Nancy Kress
Kwiaty więzienia Aulit
(Flowers of Aulit Prison)
Przełożył Marcin Wawrzyńczak
Moja siostra leży spokojnie na łóżku po przeciwnej stronie
pokoju. Leży na wznak, z dłońmi lekko zwiniętymi, z nogami
prostymi jak drzewo elindel. Jej zuchwały nosek, o wiele
ładniejszy od mojego, skierowany jest delikatnie ku górze.
Jej skóra błyszczy jak płatek kwiatu. Ale nie jest to zdrowy
połysk. Moja siostra jest, oczywiście, martwa.
Wyskakuję z łóżka i przez moment stoję chwiejąc się, nie do
końca oprzytomniała. Ziemiański uzdrowiciel powiedział mi
kiedyś, że mam za niskie ciśnienie krwi, co jest jedną z
tych bezsensownych rzeczy, jakie Ziemianie czasem mówią -
takich jak to, że powietrze jest zbyt wilgotne. Powietrze
jest takie, jakie jest, i podobnie jest ze mną.
Ja jestem morderczynią.
Klękam przed szklaną trumną mojej siostry. W ustach czuję
ten okropny poranny smak, chociaż zeszłego wieczora nie
piłam nic mocniejszego od wody. Nieomal ziewam, ale w
ostatniej chwili zaciskam wargi i zamieniam ziewnięcie w
dzwonienie w uszach, które z jakiegoś powodu uchodzi mi z
ust, smakując gorzej niż kiedykolwiek. Ale przynajmniej nie
obraziłam Ano brakiem szacunku. Była moją jedyną krewną i
najbliższą przyjaciółką, dopóki nie zastąpiłam jej
złudzeniem.
- Jeszcze dwa lata, Ano - mówię - bez czterdziestu dwóch
dni. Potem będziesz wolna. I ja również.
Ano, oczywiście, nie odpowiada. Nie ma takiej potrzeby. Wie
równie dobrze jak jak, ile czasu upłynie do pogrzebu, kiedy
to substancje chemiczne i szkło wiążące jej martwe ciało
zostaną usunięte, i Ano będzie mogła powrócić do naszych
wspólnych przodków. Znani mi ludzie, których krewni znaleźli
się w blokadzie pokutnej, mówili, że ciała narzekały i
skarżyły się, szczególnie w snach, sprawiając, że dom
zamieniał się w piekło. Ano jest bardziej wyrozumiała. Jej
zwłoki nigdy mnie nie dręczą. Sama to sobie robię.
Kończę poranne modlitwy, wstaję, i idę chwiejnym krokiem do
ubikacji. Chociaż nie piłam ani kropli pelu zeszłego
wieczora, mój pęcherz jest bliski pęknięcia.
*
W południe na moje podwórko wjeżdża posłaniec na ziemiańskim
rowerze. Rower ma ciekawy kształt, jest pochylony do przodu,
pełen łagodnych krzywizn. Bez wątpienia zaadaptowany na
potrzeby naszego rynku. Posłaniec jest mniej atrakcyjny:
gburowaty młodzieniec zapewne od niedawna w służbie
państwowej. Kiedy się do niego uśmiecham, odwraca wzrok.
Wolałby być gdzie indziej. Cóż, jeśli nie zacznie wypełniać
swoich obowiązków posłańca z większym entuzjazmem, z
pewnością się tam znajdzie.
- List dla Uli Pek Bengarin.
- Ja jestem Uli Pek Bengarin.
Krzywiąc się, podaje mi list i odjeżdża. Nie traktuję jego
miny jako czegoś wymierzonego we mnie osobiście. Chłopak nie
wie, oczywiście, kim jestem, podobnie jak moi sąsiedzi. To
by wszystko zepsuło. Muszę zachowywać się tak, jakbym była
zupełnie realna, dopóki nie odzyskam prawa, by naprawdę się
taką stać.
List ma oszczędnościowy okrągły kształt, wygląda bardzo
oficjalnie, opatrzony jest podstawową urzędową pieczęcią.
Mógłby pochodzić od Wydziału Podatkowego albo Pomocy
Społecznej, czy też od Sekcji Regulaminów i Rytuałów. Ale
oczywiście nie pochodzi od nich; żaden z tych wydziałów nie
napisze do mnie, dopóki nie stanę się z powrotem realna.
Zapieczętowany list pochodzi od Sekcji Rzeczywistości i
Pokuty. Jest to wezwanie; mają dla mnie robotę.
I czas najwyższy. Od ostatniego zadania siedziałam w domu
przez blisko sześć tygodni, pielęgnując kwietniki, zmywając
naczynia i próbując namalować niebo w czasie
zeszłomiesięcznej synchronii, kiedy wszystkie sześć
księżyców było widocznych jednocześnie. Malowanie niezbyt mi
wychodzi. Czas na inną pracę.
Pakuję plecak, całuję szkło trumny mojej siostry, po czym
zamykam dom. Wyprowadzam z szopy rower - nie tak, niestety,
interesująco ukształtowany jak rower posłańca - i ruszam
piaszczystą drogą w stronę miasta.
*
Frablit Pek Brimmidin jest zdenerwowany. To mnie zaciekawia;
Pek Brimmidin to zazwyczaj spokojny, opanowany człowiek, z
gatunku tych, którzy nigdy nie zastępują rzeczywistości
iluzją. Dał mi poprzednie roboty bez wielkiego szumu. Teraz
jednak dosłownie nie może usiedzieć w miejscu; spaceruje w
tę i z powrotem po swoim małym gabinecie, zawalonym
papierami, kamiennymi rzeźbami w przesadnym stylu, który w
ogóle mi się nie podoba, i talerzami z resztkami jedzenia.
Nie komentuję ani obecności jedzenia, ani zachowania Peka
Brimmidina. Poza wszystkim zwyczajnie lubię tego człowieka,
co nie ma nic wspólnego z moją wdzięcznością wobec niego,
która jest głęboka. To on jako urzędnik Wydziału
Rzeczywistości i Pokuty głosował za daniem mi szansy na
odzyskanie realności. Dwaj pozostali sędziowie opowiedzieli
się za wieczną śmiercią, bez możliwości odbycia pokuty. Nie
powinnam znać tylu szczegółów dotyczących mojej własnej
sprawy, ale znam je. Pek Brimmidin to krępy mężczyzna w
średnim wieku, któremu futro na karku zaczęło właśnie
żółknąć. Jego oczy są szare, łagodne.
- Pek Bengarin - mówi wreszcie i zatrzymuje się.
- Jestem gotowa służyć - mówię cicho, tak, by nie zdenerwować
go jeszcze bardziej. Ale w żołądku czuję narastający ciężar.
Coś jest nie tak.
- Pek Bengarin. - Kolejna pauza. - Jesteś donosicielką.
- Jestem gotowa służyć naszej wspólnej rzeczywistości -
powtarzam pomimo zdumienia. Oczywiście, że jestem
donosicielką. Jestem donosicielką od dwóch lat i
osiemdziesięciu dwóch dni. Zabiłam swoją siostrę i będę
donosicielką, dopóki nie dobiegnie końca okres mojej pokuty,
kiedy to odzyskam w pełni realność, i Ano, uwolniona od
śmierci, będzie mogła dołączyć do naszych przodków. Pek
Brimmidin wie o tym. Przydzielał mi wszystkie moje prace
donosicielki, od łatwej pierwszej dotyczącej fałszowania
pieniędzy, po ostatnią, tę z kradzieżami dzieci. Jestem
bardzo dobrą informatorką, o czym Pek Brimmidin również wie.
Co jest z nim nie tak?
Nagle Pek Brimmidin prostuje się. Ale nie patrzy na mnie.
- Jesteś donosicielką i Wydział Rzeczywistości i Pokuty ma dla
ciebie pracę jako donosicielki. W więzieniu Aulit.
A więc o to chodzi. Sztywnieję. W więzieniu Aulit trzyma się
przestępców. Nie tylko tych, którzy próbowali kraść,
oszukiwać albo porywać dzieci, a więc, mimo wszystko, ludzi
normalnych. W więzieniu Aulit siedzą również ci, którzy są
nierealni, którzy padli ofiarą złudzenia, że nie są częścią
wspólnej rzeczywistości i w związku z tym mogą atakować
najbardziej namacalną rzeczywistość innych ludzi: ich
fizyczne ciała. Sprawcy okaleczeń. Gwałciciele. Mordercy.
Tacy jak ja.
Czuję, jak moja lewa ręka drży, i staram się ją opanować,
żeby nie pokazać, jak bardzo jestem zraniona. Myślałam, że
Pek Brimmidin ma o mnie lepsze zdanie. Nie istnieje oczywiście
coś takiego jak częściowa pokuta - albo ktoś jest realny,
albo nie - ale jakaś część mojego umysłu była przekonana, że
Pek Brimmidin pamięta o dwóch latach i osiemdziesięciu dwóch
dniach moich wysiłków w celu odzyskania realności. Tak
bardzo się starałam.
Musi widzieć te uczucia malujące się na mojej twarzy, gdyż
mówi pospiesznie:
- Przykro mi, że muszę przydzielać ci tę robotę, Pek.
Chciałbym mieć dla ciebie coś lepszego. Jednak Rafkit Sarloe
wskazało konkretnie na twoją osobę. - Wybrana przez stolicę;
odrobinę podnosi mnie to na duchu. - Do swojej prośby
dołączyli osobną notkę. Jestem upoważniony, by poinformować
cię, że za wykonanie zadania otrzymasz specjalną premię.
Jeśli ci się uda, twój dług będzie uznany za spłacony, i
zostaniesz niezwłocznie przywrócona do rzeczywistości.
Niezwłocznie przywrócona do rzeczywistości. Znowu będę
pełnoprawną członkinią Świata, bez ciągłego poczucia winy.
Będę miała prawo żyć w realnym świecie całej ludzkości i
chodzić z dumnie podniesioną głową. A Ano, po wypłukaniu z
jej ciała chemikaliów, tak by mogło ono powrócić do Świata,
będzie miała pogrzeb, a jej słodki duch dołączy do naszych
przodków.
- Zrobię to - mówię do Peka Brimmidina. A potem dodaję
oficjalnym tonem: - Jestem gotowa służyć naszej wspólnej
rzeczywistości.
- Jeszcze jedna rzecz, zanim wyrazisz zgodę, Pek Bengarin. -
Pek Brimmidin ponownie spaceruje po gabinecie. - Podejrzanym
jest Ziemianin.
Nigdy dotąd nie donosiłam na Ziemianina. Oczywiście, w
więzieniu Aulit trzymani są ci obcy, których uznano za
nierealnych: Ziemianie, Spadacze, dziwni mali Huhuhubowie.
Kłopot w tym, że nawet po trzydziestu latach, od kiedy
pierwsze statki dotarły do Świata, nadal toczy się debata,
czy obcy w ogóle są realni. Ich ciała niewątpliwie istnieją;
w końcu, są tutaj. Jednak ich myślenie jest tak chaotyczne,
że można by uznać ich wszystkich za niezdolnych do objęcia
rozumem wspólnej rzeczywistości społecznej, a więc tak
nierealnych jak te biedne puste dzieci, które nigdy nie
osiągają rozsądku i muszą być zniszczone.
Zazwyczaj my na Świecie po prostu zostawiamy obcych w
spokoju, poza tym, oczywiście, że z nimi handlujemy.
Ziemianie w szczególności oferują interesujące towary, takie
jak rowery, i proszą w zamian o rzeczy bezwartościowe,
przede wszystkim zupełnie oczywiste informacje. Jednak czy
którykolwiek z obcych posiada duszę, zdolną rozpoznawać i
szanować wspólną rzeczywistość dzieloną z duszami innych? Na
uczelniach trwa na ten temat ciągła dyskusja. Również na
placach targowych i w sklepach z pelem, gdzie ja się jej
przysłuchuję. Osobiście uważam, że obcy mogą być
rzeczywiści. Staram się nie być zakłamana.
Mówię do Peka Brimmidina:
- Mogę donosić na Ziemianina.
Mój rozmówca z zadowoleniem kręci dłonią.
- Świetnie, świetnie. Znajdziesz się w więzieniu Aulit na
miesiąc księżyca Kap przed osadzeniem tam podejrzanego.
Użyjesz swojej pierwotnej "legendy".
Kiwam głową, chociaż Pek Brimmidin wie, że nie jest to dla
mnie łatwe. Moja pierwotna legenda opiera się na prawdzie:
zabiłam swoją siostrę Ano Pek Bengarin dwa lata i
osiemdziesiąt dwa dni temu i w wyniku uznania za nierealną
zostałam skazana na wieczną śmierć, bez możliwości wrócenia
kiedykolwiek do moich przodków. Jedyna nieprawdziwa część
legendy mówi o tym, że uciekłam i od tamtego czasu ukrywałam
się przed policją Wydziału. - Zostałaś właśnie ujęta -
kontynuuje Pek Brimmidin - i skazana na spędzenie pierwszej
części swojej śmierci w Aulit. Taka wersja będzie figurowała
w aktach Wydziału.
Ponownie kiwam głową, nie patrząc na niego. Pierwsza część
mojej śmierci w Aulit, druga, gdy nadejdzie czas, w
chemicznej blokadzie, takiej samej, jaka więzi Ano. I bez
perspektywy odzyskania wolności - już nigdy. A gdyby to była
prawda? Chyba bym zwariowała. Wielu ludziom to się
przydarza.
