rozdzial 16 (34)














Foster Alan Dean - Przeklęci Tom 02 - Krzywe Zwierciadło - Rozdział 16



   
Wycofujące się z górskiej twierdzy siły Aszreganów, Krygolitów i ich
sojuszników zapadły miedzy porośnięte gęstą roślinnością wzgórza, skąd
ledwo dało się śledzić przebieg walk w pobliżu sztabu. Żołnierze widzieli
jednak, że atak Gromady był druzgocący. Nieliczni obrońcy stawiali opór jak
długo mogli i ginęli za ideę Celu. Ampliturowie nie mogli liczyć na lepszy
obrót sprawy.
   
Grupa Randżiego znała przebieg zdarzeń jedynie ze zdawkowych komunikatów,
podsłuchanych w komunikatorach. Byli zbyt daleko, aby słyszeć eksplozje, które
pustoszyły wnętrze góry.
   
Nie trwało długo, a atakujący zaczęli formować nowe szyki na stokach zdobytej
twierdzy. Niewielkie oddziały pościgowe runęły w ślad za uchodzącymi
pozorantami.
   
Randżi zastanowił się przelotnie nad poświęceniem tych wszystkich istot, które
bez cienia wahania ginęły za ideę Celu. Poczuł się nieswojo pomyślawszy, że
jeszcze niedawno sam gotów był radośnie powitać podobny los.
   
Obecnie rozumiał daremność tych śmierci. Owszem, wiedział, że chodzi o
uzyskanie przewagi i zaskoczenia, ale nadal było dlań w tych działaniach coś
obscenicznego. Pamiętał też, że Ziemianie, chociaż potrafią poświęcić życie w
obronie swego świata czy swych przyjaciół, miewają opory przed oddaniem ducha
dla samej idei.
   
A przecież Cel był tylko ideą, niczym więcej.
   
Randźi coraz bardziej powątpiewał w podobne idee.
   
Ampliturowie, naturalnie, nie byli skłonni do poświęcania swych osób, przecież
było ich tak mało. Randżi gotów był uznać, że to tylko wygodna wymówka.
Właściwie już był o tym przekonany.
   
Z nieznanych powodów coraz częściej zdarzało mu się za to myśleć o Leparach.
   
Potem nagle przyszedł rozkaz ataku i wszystkie myśli umknęły. Zostało tylko
pragnienie przetrwania.
   
Zdobywcy góry pozwolili sobie na pierwszą od kilku dni chwilę oddechu, gdy
zewsząd, zza każdego drzewa niemal i skały, sypnęli się na nich Aszreganie i
Krygolici. Zgranie w czasie było idealne.
   
Na całym obszarze rozpętała się chaotyczna strzelanina. Liczba ofiar rosła w
zastraszającym tempie. Ziemianie i Massudzi gorączkowo sięgali po odłożoną
dopiero co broń.
   
Ich kontratak był na tyle energiczny, że w wielu miejscach nawet zaskoczenie
nie pomogło siłom Wspólnoty. Nacierający ginęli pod zmasowanym ogniem.
Gdzieniegdzie jednak obrońcy nie mieli dość czasu na przegrupowanie czy
ucieczkę.
   
Randżi starał się walczyć tak, aby ochronić siebie i swego brata. Przeklinał
okoliczności, które zmusiły go do zabijania Ziemian. Obawiał się nawet, że nie
będzie zdolny unieść broni, ale ku swemu zdumieniu odruchy zadziałały. Dopiero
po chwili pojął, że przecież ludzie od tysięcy lat wprawiali się w mordowaniu
swych współplemieńców, więc to nie czyni niczego nowego.
   
Saguio, Soratii-eev, Biraczii i inni szli do walki pogrążeni w błogosławionej
nieświadomości. Pełni wigoru nie wiedzieli, jak w dwuznacznej sytuacji
przyszło im się znaleźć.
   
