No-Man - brytyjski zespół muzyczny, grający muzykę z pogranicza rocka, jazzu i elektronicznego popu, założony pod koniec lat 80. XX w.. W jej skład wchodzi znany m.in. z zespołu Porcupine Tree instrumentalista, producent i wokalista Steven Wilson oraz wokalistaTim Bowness. Do 1994 skład uzupełniał skrzypek, Ben Coleman.
Początkowo zespół używał również nazw: No-Man Is An Island oraz No-Man Is An Island Except The Isle Of Man. Dwukrotnie w czasie swojej kariery zdobywał szerszą popularność. Pierwszy raz zwrócił na siebie uwagę wczesnymi singlami - Colours (1990) i Days in the Trees(1991). Magazyn Melody Maker określił ich wówczas mianem "Być może najważniejszej angielskiej grupy od czasu The Smiths"[1].
Druga fala popularności No-Man nadeszła wraz z albumem Returning Jesus, do dziś uznawanym za największe osiągnięcie duetu[2].
No-Man współpracował z takimi muzykami jak Robert Fripp i Pat Mastelotto znani z grupy King Crimson (album Flowermouth i Schoolyard Ghosts) oraz saksofonista jazzowy i flecista Theo Travis.
Recenzje płyty
'Dry Cleaning Ray' to płyta, która w zamyśle panów Wilsona i Bownessa miała dopełniać drugi studyjny album No-man, czyli 'Wild Opera'. Na trwającym około czterdziestu minut 'Dry...' no-manowy duet zamieścił dziewięć nagrań, będących odrzutami sesyjnymi i remiksami, niekiedy dość radykalnymi, utworów, które znalazły się na 'Wild Opera'. W rezultacie powstał kolaż niepokojących dźwięków.
Płytę otwiera nagranie tytułowe, dobrze znane z 'Wild Opera'. I tu ciekawostka: wszelkie źródła podają, że na albumie wydanym w 1997 roku remiks ten trwa ponad 7 minut. Ja jednak dysponuję remasterem 'Dry Cleaning Ray' z 2004 roku, na którym nagranie to ucięto do niecałych trzech minut. Nie wiem więc, czy w opisach albumu z 1997 roku tkwi błąd, czy też pan Stefan znowu wykazał się mistrzowskim posunięciem marketingowym. No, bo że pan Stefan lubi sobie nagrania pociachać, to wiadomo nie od dziś... Samo zaś nagranie A.D. 2004 niczym specjalnie nie odbiega od wersji znanej z 'Wild Opera', jest tylko kapkę krótsze. Kolejne 'Sweetside Silver Light' jest już bardziej intrygujące. Zapętlona, z lekka jazzująca gitara, przeplatana delikatnymi wstawkami akustycznymi i onirycznymi partiami fletu, tworzy bardzo niepokojący, duszny, acz wciągający klimat. A nad całością unoszą się wyznania pana Tima:
Sweetside
silver night sheds her skin in the cold spotlight.
Sweetside
silver night it's in the colour of her hair.
'Jack the Sax' zaczyna się niczym jakieś zagubione, wczesne nagranie Porcupine Tree. Partia gitary akustycznej jest po prostu urzekająca, a powracający echem śpiew pana Bownessa chwyta za serce: 'I'd ask you to love me, but you'd never love me back'. Nastrój werterowskiej zadumy pryska jednak podczas słuchania czwartego na liście 'Diet Mothers', będącego niczym innym, jak przeróbką urokliwego 'Pretty Genius' z 'Wild Opera'. Na 'Dry Cleaning Ray' pan Wilson nadał temu nagraniu duszącą, klaustrofobiczną atmosferę, zabierając zarazem słuchaczy w odjechaną, triphopową podróż.
Nie koniec to zaskoczeń. 'Urban Disco' wiedzie słuchacza do jakiejś upiornej spelunki, gęstej od tytoniowego dymu, pełnej rzężeń i sprzężeń. Tych ostatnich jest jeszcze więcej w kolejnym, całkowicie niesłuchalnym remiksie 'Housewives Hooked on Heroin', przewrotnie zatytułowanym 'Punished for Being Born'. Nic to jednak dziwnego. Twórcą tego remiksu jest nieżyjący już Muslimgauze (Bryn Jones), a jego remiksy rzadko kiedy nadawały się do słuchania. Na całe szczęście kolejnych wytworów jego wyobraźni na tej płycie już nie znajdziemy. Co nie oznacza, że nie ma na niej dalszych niespodzianek. Oto nadchodzi 'Kightlinger', intrygujący przestrzenną partią gitary, zanurzoną w morzu psychodelicznych pogłosów. W jednej z notek dotyczących 'Dry Cleaning Ray', którą znalazłem w sieci, ktoś porównał Kightlinger do dokonań Cocteau Twins. To jak najbardziej słuszny trop: nagranie przywodzi na myśl baśniowe klimaty znane z 'Treasure' chociażby. I tylko szkoda, że utwór wyciszono po 2 minutach i 44 sekundach. Steven, why?
