartemu morzu. Prawda wygląda jednak w ten sposób, że wszystko odbyło się zadziwiająco spokojnie, Jakimś zrządzeniem losu nie napotkaliśmy policyjne­go kutra, nie zostaliśmy ostrzelani przez żadną z nabrzeżnych ba­terii, nie wpadliśmy na pływającą minę.

Już od prawie czterech lat żeglujemy po kapryśnym Morzu Karaibskim, odwiedzając te same wyspy, do których dotarł Kolumb - Trynidad, Tobago, Barbados - by uzupełnić zapasy żywności i słodkiej wody. Nie wytyczamy kursu, nie planujemy przyszłości,

nie wyznaczamy celu podróży. Nie mamy ochoty nigdzie zapusz­czać korzeni. Naszym domem jest barka, i na razie w zupełności nam wystarcza.

Podobno moje zachowanie jest całkiem naturalne: nocne koszmary, niespodziewane ataki wściekłości, majaczenia, gwałtow­ne reakcje -jak choćby wtedy, kiedy zniszczyłem radio. Podobno należało się tego spodziewać.

Nie mogę się pogodzić z utratą syna.

Ściemnia się. Piszę przy blasku świecy w mrocznej kabinie. Ogryzek ołówka biega po papierze jak karaluch po gładkim celo­fanie. Wchodzą moja żona i poławiacz małży. Borys pyta, czy mam ochotę na kawę; odpowiadam, że nie.

- Cześć, tatusiu.

Mała Andrea siedzi na ramionach Heleny. Jej nóżki obejmu­ją kark matki niczym miniaturowe jarzmo.

- Cześć, kochanie. Zaśpiewasz tatusiowi piosenkę?

Zanim zniszczyłem radio, dotarła do nas zdumiewająca wia­domość. Wciąż jeszcze nie mogę się z nią oswoić. Otóż w paździer­niku ubiegłego roku jakiś zdolny młody chemik z Uniwersytetu Woltera odkrył lek na chorobę Xaviera.

Andrea zsuwa się na pokład.

- Bardzo chętnie, tatusiu.

Ma dopiero dwa i pół roku, ale mówi lepiej od niejednego czterolatka.

Borys sypie do kubka trzy łyżeczki kawy Donaldsona.

- Czy współżyłeś z tą kobietą? - nie wiadomo czemu pyta He­lena.

- Z jaką kobietą?

- Z Martiną Coventry. Współżyłeś z nią? Mogę odpowiedzieć, cokolwiek zechcę.

- Dlaczego akurat teraz o to pytasz?

- Bo chcę wiedzieć. A więc...

- Tak - mówię. - Raz. Przykro ci?

- Owszem - odpowiada Helena. - Ale byłoby mi jeszcze bardziej

przykro, gdybyś skłamał.

Andrea wspina mi się na kolana. Po raz kolejny stwierdzam z zadowoleniem, że w jej twarzy widać zarówno rysy Heleny, jak i moje, wymieszane w idealnie równych proporcjach.

- „Ukrywam skrzydła w mrocznej głębi duszy..." - nuci. Słowa: Martina Coventry. Muzyka: Andrea Sperry.

- „Piękne, szelestem lotek dzielne..." - dołączam swój głos. Melodia częściowo przypomina rozpaczliwe zawodzenie, częścio­wo uroczysty hymn.

Helena i Borys także przyłączają się do śpiewu, jakby pod mo­im wpływem nieco osłabło uwarunkowanie paraliżujące ich umy­sły. Te kłamstwa nie sprawiają im bólu.

- ,A kiedy świat na chwilę odwróci oczy..."

Nasze głosy brzmią w doskonałej harmonii. Nagle uświada­miam sobie, że nie kocham kłamstwa, ale też nie mogę powie­dzieć, żebym go nienawidził.

- „Przypinam je i w niebo lecę..."

Choć jestem pozbawiony skrzydeł jak weritazjańska świnia, to jednak czuję, że wreszcie dokądś zmierzam.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Morrow James Miasto Prawdy
Morrow James Miasto prawdy
James Morrow Miasto Prawdy
James Morrow Miasto Prawdy
Morrow James Próbując napisać imię Boga
Morrow James Abe Lincoln u McDonalda
Morrow James Pióro Archanioła
Morrow James Niewinni w piekle
James Morrow Director s Cut
James Morrow City of Truth
James Morrow Opowieści Biblijne dla Dorosłych
KRUS Wies Miasto
Rawenna miasto i gmina w północnych Włoszech
od relatywizmu do prawdy
Małgorzata Ustupska Miasto Człuchów

więcej podobnych podstron