Joseph Conrad
ANARCHISTA
W owym roku spędziłem dwa najlepsze miesiące kanikuły w jednej z posiadłości, a właściwie w głównej posiadłości hodowlanej, należącej do znanej spółki dla wyrobu ekstraktu mięsnego.
B. O. S. Bos. Znasz, czytelniku, te trzy magiczne litery na reklamowych stronicach wydawnictw ilustrowanych i gazet, w oknach kupców kolonialnych oraz na kalendarzach na rok następny, nadsyłanych ci zwykle pocztą w listopadzie. Spółka rozpowszechnia także broszurki pisane w kilku językach, niezdrowym stylem entuzjastycznym, gdzie podaje statystykę rzezi i opisy tak krwawe, że nawet Turka mogłyby przyprawić
o zemdlenie. „Sztuka" ilustrująca tę „literaturę" wyobraża w żywych, błyszczących kolorach ogromnego rozjuszonego byka, który tratuje żółtego węża, wijącego się po szmaragdowo-zielonej murawie, na tle kobaltowoszafirowego nieba. Jest to okropne i jest to alegoria. Wąż to symbol niedomagania, słabości, może jedynie głodu, który w tych czasach stał się chronicznym niedomaganiem przeważanej części rodu ludzkiego. Każdy, oczywiście, zna B. O. S. Sp. Akc. i jej wyroby bez konkurencji: Vinobos, Jellybos i ostatni, niezrównany w doskonałości, Tribos, który podają wam nie tylko w stanie wysokiego zgęszczenia, lecz nawet już półprzetrawiony. Znaczy to, że tak wielka jest miłość Spółki Akcyjnej względem bliźnich, jak właśnie miłość matki
i ojca pingwina do ich głodnego drobiazgu.
Rzecz zrozumiała, że kapitał kraju powinien być używany produkcyjnie. Nie mam też nic przeciwko spółce. Lecz będąc również ożywiony uczuciami sympatii dla bliźnich ubolewam nad nowoczesnym systemem reklamy. Bo jeśli nawet system ten świadczy
o przedsiębiorczości, pomysłowości, bezczelności i niewybredności w środkach u pewnych indywiduów, dowodzi on, podług mnie, wielkiej potęgi tej formy zwyrodnienia umysłów, którą nazywamy łatwowiernością.
W różnych krajach cywilizowanego i niecywilizowanego świata miałem sposobność przełykać B. O. S. z mniejszym lub większym pożytkiem dla siebie, choć bez wielkiej przyjemności. Zaprawiony gorącą wodą
i obficie popieprzony aż do utraty smaku ekstrakt ten istotnie nie jest przykry dla podniebienia. Lecz nigdy nie mogłem przełknąć jego reklamy. Może dlatego, że reklama ta nie posuwała się nigdy dość daleko. Nie przypominam sobie, aby Spółka przyrzekła kiedy spożywcom B. O. S. wieczną młodość albo żeby rościła pretensje do tego, by posiadać moc wskrzeszania zmarłych za pomocą swych cennych produktów. Nie wiem, skąd ta surowa powściągliwość! Choć nie sądzę też, by zdołano mnie przekonać w podobny sposób. Jeśli nawet cierpię (będąc przecie człowiekiem) na zwyrodnienie umysłowe w jakiejkolwiek formie, to forma ta nie jest pospolita. Nie jestem łatwowierny.
Wyraźne wypowiedzenie takiego zdania o sobie sprawia mi pewną trudność wobec historii, która następuje. Zbadałem fakty, jak tylko można najdokładniej, przerzuciłem stosy francuskich gazet, rozmawiałem też z oficerem stojącym na czele warty wojskowej na Ile Royale, gdy w czasie swoich podróży dotarłem do Cayene. Mam przeświadczenie, że historia ta jest zupełnie prawdziwa. Jest ona tego rodzaju, że nie sądzę, by człowiek sam ją o sobie wymyślił, nie ma w niej cech nadzwyczajnych ani pochlebiających, nie jest też dość ucieszna, by zadowolić przewrotną próżność.
Dotyczy ona mechanika łodzi parowej w Maranon, posiadłości hodowlanej, należącej do B. O. S., Sp. Akc. Posiadłość ta jest wyspą, wyspą tak dużą jak mała prowincja, leżącą u ujścia olbrzymiej rzeki w Ameryce Południowej. Wyspa ta jest dzika i nieładna, lecz trawa porastająca jej ruskie równiny zdaje się posiadać wyjątkowo pożywne i wonne własności. Wyspa rozbrzmiewa rykiem niezliczonych stad — głęboką bolesną nutą, powstającą w przestworzu niby potworny protest więźniów skazanych na śmierć. Pośrodku wyspy, o dwadzieścia mil od mętnej, bezbarwnej wody, stoi miasto, które nazywa się, powiedzmy, Horta.
Ale najbardziej interesującą właściwością wyspy (będącej jakby miejscem karnego osiedlenia rogatych skazańców) jest to, że jest ona jedyną znaną ojczyzną niezmiernie rzadkiego i okazałego motyla. Gatunek ten jest jeszcze bardziej rzadki niż piękny, a to chyba niemało mówi. Wspominałem już o swoich podróżach. Podróżowałem wówczas wyłącznie dla siebie i z umiarkowaniem, nieznanym w czasach biletów na podróże dookoła świata. Ja nawet podróżowałem z celem. Dowodem tego, że jestem — „ha-ha-ha! — szalony motylobójca. Ha-ha-ha!"
Takim tonem pan Harry Gee, dyrektor stacji hodowlanej, przymawiał mojemu zajęciu. Zdawało się, że ma mnie za największą niedorzeczność tego świata. Z drugiej strony, B. O. S., Sp. Akc, była dla niego szczytem wielkiego dzieła w dziewiętnastym stuleciu. Mam wrażenie, że dyrektor sypiał w swych długich butach z ostrogami. Dni spędzał w siodle uganiając po równinach na czele orszaku półdzikich jeźdźców, którzy nazywali go don Enrique i którzy nie mieli nawet dokładnego pojęcia o B. O. S., Sp. Akc. płacącej im pensje. Był on doskonałym dyrektorem, ale nie wiem dlaczego, gdyśmy się spotykali przy jedzeniu, klepał mnie zawsze po ramieniu z głośnym szyderczym pytaniem: „Jak się dziś udał śmiertelny sport? Motyle dobrze ciągnęły? Ha-ha-ha!" Doprawdy, nie wiem dlaczego, tym bardziej, że liczył mi dwa dolary dziennie za gościnność B. O. S., Sp., Akc. (o kapitale 1 500 000 funtów sterlingów na czysto), w której bilansie za ów rok pieniądze te niewątpliwie figurują. „Nie sądzę, bym mógł choć cokolwiek ustąpić ze względu na interes mojej Spółki" — zauważył z jak największą powagą, gdym się z nim układał o warunki mojego pobytu na wyspie.
Jego gadanina byłaby zupełnie nieszkodliwa, gdyby poufałość obcowania przy braku wszelkich uczuć przyjacielskich nie była sama przez się rzeczą nienawistną. Na domiar złego jego sposób żartowania nie był zbyt zabawny. Polegał on na uprzykrzonym powtarzaniu opisowych zdań, skierowanych do kogoś z wybuchem śmiechu. „Szalony motylobójca, ha-ha-ha!" było małą próbą jego żartów, które tak bardzo rozweselały jego samego. Z tą samą żyłką wyśmienitego humoru zwrócił moją uwagę na mechanika łodzi parowej, gdyśmy pewnego dnia spacerowali po ścieżce koło zatoki.