- Podejrzany nazywa się "Carryl Walters". Jest ziemiańskim
uzdrowicielem. Zamordował dziecko ze Świata w ramach
eksperymentu mającego na celu ustalenie, w jaki sposób
funkcjonują umysły realnych ludzi. Został skazany na wieczną
śmierć. Wydział uważa jednak, że Carryl Walters
współpracował z grupą ludzi ze Świata przy tych
eksperymentach. Że gdzieś na Świecie istnieje grupa ludzi,
którzy do tego stopnia utracili kontakt z rzeczywistością,
że gotowi są mordować dzieci dla dobra nauki.
Przez chwilę pokój chwieje się, nie wyłączając brzydkich
rzeźb Peka Brimmidina o przesadnie zaokrąglonych kształtach.
Potem jednak opanowuję się. Jestem donosicielką, i to dobrą.
Dam sobie radę. Pracuję na swoje odkupienie i na uwolnienie
Ano. Jestem donosicielką.
- Dowiem się, co to za grupa - mówię. - Czym się zajmują
i gdzie ich szukać.
Pek Brimmidin uśmiecha się do mnie.
- Świetnie. - Jego zaufanie to dawka wspólnej
rzeczywistości: dwoje ludzi poświadczających swoje wzajemne
doznania, bez kłamstw czy przemocy. Potrzebuję tej dawki. To
zapewne ostatnia, jaką otrzymam przez dłuższy czas.
W jaki sposób dają sobie radę ludzie skazani na wieczną
śmierć, karmieni tylko samotnym złudzeniem?
Więzienie Aulit musi być pełne szaleńców.
*
Droga do Aulit zabiera dwa dni, w czasie których ostro
pedałuję. Gdzieś po drodze pęka jakaś śruba i muszę
zaprowadzić rower do najbliższej osady. Kobieta prowadząca
warsztat rowerowy zna się na rzeczy, ale jest zgorzkniała, z
gatunku tych, którzy patrzą na wspólną rzeczywistość głównie
po to, by wychwytywać jej brzydsze fragmenty.
- Przynajmniej nie jest to ziemiański rower.
- Przynajmniej - mówię, ale widzę, że ona nie jest zdolna
wyczuć sarkazmu.
- Zdradliwi bezduszni kryminaliści, opanowujący nas krok po
kroku. Nigdy nie powinniśmy byli ich tu wpuścić. A rząd ma
niby ochraniać nas przed zbrodniami nierealnych, cha, cóż za
dowcip. Twoja śruba jest niestandardowej wielkości.
- Doprawdy? - mówię.
- Tak. Będziesz musiała dopłacić.
Kiwam głową. Za otwartymi tylnymi drzwiami warsztatu dwie
małe dziewczynki bawią się w kępie zarośli księżycowych.
- Powinniśmy zabić wszystkich obcych - mówi kobieta
naprawiająca mój rower. - To żaden wstyd zniszczyć ich,
zanim oni doprowadzą nas do upadku.
- Yyhhhmmmnnn - mówię. Donosiciele nie powinni wyróżniać się
w debatach politycznych. Ponad głowami dwojga dziewczynek
krzew księżycowy ugina się wdzięcznie na wietrze. Jedna z
dziewczynek ma długie brązowe futro na karku, bardzo ładne.
Druga nie może pochwalić się czymś takim.
- Proszę, ta śruba będzie trzymać jak należy. Skąd
pochodzisz?
- Z Rafkit Sarloe. - Donosiciele nigdy nie zdradzają nazw
swoich wiosek.
Kobieta z przesadą wzrusza ramionami.
- Nigdy nie miałabym ochoty na odwiedzenie stolicy. Zbyt
wielu obcych. Niszczą nasz udział we wspólnej rzeczywistości
bez jednej chwili zastanowienia! Trzy i osiem, poproszę.
Chcę powiedzieć: nikt inny poza tobą samą nie jest w stanie
zniszczyć twojego udziału we wspólnej rzeczywistości, ale
milczę. Nic nie mówiąc, podaję jej pieniądze.
Kobieta z błyskiem w oku spogląda na mnie, na cały świat.
- Nie wierzysz w to, co mówię o Ziemianach. Ale ja swoje wiem!
Odjeżdżam pomiędzy polami kwiatów. Na niebie tylko Kap jest
widoczny, wschodzący na horyzoncie naprzeciwko słońca. Kap
świeci czystym, gładkim białym światłem, niczym skóra Ano.
Ziemianie, jak się powiada, mają tylko jeden księżyc.
Wspólna rzeczywistość w ich świecie jest, być może, uboższa
niż w naszym: mniej zaokrąglona, bardziej skąpa,
chłodniejsza.
Czy oni są kiedykolwiek zazdrośni?
*
Więzienie Aulit leży na płaskiej równinie rozciągającej się
w głąb lądu od Południowego Wybrzeża. Wiem, że inne wyspy na
Świecie mają swoje własne więzienia, podobnie jak oddzielne
rządy, lecz tylko w Aulit, obok naszych własnych
przestępców, trzymani są nierzeczywiści obcy. Jest to
możliwe dzięki specjalnemu porozumieniu zawartemu przez
rządy Świata. Rządy obcych protestują, ale oczywiście nic im
to nie daje. Nierealny jest nierealnym, i jest osobnikiem
zbyt niebezpiecznym i cierpiącym, by mógł hasać po wolności.
Poza tym obce rządy znajdują się daleko na innych gwiazdach.
Więzienie jest ogromne i brzydkie, kwadratowy monolit z
matowego czerwonego kamienia, bez jakichkolwiek zaokrągleń.
Urzędnik Wydziału wychodzi mi na spotkanie i przekazuje dwóm
strażnikom więziennym. Wchodzimy przez bramę z wielkim
ryglem, mój rower przykuty do rowerów strażników, a ja
przykuta do roweru. Prowadzą mnie przez rozległy zakurzony
plac ku kamiennej ścianie. Strażnicy oczywiście nie odzywają
się do mnie; jestem nierealna.
Moja cela jest kwadratowa, o boku równym mojej podwojonej
długości. Mam tu łóżko, nocnik, stół i jedno krzesło. W
drzwiach nie ma okna, i wszystkie pozostałe drzwi w rzędzie
celi są zamknięte.
- Kiedy wszyscy więźniowie zostaną dopuszczeni do siebie? -
pytam, ale oczywiście strażnik mi nie odpowiada. Jestem
nierealna.
Siedzę na krześle i czekam. Bez zegarka trudno jest ocenić
upływ czasu, ale sądzę, że kilka godzin minęło bez
najmniejszego zdarzenia. Potem dźwięczy gong i drzwi mojej
celi przesuwają się na szynach, znikając w suficie. Liny i
krążki, kontrolowane gdzieś z góry, niedostępne z wnętrza
celi.
Korytarz wypełnia się nierzeczywistymi ludźmi. Mężczyźni i
kobiety, niektórzy z pożółkłym futrem na karku i
zapadniętymi oczami, zgięci pod ciężarem lat. Inni młodzi,
kroczący naprzód z ową niebezpieczną mieszaniną gniewu i
rozpaczy. No i obcy.
Widziałam już wcześniej obcych, ale nigdy tak wielu w jednym
miejscu. Spadacze, mniej więcej naszego wzrostu, ale bardzo
ciemnej karnacji, jak gdyby spaleni przez ich odległą
gwiazdę. Futro na karku noszą bardzo długie i farbują je na
dziwne jaskrawe kolory, chociaż nie w więzieniu. Ziemianie,
którzy mają karki pozbawione futra, lecz w zamian noszą
futro na głowie, przycinane czasem w wymyślne fryzury -
całkiem ładne. Ziemianie sprawiają dość groźne wrażenie z
uwagi na swój wzrost. Poruszają się powoli. Ano, która
spędziła rok na uniwersytecie, zanim ją zabiłam, powiedziała
mi kiedyś, że Ziemianie czują się lżejsi w swoim świecie niż
my w naszym. Nie rozumiem tego, ale Ano była bardzo
inteligentna, więc zapewne to prawda. Wyjaśniła również, że
Spadacze, Ziemianie i ludzie ze Świata mają wspólnych
przodków odległej przeszłości, ale w to już trudniej
uwierzyć. Być może Ano się myliła.
Nikt jednak nie sądzi, że Huhuhubowie mogą być z nami
spokrewnieni. Maleńcy, drepczący szybko, brzydcy,
niebezpieczni, poruszają się na czworaka. Cali pokryci są
brodawkami. Nieprzyjemnie pachną. Dobrze, że widziałam tylko
kilku z nich, stłoczonych blisko siebie, na korytarzu w
Aulit.
Wszyscy przesuwamy się w stronę dużej sali wypełnionej
prostymi krzesłami i stołami, wyposażonej również w stojące
w rogu koryto dla Huhuhubów. Jedzenie jest już na stołach.
Płatki, suchary, owoc elindel - bardzo proste, lecz pożywne.
Tym, co zaskakuje mnie najbardziej, jest nieobecność
strażników. Najwyraźniej więźniowie mogą robić, co tylko
chcą, z jedzeniem, pomieszczeniem, sobą nawzajem, bez
przeszkód. Cóż, dlaczegóż by nie? Nie jesteśmy realni.
Potrzebuję ochrony, i to szybko.
Wybieram grupę dwóch kobiet i trzech mężczyzn. Siedzą przy
stole plecami do ściany, a inni nie zbliżają się do nich
poza pewną granicę. Ze sposobu, w jaki się usadowili,
wnioskuję, że najstarsza kobieta jest przywódczynią. Staję
naprzeciw niej i patrzę jej prosto w oczy. Długa blizna
ciągnie się przez jej lewy policzek i znika pomiędzy
zmierzwionymi włosami na karku.
- Jestem Uli Pek Bengarin - mówię, głosem równym, ale na
tyle cichym, by nie usłyszał mnie nikt spoza grupy. - Jestem
w Aulit za zamordowanie siostry. Mogę być dla was przydatna.
Kobieta nie odpowiada, a jej płaskie ciemne oczy nie
poruszają się, ale widzę, że mnie słucha. Pozostali
więźniowie przyglądają się ukradkiem.
- Znam informatora pośród strażników. On wie, że ja wiem.
Przemyca dla mnie rzeczy do Aulit w zamian za to, że nie
wyjawiam jego imienia.
Jej oczy wciąż się nie poruszają. Ale widzę, że mi wierzy;
gniew bijący z moich słów przekonał ją. Strażnik, który już
raz utracił realność donosząc - gwałcąc wspólną
rzeczywistość - może łatwo sięgnąć po mniej szkodliwe
korzyści materialne. Gdy rzeczywistość zostanie rozerwana,
rozdarcia powiększają się. Z tego samego powodu kobieta
wierzy mi, że mogłabym złamać moją rzekomą umowę ze
strażnikiem.
- Jakiego rodzaju rzeczy? - pyta beztrosko. Jej głos jest
chrapliwy i gruby, przywodzi na myśl owłosiony korzeń
jakiejś rośliny.
- Listy. Słodycze. Pel. - Substancje oszałamiające są
zakazane w więzieniu; potęgują poczucie zbliżenia między
ludźmi, do którego nierealni nie mają prawa.
- Broń?
- Być może - mówię.
- A dlaczego nie miałabym wydobyć z ciebie imienia tego
strażnika siłą i sama zawrzeć z nim umowę?
- Nie zrobiłby tego. To mój kuzyn. - To najdelikatniejsza
część legendy wymyślonej dla mnie przez Wydział; moja
ewentualna protektorka musi uwierzyć w osobę, która
zachowała dość poczucia realności, by honorować więzy
rodzinne, lecz jednocześnie gwałci większą wspólną
rzeczywistość. Powiedziałam Pekowi Brimmidinowi, że wątpię, by
taki stan umysłu mógł być bardzo stabilny, a zatem
doświadczony więzień może w to nie uwierzyć. Lecz to Pek
Brimmidin miał rację, a ja się myliłam. Kobieta kiwa głową.
- W porządku. Siadaj.
Nie pyta, co chcę w zamian za usługi mojego domniemanego
kuzyna. Dobrze wie. Siadam obok niej i teraz w więzieniu
Aulit nikt mi już fizycznie nie zagraża.
W następnej kolejności muszę jakoś zaprzyjaźnić się z moim
Ziemianinem.
*
Okazuje się to trudniejsze, niż się spodziewałam. Ziemianie
trzymają się razem, tak samo jak my. Są równie brutalni
wobec swoich pobratymców jak wszystkie inne szalone
potępione dusze w Aulit; mają tu miejsce wszelkie koszmary,
o jakich dzieci szepczą sobie na ucho, żeby się wystraszyć. W
ciągu dziesięciu dni jestem świadkiem, jak dwóch mężczyzn ze
Świata obezwładnia i gwałci kobietę. Nikt się nie wtrąca.
Widzę, jak gang Ziemian dotkliwie bije Spadacza. Widzę, jak
kobieta ze Świata uderza nożem inną kobietę, która wykrwawia
się na śmierć na kamiennej posadzce. To jedyny raz, kiedy
pojawiają się strażnicy, silnie uzbrojeni. Jest z nimi
ksiądz. Wtacza trumnę z chemikaliami i natychmiast zanurza w
nim ciało, tak by nie zgniło i nie uniknęło w ten sposób
wyroku wiecznej śmierci.