Randżi korzystał z każdego pretekstu, byle tylko nie pchać się w największy
rozgardiasz. Głośno zapowiedział, że będzie kontrolował sytuację taktyczną.
Podwładni odnieśli się do niego ze zrozumieniem; wszyscy wiedzieli, ile
wycierpiał. Nie oszczędzał wszakże broni i żołnierze słyszeli, że walczy. Inna
sprawa, że masakrował jedynie drzewa i krzaki.
   
Rychło wierzchołek góry spowiły dymy płonącej roślinności i rozbitych
pojazdów. Paliły się nawet zwłoki poległych. Widoczność spadła do paru metrów
i coraz trudniej było odróżnić Krygolitów od Aszreganów, Aszreganów od
Massudów, a tych ostatnich od Ziemian. Jedyną wskazówką były różnice w
ubiorze
i uzbrojeniu, a to wymagało strzelania do każdej podejrzanej postaci.
   
Randżi zwolnił jeszcze bardziej i prawie przytulił swój osobisty ślizgacz do
ziemi. W ten sposób unikał walki powietrznej. Przedzierając się przez gęste
krzewy, natknął się w pewnej chwili na dwa ciała.
   
Były to trupy ludzi. Mężczyzna i kobieta. Poczerniałe otwory w pancerzach
pokazywały, gdzie ich trafiono. Ich własna broń leżała opodal. Mężczyzna
spoczywał na boku, nie miał całej prawej strony czaszki, przez otwór widać
było resztki tkanki mózgowej. Kobieta leżała na jego plecach. Randżi
podziękował losowi, że nie musi oglądać jej twarzy.
   
Grunt u podstawy góry był raczej kamienisty niż podmokły. Randżi uznał, że
może tu wylądować. Miał nadzieję czegoś się dowiedzieć.
   
Bliskie oględziny ciał nie powiedziały mu prawie niczego nowego. Przez chwilę
wpatrywał się w rozłupaną czaszkę mężczyzny. Czy gdyby zajrzał do środka,
trafiłby na to miejsce, to jedno miejsce tak odmienne u niego samego? Czy
znalazłby potwierdzenie słów hivistahmskich i ludzkich lekarzy?
   
Wstał, wsiadł na ślizgacz i ruszył dalej przez gąszcz. W słuchawkach przelewał
się gwar rozkazów i meldunków. Dżungla wkoło syczała i huczała niczym
śmiertelnie trafiony gigantyczny jaszczur.
   
Randżi znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Poddać się nie mógł; najpewniej
zostałby zastrzelony od ręki, ledwie ktoś ujrzałby jego głowę wyłaniającą się
zza krzaka. Wszczepione mu protezy wymagały bowiem chirurgicznego usunięcia.
   
Ale przecież nie po to wracał, żeby poddawać się przy pierwszej okazji.
   
Błąkał się bez celu po okolicy i słuchał meldunków zwiastujących coraz bliższe
zwycięstwo.
   
Zmęczeni niedawni zwycięzcy byli w coraz gorszej sytuacji. Nieustanne ataki
rozbiły ich Unie obronne, porozdzielały na małe grupki. Bez rozkazów i
dowódców zaczęli wycofywać się ku rzece, którą z taką łatwością sforsowali
poprzedniego dnia w odwrotnym kierunku. Przygotowane przez Granville'a
uzupełnienia nie zdążyły jeszcze dotrzeć na pierwszą linię i bardzo ich teraz
brakowało.
   
Tego dnia żołnierze Wspólnoty wzięli wielu jeńców. Gdy stało
się już jasne, że bitwa spełniła cel, Ampliturowie zebrali spory oddział,
mający ścigać ocalałe jednostki wroga. Wielu przyjaciół Randżiego zgłosiło się
na ochotnika.
   
Rzucili się do walki i ogarnęli nawet najbliższą bazę Gromady, tę, z której
wyszedł fatalny dla nich atak. Opanowali w ten sposób spory szmat terenu
przeciwnika. Granville musiał zająć się nie tyle ocaleniem niedobitków, co
stosownym opatrzeniem własnych pozycji.
   
