ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA

ANNA
Świadkowie Bożego Miłosierdzia

Annie (Annie Dąmbskiej) powierzono misję: przygotować polski naród do nadchodzących wydarzeń. Oczywistym jest, że ten typ literatury to 'obawienie', a nie jak chce kler 'objawienie prywatne'. Dodać należy, że jest to 'objawienie współczesne' a nie proroctwo, bo nie tyle mówi o tym co się stanie, ile jacy my powinniśmy stać się w nadchodzących czasach. Rozmowy z ludźmi w niebie (kościołem zwycięskim) i w czyśćcu (kościołem cierpiącym) zostały udostępnione ogółowi po to, abyśmy głęboko zrozumieli, że my (kościół walczący) i oni - to JEDEN kościół. Oni widzą co nadchodzi (istnieją poza czasem) i chcą nam pomóc w przygotowaniu się do "wielkiego oczyszczenia".



WSTĘP



Książka niniejsza zawiera fragmenty rozmów ze zmarłymi i ich świadectw dotyczących śmierci, spotkania z Bogiem i życia z Nim. Zapisywałam te rozmowy od 1966 r. Początkowo były to głównie rozmowy z moją Matką.

Matka moja zmarła pod koniec 1965 r. Okoliczności jej śmierci, w tym moją przy niej obecność, uważałam za wyraźną łaskę Bożą. W chwilę po jej śmierci stałam się jakby świadkiem jej radosnego powitania na tamtym świecie przez rodzinę i przez bardzo wiele innych osób. Matka była szczęśliwa i oni wszyscy też. Byłam tego świadoma, jednak sama nie mogłam w ich radości uczestniczyć, bo tak silny był ból oddzielenia od Matki, rozdarcia (jak gdyby przepołowienia). Choroba i śmierć Matki spowodowały nawet długotrwałe pogorszenie mojego stanu zdrowia. Dopiero rozmowy z nią pomogły mi powrócić do równowagi.

Jeszcze za życia mojej Matki nasz wspólny przyjaciel, starszy ksiądz (obdarzony darem jasnowidzenia, z czym się starannie ukrywał), zapytał mnie, czy nigdy nie próbowałam pisać „nie myśląc o niczym", tj. próbując wyłączyć swoje myśli i oddając ten czas Bogu. Zapytałam wtedy: „Po co?" Przypomniałam sobie to wydarzenie pół roku po śmierci Matki. Siadłam przy biurku, wzięłam ołówek i oparłam na odwrocie jakiegoś druku — myśląc o Matce. Wtedy po raz pierwszy Matka powiedziała mi, że żyje, że jest bezgranicznie szczęśliwa i że nieustannie za mnie prosi. Przerwałam, myśląc, że trzeba iść do psychiatry...

Po paru miesiącach spróbowałam ponownie rozmawiać. Po kilku „rozmowach" napisałam do tego kapłana prosząc o rozeznanie, czy jest to moja autosugestia, czy mówi do mnie moja Matka, czy też jest to dzieło złego ducha. Przyjechał z drugiego końca Polski. Po długiej (kilkugodzinnej) modlitwie powiedział: „To jest twoja Matka. Możesz być zupełnie spokojna, nie obawiaj się rozmawiać z nią. Ona cię bardzo kocha".

Od tej pory rozmawiałam coraz częściej, a że „odpowiedzi" Matki były logiczne, w treści bardzo piękne i podawane jej stylem, uspokajałam się i zaczynałam pytać, poczynając od spraw najbliższych nam obu: Polski, nieba, sensu życia, stosunku Boga do ludzi itd. Matka mówiła mi najchętniej o Bogu i Jego pragnieniu włączenia nas w dzieło zbawiania świata, naszego narodu i każdego z nas. Jej uwielbienie dla Boga, zachwyt, miłość i cześć udzielały mi się.

Od 1967 r. stale już rozmawiałam z Matką. Często prosiła mnie o pomoc dla pewnych osób. Zaczęło się to od Bartka, którego poznałam wtedy na gruncie towarzyskim, a o którego prosiła Mamusię jego zmarła matka, wiedząc że jest zagrożony samobójstwem (co również on sam mi kiedyś powiedział). Obie matki mówiły mi, jak mu pomóc, charakteryzowały jego sposób myślenia, mówiły, co jest mu bliskie, przestrzegały, czym mogłabym go dotknąć. Wskazówki okazywały się nadzwyczaj trafne i nigdy, ani w przypadku Bartka, ani innych osób, nie zawiodły. Zawsze zwracano moją uwagę tylko na cechy pozytywne i proszono o jak największą delikatność i wyrozumiałość. Nigdy też osoby proszące nie traciły nadziei na zwrócenie się ku Bogu tych, za których prosiły, nawet jeśli moja pomoc była odrzucana.

Bartek właściwie nie otworzył się na to, co starałam się mu przekazać. Przeszkodziła mu w tym słabość fizyczna i związany z beznadziejnością jego sytuacji alkoholizm. (Żołnierz ZWZ, AK, członek Kedywu, partyzant, uczestnik Powstania Warszawskiego. Skazany po wojnie na karę śmierci zamienioną na dożywocie przesiedział wiele lat w więzieniu. Po wyjściu odmawiano mu przyjęcia do pracy; był nadal prześladowany przez służbę bezpieczeństwa. Do tego doszła perspektywa kalectwa.) Po roku naszej znajomości zginął w wypadku. Dopiero po swojej śmierci przyjął moją pomoc; co więcej... zostaliśmy przyjaciółmi. Rozmawialiśmy bardzo dużo. Początkowo ja, na prośbę jego matki, starałam się rozmawiać z nim. Później Bartek chciał mi się „zrewanżować", mówiąc dużo o tym, co sam poznawał. W szczególności zdał obszerną relację ze swojej śmierci i okresu oczyszczenia, próbując ukazać wspaniałość Miłosierdzia Bożego względem niego i w ten sposób wyrazić Bogu swoją wdzięczność. Czasem zwracał mi uwagę, z jednej strony na swoje błędy w życiu, chcąc, byśmy ich nie powtarzali i uniknęli jego drogi wstydu i oczyszczenia, z drugiej na moje zaniedbania, pragnąc, abym przyniosła jak najwięcej chwały Bogu i nie marnowała Jego darów. Wiem, że zawsze mogę liczyć na niego, jak i na każdego z moich przyjaciół — tam; bo oni wszyscy stają się naszymi przyjaciółmi — w Bogu, we wspólnocie świętych.

Ojca Ludwika OP, starszego kapłana uprawnionego do opieki i rozeznawania „objawień prywatnych", intelektualistę, prawnika, człowieka wszechstronnie wykształconego, prowadzącego wiele osób świeckich i ogromnie przez nie kochanego, poznałam za pośrednictwem jednej z nich. Aż do swojej śmierci (w końcu 1969 r.) był moim ojcem duchownym, a ponieważ mógł pomagać mi w ten sposób również z nieba, a ja prosiłam go o to, jest nim do dziś. Do niego zwracam się w razie trudności teologicznych i filozoficznych, w sprawach wiary i moralności, a także w sprawach Kościoła. Ojciec Ludwik odpowiada z całą gotowością i dobrocią, dając cenne rady mnie i moim przyjaciołom i przyczyniając się do pogłębienia naszego życia wewnętrznego.

Nie tylko Matka, Bartek i ojciec Ludwik, ale wszyscy przechodzący do świata Bożego (nieba, czyśćca) starali się ukazać nieskończoną miłość i miłosierdzie Boga względem nas, ludzi. Celem tych rozmów — co stwierdzają także moi rozmówcy —jest „zawrócenie" nas ku Bogu, ukazanie nam wspaniałości Boga i Jego planu zbawienia nas, Jego szacunku dla naszej wolności, Jego bliskości, wyrozumiałości, delikatności, troski o nas i opieki. Poznajemy też wspólnotę świętych obcowania między Kościołem Triumfującym i Cierpiącym a nami, którzy z trudem podążamy ku Bogu.

Spisane rozmowy mają po części charakter osobisty, niemniej liczne ich fragmenty, w których wyjaśniano mi pewne sprawy z zakresu wiary, m.in. dotyczące „świętych obcowania", mają charakter ogólny, jak gdyby przeznaczony dla większej liczby osób. Niekiedy byłam wręcz zachęcana przez moich rozmówców do dzielenia się niektórymi tekstami. Udostępniane znajomym wywoływały rozmaite reakcje: od odrzucenia, przez powątpiewanie do... zachwytu. Ci, którzy akceptowali te teksty, podkreślali, że umacniają ich w wierze, zmniejszają lęk przed śmiercią, a przede wszystkim budzą głęboką ufność do Boga, pewność Jego miłości i miłosierdzia, pragnienie bliższego obcowania z Nim, odpowiedzenia na Jego miłość do nas. Twierdzili ponadto, że obecnie bardziej doceniają wymianę darów pomiędzy niebem, czyśćcem i ziemią: życzliwą bliskość „zmarłych", ich pomoc dla nas i opiekę nad nami, jak również naszą możliwość wspomagania modlitwami i uczynkami miłosierdzia oczyszczających się, a nawet świadomość, że możemy wspólnie z naszymi zbawionymi braćmi i siostrami radośnie uczestniczyć we Mszy świętej. Ogólnie mówiąc twierdzili, że czują się bardziej cząstką Kościoła powszechnego. Podkreślali właśnie to, a nie samo zaspokojenie ciekawości „jak tam jest?" czy podekscytowanie „nadzwyczajnym" charakterem tekstów. Czasem wyrażali pragnienie, by teksty te mogli poznać ich bliscy. Niekiedy wręcz przekonywali, że warto je upowszechnić, gdyż mogą pomóc wielu osobom.

Przekonywana w ten sposób, że teksty te mogą pomóc niektórym osobom w umocnieniu wiary i ufności do Boga, zdecydowałam się udostępnić swoje zapisy. Zachęcał mnie do tego także obecny kierownik duchowny (teolog, jezuita). W zamiarze tym zostałam ponadto utwierdzona przez Pana naszego, Jezusa Chrystusa w rozmowie, której treść zamieszczona jest na początku rozdziału VI. Pan nasz nie tylko życzył sobie udostępnienia zapisanych już rozmów, ale wskazywał wybranych rozmówców. Nasi przyjaciele z nieba, wiedząc o życzeniu Pana, składali swoje świadectwa o spotkaniu z Nim w śmierci i o przejściu do królestwa niebieskiego.

Pan sam zechciał też (w roku 1989) powiedzieć o roli Maryi, jako naszej orędowniczki, wspomożycielki, która nieustannie wstawia się za nami, błaga i szuka ratunku dla każdego z nas. Te wspaniałe słowa Pana znajdują się na początku rozdziału VII.

Zamieszczone teksty są zestawione w cztery grupy:

1. Relacje osobiste pierwszych rozmówców: Matki, Bartka i ojca Ludwika (rozdział I);

2. Rozmowy i wypowiedzi:

o Bogu miłosiernym, niebie, czyśćcu i piekle, o miłości Boga do nich (przebywających w Jego królestwie), o Maryi, Królowej nieba, i o Aniołach, domownikach Pana (rozdział II),

o ojcowskiej miłości Boga do nas, ludzi żyjących na ziemi, o prawach Bożych, o pomocy wzajemnej między niebem i czyśćcem a ziemią (rozdział III);

3. Osobiste świadectwa ze śmierci, spotkania z Bogiem i Jego miłosierdziem:

moich bliskich (rozdział IV),

różnych osób, o które zapytywali — przeze mnie — moi przyjaciele i znajomi (rozdział V),

osób wybranych przez Pana (rozdział VI);

4. Słowa Pana Jezusa i Maryi (rozdział VII).

Podział nie jest ścisły, ponieważ w relacjach osobistych występują fragmenty o charakterze ogólnym, a niekiedy i odwrotnie.

Poszczególne osoby mają swój indywidualny styl (zdarzało się, że byli po nim rozpoznawani przez rodzinę). Matka moja, artystka, mówi stylem emocjonalnym, używając wyrażeń zaczerpniętych z naszej poezji patriotycznej i religijnej (tak mówiła za życia); inny jest żywy, obrazowy, niekiedy dosadny styl Bartka, inny styl o. Ludwika, intelektualny, spokojny styl kapłana przyzwyczajonego do tłumaczenia różnych kwestii dotyczących wiary.

Szczególny charakter mają rozmowy początkowe (tuż po śmierci). Rozmówcy usiłują jak najwięcej przekazać, wytłumaczyć, objaśnić, ciesząc się możliwością takiej wymiany myśli, a jednocześnie wyrazić szczęście swojego życia oraz swoją wdzięczność i uwielbienie Bogu, Stwórcy, Zbawicielowi, Sprawcy tego stanu niekończącej się radości, w którym istnieją. Centralnym motywem rozmów jest Bóg — odnaleziony już i rozpoznany, Ojciec przebaczający, współczujący i miłosierny ponad wszelkie wyobrażenia ludzkie, kochający miłością bezgraniczną i niepojętą.


Anna


Uwaga. Imiona większości rozmówców zostały zmienione.

I

PIERWSZE ROZMOWY Z MATKĄ, BARTKIEM I OJCEM LUDWIKIEM



Matka


XI—XII 1966 r.

Jestem tu (przy tobie). Żyję pełnym życiem. Jestem szczęśliwa. Kocham cię, dziecinko moja. Pomogę ci zawsze, gdy będę mogła. Wzywaj mnie, gdy będzie ci ciężko —ja ci pomogę... i ojciec też. Moje dzieciątko, nie jesteś sama nigdy; zawsze pamiętaj o tym.

Błogosławieństwo moje daję ci. Będzie dobrze, będzie dobrze! Dożyjesz i zobaczysz. Ściskam cię. Twoja matka.

Czy cierpiałaś w chwili śmierci? — zapytałam.

Nic takiego nie było. To była radość.

Kto był (przy tobie)?

BÓG! Potem moi rodzice, (twój) ojciec i wszyscy, którzy kochali mnie. (...)

Nie czułam śmierci. To tak jak otwarcie oczu. Czułam radość ze spotkania z bliskimi. Byli przy mnie, cały tłum. Była radość...

Czy widziałaś mnie?

Widziałam i martwiłam się, że nie mogę dać ci znać, jak mi dobrze.

Nie myśl o tym, co przeszło (okoliczności choroby, śmierci, pogrzebu). Wszystko jest tak, jak miało być. A teraz jesteś na nowej drodze życia. Cały czas czuwam nad tobą, nie opuszczę cię. (...)

Córeczko, żebyś ty wiedziała, jak bardzo Tam (w niebie) się kocha!

Córeczko, tak bardzo chcę, żebyś mi uwierzyła. Ja ci pomagam, jak mogę, nawet nie wiesz ile razy. Jestem szczęśliwa tak bezgranicznie, jak to nie mogło być na ziemi.

(...)


Nikt tu nie jest samotny.

Kiedy umrę?

Jak spełnisz to, co masz do zrobienia. Nie wcześniej.


Ojciec jest tu ze mną


Mówi Ojciec.

Jestem twoim ojcem nadal. Musisz uwierzyć, że to nie ty sama „zmyślasz" (tak pomyślałam) — to my mówimy do ciebie. Kochaj nas, myśl o nas, wzywaj nas. Bądź, kochanie, dobra; staraj się być dobra, to cię zbliży do nas. (...) Nie schodź ze swojej drogi. Dobrze idziesz. Daj sobą kierować...


26 XII 1966 r. Boże Narodzenie

Spytałam Mamę, czego mogę jej życzyć.

To ja ci życzę wypełnienia twojego przeznaczenia (planów Bożych względem ciebie). Ja niczego nie potrzebuję. Wszystko jest już spełnione i nie mogę pragnąć więcej — bo rzeczywistość jest bez porównania doskonalsza i wspanialsza niż wszystko, co wymarzyłam sobie. (...)

Zostawiam ci moje błogosławieństwo na nadchodzący rok i obiecuję ci pomoc.

Myśl o nas i wzywaj nas. My cię kochamy, więc pragniemy, żebyś się do nas zwracała.


28 II 967 r.

Zapytałam Matkę:

Czy wszystko możesz zobaczyć?

Tak, ale inaczej. Tu się widzi istotną treść rzeczy, jej „promieniowanie" (oddziaływanie), sam rdzeń danej rzeczy czy sprawy.

Czy ludzi się widzi?

Tak i nie. Ludzi widzę jak dawniej, ale jednocześnie i ich wnętrze: ich stan i ich uczucia.

Czy i myśli?

Nie.

A moje?

Z tobą rozmawiam.

Czy wszyscy by tak mogli rozmawiać?

Nie, to jest specjalna łaska dla mnie, że mogę mówić z tobą.

Czy prosiłaś o to?

Tak, ogromnie.

Czy to będzie trwało?

Tak, pozostanie, o ile ty będziesz tego chciała.


9 II 1967 r.

Mamo, powiedz mi, jak dojść do Chrystusa. Jaką drogą? Co robić? Czego On sobie ode mnie życzy?

Córeczko, to pytanie jest tak doniosłe, że nie mogę odpowiedzieć ci na nie sama. Muszę się poradzić tych, którzy cię znają lepiej niż ja.

Tylko ty możesz dojść do Jezusa. Bo On czeka na każdego z nas, ale my musimy sami chcieć dążyć i tylko my możemy wydobyć z siebie potrzebne siły. Możliwe jest dojście poprzez miłość do Niego i poprzez miłość Jego ku nam.

On i tylko On wie, co komu jest potrzebne i co dla kogo jest pożyteczne, i nikt nie może wchodzić pomiędzy Niego i ciebie. Zrozum, kochanie, że ja ze wszystkich sił chcę, abyś była tu z nami, ale jaką drogą masz iść, ja ci powiedzieć nie mogę. Ty sama musisz ją odnaleźć i wybrać.

Wszyscy szukaliśmy i nie ma innych praw, jak tylko samemu szukać i iść. Trzeba nie ustawać i kochać, ciągle kochać, bez załamań, bez ciągłego cofania i przerw — to jest najpewniejsza droga. Kochać, córeczko, we wszystkim i we wszystkich ludziach widzieć Go i kochać, i nie odrzucać nikogo i niczego, bo we wszystkim jest Jego miłość. Ale drogę właściwą może ci wskazać tylko On, a nikt z nas.

Czego Jezus sobie ode mnie życzy?

Jednego na pewno: całkowitej miłości i chęci bycia z Nim. To ci mogę powiedzieć, ale nie mogę wskazać ci twojej drogi. Kochanie, ja naprawdę nie mogę wiedzieć, co dla twej najgłębszej istoty jest najważniejsze i najpotrzebniejsze — to jest Tajemnica — ale ponieważ bezgranicznie cię kocham, robię wszystko, abyś ze swej drogi nie odeszła — wstecz. Moja opieka i miłość będą przy tobie zawsze, ale ty i tylko ty opowiesz się za wyborem i nikt z nas nie może siłą sprowadzić cię tutaj. My ci tylko we wszystkim pomagamy, ale wybór, kochanie, musi być samodzielny.


10 II 1967 r.

Nie spotkałam (na odczycie) Bartka, znajomego z AK, któremu miałam przekazać lekarstwo. Przyszło mi na myśl, że chyba będę musiała mu je zawieźć, na co zupełnie nie miałam ochoty (daleko i takie narzucanie się). Spytałam, czy koniecznie muszę tam pójść, czy mogę zaczekać...

Musisz pójść. To jest ostatnia chwila i nie ma na co czekać. On jest zupełnie załamany.

Co na to jego matka? (Matka Bartka, która też jest z Panem, prosiła moją Matkę o pomoc dla syna przeze mnie.)

Jego matka jest zrozpaczona i prosi cię na wszystko, nie zwlekaj. Ona tak bardzo jest przerażona jego stanem fizycznym... i psychicznym również.

Jak mam się zachować?

Bądź serdeczna i dobra. To jest potrzebne.

Czy tego sobie nie wymyśliłam?

Nie, to jest prawda. Chciałaś pomagać i dajemy ci możność. Idź koniecznie, bo to jest już ostatni moment.

Nie chciałabym się narzucać...

Nie, nie będziesz się narzucać. Jesteś tam potrzebna. Jego matka prosi cię w imię miłosierdzia, zrób to!

Powiedz jej, Mamo, że zrobię dla niej to, o co mnie poprosi, bo czuję jej miłość do syna i dobroć. Czy ona to słyszy?

Tak, ona to słyszy. Jutro po pracy obie będziemy ci pomagać.

Kochanie moje. Pomaganie to nie przyjemność, to dawanie z siebie tego, czego się nie lubi dawać. I trudu, i wysiłków, i wielu wyrzeczeń trzeba, ale to tylko jest coś warte. Tym razem trud i twoja miłość własna, ale wiem, że to zrobisz, córeczko.


1 II 1967 r.

Czy jesteś ze mną, gdy jestem z ludźmi, pracuję, stoję w kolejkach itp?

Tak, to wszystko mnie interesuje, ale najbardziej to, co ty przeżywasz w duszy — a tylko to jest istotne.

Córeczko, łączy mnie z tobą wspólna miłość do Boga, do Polski, do sprawiedliwości, do prawdy — prawa Bożego na ziemi. To nas tak mocno łączy ...

Czy mam opiekuna (Anioła Stróża)?

Masz, ale nie wolno mi mówić o nim, zaś Pan pozwala mi na opiekę nad tobą niezależnie od jego (anioła) opieki.

Czy mój Anioł Stróż mnie kocha?

Tak. Tu nie ma braku miłości; wszystko jest w niej zanurzone.

Czy pomaganie nie jest nudne lub obciążające?

Nie, to nie jest przymus, to jest łaska Boża móc pomagać, to największe szczęście; a komuż bardziej niż tobie? Ojciec myśli tak samo. Tu nie można mało kochać.


27 II 1967 r.

Zastanowiłam się nad tym, że moje rozmowy z Mamą nabierają charakteru współpracy w pomaganiu innym. Matka nawiązuje do tego:

To są początki naszej współpracy, a potem zobaczysz, co będziemy robiły. Wspólna praca jest możliwa i jest pozwolenie (Pana) na to, aby móc wam tak pomagać.

Z listu podyktowanego przez Mamę do jej chorej siostry stryjecznej, Jadwigi, więźniarki Pawiaka i Ravensbruck, przebywającej w domu dla przewlekle chorych w woj. zielonogórskim:

O cokolwiek prosiłaś, spełniono ci. Chwal Boga za Jego dary, bo nigdy nie są ubogie ani «skąpe», ale trzeba mocy, aby je dźwigać, a ty, Jadwisiu, ją masz."

Kiedyś, w młodości, w rozmowie o tym, co chciałyby osiągnąć jako najwyższą wartość, ciotka Jadwiga wymieniła „męstwo", Jej siostra Alina —„zdolność miłowania", Matka moja — „ufność, zawierzenie Panu". Wszystkie trzy uzyskały te dary poprzez warunki życia, jakie Bóg im dał. (patrz też rozdz. IV).


5 III 1967 r.

Zapytałam Matkę:

Czy cię nie nudzi to powolne przelewanie myśli w słowa?

Nie. To pozostaje już na zawsze na dowód, że jest możliwa łączność z nami, i będzie to pierwszy znak na dowód istnienia życia poza grobem: życia świadomego i pełnego, jakie my tutaj mamy. (...)

Moja córeczko, jestem dumna z ciebie, ilekroć postąpisz ładnie. To bardzo nas zbliża i związuje ze sobą.

W „sprawie" Bartka, a raczej pomocy Bartkowi, który przeżywał rozmaite trudności, tracił chęć do życia, szacunek dla siebie (pił), otrzymywałam niejednokrotnie wskazówki od mojej Matki. Zdarzało się również, że otrzymywałam je wprost od matki Bartka. Przytoczone poniżej pochodzą od mojej Matki (z tym że obie matki porozumiewały się i działały razem). Z perspektywy czasu mogłam ocenić, jak bardzo były trafne i ogromnie mi pomogły w zachowaniu się wobec Bartka.

Nie trać szacunku dla niego. On może sam jest przekonany o swoim pijaństwie, ale to tylko rozpacz i chęć zapomnienia o „nieudanym" życiu, jak sądzi. To ty masz mu wskazać cel i sens życia: i w ogólności, i jego własnego. Zrozumie. Nie obawiaj się być szczera. Nie od razu wszystko, ale mów z nim tak, aby sądził, że nie traktujesz go „z góry". Mów jak do przyjaciela, do kogoś, kto dużo zrozumie. Zaufaj mnie i jego inteligencji i bądź taka szczera, jak potrafisz być z kimś bliskim. Nie ma mowy o wyśmiewaniu się z ciebie. To tylko pomoże mu otworzyć się, a on się dusi. On płaci zaufaniem za zaufanie, a dobrocią za dobroć. Tu nie obawiaj się fałszu i podstępu. Może tylko nie od razu wszystko, bo to go przytłoczy. Nie „pusz się", bądź nastawiona na to, jak mu pomóc, jak mu dać trochę nadziei i radości, a my ci podpowiemy. Dobrze to robisz i wierzymy, że dasz sobie radę.

Zastanowiło mnie, dlaczego właśnie matka Bartka może prosić bezpośrednio o pomoc dla syna, bo tego pragną zapewne wszystkie matki, i któregoś dnia zapytałam ją, czy aby nie ofiarowała Bogu swego życia za życie syna (była aresztowana przez gestapo; Bartek, jedyne dziecko pozostałe jeszcze przy życiu, zdążył po przyjściu Niemców wyskoczyć przez okno i zbiec). Odpowiedziała mi:

Tak, dziecko, ale nie wiedziałam, że do tego dołożę kilkanaście lat choroby i inwalidztwa (była tak bita, że miała uszkodzony kręgosłup).


2 IV 1967 r.

Oddałaś to Jezusowi (Bartka i jego losy), a On nie zawiódł nigdy nikogo. Jego słowo i moc są nie do złamania, i nigdy nie stracił ten, co Mu zaufał. Módl się codziennie, polecaj, przypominaj, bo to twój braterski obowiązek, ale ufaj i bądź spokojna.

Potrzebne było, abyś ty prosiła, a my tu również nie ustajemy w błaganiach. Ale wy na ziemi macie ogromne łaski i wszystko będzie wysłuchane, o co poprosicie z ufnością. Bo ufność jest potwierdzeniem wiary i miłości, więc oznacza, iż wierzycie i kochacie — nie widząc — Tego, który tu jest z nami, w pełnym świetle. Dla wierzących, dla ich ślepej wiary On wszystko zrobi przez miłosierdzie, które wywołujecie. To jest ta wasza wielka szansa i możliwość. Wzywaj Go poprzez miłosierdzie i ślepą dziecinną ufność w pomoc, którą On wam da na każde wezwanie. Bo pragnie darzyć, pomagać, być wzywany, bo tak bezgranicznie nas kocha i czeka na każdy najsłabszy szept, aby iść, spieszyć z pomocą, dawać — rozumiesz — dawać wszystko, całkowicie, hojnie, ale nie narzucając swoich darów nikomu, tylko na wezwanie, zrozum, tylko jeżeli człowiek sam chce, nie inaczej — bo istnieje i szanowana jest przez Stwórcę wolna wola stworzenia.

To działanie Boże jest cudowne w swojej wspaniałomyślności i delikatności. Ale też nadużywacie albo nie prosicie, a można i trzeba bez przerwy o wszystko i wszystkich ludzi prosić...


5 IV 1967 r.

Moja malutka, cieszę się, że chodzisz często do Komunii świętej. Gdybyś wiedziała, co daje Komunia, chodziłabyś codziennie.

Pomyślałam o spowszednieniu.

Bóg nigdy „spowszednieć" nie może. On wzrasta w człowieku i coraz silniej poprzez nas promieniuje, działa na zewnątrz, daje światło innym ludziom.


9 IV 1967 r.

Dobrze, żeś jednak poszła do Komunii świętej. On (Jezus) zmywa z nas wszystek brud i odradza nas na nowo. Słyszałaś Jego głos. Uszanuj go i zapamiętaj na przyszłość. To wielka łaska i bądź jej warta.

Kiedy przepraszałam po Komunii świętej, że jestem taka brudna, usłyszałam:

Ja jestem czysty, okryję cię swoim płaszczem. Zrozumiałam, że Jezus zdejmie ze mnie każdy brud, a tylko muszę przyjść do Niego lepiej nawet brudna niż wcale.


Bóg jest Miłością


18 IV 1967 r.

Proś Chrystusa Pana do naszego domu jako lekarza dusz i mistrza. On zawsze chce pomagać i leczyć, a ty w Jego obecności będziesz silniejsza i spokojniejsza.

Bóg w tej chwili pozwala na uchylenie przed wami zasłony dzielącej ludzkość; korzystaj z tego i przez ciebie niech korzystają inni. To Jego miłość daje nam prawo dzielenia się z wami naszym doświadczeniem, wiedzą, możliwościami wprost cudownymi — pomagania wam. I my nie przypuszczaliśmy, że Jego miłość, zaufanie, wielkoduszność, dobroć dla nas i dla was, dla całej Polski, przeszłej, teraźniejszej i przyszłej, może być tak ogromna, taka przechodząca wszelkie, nawet nasze wyobrażenia! Widzisz, trudno o tym pisać nawet tu, u nas znających i rozumiejących Jego prawa, Jego sprawiedliwość, Jego miłość do nas. Żyjemy w zachwycie, w uniesieniu, we wdzięczności, w niemożności oddania Bogu należnej Mu chwały. Pomóżcie nam w tym!

Bóg jest Miłością; dla nas (Polaków) — miłością nagradzającą, miłosierną, błogosławioną. Mimo wszystko, cośmy przeszli od pokoleń, Jego miłość tak przerasta nasze zasługi, że są jak płomień świecy przy pełnym blasku słońca. Nic tylko miłość i wdzięczność, miłość i wdzięczność — tylko to Mu się należy. On, to Ojciec wzruszony, kochający, kojący ból, wnoszący radość, opiekę i błogosławieństwo; wszystkie dary Jego królestwa są dla nas! On się dzieli z nami, daje wszystko. (...)

Gdy mówię ci o Bogu i czujesz radość, to jest to bardzo słabe odbicie tej radości, w której my przebywamy stale. Dzielę się nią z tobą, a mam wrażenie, że udzieli się też ona wszystkim, którym to będziesz czytała. Wiem, że słysząc to, co mówię ci o Nim — tak bardzo nieudolnie —jednak zaczynasz lepiej, prawdziwiej odczuwać, kim On jest, i siłą rzeczy — bardziej Go kochać. Wiem, że chcesz to mówić wszystkim, którym możesz: „Taki jest On!!!"

Córeczko, wiem, że w miarę jak twoje zrozumienie będzie wzrastało, będzie się rozwijała twoja miłość do Niego — nie może być inaczej — a w miarę wzrostu miłości w nas wzrasta i zrozumienie, i chęć dzielenia się swoją miłością, pragnienie budzenia jej w innych. Gdybyż można było przed całą ziemią ukazać Go w Jego pełnym blasku, w całej sile miłości do nas — nie mogłoby istnieć kłamstwo ani żadne inne obiekty miłości prócz Niego. Ale niestety...

Na ziemi jest jednocześnie wiele „szkół" (stopni rozwoju), co doskonale wiesz, ale nie wiesz tego, że nawet najniższa z nich zdolna jest do pojęcia Boga. Gdybyż przedstawiono Go od razu właściwie, nie strasząc, nie robiąc z Niego „stróża praw", „dozorcy", „kata", „surowego sędziego" — wszystkiego, co jest Jego zaprzeczeniem, a co służy jednym do straszenia lub trzymania w ryzach innych ludzi — w Jego imię! To wprost przerażające, jak my sami szkodzimy sobie i bliźnim swoim. Staraj się, gdzie możesz, prostować fałszywe mniemania.

Każdy jest zdolny do zrozumienia, że istnieje Miłość bezgraniczna, wspaniałomyślna, królewska i ojcowska zarazem, że nie ma ludzi „mniej" lub „bardziej" kochanych, że nie istnieje „kara Boża", a tylko pomoc Jego i ratunek wśród „kar", którymi my sami usłaliśmy ziemię. Ani jedna wina jednostkowa przeciwko Jego prawom, a szczególnie przeciwko prawu miłości bliźniego, nie ginie; przeciwnie, obciąża wspólny los wszystkich. Dlatego przebaczanie lub branie na siebie przykrości w duchu spłacenia długów własnych, a i innych ludzi, nie jest żadną zasługą —jest podstawowym naszym obowiązkiem. Oczyszczamy w ten sposób atmosferę duchową ziemi. To ważne, a szczególnie teraz, kiedy wielu ludzi będzie mówiło: „za co mnie to spotyka?" Nigdy „za karę" — zawsze wraca własny stosunek do ludzi, własna nasza niechęć, nieżyczliwość, brak miłości, potworna obojętność lub lekceważenie cudzych cierpień. Mów to, pytaj ich i siebie: „Czy nigdy nie skrzywdziłam, nie obciążyłam? Czy zawsze pomogłam? Czy nie były mi obce cudze bóle i strapienia, którym mogłabym ulżyć? Czy nie ominęłam w życiu wielu potrzebujących pomocy w pośpiechu do własnych spraw?" A tak właśnie wraca do ludzi ich brak serca, współczucia i miłosierdzia. Piękne słowo „litość" zostało zdewaluowane do znaczenia jakiegoś łzawego gestu, gdy w rzeczywistości jest wspaniałą drogą miłości bliźniego, drogą budzenia w sobie zdolności współodczuwania, chęci pomocy, podzielenia z innymi ich ciężarów, ulżenia im, a więc drogą rozwijania poczucia wspólnoty, współodpowiedzialności, wspólnej braterskiej drogi dzieci Bożych. Jeżeli tego nie obudzisz w sobie na ziemi, tu nie będziesz mogła — marząc o tym — nieść pomocy, będziesz pozbawiona możliwości współpracy, wspólnego, braterskiego szczęścia. Wiesz, że tu wzrasta szczęście nasze poprzez szczęście każdego z nas i wzajemnie. Ja na przykład otoczona jestem atmosferą miłości, radości, przyjaźni nieskończonej ilości ludzi — nie tylko rodziny, wszystkich, którzy kochają to, co ja — a moja radość i szczęście wciąż rośnie w miarę poznawania Jego praw, Jego miłości i dobroci, w miarę doznawania Jej dowodów. Córeczko, czy mogłam przypuszczać, że to mnie czeka?

Tłumacz bliskim ci ludziom, że żadne jogi, żadne ćwiczenia, żadne pozycje ciała ani nic, co jest mechaniczne — do Boga nie zbliży. Ale nawet analfabetę lub niedorozwiniętego umysłowo zbliża ku Niemu każdy akt miłości bliźniego. Kiedy serce ci się ściska na widok krzywdy czy niesprawiedliwości, jesteś blisko Niego, bo czujesz jego miłością — chęcią pomożenia, pomocy, współczucia. Tak staraj się żyć...


Jaka to musiała być miłość!


17 IX 1967 r.

Tych, którzy kochają Go i pragnęli w życiu służyć Mu, obdarza On w swoim niebieskim królestwie darami tak przechodzącymi ich marzenia, że nie sposób tego opisać. Czyż ja, córeczko, mogłam spodziewać się takiej nagrody? I za co? Cóż ja zrobiłam? A ile okazji zmarnowałam, wiesz, córeczko, dobrze. A jednak jestem kochana, przyjęta, otoczona szczęściem bezgranicznym, wiecznym, pełnym radości, wiedzy i piękna!

Kochanie, ja tylko chciałam zaufać Mu całkowicie. W ostatniej chorobie (był to paraliż lewostronny skutek choroby nadciśnieniowej i wylewu przy zachowaniu całkowitej przytomności i mowy) oddałam się w Jego ręce, uznałam Jego miłość do mnie za prawdę pełną, rzeczywistą, konkretną. Uwierzyłam Mu! To tak mało! Proszę cię, uwierz mi i spróbuj zrobić to samo — zawierzyć całkowicie, absolutnie, bezkrytycznie. Przecież niczego innego nie pragnę, jak tego, abyś była tu z nami, abyś mogła być tak szczęśliwa, jak tego pragniesz i więcej...

Jeżeli nie możesz od razu, przynajmniej powtarzaj często: „Jezu, ufam Tobie". Polegaj na Nim, składaj swoje ciężary na Jego ramiona: On je po to do ciebie wyciąga. Jego przebite ręce, zranione są także dla ciebie. Nie odtrącaj ich, spójrz choć na chwilę na rany. Dłonie wyciągające się teraz dla ciebie, po ciebie, do ciebie — były przybite na krzyżu! Zrozum swoją nieczułość, niewdzięczność, niepojętą po prostu obojętność na to, co zaszło na Kalwarii. Przecież to Miłość sama zeszła na ziemię!

Kochanie, błagam cię po prostu! Pomyśl, zastanów się, jaka to musiała być miłość, i staraj się myśleć o tym częściej. Żyj w Jego obecności. On naprawdę jest blisko, ale Jego delikatność jest tak wielka, że nigdy nie narzuci ci swojej wielkości. Czyż dlatego można tak odpychać Boga? Nie rań Go, kochaj! Kochaj ze wszystkich sił, z całej mocy serca!


W królestwie Chrystusa


8 XI 1967 r.

Pytasz, czy my jesteśmy w niebie. „W domu Ojca mego jest mieszkań wiele". Żyjemy w jednym z nich, w tym, w którym szczęście nasze jest najpełniejsze. Ale to nie jest zamknięcie, „więzienie", to własny wybór, a dostęp otwarty jest zawsze i wszędzie. Ale niebo to nie miejsce, to stan szczęścia, i zapewniam cię, że więcej nie moglibyśmy znieść w tej chwili, choć wiemy, że otwarta jest przed nami nieskończoność i wieczność. Dlatego poczucie czasu zanika, jest nieistotne. Nie ma pośpiechu, niemożności zdążenia, groźby choroby czy starości, bo to ma znaczenie tylko wobec śmierci.

W tej „chwili" jesteśmy skupieni na jednym „zadaniu" — pracy z wami, dla was, dla Polski, bo o to prosiliśmy i to nam Bóg w swoim miłosierdziu zlecił. Tą pracą możemy wykazać Mu swoją miłość najpełniej.

Jaka pomoc otacza każdego, kto odpowiada na nasze pragnienia i chce służyć Bogu lub któremuś z Jego praw. „Świętych obcowanie" nie jest towarzyską konwersacją — jest ścisłą i piękną współpracą, która trwa od chwili, gdy Jezus dał nam możność spieszenia wam z pomocą, gdy swoją miłością do was — czyli czynną miłosierną miłością — podzielił się z nami i włączył nas do pracy nad zbliżeniem Jego królestwa.


27—28 I 1968 r.

Mamo! Ojciec Ludwik mówi, że „tam się wszystko wie w Bogu, a więc w prawdzie". Dlaczego mówisz np. „O ile ktoś postąpi tak i tak"? Przecież tam nie powinniście się mylić: Bóg wie, jak kto zadecyduje, a więc wy też wiecie to w Nim.