W nocy, samotna w mojej celi, śnię, że Frablit Pek Brimmidin
pojawia się i unieważnia moją warunkową realność. Zakłuty
nożem, potępiony trup staje się moją siostrą Ano; jej
zabójczyni staje się mną. Budzę się nagle, jęcząc i łkając.
Są to łzy nie żalu, lecz przerażenia. Moje życie, i życie
Ano, jest w rękach kryminalisty z innej planety, której
nawet jeszcze nie spotkałam.
Wiem jednak, o kogo chodzi. Zbliżam się ukradkiem do grup
Ziemian, słuchając. Nie rozumiem, oczywiście, ich języka,
ale Pek Brimmidin nauczył mnie wychwytywać brzmienie
nazwiska "Carryl Walters" w kilku z ich dialektów. Carryl
Walters jest starym Ziemianinem, z siwym futrem na głowie
przyciętym w nudne proste linie, pomarszczoną pobrązowiałą
skórą i zapadniętymi oczami. Jednak jego dziesięć palców -
jak udaje im się nie poplątać tych nadliczbowych? - jest
długich i zręcznych.
Wystarcza mi jeden dzień, by zdać sobie sprawę, że
pobratymcy Carryla Waltersa zostawiają go w spokoju,
otaczając go tym samym pozbawionym brutalności szacunkiem,
jaki jest udziałem mojej protektorki. Dłużej trwa ustalenie,
dlaczego tak się dzieje. Carryl Walters nie jest
niebezpieczny, nie jest ani protektorem, ani wykonawcą
wyroków. Nie sądzę, by dzielił ze strażnikami jakąkolwiek
prywatną realność. Nie pojmuję, o co chodzi do dnia, kiedy
kobieta ze Świata zostaje zakłuta nożem.
Ma to miejsce na dziedzińcu, pewnego chłodnego dnia, kiedy
chciwie wpatruję się w jedyny widoczny skrawek jasnego nieba
nad głową. Uderzona nożem kobieta wrzeszczy. Morderczyni
wyciąga nóż z jej brzucha i krew tryska na zewnątrz. W
przeciągu kilku sekund tworzy się wielka krwawa kałuża.
Kobieta zgina się w pół. Wszyscy odwracają wzrok oprócz
mnie. A Carryl Walters podbiega swoim starczym krokiem i
klęka nad ciałem, bezużytecznie próbując ocalić życie
kobiety, która i tak jest już martwa.
Oczywiście. Jest uzdrowicielem. Ziemianie nie niepokoją go,
ponieważ wiedzą, że następnym razem to któryś z nich może go
potrzebować.
Czuję się głupio, że nie zdałam sobie z tego sprawy
wcześniej. Podobno jestem dobrą donosicielką. Kłopot,
oczywiście, polega na tym, że nikt nie zaatakuje mnie, kiedy
chroni mnie Afa Pek Fakar, zaś prowokowanie samej Pek Fakar
jest zbyt niebezpieczne.
Widzę tylko jedno wyjście.
Odczekuję kilka dni. Siadam na dziedzińcu pod więziennym
murem i oddycham płytko. Po paru minutach podnoszę się.
Ogarniają mnie zawroty głowy; żeby zwiększyć efekt
wstrzymuję jeszcze oddech. Potem z całej siły walę w ścianę
z surowych kamieni i osuwam się wzdłuż niej na ziemię. Ból
przeszywa mi ramię i czoło. Jeden z ludzi Pek Fakar
wykrzykuje coś.
Pek Fakar jest przy mnie po chwili. Słyszę ją - słyszę ich
wszystkich - przez zasłonę zawrotów głowy i bólu.
- ...właśnie z całej siły rąbnęła w ścianę, widziałem...
- ...mówiła mi, że ma te ataki nudności...
- ...rana głowy...
Gwałtownie chwytam powietrze, czując nagle prawdziwe
nudności.
- Uzdrowiciel. Ziemianin... - szepczę.
- Ziemianin? - Głos Pek Fakar twardnieje, staje się
podejrzliwy. Wypowiadam jednak kolejne słowa.
- ...choroba... pewien Ziemianin powiedział, że... od
dzieciństwa... bez pomocy mogę... - Wymioty, nieoczekiwane,
lecz pomocne, tryskają na jej buty.
- Sprowadźcie Ziemianina - nakazuje komuś Pek Fakar. - I
znajdźcie jakąś szmatę!
Potem Carryl Walters nachyla się nade mną. Chwytam go za
rękę, próbuję się uśmiechnąć, i tracę przytomność.
*
Kiedy ją odzyskuję, leżę wewnątrz budynku, na podłodze w
sali jadalnej, a Ziemianin siedzi ze skrzyżowanymi nogami
obok mnie. Kilku ludzi ze Świata kręci się przy
przeciwległej ścianie z niezadowoloną miną. Carryl Walters
mówi:
- Ile widzisz palców?
- Cztery. Czy nie macie zwykle pięciu?
Odgina piąty palec i mówi:
- Wszystko z tobą w porządku.
- To nieprawda - mówię. Ziemianin mówi jak dziecko, i do
tego posługuje się dziwnym akcentem, ale można go zrozumieć.
- Jestem chora. Powiedział mi to kiedyś inny uzdrowiciel z
Ziemi.
- Kto?
- Nazywała się Anna Pek Rakov.
- Co to za choroba?
- Nie pamiętam. Coś z głową. Mam ataki.
- Jakie ataki? Upadasz, walisz się na ziemię?
- Nie. Tak. Różnie. Czasem przybiera to inne formy. - Patrzę
mu prosto w oczy. Dziwne oczy, mniejsze od moich, i
nieprawdopodobnie niebieskie. - Pek Rakov powiedziała mi, że
mogę umrzeć w czasie któregoś z ataków, jeśli nikt mi nie
pomoże.
Nie reaguje na to kłamstwo. A może reaguje, ale ja nie wiem,
jak odczytać jego reakcję. Nigdy dotąd nie donosiłam na
Ziemianina. W zamian mówi coś wyjątkowo obscenicznego, nawet
jak na warunki więzienia Aulit:
- Dlaczego jesteś nierealna? Co zrobiłaś?
Odwracam wzrok.
- Zamordowałam moją siostrę. - Jeśli zacznie pytać o
szczegóły, rozpłaczę się. Tak bardzo boli mnie głowa.
Mówi:
- Przykro mi.
Czy jest mu przykro, że zapytał, czy że ja zabiłam Ano? Pek
Rakov była inna; lepiej wychowana. Mówię:
- Tamta ziemiańska uzdrowicielka powiedziała mi, że musi
mnie pilnować ktoś, kto wie, co zrobić, jeśli dostanę
następnego ataku. Czy ty wiesz, co zrobić, Pek Walters?
- Tak.
- Czy będziesz mnie obserwował?
- Tak. - W gruncie rzeczy obserwuje mnie teraz. Dotykam
swojej głowy; tam, gdzie się uderzyłam, mam zawiązaną chustkę.
Ból głowy przybiera na sile. Palce mam całe we krwi.
Mówię:
- W zamian za co?
- Co dajesz Pek Fakar w zamian za ochronę?
Jest sprytniejszy niż myślałam.
- Nic, czym mogłabym podzielić się również tobą.
- A zatem ja będę cię obserwował, a ty udzielisz mi
informacji na temat Świata.
Kiwam głową; tego właśnie najczęściej żądają Ziemianie. Zaś
kiedy udziela się informacji, można je również uzyskać. -
Wyjaśnię twoją obecność Pek Fakar - mówię, a chwilę później
ból w głowie eksploduje bez ostrzeżenia i wszystko w
jadalni rozmazuje się i zlewa w jedno.
*
Pek Fakar nie jest zadowolona. Dałam jej jednak właśnie
pistolet, przemycony do więzienia przez mojego "kuzyna".
Zostawiam wiadomości dla władz więziennych w celi, pod
łóżkiem. Kiedy więźniowie wychodzą na spacer - a dzieje się
to codziennie, bez względu na pogodę - w miejsce wiadomości
pojawia się to, o co prosiłam. Pek Fakar zażyczyła sobie
"broni"; żadna z nas nie oczekiwała ziemiańskiego pistoletu.
Jest jedyną osobą w więzieniu, która posiada coś takiego.
To dla mnie dobitne przypomnienie, że nikogo nie
obchodziłoby, gdybyśmy my, nierealni, pozabijali się tutaj
wszyscy nawzajem. Nie ma żadnej innej potencjalnej ofiary;
wszyscy, których spotykamy, znajdują się w stanie wiecznej
śmierci.
- Bez Peka Waltersa mogłabym mieć następny atak i umrzeć -
mówię skrzywionej Pek Fakar. - On zna specjalną ziemiańską
metodę rozluźniania mózgu, dzięki której uniknę ataku.
- Mógłby nauczyć tej specjalnej metody mnie.
- Jak dotąd żaden człowiek ze Świata nie zdołał jej
opanować. Ich mózgi są inne od naszych.
Rzuca mi groźne spojrzenie. Ale nikt, nawet ci straceni dla
rzeczywistości, nie może zaprzeczyć, że mózgi obcych są
dziwne. Zaś moje obrażenia są bez wątpienia realne:
skrwawiony bandaż na głowie, lewe oko schowane pod
opuchlizną, zdarta do krwi skóra na całej długości lewego
policzka, posiniaczone ramię. Pek Fakar gładzi ziemiański
pistolet, niczym nie przyciągający wzroku cylinder z
matowego metalu. - W porządku. Możesz trzymać Ziemianina
przy sobie - jeśli on się na to zgodzi. Po co miałby to
robić?
Uśmiecham się do niej powoli. Pek Fakar nigdy nie okazuje
reakcji na pochlebstwo; byłoby to oznaką słabości. Rozumie
jednak. Postraszyłam Ziemianina, że będzie miał z nią do
czynienia, i teraz całe więzienie wie, że jej władza
rozciąga się również na obcych, nie tylko na naszych
własnych ludzi. Dalej patrzy na mnie groźnie, ale nie jest
niezadowolona. Pistolet w jej dłoni lśni.
I tak rozpoczynają się moje dyskusje z Ziemianinem.
*
Prowadzenie rozmów z Carrylem Waltersem jest kłopotliwe i
frustrujące. Siedzi obok mnie w sali jadalnej albo na
dziedzińcu i publicznie drapie się po głowie. Kiedy jest w
dobrym nastroju, wydaje okropnie przenikliwe świszczące
dźwięki przez zęby. Porusza tematy, które nie powinny
wychodzić poza krąg rodziny: stan jego skóry (pełnej
dziwnych brązowych wzgórków) i płuc (zapchanych jakimś
płynem, jak się wydaje). Nie wie, że należy rozpoczynać
rozmowę od rytualnych uwag na temat kwiatów. Przypomina to
rozmowę z dzieckiem, ale dzieckiem, które nagle zaczęło
dyskutować o projektowaniu rowerów albo prawie uczelnianym.
- Wy myślicie, że pojedynczy człowiek znaczy niewiele, grupa
znaczy wszystko - mówi.
Siedzimy na dziedzińcu, pod kamiennym murem, odrobinę z dala
od innych więźniów. Niektórzy przyglądają się nam ukradkiem,
inni otwarcie. Jestem wściekła. Często jestem wściekła przy
Peku Waltersie. Nie idzie to tak, jak sobie zaplanowałam.
- Jak możesz tak mówić? Pojedynczy człowiek jest bardzo
ważny na Świecie! Troszczymy się o innych tak, że żaden
człowiek nie jest wyłączony z naszej wspólnej
rzeczywistości, chyba że za sprawą swoich własnych działań!
- No właśnie - mówi Pek Walters. Nauczył się tego
zwrotu ode mnie. - Troszczycie się o innych tak, by nikt nie
był sam. Samotność jest zła. Samotne działanie jest złe.
Tylko wspólnota jest realna.
- Oczywiście - mówię. Czy mimo wszystko może być głupcem? -
Rzeczywistość jest zawsze wspólna. Czy gwiazda naprawdę
znajduje się na niebie, jeśli tylko jedno oko postrzega jej
światło?
Uśmiecha się i mówi coś w swoim własnym języku, co w moich
uszach brzmi zupełnie bezsensownie. Powtarza to w normalnych
słowach. - Kiedy drzewo upada w lesie, czy istnieje dźwięk,
skoro nikt tego nie słyszy?
- Ale... czy chcesz powiedzieć, że na twojej gwieździe
ludzie wierzą, że są... - Co? Nie mogę znaleźć słów.
Odpowiada:
- Ludzie wierzą, że są zawsze realni, samotni czy
wespół z innymi. Realni nawet wtedy, gdy inni ludzie uważają
ich za martwych. Realni nawet wtedy, gdy zrobią coś bardzo
złego. Nawet kiedy popełnią morderstwo.
- Ale oni nie są realni! Jakże mogliby być? Pogwałcili
wspólną rzeczywistość! Jeśli nie uznaję ciebie, realności
twojej duszy, jeśli wyślę cię do twoich przodków wbrew
tobie, jest to dowodem, że nie rozumiem rzeczywistości, a
zatem nie postrzegam jej! Tylko ktoś nierealny mógłby to
zrobić!
- Dziecko nie postrzega wspólnej rzeczywistości. Czy jest
nierealne?
- Oczywiście. Do czasu, kiedy nie osiągną rozsądku, dzieci
są nierealne.