Carson, Moreno i Selinsing nie dowiedzieli się nigdy, jak wielkiej porażki
stali się współautorami. Pani sierżant zginęła, gdy jej ślizgacz eksplodował,
trafiony ogniem z jednostki Krygolitów. Carson został zastrzelony nad rzeką.
Moreno nie udało się wydostać z otoczonej nagle fortecy, która za sprawą
Aszreganów stała się ostatecznie obszernym, kamiennym grobowcem.
   
Wielu uciekinierów porozbijało się w dżungli. Niektórych ocaliły potem
jednostki ratownicze, które mimo wyraźnego zakazu Granville'a wypuściły się
jednak nad teren walk. Inni zginęli lub popadli w niewolę.
   
Pułkownik Nehemiah Chin miał szansę ucieczki, jednak byłaby to ucieczka prosto
przed oblicze sądu polowego. Miast tego siadł za sterami ślizgacza dowodzenia,
by osłonić ogniem odwrót ciężej uzbrojonych jednostek, które przecież mogły
jeszcze walczyć. Jego kariera była skończona.
   
Zaryzykował i przegrał. Wiedział, że nijak i nigdy nie zdoła się
zrehabilitować. Nie miał po co wracać.
   
Było w tym sporo ironii, plan bowiem prawie się powiódł. Chin nie przewidział
jedynie tego ostatecznego, rozpaczliwego w zasadzie kontrataku. Do ostatniej
chwili bardzo tego żałował.
   
Śmierć zabrała ostatecznie pułkownika China, ale nie był to koniec całej
sprawy.
   
Siły Wspólnoty na Eirrosad znalazły się w poważnych opałach. Nie było innego
wyjścia, jak przejść do obrony. Wszystkie możliwe do zluzowania oddziały
rzucono, by załatać front w sektorze Granville'a. Dodatkowym skutkiem tej, jak
ją nazwano, "Katastrofy China", była epidemia wzajemnych oskarżeń, która
zapanowała wśród przełożonych poległego pułkownika.
   
Już od dłuższego czasu Wspólnota nie doznała podobnej klęski. Fala wywołanego
nią czarnowidztwa dotarła aż do Wielkiej Rady.
   
Ampliturowie zaś świętowali zwycięstwo po swojemu, czyli nader skromnie. Nie
zwykli cieszyć się z czyjejkolwiek śmierci, nawet śmierci wroga. Z celebrą zaś
czekali na chwilę, gdy Cel znajdzie wreszcie spełnienie, i nie robiło im
różnicy, czy stanie się to za lat sto, tysiąc czy milion. Nie przeszkadzali
jednak swym sojusznikom, którzy fetowali Wiktorię głośno i wystawnie.
   
Pobrużdżony i Wyzuty zostali nagrodzeni słownym podziękowaniem. Uznano geniusz
ich błyskotliwego manewru i obaj dostali czym prędzej nowe przydziały. I tyle.
Ampliturów interesowało tylko ostateczne zwycięstwo, nie chcieli się
rozpraszać. Ostatecznie wciąż mieli wiele do zrobienia.
   
Napływające z Eirrosad wieści podziałały przygnębiająco na cały personel
planetarnego sztabu na Omafil. Nawet skłonni do żartów S'vanowie spuścili z
tonu.
   
Dwóch ludzi, para Massudów i trzech S'vanów zebrało się w przestronnej sali,
rozświetlonej miniaturowymi obrazami gwiazd i symbolami statków. Pilnie
studiowali trójwymiarową mapę.
   
- Próba opanowania Eirrosad była i tak wysiłkiem na wyrost - zahuczał przez
translator jeden ze S'vanów. - Musieliśmy osłabić garnizony w innych
sektorach. Sądzę, że pora wycofać te siły. Przegrupowanie to jeszcze nie
odwrót.
   