Ósme na płycie 'Evelyn' jest kowerem utworu Serge'a Gainsbourga, wyśpiewanego w duecie z Jane Birkin, no i cóż... oryginał lepszy, ale i no-manowa wersja się broni, chociaż ciarki na plecach wywołuje zdecydowanie mniejsze. Ale dubowe perkusyjne rytmy i wysoki śpiew pana Bownessa mogą zafrapować. Jednak to, co najciekawsze na 'Dry Cleaning Ray', znajdziemy na samym końcu płyty. 'Sicknote' trwa niemal dziewięć minut i urzeka umiejętnie budowanym napięciem i podskórnym wręcz niepokojem, pulsującym pod wierzchnią warstwą melodyczną. 'Come, dazzle me, come saddle me...'. I te kosmiczne dźwięki gitary pana Stefana... Psychodeliczna, spokojna, ale i niepokojąca kołysanka-szeptanka.
Ciekawe, że 'Wild Opera' nie należy do moich ulubionych albumów No-man (poza absolutnie genialnym 'Taste my Dream', i może jeszcze 'Revenge on Seattle'), a 'Dry Cleaning Ray' całkiem mi się podoba (poza 'Punished for Being Born'). Może dlatego, że jest to album bardziej zwarty, broniący się jako całość? A może to ze względu na tę mroczną, gęstniejącą z każdym nagraniem atmosferę, którą pod koniec płyty można już nożem kroić? Tak czy inaczej, warto po ten album sięgnąć. Jest to tym łatwiejsze, że do dwupłytowej, zremasterowanej wersji 'Wild Opera', wydanej w ubiegłym roku, cały album 'Dry Cleaning Ray' dołączono jako bonus.
4/5
Napisał Michał Jurek, dzień 04/25/2011 o godz. 12:38
Ocena: 9 Absolutnie wspaniały i porywający album.
27.04.2008
Roman Walczak (Recenzent)
Muszę
przyznać, że Naczelny nieźle mnie nastraszył i ostudził mój
entuzjazm mówiąc o tej płycie „flaki z olejem”. Z drugiej
strony wiedziałem dobrze, że taka osoba, jak on raczej warunków do
spokojnego słuchania nie miewa. Dlatego też nie uwierzyłem w jego
słowa… I dobrze!
No-Man zawsze wymagał
ponadprzeciętnego skupienia podczas słuchania. Cóż… Łatwa
muzyka to to nie jest. Zanim zacznie się słuchać takiej płyty jak
„Returning Jesus”, czy „Schoolyard Ghost” trzeba się
pieczołowicie przygotować. Przynajmniej na ten pierwszy raz.
Zadecydowałem więc poczekać do późnego wieczora, zgasić
wszystkie światła i kompletnie odciąć od świata. Tak samo
zrobiłem z „Together We’re Stranger” i „Returning Jesus” -
efekt był piorunujący…
„All
sweet things will come again…”
Tym
razem również błyska od samiuśkiego początku i wszystkie
„słodkie rzeczy pojawiają się znów”. Na początku
otwierającego album „All Sweet Things” jeszcze nie wiadomo o co
dokładnie chłopakom chodzi, ale z każdą minutą robi się coraz
wspanialej. A od trzeciej po prostu wysiadam! Dawno nie słyszałem
tak pięknej melodii. Wrażliwe serca mogą się już tutaj wzruszyć,
a przecież to dopiero początek… Później czas na „Beautiful
Songs You Should Know”, czyli No-Man z domieszką Porcupine Tree
(gitarka akustyczna) i tegorocznego Nosounda (skojarzenie spowodowane
skrzypcami Marianne De Chastelaine). Dość prosty, ale przeuroczy
utwór, wręcz idealny do grania dziewczynie;-)
Zaś
„Pigeon Drummer” to coś, na co No-Man nigdy wcześniej się nie
zdecydował. Ba! Wilson chyba w całej swej karierze nigdy nie
odważył się nagrać czegoś takiego. Z początku niby taki
spokojny, nostalgiczny utworek, a tu nagle Pat Mastolletto i Bowness
za mellotronem strzelają z tak grubej rury, aż chcę się krzyknąć
„STOP!”. Na szczęście momenty te są przeplatane. Ale to tylko
przerwy w torturach. No i te dzwony - geniusz! Jeden z najlepszych
utworów, jakie Wilson popełnił przez ostatnie kilka lat!