- A zatem jeśli zabiję dziecko, jest to w porządku, ponieważ
nie zabijam realnej osoby?
- Oczywiście, że nie jest to w porządku! Kiedy ktoś zabija
dziecko, odbiera mu szansę stania się realnym, zanim jeszcze
mogło powrócić do swoich przodków! Jak również szanse
wszystkim dzieciom, które mogły stać się jego potomkami.
Nikt na Świecie nie zabiłby dziecka, nawet te martwe dusze z
Aulit! Czy chcesz powiedzieć, że na Ziemi ludzie zabijają
dzieci?
Spogląda na coś, czego nie widzę.
- Tak.
Oto nadeszła moja szansa, chociaż nie w tej formie, jaka by
mi odpowiadała. Mam jednak zadanie do wykonania. Mówię:
- Słyszałam, że Ziemianie zabijają ludzi na potrzeby nauki.
Nawet dzieci. By dowiedzieć się rzeczy, jakie Anna Pek Rakov
wiedziała na temat mojego mózgu. Czy to prawda?
- Tak i nie.
- Cóż to za odpowiedź? Czy dzieci są wykorzystywane w
eksperymentach naukowych?
- Tak.
- Jakiego rodzaju eksperymentach?
- Powinnaś raczej zapytać, jakiego rodzaju dzieci.
Umierające dzieci. Dzieci jeszcze nie narodzone. Dzieci
urodzone... z wadą. Bez mózgu albo z wadliwym mózgiem.
Zmagam się z tym wszystkim. Umierające dzieci... musi mieć
na myśli nie dzieci naprawdę martwe, ale te, które są w
trakcie powracania do swoich przodków. Cóż, to nie byłoby
takie złe, pod warunkiem, że ciało może potem rozłożyć się w
spokoju i uwolnić duszę. Dzieci bez mózgu albo z
niewłaściwie funkcjonującym mózgiem... również nie takie
złe. Takie biedne nierealne istoty i tak zostałyby
zniszczone. Ale dzieci jeszcze nie narodzone... w łonie
matki czy już poza nim? Odpycham to od siebie, zamierzając
przemyśleć całą kwestię innym razem. Chodzi mi o co innego.
- I nigdy nie wykorzystujecie żywych, realnych dzieci do
eksperymentów?
Rzuca mi spojrzenie, którego nie potrafię rozszyfrować.
Często nie potrafimy zrozumieć wyrazu twarzy Ziemian.
- Tak. Wykorzystujemy. W niektórych eksperymentach. Takich,
które nie sprawiają bólu.
- Na przykład? - pytam. Patrzymy teraz sobie prosto w oczy.
Nagle zaczynam zastanawiać się, czy ten stary Ziemianin
podejrzewa, że jestem donosicielką poszukującą informacji, i
czy to dlatego zaakceptował moją kulawą historię o chorobie
i atakach. To niekoniecznie musiałoby być takie złe.
Istnieją sposoby na dokonywanie transakcji z nierealnymi, od
momentu gdy wszyscy zainteresowani przyznają, że tym, co się
odbywa, jest właśnie handel. Ale nie jestem pewna, czy Pek
Walters o tym wie.
Ziemianin mówi:
- Eksperymenty mające na celu zbadanie pracy mózgu. Na
przykład tego, jak działa pamięć. W tym także pamięć
wspólna.
- Pamięć? Pamięć nie działa. Ona po prostu jest.
- Nie. Pamięć działa. Na bazie budujących pamięć pro-tein.
- Używa ziemiańskiego słowa, potem wyjaśnia: - Maleńkie
odrobiny pożywienia - co nie ma sensu. Co ma wspólnego
jedzenie z pamięcią? Wspomnień się nie je ani nie uzyskuje
z nich jedzenia. Ale posunęłam się już kawałek do przodu i
wykorzystuję słowa Ziemianina, żeby posunąć się jeszcze
dalej.
- Czy pamięć u ludzi ze Świata działa na bazie tych samych
"pro-tein" co u ludzi z Ziemi?
- Tak i nie. Niektóre są identyczne lub prawie identyczne.
Ale są też różne. - Przygląda mi się bardzo uważnie.
- Skąd wiesz, że pamięć działa tak samo albo inaczej u ludzi
ze Świata? Czy Ziemianie prowadzili eksperymenty na Świecie?
- Tak.
- Na dzieciach ze Świata?
- Tak.
Obserwuję grupę Huhuhubów po przeciwnej stronie dziedzińca.
Mali dziwnie pachnący obcy stłoczyli się ciasno w czymś w
rodzaju rytuału czy gry.
- A czy ty, osobiście, uczestniczyłeś w tych
eksperymentach z udziałem dzieci, Pek Walters?
Nie odpowiada mi. Uśmiecha się, i gdybym nie miała innego
zdania, mogłabym przysiąc, że jest to uśmiech smutny. Mówi:
- Pek Bengarin, dlaczego zabiłaś swoją siostrę?
Jest to pytanie tak nieoczekiwane - teraz, tak blisko
dotarcia do czegoś ważnego - że wyprowadza mnie z
równowagi. Nawet Pek Fakar nigdy mnie o to nie zapytała.
A on mówi:
- Wiem, nie powinienem pytać. Źle postąpiłem. Ale ja
mówię tobie dużo, i odpowiedź jest istotna...
- Ale to pytanie jest obsceniczne. Nie powinieneś pytać.
Ludzie ze Świata nie są wobec siebie tak okrutni.
- Nawet ludzie skazani na Aulit? - pyta, i chociaż nie znam
słów, jakich używa, widzę, że tak, on wie, że jestem
donosicielką. I że próbowałam wydobyć od niego informacje. W
porządku, tym lepiej. Potrzebuję jednak czasu, by skierować
moje dociekania w inną stronę.
Dla zyskania na czasie powtarzam moje poprzednie
stwierdzenie.
- Ludzie ze Świata nie są tak okrutni.
- A zatem ty...
Powietrze nagle skwierczy i roznosi się zapach spalenizny.
Ludzie wrzeszczą. Podnoszę wzrok. Aka Pek Fakar stoi
pośrodku dziedzińca z ziemiańskim pistoletem i strzela do
Huhuhubów. Jeden po drugim padają, gdy promień światła
trafia ich, wybijając w ciałach skwierczące dziury. Obcy
przechodzą do drugiego etapu swojej wiecznej śmierci.
Wstaję i szarpię Peka Waltersa za ramię.
- Chodźmy. Musimy oczyścić niezwłocznie teren albo
strażnicy wypuszczą gaz trujący.
- Dlaczego?
- Żeby objąć ciała blokadą chemiczną, oczywiście! - Czy ten
obcy sądzi, że władze więzienia pozwoliłyby nierealnym
zgnić choćby odrobinę? Myślałam po kilku naszych rozmowach,
że Pek Walters rozumie trochę więcej.
Podnosi się powoli, z wahaniem. Pek Fakar, ze śmiechem na
ustach, podchodzi do drzwi, wciąż z pistoletem w dłoni.
Pek Walters pyta:
- Ludzie ze Świata nie są okrutni?
Za nami ciała Huhuhubów leżą rozciągnięte jedno na drugim,
dymiąc.
*
Następnym razem, kiedy wyganiają nas z cel do jadalni, a
potem na dziedziniec, zwłok Huhuhubów oczywiście już nie ma.
Pek Walters zaczął uskarżać się na kaszel. Chodzi wolniej i
pewnego razu, w drodze do naszego ulubionego miejsca pod
przeciwległą ścianą, musi oprzeć się o moje ramię, żeby nie
upaść.
- Jesteś chory, Pek?
- Tak.
- Ale jesteś przecież uzdrowicielem. Spraw, żeby kaszel
zniknął.
Uśmiecha się i z ulgą siada pod ścianą.
- Lekarzu, ulecz się sam.
- Co takiego?
- Nic. A więc jesteś donosicielką, Pek Bengarin, i masz
nadzieję, że powiem ci coś na temat doświadczeń prowadzonych
na Świecie na dzieciach.
Biorę głęboki oddech. Pek Fakar przechodzi obok, niosąc swój
pistolet. Dwaj ludzie nie opuszczają jej teraz na krok,
na wypadek gdyby inny więzień chciał odebrać broń. Nie
wierzę, by ktokolwiek spróbował, ale być może się mylę. Nie
można przewidzieć, co zrobią nierealni. Pek Walters
odprowadza Pek Fakar wzrokiem i na jego twarzy nie ma już
uśmiechu. Wczoraj Pek Fakar zatrzeliła kolejną osobę, tym
razem nawet nie obcego. Pod moim łóżkiem znajduje się
wiadomość z prośbą o kolejne pistolety.
Mówię:
- To ty twierdzisz, że jestem donosicielką. Ja tego
nie powiedziałam.
- Oczywiście - mówi Pek Walters. Dostaje napadu kaszlu, ze
znużeniem zamyka oczy. - Nie mam anty-bio-tyków.
Kolejne ziemiańskie słowo. Powtarzam je starannie.
- Anty-bio-tyki?
- Uzdrawiające pro-teiny.
Znowu to słowo oznaczające maleńkie fragmenty pożywienia.
Wykorzystuję je.
- Opowiedz mi o pro-teinach w eksperymentach naukowych.
- Opowiem ci wszystko o eksperymentach. Ale tylko jeśli
odpowiesz najpierw na moje pytania.
Zapyta o moją siostrę. Wiedziony wyłącznie brakiem ogłady i
okrucieństwem. Czuję, jak twarz mi kamienieje.
Mówi:
- Powiedz mi, dlaczego kradzież dzieci nie jest tak
zła, by zawsze pociągała za sobą odebranie sprawcy prawa do
realności.
Mrugam oczami. Czy to nie oczywiste?
- Kradzież dziecka nie naraża na szwank jego realności.
Wyrasta ono tylko gdzie indziej, z jakimiś innymi ludźmi.
Ale przecież wszyscy ludzie ze Świata dzielą tę samą
rzeczywistość, a po przejściu dziecko i tak dołączy do
swoich przodków. Kradzież dzieci to oczywiście złą rzecz,
ale nie jest to poważna zbrodnia.
- A robienie fałszywych pieniędzy?
- To samo. Fałszywe, autentyczne - pieniądze nadal są
dzielone przez wszystkich.
Kaszle znowu, tym razem bardziej gwałtownie. Czekam. W końcu
mówi:
- A więc kiedy ukradnę twój rower, nie pogwałcę
zanadto wspólnej rzeczywistości, ponieważ rower i tak będzie
znajdował się pomiędzy ludźmi ze Świata.
- Oczywiście.
- Ale kiedy ukradnę twój rower, w niewielkim stopniu
dokonuję jednak gwałtu na twojej rzeczywistości?
- Tak. - A po chwili dodaję: - Ponieważ rower należy
przecież w końcu do mnie. Ty... zmieniasz w pewnym stopniu
moją rzeczywistość nie konsultując swojej decyzji ze mną. -
Spoglądam na niego; czy to możliwe, żeby to wszystko nie
było oczywiste dla tak inteligentnego człowieka?
Mówi:
- Jesteś zbyt ufna, by być donosicielką, Pek Bengarin.
Czuję, jak narasta we mnie oburzenie. Jestem bardzo dobrą
donosicielką. Czy nie przywiązałam do siebie tego Ziemianina,
dzieląc z nim prywatną rzeczywistość w celu zainicjowania
wymiany informacji? Mam zamiar zażądać swojej części
transakcji, kiedy on mówi nagle:
- A więc dlaczego zabiłaś swoją siostrę?
Dwaj ludzie Pek Fakar przechodzą obok. Obaj niosą nowe
pistolety. Po przeciwnej stronie dziedzińca Spadacz odwraca
się, by spojrzeć na nich, i nawet z tej odległości widać lęk
na jego twarzy obcego.
Mówię tak spokojnie, jak tylko potrafię:
- Padłam ofiarą złudzenia. Myślałam, że Ano kopuluje z
moim kochankiem. Była młodsza, bardziej inteligentna,
ładniejsza. Nie jestem zbyt ładna, jak widzisz. Nie
dzieliłam rzeczywistości z nią ani z nim i moje złudzenie
rosło. W końcu wybuchło mi w głowie i... zrobiłam to. -
Oddycham z trudem i ludzi Pek Fakar widzę jak przez mgłę.
- Pamiętasz wyraźnie morderstwo Ano?
Zwracam się ku niemu w zdumieniu.
- Jakże mogłabym je zapomnieć?
- Nie możesz. Nie możesz z powodu tworzących pamięć pro-
tein. Wspomnienie jest silne w twoim umyśle. Tworzące pamięć
pro-teiny są silne w twoim umyśle. Doświadczenia naukowe na
dzieciach ze Świata miały na celu wykazanie, jaka jest
struktura pro-tein, gdzie się one znajdują, jak działają.
Ale w zamian odkryliśmy coś zupełnie innego.
- Co mianowicie? - pytam, ale Pek Walters potrząsa tylko
głową i ponownie zaczyna kaszleć. Zastanawiam się, czy napad
kaszlu jest wymówką dla uniknięcia wypełnienia warunków
umowy. W końcu mam do czynienia z nierealnym.
Ludzie Pek Fakar znikają we wnętrzu budynku więziennego.
Spadacz osuwa się pod przeciwległą ścianę. Nie zastrzelili
go. Nie przechodzi jeszcze, przynajmniej na razie, do
drugiej fazy swojej wiecznej śmierci.