Głowa i ramiona mechanika wychyliły się ponad pokład, na którym leżały porozrzucane różne narzędzia jego rzemiosła i nieliczne części maszyn. Mechanik był zajęty jakąś reperacją. Na odgłos naszych kroków wzniósł niespokojnie do góry powalaną twarz o wydatnym podbródku i małym pięknym wąsie. Te miejsca jego delikatnej twarzy, których nie zakrywały czarne plamy, ukazały mi się wycieńczone i sine w zielonawym cieniu wielkiego drzewa, rozpościerającego swe listowie ponad łodzią umocowaną przy brzegu.
Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, Harry Gee, zwracając się do mechanika nazwał go Krokodylem w tym półszyderczym, półwyzywającym tonie, który cechuje rozkoszne zadowolenie z siebie:
— Cóż tam, Krokodylu, jak idzie robota?
Powinienem był powiedzieć wcześniej, że miły Harry nachwytał się trochę francuszczyzny specjalnego rodzaju, gdzieś tam, w którejś kolonii, i że wymawiał ją z przykrą wymuszoną dokładnością, jak gdyby prowadził siebie za język. Człowiek z łodzi odpowiedział mu raźnie uprzejmym głosem. Jego oczy posiadały omdlałą miękkość, a oślepiające białe zęby błyszczały z pomiędzy wąskich wycieńczonych warg. Dyrektor zwrócił się do mnie ucieszony i głośno wyjaśnił:
— Nazywam go Krokodylem, ponieważ przebywa do połowy w wodzie, a do połowy ponad wodą. Ziemnowodny, uważa pan? Nie ma tu na wyspie innych stworzeń ziemnowodnych, tylko krokodyle, dlatego i on musi należeć do ich gatunku, hę? Chociaż w rzeczywistości jest on ni mniej ni więcej, tylko un citoyen anarchiste de Barcelone.
— Obywatel anarchista z Barcelony? — powtórzyłem bezmyślnie, patrząc w dół na człowieka. Odwrócił się do pompy, ukazując nam zgięte plecy. Usłyszałem, jak głośno zaprotestował nie zmieniając pozycji:
— Nie umiem nawet po hiszpańsku.
— Jak? Co? Masz pan odwagę zaprzeczać, że stamtąd pochodzisz? — napadł na niego gwałtownie wzorowy dyrektor.
Człowiek wyprostował się, upuszczając śrubokręt, który trzymał w ręku, i spojrzał nam prosto w oczy, choć drżał na całym ciele.
— Nie zaprzeczam niczemu, niczemu, niczemu — powiedział nerwowo.
Potem podniósł śrubokręt i znów powrócił do pracy, nie zwracając już na nas uwagi. Popatrzywszy na niego przez chwilę poszliśmy dalej.
— Czy to naprawdę anarchista? — zapytałem, gdyśmy się oddalili o tyle, że nie mógł nas słyszeć.
— Mało mnie obchodzi, czym on jest — odpowiedział dowcipny pełnomocnik B. O. S., Ski. Akc. — Dałem mu tę nazwę, ponieważ było mi na rękę nazwać go w ten sposób. Jest to pożyteczne dla Spółki.
— Dla Spółki! — zawołałem zatrzymując się nagle.
— Właśnie! — triumfował, wysuwając wygoloną małpią twarz i rozstawiając cienkie, długie nogi. — To pana dziwi? Poczuwam się do obowiązku robienia wszystkiego, jak tylko mogę najlepiej dla mojej Spółki. Spółka ma nadzwyczajne wydatki. Przecież nasz agent w Horta mówi, że wydają pięćdziesiąt tysięcy funtów rocznie na ogłoszenia po całym świecie! Nie można być zbyt oszczędnym w reklamie. Tak jest, pięćdziesiąt tysięcy. Gdym objął tu posadę, Spółka nie miała łodzi parowej. Ja zażądałem jej i żądałem przy każdej poczucie dopóty, dopóki nie dostałem; lecz człowiek, którego przysłano z łodzią, opuścił pracę przy końcu drugiego miesiąca, porzucając łódź uwiązaną do pontonu w Horta. Znalazł lepszą pracę wyżej na rzece przy tartaku — bodajby przepadł! — I odtąd za każdym razem zawsze było tak samo. Byle Szkot lub Jankes, włóczęga, który podaje się za mechanika, dostaje wszędzie osiemnaście funtów miesięcznie, a ten, którego pan widział, ten jest zbiegiem, mającym na sumieniu coś niedobrego. Daję panu słowo, że niektóre indywidua służące u mnie w charakterze maszynistów nie umiały odróżnić kotła od komina. A ten ptaszek zna swój zawód. I nie przypuszczam, aby zbiegł stąd. Uważa pan.
Dla zaakceptowania swych słów dyrektor uderzył mnie z lekka w piersi. Nie zwracając uwagi na jego osobliwy sposób zachowania, chciałem wiedzieć, co to wszystko ma za związek z tym, że człowiek ów jest anarchistą.
— Chodź pan! — zawołał dyrektor z ironią w głosie. — Gdyby pan zobaczył nagle bosego, rozczochranego draba skradającego się między krzakami od strony morza i gdyby pan równocześnie spostrzegł mniej niż o milę od wybrzeża mały statek pełen Murzynów i umykający pospiesznie, zapewne nie pomyślałby pan, że człowiek ten spadł tam z nieba, prawda? I co więcej — że mógł wziąć się tam skądinąd indziej jak z Cayenne. Dzięki Bogu, nie brak mi dowcipu. Zrozumiałem od razu jego osobliwą grę i powiedziałem sobie: „zbiegły przestępca". Byłem tak pewny swego, jak pewny jestem, że widzę pana tu w tej chwili. Ruszyłem więc naprzód wprost ku niemu. Wytrzymał sytuację przez czas jakiś stojąc na piaszczystym pagórku i wołając: „Monsieur! Monsieur! Arrêtez!", lecz w końcu stchórzył i rzucił się do ucieczki. Powiadam sobie tedy: ,,Już ja cię dostanę, zanim wyprowadzisz mnie w pole." I bez jednego słowa posuwałem się naprzód zawracając go to w jedną, to w drugą stronę. Skierowałem go wreszcie ku brzegowi i w końcu miałem go na samym cyplu, z piętami w wodzie, a tylko z niebem i morzem za plecami, podczas gdy koń mój grzebał piasek i potrząsał łbem o łokieć od niego.
Wówczas złożył ręce na piersiach i rozpaczliwym ruchem podniósł brodę do góry, lecz błagalna ta poza nie zrobiła na mnie wrażenia.
Powiadam mu:
„Jesteś zbiegłym przestępcą."
Gdy usłyszał język francuski, broda opadła mu na dół, a twarz przybrała inny wyraz.
„Nie zaprzeczam niczemu" — mówił drżąc jeszcze, ponieważ ciągle napierałem nań mocno koniem.