A
teraz pora na magnum opus albumu, czyli „Truenorth”, łączące w
sobie klimat „Together We’re Stranger” i hipnotyczne zdolności
„Angel Gets Caught In The Beauty Trap” z „Flowermouth”.
Cieszy mnie bardzo, że Tim i Steven zdecydowali się żeby nagrać
to dzieło wraz z London Session Orchestra i Theo Travisa. Żadne
syntezatory i sample, choćby nie wiem jak brzmiące, nigdy nie
oddadzą efektu i wrażenia dostarczanego przez prawdziwą orkiestrę.
A kiedy przychodzi jej grać coś takiego to musi wyjść z tego
wspaniały utwór. No ale nie tylko w tym tkwi wspaniałość
„Truenorth”. To naprawdę przejmujący i podniosły utwór o
niesamowitym uroku i klimacie.
Czas
na drugi po „All Sweet Things” najsłodszy utwór na płycie –
„Wherever There Is Light”. Bardzo luźno kojarzy mi się z „All
That You Are”, ale tylko przez gitarę. Drugi raz na krążku mamy
okazję skosztować pięknych dźwięków wydawanych przez flet Theo
Travisa. Taka chwila wytchnienia i być może wzruszenia dla
niektórych…
A
teraz słów kilka o „Song Of The Surf”, jednej z najcudniejszych
perełek „Schoolyard Ghosts”. Może to przez moją wrodzoną
miłość do morza, ale „Song Of The Surf” najmocniej chwyta mnie
za serce. I być może to tylko autosugestia, ale te slidy gitar i
mellotrony naprawdę przywodzą mi na myśl morskie fale… Dodaj do
tego wzruszający tekst i otrzymasz jeden z najwspanialszych utworów,
jakie zarejestrował No-Man… A potem jeszcze „pada pada śnieg”…
Tak na dobicie leżącego:-)
„All
you want to do is cry…”
Następnie
przyzwoite „Streaming” i na koniec jedyna wpadka na płycie –
„Mixtaped”. Może sprawdziłoby się jako wyciszająca coda,
gdyby było o kilka minut krótsze. A tak wyszedł z tego usypiający
utwór, który dopiero po naprawdę głębokim wsłuchaniu może coś
sobą zaprezentować. Na pewno pamiętacie „Moonchild”
Karmazynowego Króla… Z jednej strony tam po cichu dzieje się
tyle, z drugiej… No właśnie! Tak samo jest z „Mixtaped”.
Ciężko jednoznacznie ocenić.
Cały
album przepełniony jest nostalgią, tęsknotą, refleksją – nic
nowego. Muzycznie ciężko określić podobieństwo do jakiegokolwiek
wcześniejszego albumu No-Man. Znajdzie się tu trochę „Returning
Jesus”, więcej „Together We’re Stranger”, szczypta
„Flowermouth” plus więcej niż zwykle gitar. Żadnego prog-disco
jak na „Loveblows & Lovecries”, żadnych transów, tylko
wzruszająca, cichutka, niemalże milcząca czasami muzyka w
najlepszym wydaniu. Na pewno wiele osób zaśnie, niektórzy wyłączą
po kilku utworach, zmęczą się, ale wątpię by nowe dzieło
No-Mana nie zapadło w czyjąś pamięć.
Koncepcją
spajającą „Schoolyard Ghosts” są wspomnienia z lat szkolnych.
Zaczyna się w naszym społeczeństwie powoli rodzić pytanie - „czy
ten temat będzie istniał za kilka lat?”. Czyli Wilson wciąż
jest na czasie! Przecież żyjemy w dobie naszych-klas, facebooków i
tym podobnych tworów, które diametralnie zmieniają nasz stosunek
do wspomnień, przyjaciół z dawnych lat, w dodatku pozbawiają tego
niedopowiedzenia i magii zaskakujących spotkań po latach. Jakie
podejście będą miały przyszłe pokolenia do tych wspomnień? Czas
pokaże.
Nie
będę ukrywał – No-Mana cenię ponad wszystko, co tworzy Wilson i
odkąd pierwszy raz usłyszałem te dźwięki, darzę je sympatią
większą niż te wszystkie Jeżozwierze i Czarnepola. Jednak mimo
entuzjazmu miałem wielkie obawy, że zawiodę się. „Returning
Jesus” to była niezwykle wysoko postawiona poprzeczka –
„Together We’re Stranger” dorównało jej. Czy „Duchy”
doskoczyły tak wysoko jak dwie jej poprzedniczki - trudno mi jeszcze
stwierdzić. Mogę jedynie powiedzieć, że…
„Schoolyard
Ghosts” to po prostu „piękne piosenki, które
powinieneś/powinnaś znać”.