Jednak obok mnie Pek Walters kaszle krwią.
*
Umiera. Jestem tego pewna, chociaż oczywiście żaden
uzdrowiciel ze Świata nie przychodzi do niego. Przecież i
tak jest już martwy. Również jego pobratymcy Ziemianie
trzymają się od niego z dala, zalęknieni, co każe mi się
zastanawiać, czy jego choroba jest zaraźliwa. Zostaję więc
tylko ja. Odprowadzam go do jego celi i zastanawiam się,
dlaczego nie mogłabym zostać w środku, kiedy drzwi się
zamykają. Nikt by tego nie sprawdził. A jeśli tak, to
niewiele by go to obchodziło. Może to być ostatnia szansa
zdobycia informacji, na których mi zależy, zanim Pek Walters
zostanie umieszczony w trumnie, albo Pek Fakar każe mi go
opuścić, gdyż jest zbyt słaby, by mógł dalej sprawować nade
mną rzekomą opiekę medyczną.
Jego ciało stało się bardzo rozpalone. W trakcie długiej
nocy rzuca się na łóżku, mamrocząc coś w swoim języku, i
czasem jego dziwne oczy odmieńca wywracają się białkami ku
górze. Kiedy indziej jednak odzyskuje świadomość i spogląda
na mnie, jakby rozpoznawał, kim jestem. Wtedy go pytam.
Jednak okresy przytomności i jej braku mieszają się ze sobą.
Umysł Peka Waltersa nie należy już do niego.
- Pek Walters. Gdzie przeprowadzane są eksperymenty
dotyczące pamięci? W jakim miejscu?
- Pamięć... wspomnienia... - Ponownie mówi w swoim własnym
języku. Brzmi to jak poezja.
- Pek Walters. Gdzie przeprowadza się eksperymenty z
pamięcią?
- W Rafkit Sarloe - odpowiada, co nie ma sensu. Rafkit
Sarloe to ośrodek rządowy, gdzie nikt nie mieszka. Nie jest
to miejsce rozległe. Ludzie przyjeżdżają każdego dnia, do
pracy w Wydziałach, i co wieczór wracają do swoich wiosek.
Nie ma w Rafkit Sarloe miejsca, które nie byłoby wspólną
fizyczną rzeczywistością.
Kaszle, znowu wypluwając krwawą pianę, a oczy uciekają mu w
głąb czaszki. Daję mu do wypicia trochę wody.
- Pek Walters. Gdzie przeprowadzane są eksperymenty z
pamięcią?
- W Rafkit Sarloe. W Chmurze. W więzieniu Aulit.
I tak dalej i dalej. A wczesnym rankiem Pek Walters umiera.
Nadchodzi jeden moment bardziej przytomny, gdzieś pod
koniec. Spogląda na mnie, ze swojej starej, zniszczonej
twarzy napiętej od wysiłku przejścia. Niepokojący błysk w
jego oczach powraca, smutny i łagodny, nieodpowiedni dla
kogoś nierealnego. Zbyt wiele w nim poczucia wspólnoty. Mówi
coś, więc muszę nachylić się nad nim, żeby usłyszeć.
- Chory mózg mówi sam do siebie. Nie zabiłaś swojej
siostry.
- Cicho, nie próbuj mówić...
- Znajdź... Brifjisa. Maldon Pek Brifjis, w Rafkit Haddon.
Znajdź... - Ponownie zanurza się w otchłań gorączki.
Kilka chwil po tym, jak umiera, uzbrojeni strażnicy wchodzą
do celi, wtaczając trumnę wypełnioną mumifikującymi
chemikaliami. Razem z nimi jest ksiądz. Chcę powiedzieć,
czekajcie, to dobry człowiek, nie zasługuje na wieczną
śmierć - ale oczywiście nie robię tego. Jestem zdumiona, że
w ogóle coś takiego pomyślałam. Strażnik wypycha mnie na
korytarz i drzwi się zamykają.
Tego samego dnia zostaję zwolniona z więzienia Aulit.
*
- Opowiedz mi jeszcze raz. Od początku - mówi Pek Brimmidin.
Pek Brimmidin jest taki sam: krępy, żółknący, nieco
zgarbiony. Jego zagracony gabinet jest taki sam. Talerze z
resztkami jedzenia, papiery, rzeźby o przesadnych
kształtach. Patrzę chciwie na te brzydactwa. Nie zdawałam
sobie sprawy, jak bardzo tęskniłam w więzieniu za naturalnym
widokiem krzywizn. Wpatruję się w rzeźby, częściowo po to, by
powstrzymać się od zadania pytania, dopóki nie nadejdzie
odpowiedni moment.
- Pek Walters powiedział, że opowie mi wszystko o
eksperymentach, jakie prowadzone są na dzieciach ze Świata.
W imię nauki. Ale zdążył powiedzieć mi tylko, że chodzi w
nich o "tworzące pamięć pro-teiny", które są maleńkimi
kawałkami pożywienia, na bazie których mózg buduje pamięć.
Powiedział również, że eksperymenty mają miejsce w Rafkit
Sarloe i więzieniu Aulit.
- Czy to wszystko, Pek Bengarin?
- To wszystko.
Pek Brimmidin kiwa uprzejmie głową. Stara się sprawiać
groźne wrażenie, bym ze strachu podała mu wszystkie
informacje, o jakich mogłam zapomnieć. Ale Frablit Pek
Brimmidin nie może mnie wystraszyć. Widziałam za dużo.
Pek Brimmidin nie zmienił się. Ale ja tak.
Zadaję moje pytanie:
- Podałam ci wszystkie informacje, jakie uzyskałam, zanim
Ziemianin zmarł. Czy to wystarczy, by uwolnić mnie i Ano?
Przeciąga dłonią po futrze na karku.
- Przykro mi, ale nie jestem w stanie na to odpowiedzieć,
Pek. Będę musiał porozumieć się z moimi przełożonymi. Ale
obiecuję, że powiadomię cię tak szybko, jak to możliwe.
- Dziękuję - mówię i spuszczam wzrok. "Jesteś zbyt ufna, by
być donosicielką, Pek Bengarin".
Dlaczego nie powiedziałam Frablitowi Pekowi Brimmidinowi
całej reszty, o "Maldonie Peku Brifjisie" i "Rafkit Haddon"
i o tym, że wcale nie zabiłam swojej siostry? Ponieważ to
najprawdopodobniej bzdury, rojenia rozgorączkowanego umysłu.
Ponieważ ten "Maldon Pek Brifjis" może być niewinnym
człowiekiem ze Świata, który nie zasługuje na kłopoty
ściągnięte na niego przez nierealnego obcego. Ponieważ słowa
Peka Waltersa były osobiste, skierowane do mnie jednej, na
łożu śmierci. Ponieważ nie chcę prowadzić z przełożonymi
Peka Brimmidina kolejnej bolesnej, bezużytecznej dyskusji o
Ano.
Ponieważ, pomimo obaw, ufam Carrylowi Pekowi Waltersowi.
- Możesz iść - mówi Pek Brimmidin i odjeżdżam rowerem
piaszczystą drogą do domu.
*
Zawieram umowę z trupem Ano, wciąż leżącym wdzięcznie ze
zwiniętymi palcami na łóżku naprzeciw mojego. Piękne ciemne
włosy mojej siostry unoszą się w chemicznym roztworze we
wnętrzu trumny. Kiedy byłyśmy bardzo młode, zazdrościłam jej
niezmiernie tych włosów. Kiedyś obcięłam je nawet wszystkie,
kiedy spała. Jednak kiedy indziej zaplatałem je dla niej
albo przybierałam kwiatami. Była taka ładna. W którymś
momencie, kiedy była jeszcze dzieckiem, nosiła osiem
pierścionków oświadczynowych, po jednym na każdym palcu. Dwa
z nich były efektem negocjacji pomiędzy ojcami chłopców i
naszym ojcem. Ja, chociaż starsza od niej, nigdy nie miałam
ani jednego pierścionka.
Czy ją zamordowałam?
Moja umowa z jej trupem jest następująca: jeśli Wydział
Rzeczywistości i Pokuty uwolni mnie i Ano w nagrodę za moją
pracę w więzieniu Aulit, nie będę dłużej szukała. Ano będzie
mogła powrócić do naszych przodków; ja będę w pełni realna.
Nie będzie się już liczyło, czy zabiłam swoją siostrę, czy
nie, ponieważ obie będziemy ponownie dzieliły tę samą
wspólną rzeczywistość, jakby nic się nie stało. Jeśli jednak
Wydział przedłuży moją nierealność po tym wszystkim, co im
dałam, spróbuję odnaleźć tego "Maldona Peka Brifjisa".
Nie mówię nic z tego na głos. Strażnicy w więzieniu Aulit
wiedzieli od razu, kiedy Pek Walters umarł, chociaż
znajdował się w zamkniętej i pozbawionej okien celi. Ja też
mogę być teraz obserwowana. Świat nie posiada, co prawda,
urządzeń, które by to umożliwiały, ale skąd Pek Walters
wiedział tak dużo o człowieku ze Świata uczestniczącym w
ziemiańskich eksperymentach naukowych? Gdzieś w ukryciu ma
miejsce współpraca ludzi ze Świata i Ziemian. Ziemianie, jak
powszechnie wiadomo, posiadają wszelkiego rodzaju urządzenia
podsłuchowe, jakich my nie mamy.
Całuję trumnę Ano. Nie mówię tego głośno, ale mam
rozpaczliwą nadzieję, że Wydział uwolni nas. Chcę powrócić
do wspólnej rzeczywistości, do codziennego ciepła i
słodkiego poczucia przynależności, teraz i na zawsze, do
żywych i martwych Świata. Nie chcę już dłużej być
donosicielką.
Dla nikogo, nawet dla siebie samej.
*
Wiadomość nadchodzi trzy dni później. Popołudnie jest ciepłe
i siedzę przed domem na kamiennej ławie, obserwując, jak
mlekodajne zwierzęta mojej sąsiadki przyglądają się
otoczonym wysokimi płotami kwietnikom. Są tam nowe kwiaty,
których nie rozpoznaję, piękne, lecz w pewien sposób obce -
czy mogły być ziemiańskie? Nie wydaje się to prawdopodobne.
W czasie mojego pobytu w więzieniu Aulit wzrosła popularność
tezy o nierealności Ziemian. Słychać więcej utyskiwań,
więcej ostrych słów pod adresem tych, którzy kupują od
handlarzy obcych.
Frablit Pek Brimmidin własnoręcznie przywozi list od
Wydziału Realności i Pokuty, z trudem pedałując po drodze
na swoim antycznym rowerze. Jest bez munduru, żeby nie robić
mi wstydu przed sąsiadami. Patrzę, jak jedzie, spocony z
wysiłku, do którego nie nawykł, z wyrazem zmieszania na
twarzy, i wiem już, jaka musi być wiadomość w
zapieczętowanej kopercie. Pek Brimmidin jest zbyt łagodny
jak na swoje stanowisko. Dlatego jest niskim rangą posłańcem
przez cały czas, nie tylko dzisiaj.
Nigdy wcześniej tego nie dostrzegłam.
.T:kwiaty2
.L:32
.S:2
.H: $$$
.H:
.X:10
"Jesteś zbyt ufna, by być donosicielką, Pek Bengarin".
- Dziękuję, Pek Brimmidin - mówię. - Czy chciałbyś szklankę
wody? Albo pelu?
- Nie, dziękuję, Pek - mówi. Nie patrzy mi w oczy. Pozdrawia
gestem moją drugą sąsiadkę, niosącą wodę z okolicznej
studni, i żeby czymś zająć dłonie, zaciska raz po raz palce
na kierownicy roweru.
- Nie mogę zostać - mówi.
- A zatem jedź bezpiecznie - odpowiadam i wracam do domu.
Staję obok Ano i łamię pieczęć na urzędowym liście. Po
przeczytaniu go patrzę na nią przez długi czas. Taka
piękna, tak dobra. Tak kochana.
Potem zaczynam sprzątać. Szoruję każdy centymetr domu, przez
kolejne godziny, wspinając się na drabinę, żeby wyczyścić
sufit, obficie spryskując mydlinami szpary, szorując
powierzchnię każdego przedmiotu i wynosząc te o bardziej
skomplikowanych kształtach na słońce, żeby wyschły. Pomimo
usilnych starań nie znajduję nic, co mogłoby przypominać
urządzenie podsłuchowe. Nic co wyglądałoby obco, nic
nierealnego.
Ale nie wiem już, co jest realne.
*
Tylko Bata wstał; pozostałe księżyce jeszcze się nie
pokazały. Niebo jest czyste i rozgwieżdżone, powietrze
chłodne. Wprowadzam rower do środka i staram się pamiętać o
wszystkim, czego potrzebuję.
Nie wiem, z jakiego rodzaju szkła zrobiona jest trumna Ano,
ale jest ono bardzo twarde. Muszę trzykrotnie zamachnąć się
ogrodowym szpadlem, za każdym razem z całej siły, żeby je
rozbić. Przy trzecim uderzeniu szkło pęka, a potem rozpada
się leniwie na duże odłamki, które odbijają się lekko od
podłogi. Roztwór chemiczny wylewa się strumieniem, kaskada
przezroczystego płynu pachnącego tylko odrobinę cierpko.