W ogóle, gdzie Ty jesteś, co to za „miejsce": niebo, czyściec czy jak to nazwać? I dlaczego wolno wam nawiązywać z nami łączność?


Jesteśmy obywatelami Jego królestwa


Chcę ci odpowiedzieć, może od najważniejszych spraw zaczynając. To „miejsce", w którym jesteśmy, jest kręgiem miłości Boga poprzez swój naród. Jesteśmy włączeni w Ciało Mistyczne Chrystusa, w Jego Kościół wieczny; jesteśmy obywatelami Jego „królestwa niebieskiego", które czeka na dopełnienie się wami, aby stanowić jedność. Królestwo Chrystusa — prawdziwy Kościół powszechny — czyli jedność wszystkich ludzi połączonych wzajemną miłością, otoczonych Bożą miłością i żyjących w niej. Królestwo Chrystusa jest jeszcze niepełne: jest rozdzielone na „żywych" — w Nim żyjących i „umarłych" — tych, którzy Boga odrzucili lub odrzucają, czyli „żyją" na ziemi, jak wy teraz, i wybierają nieustannie. „Umarli", to ci, co żyją poza Bogiem, nie mają w sobie miłości i odrzucają ją lub odrzucili raz na zawsze, to znaczy umarli poza Bogiem, bez łączności z Nim, bez miłości, i nie weszli do Jego królestwa. Jeżeli jeszcze żyją na ziemi, zawsze jest nadzieja, że obudzi się w nich miłość do Boga — i wszyscy nad tym powinniśmy pracować wspólnie. My to robimy i wy, a o ile większe byłyby wyniki, gdyby trwała między nami łączność i współpraca.


Świętych obcowanie


Istnieje dogmat Kościoła: „świętych obcowanie", czyli pomoc tych, którzy już opowiedzieli się za Bogiem, uznali i wybrali Go jako dawcę miłości i życia i są z Nim, dla tych, którzy jeszcze się szarpią i wahają w wyborze. Tę pomoc możemy nieść wszyscy, którzy jesteśmy tu z Nim, bo to Jego miłość do nas i dla was daje nam to prawo. Ale nie wszyscy jesteśmy jednakowo „oczyszczeni", jednakowo „święci", czyli nie w każdym z nas jest jednakowa siła miłości Boga. Mimo to On pozwala nam na pomoc wam i kocha nas całkowicie, a miłość do Niego w nas wzrasta nieustannie i temu wzrastaniu nie ma końca. Według nas to jest „niebo", bo On jest z nami, a my żyjemy w Nim, ale to jest nadal doskonalenie się, oczyszczanie, wzrost poznania, mądrości, a przede wszystkim rozwijanie miłości. To jest ciągły ruch, pęd, pragnienie wykazania swojej miłości — i właśnie dlatego On daje nam te możliwości pomagania wam, aby nam dać pole działania, na którym możemy wykazać twórczością, działaniem siłę swojej miłości, a także naprawić swoje błędy, tam gdzie one miały miejsce.

Chcę ci powiedzieć o moich wadach. Widzisz, wiele z nich było mi danych, aby „trudniej" było mi żyć, a więc, abym więcej mogła zdobyć, bo tylko to się liczy, w czym przezwyciężysz swoją naturę — to, czym cię obdarzono w celu przezwyciężenia. Ja miałam trudne zadanie, usposobienie wrażliwe, ale bardzo naiwne. Skarżysz się na moje nietakty. Nie robiłam ich umyślnie. To wina małej zdolności zrozumienia osób o odmiennych od mojej osobowościach. Brak mi było całe życie miłości wyrozumiałej, prawdziwej, głębokiej. Owszem, znalazłam ją w twoim ojcu, ale nie rozumiałam tego. On był taki inny ode mnie, a ja pragnęłam okazania mi uczucia. Jak dobrze cię teraz rozumiem, córeczko. Jak bardzo ci współczuję! Ale z drugiej strony brak prawdziwej miłości ułatwia zrozumienie, gdzie ona jest. Ten głód przyciąga do Boga. I tak jak mnie, tak samo i ciebie doprowadzi do Niego. Wierzę w to. Przecież rozumiesz już, córeczko, że nigdzie we wszechświecie całym nie ma nic poza Nim i Jego miłością, Jego nieogarnioną miłością. Tylko to! Zaufaj Jego miłości całkowicie! Nie bój się polegać na Nim!


Zaufaj Bogu, jak my Mu ufamy


ON wie o was wszystko, ale żaden z nas nie ośmiela się wypytywać Go, najwyżej prosi, oręduje, błaga, a poza tym ufa Mu, bo tu jest widoczna w pełni Jego miłość, miłosierdzie i moc. Nikt z nas tu, kto w Jego ręce złożył los swoich najdroższych pozostawionych na ziemi, nie zawiódł się nigdy na Jego opiece. Dlatego tak często spotyka się szybko po sobie następującą śmierć ludzi kochających się, że On daje się ubłagać tęsknocie i prośbie tych, co przyszli tu pierwsi.

Jesteśmy jednym Kościołem, w którym żyje Bóg, a Ciało Mistyczne Chrystusa wzrasta i wciąż pięknieje. Tu nie ma końca wzrostu, a jest to wzrost miłości w nas. Nią oczyszczamy się i wtedy jesteśmy zdolni do przyjęcia i oddania Mu jeszcze większej miłości. Tego się nie da opisać!

Moja droga córeczko. Tylko Bóg wie, ku czemu przeznaczył poszczególne dusze. My wiemy tylko, że przeznaczeniem każdej jest dążenie do Boga, do włączenia się w Jego Kościół mistyczny, Jego królestwo, ale jakimi drogami Jezus duszę prowadzi, nie wiemy i nie wiemy, jaka droga jest dla niej najlepsza. To jest Jego dzieło.

On jest naprawdę z każdym z nas! I mnie prowadził — teraz wiem z jaką niezwykłą delikatnością i miłością — i ciebie też prowadzi — a w tym wypadku ja staję na uboczu, bo nigdy bym nie potrafiła tak cudownie tobą kierować jak On. On zna ciebie jak ojciec, brat, przyjaciel, jak twórca — swoje dzieło zamierzone i stworzone dla wypełnienia Jemu wiadomego zadania. Czyż ja mogę tu wkraczać? Wiesz sama, że tylko staram się, jak mogę, mówić Ci o Nim. Pragnę nade wszystko, abyś się zwróciła ku Niemu, zaufała Mu w pełni, pokochała, uwierzyła w Jego miłość do ciebie, bo przecież pragnę twojego szczęścia, córeczko.

Myślę, że zrozumiałaś, że polski krąg miłości obejmuje wszystkich, którzy tą drogą idą ku Niemu i są włączeni w Jego Kościół, w Jego królestwo. My sobie wzajemnie pomagamy z największą miłością i braterstwem, ale przecież wszystkiego nie mogę wiedzieć. Tak niedawno tu jestem i tak bardzo związałam się z tobą, a tu „poznawanie" też postępuje i rozwija się. Już raz mówiłam, że wiedza „w Bogu" — to wiedza „w Prawdzie", ale też nie wszystko naraz. To, co wiem, wiem prawdziwie, ale nie przenikam wszystkich tajemnic Bożych — chyba rozumiesz, że to nie jest możliwe.

Bóg wie, jakie będą drogi każdego człowieka. Ale my nie zawsze. Owszem, jeśli chodzi o bliskich nam i drogich, Bóg uchyla nam tajemnicy, a także przyjmuje nasze prośby i błagania, nasze wstawiennictwo. Znamy też Jego miłosierdzie. Ale trudno, żebym się nie niepokoiła o ciebie. Po prostu martwię się, gdy okazje marnujesz, bo wiem, ile już straciłaś, i wiem, jak się tego tutaj żałuje. To nie znaczy, że „cierpię", ale współczuję wraz z tobą; z racji naszej łączności jesteśmy tak związane, a nasza struktura tu jest tak subtelna, że w jakiś sposób czuję to co i ty, a kiedy poddajesz się złym myślom, depresji, zniechęceniu, rozpaczy, nasza łączność rwie się i zanika. Wtedy nie mogę ci już tak pomagać, a to jest duży „ból", wierz mi.

Trudno to wytłumaczyć, ale kiedy jest mowa o tym, że Jezus „cierpi" z powodu obojętności dusz, to jest to prawda, bo chociaż „Bóg cierpieć nie może", ale zostaje ograniczony w swojej chęci dawania, pomocy — chociaż to On sam dał ludziom możność odrzucenia lub przyjęcia Jego pomocy.

Myślisz o moich cechach, które pozostały i po śmierci? Widzisz, my cali, prawdziwi jesteśmy tutaj, tacy, jakimi nas Bóg chciał mieć; im bardziej w całej (właściwej każdemu) — pełni, tym bardziej kochający, jaśniejący miłością. Ale i tu jest ciągłe dojrzewanie, rozwijanie się, zbliżanie do Boga. Nie ma tylko możności grzeszenia, czyli zaprzeczania Jego prawom, bo znając je, rozumiejąc i kochając, nie można im zaprzeczać. To tylko na ziemi jest czas wyboru, a ponieważ z własnej winy doprowadziliśmy do tego, więc każdy z nas musi jeszcze raz osobiście, w swoim imieniu wybrać świadomie i poprzeć czynem lub myślą swój wybór, nosząc na sobie ze wspólnej winy wynikłe zaćmienie jak gdyby wszystkich władz duchowych (grzech pierworodny). Każdy sam musi wypowiedzieć się życiem, przykładem. Tu są ci, którzy wybrali Jego.


Ja tylko zaufałam


I ja wybrałam; potwierdziłam swoje zaufanie, oddając się z całkowitą miłością i ufnością w Jego ręce w czasie ostatniej mojej choroby. Ona mi wiele dała. Zrozumiałam, że tylko na Nim mogę się oprzeć i że On mnie kocha. Że cokolwiek daje, jest to darem Jego miłości, bo zbliża człowieka ku Niemu, a nawet że to Jego delikatność tak kieruje człowiekiem, że ułatwia mu śmierć odcinając powoli jedno przywiązanie za drugim, aż widzimy się całkowicie nadzy, bezsilni, bezbronni, ale zupełnie ukryci w Jego ramionach pełnych miłosierdzia.

Byłaś przy mojej śmierci, ale nie wiesz, jak lekka była, jak szczęśliwa. Jeszcze nie umarłam zupełnie, a On już był przy mnie. ON sam witał mnie i przyjmował jak ojciec, jak przyjaciel, jak opiekun. Jego słowa powiedziane z radością: „Teraz już na zawsze jesteś ze Mną!" Ta dobroć, żebym nie zdążyła się nawet przestraszyć. Ta miłość tak rozumiejąca mnie, że przyszła uprzedzić wszystko, obdarować, podtrzymać, uprzedzić przestrach i od razu dawać, tulić do serca, wynagradzać cierpienia, zmęczenie, ból i trwogę ostatnich dni. Nie widziałaś ich, ale były. Tak bardzo się bałam agonii (tyle

o tym czytałam), sądu, sprawiedliwości Bożej, na którą zasłużyłam. A zamiast tego przychodzi On i cieszy się, że może mnie mieć u siebie. Czy Ty to rozumiesz? Taki jest ON!

Ty możesz być z Nim codziennie. Korzystaj, proś, rozmawiaj. On dla ciebie teraz (w życiu na ziemi) jest jak ojciec dla malutkiego dziecka. Wy teraz możecie wszystko, bo Jezus tak ogromnie współczuje wam. Mów to ludziom i sama bądź częściej w Jego obecności.

Nasza współpraca jest pomaganiem ludziom, a pomocą jest też każde zwracanie ich myśli ku Bogu. Tym, którym możesz, czytaj to, co ja ci mówię o Bogu, o naszym życiu, o Jego miłości do was i do nas.


Utrata każdej duszy jest wspólnym bólem nas wszystkich


Trzeba zrozumieć, jaka batalia toczy się o każdą duszę ludzką. Każda jest równie bezcenna i utrata każdej jest wspólnym bólem nas wszystkich — jest odrzuceniem, zlekceważeniem, pogardzeniem przez drobinę ludzką nieprawdopodobną ofiarą miłości Chrystusa, ogromem miłości, współczucia, miłosierdzia! A ile w tym naszej wspólnej winy...? Widzisz, to my powodujemy naszym postępowaniem (mówię o naszym życiu na ziemi) to, że tak trudno jest naszym bliźnim uwierzyć w miłość Boga ku nim. Popatrz na Bartka. On zaznał w życiu tyle podłości, zdrady, podstępu i fałszu, że nie jest w stanie uwierzyć, choć chce tego. (...) Jezus chce go mieć i nie jest to niemożliwe, bo Bartek całkowicie kocha Polskę i gotów jest na każde poświęcenie dla niej. Tak że, mimo iż żyje poza Bogiem i wydaje mu się, że Go odrzucił — kocha Go, szuka i tęskni, a to szukanie i tęsknota zawsze jest zaspokajane. Miłość wychodzi na spotkanie naszej miłości ludzkiej.


Decyduj sama


28 VI 1969 r.

Wiem, że rozumiemy się „bez słów", zupełnie, tak teraz, jak i wtedy, „w życiu". Tak być powinno. Kiedy jest wspólna miłość i wspólny cel, nie są ważne przeciwieństwa charakterów i drobne zadrażnienia. Przechodzi się ponad tym, co przemijające, nabyte, mało znaczące, na rzecz tego, co jest trwałe, istotne, wieczne.

Dla nas „sprawy życiowe" drobne, codzienne, wynikające z układów, w których się żyje, są niezauważalne, nie warte uwagi. Dopiero przypominać sobie trzeba, jak były one ważne i dla nas samych. Poza tym nie chcemy pozbawiać cię samodzielności decyzji. Chciałabym, abyś ufała nam w pełni, czyli wierzyła nam, polegała na naszych opiniach i radach, czuła się pod naszą opieką zupełnie bezpieczna, lecz nie — abyś straciła chęć do decydowania o sobie. Rozumiesz mnie, prawda?

Czy to znaczy, że odmawiacie mi pomocy?

Nigdy ci nie odmówimy, ale to jest twoje życie i ty sama za jego przebieg odpowiadasz. Ty wybierasz. Chodzi o wybór, o wolność decyzji; szanujemy ją, jak uszanowano naszą. (...)

Są ważniejsze sprawy niż zdrowie czy żelazne siły, a to, że nie „czujesz się dobrą", jest prawidłowe. Nie jesteś nią, tak jak i wszyscy wokół ciebie. Jesteś po prostu taka, jak wszyscy ludzie, a nie „nadzwyczajna". Wszyscy jesteśmy niegodni i „nie w porządku" względem Boga. Nikt niczego sam nie dokona, a tylko dzięki Jego podtrzymaniu. Nie dziw się Jego wyborowi, bo On zna cię lepiej i daje ci taką drogę, na której twoje możliwości — też Jego dary — będą lepiej wykorzystane. Ty tylko przyjmuj i wykorzystuj Jego dary. Bóg daje według kierunku miłości, a nie wbrew temu, co człowiek do kochania wybiera. Tak i my otrzymaliśmy. Jeżeli nie „zakopiesz" swojego talentu, spełnisz Jego wolę, a wtedy będzie tak, jak tylko może być najlepiej; ty też rozwijasz się i mam nadzieję, że z taką pomocą coraz szybciej. Nie niepokój się, a poddawaj Jego działaniu. To wszystko.


Chrystus oparciem w chorobie


29 IX 1976 r.

Moja córeczko kochana. Słyszałam twoje myśli o mnie. Tak się stało, jak myślałaś. Chrystus przygotowywał mnie do życia w szczęściu poprzez zniechęcanie mnie do wszelkich wartości ziemskich, podtrzymując mnie i dodając sił. Był przy mnie przez cały okres choroby. Pozostawił mi czas, abym otrząsnęła się z szoku i sama wybrała kierunek: narzekania i rozpaczy czy też oparcia się na Nim. Wierzył, że kocham Go prawdziwie i nie odrzucę Go pomimo nieszczęścia, które na mnie spadło. Jestem Mu za to nieskończenie wdzięczna, bo tylko to, co się wybiera na ziemi, ma wagę dla nas na wieczność. Tu nie ma wyboru: wszystko jest jasne, złudzenia i pomyłki nie istnieją; ale też za takie nasze życie — tu — On zapłacił swoją Krwią. On i tylko On jest twórcą naszego szczęścia. On zbudował nam dom sam — swoim trudem, swoją decyzją, swoją miłością do nas.

Jeśli możesz, pamiętaj o tym. Trzeba Mu naszej miłości, wierności, zaufania w próbach, wtedy kiedy możesz Mu swoją postawy wykazać pamięć i wdzięczność. A tobie potrzebna jest nieustanna świadomość Jego obecności, a więc Jego miłości, którą cię otacza i chroni. Bądź w niej zanurzona, chciej w niej żyć świadomie, a więc odczuwając Jego kierownictwo, przyjmując Jego miłość i odpowiadając na nią.

Córeczko. Staraj się rozmawiać z Chrystusem, mów Mu o swojej miłości i zaufaniu i słuchaj cicho i w skupieniu odpowiedzi. On pragnie żyć z nami, brać udział w naszym życiu, radzić i wspomagać. Proszę cię, myśl o Nim, do Niego zwracaj się po rady, słuchaj.


...dlatego, że On nas kocha


19 III 1977 r.

Witaj, córuś. Cieszę się, że myślisz o mnie.

W przypływie braku zaufania do słów Matki, że jest z Panem, zaczęłam się martwić, że nie zamawiałam Mszy żałobnych za Mamę, że może były one potrzebne.

Chcę ci tylko powiedzieć, żebyś się nie trapiła. Od początku jestem w królestwie Chrystusowym, w naszym prawdziwym domu. Widzisz, Chrystus Pan nie żąda doskonałości, a tylko — miłości. Miłość swoją możemy okazać Mu jedynie poprzez przyjęcie Jego woli, jeśli nie z radością, to pokornie, z ufnością, że On wie, co robi i że nas kocha. Trudno przyjąć paraliż i takie szpitale, i taki dom dla przewlekle chorych, w jakich ja byłam — z radością, ale przyjęłam to jako wolę Boga i postanowiłam szukać pociechy i oparcia u Jezusa. On był tym tak wzruszony, taki szczęśliwy, taki ze mnie dumny...

Tutaj to zobaczyłam i zrozumiałam, że żadna możliwa „świętość" ludzka nie jest dostateczną „opłatą" za wstęp do żywota wiecznego. Za nasze szczęście w domu Ojca zapłacił On swoją ofiarą. My tu przybywamy nie za zasługi własne, ale dlatego, że On nas kocha, a białą, najczystszą z szat, która umożliwia nam przyjęcie takiego ogromu szczęścia, jest miłość do Niego.

Ufna pewność Jego miłości (pomimo wszystko) wystarczyła Chrystusowi, aby wprowadzić mnie do swego królestwa. Odeszłam od ciebie z Nim i On wprowadził mnie do swego domu. Od przejścia, czyli „śmierci", czyli niezauważalnego momentu, w którym On przesłonił mi cały świat i Jego, już jawna, Miłość ogarnęła mnie. Jestem zawsze z Nim i nigdy nie będę już samotna i nieszczęśliwa, a nieustannie w pełni radości, pełni miłości i szczęścia naszego — tu. Tak że modlitwy za mnie nie są mi „potrzebne do zbawienia", ale proś mnie, córeczko, o pomoc, o wszystko i włączaj mnie w swoje modlitwy — będziemy się modlić za ludzi wspólnie, ty i my.


Narodziny dla nieba


W trzecią rocznicę śmierci.

Błogosławieństwo daję ci w tym dniu, który jest trzecią rocznicą mojej „śmierci" — moich prawdziwych narodzin, przejścia do życia wiecznego i przyjęcia do Jego wspaniałego królestwa. Nigdy nie zapomnę, córeczko, twojej troskliwości i ból, który ci w tym dniu zadałam, pragnę złagodzić — zatrzeć wspomnienie tego przeżycia. Dlatego proszę cię, nie rozpamiętuj go, nie staraj się przypominać sobie nastroju i atmosfery tamtego szpitala, bo to była dla nas obu Golgota, a staraj się wyobrazić sobie to, co ja ci o mojej „śmierci" opowiedziałam. Przypomnij też sobie radość, którą odczułaś. Nie chcę, abyś w każdą rocznicę płakała.

To najuroczystszy dzień w istnieniu tych, których Jezus witał i przyjmował do siebie, to wejście na królewskie wieczyste gody, a dla mnie to było szczęście tak niespodziewane, niewyobrażalne. Sama zobaczysz — wierzę w to! — że jest to najcudowniejsza chwila: koniec próby, cierpień, tęsknoty, lęku i niepewności, koniec wszystkiego, co złe. Pozostaje już tylko radość, radość, szczęście na wieki!


W ósmą rocznicę.

Moja córeczko. Żebyś wiedziała, jaka to była dla mnie uroczystość. Jak wypuszczenie z więzienia połączone z przyjęciem do domu, do Ukochanego, który okazał się królem niezmierzonego królestwa i który czekał na mnie — rozumiesz? — czekał z utęsknieniem, aby przygarnąć takie nic, jakąś tam chorą i powiedzieć jej o swojej do niej miłości, nieskończonej i stałej, która otaczała mnie przez całe życie, i o swoim — Jego! — szczęściu z powodu zdobycia mnie dla siebie.

Dla ciebie to powinna być rocznica radosna przez zrozumienie mnie. A sprawy pogrzebu i twoich smutnych dni odrzuć, bo przecież nie po to sięgamy do wspomnień, żeby przeżywać ponownie najgorsze dni i ponownie rozpaczać. Byłoby to niedorzeczne, prawda?

Dziwisz się, że jestem z Nim, u Niego — oczywiście w niebie, czyli w Jego królestwie — ale pomyśl, przecież to nie ze względu na moją „świętość", a ze względu na Jego miłość do mnie chciał mnie mieć. Ponieważ On mnie kocha!


BARTEK


W Wielkim Poście 1968 r. dowiedziałam się z nekrologu w gazecie o nagiej tragicznej śmierci Bartka. Byłam wtedy w pracy, ale znalazłam chwilę samotności i, wstrząśnięta, zwróciłam się do Matki, zarzucając jej, że wprowadziła mnie w błąd, bo miałam przecież z Bartkiem współpracować. Mówi Matka:

Nie oszukaliśmy cię. Tak miało być. I miała być współpraca pomiędzy tobą a nim. Posłuchaj mnie:

Najważniejszą sprawą dla człowieka jest wybór, bo on jest opowiedzeniem się na zawsze już za Bogiem lub przeciw Niemu. Bartek nie przegrał! Jest tu. Jest z nami. Jest ze swoją matką i bratem, pomimo wszystko. Kochanie, myśmy go przyjmowali: nie cierpiał, nie męczył się, przeszedł szybko na naszą stronę. Jest tu! Nie jest stracony! Jest kochany!

Córeczko, on został zaszczuty, nie miał już więcej sił, aby walczyć. Jezus to zrozumiał i dał mu w swoim miłosierdziu śmierć. To nie było samobójstwo umyślne, to było oszołomienie, nacisk psychiczny tak silny, że nie mógł się mu oprzeć. Był za słaby. Gdyby była nadzieja, że się podźwignie, walczylibyśmy o niego, ale był tak bardzo słaby, tak umęczony, tak strasznie obolały.

Czy mogę z nim mówić?

On jest teraz jeszcze bardzo słaby i zmęczony. Taka zmiana, to jest niesłychany wstrząs, olśnienie, radość, szczęście — i do tego trzeba się przyzwyczajać.

Przegraliśmy walkę o niego.

Nieprawda! Udało się! Inaczej niż to sobie wyobrażałaś, ale udało się. Bartek jest z nami, nigdy już nic mu nie zagrozi. Został uratowany! Wasza pomoc, wasze starania przyniosły owoce...

Bądź jutro na pogrzebie. Będzie tam. (...) Będą tam wszyscy jego przyjaciele: żywi i ci — od nas. On — tu był tak bardzo kochany! Otoczony został atmosferą miłości, przyjaźni, opieki — a tak ogromnie tęsknił za tym.

Widzisz, on mógł dużo zrobić i były plany co do niego, ale Bóg jest miłosierny. Zezwolił mu na śmierć, bo rozumiał go. Chciałam ci powiedzieć, że Bartek będzie mógł współpracować z tobą. Kiedy już zorientuje się w naszym świecie i przygotuje, dana mu będzie łaska pomagania i współpracy. Wtedy zgłosi się sam, zobaczysz. (...) Obiecujemy ci to.

On będzie miał prawo do pomocy pomimo tego, co zrobił? Przecież postanowił samobójstwo?

Nie, to nie jest tak. On został właściwie zmuszony do samobójstwa. Mówiłam ci to wczoraj — wina zawsze spada na katów, i tak było i tym razem. Takimi katami są często duchy ciemności, zła i nienawiści, atakujące psychikę człowieka, kiedy jest on osłabiony, chory, załamany, cierpiący. Bartek został usprawiedliwiony. Widzisz, Pan nasz, tak nieskończenie kochający, jest wyrozumiały i zawsze nas tłumaczy. Zna nas lepiej niż my sami siebie. Nic nie jest dla Niego zbyt złe i za brudne. On sam swoją Krwią nas oczyścił i okupił. Za Bartka wszystkie swoje cierpienia ofiarowała też Bogu jego matka. Jakżeż by się miał nie zlitować i nie przyjąć kogoś tak bardzo umęczonego jak Bartek.

Kochanie, sama wiesz, że nie mogliśmy cię uprzedzić. Strasznie byś to przeżywała, nie mogąc dopomóc, bo już zdecydowano, że jego pomoc stąd będzie łatwiejsza, a Jezus czekał tylko na jego zwrócenie się ku Niemu, i w tym wasze prośby i modlitwy pomogły. Bartek umierając polecił się Bogu, „o ile jest rzeczywiście tak miłosierny", a ponieważ miłosierdzie — to On, więc chłopak spokojnie i bezboleśnie znalazł się w rękach Bożych, łagodnych, wyciągniętych do niego z pomocą, ze współczuciem, z pełnią miłości. To on sam ci potwierdzi. Ten, kto coś kocha, nie może zginąć, a Bartek kochał Polskę całym sercem. (...) Postaramy się przyprowadzić Bartka jak najszybciej.

Czy byłaś obecna przy jego śmierci?

Byłam ze względu na ciebie, a i dlatego, że bardzo zaprzyjaźniłam się z matką Bartka. Witało go mnóstwo przyjaciół. Jeszcze raz ci powtarzam: to nie było samobójstwo, to była presja; raczej można określić to jako — zamordowanie go. Dlatego będzie miał prawo do pomocy.

On jest szczęśliwy. Pozbądź się niepokoju, nic mu nie grozi. Trzeba wierzyć miłości i wyrozumiałości Boga dla nas!


Po przerwie.


Decyzja samobójstwa. Ratunek


Dlaczego, Mamo, dzień wcześniej nie uprzedziłaś mnie? Przeciwnie, nawet mówiłaś o jego przyjściu.

Jeszcze rozstrzygała się sprawa. Czy wiesz, co zaważyło? To, że Bartek zdecydował się ostatecznie na samobójstwo. Uznał, że już dość zła zrobił dookoła siebie. On wierzył, że przynosi wszystkim nieszczęście i sobie przede wszystkim. Postanowił, że tym razem skończy ze sobą.

Wiem, że Bartek na pewno bólu nie czuł — tego mu oszczędzono — ale nie zginął od razu. Miał dość czasu, aby zrozumieć, że umiera i oddać się w ręce Boże.

To nieprawda. Wiem, że zginął od razu, gdy motor uderzył o mur z dużą szybkością.

To prawda! Widzisz, są momenty pomiędzy życiem a śmiercią, kiedy ludzie już życia nie wyczuwają, ale kiedy, pomimo że ciało jest zrujnowane i już niezdolne do działania, duch, który przecież bólu nie czuje i zraniony być nie może, jest w pełni przytomny i wszystko rozumiejący — a dla niego czas nie istnieje. W jednej sekundzie lub jednej milionowej części sekundy może pojąć prawdę, zrozumieć sens i cel tego, co go spotkało, i zadecydować o wyborze nienawiści czy miłości. Bartek nie był sam. Była przy nim pomoc nas wszystkich, opieka nasza i miłość, i był sam Jezus! — On, który jednakowo i bezgranicznie kocha nas wszystkich i który do ostatniej chwili „poluje" na miłość człowieka, On, który płaci nieskończoną miłością za jedno drgnienie serca ludzkiego ku Niemu. On sam wybrał czas. On uratował Bartka od samobójstwa, uprzedzając je przez dopuszczenie do wypadku, aby móc dać mu takie szczęście i radość, jakich chłopak nie wyobrażał sobie nawet.


Bóg przyjmuje człowieka


Bartek przeszedł do nas łagodnie. To jest jak obudzenie. Byłam przy tym, widziałam tę nieprawdopodobną chwilę, kiedy człowieka przyjmuje Bóg! To wstrząsający obraz. Jezus, Pan świata, Wszechmocny, Wszechpotężny, kryjąc swą moc i potęgę przychodzi jako przyjaciel, ojciec, brat pełen dobroci, czułości, delikatności, i ten Pan Wszechmogący pochyla się nad drobiną ludzką z pociechą, z otuchą, ze współczuciem: „Oto jestem. Zawierzyłeś Mi, a Ja tak długo czekałem, abyś Mnie wezwał..." Dopiero później jest spotkanie z rodziną, z przyjaciółmi!

Widzisz, u nas nigdy nie dzieje się nic stereotypowo. Bartek był niesłychanie wyczerpany ostatnimi przejściami. Dano mu odpocząć, ale już w spokoju, pod opieką matki. To tak, jak narodziny małego dziecka. Nowy świat, tak wspaniały, że trzeba stopniować poznanie.

Jak to? Czy można nie móc znieść tego szczęścia?

Owszem, i my nie jesteśmy w stanie znieść od razu zbyt dużo szczęścia, zbyt dużo miłości. Szczególnie Bartek, który jej miał tak mało, musi być ostrożnie przygotowywany.

Przecież tam nie ma czasu — pomyślałam.

Tak, tu nie ma czasu, ale jest jednak okres przystosowania się. Pamiętaj, że to jest zupełnie inne życie.

Czy Bartek nie żałuje życia?

Bartek? On żałuje? Córeczko, przecież on tak szaleńczo tęsknił do piękna, prawdy, sprawiedliwości.

Idź do Komunii świętej za niego. To ważne. Bartek będzie się oczyszczał w pracy. To jest ogromna łaska Boga, dar Jego miłości dla matki Bartka, która Panu tak ślepo zaufała. Będzie mógł pomagać razem ze swoim bratem. Zasłużyli sobie na to długoletnią walką, oporem. Widzisz, żeby nie jego bardzo słabe zdrowie fizyczne, nie poddawałby się tak bardzo siłom zła, które go opanowały. Wasze modlitwy spowodowały, że Bartek otrzymał ogromną pomoc w godzinie śmierci. Pamiętaj, ta śmierć uchroniła go przed losem samobójcy, dała mu szansę przebywania z nami. (...)

Idź jutro do Komunii w czasie Mszy żałobnej za jego duszę — w jego imieniu, a także z intencją dopomożenia mu. Jutrzejszy dzień — to wielkie święto dla Bartka. Msza żałobna to ofiarowanie Krwi Pana naszego za grzechy, przewinienia i zaniedbania Bartka, to oczyszczenie i przebłaganie. Jak bardzo jest mu potrzebna! Nie zdążył się oczyścić „w życiu"; zrobi to tutaj. My mu pomożemy. Jutro Bartek będzie zupełnie „przytomny". Teraz, proszę cię, zmów „Ojcze nasz" i podziękuj Jezusowi za Jego nieskończoną miłość, a jutro ciesz się! To święto, on jest wolny!


Pierwsze dni po śmierci Bartka


Do Matki.

Ja tego nie wytrzymuję. (...) Nie wiem po prostu, dlaczego płaczę, czy z zachwytu nad miłosierdziem Boga dla Bartka, czy ze smutku, z zawodu, z powodu niemożności uratowania go tutaj. To, co mógł jeszcze zrobić, pozostanie już na zawsze nie wykonane...

Kochanie, ofiaruj Jezusowi swoje cierpienie. Ja cię tak rozumiem, czuję twój ból.


Zapytałam:

Jak pomóc Bartkowi?

Przecież wiesz sama; to właśnie zrób. Idź na Mszę świętą i ofiaruj ją za Bartka. Tak samo Komunię świętą przyjmij „w jego imieniu".

Czy tak można?

Można. Nie tylko za Bartka...


Mówi Matka:

Moje kochane biedactwo, tak mi smutno, że nie mogę ci ulżyć w tym cierpieniu. Ofiaruj je za Bartka, proszę cię o to.

Co mu to da?

Nawet nie wiesz, ile mogą wasze prośby i wasze ofiary Wy przecież dajecie z niedosytu, z braku; to jest ten „wdowi grosz". Ty masz tak mało radości, a jeżeli jeszcze spada na ciebie cierpienie i ty, zamiast narzekać, dajesz je w ręce Boże z prośbą za kogoś — czyż taka prośba nie wzruszy? Apeluj do miłosierdzia Chrystusa, do Jego współczucia dla nas i proś o wszystko, co tylko potrzebuje pomocy lub naprawy.

Kochanie, czy ty nie rozumiesz, żeś wywalczyła dla Bartka niebo? Oczywiście, że przy pomocy matki Bartka i nas wszystkich, ale to ty cierpiałaś przez ten cały okres znajomości. Teraz rozumiesz, dlaczego? Współpraca z nami niesie i potrzebę ofiary, ale radosną, szczęśliwą; zapewniam cię, że zawsze zwycięską, o ile ta ofiara płynie z miłości.

Jak to „z miłości"? Przecież nie byłam w nim zakochana.

Chęć dźwignięcia kogoś, uratowania go, otworzenia oczu na prawdę i miłość jest najczystszą miłością bliźniego. A że człowiek przywiązuje się do swojego „zadania", to właśnie ludzkie, i za to płaci się bólem, żalem, smutkiem. Rozumiem cię, kochanie, aż za dobrze. Czuję to, co ty. Chociaż nie cierpię, ale twoje cierpienie odczuwam, jak gdyby mnie samą dotykało.

Ciesz się, przecież nasza pierwsza bitwa o człowieka została wygrana — na wieczność! Masz naszą ogromną wdzięczność, całej rodziny Bartka, jego przyjaciół, a i my jesteśmy dumni, że nie cofnęłaś się i do końca wytrwałaś w swojej chęci pomocy. (...)

Teraz, malutka, już nic — tylko sama radość, zobaczysz. A ten ból z rozstania, zawodu, żalu i współczucia ofiarowuj; on przejdzie, odkąd przekonasz się, że wasza współpraca nie jest przerwana. A ja ci tylko dodam, że będzie o wiele lepsza, niż byłaby tam na ziemi. O nic się nie troszcz, on sam będzie ci radził i pomagał; teraz ma już tylko to. To będzie jego forma „rehabilitacji", oczyszczenia się, a później forma wyrażenia swojej wdzięczności Bogu przez taką pracę, którą umie i przez którą wyrazi się jego miłość najlepiej. Nie obciąży cię. Jeżeli Bóg, On sam tego sobie życzy, będzie to najlepsze dla was ze wszystkiego, co byście sobie mogli wyobrazić. Planów Bożych nikt przekreślić nie zdoła! On chciał waszej współpracy, która będzie, będzie trwała i wyda piękne owoce.

(...)

Czy Bartek cierpi?

Bartek nie „cierpi", ale w tym czasie przeprowadza analizę swojego postępowania. To jest straszliwa wiedza — zrozumienie, ile się mogło zrobić, ile się zmarnowało, ile się zawiniło w ten sposób wobec innych. Myśl o nim życzliwie. Myśl, że chcesz przyjść mu z pomocą. Myśl z miłością braterską i gotowością do współpracy, dobrze? To mu doda otuchy. Widzisz, on teraz tylko poprzez ciebie może naprawić zło, które spowodował, a później pomagać. Zrobisz to?


Bartek słyszy każdą myśl skierowaną do niego i wie, co i kto myśli o nim.


Pytasz, czy zamówić Mszę świętą za Bartka. Zawsze Msza święta jest pomocą, ale ty teraz nie masz za dużo pieniędzy, natomiast ważna jest twoja dobra wola, twoje prośby, orędownictwo i chęć pomocy — i tym możesz mu pomóc.


O śmierci Bartka zadecydowała przede wszystkim ogromna miłość, wyrozumiałość i współczucie Jezusa. Bartek miał bardzo zniszczony organizm. Nie alkohol — to lata wojny, więzienia, niedożywienie, rany. (...) Mógłby być uzdrowiony, ale Jezus uznał, że Bartek przeżył już dosyć cierpienia, że przemienienie się jego tam, na ziemi będzie dla niego potwornym wysiłkiem (nawet gdyby był zdrowy), gdyż nie można odwrócić warunków, które sobie sam stworzył, ani odrzucić konsekwencji już popełnionych czynów. W tym otoczeniu byłyby to wysiłki przewyższające jego ludzkie możliwości, a zmienić by się musiał, gdyż do współpracy musiałby stanąć czysty lub bardzo szybko oczyścić się. (...)

On uginał się pod opinią ludzką, do siebie samego czuł pogardę, a nie wiedział, jak bardzo jest kochany i usprawiedliwiany. Nie wiedział, jak długo i jak pięknie do ostatniego dnia pomimo wszystko (!) walczył. To była dzielność, to było stawianie oporu, to była walka o godność ludzką, o możność służenia, o to, aby być potrzebnym i pożytecznym. Ile on ludziom dopomógł — przy takim życiu jak jego! — i nigdy nikogo nie zdradził. Zawodziły jego siły fizyczne, zawodziła jego odporność — przy takim nacisku sił nienawiści, o którym nikt z jego otoczenia nie wiedział. Bartek był niesłychanie wrażliwym i czułym instrumentem, którym szarpano i targano bez miłosierdzia. Tak jak jego matka ci mówiła, „ociekał krwią", chodził w otwartych ranach, które nieustannie na nowo rozdrapywano.

Widzisz, malutka, Jezus tak go kochał, że nie mógł już dłużej dopuścić takich męczarni. Wziął go takiego, jakim był, osłoniwszy swoim miłosierdziem, swoją ofiarą.

Czy wiedzieliście o jego rychłej śmierci?

Widzisz, my polegamy całkowicie na Nim. Wiemy, że On nas kocha tak, jak nie jest to nawet możliwe dla nikogo z nas. Bezgranicznie! To samo Miłosierdzie! Dlatego polegamy i nie dowiadujemy się ani nie upewniamy. Po co? Tak jak On zadecyduje, tak jest najmądrzej, najcudowniej i zwykle przerasta nasze nadzieje i wyobrażenia swoją wspaniałością. I teraz tak było. Wyobrażasz sobie radość matki Bartka, jego bliskich i ogromnej masy jego przyjaciół?