- Nie możemy - odezwała się z podsufitowej platformy Massudka. - Jeśli oddamy
Eirrosad, stracimy szansę na przeniknięcie w głąb sektora. O, tutaj - pokazała
na mapie.
   
- To prawda. Następna ofensywa będzie łatwiejsza, jeśli jednak utrzymamy
Eirrosad. O ile utrzymamy... - wtrącił drugi S'van.
   
- Jeśli nie, to Ampliturowie znajdą się w uprzywilejowanej pozycji -
stwierdziła Massudka. - W bezpośredniej okolicy nie ma innych zamieszkanych
planet.
   
- Chyba za wcześnie o tym mówić - odezwał się Ziemianin i opuścił swą
platformę na poziom S'vana. - Nasza sytuacja na Eirrosad jest trudna, ale nie
beznadziejna. Przez jakiś czas nie zdołamy niczego tam pewnie uzyskać, ale
czemu niby mielibyśmy cokolwiek oddawać?
   
- Zapewne, zapewne - mruknął S'van. - Chcę tylko powiedzieć, że wzmacniając
garnizon Eirrosad osłabimy inne odcinki. Wiem, że Ziemianie nie lubią oglądać
się wstecz,
skłonni są ignorować wszystko, co nie pasuje im do ulubionego obrazka i,
niestety, musze stwierdzić, iż to nie tyle ignorancja, co zabójcza głupota.
   
- Chwilę - warknął drugi Ziemianin. - Nie wątpię, że jesteście świetnymi
taktykami, ale jak wszyscy, którzy nie wąchali prochu, boicie się ryzyka.
Gdyby nie my i Massudzi, siedzielibyście tylko na tych swoich kudłatych
tyłkach czekając, aż przyjdzie Amplitur i wam nakopie.
   
Obaj adwersarze spojrzeli na siebie przenikliwie. Jeden z Massudów poczuł, że
pora interweniować.
   
- Nawiasem mówiąc - stwierdził, zmieniając temat - mam wrażenie, że decyzja o
odesłaniu mutanta nie była słuszna.
   
- Tego jeszcze nie wiemy - odparł ostrożnie Ziemianin.
   
- Właśnie, nie wiemy - skrzywił się S'van. - I ta niewiedza jest najgorsza.
   
Starszy S'van się nie odezwał. I tak uznawał za rodzaj cudu, że obecni tu
członkowie Gromady potrafili czasem w spokoju zamienić kilka słów i tworzyli w
tej wojnie spójną koalicję. Gdyby Ampliturowie byli w pełni świadomi, jak
kruchy to alians i jak silne spory powstają między sojusznikami, pewnie
zdwoiliby swoje wysiłki.
   
- To już historia - mruknął S'van. - Nie każdy eksperyment kończy się
sukcesem. Nie ma co marnować siły na wzajemne pretensje.
   
- Nie wiemy, co naprawdę dzieje się z obiektem. Nie nawiązał jeszcze kontaktu,
ale może to zrobi - stwierdził Ziemianin.
   
- To zrozumiałe, że dajesz się ponieść emocjom. Gdyby rzecz dotyczyła
zmutowanego S'vana, bylibyśmy równie przejęci. Ziemianin pozostał jednak
głuchy na logiczne argumenty.
   
- Nie wiemy, na ile jego aszregańskie uwarunkowanie mogło odżyć po powrocie.
Brak też wystarczających przesłanek, aby uznać operację za nieudaną. Większość
wtajemniczonych sądzi obecnie, że biedak pewnie nie żyje. Trafił akurat tam,
gdzie było ostatnio najwięcej zamieszania. Zanim doszło do katastrofy,
przeciwnik poniósł ciężkie straty. Mógł być wśród poległych. Kto wie, może
wcześniej próbował przekonać kolegów?
   
- Pewnie nigdy już się nie dowiemy - powiedział Massud.
   
- A ja jednak chciałbym to wiedzieć.
   