W moich butach z cholewami podchodzę do łóżka i wylewam wodę
z pojemników na Ano, żeby obmyć ją z chemikaliów. Pojemniki
czekają eleganckim rządkiem pod ścianą, od mojej największej
miednicy do mycia po naczynia kuchenne. Ano uśmiecha się
słodko.
Wyciągam ręce nad zmoczonym łóżkiem i podnoszę ją.
W kuchni kładę jej ciało - wiotkie, bezwładne - na podłodze i
rozbieram z nasiąkniętego chemikaliami ubrania. Osuszam ją,
przenoszę na rozłożony obok koc, ostatni raz obrzucam
wzrokiem i owijam ciasno kocem. Pakunek i szpadel balansują
na kierownicy mojego roweru. Ściągam buty i otwieram drzwi.
Noc pachnie tajemniczymi kwiatami mojej sąsiadki. Ano wydaje
się pozbawiona ciężaru. Czuję, że mogłabym jechać godzinami.
I tak też robię.
Chowam ją, obciążoną kamieniami, w bagnistej ziemi z dala od
opuszczonej drogi. Wilgoć przyspieszy proces rozkładu, a
miejsce pochówku mogę łatwo przykryć trzcinami i gałęziami
toglifu. Po skończeniu zakopuję również swoje ubranie i
wyciągam świeże z plecaka. Jeszcze parę godzin jazdy i
powinnam znaleźć gospodę, w której będę mogła się przespać.
Albo szczere pole, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Wstaje perlisty świt, z trzema księżycami na niebie.
Wszędzie wzdłuż mojej trasy rosną kwiaty, z początku dzikie,
potem pielęgnowane. Chociaż jestem wyczerpana, śpiewam cicho
falującym kwiatom, niebu, oświetlonej mlecznym blaskiem
drodze. Ano jest realna i wolna.
Wracaj spokojnie, słodka siostrzyczko, do oczekujących cię
przodków.
Dwa dni później docieram do Rafkit Haddon.
*
Jest to stare miasto, przysiadłe na zboczu opadającym w
stronę morza. Domy bogaczy stoją na brzegu albo tłoczą się
na szczycie zbocza, w obu przypadkach przypominając wielkie
białe ptaki o zaokrąglonych kształtach. Pomiędzy nimi
rozciąga się plątanina domostw, placów targowych, budynków
rządowych, zajazdów, sklepów z pelem, ruder i parków, tych
ostatnich ze wspaniałymi wiekowymi drzewami i zapuszczonymi
starymi świątyniami. Warsztaty i magazyny mieszczą się
bardziej na północ, w pobliżu doków.
Mam doświadczenie w znajdowaniu ludzi. Zaczynam od Sekcji
Regulaminów i Rytuałów. Urzędniczka za kontuarem, kandydatka
do stanu kapłańskiego, jest młoda i chętna do pomocy.
- Tak?
- Jestem Ajma Pek Goranalit, z domostwa Menanlin. Przysłano
mnie, bym sprawdziła aktywność religijną jednego z waszych
obywateli, Maldona Peka Brifjisa. Czy możesz mi pomóc?
- Oczywiście - rozpromienia się. Prośba o sprawdzenie
aktywności religijnej nigdy nie ma formy pisemnej; dyskrecja
jest nieodzowna, kiedy jeden z wielkich domów rozważa
zaszczycenie obywatela pozwoleniem mu na uczczenie swoich
przodków. Wybrana osoba zdobywa wielkie poważanie - i spory
majątek. Nazwisko "Menanlin" wybrałam po godzinie uważnego
przysłuchiwania się rozmowom w zatłoczonym sklepiku z pelem.
Rodzina jest stara, liczna i dyskretna.
- Niech spojrzę... - mówi urzędniczka przeglądając akta. -
Brifjis... Brifjis... to oczywiście częste nazwisko... który
obywatel, Pek?
- Maldon.
- Ach, tak... jest. Zapłacił za dwa nabożeństwa muzyczne w
intencji swoich przodków w zeszłym roku, przekazał datek na
rzecz Domu Kapłańskiego Rafkit Haddon... Och! Został również
wybrany do uczczenia przodków domu Choulalait!
Z jej głosu przebija podziw. Kiwam głową.
- Wiemy o tym, oczywiście. Ale czy jest coś jeszcze?
- Nie, nie sądzę... chwileczkę. Opłacił nabożeństwo w
intencji przodków swojego dostawcy klu, Lama Peka Flanoe,
człowieka biednego. Przekazał całkiem sporą sumę. Zapłacił
za muzykę i trzech kapłanów.
- To miłe - powiedziałam.
- Bardzo! Trzech kapłanów! - Jej młode oczy lśnią. - Czyż to
nie cudowne, jak wielu naprawdę dobrych ludzi dzieli wspólną
rzeczywistość?
- Tak - mówię. - Cudowne.
Znajduję handlarza klu pytając po prostu o niego na kilku
placach targowych. Sprzedaż materiałów opałowych spada
oczywiście latem; młodzi członkowie rodzin pozostawieni do
sprawowania pieczy nad straganami chętnie gawędzą z obcymi.
Lam Pek Flanoe mieszka w ubogiej dzielnicy na tyłach
wielkich domów nad morzem. Obszar ten zamieszkują służący i
dostawcy towarów dla bogaczy. Cztery kolejne szklanki pelu w
trzech kolejnych sklepikach i wiem już, że Maldon Pek
Brifjis jest obecnie gościem w domu bogatej wdowy. Znam
adres wdowy. Wiem, że Pek Brifjis jest uzdrowicielem.
Uzdrowiciel.
"Chory mózg rozmawia z samym sobą. Nie zabiłaś swojej
siostry".
Kręci mi się w głowie po czterech szklankach pelu.
Wystarczy. Znajduję zajazd, taki, gdzie nikt nie będzie
zadawał pytań, i śpię bez wspólnej rzeczywistości marzeń.
*
Trwa cały dzień, zanim, przebrana za czyścicielkę ulic,
ustalam, który z mężczyzn wchodzących i wychodzących z domu
bogatej wody jest Pekiem Brifjisem. Potem przez trzy dni śledzę
go w różnych przebraniach. Chodzi do wielu miejsc i rozmawia
z wieloma ludźmi, ale żadna ze znajomości nie wydaje się
niezwykła dla majętnego uzdrowiciela ze słabością do
zabytkowych karafek na wodę. Czwartego dnia szukam okazji, by
zbliżyć się do niego, ale okazuje się to niepotrzebne.
- Pek - mówi do mnie mężczyzna, kiedy kręcę się, przebrana
za sprzedawczynię słodkich placków, przy łaźniach na ulicy
Elindel. Ukradłam placki przed świtem z otwartej kuchni
piekarni. Wiem od razu, że stojący przede mną mężczyzna jest
ochroniarzem, i wiem, że jest bardzo dobry. Widać to po tym,
jak się porusza, patrzy na mnie, kładzie dłoń na moim
ramieniu. Jest również bardzo przystojny, ale z tego ledwie
zdaję sobie sprawę. Przystojni mężczyźni nigdy nie są dla
takich jak ja. Są dla Ano.
Byli dla Ano.
- Chodź ze mną, proszę - mówi agent, a ja nie sprzeciwiam
się. Prowadzi mnie na tyły łaźni, przez prywatne wejście, do
niewielkiego pomieszczenia używanego najwyraźniej dla
jakichś prywatnych zabiegów pielęgnacyjnych. Jedyne
umeblowanie stanowią dwa małe kamienne stoły. Sprawdza
dokładnie, lecz delikatnie, czy nie mam broni, zaglądając
mi nawet w usta. Usatysfakcjonowany, pokazuje mi, gdzie mam
stać, i otwiera drugie drzwi.
Maldon Pek Brifjis wchodzi do środka, odziany w szlafrok
kąpielowy z kosztownego importowanego płótna. Jest młodszy
od Carryla Waltersa, to pełen wigoru człowiek u szczytu
swoich sił. Jego oczy są niezwykłe, głęboko purpurowe z
długimi złotymi liniami wybiegającymi ze środka. Mówi
natychmiast:
- Dlaczego śledziłaś mnie przez trzy dni?
- Ktoś kazał mi to zrobić - odpowiadam. Uczciwa wspólna
rzeczywistość nie może mi zaszkodzić, aczkolwiek nadal nie
jestem do końca pewna, czy mi w czymkolwiek pomoże.
- Kto? Możesz powiedzieć przy moim strażniku.
- Carryl Pek Walters.
Purpurowe oczy stają się jeszcze głębsze.
- Pek Walters nie żyje.
- Tak - mówię. - Na zawsze. Byłam przy nim, kiedy przeszedł
do drugiego etapu śmierci.
- I gdzie miało to miejsce? - Sprawdza mnie.
- W więzieniu Aulit. W swoich ostatnich słowach kazał mi cię
znaleźć. Żeby... zapytać cię o coś.
- O co pragniesz mnie zapytać?
- Nie o to, co planowałam - mówię i zdaję sobie sprawę, że
podjęłam decyzję, by powiedzieć mu wszystko. Dopóki nie
ujrzałam go z bliska, nie byłam do końca pewna, co zrobię.
Nie mogę już dzielić rzeczywistości ze Światem, nawet gdybym
zgłosiła się do Frablita Peka Brimmidina z wszystkimi
interesującymi go informacjami na temat naukowych
doświadczeń na dzieciach. To nie stanowiłoby wystarczającej
pokuty za uwolnienie Ano bez zgody Wydziału. Poza tym Pek
Brimmidin jest tylko posłańcem. Nie, mniej niż posłańcem:
jest narzędziem, jak szpadel z ogrodu albo rower. Nie
dzieli rzeczywistości swoich panów. Tylko tak mu się wydaje.
Tak jak mi się wydawało.
Mówię:
- Chcę wiedzieć, czy zabiłam moją siostrę. Pek Walters
powiedział, że nie. Powiedział "chory umysł rozmawia z samym
sobą" i że nie zabiłam Ano. I żebym zapytała ciebie. Czy
zabiłam moją siostrę?
Pek Brifjis siada na jednym z kamiennych stołów.
- Nie wiem - mówi i widzę, jak drży mu futro na karku. -
Być może tak. Być może nie.
- Jak mogę odkryć prawdę?
- Nie możesz.
- Nigdy?
- Nigdy. - I po chwili: - Przykro mi.
Dostaję zawrotów głowy. To "niskie ciśnienie krwi". Kiedy
ponownie dochodzę do siebie, leżę na podłodze w małym
pokoju, a Pek Brifjis bada mi puls na łokciu. Próbuję wstać.
- Nie, poczekaj - mówi. - Poczekaj chwilę. Czy jadłaś coś
dzisiaj?
- Tak.
- Cóż, i tak poczekaj. Muszę się zastanowić.
Robi to, jego purpurowe oczy zwracają się do środka, palce
automatycznie zaciskają się na wnętrzu mojego łokcia.
Wreszcie mówi:
- Jesteś donosicielką. To dlatego wypuszczono cię po
śmierci Peka Waltersa z więzienia Aulit. Donosisz rządowi.
Nie odpowiadam. Nie ma to już znaczenia.
- Rzuciłaś jednak donosicielstwo. Z powodu tego, co
powiedział ci Pek Walters. Ponieważ powiedział ci, że w
wyniku eksperymentów mających na celu badanie schi-zo-frenii
mogłaś... nie. To niemożliwe.
On również użył tego nieznanego mi słowa. Brzmi ono po
ziemiańsku. Ponownie staram się wstać, chcę wyjść. Nie ma tu
dla mnie żadnej nadziei. Uzdrowiciel nic mi nie powie.
Popycha mnie, uniemożliwiając wstanie i mówi szybko:
- Kiedy umarła twoja siostra? - Jego oczy zmieniły się
ponownie; długie złote linie są jaśniejsze, błyszczą niczym
szprychy w słońcu. - Proszę, Pek, to jest niezmiernie ważne.
Dla nas obojga.
- Dwa lata i sto pięćdziesiąt dwa dni temu.
- Gdzie? W jakim mieście?
- W wiosce. W naszej wiosce. Gofkit Ilo.
- Tak - mówi. - Tak. Powiedz mi wszystko, co pamiętasz, o
jej śmierci. Wszystko.
Tym razem odpycham go i podnoszę się. Krew uderza mi do
głowy, ale gniew jest silniejszy.
- Nic ci nie powiem. Za kogo ty się uważasz? Za jednego z
przodków? Powiedzieć mi, że zabiłam Ano, potem, że jej nie
zabiłam, potem, że nie wiesz - zniszczyć nadzieję
odkupienia, jaką miałam jako donosicielka, potem powiedzieć
mi, że nie ma żadnej nadziei - nie, może być jakaś nadzieja
- nie, nie ma - jak ty możesz ze sobą wytrzymać? Jak możesz
odrywać umysły ludzi od wspólnej rzeczywistości i nie
oferować nic w zamian! - Wrzeszczę. Ochroniarz spogląda na
drzwi. Nic mnie to nie obchodzi; wrzeszczę dalej.
- Przeprowadzasz doświadczenia na dzieciach, niszcząc ich
rzeczywistość, tak jak zniszczyłeś moją! Jesteś mordercą...
- Nie udaje mi się jednak wykrzyczeć tego wszystkiego. Być
może w ogóle nie wykrzykuję nic z tego. Igła bowiem wbija
się w moje ramię, w żyłę, gdzie Maldon Brifjis badał mi
puls, i pokój odpływa tak szybko, jak Ano zniknęła w swoim
grobie.