Pytam go, co tu robi. Wówczas położył ręce na piersi ii tłumaczył mi, iż myślał, że tamtędy idzie droga do farmy, która, jak zrozumiał (zapewne z opowiadania ludzi na statku), znajdowała się w pobliżu. Na to roześmiałem się głośno, co go zaniepokoiło. Czy doznał zawodu? Czy, nie było tam farmy w odległości możliwej do przebycia pieszo?
Śmiałem się coraz więcej. Szedł pieszo i oczywiście pierwsze stado bydła, spotkane po drodze, stratowałoby go na miazgę racicami. Człowiek pieszy, zaskoczony na pastwiskach, nie powinien wierzyć w swoją szczęśliwą gwiazdę.
„Moje pojawienie się ocaliło ci życie" — powiedziałem mu. Odrzekł, że to możliwe, lecz że przypuszczał, iż chciałem stratować go kopytami swego konia. Zapewniłem go, że nie byłoby dla mnie nic łatwiejszego, jeślibym miał ten zamiar. I tu rozmowa utknęła. Nie miałem najmniejszego pojęcia, co uczynić z tym przestępcą, jeśli nie zepchnę go do morza. Przyszło mi na myśl, by go zapytać, za co został zesłany. Zwiesił na to głowę.
„Co to było? — zapytałem — kradzież, mord, rabunek czy co?"
Chciałem usłyszeć, co powie o sobie, choć oczywiście z góry wiedziałem, że będzie to jakieś kłamstwo. Ale on powiedział tylko:
„Niech pan myśli, co pan chce. Ja niczemu nie zaprzeczam. Niedobrze zaprzeczać czemukolwiek."
Przyjrzałem mu się uważnie i nagle uderzyła mnie myśl:
„Tam mają także anarchistów — powiedziałem — może jesteś jednym z nich?"
„Nie zaprzeczam zupełnie niczemu, monsieur" — powtórzył.
Ta odpowiedź nasunęła mi przypuszczenie, że może nie jest anarchistą. Mam wrażenie, że ci potępieni szaleńcy są raczej dumni z siebie. Gdyby był jednym z nich, przyznałby się pewno od razu.
„Czym byłeś, zanim zostałeś przestępcą?"
„Robotnikiem — powiada. — I to dobrym robotnikiem."
Od tej chwili zacząłem myśleć, że jednak musi być anarchistą. To jest warstwa, z której najwięcej ich wychodzi, nieprawdaż? Nienawidzą tych potworów, tchórzliwie miotających bomby. Toteż przyszło mi na myśl, by zawrócić konia na miejscu i zostawić go tam, gdzie był, na śmierć głodową lub śmierć w nurtach morskich, co by sobie już sam wybrał. Bo co do tego, by mi się znów naprzykrzał wędrując przez wyspę, nie było obawy: bydło by się nim zajęło. Nie wiem skąd, przyszło mi do głowy zapytać go:
„Jakiego rodzaju robotnikiem?"
Nie dbałem o to wcale, czy mi odpowie, czy nie. Lecz, gdy tylko rzekł: „Mécanicien, monsieur", o mało nie wyskoczyłem z siodła z wielkiego wrażenia. Łódź leżała na wybrzeżu, bezsilna i nieużyteczna przynajmniej na trzy tygodnie. Obowiązek mój względem Spółki był jasny. Mój ruch nie uszedł uwagi zbiega i może przez minutę staliśmy patrząc na siebie bacznie jak zaczarowani.
„Siadaj na konia za mną — rzekłem mu — musisz doprowadzić do porządku moją łódź parową."
Takimi słowy godny rządca posiadłości Maranon opowiedział mi o przybyciu domniemanego anarchisty. Myślał, że zawładnął nim — nie tylko w rozumieniu swojej powinności względem Spółki — i że imię, które mu nadał, przeszkodzi mu w otrzymaniu zajęcia gdziekolwiek bądź w Horta. Vaqueros z posiadłości w wolnym czasie rozpowszechniali to przezwisko po całym mieście. Nie rozumieli oni, co znaczy anarchista albo Barcelona. Nazywali go Anarchisto de Barcelona, jakby to było jego imię i nazwisko. Lecz ludność miejska czytała w gazetach o anarchistach europejskich i była pod silnym wrażeniem. Na myśl o tym złośliwym przezwisku „de Barcelona" pan Harry Gee wybuchał śmiechem z wielkiego zadowolenia.
— Ów pomiot barceloński jest szczególnie morderczy, prawda? To ludzi z tutejszych tartaków jeszcze bardziej odstrasza od jakichkolwiek stosunków z takim anarchistą, uważa pan — cieszył się. — Trzymam go tą nazwą lepiej, niż gdybym go przywiązał łańcuchem za nogę do pokładu łodzi.
— I proszę zauważyć — dodał po przerwie — że on temu nie zaprzecza. Nie krzywdzę go wcale. Tak czy owak jest w każdym razie zbrodniarzem.
— Ale sądzę, że pan płaci mu jakąś pensję, prawda? — zapytałem.
— Pensję! Cóż by on tu robił z pieniędzmi? Dostaje jedzenie z mojej kuchni i ubranie ze składu. Oczywiście, dam mu coś przy końcu roku, lecz nie przypuszcza pan, żebym zatrudniał zbrodniarza i dawał mu takie samo uposażenie jak uczciwemu człowiekowi. Ja baczę na interesy mojej Spółki przede wszystkim i nade wszystko.
Wyraziłem przypuszczenie, że dla Spółki, która wydaje pięćdziesiąt tysięcy funtów rocznie na ogłoszenia, jak najściślejsza oszczędność jest oczywiście niezbędna. Zarządzający z Maranon Estancia chrząknął potwierdzająco.
— I co panu powiem — ciągnął dalej — gdybym był pewien, że on jest anarchistą i gdyby miał śmiałość poprosić mnie o pieniądze, to dostałby ode mnie końcem buta. Ale zostawmy mu korzyść, jaką ma z racji naszej niepewności. Jestem najzupełniej skłonny myśleć, że nie uczynił nic gorszego od pchnięcia kogoś nożem — ze wszelkimi okolicznościami łagodzącymi — na francuska sposób, rozumie pan? Lecz ta wywrotowa krwawa zgnilizna, polegająca na obalaniu wszelkich praw i porządków świata, burzy mi krew. Jest to po prostu pozbawianie gruntu pod nogami każdego przyzwoitego człowieka godnego szacunku i ciężko pracującego. Powiadam panu, że sumienia ludzi, którzy je posiadają, jak my z panem, muszą mieć pewną ochronę, gdyż inaczej pierwszy podły łajdak, który przyszedł nie wiadomo skąd, byłby pod każdym względem taki sam dobry jak ja.
Spojrzał bystro na mnie. Kiwnąłem głową niedbale i rzekłem z cicha, że w poglądach jego niewątpliwie było dużo subtelnej prawdy.
Zasadniczą prawdą, jaką można było dostrzec w poglądach mechanika Pawła, było to, że drobna rzecz może przyczynić się do zguby człowieka.
— Il ne faut pas beaucoup pour perdre un homme — rzekł mi zamyślony pewnego wieczoru.