Wszyscy spojrzeli na nową postać, która wpłynęła do pomieszczenia. Zazwyczaj
nie wpuszczano nikogo do sali map w trakcie narady, jednak Pierwszy cieszył
się szczególnymi względami nawet wśród strażników.
   
Poczuł się trochę niepewnie w prawie kosmicznym mroku. Odruchowo zatrzymał się
jak najbliżej S'vanów.
   
- Znam cię - rzucił młodszy z Ziemian. - To ty nadzorowałeś cały projekt.
   
- I jak może pamiętasz, byłem przeciwny wypuszczaniu pacjenta, ale o tym
zdecydowano wyżej. - Zerknął na mężczyznę i wytrzymał nawet przez chwilę jego
spojrzenie. Zazwyczaj tylko Turlogowie potrafili wpatrywać się w te oczy bez
speszenia.
   
- Wtedy nie widzieliśmy żadnej alternatywy - powiedział drugi mężczyzna.
   
- Właśnie. Nie widzieliście jej, chociaż była. Trzeba było posłuchać mnie i
jeszcze kilku osób. Ale woleliście myśleć jak wojskowi, a ci nie słuchają rad
naukowców i nie trawią krytyki. Teraz płacimy słono za waszą
krótkowzroczność.
   
- Moment - odezwał się Ziemianin. - Sugerujesz, że ostatnie wydarzenia mają
coś wspólnego z naszym obiektem?
   
- Niczego nie sugeruję. Jednak osobliwe wydarzenia skłaniają do odważnych
hipotez.
   
- Ustalono, że klęska na Eirrosad wynikła z nie przemyślanych działań jednego
renegata, pewnego ziemskiego pułkownika, który samowolnie wydał rozkaz
rozpoczęcia ofensywy.
   
- To się zdarza aż za często - mruknął S'van, czym ściągnął na siebie gniewne
spojrzenie Ziemianina.
   
- A ja kiepsko się czuję, gdy złe wieści ciągną całymi stadami - powiedział
Pierwszy. - Faktów nie można zignorować, szczególnie gdy układają się w pewną
całość.
   
- Słuchamy - warknął bliższy Ziemianin. - Od paru dni rozmawiamy tylko o
jednym. Jeszcze trochę tego krakania nie zrobi nam już różnicy.
   
Translator przełożył ledwie artykułowany bełkot na chropawy, ale zrozumiały
hivistahmski. Pierwszy nawet się nie zirytował, przywykł już do popularnych
wśród Ziemian i trudnych do przełożenia kolokwializmów.
   
- Wybaczcie mi ton i formę mojej wypowiedzi, ale z doświadczenia wiem, że
graficzne ujęcie problemu pozwala oszczędzić sporo czasu i zapobiega wielu
nieporozumieniom - stwierdził i sięgnął, po swojego pilota. Kilkoma ruchami
oczyścił
pobliską przestrzeń, a gdy tuzin obrazów systemów gwiezdnych wylądowało prawie
pod ścianą, w zwolnionym przez nie miejscu zapłonął obraz ludzkiej czaszki. -
Wszyscy znacie albo do teraz znać już winniście wyniki ostatnich badań
prowadzonych na tym świecie nad genetycznie odmienionym Homo, który trafił w
macki Ampliturów jeszcze w formie płodu. Miałem zaszczyt przewodzić temu
programowi. - Poruszył pilotem i spod czaszki wyjrzał mózg. - Zanim
zdecydowano o powrocie obiektu na Eirrosad, przeprowadziliśmy operację
odizolowania odmienionego sztucznie ośrodka mózgowego. Jego połączenia z
resztą neuronów zostały odcięte, aby nie mógł ingerować w pracę układu
nerwowego. - Pierwszy spojrzał na zebranych, badając ich reakcje. - Raz
jeszcze przypomnę, że zarówno ja, jak i mój personel sprzeciwialiśmy się
odesłaniu obiektu.
   
- Na razie nic nowego - zauważył Ziemianin.
   