*
Łóżko, miękkie i jedwabiste, pode mną. Zdobne tkaniny na
ścianach. W pokoju jest bardzo ciepło. Niosący zapach wiatr
gładzi mój nagi brzuch. Nagi? Siadam i widzę, że jestem
ubrana w prześwitującą spódniczkę, skąpą przepaskę na piersi
i zalotną woalkę prostytutki.
Przy moim pierwszym ruchu Pek Brifjis przechodzi od kominka
do łóżka.
- Pek. Ten pokój jest dźwiękoszczelny. Nie zaczynaj znowu
krzyczeć. Czy rozumiesz?
Kiwam głową. Ochroniarz stoi na drugim końcu pomieszczenia.
Zdejmuję woalkę.
- Przepraszam za to - mówi Pek Brifjis. - Musiałem ubrać cię
w ten sposób, żeby widok ochroniarza wnoszącego nieprzytomną
kobietę do prywatnego domu nie wzbudzał podejrzeń.
Prywatny dom. Domyślam się, że jest to dom bogatej wdowy nad
brzegiem morza. Dźwiękoszczelny pokój. Igła inna od naszych:
ostra i pewna. Eksperymenty na mózgu. "Schi-zo-frenia".
- Pracujesz z Ziemianami - mówię.
- Nie - odpowiada. - Nie pracuję.
- Ale Pek Walters... - Nie ma to znaczenia. - Co zamierzasz
zrobić ze mną?
Odpowiada:
- Zamierzam zaproponować ci wymianę.
- Jakiego rodzaju wymianę?
- Informacje w zamian za twoją wolność.
I twierdzi, że nie pracuje z Ziemianami. Mówię:
- Po co mi wolność? - chociaż oczywiście nie spodziewam
się, że to zrozumie. Nigdy nie będę wolna.
- Nie tego rodzaju wolność - odpowiada. - Nie wypuszczę cię
po prostu z tego pomieszczenia. Umożliwię ci powrót do
twoich przodków i do Ano.
Gapię się na niego szeroko otwartymi oczami.
- Tak, Pek. Zabiję cię i pochowam własnoręcznie tak, by
twoje ciało mogło się rozłożyć.
- Pogwałciłbyś wspólną rzeczywistość w ten sposób? Dla mnie?
Jego purpurowe oczy ponownie nabierają głębi. Przez moment
coś w nich przypomina błękitne oczy Peka Waltersa.
- Proszę, zrozum mnie. Sądzę, że istnieje duże
prawdopodobieństwo, iż nie zabiłaś Ano. W twojej wiosce...
ludzie byli poddawani eksperymentom. Sądzę, że taka jest
prawdziwa wspólna rzeczywistość w tej kwestii.
Milczę. Jego pewność siebie słabnie.
- Tak mi się przynajmniej wydaje. Czy zgodzisz się na
wymianę?
- Być może - odpowiadam. Czy naprawdę zrobi to, co obiecuje?
Nie mogę być pewna. Nie mogę przez te wszystkie lata ukrywać
się przed władzami, aż umrę. Jestem zbyt młoda. Kiedy mnie
znajdą, poślą mnie z powrotem do Aulit, i kiedy umrę,
umieszczą mnie w trumnie wypełnionej konserwującym
roztworem...
Nigdy więcej nie ujrzałabym Ano.
Uzdrowiciel przygląda mi się uważnie. Ponownie widzę
wspomnienie Peka Waltersa w jego oczach: smutek i żal.
- Być może zgodzę się na wymianę - mówię i czekam, aż
zacznie ponownie opowiadać o nocy, w której umarła Ano. On
jednak mówi:
- Chcę ci coś pokazać.
Daje znak strażnikowi, który opuszcza pomieszczenie, by
wrócić po kilku chwilach. Tym razem prowadzi ze sobą
dziecko, małą dziewczynkę, czystą i dobrze ubraną. Jedno
spojrzenie sprawia, że jeży mi się futro na karku. Oczy
dziewczynki są płaskie i niewidzące. Dziewczynka jest
nierealna, pozbawiona zdolności rozpoznawania wspólnej
rzeczywistości, mimo że już dawno przekroczyła wiek
rozsądku. Nie jest człowiekiem. Powinna być zniszczona.
- To jest Ori - mówi Pek Brifjis. Dziewczynka wybucha nagle
śmiechem, dzikim, szaleńczym śmiechem, i spogląda na coś, co
tylko ona potrafi zobaczyć.
- Dlaczego ona tu jest? - Wyczuwam surowość w moim własnym
głosie.
- Ori urodziła się realna. Do tego stanu doprowadziły ją
naukowe doświadczenia na mózgu prowadzone przez władze.
- Przez władze! To kłamstwo!
- Doprawdy? Czy nadal, Pek, pokładasz takie zaufanie we
władzach?
- Nie, ale... - Zmuszenie mnie do kontynuowania dla
zapewnienia wolności Ano, nawet po tym, jak spełniłam
postawione przez nich warunki... okłamanie Peka Brimmidina...
te wykroczenia przeciwko wspólnej rzeczywistości to jedna
rzecz. Zniszczenie fizycznego ciała realnej osoby, tak jak
ja zrobiłam to z Ano (czy naprawdę), to coś innego, o wiele
gorszego. Zniszczenie umysłu, instrumentu postrzegania
wspólnej rzeczywistości... Pek Brifjis kłamie.
Mówi:
- Pek, opowiedz mi o tej nocy, kiedy umarła Ano.
- Opowiedz mi o tym... czymś!
- W porządku. - Siada w fotelu obok mojego luksusowego łoża.
"Coś" przechadza się po pokoju, mrucząc do siebie. Wydaje
się niezdolne, by usiąść spokojnie.
- Urodziła się jako Ori Malfisit, w małej wiosce daleko na
północy...
- Jakiej wiosce? - Rozpaczliwie potrzebuję sprawdzić, czy
zawaha się przy szczegółach.
Nie robi tego.
- W Gofkit Ramloe. Realni rodzice, prości ludzie, stara i
poważana familia. Mając sześć lat Ori bawiła się w lesie z
innymi dziećmi, kiedy nagle zniknęła. Inne dzieci zeznały,
że słyszały jakieś hałasy od strony bagien. Rodzice uznali,
że Ori została porwana przez dzikiego kilfreita - wciąż
jeszcze żyje ich trochę, na dalekiej północy - i odbyli
procesję, by uczcić jej dołączenie do przodków.
Ale prawda była inna. Porwało ją dwóch mężczyzn,
nierealnych więźniów, którym obiecano odkupienie i
przywrócenie do pełnej realności, tak jak tobie. Ori
przewieziono do Rafkit Sarloe, razem z ośmioma dziećmi z
całego Świata. Tam oddano je Ziemianom, którym powiedziano,
że są to sieroty do wykorzystania w eksperymentach.
Eksperymenty miały nie doprowadzić do skrzywdzenia dzieci w
żaden sposób.
Spoglądam na Ori, rwącą teraz obrus ze stołu na kawałki i
mruczącą coś cicho. Jej puste oczy spoglądają na mnie i
muszę odwrócić wzrok.
- To, co opowiem teraz, będzie trudne do przyjęcia - mówi
Pek Brifjis. - Słuchaj uważnie, Pek. Ziemianie naprawdę nie
skrzywdzili dzieci. Umieścili elek-trody na ich głowach...
nie wiesz, co oznacza to słowo. Odkryli sposoby sprawdzenia,
które części ich mózgów działają tak samo jak u Ziemian, a
które inaczej. Przeprowadzali badania przy użyciu
specjalnych urządzeń, podawali im leki. Dzieci, mieszkające
w ośrodku naukowym Ziemian pod bacznym okiem opiekunów ze
Świata, nie ponosiły żadnego uszczerbku. Z początku tęskniły
za rodzicami, ale były jeszcze małe, i wkrótce było im
dobrze.
Spoglądam ponownie na Ori. Nierealni, nie uczestniczący we
wspólnej rzeczywistości, są izolowani i przez to
niebezpieczni. Osoba nie mająca z innymi żadnego wspólnego
świata będzie gwałciła prawa tych innych tak łatwo, jak
ścina się kwiaty. W takich warunkach przyjemność jest
możliwa, ale nie szczęście.
Pek Brifjis przeciąga dłonią po futrze na karku.
- Ziemianie współpracowali oczywiście z uzdrowicielami ze
Świata, ucząc ich. Była to zwykła wymiana, tylko że tym
razem my otrzymywaliśmy informacje, a oni fizyczną
rzeczywistość: dzieci i opiekunów. Świat nie pozwoliłby
Ziemianom w żaden inny sposób zbliżyć się do dzieci. Nasi
uzdrowiciele byli tam przez cały czas.
Spogląda na mnie.
- Tak - mówię, bo coś trzeba powiedzieć.
- Czy wiesz, jak to jest, Pek, kiedy zdajesz sobie sprawę, że
przez całe swoje życie byłaś wierna zasadom, które nie są
prawdziwe?
- Nie! - mówię, tak głośno, że Ori podnosi na mnie
spojrzenie swoich nierealnych, szalonych oczu. Uśmiecha się.
Nie wiem, dlaczego przemówiłam tak głośno. Słowa Peka
Brifjisa nie miały nic wspólnego ze mną. Zupełnie nic.
- Cóż, Pek Walters to wiedział. Uświadomił sobie, że
eksperymenty, w których brał udział, niegroźne dla obiektów
badań i służące poszerzeniu wiedzy o biologicznych różnicach
pomiędzy gatunkami, były wykorzystywane dla odmiennych
celów. Korzenie schi-zo-frenii, przepalanie ob-wodów
mózgowych... - Wdaje się w szczegółowe rozważania, które nic
dla mnie nie znaczą. Zbyt wiele ziemiańskich słów, zbyt
wiele dziwności. Pek Brifjis nie mówi już do mnie. Mówi do
samego siebie, z bólem, którego nie pojmuję.
Nagle purpurowe oczy zwracają się ponownie ku mnie.
- Wszystko to oznacza, Pek, że kilku uzdrowicieli - naszych
uzdrowicieli, ze Świata - nauczyło się manipulować
ziemiańską nauką. Wykorzystali ją do napełniania umysłów
wspomnieniami rzeczy, które się nie wydarzyły.
- Niemożliwe!
- To jest możliwe. Mózg podrażnia się, za pomocą
ziemiańskich urządzeń, podczas gdy fałszywe wspomnienie
powtarzane jest raz po raz. Sprawia się, że różne części
mózgu... bez końca przekazują sobie fałszywe wspomnienia i
emocje. Niczym woda obracana przez młyńskie koło. Woda
zostaje całkowicie wymieszana... Nie. Pomyśl o tym w
następujący sposób: różne części mózgu przesyłają sobie
nawzajem sygnały. Sygnały zapętla się i każda kolejna pętla
wzmacnia nierealne wspomnienie. Metoda ta jest najwyraźniej
powszechnie używana na Ziemi, chociaż pod ścisłą kontrolą.
"Chory mózg mówi sam do siebie".
- Ale...
- Nie ma żadnych wątpliwości, Pek. To jest realne. Wydarzyło
się. Ori brała w tym udział. Naukowcy ze Świata kazali jej
mózgowi pamiętać rzeczy, które się nie wydarzyły. Małe
rzeczy, z początku. Udało się. Kiedy spróbowali z
obszerniejszymi wspomnieniami, coś poszło źle. W efekcie z
Ori stało się to, co widzisz. Wciąż się uczyli; było to pięć
lat temu. Ale stopniowo stawali się lepsi, coraz lepsi.
Wystarczająco dobrzy, by eksperymentować na dorosłych
obiektach, które mogą następnie powrócić do wspólnej
rzeczywistości.
- Nie można sadzić wspomnień jak kwiaty ani wyrywać ich jak
chwasty!
- Ci ludzie potrafili to robić. I robili.
- Ale - dlaczego?
- Ponieważ uzdrowiciele ze Świata wykonujący te eksperymenty
- a było ich zaledwie paru - ujrzeli inną rzeczywistość.
- Nie rozumiem...
- Ujrzeli Ziemian zdolnych zrobić wszystko. Budować lepsze
maszyny, niż my potrafimy, od wiatraków po rowery. Latać do
gwiazd. Leczyć choroby. Kontrolować przyrodę. Wielu ludzi ze
Świata boi się Ziemian, Pek. I Spadaczy i Huhuhubów.
Ponieważ ich rzeczywistość przewyższa naszą.
- Istnieje tylko jedna wspólna rzeczywistość - mówię. -
Ziemianie po prostu wiedzą o niej więcej niż my!
- Być może. Ale wiedza Ziemian napełnia ludzi niepewnością.
I lękiem. I zazdrością.
Zazdrość. Ano mówiąca do mnie w kuchni, w świetle Baty i Kap
wiszących na niebie: "Wyjdę również dzisiaj, żeby się z nim
spotkać! Nie możesz mnie powstrzymać! Jesteś zwyczajnie
zazdrosna, jesteś brzydką zazdrosną pomarszczoną rzeczą,
której nawet twój własny kochanek nie chce, nie chcesz więc,
bym ja miała...". I czerwona powódź zalewająca mi umysł,
kuchenny nóż, krew...
- Pek? - mówi uzdrowiciel. - Pek?