Powtarzam to zdanie po francusku, ponieważ człowiek ten nie pochodził wcale z Barcelony, lecz z Paryża. W Maranon mieszkał z dala od osady, w małej szopie o metalowym dachu i słomianych ścianach, którą nazywał mon atelier. Miał tam warsztat do pracy. Dano mu kilka derek końskich i siodło — nie dlatego, by miał kiedy sposobność do konnej jazdy, lecz dlatego, że inne posłanie nie było tam w użyciu u robotników, którzy wyłącznie byli pastuchami — vaqueros. I na tym posłaniu koniuchów, niby syn stepów, sypiał pomiędzy narzędziami swojego rzemiosła, na legowisku z pordzewiałych odpadków żelaznych, z przenośną kuźnią u wezgłowia, pod warsztatem podtrzymującym brudną siatkę ochronną przeciw komarom.
Od czasu do czasu przynosiłem mu nieco niedopałków świec, uratowanych ze skąpego domu dyrektora. Był za nie bardzo wdzięczny. Wyznał mi, że nie lubi leżeć po ciemku, czuwając. Narzekał, że sen ucieka od niego. „Le sommeil me fuit" — mówił ze zwykłym, pełnym poddania się stoicyzmem, który czynił go sympatycznym i wzbudzającym wzruszenie. Wyjaśniłem mu, żem nie przywiązywał zbytniej wagi do tego, że był skazańcem.
W ten sposób przyszedł czas, że pewnego wieczora zaczął opowiadać o sobie. Gdy jeden z ogarków świecy, postawiony na końcu ławki, wypalał się do końca, pospiesznie zapalał drugi.
Po odbyciu powinności wojskowej w garnizonie prowincjonalnym powrócił do Paryża, by w dalszym ciągu pracować w swym zawodzie. Zajęcie było popłatne. Opowiedział mi z pewną dumą, że po krótkim czasie zarabiał nie mniej niż dziesięć franków dziennie. Myślał
o tym, by się niebawem ustatkować i ożenić.
Tu westchnął głęboko i przerwał, a potem mówił znów ze zwykłym stoicyzmem:
— Zdaje się, że znałem siebie dość dobrze.
W dwudziestą piątą rocznicę urodzin dwaj jego przyjaciele z warsztatu naprawczego, w którym pracował, zaprosili go na obiad. Był niezmiernie ujęty tym dowodem życzliwości.
— Byłem człowiekiem statecznym — zauważył — ale byłem nie mniej towarzyski od innych.
Przyjęcie zaczęło się w małej kawiarni na Boulevard de la Chapelle. Przy obiedzie wypito trochę lepszego wina. Było doskonałe. Wszystko było doskonałe
i świat — według jego własnego wyrażenia — wydawał się nader miłym miejscem zamieszkania. Miał dobre widoki na przyszłość, trochę odłożonej gotówki i sympatię dwóch wybornych przyjaciół. Oświadczył, że stawia wszystkim trunki po obiedzie, co przecież wypadało mu uczynić.
Wypito jeszcze wina, wypito likierów, koniaku i piwa, a potem znowu likierów i koniaku. Dwaj nieznajomi, siedzący przy sąsiednim stoliku, patrzyli na nich, jak mówił, z tak wielką życzliwością, że ich zaprosił, by się przyłączyli do kompanii.
Tak dużo nie wypił nigdy w życiu. Jego duma była podniecona do najwyższej potęgi i w tak rozkoszny sposób, że choć już słabnął, kazał pospiesznie podać jeszcze więcej trunków.
— Zdawało mi się — mówił swym cichym głosem spoglądając po ziemi w głąb ponurej szopy pełnej cieniów — że nadeszła chwila, w której osiągnę wielką cudowną szczęśliwość. Czułem, że sprawi to następny kieliszek. Inni trzymali się równo ze mną co do jednego kieliszka.
Lecz stała się rzecz niezwykła. Na skutek jakiegoś powiedzenia nieznajomych pierzchł jego rozkoszny nastrój. Ponure myśli — des idées noires — napełniły mu głowę. Cały świat poza kawiarnią wydał mu się okropnym, nienawistnym padołem, gdzie tłum biednych nieszczęśników musi pracować niewolniczo dla jedynego celu: aby garstka próżniaków mogła jeździć powozami i żyć szumnie w pałacach. Zawstydził się swojego szczęścia. Litość nad okrutną dolą ludzkiego rodzaju ścisnęła mu serce. Głosem zdławionym od smutku spróbował wyrazić te uczucia. Zdaje się, że płakał i klął na przemian.
Dwaj nowi znajomi skwapliwie przyklaskiwali jego szlachetnemu oburzeniu. Tak jest. Miara niesprawiedliwości na świecie istotnie przejmowała zgrozą. Był tylko jeden sposób, by podzielić nieszczęsny los społeczeństwa. Zburzenie całej sacrée boutique. Niech przepadnie całe niecne widowisko.
Ich głowy chyliły się doń nad stołem. Szeptali mu wymownie. Nie sądzę, aby się zbytnio spodziewali rezultatu. Był zbyt pijany, pijany do szaleństwa. Lecz nagle z dzikim okrzykiem wściekłości wskoczył na stół. Kopiąc butelki i szklanki, zawył: „Vive l'anarchie! Śmierć kapitalistom!" I wył tak raz po raz. Wszędzie wokoło niego padało rozbite szkło, krzesła kołysały się nad głowami, ludzie rozmawiali pomiędzy sobą szeptem. Wmieszała się policja. On bił, kąsał, drapał i szamotał się, dopóki coś nie roztrzaskało mu się na głowie...
Odzyskał przytomność w celi policyjnej, zaaresztowany pod zarzutem zakłócenia spokoju publicznego, buntowniczych okrzyków i propagandy anarchistycznej.
Spojrzał na mnie uważnie swymi czystymi, błyszczącymi oczyma, które w mroku wydawały się ogromne.
— Było niedobrze. Lecz nawet wówczas miałem może widoki wydostania się — powiedział wolno.
Wątpię o tym. Lecz jeśli nawet miał jakie widoki, (to je utracił dzięki młodemu prawnikowi, socjaliście, który dobrowolnie podjął się jego obrony. Na próżno zapewniał go, że nie był anarchistą; że był spokojnym, szanowanym mechanikiem, myślącym tylko o pracy po dziesięć godzin dziennie w swoim zawodzie. Został przedstawiony na sprawie jako ofiara społeczeństwa, a jego okrzyki po pijanemu — jako wyraz nieskończonych cierpień. Młody prawnik miał przed sobą karierę do zrobienia, a ta sprawa była taka właśnie, jakiej potrzebował na początek. Mowa obrończa była powiedziana znakomicie.
Biedny człowiek przerwał, przełknął ślinę i oznajmił:
— Dostałem najwyższą karę, stosowaną za pierwsze przewinienie.
Mruknąłem coś w sposób odpowiedni.
Opuścił głowę i złożył ręce.
— Gdy wypuszczono mnie z więzienia — zaczął uprzejmie — oczywiście robiłem starania, by dostać się do mojego dawnego warsztatu. Mój patron miał dla mnie poprzednio specjalne względy; lecz gdy mnie ujrzał, zzieleniał z przerażenia i wskazał mi drzwi wymachując ręką.
Gdy znalazł się na ulicy, zaniepokojony i zmieszany, podszedł do niego człowiek w średnim wieku, który przedstawił się jako również mechanik z zawodu. „Wiem, kto pan jest — powiedział. — Byłem na pańskiej sprawie. Jest pan dobrym towarzyszem i pańskie przekonania są zdrowe. Lecz całe nieszczęście w tym, że teraz pan nigdzie nie będzie mógł dostać zajęcia. Ci bourgeoirs sprzysięgną się, by pana zamorzyć głodem. To ich sposób. Nie spodziewaj się pan litości od bogatych."