(...)

Zapewniam cię, że przy niesłychanej wrażliwości odczuwania i inteligencji Bartka, a także jego wielkiej tęsknocie za prawdziwymi wartościami jego życie było nieustającą męczarnią. Pamiętaj o tym, że Bóg dopuścił, aby moce zła wypróbowały go.

Dlaczego?

Widzisz, Bartek nie miał osłony: nie modlił się, nie prosił o pomoc, polegał na sobie samym, a nie wiedział, że walczy nie ze sobą, a z mocami z zewnątrz, niesłychanie potężnymi mocami zła, które uważały, że z pewnością zgnębią go.

Skąd ta pewność?

Alkoholizm Bartek traktował jako swój „grzech", swój wstydliwy i obrzydliwy brak, winę, a tymczasem on ulegał potężnym mocom nie wiedząc, że uderzają z zewnątrz poprzez działanie na jego psychikę, poddając go atakom rozpaczy, beznadziejności, niewiary, a nawet cynizmu. Jak bardzo był biedny!

(...)


O śmierci


U nas to się nazywa „przejściem", a czasem „wyzwoleniem" — i tak też było i tu. Widzisz, tu nie ma czasu w waszym zrozumieniu tego słowa. Wiedzieliśmy, że będzie tak, jak uzna za najlepsze Jezus, nasz Pan.

A jak wy wolelibyście?

My wolimy to co On, ale oczywiste jest, że kochający się ludzie chcą być razem, i Bóg to rozumie, a także położenie tych na ziemi. On zdecydował o czasie, bo od postawy Bartka zależało, czy będzie mógł być z nami. My tylko wiedzieliśmy, że Bartek nie zginie, że będzie wtedy umierał, gdy będzie już gotów do przyjęcia miłości Boga i nie odepchnie jej; kiedy to będzie, wiedział tylko On. To On w swoim miłosierdziu tak zrządził, że nawet ty nie cierpiałaś tak, jak byłoby, gdybyście się widywali częściej, szczególnie ostatnio, bo ty, córeczko, łatwo przywiązujesz się do ludzi.

A gdyby popełnił samobójstwo?

Bartek samobójstwa nie popełniłby — to wybłagaliśmy wspólnie. Ale zdecydował się na nie, postanowił — a to już byłoby ogromną przeszkodą (gdyż pragnienie zła jest już złem), gdyby nie to, że był pod wpływem szoku, że naprawdę nie odpowiadał za siebie, a tylko przyjął to, co mu poddawano z zewnątrz.

Przez moce szatańskie?

O, one nie opuszczają nas nigdy. Do końca życia walczymy z nimi. (...) Otóż Bartek pragnął śmierci, ale jednocześnie modlił się za tę osobę, którą skrzywdził, przepraszał, osądzał siebie tak bardzo surowo i bezlitośnie, tak ogromnie żałował wszystkiego, co zrobił źle, czego nie zdołał zrobić, co zmarnował. Ten szalony żal i ból, zrozumienie swojej nieudolności i bezsiły, swojej słabości wewnętrznej (to jest przecież warunek spowiedzi, córeczko) — to było wołanie o pomoc, o ratunek, to było uznanie siebie za takiego, jakim każdy z nas w istocie jest: za słabe i bezradne stworzenie pragnące miłości, wspomożenia, łaski, pragnące Jego opieki, Jego miłości, Jego pomocy. Czyż On mógł pozostawić Bartka bez odpowiedzi...?

Odpowiedź Boga jest zawsze ratunkiem, miłością, przebaczeniem. Wtedy wiedzieliśmy wszyscy, że Bartek idzie do nas, „przechodzi granicę". Ci, którzy go kochali, otoczyli go kołem miłości. W chwili jego śmierci żadne zło nie ośmieliło się napastować go, bo Pan był obecny! Umierał w atmosferze miłości. Wzruszenie, radość nie do uwierzenia dla niego, spotkanie z Panem naszym — wprost! Czułość, łagodność, współczucie, zrozumienie i wybaczenie wszystkiego. Ta niesłychana delikatność, z jaką Jezus przystępuje do swoich okupionych męką „zdobyczy". Czy ty rozumiesz chwilę, w której człowiek upokorzony do dna, samotny i pogrążony w nieszczęściu, w cierpieniu nagle widzi, że jest kochany bezgranicznie, oczekiwany, przygarnięty, na całą wieczność już bezpieczny, że wkracza w ojczyznę miłości witany otwartymi ramionami przez jej Władcę, że był przez Niego umiłowany, upragniony, zawsze kochany, zawsze strzeżony, zawsze wspomagany i ratowany, dla Niego bezcenny, a teraz pocieszany i wynagradzany, i to za co...? To wszystko, cośmy przeszli, staje się niczym wobec ogromu szczęścia, świadomości siły Jego miłości do nas, zrozumienia, czym jest On, Bóg, Miłość sama!

Kochanie, Bartek opowie ci swoją śmierć — chcemy tego, bo da to wiele innym ludziom — ale nie pytaj go o to od razu. Niech odpocznie. Duch jest nieśmiertelny, nie odczuwa braku sił, ale spotkanie z Bogiem jest wstrząsające i trzeba pozostawić go z tym przeżyciem, aż się wzmocni i opanuje. Szczęście takie jest prawie nie do zniesienia, o ile jest zaskoczeniem.


Wielki Piętek. Ofiara Chrystusa


12 IV 1968 r. Mówi Matka.

Byłoby dobrze, abyś była dziś na nabożeństwie popołudniowym (wielkopiątkowym). Ofiaruj je za Bartka i jego niedawno zmarłych kolegów, za tych cichociemnych, którzy popełnili samobójstwo w więzieniach i w śledztwie, a także za wszystkich, którzy są w więzieniach i obozach, którzy są prześladowani i cierpią. Dzisiaj ofiara Chrystusa jest tak rzeczywista, jak była na Golgocie.

Czy w inne dni nie jest „prawdziwa"?

Tak, zawsze jest prawdziwa, ale w dniu dzisiejszym spełnia się w całej swej wstrząsającej potędze. To jest dzień, w którym Chrystus wywalczył dla nas, dla was, dla wszystkich ludzi wszystkich epok — niebo, w którym za cenę swojej Męki uzyskał dla nas prawo uczestniczenia w swoim szczęściu. Czy ty rozumiesz, jakiej miłości i jakiego współczucia trzeba było, aby dać się tak zamordować? Aby oddać siebie tak całkowicie i bezwarunkowo w ręce bezlitosnej i okrutnej masy katów — wiedząc wszystko? Aby zetknąć się — z poddaniem i spokojem — z pogardą, nienawiścią, cynizmem, kłamstwem, podłością lub obojętnością ludzką, z sadyzmem, zdradą, a i całkowitym brakiem wdzięczności tych wielu, którzy bezpośrednio korzystali z Jego łaski? Jezus na sobie zaznał wszystkich przejawów zła, do jakiego tylko ludzie są zdolni. Dzisiaj wszyscy, którzy powołają się na Jego Ofiarę, którzy zwrócą się do Niego z prośbą o ratunek, o pomoc, o wybawienie — będą wysłuchani natychmiast. To wielki dzień ludzkości — dzień wyzwolenia, uratowania, spełnienia się na ziemi — widomie — niesłychanej miłości Boga do nas, dzień, w którym On nas przekonał, jak nas kocha! To właśnie czci Kościół Chrystusowy w tym dniu.

Proś na to nabożeństwo wszystkich tych, których ci wymieniłam („zmarłych" jeszcze oczyszczających się). My będziemy także, a oni uzyskają możność łączności z nami, całkowitego przebaczenia, darowania wszelkich win. Widzisz, oni też zobaczą w całej wstrząsającej prawdzie, jak wyglądała męka Pana naszego. A ten obraz nieskończonej miłości i ofiary budzi taką miłość, tak ogromny żal za wszystkie czyny i myśli pozbawione miłości do Niego, za każdy moment życia, w którym się nie służyło Jemu, a sobie, za każdą myśl i słowo odrzucające Jego miłosierdzie — że żal ten, ból i najgłębsze współczucie oczyści ich i uczyni zdolnymi do przyjęcia Jego miłości i szczęścia, które On daje.


O oczyszczeniu


Widzisz, On kocha nas jednakowo i bezgranicznie — ZAWSZE, ale aby być z nami już zupełnie w Jego królestwie, trzeba, aby każdy z nas był zdolny do przyjęcia tej pełni szczęścia, tego napięcia miłości i radości, w której żyjemy my — a do tego konieczne jest pokochanie tylko Jego, całkowite! Oczyszczenie się jest odrzuceniem resztek egoizmu, resztek śmiesznej miłości siebie „na rzecz" Jego miłości do mnie, do nas wszystkich, która jest jedyną miłością dającą nam szczęście, jakiego tak daremnie szukaliśmy w życiu ziemskim, zbytnio kochając siebie kosztem innych.

Ofiara Pana naszego, zobaczenie Jej i zrozumienie daje w jednym momencie więcej niż wszystko to, co się słyszy i „zna"; dlatego jest największym dniem tych, którzy wkraczają do nas poprzez oczyszczanie się tu, po tej stronie granicy życia.


Po nabożeństwie

Byliśmy wszyscy. Ogromnie nas cieszyło, że tyle osób było u Komunii świętej i na nabożeństwie. Trzeba było podejść do krzyża, śmiało! Dziękujemy ci wszyscy, szczególnie ciocia Ala, bo byliśmy wzruszeni twoją pamięcią o zmarłych kilka lat temu wuju i kuzynce.

Czy byli?

Naturalnie, byli, skoro za nich prosiłaś.

Słuchaj, ten dzień — to dzień Odkupienia, dzień, w którym Chrystus staje sam w drzwiach swego królestwa, wyciąga ręce i woła: „Pójdźcie do Mnie wszyscy, którzy spragnieni jesteście miłości, wszyscy wzgardzeni i samotni, cierpiący i umęczeni..." I idą na to wołanie wszyscy, którzy już zrozumieli, czym jest Jego miłość do nas.

Kochanie, Bartek zrozumiał! To jego wybawienie. Dziś wszedł tu (i nie tylko on)!


Wielka Sobota


13 IV 1968 r. Mówi Matka.

Dobrze, że byłaś na dzisiejszym nabożeństwie. Wszyscy, których prosiłaś na nabożeństwo, dziękują ci. To bardzo ładny obrzęd. Litania do Wszystkich Świętych, to jest wezwanie pomocy całego Kościoła Triumfującego, nas wszystkich — wam ku pomocy. Wszyscy byliśmy wzruszeni, a szczególnie ci, którzy po raz pierwszy widzieli, a zarazem zrozumieli sens tego nabożeństwa. Bo przecież wy wzywacie nas! A więc jesteśmy wam potrzebni i możemy pomagać — z Jego woli i łaski. To cudowne uczucie zobaczyć, że jest się wśród tych, którzy mogą nieść pomoc. Bartek zobaczył to pierwszy raz. Jest przejęty, gdyż przecież całe życie pragnął służyć, pomagać, a tak był odrzucany...


Pierwsza rozmowa z Bartkiem


15 IV 1968 r. Mówi Bartek.

To ja, Bartek. Czy zechcesz ze mną mówić?

Tak.

Dziękuję ci. Czy mogę do ciebie mówić po imieniu, wprost? (W „życiu" zwracaliśmy się do siebie przez „pan", „pani").

Tak.

Chciałbym ci podziękować za wszystko to, coś dla mnie zrobiła. Wiem to teraz i chciałbym móc ci w jakiś sposób wynagrodzić te zmartwienia i przykrości, jakie ci wyrządziłem. Wiem, że wiesz już o mojej możliwości odrobienia i wynagrodzenia krzywd i uchybień, szczególnie z ostatniego okresu życia. Czy zechcesz mi w tym dopomóc?

Tak, zrobię, co tylko będę mogła. Ale czy to na pewno ty?

To ja mówię, Bartek... Będę ci mógł pomagać w twojej pracy, gdyż dopuszczono mnie do udziału w niej. Czy chcesz, abym ci właśnie ja pomagał? Widzisz, ja ci się nie chcę narzucać. Wiem, że wiesz o mnie wiele złego, a to jeszcze nie jest wszystko. Zrażałem cię też nieustannie i rozumiem, że masz opory przed zgodą na naszą współpracę. Pozwól mi spróbować, dobrze?

Dobrze, Bartku.

Dziękuję. Będę się starał, abyś nie żałowała swojej zgody. Wiem, o co chcesz mnie zapytać.


Bóg jest miłosierny!


Bóg jest miłosierny!!! Bóg jest nieskończenie miłosierny! Bóg jest nie do pojęcia przez nas na ziemi — miłosierny! Nigdy nie będę mógł odwdzięczyć się ani w jakikolwiek sposób zasłużyć na taką miłość, z jaką się spotkałem.

Czy jesteś szczęśliwy?

Jestem szczęśliwy, ale jakże inaczej bym żył, gdybym wtedy zrozumiał Jego miłość do siebie, do nas wszystkich, do Polski. Będę w tym zrozumieniu pomagał tobie i innym, a przede wszystkim chciałbym, aby tę nieskończoną miłość poznali moi koledzy i przyjaciele.


Tu nie można kłamać


16 IV 1968 r. Mówi Matka o Bartku.

Zapewniam cię, że będzie mówił prawdę. Tu nie można kłamać: to byłoby wstrętne, poza tym widoczne dla wszystkich i „niegodne". Tu się widzi w prawdzie wszystko — siebie również — i nie można wmówić sobie, że nie jest się takim, jakim się jest w istocie...


Żyłem jak ślepiec


21 IV 1968 r. Mówi Bartek.

Wybacz mi te kłopoty, którymi cię obarczyłem. Wiem, ile w tym mojej winy. Możesz mi wierzyć, że okropnie jest widzieć, że ktoś, w tym wypadku ty, tak ciężko naprawia moje zaniedbania...

Wstyd mi było za to, coś musiała wysłuchać o mnie.

Wstydziłabym się, gdybym się dowiedziała, że postąpiłeś niegodnie jako Polak.

Wiem, tej wątpliwości nie miej. To jedyna sprawa, dla której chciałem żyć, ale nie wyobrażałem sobie, że może i mnie dotyczyć — z moją przeszłością, z pijaństwem, z tym zepsuciem? Nie chcę się usprawiedliwiać. Żyłem jak ślepiec. Zmarnowałem wszystko, co mi dawano, wszystkie szansę...


22 IV 1968 r. Mówi Bartek.


O Komunii świętej


Twoją pomocą dla mnie jest twoja życzliwość i chęć dopomożenia mi. Również to, że pamiętasz o mnie, przyjmując Komunię. Wtedy zbliżasz się do Chrystusa, a jednocześnie na to spotkanie zabierasz i mnie. Jestem ci wdzięczny, tak samo jak moi przyjaciele. Jeżeli mógłbym cię o to prosić, to nie zapominaj o nas nigdy. To nie ma nic wspólnego z „dewocją", z tanią pobożnością. Zapewniam cię, to jest rzeczywiste Spotkanie. (...)


O zmianach „charakteru" tam


...zrozumiesz te zmiany, które w nas następują. To nie ma nic wspólnego ze zmianą charakteru. Jestem cały — sobą. Właśnie te sztuczne, narzucone, narosłe jak gdyby — cechy, obce właściwej osobowości, odpadają. Ze mnie odpadła podejrzliwość, pozorny cynizm, chamstwo — to nie jest cecha charakteru, to samoobrona...

Niemądra.

Rzeczywiście głupia, ale trudno żyć bez tego pancerza. Pamiętam wszystko to, coś mi mówiła o pozie cynizmu. Będąc tam, nie potrafiłem się z niego wyzwolić. Przyznam się, że nie próbowałem — cynizm był mi potrzebny. Musiałem się jakoś bronić, bo zwariowałbym. Tutaj to byłoby po prostu śmieszne. Tu nie ma nikogo, kto nie byłby przyjazny i chcący pomagać. Myślałaś, czy nie żałuję życia? Sądzę, że gdyby ludzie wiedzieli, co ich tu czeka, wyrywaliby się po prostu.

Czy zrozumiałeś, dlaczego miałeś takie ciężkie życie?

Tak, gdybym miał łatwiejsze, nie takie straszne życie, nie mógłbym tu być, a także bez waszej pomocy. Jeżeli człowiek nie umie odczytać swojego „zadania" albo nie chce, jedynym wyjściem dla niego, jedynym ratunkiem jest to, że walczy, że cierpi, że „płynie pod prąd"; ale przede wszystkim powinien służyć Jemu. Ja to robiłem, chciałem służyć Polsce, walczyłem o to — wiesz o tym — i teraz nareszcie mogę robić to w pełni, ze wszystkich sił. Tu się inaczej nie pracuje. Widzisz, mówię ci to wprost — tu nie ma fałszywego wstydu, zakłamania ani pozy...


Zaraz po śmierci


25 IV 1968 r. Mówi Matka.

To jest wielka przykrość dla nas, że z miejsca przestajemy „żyć" dla tych pozostałych na ziemi, którzy w ten sposób wyrzucają nas poza nawias swojego życia, a przecież właśnie teraz moglibyśmy wam pomagać więcej i lepiej. Ale jak można pomóc tym, którzy nas wykreślają zupełnie ze wspólnoty, nawet wbrew dogmatom Kościoła, do którego teoretycznie należą. (...)

Nam trzeba wierzyć. Nie mamy żadnego celu ani powodu do kłamstwa. To jest królestwo Prawdy! (...)

Bartek pyta, czy chcesz z nim mówić.

Dobrze. Właśnie chciałam ci, Mamo, o tym powiedzieć. My się musimy poznać. Właściwie ja go nie znam...

Witaj! Mówi Bartek. Zapewniam cię, że będę mówił prawdę! Chcę, abyś odzyskała szacunek do mnie, abyś mi wierzyła. Myślałaś, że nie jesteś pewna, czy to ja mówię — że jestem za „grzeczny". Widzisz, ja cię szanuję i nie chcę, abyś myślała o mnie źle. Ja przecież naprawdę nie byłem „chamem". Wiem, że zachowywałem się ordynarnie, ale to była jak gdyby druga skóra — taka obrona z góry przed ranieniem. Ja się z tym ciągle stykałem. (...)

Współpraca pomiędzy tobą a mną jest naprawdę Jego życzeniem! Chrystus, Pan nasz, tego chce. (...)

Byłem przy twojej rozmowie z panią K. Obie wstydziłyście się za mnie. Czy ty myślisz, że ja tego nie czuję, że mi nie jest wstyd bardziej niż wam? To wszystko prawda. Tak zrobiłem... i już nie naprawię. To piętno jest na mnie. Czy ty sądzisz, że to jest dla mnie mało ważne?... Nawet nie wiesz, jak bardzo plamią takie rzeczy tutaj. Współpraca z tobą jest dla mnie możliwością oczyszczenia się, nadrobienia w inny sposób moich braków.

Co ja mam robić? Ja też tego nie wiem na przyszłość. Wiem, że muszę zdobyć twoje zaufanie, ale jak mam to zrobić? Pytaj mnie, a ja ci odpowiem. Będę się starał. (...)


Jestem sobą


Dziękuję ci w ogóle za wszystko, a przede wszystkim za to, że mnie nie „przekreśliłaś", nie odsunęłaś, że nadal uważasz mnie za normalnego żywego człowieka, a nie za gnijące ciało, jak myślą o mnie moi koledzy.

A czy ty tak nie myślałeś?

Prawda, i ja tak myślałem. Nawet nie wiesz, jak straszne jest uczucie, że się jest dla nich nikim, nie istnieje się po prostu, a przecież ja JESTEM! Jestem dalej Bartłomiejem N., kolegą, przyjacielem, bratem, synem, Polakiem; jestem sobą naprawdę bardziej, niż byłem nim w życiu. Ja sam siebie nie znałem. Teraz wiem.

Wiesz, staraj się być sobą bardziej, całkowicie, nie przeżyjesz wtedy takiego wstrząsu, zaskoczenia i wstydu — wstydu za niesamowitą, tępą, wieloletnią głupotę, za brak dobrej woli, chęci zobaczenia prawdy i za niemożność cofnięcia tego wszystkiego, cośmy sami „dokonali": steku zła, krzywdy i głupoty. Ja byłem już całkowicie pogrążony, zaplątany tak, że nie wiem wprost, co bym dalej mógł „narozrabiać", gdybym żył dłużej. W ostatniej chwili zostałem „złowiony".

Bez twoich starań?

Tak, ja byłem zupełnie bierny. To Jezus, Jego miłość, moja matka, brat, wszyscy tu, i wy tam — całe tłumy ludzi dobrej woli pracowały nade mną, tak jak i dalej nad każdym, który kończy życie. Nie wiesz nawet, jaka to jest wspaniała planowa współpraca was i nas tutaj.


Wiemy, kiedy chcecie być sami


Nie obawiaj się, że cię „oglądam". My wiemy, kiedy chcecie być sami. Nawet nie śmiałbym cię „nachodzić".


Czyściec


26—27 IV 1968 r. Mówi Bartek.

Ja wiem, ile zmarnowałem, a ile mogłem zyskać w tym czasie (życia na ziemi). (...) Byłem zagubiony, zaplątany całkowicie. Nie umiałem żyć w tym świecie, tak jak i ty. Tylko tyś się umiała uchronić od tego błota, które nas otaczało, podczas gdy ja — nie. Usprawiedliwiasz mnie, ale ja się tak tłumaczyć nie mogę — nie wolno mi. Tu się wie, czego się mogło jeszcze dokonać, jak się zawiodło ludzi i Boga. To jest straszne...

Wiesz, po prostu nie wiem, jak ci dziękować. Czy ty mi zechcesz zaufać całkowicie, polegać na mnie w czymkolwiek? Nie zawiedziesz się. Tu się nie pije, nie zapomina i nie ma możności czynienia zła, bo się je widzi i poznaje natychmiast, podczas gdy na ziemi było ono ubrane w „strój" dobra, udawało dobro. Tak trudno było je rozeznać.

Czy nie wiedziałeś, że na przykład to czy tamto jest złe?

Wiedziałem, ale niejasno i ulegałem pokusom sprawdzenia, czy nie okaże się dobrem. (...)

Pani K. też pomagała mi, wstawiała się za mną. Podziękuj jej serdecznie. Nie wyobrażałem sobie nawet, że w ogóle ktoś będzie chciał mnie rzeczywiście ratować. Teraz i ja wezmę w tym udział. Wiesz, o ile nie zniechęcisz się do mnie, będziemy mogli naprawdę współpracować, bo my tu wiele spraw ludzkich znamy, ale nie możemy sami działać tak skutecznie jak wy. Po prostu ludzie u was nie chcą nas słuchać, odrzucają nasze propozycje, myśli, rady, tak jak ja odrzucałem prawie zawsze rady mojej Matki. Ja już byłem prawie stracony. To prawda, alkohol niszczy poczucie godności. Sam ze sobą zrobiłem to, czego nie dokonali Niemcy ani inni moi wrogowie — sponiewierałem się. (...)

Teraz wiem, co to są te „siły", o których mówiłaś mi. Przestrzegałaś mnie, a ja to lekceważyłem, a tak było. Oni mnie mieli w rękach, chodziłem jak marionetka na sznurkach. Wiem, cierpiałaś widząc to i nie mogąc mi pomóc.


Dziękuję ci, że mnie bronisz...


1—V 1968 r. Mówi Bartek.

Jest mi teraz bardzo ciężko. Czy ty naprawdę chcesz ze mną współpracować? Czy to nie ustępstwo na prośby mojej matki? Bo ona mnie tak bardzo kocha, że chciałaby mi za wszelką cenę dopomóc, a ja wiem, że nie masz najmniejszego powodu, aby chcieć utrzymywać ze mną kontakt. Przecież nie wierzysz, że mogę ci pomóc? Nie masz żadnego powodu, aby mi zaufać?

Posłuchaj Bartku. Jeżeli Jezus tak życzy sobie, to On wie najlepiej, jak będzie wyglądała nasza współpraca. On nas zna, i ciebie, i mnie, jak uważasz?

Zgadzam się, ale teraz chodzi o twoją wolę. Ja ci się nie chcę narzucać.

Nie narzucasz mi się. (...) Wiem, że chciałbyś usłyszeć ode mnie trochę serdeczności, ale sama nie rozumiem właściwie mojego stosunku do ciebie, dlatego trudno mi to wyrazić. W każdym razie jest tak: bardzo cię lubiłam i lubię nadal; dlaczego miałabym przestać? Kiedy żyłeś, wydawało mi się, że jesteś mi w jakiś sposób bliski, pokrewny (?), ale tyś to odrzucał, tak że nie wiem, jak jest w istocie. Jednak wydaje mi się, że łatwo będzie nam zrozumieć się (bez cynizmu i pozy „cwaniaka", jaką przybierałeś). Dalej, uważałam, że byłeś krzywdzony przez wielu ludzi, przez wiele lat; chciałabym ci to jakoś wynagrodzić. Widziałam, jak jesteś wrażliwy, bardziej nawet niż ja, i jak ciężko musi ci być żyć. Może nie czułeś już tych uderzeń, które ci zadawano, ale ja je czułam. Wiedziałam, że podświadomie je odbierasz i cierpisz. Poza tym byłeś zupełnie samotny — czy zgadzasz się teraz? — koło ciebie wszyscy „ściągali cię w dół" (tak mi się wydawało). Tyś był naprawdę stworzony do „służby"; chyba i ja też, w każdym razie rozumiem rozpacz „niepotrzebnych". Chcę ci to wynagrodzić, chcę, żebyś się czuł potrzebny. Przecież wszystko, coś mógł zrobić, robiłeś. Jestem dumna z twojego Virtuti Militari — zasłużonego! — z twojej postawy. Nie dałeś się złamać w więzieniu — zachowałeś wierność i zdolność współczucia, wrażliwość. Wiem, że mogę polegać na tobie zupełnie, tzn. że sprawy Polski są tobie tak bliskie, jak i mnie...

Teraz widzisz, że odwaga nie jest najważniejsza — prawda? — teraz nie jest ci już potrzebna, tylko na czas życia, natomiast teraz pozostają ważne twoje inne piękne cechy. Czy mógłbyś się ze mną nimi w jakiś sposób podzielić? Nie wiem, czy to jest możliwe. Mnie twoja odwaga jeszcze jest potrzebna, a także twoje poczucie sprawiedliwości, spostrzegawczość, szybki refleks. (...)

Nie wiem, co chciałbyś usłyszeć ode mnie, ale uważam, że o ile ty zechcesz, to łatwo zrozumiemy się, chociaż uważałeś, że nie rozumiesz kobiet. A może cię denerwuję albo wydaję ci się nadal „niezrozumiała" albo przeczulona? Chciałabym to wiedzieć, boja też nie lubię sztucznej uprzejmości i „odwdzięczania się", nic z tych rzeczy. I wcale nie chcę, żebyś czuł przymus.

Dziękuję. O żadnym przymusie nie ma mowy. Chcę ci pomagać ze wszystkich sił i możliwości. To, coś napisała o mnie, jest prawdziwe. Tak było. Ja udawałem, maskowałem się, nie wiedziałem, gdzie można szukać prawdy. Ceniłem ludzi za ich przeszłość, za odwagę, za patriotyzm. Tak, nie zwracałem uwagi, a właściwie usprawiedliwiałem wszystko inne u siebie i u kolegów pod warunkiem, że mieli tamte cechy. (...)

Dopiero tutaj zorientowałem się, jak dużo dla mnie zrobiłaś. To jest zaskoczenie. I tu dowiedziałem się, że miałem być ci pomocą i oparciem w naszej pracy. Ja to stąd zrobię o wiele lepiej, bo z pełną świadomością, a ty nie będziesz już miała żadnych więcej kłopotów z mojego powodu. (...)

Pytałaś, czy tu jest możność „podzielenia się" moimi cechami charakteru z tobą. To było ładne! Naprawdę nie umiem wyrazić tego inaczej. Dziękuję ci, jestem cały do twojej dyspozycji. Jeżeli uważasz, że było coś we mnie dobrego, korzystaj z tych cech. Ja ci nimi służę.

Już ci odpowiadam. Rozumiem cię bardzo dobrze. Tu się nie myśli pod kątem płci. Tu się patrzy, co kto kocha i jak; od tego zależy, co się z nim stanie. (...)

Jak ci pomóc?

Widzisz, myśl o mnie dobrze. (...)

Całe swoje życie, wszystko się tu „widzi". Poznaje się swoje błędy, pomyłki, złe myśli, szkodliwe słowa i czyny. Każdy ból, który przeżywają inni z naszego powodu, odczuwa się samemu. Tak trzeba, wtedy rozumie się innych.

Przecież to jest ból!

To jest ból, ale on jest potrzebny.

Dlatego, że sprawiedliwy?

Nie tylko sprawiedliwy — on uczy. (...)

Wszystko to, co przeżywam teraz, jest niczym wobec faktu, że jestem tu, kochany, przygarnięty razem z bliskimi mi, i że mogę służyć temu, co kochałem. Przecież o tym marzyłem! Zrozum, że jestem szczęśliwy, pomimo wszystko!


2 V 1968 r.

Dziękuję ci, że mnie bronisz. Widzisz, wielu ludzi patrzyło na mnie z pogardą dlatego, że piłem, że nie potrafiłem oprzeć się nałogowi, który paraliżował moją wolę. Byłaś świadkiem, widziałaś, jak to wyglądało. Ja nie wiedziałem, jak się ratować, jak bronić, nie wiedziałem, że to nie ja — sam, a że to — mnie atakują. Gdybym to wiedział wcześniej. Teraz my te moce widzimy, znamy, rozpoznajemy natychmiast. Mogę z nimi walczyć w twojej obronie. Czy pozwolisz mi na to? Widzisz, to jest tak. Każdy musi sam walczyć za siebie i sam uczyć się spostrzegać niebezpieczeństwo, ale ponieważ ty bardzo dużo sił tracisz w naszej pracy, my chcemy ci dopomóc, bo jesteś potem bardzo osłabiona i wtedy możesz ulec im... Pracując z nami stajesz się bardziej jak gdyby odkryta, bardziej narażona, no i budzisz ich złość i nienawiść. Twoja Mamusia cię broni, a i my możemy. Czy zgadzasz się?

Tak, dziękuję.


O pomocy tym, którzy umarli


4 V 1968 r. Mówi Matka.

Idź kochanie spokojnie do kościoła; poproś Bartka i innych. Komunię przyjmuj i w ich imieniu. Pamiętaj o tym zawsze.

Chcesz się zapytać, ale tak, żeby Bartek nie usłyszał, że o nim mowa? Tak? Dobrze, on tego nie usłyszy.

Chciałabym mu pokazać, Mamo, to, co napisałam o nim po spotkaniu z nim po jego powrocie z gór; bo on chyba tego nie wie, jak myślisz?

Dobrze. Tego, coś ty napisała o nim „za jego życia", on nie może znać (w znaczeniu, że nie posiadł tej wiedzy w sposób „zaświatowy"). Spytaj go wprost. On chce się z tobą poznać lepiej. Chcę, żebyś wiedziała, że on zawsze nisko się cenił, rzeczywiście nie widział w sobie nic dobrego, może poza odwagą — dlatego był z niej taki dumny. To, co ty mu mówisz, jest dla niego wielką radością, niespodzianką, a teraz potrzeba mu otuchy.

Czy mogę mówić z Tadeuszem Z.? (kuzyn, porucznik AK, zginął w walce z Niemcami w 1943 r.) Chciałabym go prosić, aby był w stosunku do Bartka braterski. Widzisz, tak mi zależy na tym, żeby Bartek był otoczony serdecznością i zaznajomiony z ich sprawami, wprowadzony. Chciałabym, żeby czuł się jak najbardziej „wciągnięty", potrzebny, nie odrzucony. Wierzę w niego naprawdę. To moja osobista wielka prośba do Tadeusza.

Córeczko, Tadeusz jest tutaj, słyszy wszystko.

A Bartek nie?

Wiem, że chciałabyś, aby tego nie słyszał. Powtarzam ci słowa Tadeusza: „Moja droga kuzynko. Wiem, jak ci na jego dobru zależy i jeżeli chodzi o nas, możesz na nas liczyć".

Widzisz, Tadziu, chciałabym, aby Bartek nie czuł się gorszy ani upokarzany, ani „niegodny". Wiesz, on był tak strasznie upokarzany, a jest wybitnie inteligentny i wrażliwy. Tak bym chciała, żebyście byli dla niego wyrozumiali. On przez te koszmarne lata zachował miłość do Polski, ofiarność, walczył o to, aby być potrzebny, a przeszedł tyle, że po prostu nie wiem, dlaczego w ogóle nie zwariował i wytrzymał to wszystko. Widzisz, on był bardzo słaby, wyczerpany, chory i żył bez autorytetu, bez miłości — tak nie można żyć i nie ugiąć się choć trochę. Pragnęłabym, abyście go zrozumieli, bo ja chcę z nim pracować. Uważam, że tak jest sprawiedliwie i tak chcę postępować. Co ty o tym sądzisz, bo nie chcę ci nic narzucać?

Tadeusz chce ci powiedzieć, że cię całkowicie rozumie i uważa, że twoje postępowanie jest słuszne. Tadeusz mówi mi, że Bartek podobał mu się i z chęcią pozna się z nim bliżej, o ile Bartek będzie chciał. Bartek ma i własnych przyjaciół. Tadeusz postara się zapoznać z przejściami Bartka, żeby więcej o nim wiedzieć i móc mu dopomóc. Tadeusz mówi mi, że „umowa stoi"; taka rodzinna, między wami, dobrze?

Tak.

Córeczko, czy pozwolisz, że to, coście uradzili, powtórzę matce Bartka?

Naturalnie, to dla jego dobra.

Dobrze. Cieszę się, że tak chcesz mu dopomóc. Widzisz, najpotrzebniejsza jest pomoc w pierwszym okresie po śmierci: serdeczność, życzliwe, dobre myśli, odnoszenie się do „zmarłego" z wyrozumiałością, z dobrocią, z chęcią dopomożenia mu, a i podkreślanie, że się go dalej traktuje jak człowieka, a nie trupa czy coś, co nie istnieje lub jakąś strzygę, upiora, „ducha". Wszystko to daje oparcie, łagodzi poczucie rozdarcia, oderwania, a i wyrzucenia poza nawias. Nie wszyscy mają tu tylu przyjaciół i bliskich i tak kochających, jak rodzina i przyjaciele Bartka. A mimo tego każdy, kto umiera nagle, przeżywa szalony wstrząs, musi się całkowicie „przestawić", a jeśli nie miał pojęcia o naszym życiu, czuje się tak zaskoczony, że wraca wciąż do znanych sobie spraw „ziemskich", „czepia" się ich jako czegoś swojskiego, znajomego, i tu właśnie spotyka go atmosfera obojętności — nikt go nie zna, nikogo więcej nie obchodzi, a często myśli żyjących są złe i pełne nikczemnej radości.

Zapewniam cię, że ze śmierci Bartka wielu ludzi ucieszyło się. Przestali się bać. Na szczęście sprawiedliwość Boża istnieje i ze śmiercią skrzywdzonych nie kończy się Jej działanie.

...A teraz oddaję „głos" Bartkowi. On wie, że coś chcesz mu pokazać.


Mówi Bartek.


Witaj. Czekam na rozmowę z tobą, przyznam się, że niecierpliwie. Twoja Mamusia powiedziała mi, że chcesz mi coś pokazać w związku z naszą rozmową po moim powrocie z gór, co mnie ucieszy. Ciekaw jestem.

Czy przeczytać ci?

Tak. Ja sam mogę przeczytać... Czy i to mogę przeczytać?

Dziękuję. Ależ ja byłem tępy. Jak ja mogłem nie czuć twojej prawdziwej troski. Jak ja w ogóle mogłem podejrzewać cię o próbę prowokacji. Gdzie ja miałem oczy? Ja cię narażałem na to cierpienie przez cały rok. To musi być okropne. Jak ja ci to wynagrodzę? Wiesz? Ja już byłem prawie nie do uratowania. Tylko Jego ogromna miłość, której nie przeczuwałem nawet, bo dlaczego miałby mnie ktoś kochać, a tym bardziej On, który jest samą Czystością i Pięknem? Kochać trzeba za coś — tak mi się wydawało — a we mnie nie było nic wartego miłości... Jeżeli, to skierowane ku Polsce: dla Niej — wszystko! I dla mojej Matki, ale jej wielką miłość naprawdę zrozumiałem już po jej śmierci. Od tej chwili nie miałem już na świecie nikogo, kto by odniósł się do mnie z miłością...

Jednego nie mogę zrozumieć, Bartku, jak mogłeś, przeczytawszy część tekstów, nie odczuć ich piękna i prawdy, nie chcieć natychmiast poznać całości, wszystkiego? Na to liczyła nawet twoja Matka, która cię zna najlepiej. Zachwiało to moją wiarę w to, co ona mi mówiła. Po prostu nie mogę tego zrozumieć.

Wiesz, to było tak. Wyszedłem zupełnie wstrząśnięty. Byłem tak oszołomiony, że wracałem piechotą i wciąż myślałem, co z tym zrobić... Myślałem, skąd ty to masz i po co mi to pokazałaś, jaki masz w tym cel. Tak, powinienem przyjść i zapytać cię wprost, ale ja nie umiem nikogo pytać w ten sposób. Nie wierzyłbym, że mi odpowie co innego niż kłamstwo, po prostu nie potrafiłem już wierzyć ludziom; kilku starym "kumplom" tak, ale nie obcym, a ty dla mnie byłaś obca i wciąż nie mogłem zrozumieć, czego chcesz, na co liczysz, dlaczego interesujesz się mną...

Wiesz już albo się domyślasz, że „te ciemne siły" robiły wszystko, aby cię ode mnie odepchnąć, a mnie wpędzały w pijaństwo, abym nie przyszedł. Ile ja razy już szedłem do ciebie i zawracałem albo jakaś przeszkoda stawała na drodze. Teraz to wiem. „Mądry Polak po szkodzie" — to takie nasze „narodowe" porzekadło. Chyba żadne nie jest tak prawdziwe. Widzisz, teraz to wiem, poznaję, teraz rozumiem wszystko jasno, ale teraz już nie mam wyboru, a kiedy go miałem, zawsze wybierałem źle. Tak, jednej sprawy nie wyparłem się — Polski. Ale co byłoby dalej? Ja byłem już szmatą. To była cała moja tragedia, że czułem to i że to mnie jeszcze bolało; póki nie piłem.

A ja cię szanuję.

Dlaczego? Powinnaś i ty mną pogardzać. Choćby to właśnie — reakcja moja na te teksty.

Mógłbyś je wyśmiać?