I
tyle. Magiczny album!
Ocena: 7 Dobry, zasługujący na uwagę album.
29.06.2010
Roman Walczak (Recenzent)
pierwszy akapit napisany przed słuchaniem reedycji…
„Wild
Opera” nie jest moim ulubionym albumem No-Mana. Wręcz przyznam
się, że w moim osobistym rankingu zajmowała zawsze miejsce podobne
do miejsca reprezentacji Włoch w swojej grupie na mundialu w RPA,
czyli ostatnie. Ta płyta to zupełnie nie to, za co lubię No-Mana.
Wilson/Bowness to wszystko PO i wszystko PRZED „Wild Opera”, ale
NIE „Wild Opera”. Już wolę debiut, na którego remaster czekam
z utęsknieniem, gdyż Wilson pokazał na składance czym są tamte
utwory po odświeżeniu. A te zawsze omijałem. Dlatego wcale nie
podniosła mi ciśnienia informacja o reedycji tej płyty, najwyżej
zaciekawiła nowa okładka. Jednak my, istoty ludzkie, mamy to do
siebie, że często podejmujemy decyzje natychmiastowe, spontaniczne
i nieprzemyślane. Właśnie takie lubię najbardziej i taką była
decyzja o zakupie tego wydawnictwa. „Idź do kasy zanim się
rozmyślisz! No już!”. Czy moje podejście zmieni się po
wieczorku spędzonym z nowym nabytkiem? Zobaczymy jutro…
Dzień
później…
Zanim
przejdę do meritum, chciałbym zwrócić uwagę na szatę graficzną.
Strasznie podoba mi się digibookowe wydanie. Okładka zupełnie
inna, ale nawiązująca do stylistyki poprzedniej. Jakaś rodzinka na
letniej przejażdżce za miasto. W środku, w książeczce podobne,
idylliczne zdjęcia w stylu USA lat 50.Przepalone kolory,
uśmiechnięte twarze… Wyszło naprawdę fajnie.
A
sama płyta? Hm. Dwa lata wcześniej, w roku 1994, wydali
fantastyczne „Flowermouth”, które zgrabnie łączyło w sobie
przeszłość i, jak się później okazało, przyszłość No-Mana.
Minimalistyczne i klimatyczne kompozycje przeplatane były
energicznymi, z niezłym beatem. Zaowocowało to bardzo „gorącym”
albumem, który miał to coś i nie dawał o sobie zapomnieć. Tego
gorąca zdecydowanie brakuje na „Wild Opera”. Kiedy zabrałem się
do powtarzania po długiej przerwie „Wild Opera” zrozumiałem, że
większości utworów po prostu nie pamiętam! Sytuacja z pozoru
beznadziejna, ale jest coś, co ją uratowało. Bo nie pamiętam ich,
ale nie potrafię zrozumieć dlaczego. Naprawdę. Powrót do tego
albumu po bardzo, bardzo, bardzo długim czasie okazał się bardzo
sympatyczny. Może Wilson poczarował, pomiksował i mnie omamił?
Nie doszukiwałbym się tutaj takich teorii spiskowych. Chyba po
prostu dojrzałem do tego albumu.
Pozory
skłaniałyby do myślenia, że jest to najłatwiejszy album duetu.
No bo co my tu mamy? Dwanaście utworów, z czego jedenaście nie
wychyla się ponad granicę pięciu minut. Przy wielu możemy śmiało
potupać nóżką, a nawet puścić podczas jakiejś domówki i
ludzie nie będą narzekać. Żadnych długich utworów, żadnej
głębi... Czyżby? Moim zdaniem nie do końca. Walory tej płyty nie
są wyeksponowane. Przykuć ucho może jakieś kilka ledwo
słyszalnych dźwięków, które nie zostały później powtórzone,
czy też jakiś świetnie brzmiący efekt. Rzeczy, które zwykle nie
docierają do świadomości podczas pierwszego słuchania. To
utwierdza mnie w przekonaniu, że jest to naprawdę trudny album.
Dominują
tutaj połamane rytmy, przesterowane wokale i kłujące gitary.