Ta uprzejma rozmowa na ulicy dodała mu bardzo wiele otuchy. Uważał, że należy do ludzi, których natura potrzebuje pociechy i współczucia. Myśl, że nie mógłby dostać pracy, wytrąciła go całkowicie z równowagi. Skoro jego patron, który znał go tak dobrze jako spokojnego, porządnego, zdolnego pracownika, nie chciał nic z nim mieć obecnie do czynienia, to znaczy, że kto inny z pewnością też by nie zechciał. To było jasne. Policja mając na niego oko nie omieszkałaby ostrzec każdego przedsiębiorcy, który skłonny byłby dać mu zarobek. Poczuł się nagle strasznie opuszczony, strwożony i do niczego nieprzydatny, i poszedł za człowiekiem w średnim wieku do baru na rogu, gdzie spotkał kilku innych dobrych towarzyszy. Zapewnili go, że nie pozwolą mu umrzeć z głodu, czy znajdzie się robota, czy nie. Pili wciąż za zgubę wszystkich pracodawców i za zagładę społeczeństwa.
Przerwał gryząc dolną wargę.
— Oto, monsieur, jak stał się ze mnie compagnon — powiedział. Ręka, którą przeciągnął po czole, drżała — Zawsze ta sama historia: źle jest na świecie, jeśli człowiek może zginąć z racji wychylenia jednej szklanki więcej lub mniej.
Ani razu nie spojrzał w górę, lecz mimo to mogłem zauważyć, że stawał się podniecony pod wpływem swej udręki. Otwartą dłonią uderzył po warsztacie.
— Nie! — zawołał. — To była niemożliwa egzystencja! Śledzony przez policję, śledzony przez towarzyszy, nie należałem już dłużej do siebie. Jakże, nie mogłem nawet wydostać kilku franków z banku, gdzie składałem oszczędności, bez tego, by towarzysz nie czepiał się drzwi dla zobaczenia, czy nie myślę od nich drapnąć. A większość z nich była ni mniej, ni więcej, jak włamywaczami. Lecz włamywaczami mądrymi. Okradali tylko bogatych. Mówili, że tylko odbierają to, co jest ich własnością. Gdym był po kilku kieliszkach, wierzyłem im. Byli tam także ludzie nierozważni i szaleńcy. Des exaltes — quoi! Gdym podpił, tom ich kochał. Gdym wypił więcej jeszcze, byłem gniewny na świat. To było najprzyjemniejsze. We wściekłości znajdowałem ucieczkę od nędzy. Lecz nie można być ciągle pijanym — n'estce pas, monsieur? A kiedy byłem trzeźwy, bałem się z nimi zerwać. Zakłuliby mnie jak prosiaka.
Znów skrzyżował ręce i z gorzkim uśmiechem uniósł do góry ostry podbródek.
— Niebawem powiedzieli mi, że czas zabrać się do roboty. Robota polegała na obrabowaniu banku. Następnie miała być rzucona bomba dla zburzenia miejsca rabunku. Moja rola nowicjusza polegała na warowaniu od ulicy z tyłu i na niańczeniu czarnego worka z bombą wewnątrz do chwili, w której będzie potrzebna. Po zebraniu, na którym sprawa została ułożona, zaufany towarzysz nie odstępował mnie ani na cal. Nie śmiałem protestować; bałem się, że mnie najspokojniej zgładzą na miejscu; dopiero gdyśmy szli obaj, zastanowiłem się, czy nie byłoby lepiej rzucić się nagle do Sekwany. Lecz gdy rozważyłem to w umyśle, byliśmy już za mostem, a potem nie miałem sposobności.
Przy świetle niedopałka świecy, ze swą owalną twarzą o ostrych rysach i puszystym, małym wąsie, miał czasem wygląd delikatnej, wesołej młodości, lecz w tej chwili gdy przyciskał do piersi skrzyżowane dłonie, wydawał się stary, zgrzybiały i pełen boleści.
Gdy tak trwał w milczeniu, poczułem się zobowiązany do zapytania:
— No, a jaki był koniec?
— Zesłanie do Cayenne — odpowiedział. Zdawało się, że przypuszcza, iż ktoś zdradził spisek.
Gdy stał na warcie na tylnej ulicy z workiem w ręku, został pochwycony przez policję. „Ci głupcy" pobili go nie zwracając uwagi na to, co trzymał w ręku. Dziwił się, jak się to stało, że bomba nie wybuchła wówczas, kiedy upadł. Ale nie wybuchła.
— Starałem się opowiedzieć swoją historię w krótkości — ciągnął dalej. — Przewodniczący był ubawiony. Byli na sali jacyś głupcy, którzy się śmieli.
Wyraziłem nadzieję, że niektórych jego towarzyszy również schwytano. Wzdrygnął się z pogardą, zanim mi odpowiedział, że było ich dwóch — Simon, zwany również Biscuit, mechanik w średnim wieku, który rozmawiał z nim na ulicy, i jegomość imieniem Nafile, jeden z sympatycznych nieznajomych, którzy przyklaskiwali jego poglądom i pocieszali w humanitarnych zmartwieniach, wówczas gdy się upił w kawiarni.
— Tak — zaczął znów z wysiłkiem — korzystałem z ich towarzystwa tam na wyspie Św. Józefa, między osiemdziesięciu czy dziewięćdziesięciu innymi przestępcami. Wszyscy byliśmy zaliczani do niebezpiecznych.
Wyspa Św. Józefa jest najpiękniejszą spośród Iles de Salut. Jest skalista i zielona, poprzecinana płytkimi parowami, porośnięta krzewami i zagajnikami, gajami mangowymi i wielką ilością pierzastych parni. Sześciu dozorców, uzbrojonych w rewolwery i karabiny, strzeże uwięzionych tam przestępców.
Ośmiowiosłowa galera utrzymuje w ciągu dnia komunikację poprzez kanał na ćwierć mili szeroki z Ile Royale, gdzie znajduje się posterunek wojskowy. Galera ta odbywa pierwszy kurs o godzinie szóstej rano. O czwartej po południu służba jej się kończy i wówczas odprowadza się ją do małego doku przy Ile Royale, a przy niej i przy kilku małych łódkach stawia się wartę. Od tej chwali do następnego rana wyspa Św. Józefa odcięta jest całkowicie od reszty świata. Dozorcy patrolują na ścieżce pomiędzy domem dla dozorców i szopami dla przestępców, a w wodzie patroluje wokoło mnóstwo rekinów.
W tych warunkach skazańcy ułożyli plan buntu. Podobnej rzeczy nie znała jeszcze historia więzienia. Lecz plan ich me był pozbawiony pewnych widoków powodzenia. Dozorcy mietli być zaskoczeni znienacka i wymordowani w ciągu nocy. Ich broń miała posłużyć zbrodniarzom do wystrzelania załogi na galerze, gdy ta rano przepływać będzie wzdłuż wybrzeża. Skoro tylko galera byłaby w ich posiadaniu miały być pochwycone inne łodzie i cała banda miała wypłynąć daleko od wybrzeży.