Nie śmiałbym. To już nie byłbym sobą, żebym tak postąpił. Te sprawy dotyczyły Boga i Polski; to wystarczało, abym odnosił się do nich z szacunkiem.

Czyli wyczuwałeś „polskość" i miałeś dla niej cześć?

Tak, tylko to mi już pozostało. Ty za mało o mnie wiesz. Wiesz, ty mnie chcesz siłą uczynić wartościowym człowiekiem.

Sam nie znasz swoich wartości. Widzisz tylko zło. To trzeba wyrównać...


O prawdomówności nieporozumienie


5—7 V 1968 r. Mówi Bartek.

To ja, Bartek. Czy jeszcze chcesz ze mną rozmawiać, po tym co usłyszałaś o mnie od ludzi?

Tak Bartku. Ja nie zmieniam zdania; wszystko, co ci w życiu mówiłam, też było prawdziwe. Dlaczego „pisałeś" mi, że od świąt Bożego Narodzenia już nie piłeś?

Nie piłem stale. To były sporadyczne wypadki, okazje. Ja już nie piłem całymi dniami, jak przedtem. Przecież to, co zrobiłem, robiłem bez własnej woli, pod wpływem alkoholu.

?

Wiem, stałem się niewolnikiem. Tak o mnie pomyślałaś?

Tak. Na szczęście jesteś już wyzwolony.

Jestem wolny, ale odpowiadam za wszystko, co popełniłem. Wiem, chodzi wam o moją śmierć? (...) Ja byłem już przygotowany, a może nigdy później nie byłbym tak gotów, jak wtedy. To dla mnie była łaska; tak jak kara śmierci dla skazanego na dożywotnie więzienie. Naprawdę męczyłem się i męczyłem innych. Już bym nie był zdolny do przyjęcia waszych darów. Widzisz, alkohol niszczy ciało. Już wzrok był zaatakowany, hamulce moralne nie działały, wola była sparaliżowana. Robili ze mną, co chcieli. Spodlali mnie, a ja się godziłem; traciłem dobre imię, godność, szacunek ludzki. Reprezentować powinienem tych, którzy zginęli, a przynosiłem im wstyd, a radość i satysfakcję moim wrogom. Do siebie samego czułem obrzydzenie i pogardę. Czy ty wiesz, co to znaczy z tym żyć?

Nie mogłabym tak żyć.

Widzisz, i ja nie mogłem — na trzeźwo. Już było za późno. Rozumiano mnie. Moja wdzięczność jest nie do wyrażenia, żeby po takim życiu, po takiej degrengoladzie znaleźć się tutaj.

Będę zawsze mówiła: kochałeś Polskę, byłeś gotów w każdej chwili do walki o nią. Nie zniechęciły cię do Niej wszystkie twoje przejścia, rany, choroby, więzienia, prześladowania — a weź, ilu ludzi powiedziało po wojnie: „Mnie już nikt na to nie nabierze". Z nimi nie chcę mieć nic wspólnego, ale z tobą... Przecież tyś „wytarł wszystkie śmietniki wojny", widziałeś ją od najohydniejszej strony, żyłeś wśród szpetoty, szczególnie już po wojnie. Miałeś dookoła siebie brzydotę fizyczną i moralną. To może wypaczyć. Uważam to, żeś nie stracił miłości do Polski w takich warunkach, za wielkie osiągnięcie. Byłeś zdolny do oddania życia za coś, co uważałeś za godne miłości. Bartku, wydaje mi się, że nie byłbyś tam, gdybyś tej miłości w sobie nie miał. To było w tobie piękne! Chciałam jeszcze powiedzieć ci, że gdybyś miał wszystkie cnoty świata, a miłości do Polski nie — nie chciałabym mieć z tobą nic do czynienia, byłbyś mi obcy.

Dziękuję ci. Dodajesz mi otuchy. Tu nie ma innych, ale dookoła mnie są tak wspaniali ludzie, że nie mogę sobie wyobrazić, że właśnie ja mam brać udział w tej pracy — ja, który na nic nie zasłużyłem, wszystko zmarnowałem i zawiodłem wszystkich.

Tak myślisz? A przecież powróciłeś?

To nie moja zasługa. Syn marnotrawny wrócił sam, dobrowolnie, a ja? Mnie wszyscy pomagali.

Czyś ty nigdy nikomu nie pomógł?

Tak, oczywiście, kiedy się dało. Ale co to ma wspólnego?

— „Kto daje, ten odbiera" (zacytowałam).

Wiesz, ja też się muszę przyzwyczaić do twojego sposobu myślenia. Nigdy robiąc coś dla kogoś nie myślałem, że „odbiorę" to. Po prostu robiłem co można, bo tak było trzeba, i to nie zawsze.

Bartku. Nie chcę, żebyś się naginał. Pozostań sobą, nie zmuszaj się do niczego.

Tak, ale chciałbym jak najlepiej rozumieć cię, żeby nie zrobić znów jakiejś pomyłki...


Kłamstwo?


Po zakończeniu rozmowy z Bartkiem.

Mamo! Proszę cię na chwilkę. Chciałabym z tobą pomówić, ale sam na sam, tak żeby Bartek nie słyszał, dobrze?

Dobrze, słucham, jesteśmy same.

Mamusiu, proszę cię, porozmawiaj z matką Bartka. On mi jednak skłamał(!). Powiedział wczoraj czy przedwczoraj, że od Bożego Narodzenia nic nie pił, a to z obawy, aby nie powiedzieć nic na mój temat. Tymczasem pani K. mówi, że pił, że koledzy o tym mówili — niejeden raz. Kiedy spytałam Bartka, odpowiedział mi, że „nie pił stale", że „to były sporadyczne wypadki", „okazje", że „już nie pił całymi dniami, jak przedtem". Po co mi kłamał? Dlaczego takie wykręty? Jestem przerażona, bo jeżeli zawiodę się na nim tutaj, to znając siebie wiem, że mu już nigdy nie uwierzę, tak jak nie wierzę właściwie w nic, co mi mówił „za życia". Wszystko wydaje mi się „tak" lub „nie". Jeśli nie będę mu — tu — wierzyła, nie będzie mowy o współpracy, bo jego wszystkie informacje będą dla mnie z góry podejrzane i niepewne. Poproś jego matkę i niech z nim porozmawia, bo to „ostatni dzwonek". Obiecał mówić prawdę. Tak być nie może!

Córeczko, słyszałam. Powtórzę matce Bartka. To musi być jakieś nieporozumienie. Dobrze, ale nie uprzedzaj się, proszę.

On to sam, Mamo, powiedział; nie pytałam go o to. Po co?

Nie wyobrażam sobie, żeby Bartek mógł teraz kłamać. To nie jest możliwe. Na razie wierz mu, a my wyjaśnimy tę sprawę.Pamiętaj, że nienawidzą go „te siły", ci, którym został wyrwany. Zrobić mu nic nie mogą, ale na ciebie jeszcze mogą działać. Pomódl się za Bartka.


Po przerwie.

Córeczko, rozmawiałam o twoich zastrzeżeniach z matką Bartka. Bardzo się tym przejęła i spytała go, jak to było. Otóż Bartek sam chciałby ci to wytłumaczyć. Oddaję mu „głos", ale chciałabym ci powiedzieć, że trzeba mu wierzyć. On nie będzie ci nigdy mówił nieprawdy. Teraz, kiedy już wie, jak bardzo jesteś wyczulona na wszelkie niuanse, będzie uważał specjalnie. On też się przeraził, bo zrozumiał, jak bliski był utraty współpracy z tobą. Córeczko, proszę cię, zrób wszystko, aby mu ułatwić rozmowę. On boi się, po prostu nie wie, jak z tobą mówić. Za mało jeszcze cię zna.

A czy on naprawdę chce ze mną współpracować? Czy to nie jakaś kara dla niego? Czy nie musi się ciągle do mnie naginać? Powiedz, czy możesz mi ręczyć, że to jest dla niego rzeczywiście pomoc, radość, i że z serca chciałby ze mną pracować?


Odpowiada Bartek.


Przysięgam ci, że tak jest! To jest dla mnie największe szczęście. To ja, Bartek, mówię do ciebie. Nawet sobie nie wyobrażasz, czym jest dla mnie możliwość pracy z wami. Sama możność bronienia cię i osłaniania jest już wyrazem ogromnego zaufania do mnie i przysięgam ci, że jeśli nawet nie będziesz chciała ze mną mówić więcej, będę to robił, chyba że mnie odrzucisz! Ja wiem, że nie jestem wart takiej pracy, że wydaję ci się obrzydliwy i brudny; ja to wiem, ale pozwól mi się oczyścić. Jak ja to zrobię inaczej, jak nie w pracy?

Bartek, dlaczego ty tak do mnie mówisz? Przecież ja nie powiedziałam, że nie chcę z tobą pracować.

Dziękuję ci, ale wiem, że jeśli stracisz do mnie zaufanie, nie będziesz mogła ze mną pracować. Dlaczego tracisz? Co ja takiego powiedziałem? Ja ci nie skłamałem, naprawdę! To nieprawda, że chodziłem zupełnie pijany. Owszem, kilka razy piliśmy z racji imienin czy innych powodów, ale nie było to upijanie się, takie jakto miało miejsce nieraz przedtem w moim życiu. Przecież tak i ty też możesz pić. Nie byłem już nigdy nieprzytomny i nieodpowiedzialny pilnowałem się... Dzwoniłem do ciebie i chciałem przyjść, postarać się usposobić cię do siebie lepiej, ale odkładałem to tak, że już nie zdążyłem. Taka była prawda. Czy ty mi wierzysz?

Tak, w to, co mówisz teraz, ale już w nic, coś mi mówił „w życiu".

Ja ci mówiłem wiele prawdy, a tylko nie chciałem powiedzieć tego, co mnie malowało źle. Czy możesz to zrozumieć?

Tak, to zrozumiałe.

Widzisz, cieszyłem się, że jest ktoś, kto mało o mnie wie i dlatego jeszcze mnie szanuje. Nie chciałem spotkać się z pogardą jeszcze i z twojej strony.

Bartku, czy ty rozumiesz, dlaczego teraz byłam niepewna prawdy twoich słów?

Tak, ja wiem, o co ci chodziło. Jeżeli mówiłem ci, że nie piłem, to sądziłaś, że ani kieliszka, a ja rozróżniałem picie „normalne", tak jak wszyscy ludzie, od całkowitego upijania się, od wielodniowego pijaństwa, jakiemu ulegałem. Ja się nie chcę usprawiedliwiać, chcę ci to wyjaśnić.

Rozumiem to, ale jak będzie na przyszłość?

Będę starał się mówić możliwie jasno i jednoznacznie, ale jeżeli będziesz miała wątpliwości, nie trać wiary we mnie od razu, spytaj mnie, dobrze? Ja cię nie chcę zawieść, ale — wierz mi — tak ciężko być wciąż podejrzewanym...

Bartku, chciałam ci powiedzieć, że na razie nasze trudności wynikają z tego, że za mało się znamy i rozumiemy. Tym się nie zrażę. Teraz nie chciałam ci zrobić przykrości nieufnością, chciałam sprawdzić. Chciałabym, żebyś poznał mojego Ojca — ja mam podobny charakter — wtedy będzie ci łatwiej mnie zrozumieć. Ja nie znoszę żadnych dwuznaczności, „mętności". Czy ty to możesz zrozumieć?

Tak, całkowicie cię rozumiem. Będę się starał. Ja już twojego Ojca poznałem. Nie wiem, czy nie pogardza mną...

Dlaczego?

Przepraszam cię, ale twój Ojciec jest prawy, a ja jestem przeciwieństwem.

Powiedziałam ci „w życiu", Bartku, że nie chcę cię nigdy „uderzyć", bo dość cię już bito. Nie chcę się włączyć między gestapo a bezpiekę. Nie chcę ci sprawiać bólu! Chcę, żebyś czuł się lubiany, potrzebny, a nawet niezbędny, abyś miał jak najwięcej radości. Zrozum, że to, żeś pił, było nieszczęściem, żeś się tak zaplątał w życiu — także; żaden niewolnik nie jest szczęśliwy, jak mogę ci nie współczuć? Wiem, że czułeś się tak nieszczęśliwy! Inaczej byłbyś zachwycony sobą, szczęśliwy, a tyś cały czas pilnował się, żeby wyglądać na zadowolonego. Przecież widziałam, że cierpi w tobie wszystko to, co Boskie, co człowiecze. Wydawałeś mi się zawsze „ranny", skuty, związany i bezbronny. Może się obrazisz na mnie za ten sąd o sobie, ale nie chodzi tu o politowanie. Tyś nienawidził „litości", tak jak ją rozumiałeś, a ja miałam współczucie. Cierpiałam wraz z tobą, kiedy cię upokarzano, np. w redakcji, kiedy słyszałam o tobie pogardliwe opinie. Tragiczne było, że nie mogłam ci nic pomóc. Rozmawiałam z tobą jak z więźniem w obecności straży. Wiedziałam, że jak się rozstaniemy, wrogowie nasi (anioły ciemności) wezmą ciebie w obroty, zapłacą ci podwójnie za każdą rozmowę, która była próbą pomocy. Czy to cię obraża?

Nie, mów mi to częściej. Jestem ci wdzięczny. Tak było. Tyś czuła, jak było, pod powierzchnią mojej pozy. Wiem teraz, jak się musiałaś czuć. Dałaś słowo mojej Matce — wiem o tym — chciałaś mi pomóc ze wszystkich sił, a ja tę pomoc odrzucałem...

Tylko nie przepraszaj.

Nie, nie będę cię przepraszał. Chcę ci to wynagrodzić jakoś...


Do Matki (po przerwie).


Chciałam cię spytać, czy Bartek jest bardzo smutny?

Nie, on smutny nie jest. Jest „przywalony" ciężarem miłosierdzia Bożego, Jego łaski i dobroci. Niemożność odwdzięczenia się jest dla niego aż bolesna. Za wszelką cenę chciałby natychmiast coś zrobić, wykazać się, potwierdzić przed samym sobą, że zasługiwał na zmiłowanie, a tymczasem na razie jeszcze mało może i to go przygnębia. On tu nie jest „chory" ani „słaby", ale jeszcze nie czas do działania, a Bartek nie może znieść czekania, cierpi. Dlatego już to, co mu zlecono — opieka nad twoim bezpieczeństwem, pomoc w potrzebie... —jest dla niego szczęściem...


12 V 1968 r. Mówi Bartek.


Douczam się"


Witaj, to ja, Bartek, mówię do ciebie. Będę z tobą w drodze i tam na miejscu (wyjeżdżałam na urlop). Nie bój się żadnych żmij.

Ja je lubię, jak wszystkie inne zwierzęta.

Pomimo to, że je lubisz, będę je przepędzał. Dobrze, wiem, że będziesz miała dużo pracy, ale może i dla mnie znajdziesz czas. Tak, ja cię poznaję coraz lepiej, ale ty nie wiesz, jakim ja jestem w rzeczywistości. Czy masz do mnie żal, gdy jestem przy twoich rozmowach? Mogę się podzielić z tobą moimi opiniami. Michał jest zupełnie pewny. Możesz polegać na nim. On może dużo zrobić, wielu ludzi zna i chce ci pomagać. On będzie umiał sam pracować. Możesz mieć w nim przyjaciela.

Wiesz, i ja słucham tego, co czytasz. Tak się „douczam", nadrabiam. Ja bym nie umiał dać ci oparcia w życiu — ciągle byś była w pogotowiu (niespokojna) — a teraz mogę ci dać pomoc i wiesz, że nigdy już głupstw nie zrobię. Tu nie można — widzi się jasno, co jest dobre...


(Prosiłam, żeby mi opowiedział przebieg wypadku).

Wiem, chcesz, żebym ci opowiedział przebieg. Zrobię to, ale już tam, dobrze?

Ale może jest to dla ciebie zbyt przykre.

Nie, ja chcę, żebyś to znała.


16 V 1968 r. W lasach.


Mówi Bartek.


Czułaś dziś moją obecność? Wiem, że tak. Ja szedłem naprawdę przy tobie, po lewej stronie; wiem, żeś to odczuła. Widzisz, nie chcę cię peszyć ani denerwować, rozstrajać, ale byłem z tobą i wczoraj. Tu jest bardzo ładnie i z przyjemnością znajduję się w tych lasach. Nie wiem, czy potrafiłbym wykorzystać taki pobyt „za życia", ale prawdopodobnie tak. Naprawdę dużo bym tu pracował. Tu nic nie odciąga uwagi.

Wiesz, staram się nie myśleć o tym, co mógłbym zrobić w życiu, gdybym żył inaczej. To bardzo smutne myśli, a już nic odzyskać nie mogę. Wolę myśleć o przyszłości...

Czy nie obawiasz się rozmowy ze mną?

Wiem, że mogłabyś mi wielekroć powiedzieć wiele przykrych i prawdziwych słów, a starasz się mnie oszczędzać. Ja „czuję" twoją życzliwość i wiem, że mogę jej zaufać. Wiem, że nie potrzebuję bać się z twojej strony odmowy współpracy, ale widzisz, boję się nieporozumień.

Czy opowiesz mi o swojej śmierci?


Zapowiedź relacji o śmierci


Tak zrobię. Jak zechcesz i będziesz wypoczęta, opiszę ci wszystko. Posłuchaj, wiem, że liczysz na mnie, na to, że jako dobry obserwator wiele spraw ci opiszę i wyjaśnię. Zrobię to, obiecuję ci! Pytaj mnie o wszystko, o różnice, o pierwszy moment, o to, co i jak my tu widzimy.

Dobrze.

Cieszę się, że wierzysz mi, że powiem to prawdziwie i dokładnie. Ja zrobię wszystko, co będę mógł, dla ciebie — przecież chcę ci jakoś wyrazić swoją wdzięczność i odwzajemnić twoją troskę i chęć pomocy. (...)

Jeżeli zechcesz, zawołaj mnie tylko; ja cieszę się na każdą rozmowę. I dla nas są one cudowne i niezwykłe, a to, że mogę z tobą mówić bezpośrednio, jest niezwykłym, dla mnie niezasłużonym wyróżnieniem.


Bartek mówi mi o swojej śmierci


17—18 V 1968 r.

Witaj, mówi Bartek. — (Miałam wątpliwości, czy to naprawdę Bartek mówi ze mną.)

Czy chcesz, żebym ci opowiedział moją śmierć? Może to będzie dla ciebie sprawdzianem.

To zbyt smutne dla ciebie.

Nie, to nie było smutne. To było moje wybawienie, mój ratunek. Wtedy spotkałem matkę, brata, bliskich.

Czy to jeszcze pamiętasz?

Wszystko pamiętam. Tego się nie zapomina, to jedna z najważniejszych chwil w życiu, a dla mnie decydująca. Czy ty rozumiesz, że ja byłem o włos od wiecznego odrzucenia — z własnej woli? Wyjaśnię ci to w trakcie opowiadania. Od czego chcesz, żebym zaczął?


Nie myśl nigdy o samobójstwie


Nie myśl nigdy o samobójstwie, nie wolno tego dopuszczać do siebie. Ja wtedy dopuściłem. Wiesz, ja wiedziałem, że już się kończę, że wzrok mi „nawala" i że już nie wyjdę z tego picia. Nie chciałem wyjść; nie mogłem, to już przekraczało moje siły, bo wola była opanowana przez siły nienawiści i zła, przez tych, co działając przez nasze słabości, usiłują nas zniszczyć naszymi własnymi rękoma. Ja tak zniszczyłem siebie. Byłem niewolnikiem; dobrze to uchwyciłaś. Wracając do tego wieczoru: zdecydowałem się, że to już czas, żeby odejść. Byłem zmęczony, nie wiedziałem, jak wyjść z długów. Ta rozmowa z panią X. (wieczorem, przed wyjazdem, z panią, z którą Bartek się liczył) była dla mnie jakimś błyskiem reflektora. Zobaczyłem, kim ja właściwie jestem: złodziejem, oszustem, łajdakiem! Zawiodłem zaufanie nawet jej, która robiła wszystko, żeby mnie wyciągnąć z błota, w którym tkwiłem. Ty mało jeszcze wiesz, ale nie chciałbym już nic więcej mówić ci. Boję się, że jeśli raz wzbudzę w tobie obrzydzenie, to się nie otrząśniesz.

To przeszłość.

Tak, to przeszłość. Ja wtedy postanowiłem, że po powrocie z Rzeszowa kropnę sobie w łeb, i będzie spokój. Po prostu już nie miałem sił dźwigać tego życia i znosić dłużej siebie samego, a zmienić się już bym naprawdę nie mógł.

Nawet gdybyś wiedział o przyszłości?

Gdybym wiedział o naszej pracy, o możliwościach służenia, chyba bym ci nie uwierzył. Zbyt dobrze siebie znałem. I ty byś zniechęciła się prędzej czy później. Gdybym uwierzył, starałbym się zasłużyć, ale to by była męka odrobić to wszystko, co już zdążyłem „narozrabiać". Nie wiem, czy bym to wytrzymał. Byłem za słabyfizycznie. Wiedziałem, że grozi mi utrata wzroku. Na ten czas miałem przygotowaną swoją starą broń. A może przedtem zastrzeliłbym jakąś szuję?

Powiedziałem sobie, że dosyć już zła wyrządziłem. Przecież ja wtedy zrozumiałem, że nigdy nic pozytywnego nie zdziałałem, że zawsze tylko zniszczenie, szkodę i śmierć.

Przecież zabijając konfidentów, broniłeś ludzi przed torturami w gestapo? (Bartek byl jakiś czas w komórce likwidacyjnej w AK.)

Tak, nie pomyślałem o tym wtedy. Ja rzeczywiście broniłem, chciałem bronić, ratować, ale widzisz, zawsze musiałem to robić poprzez śmierć, zburzenie, zniszczenie czegoś, a nigdy poprzez dokonanie dobra.

Chciałeś być artystą?

Tak, chciałem komponować. Tak, utwory muzyczne to jest już twórczość. Ale nawet i te; tak mało ich mam, a i to wydać ich nie chcą.

Tyś całe życie zmuszony był działać wbrew sobie?

Tak, ale w końcu uwierzyłem, że to jest mój sposób życia, że tylko do tego się nadaję.

Narzucano ci takie opinie, wmówiono.

Tak, wmówiono, ale powinienem się bronić, a ja to przyjąłem.

Chciałem uciec stamtąd jak najdalej, zapomnieć choć na chwilę, spić się w Rzeszowie do nieprzytomności, aby tylko nie wiedzieć, nie myśleć, zagłuszyć wszystko, zagłuszyć sumienie. Nie powinienem wtedy jechać, nie wolno mi było. Znowu „te złe moce", nasi wrogowie zaczęli działać. Mieli mnie w ręku. Wiedzieli, że teraz jestem ich, że to jest ich szansa. Oni też „polowali" na mnie. Myślałem tylko o tym, żeby się wyrwać, wyjechać, żeby szybciej być na miejscu, żeby zacząć pić. Tak było. Znowu wykorzystano moje pijaństwo. Tym razem mieli takie szansę, że postanowili działać natychmiast. Przecież ja postanowiłem, że się zastrzelę...

Postanowiłeś samobójstwo, ale nie wiadomo, czy byś to zrobił?

Nie wiem, co by było dalej, ale wtedy byłem już zdecydowany. Nie powinienem był prowadzić motoru w tym stanie nerwów, a ja o tym nie pomyślałem nawet. Jechałem bardzo szybko.


Śmierć


Możesz mi wierzyć, ja nie pamiętam momentu śmierci. Nie widziałem nic, nie wiem, kiedy to nastąpiło. To jest taki straszny wstrząs, ale nie ból — bólu nie czułem wcale — tylko tak jak gdyby szok, porażenie prądem, rozdarcie.

To jest śmierć" — to zrozumienie rozbłysło w jednym momencie, całkowicie i bez najmniejszego wahania. Wiedziałem z całkowitą pewnością, że to jest właśnie śmierć: nie wypadek, zranienie, szok — przecież tyle razy przechodziłem przez to — ale teraz miałem pewność, że to jest to, co nazywa się śmiercią. Wtedy oddałem się Bogu cały do rozporządzenia, Chrystusowi — „o ile jest rzeczywiście taki miłosierny". Tylko to jedno mogłem zrobić — zwrócić się do Niego, niech mnie sądzi.

Dlaczego to zrobiłeś, Bartku? Dlaczego wezwałeś właśnie Jezusa?

Bartek zdenerwował się, czułam to wyraźnie. Odpowiedział gwałtownie.

Do kogo miałem się zwrócić? O Nim mówiono mi, że jest miłosierny, a ja potrzebowałem miłosierdzia.

Skąd o tym wiedziałeś?

Wtedy się wie! Jest taka sekunda, błysk, moment, że widzi się siebie zupełnie bezbronnego, samego wobec ogromu tajemnicy, i wydaje się, że jedynym punktem zaczepienia się, oparcia, jedynym jak gdyby światłem, źródłem światła jest On, że On usłyszy i zrozumie. Człowiek nie chce uciekać przed odpowiedzialnością za swoje winy, za to, co zrobił; nie chce się wypierać, ale pragnie być zrozumiany, osądzony przez Kogoś, kto go zna, kto jest sprawiedliwy i miłosierny. Do kogo miałem się odwołać? ON był przy mnie! Czy ty to rozumiesz?

Wybacz mi, jeszcze teraz trudno mi o tym mówić. Ty nie wiesz jeszcze, jakie to jest spotkanie. Zrobię wszystko, żeby dopomóc ci przygotować się, żebyś nie była zaskoczona i nie przygotowana, jak ja.

Dobrze.

Dziękuję ci. Ja będę przy tobie. I przy mnie byli wszyscy moi bliscy. Czekali na mnie, otaczali mnie, ale „widziałem" z początku tylko Jego.

(Spontanicznie i nierozsądnie zapytałam, myśląc o wyglądzie zewnętrznym Pana Jezusa, jak „ wygląda" Jezus.)


Jezus


Nie wiem, jakimi słowami mam ci to opowiedzieć. Brak mi słów. Przecież On mnie uratował, wyrwał, przecież ja byłem zgubiony. Tę śmierć uknuto tak, żebym nie miał szans: postanowiłem się zabić, jechałem, żeby pić znowu — byłem w ich rękach. Byłbym na zawsze przepadł, nigdy tu nie wszedł, gdyby nie On, Chrystus! Ty nie wiesz, czym jest w takim stanie, w jakim ja znajdowałem się wtedy (depresja, rozpacz, nieszczęście), spotkanie się z taką miłością! Gdy zdajesz sobie nagle sprawę z tego, że On wiedział o tobie wszystko, znał cię lepiej niż ty sam siebie, że wiedział, co z tobą się działo, co chciano z tobą zrobić i zezwolił na to tylko dlatego, aby cię uratować, zabrać do siebie, oswobodzić z niewoli już na zawsze. Gdy rozumiesz nagle, że spotykasz się z taką miłością, wobec której wszystkie twoje winy bledną, stają się niczym, że On je odrzuca, nie zwraca żadnej uwagi na to, co w tobie było wstrętne, brudne, obrzydliwe — że kocha cię, całego, takiego jakim jesteś, że przygarnia cię ze wszystkim! Wybacz mi, nie potrafię ci tego spotkania opisać; to jest nie do opisania, to jest po prostu nie do pojęcia dla nas na ziemi. Posłuchaj, On nie widzi twoich wad, nie widzi brudu, choćbyś była unurzana w błocie od stóp do głów. On cię kocha, czeka, poluje całe życie na jedno słowo miłości, zezwolenia na pomoc. Czasem jedna myśl wystarczy — jak u mnie — aby już mógł działać. Potrzebna jest tylko dobra wola, zezwolenie na to, aby być uratowanym; tylko wezwanie Go, zaufanie Mu, prośba, krzyk, myśl...!

Pomyśl, co by się stało ze mną, gdyby On nie był Miłosierdziem!

Bartku, przepraszam cię, że przerwałam. Może jutro powiesz mi dalej?

Dobrze, wiem, jak to, co ci mówiłem, przeżyłaś. (...) Ja się cieszę, jeżeli ludziom też się to przyda. Gdyby mogli zrozumieć, jakie jest prawdziwe miłosierdzie Boże, nikt nie mógłby być stracony...

Czy teraz wierzysz, że to ja mówię do ciebie?

Tak, Bartku, teraz ci wierzę, ja także.


Następnego dnia.

Witaj Bartku, chciałam cię prosić, żebyś dokończył rozmowy dobrze?

Witaj, mówi Bartek. Chcesz, żebym podał ci, co było dalej? Widzisz, nie zauważyłem samego momentu śmierci. Wydaje mi się, że jest on zauważalny raczej dla tych, co żyją dalej, dla obserwatorów, chociaż nie jest pewne, czy oni też wiedzą, kiedy następuje rzeczywiste przejście — bo tak to nazywamy; trudno nazywać śmiercią zdjęcie ubrania, prawda? Ten, kto sam przechodzi, zbyt jest przejęty, aby zwracał uwagę na uboczne szczegóły dotyczące ciała, takie jak oddech czy ustanie pracy serca. Podobno byłem cały połamany? — wiem to z waszych rozmów, ale naprawdę to mało istotne dla mnie. Myślałaś mi wczoraj — mogę mówić „mówiłaś", ale w rzeczywistości przecież myślisz — że znasz to uczucie, że pamiętasz je ze snu, tego na temat roku dwudziestego. Chyba to jest to. Gdy następuje nagle, bez przygotowania — jest straszne; ale to jest poza czasem, nie można określić, jak długo trwa, jedną setną sekundy, może jedną tysiączną? To jest rozdzieranie — pytałem się tych, którzy podobnie zginęli, na ogół potwierdzają — ale też powiedziano mi, że jest to nagłe rozerwanie łączności pomiędzy naszym ciałem a nami, a ta łączność jest tak mocna i tak subtelna, że dotyka poprzez ciało i nas samych, dlatego wywołuje taki szok. Widzisz, ból to jest reakcja nerwów, organów materialnych ciała. My tu nie cierpimy „poprzez nerwy", ale też „odczuwamy", i to o wiele silniej i wyraźniej, to znaczy wiemy zawsze, dlaczego odczuwamy radość czy wstyd, który jest tak intensywny, że może być nazwany bólem.

To znaczy, że ciało jest jak skafander? Osłania?

Tak właśnie jest, jak po wyjściu ze skafandra, i to takiego, co tłumił i łagodził to, co docierało poprzez te powłoki. Wtedy, gdy zostajemy pozbawieni go, czujemy się okropnie „nadzy" w pierwszej „chwili". To jest uczucie przerażenia; tak było u mnie, gdyż poczułem się bardziej świadomy siebie, zobaczyłem, kim jestem. Widzisz, to nie jest „oglądanie się", to jest całkowita i bez żadnych wątpliwości i złudzeń — wiedza o sobie. Wie się, kim się jest, kim jest ten Bartek i co ze sobą zrobił, że jest taki. Wtedy właśnie wezwałem Jego, a On... był przy mnie i czekał na to wezwanie.

Jakim jest Pan Jezus?


ON"


Trudno jest pisać o tym, ale ja pragnę, abyś wiedziała, a przez ciebie i inni, jakim On jest. Dlaczego mówię ci — a i twoja Mamusia i moja Matka — On! (zamiast Bóg). Bo widzisz, nie ma słowa, które by mogło wyrazić lub opisać Boga! Jest Ojcem, ale jest i Panem, jest światłością, ale również dobrocią, miłosierdziem, samym dobrem, samą pięknością, czystością, szlachetnością, wielkodusznością. Dla nas (po śmierci ciała) jest bratem, przyjacielem, przewodnikiem, ojcem i matką zarazem. Dla mnie stał się przebaczeniem, miłosierdziem, wyrozumiałością. ON jest tym wszystkim zarazem. Można mówić Jezus albo Chrystus, Zbawiciel, nasz Pan. My w pojęciu „On" zawieramy to wszystko. Ta myśl o Nim, to pojęcie jest miłością. Napisać tego nie można, ale pamiętaj, ilekroć spotkasz się z tym pojęciem — że jest to określenie pełne najwyższej wdzięczności, zachwytu, miłości, i nikt u nas nie wyraża się inaczej (jak z tymi uczuciami).

Chcę ci podać dalej, ale wybacz mi z góry, bo nie jest możliwe prawdziwie dokładne podanie tego, co jest poza odbiorem zmysłów, do czego jesteście przyzwyczajeni. Przede wszystkim tu się nie przypuszcza ani nie domyśla, tu się wszystko wie i zna (to, z czym się spotyka, nie zaś wszystko w ogóle). Wiem, jak ci zależy na dokładności. Staram się. Powiem ci to, co mogę. Tłumaczenia później, a teraz — co czułem, tak?

Kiedy zrozumiałem, że On mnie kocha — takiego, jakim jestem — że rozumie wszystko, że zna całe moje życie, że zawsze był przy mnie, że współczuł mi, pomagał, ochraniał i ratował, że to ja sam tę pomoc odrzucałem, że daną mi wolną wolę poświęcałem z reguły na wybór nie tego, czego dla mnie pragnął On, ale tego, co niosło mi zawsze szkodę, i że On robił wszystko, na co ja przyzwalałem (jak rzadko!), aby mnie uratować. To był szok. A to był jeden moment. On był przy mnie, aby mnie uratować, osłonić i nie pozostawić ani „chwili" dłużej w samotności i rozpaczy, abym od razu wiedział, że On mnie zabiera, kocha i cieszy się, że może mnie mieć! Czy ty to rozumiesz? mnie — ON!!! Po takim życiu, On się mnie nie brzydził, nie odpychał... A On, to czystość, to blask, ciepło, szczęście.

Wiesz, On dostosowuje się do nas. Gdybym zobaczył, jakim On jest naprawdę, nie zniósłbym tego. Do mnie zbliżył się jak starszy brat, jak ojciec, jak przyjaciel. Nie czułem lęku...

Czy ty od razu uwierzyłeś Panu?

Czy uwierzyłem? Jemu? Kiedy czujesz się tak kochaną — wierzysz. I ja wierzyłem, „czułem", pojmowałem Jego miłość. Tak, od razu wiedziałem, że to jest On — Jezus Chrystus. Był piękny, ale nie mogę ci opisać szczegółów. Był piękny, promienny, szczęśliwy — szczęśliwy, zrozum to dobrze! — z tego, że mnie ma. To szczęście udzieliło się i mnie. Poczułem się wolny i bezpieczny, zrozumiałem, że jestem uratowany już na zawsze, że jestem nieśmiertelny (nie do zabicia) i że jestem kochany, zrozumiany, wytłumaczony — dlatego że Bóg jest i że jest taki!

Coraz więcej i coraz szybciej zacząłem pojmować. Zrozumiałem, że to wszystko, co pisałem ci poprzednio, jest dlatego, że Bóg jest! To była prawda! Wszystko, co mi mówiono, było prawdą, a ja w to nie wierzyłem. Jak mogłem? Dlaczego odrzucałem? A jednocześnie to, co jest, jest nie do opowiedzenia i opisania („ani oko nie widziało..." z Listów św. Pawła). Gdybym to wiedział! Gdybym to rozumiał! Żyłem jak ślepy, zmarnowałem życie! Te wszystkie myśli to był też moment. On był przy mnie, widział je, rozumiał, nie pozwolił, aby trwały dłużej — On jest taki delikatny, taki rozumiejący nas — nie chciał, abym od razu przeżywał wstyd. Chciał mi dać radość, wiesz, tak jak choremu dziecku. Zrozumiałem, że nie przyszedł po mnie sam — to nie są słowa i nawet nie „słowo w myśli", całość przeżycia rozumie się — Pan nasz jak gdyby cofnął się i wtedy „zobaczyłem" Matkę i brata, przyjaciół, kolegów z partyzantki, z powstania, z więzienia. Oni byli wszyscy, czekali. Widzisz, radości takiej i szczęścia naszego nie da się opisać ani zrozumieć...

Po przerwie.

Bartku, chcę ci serdecznie podziękować za to, coś mi podał. To są przecież twoje jak najintymniejsze sprawy i wiem, że musiało być ci bardzo trudno pisać o tym. Tym bardziej jestem ci wdzięczna. Nigdy nie możemy wiedzieć „za dużo" o Bogu i Jego miłości do nas. — Cieszę się, że mogłem to zrobić. Widzisz, ja szukam sposobu wyrażenia Mu swojej wdzięczności. On rozumiejąc mnie dał mi tę pracę, przez którą staram się cośkolwiek chociaż wykazać się, pokazać, że nie jestem niewdzięczny, że rozumiem, jakim cudem było uratowanie mnie. Całe życie nie dano mi możliwości, poza okresem wojny, ujawnienia, kim właściwie jestem. Nie wykazałem się niczym twórczym, pomimo że pragnąłem tego. Nie mogłem „służyć" i prawdopodobnie to było przyczyną, że tak bardzo spodliłem się. Nie ma co ukrywać, tak było! Ale widzisz, mogę to odrobić. Twoja zgoda daje mi możliwości bardzo duże, a przecież jedno twoje słowo „nie" wystarczyłoby, aby mi to uniemożliwić. Doceniam to. Jesteś dla mnie teraz Przyjacielem, bo rozumiesz mnie, rozumiesz mój stan, moją szansę i chcesz mi to ułatwić. To jest właśnie przyjaźń: zrozumienie i chęć pomocy.


Przyjaźń


1968 r. Mówi Matka.

Przyznaj się, ucieszyłaś się z tego, że Bartek nazwał cię przyjacielem. Widzisz, on nie rozumiał, że ty postępujesz w stosunku do niego tak, jak postępuje prawdziwy przyjaciel. Po prostu łączył przyjaźń z „kumplostwem", z koleżeństwem broni. Jego matka, brat wytłumaczyli mu to, otworzyli oczy, zdefiniowali. On też się uczy, ale tu, kiedy się już raz coś zrozumie, nie zapomina się. Tu jest bardzo szybki wzrost wiedzy i chociaż Bartek przyszedł z własnymi pojęciami, szybko je koryguje i zmienia — bo chce tego. Pragnie jak najszybciej przygotować się do pracy. Wie, że okazano mu zaufanie jak gdyby na „wyrost", że od niego dużo zależy — to znaczy, że jest to próba nowej formy współpracy was z nami — że jeżeli on zawiedzie, zostanie wyłączony z niej, a tobie sprawi zawód. Drży o to, aby nic nie zepsuć, chyba sama to rozumiesz? Cieszymy się, że jesteś wyrozumiała.

Bartek był szczęśliwy, żeś zrozumiała tak dobrze jego informacje, jego intencje wykazania ci (i innym ludziom) na własnych przeżyciach, jaki jest stosunek Chrystusa Pana do nas, jak wielka jest Jego miłość.


20 V 1968 r. Mówi Bartek.

Tu nie ma hierarchii ani stopni wojskowych, jest przyjaźń i zawsze chętna pomoc. To właśnie jest wspaniałe. (...)