- Wszystko... wszystko w porządku. Zazdrośni uzdrowiciele
krzywdzą swoich własnych ludzi, ludzi ze Świata, żeby
zemścić się na Ziemianach - to nie ma sensu!
- Uzdrowiciele działając odczuwali wielki smutek. Widzieli,
co robią ludziom. Musieli jednak udoskonalić technikę
wywoływania kontrolowanej schi-zo-frenii... musieli to
zrobić. By wzbudzić w ludziach gniew na Ziemian. Gniew na
tyle mocny, by zapomnieli o atrakcyjnych towarach handlowych
i powstali przeciwko obcym. Żeby wybuchła wojna.
Uzdrowiciele mylą się, Pek. Nie mieliśmy wojny na Świecie od
tysiąca lat; ludzie nie pojmują, jak straszny byłby odwet
Ziemian. Ty jednak musisz zrozumieć: nielegalni naukowcy
sądzili, że robią dobrze. Sądzili, że wywołują gniew, żeby
ocalić Świat.
I jeszcze jedno - pilnowali bardzo, z pomocą rządu, żeby
żadnego mężczyzny ani kobiety ze Świata nie uczynić trwale
nierealnym. Dorosłym wrobionym w morderstwo zaproponowano
donosicielstwo jako formę odkupienia. Wszystkie dzieci
znajdują się pod opieką. Pomyłki, takie jak Ori, zostaną
kiedyś pogrzebane i będą mogły powrócić do swoich przodków.
Sam tego dopilnuję.
Ori rozrywa ostatni fragment obrusu na kawałki, uśmiechając
się strasznie, z pustymi oczyma. Jakież to nierealne
wspomnienia wypełniają jej umysł?
Mówię gorzko:
- Robili swoje... każąc mi wierzyć, że zabiłam swoją
siostrę!
- Kiedy wrócisz do swoich przodków, przekonasz się, że jest
inaczej. A możność powrócenia do nich została ci dana:
zakończenie okresu pokuty jako donosicielki.
Teraz jednak moja pokuta nigdy nie zostanie zakończona.
Ukradłam Ano i pochowałam ją bez zgody Wydziału. Maldon
Brifjis, oczywiście, nie wie o tym.
Poprzez ból i gniew wyrzucam z siebie:
- A co z tobą, Pek Brifjis? Pracujesz z tymi
uzdrowicielami-przestępcami, pomagając im okradać dzieci
takie jak Ori z realności...
- Nie pracuję z nimi. Myślałem, że jesteś bystrzejsza, Pek.
Pracuję przeciwko nim. Podobnie jak Carryl Walters, który
właśnie dlatego umarł w więzieniu Aulit.
- Przeciwko nim?
- Jak wielu z nas. Carryl Walters był pomiędzy nimi. Był
donosicielem. I moim przyjacielem.
Żadne z nas nic nie mówi. Pek Brifjis stoi wpatrzony w
ogień. Ja obserwuję Ori, która zaczęła robić dziwne miny.
Nagle kuca na wspaniale wyszywanym postrzępionym dywanie,
który wygląda na bardzo stary. Odór wypełnia pomieszczenie.
Ori nie dzieli z resztą z nas realności ubikacji. Odrzuca
głowę do tyłu i śmieje się, wydając okropny dźwięk
przypominający pękanie metalu.
- Zabierz ją stąd - mówi Pek Brifjis zmęczonym głosem do
strażnika, który ma nieszczęśliwą minę. - Ja tu posprzątam.
- Do mnie dodaje: - Nie możemy wpuścić tu służących ze
względu na ciebie.
Strażnik odprowadza krzywiące się dziecko. Pek Brifjis
przyklęka i szoruje dywan szmatami umoczonymi w wodzie z
mojej karafki. Przypominam sobie, że zbiera zabytkowe
karafki na wodę. Jakże odległe musi się to wydawać od
ścierania gówna, od Ori, od Carryla Waltersa wypluwającego
swoje płuca w więzieniu Aulit pomiędzy obcymi.
- Pek Brifjis, czy zabiłam swoją siostrę?
Podnosi wzrok. Dłonie ma umazane ekskrementami.
- Nie można stwierdzić tego z całkowitą pewnością.
Możliwe, że byłaś jednym z obiektów doświadczalnych ze wsi.
Zostałabyś pozbawiona przytomności za pomocą leków w twoim
domu i obudziła się ze zmienionym umysłem, by znaleźć swoją
siostrę zamordowaną.
Mówię, ciszej niż cokolwiek powiedziałam dotąd w tym pokoju:
- Naprawdę zabijesz mnie, pozwolisz się rozłożyć i
umożliwisz mi w ten sposób powrót do moich przodków?
Pek Brifjis wstaje, wycierając gówno z dłoni.
- Zrobię to.
- A jeśli odmówię? Jeśli poproszę, żebym mogła wrócić do
domu?
- Jeśli to zrobisz, władze aresztują cię i ponownie obiecają
odkupienie - jeśli doniesiesz na tych, którzy spiskują
przeciwko nim.
- Chyba że udam się najpierw do tej części władz, która
sprzeciwia się eksperymentom. Nie chcesz chyba powiedzieć,
że cały rząd popiera ten... proceder.
- Oczywiście, że nie. Ale czy wiesz na pewno, które
Wydziały i którzy urzędnicy pragną wojny z Ziemianami, a
którzy nie? Nie możemy być pewni. Skąd ty miałabyś mieć taką
pewność?
Sądzę, że Frablit Pek Brimmidin jest niewinny. Ale ta myśl
jest bezużyteczna. Pek Brimmidin jest niewinny, lecz
bezsilny.
Serce kraje mi się na myśl, że te dwie rzeczy mogą być tym
samym.
Pek Brifjis pociera wilgotny dywan czubkiem buta. Wyrzuca
szmaty do pojemnika z pokrywą i myje ręce w umywalce. Lekki
zapaszek nadal wisi w powietrzu. Pek Brifjis podchodzi do
mojego łóżka.
- Czy tego właśnie pragniesz, Uli Pek Bengarin? Żebym
pozwolił ci opuścić ten dom, nie wiedząc, co zrobisz, na
kogo doniesiesz? Że narażę na niebezpieczeństwo wszystko, co
zrobiliśmy dotychczas, żeby przekonać cię o jego
prawdziwości?
- Albo możesz mnie zabić i umożliwić mi dołączenie do
przodków. Którą to możliwość według ciebie wybiorę, prawda?
Ten wybór pozwoliłby ci zachować wiarę w rzeczywistość,
którą uznałeś za prawdziwą, i nie ujawnić się przed
złoczyńcami. Zabicie mnie byłoby dla ciebie najłatwiejsze.
Ale tylko jeśli zgodzę się na własne morderstwo. W
przeciwnym razie gwałciłbyś tę rzeczywistość, którą
postanowiłeś postrzegać.
Patrzy na mnie, muskularny mężczyzna z pięknymi purpurowymi
oczami. Uzdrowiciel gotowy zabić. Patriota występujący
przeciwko własnemu rządowi dla uniknięcia krwawej wojny.
Grzesznik robiący wszystko, by ograniczyć swój grzech i
zachować szansę powrócenia do przodków. Przekonany uczestnik
wspólnej rzeczywistości pragnący nagiąć rzeczywistość bez
porzucania swoich przekonań.
Milczę. Cisza przedłuża się. Wreszcie to Pek Brifjis
przełamuje ją.
- Żałuję, że Carryl Walters przysłał cię do mnie.
- Ale zrobił to. A ja pragnę wrócić do mojej wioski. Czy
pozwolisz mi odejść, uwięzisz mnie tutaj, czy też
zamordujesz bez mojej zgody?
- Bądź przeklęta - mówi, a ja rozpoznaję słowo, którego użył
Carryl Walters mówiąc o nierealnych duszach w więzieniu
Aulit.
- No właśnie - odpowiadam. - Co zrobisz, Pek? Którą ze
swoich rzekomo wielokrotnych rzeczywistości wybierzesz?
*
Jest gorąca noc i nie mogę zasnąć.
Leżę w moim namiocie rozbitym na rozległej pustej równinie i
nasłuchuję odgłosów nocy. Gromki śmiech z namiotu z pelem,
gdzie grupa górników pije dalece zbyt późno w noc jak na
ludzi, którzy muszą wstać o świcie i wiercić twardą skałę.
Chrapanie z namiotu po prawej. Stłumione ogłosy kochanków z
namiotu nieco dalej w rzędzie, nie jestem pewna, czyjego.
Kobieta chichocze, piskliwie i słodko.
Jestem górniczką od pół roku. Po opuszczeniu leżącej na
północy wsi Gofkit Ramloe, rodzinnej wioski Ori, kierowałam
się dalej na północ. Tutaj na równiku, gdzie Świat kryje
swoje zasoby aluminium, diamentów, owoców pelowych i soli,
życie jest zarówno prostsze, jak i mniej zorganizowane.
Dokumenty nie są wymagane. Wielu górników to młodzi ludzie,
uciekający przed służbą państwową z tego czy innego powodu.
Z powodów, które muszą wydawać się im ważne. Tutaj Wydziały
rządowe nie mają zbyt silnej władzy w porównaniu z władzą
korporacji górniczych i produkcyjnych. Nie ma posłańców na
ziemiańskich rowerach. Nie ma ziemiańskiej nauki. Nie ma
Ziemian.
Są, oczywiście, kaplice, rytuały, procesje i nabożeństwa za
przodków. Ale tutaj te rzeczy zwracają mniej uwagi niż w
mieście, ponieważ są przyjmowane za bardziej naturalne. Czy
zwraca się uwagę na powietrze?
Kobieta chichocze ponownie i tym razem rozpoznaję brzmienie
głosu. Awi Pek Crafmal, młoda uciekinierka z innej wyspy.
Jest ładna i pracowita. Czasem przypomina mi Ano.
W Gofkit Ramloe zadawałam całą masę pytań. Ori Malfisit,
tak nazywała się według Peka Brifjisa. Stara i znamienita
rodzina. Pytałam jednak i pytałam, i żadna taka rodzina nie
mieszkała w Gofkit Ramloe. Skądkolwiek przybyła Ori i
jakkolwiek się to stało, że została zamieniona w ten
nierealny i pusty przedmiot załatwiający swoje potrzeby na
dywanie, z pewnością nie rozpoczęła życia w Gofkit Ramloe.
Czy Maldon Brifjis wiedział, że to odkryję, kiedy wypuszczał
mnie z domu bogatej wdowy nad morzem? Musiał wiedzieć. Lub
być może, pomimo że wiedział, iż jestem donosicielką, nie
pojmował, że udam się na północ i wszystko sprawdzę. Nie
można rozumieć wszystkiego.
Czasem, w najciemniejszej porze nocy, żałuję, że nie
skorzystałam z propozycji Peka Brifjisa powrotu do moich
przodków. Pracuję przy skalnej ścianie kopalni w ciągu
dnia, pośród górników, którzy młotami kruszą twardy kamień.
Rozmawiają, przeklinają i rzucają obelgi na Ziemian,
chociaż zaledwie kilku kiedykolwiek widziało Ziemianina na
oczy. Po pracy górnicy siedzą w obozie i piją pel, podnosząc
ogromne kubki w brudnych dłoniach, i śmiejąc się z
grubiańskich dowcipów. Wszyscy dzielą tę samą rzeczywistość
i łączy ich ona, dając poczucie prostej i szczęśliwej siły.
Ja również mam poczucie siły. Walę oburęcznym młotem razem z
innymi kobietami, z których wiele ma równie przeciętny
wygląd jak ja, i które chętnie zaakceptowały mnie pośród
siebie. Miałam siłę rozwalić trumnę Ano i pochować moją
siostrę nawet wtedy, kiedy sądziłam, że ceną za to będzie
wieczna śmierć. Miałam siłę uwierzyć w słowa Carryla
Waltersa na temat doświadczeń na dzieciach i odnaleźć
Maldona Brifjisa. Miałam siłę nakłonić Peka Brifjisa,
człowieka o podzielonym umyśle, żeby mnie wypuścił.
Czy mam jednak siłę udać się tam, gdzie to wszystko mnie
prowadzi? Czy mam siłę spojrzeć na rzeczywistość Frablita
Brimmidina albo rzeczywistość Carryla Waltersa, i Ano, i
Maldona Brifjisa, i Ori - i spróbować znaleźć miejsca, które
się nakładają, i te, które są różne? Czy mam siłę żyć dalej,
nigdy nie wiedząc, czy zabiłam swoją siostrę, czy nie? Czy
mam siłę wątpić we wszystko i żyć z tymi wątpliwościami, i
przedzierać się przez milion oddzielnych rzeczywistości na
Świecie, poszukując prawdziwych fragmentów każdej z nich -
zakładając, że potrafię je rozpoznać?
Czy ktokolwiek powinien żyć w ten sposób? W niepewności,
wątpliwościach, w samotności. Samotny we własnym umyśle, w
izolowanej i odłączonej rzeczywistości.
Chciałabym powrócić do dni, kiedy żyła Ano. Lub nawet do
dni, kiedy byłam donosicielką. Do dni, kiedy uczestniczyłam
w rzeczywistości Świata, i wiedziałam, że jest ona tak pewna
jak sama ziemia pod nogami. Do dni, kiedy wiedziałam, co
myśleć, i dzięki temu mogłam z tego zrezygnować.
Do dni, zanim stałam się - niedobrowolnie - tak przerażająco
realna, jaka jestem teraz.
KONIEC