Mnóstwo przeróżnych dźwięków, których złożenie w coś
spójnego nie mogło być rzeczą łatwą. Zawsze wolałem tę
cichszą stronę No-Mana, czyli kierunek obrany pięć lat później
i w sumie kontynuowany do dzisiaj. Tę minimalistyczną stronę
zespołu poznałem też najpierw. Potem człowiek cofa się wstecz i
otrzymuje trip-hopowy klimat i muzykę naprawdę nawiedzoną.
Wyeksponowany basik i sztuczne perkusje kłócą się z wyobrażeniem
o No-Manie. I nie podchodzi, bardzo długo nie podchodzi. Aż w końcu
wsłuchujemy się w taki Sinister
Jazz i
poruszają nas te dźwięki gdzieś tam na samym dnie, których nie
zauważyliśmy wcześniej.
Bo
tak naprawdę to album na przekór, co podkreślone jest również w
opisie w książeczce. Krótkie utwory, ale zwykle bez silnie
wyeksponowanej linii melodycznej do zapamiętania. Niby jakiś
taneczny rytm, ale z upiornym klimatem. Posłuchajcie choćby
pierwszych sekund My
Rival Terror,
a następnie zauważcie jak poprowadzony jest ten utwór.
„Wild
Opera” nigdy nie będzie moim ulubionym albumem, ale muzycznie jest
to dzieło naprawdę godne uwagi. Eksperymenty, ciekawe rozwiązania
i jazda pod prąd. Wilson/Bowness bez hamulców, na dziko. Po prostu
Dzika Opera.
Naprawdę warto znać.
Aaaaa…
Na śmierć zapomniałem, więc jeszcze jedno słówko na
zakończenie. Utwór Taste
My Dreamprzypadnie
do gustu nawet tym, którym nie uda się zaakceptować reszty dokonań
No-Mana z tego okresu. Fantastyczna rzecz, którą można śmiało
nazwać ówczesnym zwiastunem dalszego rozwoju muzyki duetu.
dry
cleaning ray… i bonusy
Steven
Wilson wie jak zadowalać fanów. Na składaka „All The Blue
Changes” powpychał takie rzeczy, że musisz go mieć, nawet
posiadając wszystkie płyty z no-manowej dyskografii. Tak samo jest
z nowym wydaniem „Wild Opera”. Druga płytka to trudnodostępne
dzisiaj wydawnictwo „Dry Cleaning Ray” z bonusami w postaci
premierowych utworów z tamtych lat. Od początku wiadomo było, że
nie będzie to nic wielkiego, skoro to pewnie jakieś odrzutki z
przeszłości… ale kusi, kusi:) Wielkiej filozofii z tym nie ma.
Liczyłem, że może i tym razem coś ciekawego się załapie.
Materiał
tego mini-albumu jest lekko mówiąc dziwny i chaotyczny. Mamy
oczywiście wersję Dry
Cleaning Ray po
edycji, następnie całkiem fajne Sweetside
Silver Night,
akustyczne Jack
The Sax i
jest nieźle, ale bez rewelacji. Potem przychodzi czas na
koszmarne Punished
for Being Born...
Ałć! To chyba miał być jakiś żart, więc zostawię pisanie o
tym w tym momencie. Najciekawszym momentem płytki jest
zdecydowanie Sicknote –
jeszcze nawiedzone, ale to już prawie ten minimalizm, którym
uraczeni byli słuchacze przy okazji „Returning Jesus”.
A
bonusy? Najbardziej podoba mi się ten dodany do pierwszej płyty,
chociaż nie ma o nim wzmianki na tyle okładki. Jego tytuł można
znaleźć tylko w książeczce z tekstem. Tam okazuje się, że jest
to tytułowy - Wild
Opera.
Ma świetny feeling i nie krzywdzi reszty materiału. Na drugiej jest
monotonne i nieciekawe Hit
The Ceiling i
dużo lepsze Where
I’m Calling From.
No i jeszcze dwie wersje alternatywne i sesyjne, ale tu naprawdę nie
ma o czym gadać.
Na
dobrą sprawę wyszły z tego tekstu dwie recenzje i przyznam, że
patrzę na to wydawnictwo dwojako. Przede wszystkim w końcu
przeprosiłem się z „Wild Opera” i nie jest to już dla mnie
rzecz, na którą reaguję alergicznie i omijam szerokim łukiem.
Natomiast druga płyta nie okazała się godna uwagi. Wiele ciekawego
Wilson do niej nie dorzucił, a w dodatku wydaje się, że 13 lat
temu też poszedł na łatwiznę. Szkoda trochę, ale najważniejsza
jest płyta numer 1. Dlatego nie będę bawił się w średnie
arytmetyczne. Jako całość jest to wydawnictwo godne uwagi.