Chciałem cię zawiadomić, że poznałem twojego kuzyna (Jasiek St., żołnierz AK, zamordowany w więzieniu przez ubowców). Zgadaliśmy się, że właściwie tylko przypadkiem nie poznaliśmy się „w życiu".

To jest zabawne określenie, bo życie prawdziwe to jest dopiero tu — nasze. Powiedz sama, czy taką wegetację, jak była moja, można nazwać życiem? Tak, ja byłem niewolnikiem podwójnie, bo i z własnej woli i wyboru nałogu, ale przecież i wy wszyscy prawie nic zrobić nie możecie dla wspólnego dobra.


Ten jest Przyjacielem...

Chciałaś wiedzieć, jaka jest moja definicja przyjaźni? W „życiu" była inna, bardzo powierzchowna, a teraz sądzę, że prawdziwym przyjacielem jest ten, kto drugiemu okazuje pomoc i podtrzymuje go w drodze ku Bogu, kto wskazuje mu prawdziwe wartości i sposób, w jaki ten mógłby do nich dojść, kto nie spycha nigdy w dół, nie pogardza, nie odrzuca, ale i nie toleruje lub nie zachęca do czynienia zła sobie i innym. Ten jest przyjacielem prawdziwym, kto widzi w nas i pomaga nam wydobyć z siebie to, co w nas jest najlepszego, kto zachęca i podnosi z upadku, kto nigdy nas nie potępia, a stara się wytłumaczyć, kto nas szanuje. Myślę, że to jest właśnie definicja przyjaciela. Wierność i głęboka prawdziwa życzliwość, pewność, że zawsze można na tego kogoś liczyć, też wydają mi się ważne, i to już w życiu ceniłem, ale czym jest przyjaźń, ku czemu powinna prowadzić, zrozumiałem dopiero tutaj. Pomogli mi w tym moi bliscy.

Wiesz, zdumiewające jest, jak mało rozumiemy, jak mało zastanawiamy się „żyjąc". Przecież po to żyjemy, żeby wyciągać wnioski z naszych błędów, żeby je naprawiać, znaleźć wreszcie ten nasz własny kierunek i nim pójść, dojść, osiągnąć metę przed „śmiercią", a tymczasem prawie nikomu się to nie udaje. (...)

Wiesz, że właściwie to jest niesłychane. Ciągle od nowa się dziwię. Nie mogę przyzwyczaić się do myśli, że można tak po prostu „normalnie", bezpośrednio rozmawiać. Przecież ja jestem „umarły", pochowany, „leżę na cmentarzu" jako Bartek, cały, w komplecie (choć połamany) i tam się rozkładam. Tak myślą o mnie. Wiem o tym, słyszę.

Kto tak myśli?

Właściwie wszyscy. Pomyśl tylko, takie rozmowy; przecież tego nie ma, o tym się nie wie, nie mówi. I że też właśnie ja mogę. Słuchaj, właśnie ja, taki najgorszy, zmarnowany, przegrany, „wariat", „pijak", „niebezpieczny bandyta".

Tak nikt z nas nazwać cię nie mógł.

Wiem, ten tytuł nosiłem z dumą. Bali się mnie łajdacy. Jak oni się cieszyli moją śmiercią!


O sposobie myślenia i widzenia


Pytasz, czy się identyfikuję wciąż z tymi epitetami? No, jestem nadal Bartkiem — kim mam być? —jestem nim. Mam ten sam charakter, sposób rozumowania, myślenia, pamiętam wszystko (i to o wiele lepiej, możesz mi wierzyć), no po prostu nic się nagle nie zmieniło, bo nie mogło. Czy cię to zraża?

Nie, Bartku, ale trudno mi wyobrazić sobie twój obraz teraz.

Czy mam się opisać? My się tu widzimy wzajemnie. Poznasz mnie od razu. Jestem sobą, tylko takim w najlepszej formie, tak jakbym się umył, uczesał, specjalnie czysto ubrał, był trzeźwy, zdrowy, wypoczęty. Tyś nigdy nie widziała mnie szczęśliwego — musisz sobie wyobrazić, ale z tym wszystkim, to jestem ja.

Tu się zmienia sposób widzenia i pojmowania. Nie patrzy się tylko oczyma — widzi się sobą; widzi, wyczuwa i rozumie — razem. Jeżeli jestem przy tobie, tak jak w tej chwili, to „widzę cię", wyczuwam twój nastrój, stan psychiczny, słyszę twoje myśli do mnie, a także czuję twoje zmęczenie, ale i spokój, to, że nie wątpisz teraz w moją obecność, że jesteś „nastawiona" życzliwie, że „rozmawiasz" ze mną swobodnie, bez napięcia, zdenerwowania czy podejrzliwości. „Widzę", że mnie rozumiesz...

Chcę ci też powiedzieć, że to, w co jesteś ubrana i jak jesteś uczesana, jest tak nieistotne, że nie widzę tego wyraźnie, ale za to czytam to, co piszę twoją ręką, a właściwie słuszniej będzie określić to jako „co piszemy razem". Trudno mi określić porę dnia, ale wnioskując z zapalonej lampy, jest wieczór.

A kwiaty widzisz?

Tak, bukiet kwiatów, bzy. Jeżeli ześrodkuję na nich uwagę, widzę je wyraźnie, i kolor, i kształt.

A czy widzisz szczegóły?

Gdyby to było potrzebne, to bym zobaczył dokładnie każdy szczegół w pokoju, ale po co? Tu ci nic nie zagraża. Co innego, kiedy jesteś wśród ludzi albo gdzieś wchodzisz; wtedy zwracam uwagę na wszystko.

Wygląda na to, że oglądanie naszego świata was męczy?

To nie wymaga siły, wysiłku, to tylko akt woli: chcę to widzieć, i widzę; tak samo, jak stan psychiczny i stosunek ludzi do ciebie, bo to jest ważne. Tak się cieszę, że moja Matka podoba ci się. To ona umożliwiła mi wejście tu, wychowując mnie w miłości i szacunku dla spraw Polski. To szczęście zawdzięczam Matce. Ona mnie tu prowadzi.

Czy można ci zadać kilka pytań, takich nie bardzo istotnych? Chciałam cię zapytać, czyś ty siebie, swojego ciała po śmierci wcale już nie oglądał? Nie byłeś przy nim?

Jakby ci to wyjaśnić? I byłem, i nie. Byłem z nim jak gdyby związany, ale go nie „oglądałem". Nie wiem, jak „wyglądałem po śmierci", po prostu wcale nie miałem ochoty tego zobaczyć. Wiedziałem, że to był wypadek. Wiesz, to jest tak: skoro jesteś, istniejesz nadal, no to co cię obchodzi, co kto robi z twoją suknią? Chyba, że komuś na tym zależy, mnie — nie. Ale wiedziałem, że wiozą „mnie" do mojego miasta, że wiele osób przeżywa pewien szok na wiadomość o tym wypadku. Czułem ich myśli, i twoje też, a ponieważ na ogół wszystkie były myślami o mnie jako o moim trupie, więc rozumiałem, że identyfikują mnie z moim ciałem. Wiesz, że śmiać się chce i płakać, takie to się wydaje śmieszne i naiwne po prostu, a jednocześnie nie ma możliwości sprostowania, człowiek jest bezradny. Z drugiej strony pamiętałem swoje reakcje na śmierć kolegów i teraz wiem, co oni czuli. W tym okresie, jeśli to tak można określić, byłem ze swymi bliskimi, przeżywałem radość spotkania, szczęście z poczucia swobody, wolności, wyzwolenia od nałogu.

Myślałaś parę razy o tym, czy tu nie mam ochoty na picie alkoholu? To by było jak kąpiel w szambo — trudno inaczej to określić — na to nikt nie ma ochoty.


Tutaj widzi się wszystko prawdziwie


Tu zło jest złem, a dobro — dobrem; czuje się to, rozumie, wie natychmiast, bez sprawdzania, bez wątpliwości. Od początku, tutaj „widzi" się wszystko inaczej — prawdziwie. Tego nie trzeba się uczyć. W jednym momencie otwierają się jak gdyby oczy, zaczyna się widzieć prawdziwy obraz rzeczy, takich jakimi są w istocie. A także ludzi. I siebie — to jest straszne. Tak jak na biel nie możesz powiedzieć „czerń" i uwierzyć w to, tak i o sobie wiesz prawdę, i to całą. To, co wymykało się twojej uwadze, co wydawało się mało ważne, błahe, wszystkie „głupie" sztuczki, żeby zamydlić sumienie, usprawiedliwić się i wytłumaczyć, wszystkie „uniki" w życiu, każde zdarzenie, nawet najdrobniejsze, o ile zaważyło na twoim dalszym postępowaniu w sposób pozytywny lub nie — widzisz tu bardzo wyraziście i rozumiesz jego konsekwencje.

Posłuchaj, będę ci pomagał, o ile mi pozwolisz, aby cię to nie spotkało. Właśnie dlatego, że tak dużo zła i błędów zrobiłem sam, wiem tak dobrze, co jest błędem i jakie może mieć skutki. Ja cię nie chcę uczyć, nie pomyśl sobie tego. Chcę, żebyś przeskakiwała wszystko, na czym ja się potykałem — żeby ci oszczędzić wstydu, tylko dlatego.

Bartku, jeżeli w tym mi pomożesz, staniesz się moim prawdziwym przyjacielem, nie tylko w naszej pracy, ale „przyjacielem w drodze", to jest moim osobistym.

Rozumiem to. Kto jest tak „poobijany" (przez życie), jak ja nim jestem, chciałby stać na drodze z latarnią, z sygnałem świetlnym, z syreną — i ostrzegać innych.


O przyrodzie ja to wszystko „widzę"


25 V 1968 r. Mówi Bartek.

Zawsze kiedy zechcesz, będę. To jest nie tylko możliwe, ale zupełnie pewne; przecież choć tyle możemy dla ciebie zrobić, żeby być, kiedy ty masz czas na rozmowę.

Pomyślałam, że szkoda, że Bartek nie widzi tego wszystkiego, co ja. Byłam w parku poniemieckiego pałacyku myśliwskiego. Park przechodził w las. Kiedy wzięłam pióro do ręki, Bartek powiedział:

Słyszę cię. Chciałbym, żebyś wiedziała, że ja to wszystko „widzę", „czuję" — dlatego nie mogę żałować, że straciłem, bo nic nie straciłem, a tylko zyskałem (nie mówię o najważniejszych sprawach, ale o tym, o co mnie pytałaś). Nie tylko wiem, że jest wiatr, ale odczuwam jego zapach i nasilenie, widzę niebo i chmury na nim, czuję ciepło słońca, widzę nawet tę owcę pod świerkami. Dla mnie też liście są liśćmi, a drzewa drzewami. To są resztki szpaleru, prawda? Powiem ci, co to za drzewa — chyba graby, prawda? Wiesz, tego, czego „w życiu" nie wiedziałem, i tu nie wiem, ale mogę zawsze dowiedzieć się (chodzi o nazwę przyrodniczą), ale myślę, że to są jednak graby. Jestem tu z tobą, boś mnie zapraszała, a i bez tego też byłbym, ale nie narzucając ci się.

Wiesz, nie jest łatwo zdefiniować, jak albo czym „odczuwamy" czy „widzimy". Nie zmysłami cielesnymi, bo ciało moje w tej chwili rozkłada się na Cmentarzu Wojskowym (Bartek został tam pochowany jako Kawaler Krzyża Virtuti Militari).

Cieszę się, że tam leżysz.

Zawsze marzyłem, aby tam „leżeć", ale to się nie da.

Jak to?

Tam nikt nie „leży" — tylko „ubrania", powłoki, taki „zbiór pamiątek" po nas. Przychodzimy tam spotkać się z wami (kiedy przychodzicie „na groby"), ale o wiele przyjemniej jest na przykład tu. Jeżeli chcesz, to dowiem się dokładnie i wtedy ci podam. Mogę tylko od siebie dodać, że tu się widzi i odczuwa szerzej, więcej, wyraźniej jak gdyby rozróżniając każdą rzecz (obiekt). Więcej jest radości odbierania.


Mówiliśmy o poległych przyjaciołach Bartka...

Oni wszyscy tu są. Nawet nie wiesz, jak wysoko „ceniona" jest śmierć za ideę, o ile nią była w rzeczywistości. Ta była. Oni wszyscy bili się za wolność kraju, a nie o stanowiska, karierę czy inne korzyści osobiste.

Cieszę się, że czytasz te wspomnienia i notatki. To było „osobiste", inaczej nie umiem, chociaż starałem się możliwie mało „odkrywać". Ty bardzo wychwytujesz to. Tak, wiem, że rozumiesz mnie, ale też nie wiem, na czym to polega. Dlaczego mnie rozumiesz?

Nie wiem. A ty skąd o tym wiesz?

Wiem, boś sama o tym myślała. Słyszałem.

Myślałam o tym, że gdybym cię lepiej rozumiała „w życiu", może mogłabym więcej ci pomóc.

Nic by się nie dało zrobić. Wiem teraz, że ci ręce opadały po prostu po rozmowach ze mną. Widzisz, byłem już zbyt zmęczony, wewnętrznie. Nie byłbym zdolny do przyjęcia tego, o czym całe lata marzyłem. Tak, wiem, nie tylko marzyłem, ale piłem, staczałem się coraz niżej. Nie można z rynsztoku iść służyć Polsce. Trzeba wybierać. Ja wybierałem źle, zawsze źle, przez wiele lat. To robi swoje, człowiek jest już niegodny.

Przestań się ciągle oskarżać.

Widzisz, to nie jest ekshibicjonizm, to jest prawda. Mówię ci o tym, bo tak jest. Nie proszę cię o „pocieszanie", bo za swoje winy płaci się samemu i żadne „pociechy" tu nie pomogą; tyś mi dała szansę odrobienia, spłaty długów, a to jest więcej niż wszystkie pociechy razem wzięte.

Wiesz, cieszę się na moment twojego przyjścia — tu. Tak bym chciał cię w nasze życie wprowadzić, widzieć twoje zdumienie i zachwyt.

Może nigdy do was nie przyjdę?

Nie myślisz tego poważnie. Jak byśmy mogli dopuścić, żebyś po tym, co dla nas robisz, nie znalazła się z nami? To by musiała być z twojej strony świadoma zła wola, nienawiść, zdrada. Nie wyobrażam sobie tego.

Mogę robić źle „niechcący".

— „Podświadomie" i „niechcący" nigdy Boga nie zdradzisz ani Polski — tego trzeba chcieć! Nawet o tym nie myśl, to absurdalne.

Może nie wykonam tego, co powinnam?

Też nie. Nikt od ciebie nie żąda więcej, niż możesz zrobić. Przecież wiemy, że masz mało sił, ale wiem, że my ci dopomożemy, że będziesz silniejsza w przyszłości. To atmosfera ogólna tak bardzo wszystkich przytłacza.


W królestwie miłości


26 V 1968 r. Mówi Matka.

Cieszymy się bardzo z matką Bartka i jego bratem z waszego szybkiego zżywania się. Ty nie wiesz, dlaczego go tak dobrze rozumiesz, a on tak samo. Pytał nas o to po wczorajszej rozmowie z tobą. A to takie proste: macie razem współpracować, bo tak On sobie życzy. On wam chciał dać to szczęście, ten niezwykły dar, z którego tak mało zdajesz sobie sprawę. On was widział w tej pracy, zanim urodziliście się; znał was i rozumiał oboje. Każde z was uzupełnia cechy drugiego, ale jednocześnie macie dużo cech wspólnych, podobieństwo psychiki, braterstwo jak gdyby — bez niego nic by z waszej współpracy nie wyszło. Bartek dał do niej bardzo duży wkład cierpienia, pragnienia służenia, działania. Ty też, ale inaczej — cierpieniem czekania, odrzucenia, niepotrzebności; wiem to teraz i rozumiem, jak było dla ciebie ciężkie (do tego stopnia, że pomimo półtora roku naszej pracy jeszcze się od niego nie uwolniłaś). Teraz jednak rozumiesz, czym jest ta współpraca i chętnie „przygarniasz" ludzi (z obu światów).

Moja malutka. Trzeba było do tej wspólnej pracy takich cech, jakie wy macie lub wyrobiliście w sobie: fantazji, wyobraźni, a nawet tego zamiłowania do „przygody", niespodzianki. I ja to mam, inaczej też trudno byłoby nam zrozumieć się. Widzisz, jeszcze ci brak radości życia, tej „dziecięcości", która jest w tobie ukryta, ale kiedy czasy się zmienią, i ona się wyzwoli. Wasza praca musi być radością, szczęściem. Pomyśl, pokonanie takiej „zapory" — współpraca tych, co wiedzą, rozumieją i kochają, z tymi, co kochają i mogą działać w materii, a tylko często się gubią; dla Bartka ponad wyobrażenie wspaniała, fascynująca, tak jak wszystko „w życiu" było potwor-niejsze, brudniejsze, niż mógł to sobie wyobrazić. Ale czy inaczej doceniłby tę pracę, to szczęście? On jest tu tak niedawno, tak bardzo jeszcze związany z wami. Zna sytuację, ludzi, fakty, wszystkie realia, tak że będzie ci ogromną i rzeczywistą pomocą w życiu.

Cieszymy się, patrząc na was; ja specjalnie, gdyż od twojej dobrej woli wiele zależało. Bartek „w życiu" już nie był zdolny do zrozumienia cię ani zaskarbienia sobie twego zaufania. Był więc teraz zdany tylko na ciebie, a to, żeś tak natychmiast i z całego serca pospieszyła mu z pomocą, dało mu tę szansę pracy, ale i zaskarbiło całą jego wdzięczność; tak że w pierwszej „fazie" waszej pracy tyś „odrobiła" jego niedociągnięcia. Jestem dumna z ciebie, żeś to zrozumiała i chciała — to są trwałe fundamenty przyjaźni. Bartek nadal nie rozumie, dlaczego jesteś taka dla niego. Powoli zrozumie.


Chrystus podzielił się z nami możnością ofiary


Widzisz, tak jest w naszym królestwie, w królestwie miłości. Bierzemy z Niego przykład. Chrystus, nasz Pan, Brat, Zbawca i Ojciec, nasz najbliższy Przyjaciel miał moc osłonięcia nas wszystkich — odkupienia — ale i nam dał te możliwości. Podzielił się z nami swoją najcudowniejszą bronią — możnością ofiary. Ty rozumiesz, że można za kogoś ofiarować życie, ale nie wiesz, że można wszystko — można odrobić, naprawić, odcierpieć, przejąć na siebie to, czego ktoś inny dźwigać już nie miał sił. Na „ziemi" nie tylko jedni na drugich ciężary zrzucają, również można je z innych zdjąć.

Nie ma większej miłości, jak oddać życie za przyjaciół swoich" — i to dzieje się ciągle. Wiesz, że matka Bartka okupiła jego „uratowanie" ostateczne, a brat — nie raz —jego życie; ale dlatego też są tutaj wszyscy razem. Nie tylko dlatego, ale każda miłość większa niż miłość siebie podnosi i zbliża człowieka do Boga. Wiesz, że królestwo Jego miłości obejmuje i was i nas — wszystkich, którzy kochamy Go, tu i u was na ziemi. Tylko wy kochacie go często przez zasłony, a my wprost. Mówiłam ci, że i „zasłony" dał nam On — z miłości, aby wam — w materii łatwiej było pokochać Jego — niematerialnego. Najbliższą Mu „zasłoną" jesteście wy sami, dlatego ilekroć ktoś z was osłania — sobą, podnosi ciężar drugiego człowieka, zbliża się sam i zbliża tego drugiego ku Jezusowi. „Jedni drugich ciężary noście" — to jest to!

Cieszę się, żeś zrozumiała, jaki ciężar dźwigał Bartek, że cię to nie odrzuciło od niego, a przeciwnie, tak bardzo zaczęłaś mu pomagać. Tak trzeba. Widzisz, „ciężary" pozostają na ziemi, ale wstyd z ugięcia się pod nimi trwa nadal. Bartek nie wie, nie rozumie tego, że ciężar, który dźwigał był ponad jego siły. Nie rozumie, bo nie wie ile, a właściwie jak mało miał już sił. Gdyby mu inni nie dorzucali, a pomogli, mógłby się podnieść. Widzisz, Bartek nie znalazł Szymona Cyrenejczyka, nie spotkał w życiu bliźniego (poza matką, która niosła wszystko, co mogła, ale nie była w stanie zdjąć wszystkiego). Dlatego dla Bartka miłosierdzie Jezusa było czymś „nie do zniesienia", czymś za wielkim, za dobrym! A przecież takiego właśnie potrzebował po życiu, w którym nie było dla niego nawet najmniejszego. Chrystus Go znał i rozumiał. Wynagradza mu brak miłości, brak miłosierdzia, brak, jaki Bartkowi „okazywali" jego „bliźni" — takie same dzieci Boże, ci, na których Jezus liczył (byli przecież nawet chrześcijanami). Jeśli człowiek bliźniemu (którego głód zna) nie daje chleba, to daje mu nie „nic", lecz kamień.

Widzisz, Bóg uzupełnia ze swego nieskończonego miłosierdzia głód dobra, jeżeli spotkało to w życiu któreś z Jego dzieci (zawsze z winy innych). Bartek był „zagłodzony" tak, że nie czuł już tego potwornego głodu, potrzeby miłości, dobroci i miłosierdzia. Był „skamieniały". Ale już taje...

Teraz wiem, że poznałaś go na tyle w życiu, aby móc chcieć z nim współpracować teraz. Na pomoc tam było już za późno, o całe lata! Chodziło o ratunek ostateczny, bo to się już ważyło. Bartek był obezwładniony, związany, omotany, ale ponieważ była w nim nadal wielka żywa miłość, gotowość w każdej chwili do nowej ofiary, ponieważ kochali go tu i za niego oddali Bogu życie i zdrowie, cierpienia i śmierć i ponieważ Bóg jest Miłością, kocha nas bezgranicznie i rozumie do dna —jest tutaj! Jest kochany, otoczony bliskimi i otrzymał możność takiej pracy. Właśnie dlatego.


Mówi Bartek.


Witaj, mówi Bartek. Naprawdę chcesz ze mną mówić? Wiesz, nie przypuszczałem, że tak będzie. Tu spotykają mnie same radości, teraz, gdy ja już wiem, że na nic nie zasłużyłem sobie. Pomyśl, gdybym „w życiu" spotkał choć setną, tysiączną, stutysiącz-ną część tego szczęścia — byłbym innym człowiekiem, inaczej bym żył. Wiesz, że jedynie nadzieja na „odpracowanie", zasłużenie sobie, wysłużenie „zatarcia win" sprawia, że nie jestem zrozpaczony niemożnością odwzajemnienia tej miłości, z którą się spotkałem, która mnie objęła, otoczyła, w której żyję.


Śmierci nie ma!


11—17 VII 1968 r. Mówi Bartek.

Żebyś ty wiedziała, jak ja się wstydzę swojego postępowania w życiu, jak ciężko mi z tym. Ile bym dał, aby móc cofnąć to, co robiłem.

Czy nawet za cenę powtórzenia życia?

Tak, nawet za cenę przeżycia tych wszystkich rzeczy po raz drugi, a nic gorszego już by być nie mogło. Ale tu być czystym, z podniesioną głową móc ludziom patrzeć w oczy. Tu jest życie i tu jest wieczność, a tamto tak bardzo krótko trwało...


Mogę pomagać


Wiesz, że „leżałem", jeżeli chodzi o picie. Tu przegrałem w pełni, a zacząłem przegrywać w konsekwencji i na innych frontach. Nie wiem, co mógłbym zrobić, gdybym dalej żył, ale nic dobrego. Już bym nie naprawił win, bo sił na to nie wystarczyłoby mi. Najlepiej nie robić zła, ale jeśli już się zrobiło, to naprawiać od razu, bo można nie zdążyć. (...)

Tak, wygrałem walkę o szacunek dla siebie w czasie więzienia, w najcięższym okresie życia. Najgorszy — był po śmierci mojej Matki. Wtedy zrozumiałem, że wszyscy inni zawsze będą mi obcy. Nie znają mnie lub nie szanują i nie chcą pomóc.

Jeszcze wygrałem sprawę zawodu. Jednak komponowałem, grano mnie... Jednak walczyłem o wiele spraw: o honor kolegów, o pamięć o nich i ich czynach, o sprawiedliwy osąd. Pomagałem też tam, gdzie mogłem.

Wiesz, dlaczego ci to mówię? Tak, pragnę, abyś mnie rozumiała, ale też i dlatego, że w tym, o co walczyłem, mogę pomagać innym. Tak że zawsze możesz liczyć na moją pomoc, skuteczną w takich sprawach.

Słyszę każdą twoją myśl o mnie. Cieszę się, że jesteś dumna ze mnie (w okresie wojny). Naprawdę, z tego okresu nie dowiesz się nigdy o żadnych „świństwach" z mojej strony. Ja naprawdę służyłem z całych sił i serca.

Żebyś wiedziała, co to jest za szczęście, kiedy się nagle spotyka twarzą w twarz tych, którzy byli „odliczeni na straty", wykreśleni jako „straceni dla nas na zawsze". A tu nagle okazuje się, że żadnych strat nie ma, że ludzie nie giną, nie przepadają, że są żywi, tacy sami, serdeczni, życzliwi, koleżeńscy, że wreszcie x razy już ci pomogli w życiu i ty dopiero teraz widzisz, że nie zapomnieli cię — przeciwnie, czekają, są bardziej bliscy nawet niż byli.


Natychmiastowa pomoc


Chciałaś wiedzieć, w czym mi pomogłaś najbardziej, kiedy mówiłem, że „udzieliłaś mi natychmiastowej pomocy". Przede wszystkim tym, że podtrzymałaś kontakt, że wiedziałaś, że jestem, żyję i potrzebuję pomocy. Prosiłaś za mnie, tłumaczyłaś mnie; to jest modlitwa, ale to jest też wstawiennictwem, braterską „protekcją" jak gdyby. Dla nas to jest poczucie łączności. Nie czujemy się wtedy tacy „wydarci z muszli" i odrzuceni gdzieś na bok.

Gdy ty tu przyjdziesz, sama zrozumiesz, jak to się „odczuwa". Pomimo miłości i bliskich wszystko jest przerażające, obce, inne. Mam nadzieję, że dla ciebie takim nie będzie, ale jeżeli się nic nie wie albo ma bardzo mętne wyobrażenia, jak ja, i do tego mylne — jest to niesamowity szok. Ciągle ci się wydaje, że to sen, że to nie może być prawda. Masz wrażenie, że za chwilę obudzisz się i wrócisz znów, a ziemia wydaje ci się czymś w rodzaju nory, gdzie człowiek chciałby się zaryć wraz ze swymi winami, żeby go nikt nie oglądał w świetle dziennym.


Nagość duchowa"


Wiesz, co to jest „nagość duchowa"? Tak, przechodzimy tam. Wszystko, co na ziemi udawało nam się „zamazać", zapić, przesłonić — tu staje w całej prawdzie. Nie ma możności zakłamania się, wykręcenia i nie chce się tego. Ale jeżeli ogląda cię w takim stanie Ktoś, kto za ciebie zapłacił własnym życiem, obdarował,pomagał i chronił, kto ci wreszcie wszystko wybaczył i wyratował w ostatniej chwili od zagłady kto cię tak kocha, jak On nas — to jest tak straszliwy wstyd, poczucie nieodwracalności czynów, słów i myśli. Nie ma innego marzenia, jak tylko: „Żebym mógł teraz wrócić, mieć szansę odrobienia, naprawienia...", i wie się, że to jest już niemożliwe. To tak, jak wkroczenie do sali tronowej Władcy świata w obecności całego dworu w brudnych, cuchnących szmatach — ukryć się tego nie da (przy czym wszyscy wiemy, że dobrowolnie się te szmaty nałożyło — Oni wszyscy i ja sam). Tego się nie zapomina. Można się potem „myć" i „czyścić" (robię to teraz), ale pamięć takiego wejścia pozostaje.

Tak, gdyby On sam nie skrócił mi życia, wszedłbym jeszcze gorzej albo na zawsze drzwi byłyby przede mną zamknięte.

To nie jest możliwe! Przecież tyś kochał Polskę, walczyłeś aż do śmierci — sama to widziałam. Byłeś tak bardzo słaby i chory, a przecież nie ustępowałeś. To było bardzo piękne.

Dziękuję ci. To samo mówiłaś mi wtedy, zaraz po wypadku. Ale, widzisz, ja naprawdę nie wykazywałem Polsce miłości. Jeżeli niszczyłem siebie — przez pijaństwo — stawałem się niezdolny do służenia Jej; sam odrzucałem służbę. Cóż z tego, że walczyłem o byt, o zawód, o możność życia w ogóle, jeżeli przekreślałem — pijąc — możność takiej pracy, jaką bym mógł mieć, możność wykazania swojej miłości.

A w czasie wojny?

Nie wystarczy wykazać ją w młodości, przez kilka lat przy sprzyjających warunkach, które same cię „pchają" w walkę — gdy po prostu innej drogi nie było.

To kształt miłości.

— „Kształtem miłości" jest całe życie, do końca. Śmierć powinna być „podkreśleniem rachunku", kropką, ostatnim zdaniem — wtedy jest dobrze. Dziękuję ci za twoje dobre myśli. Widzisz, trudno, żebym nie miał wcale dobrych cech. Tak, wierność i odwaga, ale i one zostały mi dane, wpojone przez tradycję, wychowanie — nie mogłem być inny. Cała bieda w tym, że tam, gdzie mogłem wybierać, „nawalałem" —jakże często.

Wiesz, staram się mówić poprawnie, ale czasem coś mi się wyrwie. Tu przecież sposób myślenia pozostaje ten sam — nie mogę mówić językiem Słowackiego, tylko swoim własnym. Owszem, pisałem lepiej, ale kiedy rozmawiam z tobą potocznym językiem, wpadam czasem w stare nawyki...

Jak to się stało, żeś ty mi w ogóle chciała pomagać po „wypadku"? Wybacz, że tak mówię, ale przecież to nie jest śmierć. Śmierci w ogóle dla nas nie ma!!!


Jak nas widzą


29 VI 1968 r. Mówi Bartek.

Dziwisz się, że mówię inaczej niż „w życiu". Ale ja przecież żyłem jak ślepy. Widziałem skutki, ale nie rozumiałem przyczyn. Niczego nie widziałem całościowo, tylko wyrywki, dlatego wszystko wydawało się takie obłędne, nielogiczne, bezsensowne, okrutne i niesprawiedliwe. Lecz jeśli już widzę, ogarniam i pojmuję całość spraw ludzkich, prawa rządzące nami i ich konsekwencje, nie mogę — sama rozumiesz — udawać ślepca. Poza tym pragnę ci jak najdokładniej podać przebieg zdarzeń, a czyż mogę to zrobić bez nakreślenia ogólnego zarysu sensu podskórnego, prawdziwego znaczenia faktów...?

Tu „uczymy się" inaczej. To tak, jak gdyby niewidomy nagle przewidział. Całe życie słyszał o słońcu, ziemi, drzewach itp. Jeżeli je zobaczy i raz mu je nazwą, nie może pomylić drzewa ze słońcem. Już na zawsze wie, że słońce to słońce, rozumiesz? To samo jest z prawami Bożymi. Jeżeli poznasz je i widzisz ich działanie wstecz w dziejach ludzkości, a i wszechświata...

Czy wszystko możecie zrozumieć?

To jest bogactwo! Na poznanie go trzeba chyba wieczności. To jest taka wspaniałość, która przekracza naszą zdolność objęcia jej, ale cieszę się na myśl, że będę ci mógł część objaśnić, wprowadzić, wskazać — o ile pozwolisz?

Czuję twoją radość.

Tak, to jest po prostu dziecinna radość, szczęście ze znalezienia się w naszym świecie, szczęście z dzielenia się nim (naszym Bożym, duchowym światem)...

Wracam do sedna — tu już nie możesz patrzeć inaczej, jak poprzez porównanie faktów z prawami Bożymi. Widzisz od razu wszelkie odchylenia i błędy (tak jak błąd w rachunku, gdy porównujesz np. z tabliczką mnożenia).


Pomoc


Chciałbym ci powiedzieć, że nie stałem się nagle „pobożny". Tu trudno mówić o dewocji. Tu zna się całą wielkość miłości Boga do nas i samemu jest się jej „chodzącym dowodem". Każde zbliżenie do Niego jest szczęściem. On je nam daje — jest nim. Dlatego tak ci jesteśmy wdzięczni za zapraszanie nas do współuczestniczenia w twoich spotkaniach z Jezusem Chrystusem, Panem naszym (chodzi o Komunię św.).

I ty kiedyś zrozumiesz znaczenie Komunii i Mszy świętej, ale wierz mi — to jest spotkanie z Nim, z miłością, szczęściem, łaską. Wiesz, nie chciałbym ci zrobić przykrości, ale ty nie wykorzystujesz tych Spotkań. Wtedy można prosić o wszystko, wypraszać, przedstawiać, interweniować, bronić... On tego pragnie. On czeka na takie prośby.

Czy pozwolisz, że i my będziemy wtedy prosili — tyle mamy próśb — w twoim imieniu, dobrze?

Tak, ale przypominajcie mi o potrzebach ludzkich.

Dobrze, będziemy i to robić. Wspólnie, razem, ty w naszym, a my w twoim imieniu.

Czy tak można?

Wszystko można, co płynie z miłości braterskiej. Tak nawet trzeba.


20 VII 1968 r. do Bartka.

Jak ci mogę pomóc?

Możesz mi pomóc najbardziej, gdy będę mógł uczestniczyć w twoich spotkaniach z Bogiem. I nie tylko ja: zapraszaj, kogo tylko się da. My wszyscy tacy jesteśmy ci wdzięczni za umożliwienie nam takiej sposobności proszenia i bycia w Jego obecności.

Czy Chrystus Pan tym się nie zdziwi?

Nie, On się nie dziwi, On się tym cieszy. Przecież On nas kocha tak, jak i ciebie, a ponadto uszczęśliwia Go, gdy my się wzajemnie traktujemy z braterską miłością i troską. Przecież to jest Jego pragnienie, abyśmy byli sobie braćmi. Więc proś w naszym imieniu, dobrze?

Przyjacielem trzeba umieć być. To kosztuje. W przyjaźni daje się i dzieli, i przyjmuje przyjaciela z całym bagażem jego przeszłości (tak jak i w małżeństwie).


25 VIII 1968 r. Mówi Bartek.

Tak ciężko jest nam patrzeć stąd, jak wy się tam borykacie. Jaka straszna atmosfera jest teraz na ziemi; wszędzie, i w Polsce też. Ogólnie mówiąc jesteście pogrążeni w nienawiści, wzajemnych złośliwościach i mściwości. Jedni mszczą się na drugich za swoje nieszczęścia, a te rosną stale. (...)

Czyja lub inni nie „denerwują" was?

My was widzimy inaczej, tak jak gdyby bez „naleciałości" — takich, jakimi jesteście naprawdę. Ta reszta, to jak ubranie: w czymkolwiek akurat jesteś, pozostajesz sobą. Jedno może mi się bardziej podobać niż inne (to twoje stany wewnętrzne, nastroje, ale te duchowe), ale to zawsze jesteś ty...

Ja cię rozumiem rzeczywiście — taką, jaką jesteś. I właśnie taka ty okazałaś mi pomoc i serce. Gdybyś była inną, nie byłabyś sobą i może reagowałabyś inaczej. Ja taką cię cenię, jaką jesteś. Nic mnie nie może drażnić...


27 VIII 1968 r.

Nikt z nas „w życiu" nie otrzymał tyle dobroci, ile jej potrzebował, aby się w pełni rozwinąć — z winy innych ludzi. Teraz ty i inni musicie stale pamiętać o tym, żeby te braki zmniejszać, a nie powiększać. A my, jak sama widzisz, staramy się „odrobić" nasze zaniedbania. Teraz, kiedy już mamy „z głowy" te wszystkie błahe sprawy, które wam zajmują z konieczności lwią część czasu, możemy poświęcić całą uwagę sprawom poważnym, takim jak pomoc wam. (...)

Nie wyobrażasz sobie, jak wygląda ziemia od nas. Żyjecie po prostu w zatrutej atmosferze. Cierpicie i dusicie się nie wiedząc o tym, ale ona osłabia, paraliżuje; u ciebie wywołuje to, co ty nazywasz ciągłym zmęczeniem. W takich warunkach każde dobre słowo, każdy uśmiech, chęć pomocy, najmniejszy wysiłek celem przełamania tej niechęci, wrogości wzajemnej, pogardy i chamstwa ogólnie mówiąc — już jest zwycięstwem. Możesz mi wierzyć, że to się liczy. (...)

Chcę ci wykazać, że teraz jestem inny. Jestem sobą prawdziwym, takim, jakim mogłem być i „w życiu", gdyby inaczej się ułożyły warunki. Ale teraz, kiedy mam pełnię swobody, kiedy wiem, kim jestem, do czego dążę i jak mam najprędzej i najdoskonalej przysposabiać się do tego zadania — robię to.


12 IX 1968 r.

Nawet nie wiesz, jak tu się odczuwa cudzy zawód czy ból: jak swój własny, tylko o wiele silniej niż na ziemi.


Niebo. Czyściec


29 IX 1968 r. Mówi Bartek.

Wszyscy, którzy tu są (w królestwie Chrystusowym), są mniej lub więcej „święci", ale nie ma zbyt wielu takich, którzy już w momencie śmierci byli całkowicie dojrzali, czyści i u których motorem działania była wyłącznie czysta, bezinteresowna miłość Boga, którzy kochali Go i ufali Mu, a także ci, którzy swoją śmierć złożyli w Jego ręce. Twoja i moja Matka są takie, także twoja ciotka — pani Alina, „Garda" i wielu innych, którzy są z nami. Oni pomagają w „rozwoju", w zrozumieniu innym, takim jak ja.

Tu się widzi, ile kto ma w sobie miłości. Miłość to siła. Przejawia się jako energia, blask, ciepło, dobroć. Po prostu, zbliżając się do kogoś, kto żyje miłością, odczuwamy ją również. Ona i nas obejmuje. Dlatego nie czujemy wstydu czy zażenowania wobec tych osób, bo one w stosunku do nas mają pragnienie podzielenia się z nami swoim szczęściem, zbliżenia do Boga, no, po prostu kochają nas. U mnie jest np. „uczucie" bólu, żalu, że nie potrafiłem zrozumieć sensu ani celu istnienia, że nie odpowiadałem na Jego miłość, że nie oddałem się Zbawicielowi na służbę, póki mogłem. Że On liczył na mnie, kochał, a ja się nieustannie odwracałem i odrzucałem Jego miłość. Wstyd jest za własną głupotę i ślepotę. A przebywanie z ludźmi pełnymi miłości jest szczęściem, praca z nimi — najwyższym zaszczytem, dowodem zaufania.