O zmroku dwóch dyżurnych dozorców zrobiło jak zwykle przegląd więźniów. Następnie przystąpili do rewizji szop, by upewnić się, że wszystko jest w porządku. W chwili gdy weszli, zostali napadnięci i kompletnie zgnieceni przez wielką liczbę napastników. Zmrok szybko zapadł. Było to na nowiu, a ciężka czarna chmura, nadciągająca nad wybrzeże, spotęgowała głęboką ciemność nocy. Przestępcy zgromadzili się na otwartej przestrzeni radząc nad tym, co należy dalej czynić, spierając się pomiędzy sobą przyciszonymi głosami.
— Pan brał udział w tym wszystkim? — zapytałem.
— Nie. Naturalnie wiedziałem, na co się zanosi. Lecz po cóż miałem zabijać dozorców? Nie miałem nic przeciwko nim. Ale bałem się tych drugich. Nie mogłem im się wymknąć! Usiadłem samotny na pniu drzewa trzymając głowę w dłoniach i myśląc ze zbolałym sercem o wolności, która nie była dla mnie niczym więcej jak ułudą. Wtem zadrżałem z przerażenia widząc cień człowieka na ścieżce w pobliżu. Stanął zupełnie bez ruchu, a wtedy kształt jego zginął w ciemności. Musiał to być szef dozorców, który przyszedł zobaczyć, co się stało z dwoma jego ludźmi. Nikt go nie zauważył. Zbrodniarze w dalszym ciągu sprzeczali się o swoje plany. Przywódcy nie mogli zdobyć sobie posłuchu. Dziki pomruk tej czarnej masy ludzkiej był straszny.
Wreszcie rozdzielili się na dwie części i ruszyli z miejsca. Gdy przeszli koło mnie, wstałem znużony i bez nadziei. Ścieżka prowadzącej do domu dozorców była ciemna i cicha, lecz po obu jej stronach krzaki szeleściły z lekka. W tym momencie spostrzegłem słabą smugę światła przed sobą. Szef dozorców z trzema swymi ludźmi zbliżał się ostrożnie. Lecz przez nieuwagę nie zamknął należycie ślepej latarki. Zbrodniarze również spostrzegli ten słaby promień. Ozwało się dzikie wycie, powstał zgiełk na ciemnej ścieżce, padły strzały, słychać było uderzenia i jęki. I z trzaskiem łamanych gałęzi, z okrzykami goniących i z wrzaskiem uciekających, to polowanie na ludzi, łotwy na dozorców, przemknęło koło mnie w kierunku środka wyspy. Pozostałem sam. I upewniam pana, że byłem na wszystko obojętny. Postawszy spokojnie przez chwilę, poszedłem, wzdłuż ścieżki, dopóki nie trąciłem nogą o coś twardego. Zatrzymałem się i podniosłem rewolwer dozorcy. Poczułem w palcach, że był nabity pięciu kulami. Z podmuchem wiatru dochodziły mnie głosy zbrodniarzy, nawołujących się w oddali, gdy wtem rozległy się grzmoty, tłumiąc poszumy i szelesty drzew. Nagle silne światło przesunęło się w poprzek mojej ścieżki nisko ponad ziemią i oświeciło spódnicę kobiecą z brzegiem fartucha.
Wiedziałem, że kobieta, która nosiła ten strój, była żoną głównego dozorcy. Zdaje się, że wszyscy zapomnieli o niej. Na środku wyspy padł strzał, a ona krzyknęła mimo woli, jak gdyby uciekając. Poszła dalej. Udałem się za nią i raptem ujrzałem ją znowu. Jedną ręką ciągnęła za sznur wielkiego dzwonu, który wisi na krańcu przystani, a drugą poruszała ciężką latarnię tam i z powrotem. Jest to umówiony sygnał dla Ile Royale na wypadek, gdyby pomoc była potrzebna w nocy. Wiatr zaniósł dźwięk daleko od naszej wyspy, a światło, które poruszała, było zasłonięte od strony wybrzeża przez kilka drzew rosnących koło domu dla dozorców.
Podeszłam zupełnie blisko do niej z tyłu. Robiła swoje nie zatrzymując się, nie rozglądając się na bok, jak gdyby była zupełnie sama na wyspie. Dzielna kobieta, monsieur. Włożyłem rewolwer w zanadrze niebieskiej mojej bluzy i czekałem. Błyskawica i trzask pioruna zniweczyły na chwilę dźwięk i światło sygnału, lecz ona nawet nie drgnęła ciągnąc za sznur i kołysząc latarnię tak regularnie jak maszyna. Była to przystojna kobieta lat trzydziestu — nie więcej. Pomyślałem sobie: „To wszystko nie jest dobre w taką noc jak dzisiaj." Zdecydowałem się, że jeżeli gromada moich towarzyszy skazańców zbliży się do przystani — co na pewno musiało stać się niebawem — wówczas wymierzę jej strzał w głowę, zanim zastrzelę samego siebie. Znałem dobrze moich „towarzyszy". Ta myśl wróciła mi ochotę do życia, monsieur; więc natychmiast, zamiast nierozsądnie pozostawać na otwartym miejscu na przystani, cofnąłem się nieco w tył i przykucnąłem za krzakiem. Nie miałem zamiaru dać się pochwycić w szpony znienacka i może być pozbawionym sposobności oddania największej usługi przynajmniej jednej ludzkiej istocie, zanim sam zginę.
Lecz należy przypuszczać, że sygnał został spostrzeżony, gdyż galera przypłynęła z Ile Royale w zadziwiająco krótkim czasie. Kobieta trzymała się dobrze, dopóki w świetle jej latarni nie ukazał się oficer dowodzący i bagnety żołnierzy siedzących w łodzi. Wówczas usiadła na ziemi i poczęła krzyczeć.
Nie byłem już jej potrzebny. Nie ruszałem się jednak z miejsca. Niektórzy żołnierze byli tylko w koszulach, inni bez butów, tak jak zastało każdego wezwanie pod broń. Dwa razy przeszli przez krzaki w których byłem ukryty. Galera została posłana z powrotem po nowy oddział. Kobieta siedziała sama jedna, krzycząc na skraju przystani, z latarnią stojącą na ziemi obok niej.
Wtem spostrzegłem w świetle na skraju przystani czerwone spodnie jeszcze dwóch mężczyzn. Nie mogłem opanować zdziwienia. Widać było, że zerwali się nagle. Ich mundury powiewały niezapięte, a głowy mieli obnażone. Jeden z nich mówił szepcąc do drugiego:
„Prosto naprzód, prosto naprzód!"
Dziwiłem się, że wyrośli jak spod ziemi. Poszedłem zwolna wzdłuż krótkiego pomostu. Widziałem kształt kobiety wstrząsanej łkaniem i słyszałem jej skargi coraz wyraźniej: „O mój mąż, mój biedny mąż, mój biedny mąż!" Skradałem się cicho dalej. Kobieta nie była w stanie ani słyszeć, ani widzieć cokolwiek. Zarzuciła sobie fartuch na głowę i kiwała się w tył i naprzód, pogrążona w swej boleści. Spostrzegłem małą łódź przywiązaną do końca pomostu.
Tamci dwaj mężczyźni — którzy wyglądali jak sous officiers — musieli w niej przybyć spóźniwszy się zapewne na galerę. To nie do wiary, aby mogli tak dalece naruszyć przepisy służbowe. A nadto było to wielkie głupstwo. Nie wierzyłem swym oczom, w chwili gdym wstępował do owej łodzi.