- Owszem - syknął Hivistahm. - W normalnych warunkach tkanka ludzkiego
centralnego układu nerwowego nie przejawia skłonności do regeneracji. Obecnie
wiemy już, jak skłonić neurony mózgu czy rdzenia do dzielenia się i rozrostu,
przez co różne choroby, znane ziemskiej medycynie pod ogólną nazwą "paraliżu",
należą do przeszłości. Zanim przystąpiliśmy do operowania obiektu, dokonaliśmy
biopsji mózgu. Oparta na dostępnych nam analizach symulacja komputerowa jego
zdolności do regenerowania tkanki wskazuje, że proces taki jest możliwy.
   
Wycinek mózgu na obrazie jakby ożył. Neurony zaczęły się powielać.
   
- To tylko domniemanie - zauważył Massud. - Stwierdzenie potencjalnych
możliwości. Nie przesądza jeszcze o regeneracji tego właśnie fragmentu.
   
- Poza tym taki raptowny wzrost komórek może mieć charakter nowotworowy -
zauważył S'van, któremu minęła ochota do żartów.
   
- Należy wziąć pod uwagę rozmaite scenariusze - stwierdził Pierwszy. - Obiekt
mógł zginąć, zanim ktokolwiek zauważył naszą ingerencję. Jednak w wypadku
pełnej regeneracji operowanego wycinka, należy liczyć się z jego udanym
powrotem pod wpływ Ampliturów. To oznacza fiasko programu. Jest też trzecia
możliwość: że silny dysonans poznawczy doprowadził do zaburzeń osobowości.
   
- Zatem tak czy siak, wszystko na darmo - mruknął drugi S'van.
   
- Niezupełnie. Sporo się dowiedzieliśmy. - Obraz mózgu zniknął. - Gdyby
trafili się następni, wiemy już, jak ich leczyć. Najpewniej nauczymy się też
zapobiegać ewentualnej regeneracji odnośnych fragmentów tkanki mózgowej.
Zresztą, jak tu powiedziano, ostatnia kwestia nie jest jeszcze przesądzona.
Odrost może nie nastąpić, może być niezupełny. Nie twierdzę też, że zaburzenia
psychiczne są nieuniknione.
   
- Ale osobiście uważasz, że najgorszy scenariusz jest zarazem
najprawdopodobniejszy, tak? W przeciwnym razie nie przeszkadzałbyś nam w
naradzie.
   
Pierwszy spojrzał na Ziemianina.
   
- Tak - odparł ze smutkiem.
   
Drugi mężczyzna pokiwał powoli głową.
   
- Najlepiej zrobimy, jeśli odnajdziemy ten świat, na którym Ampliturowie
prowadzą swój eksperyment, i poślemy całe towarzystwo do diabła.
   
Pierwszy aż się wzdrygnął. Gdyby nie konieczność, nigdy nie poniżyłby się do
tego stopnia, aby zgłębiać mroczne tajniki inżynierii genetycznej. Od samego
początku umiejętnie skrywał swoje odczucia i nikt nie domyślał się, jak bardzo
niepokoją go te badania. Na dodatek długotrwałe kontakty z Ziemianami
zaowocowały przypuszczeniem, że termin "cywilizowany Homo" kryje w gruncie
rzeczy sprzeczność; opisuje stan biologicznie wręcz niemożliwy. Rad był, że
nie dożyje końca wojny i nie dowie się, do czego jeszcze zdolni są Ziemianie.
   
Niemniej i tak kiepsko sypiał.


Strona główna
   
Indeks
   





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rozdział 34
Rozdział 34
rozdzial (34)
Rozdzial 34 (2)
rozdzial (34)
Rozdział 34
rozdział 34 Belzebub w Rosji
Laurell K Hamilton Anita Blake 11 Błękitne Grzechy rozdziały 32 34 (nieof tłum Scarlettta)
Alchemia II Rozdział 8
Drzwi do przeznaczenia, rozdział 2
4434
czesc rozdzial
Rozdział 51
991004 34
rozdzial

więcej podobnych podstron