To nie wygląda tak, że niebo i czyściec, to jest coś oddzielnego, odgrodzonego od siebie. Gdy Jego miłosierdzie nas obejmuje, już jesteśmy włączeni (potencjalnie) do Wspólnoty Świętych, jesteśmy w obrębie Jego królestwa — ale na prawie „żebraka": kogoś, kto wprosił się korzystając z miłosierdzia Gospodarza (może nie żebraka, a raczej kogoś, kto nie nałożył „szaty godowej" z własnej woli). On, Pan i Władca przyjmuje cię, bo wie, co byłoby z tobą, gdyby cię nie przyjął, ratuje cię po prostu, i to nie przed „śmiercią", a przed przerażającą, potworną wiecznością bez miłości; wiecznością nienawiści, głodu miłości i wiecznego braku w pełnej świadomości, że dobrowolnie ten stan się wybrało, mogąc wybierać.


To nie Bóg odrzuca...


Dlatego nigdy nikt, kto w sobie miał choć iskrę miłości do czegokolwiek poza sobą samym, nie został „odrzucony", a raczej „nie uratowany", bo to nie On odrzuca, a od Niego odrzuca nas nasz egoizm, pycha czy nienawiść. Ale sama rozumiesz, że dlatego właśnie jest mnóstwo ludzi właściwie niegodnych bycia tu, ludzi takich jak ja, którzy nie zasługują na taką miłość i przebaczenie, bo nie chcieli o nich słyszeć ani ich przyjąć „za życia".

Ja siebie znam. Wiem, że zostałem cudem uratowany, ale rozumiem to i nie mam innych pobudek jak odwdzięczenie się, udowodnienie, że jestem zdolny do miłości, że pojmuję Jego miłość do siebie i pragnę być jej godnym. Dlatego też dano mi możność wykazania się.

Przez pomaganie mi? Chyba bardzo trudną dla ciebie?

Nie trudną, przeciwnie, najłatwiejszą i najpiękniejszą dla mnie. (Bo chodzi tu o pomoc ludziom.)


Chrystus Pan


Widzisz, Chrystus Pan nas kocha, nie — siebie. Nam pragnie dawać, nas uszczęśliwiać, nas przyciągać ku sobie. Nie jest możliwe „zrozumienie" miłości Boga do nas. Wydaje się nieprawdopodobna — taka jest skala wielkości pomiędzy Nim a nami. Trzeba ją przyjąć, zawierzyć i oprzeć się na niej; po to mamy życie na ziemi. Tu się to wie od pierwszego momentu, ale im większe było nasze oddalenie od Niego w życiu, tym trudniej jest uwierzyć w Jego miłość do nas. A dopiero od tego „uwierzenia", przyjęcia tego jako pewnika, zaczyna się nasze zbliżanie się ku Niemu. Widzisz, ja to zrozumiałem, „przyjąłem" bardzo prędko. To było właśnie w wasz Wielki Piątek. W tym „czasie" byłem obecny przy prawdziwej drodze krzyżowej, przy ukrzyżowaniu i śmierci: potwornej, powolnej śmierci Jezusa za nas wszystkich, za mnie i za ciebie.


Golgota


Posłuchaj. Nie ma i nie było nigdy nic straszliwszego i nic wspanialszego. Jeżeli jesteś wtedy tam, to uczestniczysz, a nie „oglądasz". I zapominasz o sobie. A jednocześnie dziękujesz za każdy ból w życiu, za każde przeklinane kiedyś cierpienie, które daje ci jakieś prawo do współudziału. Rozumiesz, że On dał ci je po to, abyś była bogata, abyś miała swój malutki udzialik w wybawianiu ludzkości, w wykupie samego siebie. Że dał ci je z miłości, szanując cię, dbając o twój honor, o twoją godność człowieka. Że tak wysoko cię cenił, że pragnął dać ci braterstwo z sobą samym, synostwo Boże — nie darowane, a podzielone z Nim samym, podzielone poprzez udział w Jego cierpieniu.

Czy ty rozumiesz mnie? Mówię ci to, bo nie rozumiałaś, co właściwie zaszło w Wielki Piątek, kiedy twoja Mamusia powiedziała ci, że już jestem z nimi.

Przejrzałem! Byłem i przedtem, ale ślepy, z bielmem na oczach, a od tego momentu zacząłem żyć! Być sobą, rozumieć kim jestem, rozumieć sens cierpienia, które mnie w życiu spotykało...

Proszę cię, uwierz mi. Mówię ci to, abyś wiedziała, jaki jest sens i wartość cierpienia. Tragedią jest dla człowieka życie łatwe i wygodne, a największą łaską możność walki, wyboru, pokonywania przeszkód, przyjęcia cierpienia, pomimo że nasza ziemska skorupa boi się go. Bo boi się unicestwienia, zagrożenia swojego bytu; i ją musimy pokonać, okiełznać i „wytresować". To poprzez nią mogą nami rządzić siły zła i nienawiści.

A nie przez intelekt?

Intelekt jest „funkcją" aparatu mózgowego, wynikiem jego sprawności. Dlatego pycha jest głupotą, że człowiek pyszny uważa za własne to, co otrzymał, aby służyć. Najczęściej im więcej otrzymał człowiek, tym więcej w nim pewności siebie, swojego znaczenia, i tym więcej pragnienia brania, bo sądzi, że w imię tych darów „należy mu się" coś więcej niż innym. To jest tragedią tych bogato uposażonych. Gdyby można wybierać, należałoby zawsze pragnąć mniej otrzymać niż więcej. Wtedy odpowiedzialność jest mniejsza i mniej możliwości nadużycia tych darów, sprzeniewierzenia ich dla siebie.

Dlatego ciesz się ze swoich braków i nie myśl o tym, że pragnęłabyś być w czymś „lepsza", więcej otrzymać; na ogół z takich ludzi mało mamy pożytku (my, ludzkość). Myśl o jednym, że pragniesz, aby Chrystus tobą kierował, abyś mogła dopomóc Mu w Jego pracy nad podniesieniem ludzkości. A ludzkość to miliony pojedynczych ludzi; im trzeba pomagać.


Oczyszczenie


21 XI 1968 r. Mówi Bartek.

Nabrałam zaufania do Bartka, ale zdarzało się, że je cofałam, gdy przypominałam sobie, jakim był za życia. Bartek to odczuwał i kiedyś powiedział mi:

To jest właśnie „czyśćcem" — cierpieniem — tu, że idą za nami skutki naszego postępowania na ziemi i odbiera się je z całą ostrością. Jeżeli powodowaliśmy, że nam nie ufano — to pozostaje i nikt z was zaufać nam tu nie chce. Nikt bowiem nie może zrozumieć, jakie tu następują w nas zmiany. Ty wiesz, że charakter mam ten sam, ale motywy postępowania — inne. (...)

Widzisz, i ty uczestniczyłaś w Jego miłosierdziu uczynionym mi. Powiedz to innym, że ich dobre czyny i myśli o nas i dla nas po naszej śmierci są współuczestniczeniem w Jego miłości. (...)

W zasadzie jest tak, że cokolwiek „w życiu" zrobimy dobrego, wszystko to jest „za mało". Na pewno każdy z nas mógłby zdziałać więcej, gdybyśmy założyli, że od początku istnienia jest już dojrzały, rozumiejący wszystko, „święty" — a to jest nieporozumienie. Po to właśnie jest życie, aby sobie wybrać cel, coś, co się tak kocha, że wszystko inne pozostaje na boku, że się odrzuca — ale na ogół powoli, po kolei — wszystko, co zawadza czy utrudnia zbliżenie do celu naszej miłości. To jest przebieg życia — w czasie. Na dojrzewaniu się kończy, a nie zaczyna od niego. Od siły naszej miłości zależy szybkość, z jaką zbliżamy się, ale sam cel jest tu. Jeżeli ktoś ma przed sobą krótkie życie, jest szybciej „szkolony", ale ma też większą pomoc. Zresztą Bóg nas obdarza i pragnie służby wedle swoich darów, a nie ponad nie.


Miłosierdzie Chrystusa


8 XII 1968 r. Mówi Bartek.

Przeczytałem to, co napisałaś wtedy (moja opinia o Bartku, pisana za jego życia; „pokazałam" mu ją) — to była prawda. Niech ci nie będzie przykro: taki byłem i miałaś zupełną rację. Nie nadawałem się do takiej pracy, nie byłem jej godny ani wart. Ale teraz jest inaczej; to tak jakby ślepy przewidział, a trędowaty został uzdrowiony. Teraz mogę ze wszystkich sił i z całego serca pomagać ci.

Wszystko zależało tylko od ciebie, od tego, czy ty, pomimo że byłem taki, jak napisałaś, zechcesz jeszcze dać mi tę szansę. To było jak jedyne koło ratunkowe na całym oceanie. I ty byłaś tą jedyną osobą, która je miała. Czy zechcesz je rzucić? To była największa moja tragedia tu, po przyjściu, kiedy zrozumiałem, co mogłem mieć i co straciłem. Gdybyś była tylko „sprawiedliwa", nie rzuciłabyś mi koła. Już ci mówiłem — byłaś współuczestniczką miłosierdzia Bożego okazanego mi.

Miłosierdzie jest wtedy, gdy On świadczy nam dobrodziejstwo, obdarza i nagradza, pomimo że należy się nam sprawiedliwie kara, to znaczy powinny spaść na nas skutki naszego własnego sposobu życia. On je (te skutki) powstrzymuje, bo tak nas kocha, a ponieważ dał za nas życie, więc może nas zasłonić — sobą — wobec sprawiedliwości Bożej. Wszystkie prawa wszechświata podporządkowane są prawu miłości. Miłość kieruje nimi, inaczej działałby bezlitosny mechanizm i każdy z nas odbierałby w całości konsekwencje swojego postępowania, a to by było potworne. Przez jedno krótkie życie szykujemy sobie wieczność lub prawie wieczność (czyściec) nieszczęścia i rozpaczy. Wracam do tematu. Chciałem tylko jeszcze raz objaśnić wielkość miłosierdzia i miłości do nas Chrystusa, bo wszystko Jemu zawdzięczam.


Śmierć jesteśmy wzięci na ręce...


12 VIII 1969 r. Mówi Bartek.


Nie ma słów, którymi można by wyrazić wielkość dobroci i miłości Jezusa. Mówiłaś, że pragnęłabyś przekazać przez mnie wyrazy zachwytu i wdzięczności za Jego miłosierdzie nade mną. Mów sama, mów, ile tylko możesz — On pragnie słyszeć nas — wprost. Pragnie być z tobą, więc korzystaj. To ja proszę Cię: jeśli możesz, pomóż mi, mów i za mnie, za nas oboje. On wie, że ja zrozumiałem wielkość Jego miłości do mnie, ale jeżeli Ty to powiesz, będzie to dowodem, że widzisz przejawy Jego działania poprzez pozory nieszczęścia, śmierci, przypadku. To ważne, abyś ufała Bogu, abyś polegała na Nim samym, bo niczego nikt by nie wymyślił (ni przeprowadzić by nie mógł) lepszego, bardziej dla nas zbawiennego — tak to trzeba nazwać — niż On to czyni.

Moja śmierć była tak krótka, bezbolesna i lekka, że w ogóle nie „zaznałem" jej. Jeden moment wstrząsu wewnętrznego, jak otwarcie się drzwi, i już byłem cały i przytomny w naszym świecie — w Jego domu, w Jego rękach, pod Jego opieką. Wierz mi — ani sekundy strachu czy bólu. Nic. Moment jak zamknięcie i otwarcie oczu i już znowu pełna, pełniejsza świadomość i jasne zrozumienie, że się już przeszło i że tej „strasznej śmierci" w ogóle nie zauważyło się. Zanim zdążyłem się bać, stwierdziłem, że nie trzeba. Były powody, ale inne. Bać się trzeba przede wszystkim i tylko siebie samego, własnej głupoty i niezrozumienia sensu życia. Jeżeli Ty sobie sama nie zaszkodzisz, nie ma w całym wszechświecie siły zdolnej Ci przeszkodzić na drodze ku Niemu! Chciałbym Ci powiedzieć, że Jego troskliwość i współczucie są tak olbrzymie, że w chwili śmierci jest Sam obecny i Jego miłość otacza nas jak pancerz. Niezależnie od tego, co wy widzicie, co dzieje się z ciałem, my jesteśmy po prostu wzięci na ręce i wniesieni przez Niego w Jego dom. Tak wygląda surowość Jego Sprawiedliwości!!!...


Dowód miłości Taki jest Chrystus!


20 V 1970 r.

Rozmawiałam z krewnym Bartka. Powiedział mi o okolicznościach jego śmierci identycznie to samo, co mówił mi Bartek; ściśle zgadza się to z jego relacją. Cieszę się, że są sprawdziany, że to nie jest produkt mojej podświadomości.

Mówi Bartek.

Widzisz! Mówiłem ci prawdę, a jeszcze mój krewniak nie wie wielu szczegółów. Nie „drzemałem" wtedy, a byłem zupełnie oszołomiony, przemęczony; to był skutek napięcia poprzednich godzin. Absolutna bierność i obojętność, dno zmęczenia. Śmierci w ogóle nie „spostrzegłem", bo nie miałem czasu na uświadomienie sobie jej groźby. Przy moim refleksie, musiałem być wtedy specjalnie na „zwolnionych obrotach", tak że nie mogę powiedzieć ci, jak wygląda „umieranie". Nie było go. Natychmiast byłem cały — tu; przytomny i jasno rozumiejący sytuację. To tak jak po wyjściu z ciemności obraz jasnego dnia — prawdziwy i jednoznaczny, choć oślepia. Ale niczego nie możesz żałować, bo jesteś — tu. Zostawiłeś ubranie i ono już cię nie obchodzi, szczególnie wobec takich okoliczności, jak stwierdzenie swojego dalszego istnienia. Zrozumienie, że jest się w nowej rzeczywistości — wobec Boga, w obliczu Prawdy, w pełni światła. Dalej ci nie napiszę. Wyobraź to sobie.

Przeskok jest szalony, ale prawdą jest to, coś mówiła, że „Bóg uratował mnie" (Bartek wtedy postanowił samobójstwo), a ściślej — Chrystus z miłości do mnie oszczędził mi wstydu, dał mi śmierć bezbolesną, szybką, łatwą, a uratował na wieczność, jednocześnie ratując przed upokorzeniem, a nawet ratując moją opinię wobec was wszystkich, ratując przed waszą pogardą. Czyż można zrobić więcej? I to dla mnie, który Go zawiódł: nie spełnił nadziei, zawiódł zaufanie, zmarnował wszystkie dary łącznie z ostatnim — czasem, a szykował się do odrzucenia nawet życia. Czyż to nie jest najpiękniejszy, największy dowód miłości? Taki jest Chrystus!


OJCIEC LUDWIK


7—9 XI 1969 r. Mówi Bartek.

Chcę ci zakomunikować teraz, kiedy już wiesz o śmierci ojca Ludwika, że już poznałem tu ojca, to jest ojciec poznał mnie i twoją Matkę. Bardzo dobrze się stało, że ojciec tyle o nas wiedział, gdyż jest już wprowadzony w prawdę o naszych sprawach — tu się rozumiemy prosto i łatwo.

Ojciec Ludwik prosi, żeby Ci przekazać, że nie cierpiał; śmierć przyszła bardzo szybko (ojciec Ludwik chorował na serce; później mi opowiedziano, że zasłabł i nim go doprowadzono do celi, osunął się na ziemię i zmarł). Jest tak szczęśliwy, jak nie wyobrażał sobie, że mógłby być. Ojciec otrzymał prawo pomocy swoim penitentkom (...). Pyta, czy życzysz sobie jego pomocy, bo on obecnie może dużo więcej ci wyjaśnić niż „za życia". Prosi, abyś nie zapominała o jego radach.


Pierwsza rozmowa z ojcem Ludwikiem


Mówi ojciec Ludwik.

Moje dziecko, jestem przy tobie. Czuję się odpowiedzialny za ciebie, gdyż opierałaś się na moim sądzie. Istnieje współpraca wewnątrz Kościoła Chrystusowego, w Chrystusie Panu. Zaufaj Mu w pełni i przyjmuj wszystko, co otrzymujesz, ze spokojnym sercem, bez trwogi i niepokoju. Otacza cię miłość i opieka, a ty w zamian służ Panu z całego serca. Najważniejsze jest spełnianie wszystkich obowiązków, których się podjęłaś. Wszystkich! Staraj się być gotowa do pomocy dobrą i życzliwą dla wszystkich, z którymi spotykasz się na co dzień. (...) Nie ma spraw i rzeczy nieważnych. Ja będę ci służył pomocą. Czy pozwolisz, że zwrócę ci uwagę, jeżeli zauważę błędy w postępowaniu? (...)

Proszę o to. Jak Ojcu pomóc?

Nie potrzeba mi waszej pomocy dzięki miłosierdziu Pana naszego Jezusa Chrystusa, którego jestem kapłanem. Z Jego woli i dobroci mogę pomagać wam i czynię to z radością. Dziękuję wam za serce i pamięć. Powiedz (...) innym, że jestem z wami i słyszę wasze myśli; chcę wam pomagać, pamiętajcie o tym.

Daję wam moje błogosławieństwo.

Takie są zwykle pierwsze życzenia każdego, kto przechodzi na „tamten świat". Po niedługim czasie przychodzi zrozumienie, że nie jest to możliwe, bo ludzie nie są przygotowani na przyjęcie takich przekazów. Nie wierzą lub, gorzej, traktują osobę przekazującą jako umysłowo chorą; w najlepszym razie traktują informację od bliskich jako sensację. Doświadczyłam tego kilkakrotnie i nie godzę się na przekazywanie, jeśli nie znam dobrze osoby, do której informacja jest kierowana. Czasem godzę się, gdy ktoś prosi o rozmowę z osobą zmarłą pragnąc jej dopomóc, kierowany miłością, a nie ciekawością. Smutne, że wśród katolików tak mało osób naprawdę wierzy w „żywot wieczny" i w miłosierdzie Pana naszego i Jego królestwo miłości.


Mówi Matka.

Córeczko, cieszymy się z twojej reakcji na śmierć ojca Ludwika; tak być powinno. Nie płacz ani zmartwienie, a myśl o nim i chęć porozumienia się w sprawach ważnych dla ciebie, którymi kierował. Przyjmij słowa ojca jako jego testament. Ojciec jest, widzisz, w ogromnej rodzinie zakonnej, w ich wspólnocie, ale jest i z nami, gdyż sprawy kraju były mu drogie; tak samo sprawy rozwoju Kościoła w Polsce, rozwoju myśli dominikańskiej. Nikt nie traci zainteresowań, a zyskuje wiedzę, sprawdzenie swoich wątpliwości, potwierdzenie wiary. To wielka radość.


Pierwsze rady ojca Ludwika


26 XI 1969 r. Mówi ojciec Ludwik.

Moje dziecko, postaraj się o większy spokój przy kontaktach z ludźmi. Przeszkadza ci zniecierpliwienie, a tym samym okazujesz innym, że są dla ciebie mało ważni. Staraj się skupić na tym, co w danym momencie robisz, bez pośpiechu. Słuchaj uważnie, rozmawiaj uważnie, spokojnie, tak jak gdybyś w tym momencie nie miała nic innego do zrobienia. Możesz uprzedzić, że masz tylko niewiele czasu, ale ten, który masz, poświęcaj danej sprawie lub człowiekowi bez reszty. (...) Pamiętaj, że dla Chrystusa jesteśmy wszyscy ważni jednakowo — niezmiernie. Ty naśladujesz Go i w postępowaniu. (Tak postępował O. Ludwik w życiu).


22 III 1970 r. Mówi ojciec Ludwik.

Witaj dziecko. Cieszę się, żeś dostała ten numer pisma (z życiorysem Ojca); chciałem, żebyś go miała. W ten sposób więcej o mnie wiesz, a zawsze łatwiej rozmawiać z kimś znajomym — prawda?

Prosisz mnie, żebym się podjął „obmodlenia" waszych spraw. Nic innego nie czynię, ponieważ wasze sprawy są moimi. Jestem nadal aktywnie zainteresowany, chociaż teraz w inny sposób. (...) ?

Ponieważ brałem udział w twojej pracy — na ziemi i ponieważ ufałaś mi, ufałaś moim radom i opiniom, mogę ci dalej służyć swoją pomocą. Chyba, jeżeli ci to nie odpowiada...?

Ależ tak, proszę.

Dziękuję ci za zaufanie. Oczywistym jest, że najbardziej interesują mnie „sprawy Boże", ale — chciej mi wierzyć — w ogóle innych nie ma. Są albo działania ludzkie wedle woli Bożej, z pełną dobrą wolą, choć z różnym zrozumieniem, albo przeciwstawianie się Bogu świadomie lub na skutek egoizmu ludzkiego, krótkowzroczności czy też pychy, która zupełnie zaślepia — tak zupełnie, że słusznie stoi na czele wszystkich wad ludzkich. Człowiek owładnięty pychą widzi wszystko w fałszywym, skrzywionym zwierciadle. Nie jest zdolny wybrać prawidłowo, bo prawdy nie jest w stanie zobaczyć.

Mogę cię zapewnić, że Chrystus przyjmuje wyłącznie służbę dobrowolną, bezinteresowną, pełnioną z miłości do Niego lub Jego praw. Kto pracuje z miłości, ten pragnie szerzyć ją poprzez łączenie się, rozwijanie wspólnoty, braterstwa, jedności, poprzez udzielanie się innym, przez służbę. (...)

Widzisz, nie należy odnosić się źle do ludzi, lecz do zła, które szerzą, gdyż mogą postępować w najlepszej wierze. (...)

Chciałbym jeszcze długo z tobą rozmawiać, ale wiem, że już jest pora do wyjścia na Mszę świętą. Będę tam z tobą uczestniczył i jeśli chcesz — w imieniu was wszystkich prosił o wasze sprawy?

Tak, proszę, bardzo proszę.

Dobrze, to moja powinność wobec was! Tu wszystko jest radością! A więc na razie...

Po powrocie z Mszy.

Cieszę się, że byliśmy razem. Niech ci się zawsze wydaje, że jestem z tobą.

Byłam oburzona sposobem mówienia w kazaniu o Bogu, jako o bezlitosnym, karzącym władcy, i te moje myśli Ojciec „słyszał".

Widzisz, to jest ten błąd, że kapłani chcąc wstrząsnąć sumieniami, czynią to powołując się na Pana Boga tak jak dzisiaj. Wiem, że cię to oburzyło — nas również. Mówiąc, że „Bóg przeklnie, odepchnie, potępi grzesznika", kaznodzieja zaprzeczał samej istocie Boga — Miłości. Jak potem można żądać od ludzi, aby Boga kochali? „Takiego" Boga! Sam siebie zapytuję, czy aby nigdy nic podobnego nie powiedziałem. W każdym razie proszę cię, ty ze swojej strony staraj się mówić ludziom prawdę.

Wiesz, jakim jest nasz Pan i Stwórca. To Miłość udzielająca się, przygarniająca, oczyszczająca. Nie Bóg odrzuca człowieka, a człowiek odcina się sam, o ile z miłością walczył, zaprzeczał jej. Jeżeli w sobie nie chciał nigdy obudzić miłości, nie może przyjąć jej ogromu po śmierci; chyba że żałuje, że pragnie, że wzywa, teraz gdy już ją zna w jej blasku i dobroci — a to jest zawsze możliwe, dlatego nie wolno mówić o potępieniu przez Boga!


23 III 1970 r. Mówi Bartek.

Ojciec Ludwik jest naszym współtowarzyszem, nie „wychodząc" ze swojej rodziny zakonnej, która służy Bogu całą swoją mocą. Przecież sama słyszałaś, że ich działalnością jest kontemplacja i apostolstwo. Tu kontemplacja jest współżyciem z Bogiem, życiem w Nim, a apostolstwo — służbą Jego planom. Chyba już wiesz dobrze, że tu dopiero trwa praca, działalność, twórczość — pomoc wam. Przecież realne wyniki naszej pracy masz u siebie w postaci naszych rozmów. Tylko tyle, że szczęście pracy naszej jest większe niż jakakolwiek radość ziemska i trwa nieustannie.


O formacji duchowej


14 I 1979 r. Mówi ojciec Ludwik.

Po rozmowie na temat wyboru stałego spowiednika.

Ty byłaś już pod moim kierownictwem (no i nadal „współ-pisujemy"), a nie jest dobrze zmieniać formację. Może nie zauważyłaś, lecz cały czas działam według mojej formacji zakonnej: staram się kierować cię ku Chrystusowi, otwierając cię na Jego miłość ku tobie — nie ku analizowaniu siebie i swoich win, a ku zobaczeniu siebie w świetle Jego miłości.

Rozwój człowieka powinien być naturalny i odbywać się wedle tego kierunku, który wyznacza mu Pan nasz, i w tempie, jakie jest dla jego duszy właściwe. Spowiednik nie może niczego narzucać, przymuszać ani krytykować, a tylko naprowadzać ku właściwemu pojmowaniu rzeczywistości duchowej, w której żyjemy, objaśniać w razie potrzeby, zachęcać i nie przeszkadzać Chrystusowi Panu w Jego osobistym prowadzeniu każdego z was. Można tylko starać się zobaczyć, jaką to drogą Pan duszę prowadzi, aby wspomagać ją, w miarę jak postępuje wedle swoich umiejętności, posiadanej wiedzy i sakramentalnych darów. Tak postępowałem, kiedy mało cię jeszcze znałem i chciałem dopiero rozeznać twoją drogę, tak postępuję teraz, kiedy znam cię dobrze i wiem, jak mogę pomóc nie tylko tobie, lecz i twoim przyjaciołom, skoro mnie o to proszą.


Do wspólnoty domowej.


Cieszę się, moi drodzy, że jestem wam pomocny i że cenicie sobie moje rady. Zawsze służę nimi, gdy są wam potrzebne, ale chciałbym też pozostawić jak najwięcej czasu Panu naszemu, waszemu prawdziwemu Przewodnikowi i Ojcu. On jest tym prawdziwym sercem waszych dusz, rzeczywistym Ojcem, kochającym was nieskończenie i rozumiejącym całkowicie. On was uzdrawia, oczyszcza, uczy, prowadzi, przyciąga ku sobie. On wam przebacza, odpuszcza, dźwiga, nasyca i obdarza. On jest waszym (i naszym) Życiem. On jeden może darować winy, odrodzić, napełnić swoim życiem.

My działamy w Jego imieniu, ale On — sam, swoją mocą i miłością. Nikt z nas nie tylko nie mógłby, lecz i nie śmiałby Go zastępować. Wszyscy jesteśmy tylko braćmi w różnym „wieku", ale Ojciec jest jeden — Pan nasz, Bóg, nasza miłość, zbawienie i szczęście.


Pan jest dostępny


27 II 1979 r.

Skarżyliśmy się na spotkaniu wspólnoty domowej, że różne osoby z ruchu Odnowy w Duchu Świętym, w tym młodzi i bardzo pewni siebie księża, zarzucali nam, że zmyślamy sami, bo „Pan mówi tylko krótko i zwięźle, najwyżej parę zdań" (a nam zdarzało się otrzymywać dłuższe „katechezy" bądź prowadzić z Panem rozmowy). A przecież przez proroków Pan mówił długo i wręcz rozmawiał z nimi, np. z Jonaszem (Jon 4), i w ten sposób wychowywał ich; dyskutował (np. Ha 1 i 2; Iz 58), ostrzegał (Iz 65, 114; Jr 7, 115), tłumaczył przyczyny swego gniewu (Jr 7, 1. 1620; 9, 1215). Mówił też z Abrahamem, Mojżeszem, Dawidem bo cieszył się rozmową z synami ludzkimi.


Mówi ojciec Ludwik.

Czy naprawdę nie jesteście zdolni do przyjęcia tak wielkiego miłosierdzia Boga, że chce On mówić wprost do was i nie szczędzi słów? Czy tak trudno jest pojąć, że On jak matka mówi do dzieci i że jak matka słów nie „wydziela" i nie „cedzi", a swoją miłość objawia przestając z wami często i chętnie, że jest szczodry i przystępny, a nie wyniosły i zniżający się tylko do wybranych? Czy to nie powinno was napełniać szczęściem i wdzięcznością zamiast nieufnością i podejrzliwością?

Zastanówcie się, czy chcecie przestawać z Bogiem prawdziwym, Bogiem miłości i miłosierdzia, czy też z wymyślonym przez was samych wyobrażeniem władcy groźnego i niedostępnego.

Otóż Pan jest dostępny! Zwłaszcza tym, którzy Go tak bardzo potrzebują jak wy, a przez was inni. Pan zna przyszłość i pragnie was przygotować, zachęcać, uzdrowić i umocnić, abyście nie stracili się w czasach złych.


Dzieło miłosierdzia


4 I 1982 r. Mówi ojciec Ludwik.

Idą czasy, kiedy Pan użyje do walki z nieprzyjacielem wszystkich środków, i to, co wydawało się niemożliwym, stanie się możliwe, „normalne" i „zwyczajne". Taką się stanie nasza współpraca. Nie można jej sobie „wytłumaczyć". Można ją tylko przyjąć jako dar płynący z niezmierzonego miłosierdzia Bożego, dany nam, Polakom, dla wspomożenia was w wielkim i trudnym dziele budowania rzeczywistego królestwa Chrystusa na ziemi — systemu społecznego, w którym będzie mogła rozwijać się i wzrastać miłość Chrystusowa pomiędzy ludźmi, prawdziwa więź braterska jednocząca i wyzwalająca nieskończone moce ukryte w każdym człowieku.

Dzieło naszej wspólnej pracy wyrasta i całe zanurzone jest w miłosierdziu Bożym, i ufność w tym dziele — ufność w miłość i miłosierdzie Boga do nas wszystkich — jest warunkiem jakiejkolwiek współpracy. Cóż w całej nieskończoności mogłoby spowodować możliwość połączenia się we wspólnym działaniu (widocznym, realnym i stałym) obu Kościołów: wiecznego, spełnionego z wami, z Kościołem „potencjalnym", niedoskonałym, pełnym skazy i brudu — cóż, jeśli nie nieskończone miłosierdzie, z którym Chrystus Pan przybywa na ziemię. Do tak wielkiej skażoności i biedy z tak niewyobrażalnym ogniem miłości schodzi Pan i całe niebo z Nim.

Chcę, żebyście dobrze zrozumieli powagę sytuacji i waszą własną odpowiedzialność, bo chociaż współpraca nasza będzie przebiegać cicho, spokojnie i „zwyczajnie", tym niemniej zobowiązuje was ona do zachowywania możliwie pełnej czystości duszy w woli, umyśle i uczuciach. Czystość intencji to zrozumienie, że działanie nasze jest wypełnianiem woli Bożej i służyć ma budowaniu królestwa Bożego, jego pierwowzoru na ziemi dla pomocy wam i reszcie narodów. Starajcie się przygotować, aby nie zmarnować łask Bożych. Siostra Faustyna będzie wam przewodniczką i pomocą.

Anna - ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA -

   


II

BÓG — OJCIEC NASZ A MY


DROGI DO BOGA SĄ RÓŻNE


11 IX 1967 r. Mówi Matka.

Nie niepokój się. My ci wszystko powoli wytłumaczymy. Tu u nas ani „gnozy", ani „herezji" nie ma. Tu się widzi wszystko w Prawdzie, a wielkość szczęścia i możliwości coraz szerszego poznawania zależą wyłącznie od stopnia miłości naszej do Boga i jej czystości, a nie od ilości pochłoniętych ziemskich teoretycznych spekulacji „na temat Boga". I gnostycy, i teozofowie, i katolicy, i poganie (tacy jak na przykład Makarenko) są tu, dalej lub bliżej źródła miłości, zależnie wyłącznie od siły swej miłości do Boga w Jego wszystkich atrybutach, Jego „Promieniach". Nikt z nas nie jest w stanie objąć Boga całego swoją miłością, ale zdolny jest pokochać jeden z Jego „promieni" i ku niemu z całych sił dążyć. Takimi „promieniami" — strumieniami światła są na przykład miłość i miłosierdzie Boże, sprawiedliwość i prawa Boże, rozum Boga, dobroć Boga, wspaniałość i chwała Boga, piękno i harmonia Boża. To On sam dał nam zdolność rozpoznania i szczególnego upodobania tego Jego „blasku" („oblicza", „promienia światła" jak gdyby), ku któremu nas przeznaczył, w którym chciał nas widzieć dążących ku Niemu. O ile obudzimy w sobie miłość, to ten „blask", „promień", „światło" będzie nas prowadzić w kierunku nam przeznaczonym jako dzieciom Bożym. Jest to nasz dom ojczysty, nasze własne miejsce w Jego królestwie.

Zrozumiałam, że np. św. Tomasz z Akwinu czcił Boga szczególnie w „promieniu" Jego mądrości, a św. Wincenty a Paulo i brat Albert — w „promieniu" Jego miłosierdzia.

Nie wątp w naszą zdolność zrozumienia praw Bożych. Tu się je widzi, a nie domyśla się. Wierność Kościołowi Chrystusowemu to wierność miłości do Boga i w Bogu — do wszystkiego, co cię otacza: przyrody, ludzi i nas — całego twojego „domu". Wszystkich nas, i „złych" i „dobrych", bo nigdy nie wiesz, kogo Bóg jak ocenia. Jego miłość do wszystkich ludzi jest nieskończona i niejeden niewierzący obudził się w Jego ramionach, a niejeden „wierny", niezdolny do pokochania odmienności w swoich bliźnich i potępiający gorliwie wszelkie różne od swojej, „prawdziwej", drogi poszukiwania Pana, widzi ze zdumieniem, że oni są Mu bliżsi — bo bardziej Jego lub Jego dzieci kochali.

Nie po znajomości ilości dzieł poznasz, kto jest na Jego drodze, a po stopniu miłości, jaką daje z siebie innym w Jego imię. Ilość wiedzy, to tylko pojemność aparatu mózgowego — pojemność, którą On przyznaje; nic tu własnego nie ma. Często nawet uczenie się nie jest szukaniem Boga, lecz pychą rozumu ludzkiego, i człowiek staje się przekupniem kramarzącym Jego darami na własną korzyść (niezależnie od wyznania). Patrz na Chrystusa, On nikogo nie oceniał, nie było dla Niego jakichkolwiek podziałów na mądrych i głupich, bogatych i biednych, cudzoziemców i Żydów, grzeszników i tych „czystych". Czego On znieść nie mógł, to właśnie przyznawania sobie specjalnych praw i przywilejów, a nawet „łaski Bożej" przez faryzeuszy czy saduceuszy...


0 ufności Bogu


15 IX 1967 r. Mówi Matka.

Mamy nadzieję, że powoli będziesz każdy dzień i każdą kolejną chwilę powierzała Jemu. On tego chce! Zrozum, że zaufanie człowieka jest miarą jego miłości ku Bogu. Ty oddajesz Mu swoje sprawy, ale i cofasz często; no i „spodziewasz się" od razu samych nieprzyjemności. Zrozum, Bóg zawsze i tylko pomaga. Jego miłosierdzie pragnie nam ulżyć, zmniejszyć ciężar, który niesiemy, dać radość i szczęście pomimo ciężarów. A nieść je trzeba — po cóż byłoby inaczej żyć? Życie jest nieustannym przezwyciężaniem materii przez ducha, jest dążeniem poprzez opory i pomimo przeszkód, i tylko pokonując je żyjemy właściwie. Powiedz, jak można by wykazać, co jest nam naprawdę drogie, jeśli nie poprzez ustawiczne ponawianie wysiłków w celu osiągnięcia tego dobra? A im dobro większe, tym większych wysiłków wymaga. To proste, prawda?

Dookoła ciebie odbywa się nie kończąca się nigdy walka o zdobywanie dóbr. Nie bierzesz w niej udziału, poza koniecznymi do życia, bo nie wydają ci się godne starania, a tym bardziej — walki. Ale o to, co najbardziej jest godne zdobycia, też nie zabiegasz zbyt usilnie. Córeczko, wiem, że czujesz się ogromnie osamotniona, że nie widzisz, aby ktokolwiek w twoim otoczeniu dążył do tego celu co ty, a tym bardziej tą samą drogą, ale rozumiesz dobrze, że to w niczym nie umniejsza wartości twojego celu. On jest wart nieskończonego wysiłku, na który nikt na świecie zdobyć by się nie mógł i dlatego przyszedł Jezus i On zapłacił za nas ze swoich nieskończonych zasobów. Posiedliśmy królestwo Jego — bezcenne, bezgraniczne, nie do „opłacenia" nawet przez trud całej ludzkości. To, co Mu w zamian ofiarować pragniemy — odbicie w materii ziemskiej Jego królestwa niebieskiego — też byłoby niemożliwością bez Jego nieustannej pomocy i łaski. Wszystko od Niego pochodzi i do Niego jedynie wraca. I nikt z nas nie może o własnych, skończonych siłach zdobyć tego, co nieskończone. Dlatego Jezus całą swoją bezgraniczną miłosierną miłością „służy" nam — oddaje ją nam do dyspozycji za pragnienie, za chęć, za zaufanie do Niego. Tak bardzo mało!

Córeczko, czy tak trudno naprawdę zdobyć ci się na zaufanie do Tego, który cię stworzył, otoczył miłością, prowadzi cię i strzeże, bez którego opieki zginęłabyś już tysiąc razy, a bez którego miłosierdzia nie mogłabyś kroku zrobić ku Niemu. Przepaść pomiędzy skończonym a Nieskończonym On zasypał sam! Niemożliwe stało się możliwym poprzez Jego miłość ku nam — nie odwzajemnioną nigdy w pełni, pogardzaną, odtrącaną. (...)

Mówiłam o trudności zdobycia się na całkowite zaufanie ze względu na liczne rozczarowania.

Nie, przy pełnym zaufaniu zrzucasz z siebie całą odpowiedzialność i niepokój, przerzucasz je jak gdyby na drugą Osobę i sama nie przejmujesz się niczym. Spróbuj jednak, a jeżeli nie możesz ciągle, to ponawiaj swoje oddanie się Bogu. Mów częściej: „Jezu, ufam Tobie!", staraj się pamiętać, żeś zaufała i nie myśleć o tych sprawach, które powierzyłaś w Jego ręce, z pełnym przekonaniem, że On wie, pamięta i rozwiąże je sam. W ten sposób wszelkie próby przestaną być groźne, stracą swoją podstawę, którą jest sprawdzenie, czy i o ile ufasz. Pamiętaj, że Bóg odpłaca za zaufanie — zaufaniem swoim. On gotów jest powierzyć ci wszystkie swoje skarby, bez ograniczenia — dać ci je w ręce, abyś ty rozdawała komu i ile chcesz. On nas kocha jak najulubieńsze dzieci i niczego nam nie odmówi, o ile zdobędziemy się i my na potraktowanie Go jak Ojca i Przyjaciela najbliższego nam, godnego całkowitego zaufania, rozumiejącego nas i nasze wszystkie strapienia.