Popłynąłem zwolna wzdłuż wybrzeża. Czarna chmura zawisła nad Iles de Salut. Słyszałem salwy i pojedyncze strzały. Zaczęło się inne polowanie — polowanie na zbrodniarzy. Wiosła były zbyt długie, aby można było dobrze wiosłować. Poruszałem nimi z trudnością, mimo że sama łódź była lekka. Lecz gdy zawróciłem równolegle do drugiego brzegu wyspy, zerwał się wicher z ulewą. Nie byłem w stanie stawić mu czoła. Pozwoliłem, by łódź przybiła do brzegu, i zabezpieczyłem ją.
Znałem to miejsce. Była tam blisko brzegu stara waląca się chata. Ukrywszy się w niej, słyszałem w poszumie wiatru i padającej ulewy, jak ktoś przedzierał się przez krzaki. Potem ktoś wydostał się na brzeg. Może to byli żołnierze. Wtem błyskawica wydobyła z ciemności wszystko wokoło. Byli to dwaj więźniowie!
Niebawem zdziwiony głos zawołał:
„To chyba cud!"
Był to głos Simona, zwanego również Biscuit. Drugi głos odburknął:
„Jaki cud?"
„Łódź leży na brzegu!"
„Czyś oszalał, Simon? Ale, prawda... leży!"
Wydawali się przerażeni zachowując zupełne milczenie. Ten drugi to był Mafile. Odezwał się znów ostrożnie:
„Łódź jest uwiązana. Tu ktoś musi być."
Rzekłem do nich z chaty:
„Ja tu jestem."
Wtedy weszli do chaty i od razu dali mi do zrozumienia, że łódź należała do nich, nie do mnie.
„Jest nas dwóch — powiedział Mafile — przeciwko tobie jednemu."
Wyszedłem z chaty na otwartą przestrzeń, by mieć swobodę ruchów, w obawie przed zdradzieckim ciosem w głowę. Mogłem zastrzelić ich obu na miejscu. Lecz nie rzekłem nic. Stłumiłem śmiech, który mnie opanowywał. Zrobiłem się pokorny i prosiłem, by mi pozwolili odejść. Naradzali się szeptem nad moim losem, podczas gdy z ręką na rewolwerze, ukrytym w zanadrzu mej bluzy, byłem panem ich życia. Zostawiłem im życie. Myślałem użyć ich do wioseł. Przełożyłem im z nikczemną pokorą, że umiem obchodzić się z łodzią, i że, wiosłując we trzech, będziemy mogli wypoczywać na zmianę. To ich wreszcie przekonało. Czas był wielki po temu. Jeszcze chwila, a w przystępie gniewu zacząłbym krzyczeć na tych niegodziwców.
W tym miejscu objawiło się jego podniecenie. Zerwał się z ławki i począł gestykulować. Wielkie cienie jego rąk, skaczące po suficie i po ścianach, robiły wrażenie, że szopa jest zbyt mała, by pomieścić jego wzruszenie.
— Nie wypieram się niczego — wybuchnął. — Byłem dumny, monsieur. Odczuwałem pewnego rodzaju szczęście. Lecz zachowałem zupełny spokój. Wiosłowaliśmy na zmianę przez całą noc. Wypłynęliśmy na pełne morze licząc na przepływający statek. Było to szalenie zuchwałe przedsięwzięcie. To ja namówiłem ich na to. Gdy słońce wstało, obszary wodne były spokojne, a Iles de Salult wyglądały już tylko z wierzchołków fal jak ciemne plamy. Siedziałem wówczas przy sterze. Mafile, który wiosłował na przodzie, wypuściił z ręki jedno wiosło i rzekł:
„Musimy odpocząć."
Nadeszła wreszcie pora do śmiechu. Użyłem go do woli., mogę to śmiało powiedzieć. Trzymałem się za boki i tarzałem się na siedzeniu — takie mieli struchlałe z przerażenia twarze.
„Co się stało z tym zwierzęciem?" — zawołał Mafile.
A Simon, który był bliżej ode mnie, rzekł do niego przez ramię:
„Niech mię diabli wezmą, jeśli on nie oszalał!"
Wówczas wydobyłem rewolwer. Aha! Natychmiast ich oczy przybrały wyraz tek wielkiego zdziwienia, jakie tylko pan sobie może wyobrazić. Ha-ha! Byli w strachu. Ale wiosłowali. O tak, wiosłowali cały dzień spoglądając czasem dziko, a czasem omdlewająco. Nic nie uszła mojej uwagi, gdyż nie spuszczałem z nich oczu przez cały czas, inaczej — trzask — i w mgnieniu oka siedzieliby mi już na karku. Rękę z rewolwerem w pogotowiu oparłem dla wypoczynku na kolanie, a drugą ręką sterowałem. Twarze poczęły im nabrzmiewać. Niebo i morze wyglądało wkoło nas jak w ogniu i morze parowało w słońcu. Łódź, sunąc po wodzie, wydawała odgłos czegoś lepkiego. Na ustach Mafile'a czasem ukazywała się piana, czasem zaś jęczał. Lecz wiosłował dalej. Nie miał odwagi przestać. Oczy całe krwią mu nabiegły, a dolną wargę pokąsał na strzępy. — Simon zachrypł jak wrona.
„Towarzyszu" — zaczął.
„Tu nie ma towarzyszy. Ja jestem wasz szef."
„Dobrze, patron — powiedział — w imię ludzkości pozwól nam odpocząć."
Pozwoliłem. Na dnie łodzi było trochę wody deszczowej. Pozwoliłem im zaczerpnąć tej wody w dłonie. Lecz gdy wydałem rozkaz „en route", podchwyciłem ich porozumiewawcze spojrzenie. Myśleli, że zechcę przespać się nieco. Tak! Lecz ja nie chciałem spać. Byłem bardziej rozbudzony niż kiedykolwiek. Za to oni usnęli w trakcie wiosłowania zwisając nagle na wiosłach, jeden po drugim, złożeni we dwoje. Pozwoliłem im spać. Na niebie świeciły wszystkie gwiazdy. Cisza panowała w powietrzu. Wstało słońce. Zaczął się drugi dzień. Allez! En route!
Wiosłowali źle. Oczy biegały im wkoło, a języki zwisały z ust. Około południa Mafile zakrakał:
„Rzućmy się na niego, Simon. Ostatecznie wszystko mi jedno, czy będę zastrzelony zaraz, czy skonam przy wiośle z pragnienia, głodu i wyczerpania."
A mimo to wiosłował. Simon też nie przestawał wiosłować. Zaśmiałem się. Tak! Ci dwaj kochali życie na tym złym dla nich padole, tak samo jak ja je kochałem niegdyś, zanim mi go oni nie zniszczyli swoimi frazesami. Dałem im wiosłować do zupełnego wyczerpania, a dopiero wówczas pokazałem żagiel statku na horyzoncie. A! Trzeba było widzieć, jak ożyli i zabrali się do ptacy. Zachęciło ich to, że kazałem płynąć w poprzek drogi statku. Zmienili się zupełnie. Rodzaj litości, jaką miałem dla nich, opuścił mnie. Z każdą minutą stawali się coraz więcej sobą. Rzucali na mnie spojrzenia, które pamiętałem tak dobrze. Byli szczęśliwi, uśmiechali się.