Mów, córeczko, do Jezusa często w ciągu dnia, kiedy tylko sobie o Nim przypomnisz. Zwracaj się do Niego po radę i pomoc, w strapieniu — o pociechę, w rozterce — o jasność myśli, w kłopotach — o rozwiązanie ich. Przedstawiaj swoje plany, proś o decyzję, o wyjaśnienie, o przyspieszenie (tak!), ale nie żądaj. To On, nie ty, wie, co i kiedy jest najlepsze.

On pragnie brać udział w naszym codziennym życiu, aby je całkowicie przepełnić sobą, nieść cały jego ciężar. A wtedy ty tylko idziesz trzymając Go za rękę i słuchasz: nic nie „robisz", nic nie „niesiesz" — wszystko przejmuje On. Jeżeli mówię ci, że tego On chce od ciebie, przyjmij to poważnie i zastanów się. Ty też nie chcesz zajrzeć nawet do „worka z brylantami" (tak nazywałam otrzymywane Słowa, myśląc że niosę je jak worek z brylantami na pustyni: ciężki i niepotrzebny nikomu, choć taki wspaniały). Zamiast „sprawdzać" i podejrzewać nas, zaufaj Jemu i bądź pogodna i wierna Mu. Cierpliwość i wytrwałość przyjdą same, ale trzeba próbować.


Twoje zarzuty są „bolesne"


Ja też uczę się nie reagować na twoje zarzuty i wyrzuty, ale one są bardzo „bolesne" — odczuwamy je jak uderzenia. (...) Twoja prawda jest zawsze połowiczna, więc nie polegaj tak na niej. Bądź wyrozumialsza...


1 IX 1968 r. MówiBartek.

Chciałaś się spytać, o co się modlić. Proszę cię bardzo — o to przede wszystkim, żebyś nie zapominała o nas; z nami i w naszym i waszym imieniu za Polskę, za ludzkość, za odrodzenie, oczyszczenie i rozwój duchowy całej ludzkości i Polski, za naszą współpracę, dobrze?

Pytałaś się mnie (w myśli), czy twoje modlitwy w ogóle pomagają i w jaki sposób. Dzisiaj modliłaś się specjalnie za mnie. Otóż jest tak:

Twoja modlitwa, jak każdego zresztą, jest zwróceniem się do Boga, odniesieniem się do Niego. To jest uznanie Jego Wszechmocy, a jednocześnie wyrażenie swojego zaufania do Niego. To jest taki stan, dla was przejściowy, w którym my jesteśmy, żyjemy... zawsze. Czyli zwracając się do Boga, łączysz się z nami, wkraczasz w nasz świat. Ty sama jesteś przecież bytem duchowym i twoje prawdziwe działanie jest działaniem woli, rozumu i miłości (razem), jest działaniem „duchowym" poza ciałem, i może odbywać się poza ciałem w modlitwie czyli w łączności, w rozmowie z Bogiem (albo przez ciało, np. gdy teraz piszesz, czyli współpracujesz z nami, czyli współdziałasz w realizacji Jego planów dla Polski), gdyż udział ciała nie jest wcale potrzebny w modlitwie (byle nie przeszkadzało).

A więc twoja modlitwa jest poszukiwaniem łączności z Bogiem. Jeżeli kochasz Go naprawdę, łączysz się, przybywasz po prostu, często, ustawicznie z wszystkimi swoimi sprawami, planami, prośbami. Tak byłoby najlepiej, gdybyś usiłowała żyć stale w Obecności Bożej, ale sam wiem, że to jest trudne i nie od razu można zrozumieć i praktykować taką postawę. Ona jest prawdziwa, to znaczy wszyscy — i wy, i my — tak istniejemy, tyle że wy nieświadomie, a więc żyjecie (jak i ja żyłem) poza Bogiem, mogąc w każdej chwili życia być z Nim. To tak, jak gdyby spędzać życie w sali tronowej z łaski i miłosierdzia Króla i ani razu do Niego samego się nie zwrócić — mogąc zawsze, i mogąc od Niego uzyskać wszystko ze względu na miłość Jego ku nam. Czy rozumiesz, o co mi chodzi?

A więc każda modlitwa, czyli myśl, choćby najkrótsza, zwrócona ku Niemu jest takim, właściwym dla goszczących w Jego domu (którym jest cały wszechświat i więcej), zwróceniem się do Króla. On cię kocha i wie o tobie wszystko (bo widzi cię), ale nie narzuca ci się, nie „przeszkadza", nie podkreśla swojego władztwa, aby nic nie wymusić, gdyż Bóg pragnie tylko i jedynie świadomej, bezinteresownej miłości. On czeka na ludzką szczerą i serdeczną miłość (karmiąc i podtrzymując człowieka, a także pomagając mu po cichu).

Wyobraź sobie, że dla tego Władcy Nieskończoności szczęściem jest każde nasze zwrócenie się do Niego — dobrowolne, ze szczerego serca, a im prostsze, bardziej bezpośrednie, pozbawione lęku i niepewności, ufniejsze, tym radośniej przyjmowane. On jest Bogiem miłości. Zrozum, że modlitwa sztywna, ceremonialna, nieufna obraża Go. Choć wy tego nie rozumiecie, ale obraża Boga uważanie Go za bożka małostkowego, nadawanie Mu ludzkich właściwości i cech.

Do naszego Pana i Przyjaciela, Króla i Brata zarazem trzeba mówić prosto, z miłością, zaufaniem i całkowitym brakiem lęku czy podejrzliwości. To jest Ten, który cię kocha najbardziej i który zna ciebie! Trzeba prosić o radę, o pomoc, o pokierowanie naszymi sprawami, prosić o współudział w każdej sprawie — bezpośrednio i ufnie.

Gdybyś to zrozumiała i potrafiła tak żyć, miałabyś współudział w Jego królestwie, w Jego życiu. On nie „schodzi" do ciebie, On ciebie przygarnia, przybliża do siebie; masz wtedy Jego moc, Jego miłość, Jego dobroć i nimi operujesz. On ci je daje, dzieli się z tobą. On chce się dzielić. To nie On zakazuje czy stawia przeszkody, idą one zawsze od nas. To my sami (na ziemi) oddzieliliśmy się ścianą — nie do przebycia często — od Niego samego. Pamiętaj, że On i Jego dary są dostępne, są do użytku wszystkich, którzy zechcą z nich korzystać. On pragnie tego i cieszy się, gdy korzystacie. Każde zwrócenie się do Niego (modlitwa) jest korzystaniem z nieskończoności jego bogactw.

Jeżeli przychodzisz (bo każda modlitwa jest przybyciem do Niego, stanięciem przed Nim) i prosisz Go o cudze sprawy — wzruszasz Go, gdyż On wie, ile i tobie samej potrzeba. Wtedy możesz wyprosić wszystko — zawsze zdając się na jego wolę, bo przecież prosisz „na ślepo" (ze „ślepą ufnością"). Jeżeli prosisz za mnie, On cieszy się, gdyż ty sama i ja — przez ciebie „wciągany" — wchodzimy do Jego królestwa braterskiej, społecznej miłości, gdzie jedni cieszą się szczęściem drugich i czują się odpowiedzialni za nich.


ŚWIĘTYCH OBCOWANIE


1 XI 1968 r. Uroczystość Wszystkich Świętych. Mówi Bartek.

Proś w naszym i waszym imieniu za całą Polskę, o podniesienie, obudzenie i odrodzenie narodu, o miłość wzajemną, o dobroć i miłosierdzie, o zdolność wybaczania uraz i krzywd, o prawo do służby Bogu — to jest najważniejsze.

Chciałbym ci teraz powiedzieć — dzisiaj, bo to mówię dla wielu ludzi — czym jest w rzeczywistości to, co Kościół katolicki nazywa dogmatem „o świętych obcowaniu", a co ostatnio zostało nazwane przez papieża Pawła VI „braterską pomocą". Wy widzicie tylko cień prawdziwego obrazu — zarys, jak chińskie cienie — w stosunku do przedmiotu. Właściwie jest to tylko jak gdyby stwierdzenie faktu, że taki „przedmiot" czy zagadnienie istnieje naprawdę. Tu widzi się wspaniały, od wieków istniejący gmach współpracy pokoleń ludzkich, gdzie każdy z nas, znajdujących się tu, dołożył swoją cegiełkę, swoim trudem dopomógł w tworzeniu się nowych „pięter" i sam znalazł w nim własne miejsce „po śmierci". Po prostu budujemy żyjąc, swoim życiem, własny wspólny dom — na wieczność. Nic ślepego, zbędnego, „zmarnowanego" nigdy nie istniało w naszym życiu; myśmy uzupełniali — sobą — „puste miejsca" w Jego królestwie. Gdy przybywamy tu, ze zdumieniem stwierdzamy, że w tym cudownym, wspaniałym mieszkaniu, które On nam przeznaczył, jest i ślad naszej pracy. Każdy ból, cierpienie, krzywda, a jeszcze bardziej każdy czyn miłości jest tu widoczny, jest naszym własnym wkładem, który daje nam poczucie obywatelstwa, prawo czucia się dziedzicem prawowitym, a nie nędzarzem przyjętym z łaski. Widzisz nagle, że jesteś tu oczekiwana, masz swoje miejsce, swoją pracę, swój odcinek tworzenia czy pomagania, że Chrystus wierzył w ciebie i tylko dla ciebie pozostawił to miejsce — nie zajęte, czekające — i że zapłaciwszy, za całą ludzkość, całe swoje nieśmiertelne, nieskończone królestwo dał nam — ale jako swoim dzieciom, swoim braciom w cierpieniu.

Jesteśmy tu jedną rodziną, Jego rodziną. Jeżeli On mnie uratował, zrobił to z miłości do brata! Przy tej skali wielkości i piękna — On i ja — nie „czuje się" poniżenia ani swojej nędzy, „czuje się" prawdziwe braterstwo, a to dlatego, że On też był człowiekiem. Przeszedł całą naszą ludzką drogę krzyżową, zrozumiał nas całkowicie, wszystko tłumaczy, wszystko wybacza, a pragnie tylko nagradzać, pocieszać, przygarniać, kochać!

To, co ci mówię, dotyczy może nie samego „świętych obcowania", ale jest to obraz Kościoła powszechnego w jego części chwalebnej, zwycięskiej. Jest to nieśmiertelne królestwo miłości, wspólnota świętych w żywocie wiecznym. Sama rozumiesz, że jeśli tu się jest, jest się bratem i przyjacielem wszystkich, żyje się wspólnie, tj. szeroko, nie dla siebie, bo ma się wszystko ze wspólnej miłości, żyje się pragnieniem poszerzania miłości, objęcia nią wszystkiego, co jeszcze jest nieobjęte, przede wszystkim — was.

Pragnienie podzielenia się z wami, dopomożenia wam, ułatwienia zrozumienia i zbliżenia do Boga jest jedną z naszych najgorętszych potrzeb serca. Znasz to i na pewno zrozumiesz, gdy ci porównam do stanu, jaki odczuwasz, gdy jesteś szczęśliwa: np. dowiadujesz się, że gdzieś umierają z głodu, gdy ty jesz ciastka, a jednocześnie nie masz możliwości podzielenia się nimi; gdy patrzysz na góry, czujesz się wolna, a jednocześnie wiesz, że w więzieniach skazani na dożywocie siedzą ludzie, którym ty więzień otworzyć nie możesz. Wiem, że rozumiesz, a to jest tylko bardzo słabe odczucie tego, co my „odczuwamy". Ale my możemy — rozumiesz? — my możemy pomagać!

Co byś zrobiła, gdyby ci dano klucze od więzień, choćby od jednego ludzkiego więzienia, i dano możność działania? A my w Chrystusie działamy! (...) Z wami możemy uwolnić całą ludzkość, wyprowadzić na światło Boże wszystkie młode narody, „przewietrzyć" ziemię całą. Dla nas nie ma przeszkód ani czasu. A my — to i wy w przyszłości. Jeżeli teraz idziecie z nami, a więc z Nim i dla Niego, nie ma mocy, która by was mogła zatrzymać. I po „śmierci", po przyjściu do nas, na swoje, czekające na was miejsca, zwiększycie naszą siłę i naszą miłość — sobą, a pracy naszej wspólnej nadacie większą jeszcze potęgę. Królestwo nasze wspólne rośnie nieustannie i jego siła pomocy jest ogromna. (...)

Świętych obcowanie" jest nie tylko obrazem naszego świata, gdzie nie ma granic, zakazów ani przeszkód, gdzie istnieje zgodność z Jego wolą — a ona jest pragnieniem: „abyśmy się wzajemnie miłowali" — jest obrazem całej ludzkości w przyszłości, ale jest też normalnym, codziennym przejawem kontaktów pomiędzy nami a wami.

Cóż to jest „świętych obcowanie"? Obcowanie — ciągła, nieustająca, codzienna, „normalna" łączność, kontakt, obecność, przebywanie ze sobą, wspólnota celów i dążeń. A święci? Przecież ani ja, ani ty nie jesteśmy „święci". A jednak ja i ty przebywamy z Nim — ja zawsze już, a ty, gdy tylko chcesz — a kto przebywa z Jezusem Chrystusem, przebywa ze Świętością Świętych. Przebywa, a więc jest otoczony „świętością". Oczywiście chodzi o miłość Jego, w której żyjemy i przez którą działamy.

Świętość ludzka jest zjednoczeniem woli człowieka z Jego wolą, pozostawieniem Jemu kierownictwa sobą i decyzji, poddaniem się Jego planom. Im jest pełniejsza, czystsza, bardziej bezinteresowna i ciągła, tym więcej działa On. Przez nas On działa bezgranicznie, całym sobą, toteż możesz przyjmować nas jako Jego ludzi, Jego wysłanników, Jego ręce. Ale jeżeli ty się podporządkowujesz Jego woli —jesteś w tej samej sytuacji, jesteś z nami, żyjesz w „Świętości".

Wiem, co myślisz, ale pamiętaj, że wam się liczy wszystko, gdyż nie wiecie, nie rozumiecie, a tylko wierzycie i polegacie na Jego słowach — a to dla Niego jest szczęściem. Kochacie Go, bo szukacie źródła miłości, Jego — dla Niego samego.

Zresztą sama to zrozumiesz powoli. Nie jest trudno być „świętym", ale trzeba kochać wszystko i wszystkich — w Bogu, a tego trzeba się uczyć, próbować i próby powtarzać...


O czyśćcu


Jutro jest nasz Dzień nadal. Przecież ja jeszcze jestem — w ścisłym tego słowa znaczeniu — „duszą czyśćcową". Ale co to znaczy! Jakie to szczęście w porównaniu z życiem na ziemi, jaka radość, rozmach i możliwości naprawy, zadośćuczynienia za swoje przekroczenia, i to taką pracą, która jest szczęściem.

Wiesz, tu w ogóle nie ma „kar". Bóg daje szansę, daje pomoc i podtrzymanie. Największą naszą tragedią jest świadomość, że nie można cofnąć naszych „żyć", że się je zmarnowało, a mogło się przynieść Mu chwałę. Ale to jest tragedia niemożności odpłacenia za taką miłość, jaką On nas darzył zawsze; jest to pragnienie wzrostu w nas miłości i każda możliwość takiego rozwoju jest chwytana zachłannie. Chcemy nadrobić wszystkie przewiny i braki.

A więc „czyściec" jest tam, gdzie istniejemy my — ludzie nieśmiertelni, których On przyjął do siebie ze względu na swoją miłość i miłosierdzie; On, który rozumie nas dogłębnie, który wie, że Jego miłość nie pozostanie bez odpowiedzi, ale obudzi nas, odrodzi i ogrzeje. Przyjął nas jak zmarzłe ptaki, które w Jego cieple odtają i jeszcze będą nieść radość sobie i światu. I robimy, co można, aby być sobą — zdrowymi, zdolnymi do dawania, do wzrostu miłości.

Wiem, że dziwisz się nieraz, że jestem taki „inny", „dobry" itp. Ja mogłem być taki, gdyby nie potworne sploty okoliczności, moja głupota i zła wola ludzka, a na końcu mój nałóg wyrosły z rozpaczy, beznadziejności, zatracenia się. Traktuj mnie jako kogoś nowego, kogo obecnie dopiero poznajesz, bo z takim będziesz miała do czynienia. Nie urażę cię nigdy. Obiecuję ci to.

Dziękuję ci za twoją modlitwę za mnie. Ona pomaga. To głos orędujący, proszący o wejrzenie pełne wybaczenia w nasze „życiowe" winy. Zawsze jest wysłuchany.


Święta Bożego Narodzenia jesteśmy razem


24 XII 1968 r. Wigilia. Mówi Matka.

Jesteśmy z tobą przez cały czas i wiem, że naszą obecność odczułaś, gdy wszyscy dzielili się opłatkiem: my z tobą, choć niewidzialnie.

To jest, córeczko, prawdą. Każdy z nas przeżywa to samo zdumienie, niedowierzanie i radość, gdy widzi, że Bóg wziął nas poważnie, podczas gdy myśmy sami traktowali się lekko. On słyszy i pamięta wszystkie pragnienia naszych serc — po to, aby je móc wypełnić. On cieszy się, gdy kochamy, gdy marzymy i nasze pragnienia i plany składamy w Jego ręce.

Dziwisz się i zdumiewasz, że spełnił twoje. Jak mogłoby być inaczej? Przecież oddałaś je Jemu... On dziecku proszącemu o chleb nie daje węża, tylko trzeba prosić o Jego chleb. (...) Pamiętaj o tym, że On nie tylko daje, lecz i towarzyszy. Ciesz się i dziękuj Mu.


Pierwszy dzień świąt.


W dniach świąt Bożego Narodzenia towarzyszymy wam i w waszym (i naszym) imieniu dziękujemy Jezusowi za miłość i ratunek dany wam. Jak poznasz sama szczęście, które panuje tu, zrozumiesz, czym było dla Niego samo zanurzenie się w materię ziemską, wejście w atmosferę niskich instynktów nienawiści i zła. On był samą Miłością, niesłychanie subtelną, wrażliwą i czułą, a zdaną na prymitywizm, fałsz, głupotę i podłość ludzką. Jedyny odpoczynek znajdował w prostocie ludzi i w naturze. On nie był w stanie żyć w mieście, nawet współczesnym, takim jak Jeruzalem. Odczuwał każdy akt złości, każdą myśl wrogą jak uderzenie. Przecież cały należał do nieba — był Miłością!

Widzisz, miłość jest zawsze wrażliwa. To jej atrybut: zdolność współodczuwania, współradości, ale i współcierpienia. Miłość jest wspólną, bo to jest nie „nasza" miłość, ale zawsze i tylko Jego — w której i którą żyjemy, o ile zdolni jesteśmy ją przyjąć. Dlatego nikt nigdy na ziemi nie był „kochający" czy „dobry", był tylko zdolny do włączenia się w Jego miłość, która wtedy poprzez niego działała. Żaden człowiek nie „czyni dobrze" — czyni przez niego Bóg, a on tylko sobą służy Bogu, jest do rozporządzenia, a to wystarcza.

Oddanie się Bogu jest tym, czego On od nas pragnie. Jeśli postąpi tak cała ludzkość, będzie to koniec jej trudu i męki. Powstanie rzeczywiste królestwo Boże. Oczekujemy też od was, abyście zrozumiawszy to, stawali do Jego dyspozycji, chcieli być Jego żołnierzami, chcieli walczyć o zbliżenie i wypełnienie Jego planów dla ziemi — abyście po prostu przestali żyć samopas, bez sensu i celu marnując życie, a włączyli się do wielkiej wspólnoty miłości. Poprzez zasłonę śmierci (która jest złudzeniem tylko) przenika ona ziemię i tam, gdzie się przejawia, jest źródłem, początkiem, pierwszym ogniem przyszłych potężnych ognisk. Czytałaś dzisiaj w Liście św. Pawła: „Aniołów swych czyni wichrami, sługi swoje płomieniami ognia". Tak jest, gdyż On sam jest źródłem ognia i zapala „swoich" płomieniem miłości. Wszystko, cokolwiek dzieje się na ziemi ku dobru, co ulepsza, odradza, budzi, uduchawia, prostuje i rozwija, co tworzy, co żyje — jest działaniem Jego samego w swoich ludziach, w swoich przyjaciołach.

Oby i w tobie zyskał przyjaciółkę. Życzę ci tego z całego serca. Twoja kochająca cię bezgranicznie matka.


WOŁANIE BOGA


20 II 1969 r. Mówi Matka (w odpowiedzi).

... Jeżeli by tak było nawet „w życiu" (mijanie się z prawdą), to tu tak być nie może. Po prostu złośliwość świadoma nie jest możliwa — a taką byłoby zamierzone kłamstwo — natomiast mogą być pomyłki, szczególnie co do czasu oraz intencji i zamiarów ludzi. My widzimy ogólny stan człowieka, to, co ten człowiek kocha i do jakiego stopnia — wiemy po prostu, komu służy. Ale każdy z was przechodzi próby nieustannie i nie zawsze pomyślnie: upada i cofa się, przechodzi okresy załamania, i nigdy nie wiadomo, co wtedy wybierze i kiedy.

My nie jesteśmy wszechwiedzący — jest nim tylko Bóg. Nie jesteśmy bogami. Czy to tak trudno zrozumieć? (...)

Każdy z was przeznaczony jest do świętości, i wielu tego pragnie i czyni wysiłki, aby zbliżyć się do Chrystusa. Wtedy On odpowiada pomocą, łaską i udostępnia im możliwości, drogi, daje prace zgodne z ich pragnieniami. Lecz jeśli któryś z was mówi: „dosyć, dalej nie pójdę" lub „zawracam, chcę żyć dla siebie", to jest to jego wolna wola, jego wybór — i nigdy przeszkody nie zazna. Jeśli dał dużo dobrej woli, dużo miłości, Chrystus czuje się zobowiązany, i usiłuje obudzić w nim miłość i ofiarność, ale nie narzuca się nikomu ani siłą do siebie nie przyciąga. Mówiłam ci: „On jest Bogiem wolnych". Tylko swobodny, świadomy wybór uczyniony z miłości zadowala Boga. Król nie żebrze ani nie przymusza. Jeżeli otwiera swoje bramy wszystkim, bo ich kocha, kocha miłością rzeczywistego, prawdziwego Ojca, to jednak pozostawia nam pełną swobodę. On chce być kochanym dla siebie samego: nie dlatego, że daje, a pomimo tego, że daje, i nie dlatego, że jest władcą; dlatego nie okazuje nam swej potęgi i nic nie narzuca.

Bóg jest miłością, szczęściem, prawdą i odpoczynkiem naszym, naszym Ojcem i domem, wieczystym schronieniem, przystanią, celem i centrum naszej istoty duchowej. Żyjemy w Nim i z Nim, bez Niego nic by istnieć nie mogło. Jesteśmy Jego dziećmi, a więc duchami nieśmiertelnymi, o nieograniczonej możności wzrastania w poznaniu i w miłości. Ale On — Duch zwraca się do nas, swoich rzeczywistych dzieci, do nas — istot duchowych, abyśmy poznali Go po wołaniu i chcieli sami iść ku Niemu. Wołaniem Jego w nas jest nieustający, nie do zaspokojenia głód duchowy (bo wszystko, co duchowe, przerasta nasze możliwości cielesne). A więc głód prawdy, miłości, sprawiedliwości, piękna, głód przyjaźni, dzielenia się, dawania, ulepszania, tworzenia, upiększania — to wszystko jest Jego głosem w nas (a nie dookoła nas). Duch przemawia do ducha wprost!

Zastanówcie się, jak często słyszycie głos Boga, Jego wołanie do was? Jak często On w was jest i w was cierpi nad złem, w którym żyjecie... ?


Tęsknota


22 III 1969 r. Mówi Matka.

Materię należy czynić posłuszną, poddaną sobie. Tą materią jest przede wszystkim twoje własne ciało, które powinno chcieć służyć tobie, dla twoich celów — a twoimi celami są cele duchowe, ponieważ jesteś istotą duchową, wieczną, nieśmiertelną, stworzoną po to, abyś była wieczyście szczęśliwa. A czym może być twoje prawdziwe stałe szczęście, jeżeli nie możnością poszerzania się w tobie miłości i poznania?

Poznawanie i wzrastanie miłości w nas w miarę zrozumienia, bez ograniczeń czasu, bez pośpiechu i zagrożenia — przez (całą) wieczność jest i będzie zawsze ostatnim celem, na dnie wszelkich innych celów i motywów ludzkich. Jeżeli odrzucisz wszystko, pozostanie miłość —jasna, olśniewająca, promieniejąca i rozjaśniająca wszelkie wątpliwości, niepokoje i trwogi.

Nie odbiegłam od tematu. Chciałam ci tylko przypomnieć istotę sprawy — Bóg i ty. Jesteś dla Niego tak ważną, cenną, jedyną, ukochaną, jak był nim Sokrates, Augustyn, Franciszek, Katarzyna Sieneńska, Królowa Jadwiga czy Jan XXIII, jak jest nim każdy żebrak, każde ginące z głodu dziecko czy każdy zamordowany przez białych Wietnamczyk czy Murzyn, jak był nim każdy z nas!!! Pamiętaj o tym, że to On „wyposaża", On udziela talentów i nie wedle ich wartości ceni; bo sami z siebie nie mamy i nie mieliśmy nigdy nic — tylko od Niego. On patrzy na nasze szukanie, naszą drogę ku Niemu, na naszą tęsknotę, pragnienie i miłość, i na wierność!

Prawdziwym nieustannym naszym brakiem, a więc i twoim — na ziemi — jest tęsknota za Nim samym, za Bogiem, za Pełnią Szczęścia, i tego złagodzić nie zdoła nic na świecie. O ile już obudzona jest miłość, szuka ona dopełnienia się, a dopełnieniem istoty duchowej jest Bóg i tylko On! Dla każdego z nas, który jest sam z siebie zerem, On jest cyfrą nadającą jej wartość —jest jak „1" przed milionami zer „00000000...... ". Tu, w Nim wszyscy tworzymy wartość, potęgę, a ty, biedaczko, jesteś jednym zagubionym zerem pomiędzy innymi równie nie znającymi swego miejsca i szukającymi go. Czyż sami — sobie — ze siebie coś dać możecie? Postaw milion zer, a też będą niczym. Takie porównanie nasunęło mi się, ale jest — jak każde inne — zawodne. Chodzi o to, że taka tęsknota, jaką w sobie nosisz, jest prawidłowa, „normalna" w rozwoju duchowym, i będzie rosła. Z góry uprzedzam cię, że nie wyzwolisz się od niej, bo nie uciekniesz od siebie. Ale ona jest twoim motorem, twoją „siłą napędową", twoim osiągnięciem. Skoro rozpoznałaś ją i wiesz, czym jest, a więc rozumiesz, że żadne „ziemskie" cele nie zmniejszą jej, nie będziesz szukać celów pozornych niepotrzebnie tracąc czas. To już jest dużo, bo teraz można wszystkie siły zużytkować na właściwą drogę.


TO JEST WŁAŚNIE NIEBO!


17 X 1968 r. Mówi Bartek.

To jest właśnie niebo! Nikt nikomu niczego nie „ma za złe". Tu jest wzajemna miłość, a ta obejmuje zrozumienie, chęć pomocy, pociechy również — wszystkiego, co jest potrzebne drugiej osobie. A to się tu wie, odczuwa i pragnie się służyć wszystkim, czym można.

Zmieniłeś się?

Jestem sobą samym, a nie zlepkiem ludzkich dążeń ku uczynieniu mnie jak najgorszym i jak najnieszczęśliwszym. Gdy człowiek jest w pełni szczęśliwy, chce się tym dzielić z innymi. To możesz zrozumieć, prawda?


31 III 1969 r. Mówi Bartek.

Tu, w naszym domu jest nieustanny rozwój, rośniecie, ruch, wymiana miłości i w miłości; tzn. udzielamy się sobie wzajemnie, ponieważ jest w nas miłość, która pragnie się dzielić, podnosić, pomagać i przekazywać swoje szczęście innym. Tak jest pomiędzy nami i tak jest również w stosunku naszym do was. Dlatego nie dziw się, że cię czasem „pouczam". Może robię to nietaktownie, ale chcę ci pomóc i tylko to.

Powiedziałam, że jestem mu wdzięczna za pomoc.

Naprawdę tak uważasz? (Bartek ucieszył się.) Widzisz, ja tu jestem sobą. Mogę nim być. Nie muszę być już „gruboskórny" i „cyniczny". Zresztą nigdy taki nie byłem — to jedne z wielu masek, których używałem dla samoobrony. Ale jak już je zrzucisz, co za ulga!

Czy to łatwo zrobić?

Nie jest tak łatwo. Początkowo człowiek jest „najeżony" i nieufny. Po prostu nie może uwierzyć, że tu nikt go nie zrani, a wszyscy chcą obdarzać wedle swej możności. Pomyślałaś o tych z obozów, ze śledztw z Szucha, Pawiaka czy Mokotowa? Chrystus sam ich przyjmuje tak, jak w ciągu wieków każdego, kto dzielił Jego krzyż. Cierpienie każde (i wewnętrzne również) jest kluczem do Jego serca. On jest tak nieskończenie wrażliwy na głos bólu. Każdy, kto cierpi, ma całą Jego miłość, współczucie; dysponuje Jego sercem. Jeżeliby wtedy prosił o kogoś, o inne sprawy — nie własne — otrzyma wszystko. A teraz pomyśl, ilu z nas prosiło o te nasze, „polskie"? Jeżeliby tak to można określić, tymi prośbami „związaliśmy Mu ręce, a otworzyli Serce".

Tu nic nie przemija bez śladu. Mimo żeśmy szczęśliwi, ale On nasz ból ma w Sercu; bo szczęście nasze osobiste jest wynagrodzone nieskończenie, ale nasze cierpienie „ogólne", nasze prośby, „orędownictwo" trwają, stały się zastawem danym Chrystusowi przez nas — za was, dla was. Dlatego wiemy z całkowitą pewnością, że otrzymacie NASZĄ zapłatę. Mówię to z prawdziwą dumą, bo miałem zaszczyt uczestniczenia, ale pragnę, abyście wiedzieli, że byliście i jesteście póki żyjecie — współofiarodawcami. Daliście już, (...) każdy wedle swoich sił i wytrzymałości, każdy inaczej, ale daliście również swój udział w cierpieniu. A ile jeszcze dać możecie? (...) Każdy, któremu to przeczytasz, albo jest naszym współtowarzyszem, albo nim może być.

Wiesz, Bartku, wydaje mi się, że zaczynam rozumieć, dlaczego tak ciągle jest akcentowane: „ofiarowywać za coś, za kogoś — nie za swoje sprawy". Za mnie ofiarował się Jezus, ale jeżeli mam zostać Jego przyjaciółką, Jego siostrą, współofiarodawczynią, mogę to zrobić tylko robiąc tak jak On — ofiarowując wszystko, co mnie spotyka, za innych; z pominięciem siebie, tak jak On. Wtedy dopiero staję się z osoby wykupionej przez Jego Ofiarę osobą współtowarzyszącą Mu; wchodzę do Jego rodziny, tak?

Tak! O to mi chodziło, żebyście zrozumieli, że macie dzień po dniu niesłychaną szansę włączania się w nasze życie, współtowarzyszenia Jemu w zbawianiu was samych — służąc sobą, swoją ofiarą z najdrobniejszych nawet przykrości na co dzień. Zsumowane — są często większe niż cierpienie wielkie, ale krótkotrwałe.


Prawa fizyczne a prawa duchowe


20 IV 1969 r. Mówi Matka.

Czas to jest stan, w którym żyjecie wy. My nie podlegamy mu. Po prostu tu są inne prawa. Nie ma dnia i nocy, pór roku, cykliczności, przemian w przyrodzie, a więc i starzenia się, a także konieczności podlegania kolejności przebiegu zdarzeń według czasu — jednego za drugim. Nie zdajesz sobie może sprawy, ale to wszystko jest dlatego takie, że podlega prawu grawitacji ogólnie mówiąc; tu go nie ma. Prawa dla nas są — duchowe, dla was — związane z ruchem w przestrzeni. Dlatego trudno nam porozumieć się ze sobą. Z tym że nam jest łatwo żyć — tu, a to dlatego, że w zasadzie prawa Boże dla duchów nie związanych z „materią" są wolnością, swobodą wobec naszych praw „ziemskich". A wy nie możecie wyjść poza granice praw, w których żyjecie. Umysł ludzki jest do nich przystosowany. Można mówić o czwartym, piątym czy dziesiątym „wymiarze", ale to tylko spekulacje, gdyż trudno sobie wyobrazić istnienie w ogóle poza „wymiarami" — a tak jest. Dlatego wybacz mi te moje nieszczęsne „lada dzień", „zaraz". Naprawdę tak się tu widzi przyszłość wraz ze wszystkimi szczegółami; ale trzeba nauczyć się tak „widzieć".

Jak? Czy się poznaje, wie?

Wie się, tak, to prawda. Ja się tu nie uczę, nie „wkuwam" czy z mozołem powolutku dochodzę do zrozumienia. Tu się pojmuje „w prawdzie" — widzi całe zagadnienie w swojej istocie, celu, sensie, intencjach i skutkach, ale trzeba na nie zwrócić uwagę, skoncentrować się na nim. Nie przypuszczasz chyba, że zdolni jesteśmy objąć naszą uwagą wszystkie Plany Boże, całe Jego Dzieło? On udziela nam zrozumienia wedle naszej miłości, ale i naszych możliwości, które nie są „bezgraniczne". Bezgraniczny jest Bóg!

My wszyscy, z którymi masz łączność, skupiamy się na sprawach, ogólnie biorąc, Polski. Ogólnie, bo właściwie Polska zasięgiem działania, wpływem obejmie całą ziemię, a więc nie są nam obce sprawy innych narodów, religii czy ras, ale koncentrujemy się na tych, które są nam najbliższe, najdroższe.

Jak?

Oczywiście — w Bogu. Znowu nieporozumienie. Tu, działając dla Polski nie „odwraca się" od Boga; działa się w Nim, z Jego życzenia, z Jego miłości, która obejmując was i nas daje nam możność pomagania Jego łaską, energią, siłą — czyli miłością — wam wszystkim. Wszystko dzieje się w Nim, z Nim, przez Niego i dla Niego, tak jak On jest cały Miłością — dla nas, nie dla siebie.

Nasze królestwo, czyli Jego królestwo, jest „nie z tego świata", nie łączy nas żadne „prawo fizyczne", a tylko i jedynie prawo miłości. Miłość dąży do rozszerzania się, udzielania, wymiany — w miarę jak tu królestwo Jego rośnie (w nas), a u was rozwija się tęsknota za Nim. Może prawidłowiej — w miarę jak nas, ludzi przybywa w Jego królestwie, nasza miłość w większym „napięciu" działa na was i udziela się, gdy znajdzie się odzew. Ale nasza miłość jest zawsze Jego i z Niego. Poza Bogiem nie ma miłości. Tylko On!!!


O SZTUCE I WIEDZY — TAM


28 IX 1967 r. Mówi Matka.

Sztuka i wiedza kwitną u nas dopiero — bo w prawdzie! Tu się poznaje w prawdzie i tworzy w niej, to znaczy nie dla siebie, a dla chwały Bożej, poznania Jej, zrozumienia, wysłowienia. Poetą na przykład jest ten tylko, kto z wielkim wysiłkiem, pasją, poszukując swojej prawdziwej drogi umiłował ten kierunek, ten „promień", tę drogę, którą mu w zamierzeniu swoim Bóg przeznaczył; w tym wypadku — drogę wyrażenia piękna i chwały Bożej. A więc jest on na swojej drodze na wieczność, może się tylko rozwijać.

Córeczko, ile poezji było inspirowanej lub zgoła „dyktowanej" stąd! Ale praca odbierającego jest też duża. Cała forma jest jego dziełem, a dopiero poprzez doskonałość formy wyrazić się może najprecyzyjniej treść. U Krasińskiego — widzisz, jaka jest nierówność w jego twórczości. Myśl jest zawsze głęboka, ale ubrana raz lepiej, raz gorzej, zależnie od włożonej pracy, miłości, skupienia; tam, gdzie one były największe, np. w „Traktacie" właśnie, treść przerasta jego możliwości (przy ówczesnej, i także przy dzisiejszej wiedzy). On po prostu to wie, a taka wiedza, to już zawsze — stąd.

Skądinąd wiem, że ty bardzo czule wychwytujesz takie prawdy. Po prostu w momencie odbioru „wiesz", że to jest Prawda! Zachwycasz się, a ponieważ jesteś „nastawiona" na te same prawdy, którymi i my żyjemy tutaj, po prostu włączasz się w nasz wspólny nurt myśli. Chciałabym, aby to działo się częściej, ale na to trzeba czasu i ćwiczenia.

Pytałaś mnie o Krzysztofa Baczyńskiego. On jest typowym wyrazicielem „promienia" piękna i chwały Bożej. Ale to nie znaczy, że nie kocha Polski. Ona dała mu kierunek i to, że za nią dał życie, sprawiło, że wzniósł się jak gdyby, wszedł szybciej w nasze niebo. Tak, tworzy i to niezwykle piękne dzieła. Wszyscy twórcy tworzą, każdy tak, jak mu dyktuje jego własny typ odczuwania i zachwytu. Norwid, córeczko, tak jak i Słowacki — to nauczyciele, nie tylko artyści, to myśliciele, przewodnicy, mistrzowie, nasi starsi bracia na drodze Polski ku Bogu, a przez to dawcy prawdy i światła dla całej ludzkości. Ich sława na ziemi będzie rosła, będzie wskazywała drogę. Ile my wszyscy mamy im do zawdzięczenia! I oni tworzą. Jakie zachwycające rzeczy!


1 VIII 1968 r. Prosiłam Matkę, aby podziękowała Krzysztofowi Baczyńskiemu ode mnie za jego wiersze, zwłaszcza za „Mazowsze". W odpowiedzi Matka przekazuje mi:

Jest ogromnie wzruszony pamięcią wielu ludzi. Nigdy nie przypuszczał, aby jego prace, takie jeszcze nieporadne, tak długo trwały i dawały ludziom wzruszenie. Ten wiersz o Mazowszu jest jednym z tych, które uważał za dobre i cieszy się, że inni również tak sądzą.

Czy nadal pisze?

Tak, pisze, ale inaczej. Tu się tworzy inaczej, inne są motywy twórczości: przede wszystkim zachwyt, uwielbienie, szczęście, a nie niepokój, rozpacz, szukanie, głód prawdy, niezrozumienie celu cierpienia. Te „motywy" odpadają, a pozostają: radość i pragnienie wyrażenia jej.