„Ano — powiedział Simon — energia tego młodzieńca uratowała nam życie. Gdyby nas do tego nie zmusił, nigdy nie bylibyśmy w stanie wypłynąć tak daleko na szlak okrętowy. Przebaczam ci, towarzyszu, i podziwiam cię."
A Mafile zawarczał z przodu:
„Mamy względem ciebie nie byle jaki dług wdzięczności. Jesteś stworzony na szefa."
„Towarzysz!" Jakie piękne słowo! A tacy dwaj ludzie jak oni uczynili je przeklętym. Patrzyłem na nich. Przypominałem sobie ich kłamstwa, ich obietnice, ich pogróżki i wszystkie dni mojej nędzy. Dlaczego nie pozostaiwili mnie w spokoju, gdy wyszedłem z więzienia? Patrzyłem na nich i myślałem, że dopóki żyć będą, nie będę nigdy wolny. Nigdy. Ani ja, ani inni do mnie podobni, o gorących sercach i słabych głowach. Bo wiem, że nie mam mocnej głowy, monsieur. Napadła mnie czarna wściekłość — wściekłość o najwyższym nasileniu oburzenia — lecz nie przeciwko niesprawiedliwości społeczeństwa. O, nie!
„Muszę być wolny!" — krzyknąłem z furią.
„Vive la liberté! — zawył ten łotr Mafile. — Mort aux bourgeois, którzy ślą nas do Cayenne! Dowiedzą się prędko, że jesteśmy wolni."
Zdawało się, że niebo, morze i cały horyzont wokoło łodzi zamieniły się w czerwień, w krwawą czerwień. Tętna w skroniach biły mi tak głośno, że dziwiłem się, iż oni tego nie słyszą. Jak się to stało, że oni nie słyszeli? Jak się stało, że nie rozumieli?
Słyszałem, jak Simon zapytał:
„Czyśmy już nie dosyć wypłynęli naprzód?"
„Tak, już dosyć" — powiedziałem.
Żal mi go było; to raczej drugiego nienawidziłem. Nacisnął wiosło z głośnym westchnieniem, gdy uniósł rękę, by obetrzeć czoło, jak człowiek, który ukończył swą pracę. Pociągnąłem za cyngiel rewolweru i strzeliłem mu prosto w serce, ot tak, z kolana.
Runął z głową zwieszoną poza burtę łodzi. Nie spojrzałem na niego więcej. Drugi krzyknął przeraźliwie. Tylko jeden okrzyk zgrozy. A potem wszystko spokojnie.
Osunął się z ławki na kolana i błagalnym gestem uniósł złożone dłonie na wysokość twarzy.
„Litości — wyszeptał mdlejącym głosem. — Litości dla mnie! towarzyszu..."
„A, towarzyszu — rzekłem cichym głosem. — Dobrze, towarzyszu, naturalnie. Ale wznieś okrzyk: Vive l'anarchie!"
Podniósł ręce i twarz ku niebu i z szeroko otwartymi ustami wydał okrzyk rozpaczy:
„Vive l'anarchie! Vive..."
I zwalił się bezwładnie z kulą w głowie.
Wyrzuciłem ich obu do morza. Wyrzuciłem także rewolwer. Wówczas usiadłem spokojnie. Byłem wolny nareszcie! Nareszcie! Nawet nie spojrzałem w stronę okrętu; nic mnie nie obchodził; i rzeczywiście, myślę, że musiałem zasnąć, gdyż nagle usłyszałem wołania i spostrzegłem okręt prawie nad głową. Wyciągnięto mnie na pokład, a łódź zabezpieczono w tyle okrętu. Wszyscy tam byli czarni, z wyjątkiem kapitana, który był Mulatem. Tylko on jeden umiał kilka słów po francusku. Nie mogłem się zorientować, dokąd płynęli i kim byli. Dawali mi codziennie trochę jedzenia, lecz nie podobał mi się sposób, w jaki rozprawiali o mnie w swoimi narzeczu. Może naradzali się nad tym, by mnie wrzucić do morza w cieki zawładnięcia łodzią. Czy ja wiem? Gdyśmy płynęli koło tej wyspy, zapytałem, czy była zamieszkała. Z tego, co mi powiedział Mulat, zrozumiałem, że stał na niej dom. Sądzę, że myśleli, iż była to farma. Poprosiłem, by mię wysadzili na brzeg, a łódź zatrzymali dla siebie za fatygę. Wyobrażam sobie, że tego właśnie pragnęli. Resztę pan wie.
To powiedziawszy, stracił zupełnie panowanie nad sobą. Zaczął chodzić tam i z powrotem tak szybko, że w końcu już biegał; ruchy jego rąk stały się podobne do ruchu skrzydeł wiatraka, a odgłosy, które wydawał, przypominały wielce człowieka oszalałego. Motywem, który się ciągle powtarzał, było to, że „nie zapierał się niczego, niczego!" Mogłem tylko pozostawić go jego podnieceniu i usiąść na uboczu powtarzając w przerwach: „Calmez-vous, calmez-vous," dopóki jego podniecenie samo nie minęło.
Muszę też wyznać, że zostałem tam jeszcze długo potem, gdy wpełznął pod swą siatkę przeciwko komarom. Błagał mnie, bym go nie opuszczał. Tak jak się czuwa przy nerwowym dziecku, czuwałem przy nim — w imię ludzkości — zanim sen go nie ogarnął.
W rezultacie jestem zdania, że był on bardziej anarchistą, niż się do tego przyznawał przede mną lub przed samym sobą; sądzę też, że pomijając cechy specjalne w jego historii był on wielce podobny do wielu innych anarchistów. Gorące serce i słaba głowa — oto klucz do zagadki; faktem jest, że najbardziej gorzkie sprzeciwności i najokropniejsze powikłania świata lęgną się samotnie w każdej piersi, zdolnej do uczucia i namiętności.
Na zasadzie badań osobistych mogę zaświadczyć, że historia buntu więźniów była zgodna z prawdą w najdrobniejszych szczegółach.
Gdym z Cayenne przybył powtórnie do Horty i ujrzał znów „anarchistę", wyglądał niedobrze. Był bardziej wyniszczony, jeszcze bardziej słaby i naprawdę siny pod powłoką brudu, pokrywającego mu twarz wskutek jego zajęcia. Widocznie mięso głównego stada Spółki (w postaci nieskondensowanej) nie służyło mu wcale.
Spotkaliśmy się na pontonie w Borta; starałem się nakłonić go do porzucenia łodzi tam, gdzie była uwiązana, i udania się ze mną zaraz do Europy. Byłoby bardzo miło wyobrażać sobie zdumienie wyśmienitego dyrektora i jego urazę z powodu ucieczki biedaka. Lecz ten odmówił ze stanowczością nie do przezwyciężenia.
— Przecie nie zamierzasz pan pozostać tu na zawsze! — zawołałem.
Potrząsnął głową.
— Umrę tutaj — powiedział. I dodał gniewnie: — Z daleka od nich.
Czasem wyobrażałem go sobie, jak leży z otwartymi oczami na końskiej derce, w niskiej szopie pełnej narzędzi i żelastwa — anarchista — niewolnik posiadłości Maranon, oczekujący z rezygnacją na ów sen, który od niego „uciekał", jak zwykł był mawiać swym dziwacznym stylem.