Artyści w niebie


3 V 1974 r. Mówi ojciec Ludwik.

O prośbie Klary pamiętam i proszę cię, podaj jej odpowiedź. Ojciec jej, Jan (artysta malarz) prosi, żebyś powiedziała jego córce, jak bardzo jest mu droga i bliska i jak wiele ich łączy ze sobą. Jest szczęśliwy. Nie zapomina o nikim z tych, których kochał, i często przebywa w „swoim domu", tj. z nimi (z żoną i córką). Żadna „odległość" ich nie dzieli, a łączy miłość.

Czy jest mu potrzebna pomoc?

Nie może powiedzieć, że pomoc córki jest zbyteczna, gdyż myśli pełne miłości, serdeczna pamięć są zawsze radością, ale pragnie, aby córka wiedziała, że jest w obrębie Chrystusowego Kościoła powszechnego, obejmującego Jego miłością tych wszystkich, którzy go czcili w pięknie i bogactwie świata widzialnego, który On powołał do bytu.

Tu piękno jest nieporównywalne z ziemskim, ponieważ wrażliwość ducha ludzkiego nie jest ograniczona zasięgiem zmysłów. Tym niemniej nie jest to piękno, które można opisać (z braku odniesienia), ale można je odczuwać i wysławiać z coraz to rosnącym zachwytem. Szczęście artystów jest w zrozumieniu logiki, harmonii i mądrości, z którą uzewnętrznia się zamysł Boży w materii wszechświata. Tego nikt z nas przekazać wam nie potrafi. Mogę ci tylko powiedzieć przez porównanie, że zmysły to są raczej narządy czy przyrządy techniczne o wielkiej, ale określonej i ograniczonej do pewnej skali zasięgu — wrażliwości, którymi duch ludzki — poprzez ciało fizyczne — bada swoje fizyczne otoczenie; bez tych narządów zmysłowych pozostałoby ono niedostępne dla niego. Są one zupełnie wystarczające dla człowieka w jego roli gospodarza planety. Uzupełnia je poprzez dany sobie aparat — o wiele doskonalszy, bo twórczy — umysł, oparty na działaniu koordynującym, selekcjonującym i wybierającym to, co ważne i wartościowe z informacji napływających poprzez zmysły. Ale już to, co wybiera i uznaje za ważne i jak szereguje swoją hierarchię ocen czyli wartości, jest działaniem ducha ludzkiego używającego swego umysłu dla własnego celu.

Tu dygresja. Ojciec Klary pragnie jeszcze przekazać, że Bóg żadnemu artyście-twórcy — sam Twórca Najwyższy i Twórca twórców —jego szczęścia nie odbiera. Istnieje nadal w nieosiągalnym na ziemi stopniu szczęście tworzenia, ale jest ono inne i uzależnione jest w sile swojego oddziaływania od stopnia rozwoju duchowego (który wciąż wzrasta), a nie od umiejętności „ziemskich", szczególnie tych „technicznych".


8 XI 1980 r. Bartek odpowiada na pytanie o „sytuację" artystów w niebie, o muzykę, o ludzi wrażliwych na urodę świata, którzy za życia nie mogli zaspokoić swoich tęsknot.

Cieszę się, że to właśnie mnie o to pytasz, bo ja podobnie jak ty odczuwałem pragnienie przeżycia i nasycenia się pięknem ziemi. Może zacznę od tego, że my istniejemy poza czasem. Znaczy to, że nie tylko przyszłość, ale i przeszłość w stosunku do nas nie ma znaczenia przebiegu w czasie i przemijania. Dotyczy to wszystkiego, co nazywamy materią. Świat nasz ją niejako przenika: jesteś tam, gdzie pragniesz być i w tym „czasie", w którym chcesz być, ponieważ dla nas on „jest", a nie „przeminął i zniknął". Dotyczy to również ziemi, tak że cokolwiek zostało stworzone, w tym my możemy —jeżeli zechcemy — być i uczestniczyć w pełni wedle praw naszego świata, a świat duchowy, to wolność w miłości Stwórcy, Jego wolność, w której z Jego miłości uczestniczymy.

Ta dana nam wolność zobowiązuje nas do szanowania jej we wszystkim, co nieustannie powstaje z Jego woli (ponieważ Pan stwarza stale: twórczość jest uzewnętrznianiem się Jego darzącej, ojcowskiej miłości), a więc uczestniczymy — nie ingerując w zakresie cudzej wolności — w sferze materii takiej jak ziemska. Nie znaczy to jednak, że nie żyjemy pełnią twórczego istnienia w rzeczywistości naszej. O niej opowiedzieć się nie da, tak jak gąsienica nie wyobrazi sobie szczęścia życia motyla, ale motyl może w każdej chwili być przy gąsienicy, istnieje w jej świecie, jest go świadomy, tyle że szerzej i głębiej, z pozycji większej wolności, większej percepcji wszystkich walorów świata niedostępnych dlań, gdy był gąsienicą. To bardzo ubogie porównanie. Dodaj sobie, że ów motyl żyje wiecznie, wciąż piękniejący i niczym nie zagrożony, że dostępna jest mu cała ziemia obecna i przeszła...


,, Nurek"


8 XI 1980 r. Mówi Bartek.

Pytałaś o artystów. Widzisz, każdy człowiek jest choćby w minimalnym stopniu twórcą — jak Ojciec, Pan nasz jest Stwórcą. Tu, w stanie ciągłego wzrastania, rozwoju rośnie też potrzeba twórczości. Przyjmujecie nieustannie nasze inspiracje we wszystkich gałęziach twórczości, a są one nikłym śladem ich autentycznej wspaniałości w naszym świecie.

Kiedyś mówiłem ci, że zmysły to narzędzia służące do poruszania się, życia i pracy w środowisku ziemskim (dawałem za przykład przebywanie pod wodą nurka), ale po wyjściu na ląd są one niepotrzebne, zawadzające.

Naturalnym środowiskiem człowieka, do jakiego był on przeznaczony, jest królestwo Boże, nasz świat, ale nie znaczy to, że człowiek zmienia się wchodząc tu, podobnie jak nurek jest tą samą osobą zdejmując skafander, a tylko zaczyna żyć „normalnie", podczas gdy pod wodą poruszał się ociężale, mało widział, nic nie słyszał i był połączony przewodami, czyli ograniczony do małego terenu, małej głębokości i krótkiego czasu przebywania tam. Po wyjściu na ląd staje się wolny, swobodny, lekki, a świat przyjmuje bezpośrednio, a nie poprzez przyrządy. Zmysły potrzebne są ciału — temu ciężkiemu skafandrowi nurka.

Tu wszystko chłoniemy sobą, ale wrażliwość na wszelakie piękno pozostaje, bo jest naszą cechą człowieczą. Ona wzrasta i piękno stokrotnieje, ale człowiek je nadal wysławia, z tym że wie, kto jest Dawcą, i do Niego odnosi swój zachwyt i wdzięczność.

O naszym wyglądzie i życiu też ci opowiem, ale już nie dzisiaj. Chcę tylko, żebyś nie sądziła, że my się tu zmieniamy w jakieś punkty, kule, bryły geometryczne czy inne formy, jak to opisał Moody w swojej książce. To bzdura! Jesteśmy sobą, ale jest w nas — utajona na ziemi — chwała synów Bożych: piękno duchowe, odbity blask chwały Pana, w którą Chrystus swoją Ofiarą nas przyoblekł, zbawiając i otwierając nam dom Ojca. Chwała Mu za to!

Zachód słońca


15 VII 1969 r. Na urlopie, w lasach podziwiałam pogodny, wspaniały zachód słońca i pomyślałam z żalem, że szkoda, że Bartek tego nie widzi. Wieczorem, kiedy wzięłam pióro do ręki, Bartek powiedział:

Współczujesz mi, że już nie mogę oglądać zachodów słońca, tymczasem widzę je tak, jak i Ty, tylko o wiele wspanialej. Nie jesteśmy pozbawieni niczego, co było dla nas pięknem, a przeciwnie, otacza nas ono, żyjemy w nim. Bóg jest stwórcą wszelkiego piękna. Jak mógłby je nam odjąć? On tylko poszerza je, a i my mamy o wiele większą wrażliwość odbierania. Słyszymy, czujemy, widzimy wprost, sobą, a nie poprzez zmysły. Nie jestem w mocy wytłumaczyć Ci tego inaczej niż przez porównanie. Wyobraź sobie, że całe życie jesteś zamknięta w pokoju i masz kontakt ze światem wyłącznie przy pomocy telewizora, a z ludźmi przez, powiedzmy, video-telefon, a potem nagle otwierają się drzwi i wychodzisz na świat, wchodzisz weń. Nie jesteś już oddzielona — ludzie są bliscy, jawni, odkryci, a całe piękno świata — dostępne. Jesteś tam, gdzie chcesz być; podziwiasz to, co chcesz podziwiać; odbierasz każde wzruszenie w pełni, uczestniczysz w nim, odczuwasz. Zrozum, że zmysły to są narzędzia, i to bardzo ograniczone, słabe w zasięgu, właśnie tak jak obraz w telewizorze w porównaniu z byciem, uczestniczeniem w tym, co się ogląda. Jeżeli tyś widziała ten zachód słońca jako piękny, jest to tylko odbicie w twoich zmysłach prawdziwego zachodu słońca. Przecież barw jest więcej, skala, zmienność i blask ogromny, przejrzystość, przestrzeń i muzyka — bo każda barwa ma swój dźwięk, nie do „odebrania" przez was. To, co jest — tak jak wschody i zachody słońca, las, niebo, chmury — jest tym i dla nas, tyle, że dla nas istnieje poza tym piękno większe i wspaniałość nieskończona. Ale też nikt nam nie odejmuje i tego „ojczystego" piękna, które kochaliśmy i kochamy nadal.

Zrozum, Jego królestwo — to nie oderwanie nas, pozbawienie, odebranie nam czegokolwiek, cośmy darzyli miłością, a co jest Jego tworem, bo On się z nami dzieli, udostępnia nam wszystko swoje. Kto wejdzie do Jego królestwa, jest synem Bożym, dziedzicem, współposiadaczem wszystkiego, co Jego — czyli bezgraniczności. Cokolwiek istnieje, jest tworem Jego miłości, Jego natury twórczej, rozwijającej, wciąż darzącej, uszczęśliwiającej, dającej. Bóg jest Dawcą.

Czy teraz rozumiesz proporcje naszych cierpień i wysiłków w stosunku do Jego miłości? Otrzymujesz wszystko — za nic; nieskończone szczęście — za co? Właściwie za wszystko złe: obojętność, głupotę, lenistwo, upór — bo pomimo to, czym jesteś, On cię kocha! Bo Jego miłość jest ponad wszystkie nasze małe, bardzo małe i nędzne błędy. Jego miłość jest oceanem bez dna i granic, który pragnie przyjąć i otoczyć miłością swoją, dobrem, szczęściem wszystko, co biedne, samotne, nieszczęśliwe, co jeszcze nie objęte. Tylko pragnienie, tylko wezwanie, tylko te trochę miłości, którą możemy dać my, wystarcza, by cała potęga nieba stanęła przy tobie.

Naprawdę, taka miłość do takich tworów jak my jest niepojęta, jest tajemnicą Boga. Nie mam możliwości wyrazić jej ani nawet pojąć Jej ogromu. Tu wszystko nas przerasta.


JEZUS NIE POTĘPIA, NIE GARDZI, NIE BRZYDZI SIĘ NAS...


23 IV 1969 r. Mówi Bartek.

Jeżeli kocha się coś więcej niż siebie, aż do ofiary z życia, chociażby była dawana niechętnie, ze strachem (zresztą w chwili śmierci nie zawsze można strach opanować), jest to jak gdyby szansą wejścia do Jego królestwa. To znaczy Chrystus, widząc naszą miłość zwróconą ku innym — nie ku nam samym — nie chce pamiętać nam naszych nawet ciężkich win. Wita nas jak Ojciec swoich prawych synów. Bo tak jest, że jeśli pokonamy swój egoizm, odsuniemy swoją wygodę, swoje „dobro" na rzecz dobra dla innych, szerszego — działamy już nie sami, a w imię Jego miłości, jesteśmy Jego Ducha, jesteśmy Jego rzeczywistymi synami przyznającymi się do synostwa i świadczącymi o Ojcu. A On przyznaje się do nas.

I pamiętaj o tym, że On wychodzi naprzeciw, niesie nasz krzyż, uczestniczy, wspiera, dodaje sił. To się tu wie, ale naprawdę bez Jego obecności wielu z nas nie wytrwałoby, nie wytrzymało nacisku zła. Żebyście wiedzieli, dla ilu z was Jezus jest przyjacielem, towarzyszem prawie codziennym pracy, szczególnie w czasie prób. On chce być z wami. Słuchaj, to jest taka miłość, o jakiej nie mamy pojęcia. Taka czułość, wrażliwość, delikatność. On jest wszystkim: Ojcem i Matką, Bratem i Przyjacielem, kimś, kto cię zawsze zrozumie, zawsze usprawiedliwi, kocha pomimo wszystko, co byś zrobiła, i tylko współczuje. On nie potępia, nie gardzi, nie brzydzi się nas. Kocha tak, że ślepy jest na wszystkie nasze występki, odrzuca je.

Poczuj się naprawdę Jego dzieckiem. Spróbuj, chciej. Nie bój się i nie wstydź, wzywaj go nieustannie, radź się, proś, polecaj, chciej być z Nim, chciej kochać! Przyjmij jako pewnik, że jesteś kochana całkowicie i bezgranicznie, zawsze, stale jednakowo; nie że jesteś tego warta, ale że On inaczej nie umie. Kocha całym sobą, całą potęgą swojej miłości. Jest Nią! Tego „zrozumieć" nie można, bo nasze możliwości kochania są prawie żadne, ale taka jest prawda. O ile mądrzej można by żyć, przyjmując ją.

Za mało prosisz i inni też — za was, za nas, za nasze wspólne sprawy. Czemu tak mało myślisz o swoich znajomych paniach? Polecaj je częściej.

Nie chcę być natrętna.

Napieraj się, dlaczego nie? W sprawach cudzych powinnaś być „nachalna". Ja walczyłem o cudze sprawy, chętnie ci pomogę. Odwołuj się do Niego we wszystkim, ze wszystkimi sprawami; nie ma zbyt błahych lub „głupich". Jeśli się komuś wierzy i ufa w pełni, zwraca się zawsze, w każdej sprawie. Widzisz, to jest jedyny sposób odpowiedzi na Jego miłość. Na inny nas nie stać, ale polegać na Nim, ufać Mu i prosić Go — możesz.

A ty czy tak robiłeś?

Ja nie rozumiałem. Raniłem bezustannie i znieważałem Jego miłość zwątpieniem, odrzucaniem Jego pomocy, Jego ratunku, którym przecież byłaś i ty. Wszystkie Jego próby ocalenia mnie zmarnowałem. Uwierzyłem dopiero tu, widząc, wiedząc i rozumiejąc — jak Tomasz. Chrystus uratował mnie po prostu wbrew mnie samemu. Bo jeśli się Jego unika, znienawidzi się wreszcie i siebie, tak jak ja to zrobiłem.

Proszę cię, to nie są „morały". Chciej mnie zrozumieć. Tak pragnę, żebyś była szczęśliwa, żebyś nie straciła możliwości współdziałania z Nim, póki masz czas, żebyś wykorzystała wszystkie szansę, które On ci daje. Przyjmij je. Naprawdę mało osób może tak rozmawiać, jak my. Czyż mam nie wykorzystać takiej możliwości dopomożenia ci...?

Proszę cię, uwierz mi. Daj sobą kierować, daj się prowadzić; pytaj i słuchaj. Po prostu pozwól się kochać! Wtedy będziesz mogła zrobić bez porównania więcej dla was i dla nas, a przecież chcesz tego? A Jemu się należy cała twoja miłość, całe serce, wszystkie myśli, tak jak ty masz Jego serce. Proszę cię o to dlatego, że uważam cię za przyjaciela. Życzę ci szczęścia.


TO JEST NASZA WSPÓLNA DZIAŁALNOŚĆ W OBRĘBIE KOŚCIOŁA CHRYSTUSOWEGO


19 X 1969 r. Mówi Matka.

Jesteście w obrębie Kościoła Chrystusowego, tak jak i my zresztą, i mogę zapewnić, że nikt spoza niego udziału w naszych kontaktach nie ma i mieć nie może. Są one z łaski i miłości Jezusa Chrystusa, którą On darzy nas i was — „swoich", swoje dzieci okupione poprzez cierpienie i śmierć. To jest nasza wspólna działalność wewnątrz Kościoła Chrystusowego, jak w rodzinie, a dla dobra was i wszystkich innych, także spoza rodziny. Kościół Chrystusowy obejmuje Jego wieczyste królestwo, zwane przez was Kościołem Triumfującym, i was — pokolenia obecnie żyjące, walczące o Jego prawa, a więc Kościół Walczący.

A czyściec?

Kościół Cierpiący obejmuje niezliczoną ilość osób, które w chwili śmierci nie miały „szaty godowej", ale apelowały do Jego miłosierdzia, i które On przyjął, gdyż zawsze przyjmował, przyjmuje i będzie przyjmował każdego, kto Mu zawierzy, kto bronił Jego praw lub starał się czynić dobro, niezależnie od tego, czy rozumiał, czemu to czyni i kogo broni. Nie ma ścisłej granicy oddzielającej nas od siebie (już po śmierci ciała, poza życiem w materii), o ile Chrystus ogarnął nas swoją opieką. Jest oczyszczanie się, wzrost zrozumienia, poznania, dążenie do zadośćuczynienia, do zasłużenia na miłość, z jaką się człowiek po śmierci spotyka. W czyśćcu trwa cierpienie, żal i wstyd, ból zabijanej miłości własnej człowieka, ból rozpadającej się pychy, śmierć złudzeń o własnej wyolbrzymionej wielkości, ale jest nadzieja nieba, pewność przebaczenia i miłości Boga do cierpiącego, świadomość wielkości Jego miłosierdzia. Jest też możność pomagania wam.

Chciałam jasno powiedzieć, że tylko i wyłącznie poprzez Boga, w Bogu i z Jego woli możliwa jest nasza współpraca, nigdy nie wykraczająca poza powszechnie znany dogmat „świętych obcowania". Trochę dobrej woli wystarczyłoby, aby znaleźć tysiączne przykłady z życia w Kościele (a jeszcze przed założeniem Kościoła Chrystusowego — z życia osób chcących służyć Bogu, np. prorocy, Józef, Abraham...), i to osób nie zawsze „świętych", a w każdym razie w okresie życia za takie nie uznawanych (Dawid), a tylko mających dobrą wolę służenia Bogu.


Braterstwo w Bogu


Rozwój wewnętrzny człowieka jest rozwojem w nim miłości Bożej, a więc rozwojem jego osobowości w obecności Bożej, jest zezwoleniem człowieka, aby w nim i poprzez niego działał Bóg, tak jak zechce sam. Jest to więc złożenie własnej woli w ręce (przebite ręce!) Chrystusa, zaufanie za Zaufanie (obdarzenie nas pełnią wolności), miłość za Miłość, zakiełkowanie w nas ziarna złożonego w każdym z nas w chwili narodzin, początek rozwoju — wrastania w życie wieczne, które jest współżyciem z Bogiem! Tu, w wieczności każdy z nas współuczestniczy w życiu Boga, każdy indywidualnie współżyje z Nim, jak dziecko w domu Ojca, a ponieważ Ojciec jest jeden — wszyscy jesteśmy braćmi! Braterstwo „w Bogu" jest jedną z najcudowniejszych, najbardziej oszałamiających rzeczywistości w naszym życiu!


31 III 1970 r. Wtorek po Wielkanocy. Mówi Matka.

Jesteś członkiem wspólnoty i nigdy nie będziesz „wyłączona", nie będziesz „osobno". Współżyjesz z innymi, a pracujesz dla nich z nami, dlatego trzeba, żebyś pamiętała o naszej wspólnocie: jednym, wielkim, wspaniałym, wieczystym (ponadczasowym), powszechnym i apostolskim (a więc aktywnym, promieniującym i rozrastającym się) Kościele Chrystusowym — Jego dziele, Jego wspaniałej myśli o wspólnym działaniu Jego samego i nas wszystkich, od założenia Kościoła, którego upamiętnieniem jest to święto, aż po koniec istnienia ludzkości w jej obecnej formie.

A co będzie potem?

Wtedy skończy się ta forma działalności Kościoła katolickiego (czyli powszechnego) na ziemi, jaka jest dzisiaj, a więc apostolstwo i walka, pokonywanie przeciwności, ale nie skończy się Jego królestwo. Stanie się tylko utrwaloną na wieczność potęgą braterskiej miłości, wspólnotą miłości, taką, jakiej Chrystus pragnął i jaką — sobą samym, swoją Ofiarą — założył. Plany Boże nie mogą nie spełnić się. Mogą odpaść na własne nieszczęście poszczególne drobiny ludzkie, ale zawsze znajdą się inne gotowe do ofiar. I rozwój Kościoła Chrystusowego trwa, tak jak przypływ i odpływ morza, niezmiennie i wciąż z równą potęgą — przecież jest żywiony Jego energią, Jego miłością.


25 X 1973 r. Mówi Bartek.

Poznaję cały ziemski Kościół w jego rozwoju, bo to jest i mój Kościół, moja rodzina, rozumiesz mnie?

Jesteś teraz dumny z przynależności do Kościoła Chrystusowego?

Chcę być dumny i jestem. Przecież to Jego plan, Jego działanie, w które z miłości do nas „wciągnął" nas samych. Widzisz, uszanował naszą godność dzieci Bożych powołanych do bytu z miłości i pomimo koszmarnej po prostu nędzy, małości naszej, zaprosił nas do czynnego udziału w formowaniu swojego królestwa na ziemi.

Królestwo Boże jest w niebie?

Tu, u nas, to jest Jego dom, tu uczestniczymy w Jego życiu, ale na ziemi możemy sami dobrowolnie dodawać coś od siebie, aby powiększać wspólne dobro, aby własnymi uzdolnieniami coś ulepszać lub stwarzać (np. dzieła sztuki). Całą umiejętnością Bożą jest to, że On się posługuje nami, takimi, jakimi jesteśmy, ze wszystkimi naszymi wadami i skazami. Jednym słowem z byle jakiego tworzywa, o ile ono tylko zapragnie, Chrystus buduje swoją budowlę.

Czytaliście, że cała ziemia jest Jego Kościołem, a Kościół — ten istniejący —jedynie ołtarzem w Jego gmachu. Zaplątałaś się w pojęciach o tym, co jest materią i czymś czasowym, a co duchowym i wiecznym? Widzisz, wyobraź sobie, że ludzkość jest jedną rodziną (bardzo biedną, ciemną i słabą, a także uparcie trwającą przy swoich prawach, a uparcie odrzucającą — Boże, a więc dobrowolnie chorującą). Ludzkość — istoty duchowe otrzymały swój teren, podłoże materialne, na którym mają rosnąć i dojrzewać. Obdarzone zostały wolnością, ponieważ Bóg jest Bogiem wolnych! On też dał im ziemię: piękną, ogromną i rozmaitą w swoim bogactwie z rozrzutnością Pana nieskończoności. Dał im też dar tworzenia, albowiem choć tak ułomni, są jednak Jego dziećmi (na obraz i podobieństwo swoje nas ukształtował).

Wszystko Bóg nam dał: teren, czas, wolność i całą swoją pomoc. Miłość Jego spowodowała, że wbrew naszej woli — jeszcze jako całej rodziny ludzkiej, ale za zgodą jedynej istoty ludzkiej prawdziwie wolnej, Maryi — litując się nad naszym błądzeniem i tęsknotą, ofiarował się nam sam. I odtąd mamy kierunek.

Kościół Chrystusowy jest Matką naszą, Przewodnikiem i Nauczycielem, ponieważ jest w nim żywy Pan. Ale On jest również władcą królestwa niebieskiego: Duch — duchowego, Wieczny — wiecznego. Jego Kościołem spełnionym, triumfującym, jesteśmy my, dlatego tylko, że On aż tak nas pokochał.

Nauczył nas prosić: „Przyjdź królestwo Twoje, jako w niebie, tak i na ziemi". Teraz wyobraź sobie tak: to co nieśmiertelne i niewidzialne rozwija się przez wieki pracą fizyczną w materii (acz nie dla materii) wykonywaną przez istoty przemijające w szeregu pokoleń, z których każde coś od siebie dobudowuje. Wyobraź sobie gmach Katedry tak wielki, że buduje się go już dwa tysiące lat. Mrowie robotników się roi, każdy coś tam dłubie, jakiś malutki szczegół, często nie zdając sobie sprawy z tego, gdzie i do czego on będzie służyć. Cała budowla pokryta jest tak gęsto siecią rusztowań, że nikt jej kształtu nie odgadnie. Nie zmienia się tylko Architekt. On rozdaje robotę i wskazuje miejsce pracy, każdemu według uzdolnień. Ale czyż Architekt, który wie czego pragnie i zna przyszły kształt budynku, może każdemu z dniówkowych robotników tłumaczyć całość budowy? Trzeba zaufać temu, który plany stworzył, tym bardziej że dla nas buduje. On ma królewski dom!

Teraz zrozum, przyjdzie czas, kiedy rusztowania spłoną, opadną i ujawni się całe piękno Katedry: ona sama, a nie jej przyobleczenie. Będzie „ziemia nowa", przemieniona, przesycona Duchem, wieczna już, gotowy dom ludzkości ofiarowany Bogu. I jeszcze coś, każdy robotnik będzie sam „cegłą" w tej budowli. Jesteśmy istotami duchowymi, wiecznymi, ale jesteśmy związani z ziemią, ponieważ kochamy się. Ludzkość jest rodziną!

Póki tu u was męczą się i cierpią ludzie, my jesteśmy z wami; pomagamy, podtrzymujemy i działamy z Nim i w Nim. Ale przyjdzie dzień, kiedy Jego królestwo dopełni się. Opadną rusztowania...

Jeszcze nie teraz. Jeszcze Bóg was ratuje, a my z Nim. Jeszcze jest szansa na odrodzenie ludzkości. Pomyśl, my tu widzimy naszą budowlę już bez rusztowań, taką, jaką ma być, aczkolwiek nie skończoną jeszcze.

A kiedy będzie gotowa?

Czyż może nas interesować czas potrzebny na skończenie? Ważne jest tylko dokonanie dzieła, dzieła zbawienia nas, ludzkości, dzieła zgromadzenia owczarni pod berłem jednego Pasterza. On wie kiedy. My widzimy piękno, ogrom, majestat Jego planów i z Jego miłości uczestniczymy w nich. Jeden jest Kościół — święty, bo Jego, Chrystusowy Kościół powszechny; jeden dom ludzkości; jedna ludzkość i jeden Ojciec!


BÓG W TRÓJCY ŚWIĘTEJ


14 V 1973 r. Mówi ojciec Ludwik.

Posłuchaj uważnie. Tłumaczę to tobie po to, abyś zrozumiała, czym jest miłość.

Każda miłość jest energią udzielającą się, dążącą do wypełnienia próżni. Jest to energia duchowa, a więc udziela się bytom duchowym i jest przez nie przyjmowana aż do granic możliwości wchłonięcia jej, różnej dla każdego z nieprzeliczonej mnogości rodzajów bytów duchowych. Dawcą jest tylko jeden Bóg. Wszystkie inne byty zrodzone zostały przez Niego — z miłości, gdyż miłość pragnie mnożyć szczęście, uszczęśliwiać (w człowieku wyraża się poprzez każdą działalność twórczą). Bóg jest Istotą Miłości. On jest Tym, Który Jest, „a wszystko z Niego powstało".

Jest jeden Bóg, ale w trzech Osobach, bowiem miłość w Trójcy Świętej jest wymianą energii wypełniającej trzy Osoby Trójcy. Możesz sobie wyobrazić nieustanne krążenie Energii o nieskończonej mocy i potędze? Jest to miłość zespalająca Ojca z Synem i Duchem Świętym.

Nic więcej nie mogłabyś zrozumieć. I nikt z ludzi nie może objąć spraw dziejących się w wymiarach, wobec których jesteśmy tylko pojedynczymi atomami. Dlatego trzeba przyjąć dogmat o istnieniu Boga w Trójcy Jedynego jako tajemnicę miłości Bożej w jej pełni. Wobec tej Pełni miłości, w której jest Trójca Święta udzielająca się sobie, nie jest potrzebny Bogu żaden wszechświat — nikt i nic — gdyż nic powiększyć nie zdoła istniejącej w Bogu miłości ani też jej ująć.

Dlatego też przyjmować należy z wdzięcznością i podziwem tajemnicę miłości Boga do nas — zrodzenie nas i wszystkich innych bytów powołanych do miłości, gdyż powstałych z miłości bezinteresownej, wielkodusznej i nieskończenie wspaniałomyślnej. W powołaniu nas do istnienia wyraża się dobroć i miłosierdzie miłości Bożej, Jej ojcowski charakter.

Widzisz! Wszystkie słowa są za małe i prawie nic nie znaczą wobec Prawdy. Świadczą jedynie o tym, że Prawda istnieje w swojej pełni, tajemniczej dla nas, bo nie dającej się objąć ani zmierzyć. Trzeba przyjąć, że istnieją wielkości dla nas niepojęte, a cokolwiek dotyczy tajemnicy miłości obejmującej Trójcę Świętą, a także miłości Boga powołującej z niebytu istoty duchowe, rozumne i świadome siebie (po to, aby mogły być nasycone miłością i stały się same jej dawcami w mierze dla nich dostępnej), to wszystko należy do zakresu wielkości, w których my się mieścimy, ale których nigdy nie posiądziemy. Trzeba je przyjmować w świadomości ich zawrotnej głębi i mądrości!


Pewność, że Bóg nas kocha


24 II 1972 r. Odpowiada ojciec Ludwik na moją prośbę o pomoc w napisaniu o śmierci Chrystusa Pana na podstawie obrazów religijnych.

Chcesz, żebym powiedział ci coś o drodze krzyżowej i śmierci Pana naszego, Jezusa Chrystusa, ale pozostawiasz mi bardzo mało czasu. Cóż więc mam ci wytłumaczyć? Oba obrazy widziałem; oba są jakąś sumą przeżyć, a nie sceną realistyczną, mimo że bardzo realistycznie malowaną.

Miłość, która łączyła Jezusa Chrystusa z Matką, była tak silna, że można mówić o współodkupieniu, o przeżyciu przez Matkę Bożą takiej męki, która jest porównywalna z męczeńską śmiercią Jezusa. Ale Maryja była człowiekiem, podczas gdy ofiara naszego Pana była ofiarowaniem się za ludzi — Boga, który „po to stał się człowiekiem", ażeby stać się jednym z nas, naszym Bratem, bliskim każdemu, kto jest otwarty na Prawdę. To znaczy, że każdy człowiek etyczny, wrażliwy i umiejący odróżnić dobro od zła, czytając Ewangelię dochodzi do tego samego wniosku (bez względu na rasę, wiek, wykształcenie, religię, epokę, w której żyje), że Chrystus Pan dawał nam Prawdę, a czynił dobro, że był człowiekiem nieskazitelnie prawym, czystym i mądrym, a dla potwierdzenia swoich słów dał życie. Czyli Jego śmierć jest świadectwem prawdy Jego słów.

Przez takie poświadczenie każde słowo Ewangelii nabiera blasku prawdy. A słowa Jezusa mówią nam, że „Jam jest początek", „wy jesteście z niskości, a Ja z wysokości", „wy jesteście z tego świata, a Ja nie jestem z tego świata", „Jam jest światłość świata", „Jam jest chleb żywy, który z nieba zstąpił", „Ale to jest wolą Ojca, który Mnie posłał, abym nic nie stracił z tego, co Mi dał, ale żebym to wskrzesił w dzień ostateczny". To „to", co Bóg dał Synowi — to ludzkość, my, bo tylko to, co duchowe, skupia uwagę Ducha (a więc nieśmiertelne, posiadające podobieństwo do swego Stwórcy; to tylko jest istotne i od rozwoju tego podobieństwa w nas zależy nasze szczęście w wieczności). Ale ta ludzkość była taka ciemna, biedna, błądząca, że Król postanowił zmieszać się z poddanymi, ażeby Go poznali.

Po czym możemy poznać Boga?

Po sile Jego miłości.

Jak to rozumieć?

Świat duchowy jest ogromny, ale i on został wyłoniony z miłości. Miłość jest przyczyną stwórczą. Miłość stoi u początku wszystkiego. Dlatego tam, gdzie przejawia się miłość, jest na pewno zawsze działanie Boga. Jezus Chrystus zezwolił na najstraszliwszą, haniebną śmierć, ażeby stała się świadectwem prawdy Jego słów! A więc przejawiła się nam miłość w kształcie najczystszym — bezinteresowna, całkowita, aż do zatracenia siebie. Jego miłość była tak niecierpliwa, że zeszedł „do swoich", gdy świat był jeszcze nie przygotowany, gdy tylko jedna kobieta zgodziła się zaufać Bogu, gdy kilkunastu ludzi zdolnych było pokochać Jezusa i uznać Go Nauczycielem.

Czy dziś jesteśmy już przygotowani?

Sądzę, że i dziś byłoby „za wcześnie" z ludzkiego punktu widzenia. Ale Jezus Chrystus przyszedł nie na „przygotowany świat", ale aby świat przygotować. I dzięki Jego świadectwu obraz ludzkości jest jednak optymistyczny. Istnieje potężny Kościół powszechny którego oddziaływanie będzie coraz bardziej odciskać się na kształcie ludzkości, istnieje dla was sens życia, cel i nadzieja, a przede wszystkim zaszczepiona została ludzkości miłość jako konkret, sposób działania jednych na drugich — i tam, gdzie działa, tworzy cuda. Ale pamiętaj, że u podstawy leży pewność, że Bóg nas kocha, a to objawił nam Chrystus sobą, swoją śmiercią. Przeczytaj jeszcze raz Dzieje Apostolskie od początku, bo to, co zaszło po śmierci Jezusa Chrystusa, zaprzecza ludzkiej logice. Już nie na Nim, a na Jego słowach opierali się pierwsi chrześcijanie — na słowach potwierdzonych świadectwem śmierci i zmartwychwstania.


Chrystus umiera za każdego z was


14 IV 1974 r. Niedziela Wielkanocna. Mówi ojciec Ludwik.

Dzisiaj w tym wielkim dniu chciałbym z tobą rozmawiać o sprawach Bożych. Mogę i pragnę przekazać wam prawdę tego Dnia.

Trwa on wiecznie. Nie pamiątkę obchodzimy, a przeżywamy Ukrzyżowanie, Mękę, Śmierć i Zmartwychwstanie Pana naszego — takie, jakie było, jest i trwać będzie. Kiedy jest mowa o życiu ziemskim Chrystusa Pana, to, co dotyczy Jego, dotyczy Boga-Człowieka: co ludzkie, rozgrywa się w czasie, co Boże — w wieczności, poza czasem, który ma sens jedynie w zastosowaniu do przedmiotów przemijających (podlegających biologicznej cykliczności rodzenia się, wzrostu i umierania). Sama rozumiesz, że Bóg istnieje w wieczności. Działanie Boga, który „tak umiłował świat, że Syna swego dał, aby świat zbawił", to działanie (aktywność miłości) istnieje, i ono zbawiało, zbawia i zbawiać będzie ludzkość do końca jej istnienia, a więc do końca potrzeby zbawiania (które jest namaszczeniem każdego z nas Krwią Chrystusową, przyznaniem mu — poprzez wspólnotę ze Zbawicielem — Jego „uprawnień": synostwa Bożego, prawa do współżycia z Bogiem we wspólnocie miłości).

A kiedy powstanie „jedna owczarnia i jeden Pasterz", też trwać będzie Jego Ofiara przemieniona w Chwałę.

Zrozum, że nikt z nas nie jest i nie będzie nigdy godzien wejść do królestwa Bożego — sam. Król nas zaprasza i wzywa do siebie z miłości do nas. Tajemnica miłości Boga do człowieka jest najbardziej zdumiewającą i najgłębszą z tajemnic! Drzwi królestwa swego On sam otworzył nam z wielkodusznością i wspaniałą hojnością — wedle własnej natury Bożej — z nieprzebranego i bezgranicznego miłosierdzia. Otworzył nam swój dom własną śmiercią poniesioną wśród nas i przez nas. Ten akt miłości nieskończonej czcimy i przeżywamy w całej pełni świadomości, a wy powinniście w tym uczestniczyć, ponieważ póki żyjecie, Chrystus umiera za każdego z was. Chodzi o to, aby Jego męka i śmierć nie były daremne.

Pamiętajcie, że tylko wy możecie to sprawić własną złą wolą, świadomą i wrogą Panu. Nic i nigdy nie pokona piętna Jego Krwi, którą zostaliście namaszczeni, tylko wy sami, gdy pogardzicie miłością, odsuniecie ją na ubocze waszego życia, staniecie się obojętni na poświęcenie, na Jego mękę i zignorujecie tę Ofiarę, która trwa — za was i dla was — wybierając nędzne „gliniane bożki" szczęścia ciała i zaszczytów umysłu.

Tak łatwo jest kochać i współpracować z Tym, którego się kocha, tak łatwo jest też ranić Jego miłość. Proszę was, myślcie o tym, myślcie więcej o tych obojętnych, którzy zapomnieli o cenie, jaką za nich zapłacono.

Pogardzenie Ofiarą Boga obciąża gardzącego wedle wielkości ofiary, i chociaż Bóg sam lituje się nad naszą głupotą i gotów jest przebaczyć zawsze i wszystko, to jednak pozostanie na nas wieczna plama hańby i wstydu — skaza naszego sumienia, gorzka świadomość ducha, który nie będzie mógł zapomnieć o sponiewieraniu Boga w sobie. Współczujcie ludzkiej nędzy i proście o miłosierdzie, o światło, o obudzenie się sumienia w tych, którzy je sami uśpili. Mówiliście dzisiaj o ludziach, którzy wybrali „mamonę" lub „posługują się" Bogiem dla własnych celów; módlcie się za nich, proście o czas na żal za grzechy, o świadomość swoich win w chwili śmierci. Starajcie się o nich, jak możecie.

Tyle jest teraz na świecie winy. Świat zdradził swego Boga, jedyne zbawienie. Skąd będzie czerpał nadzieję w cierpieniu i lęku? Jak odnajdzie drogę ku Niemu w tak krótkim czasie, jaki pozostanie pomiędzy zagrożeniem a śmiercią? A przecież czeka to miliony ludzi.


CHRYSTUS NIE DAŁ MI ZGINAĆ


25 VI 1974 r. Mówi Bartek.

Niebo to stan nieskończonego szczęścia w pełnym zjednoczeniu z Bogiem, to życie w Życiu Bożym, udział w nim: aktywny, świadomy, niezmiernie nasycony, bogaty; to wymiana miłości, która ze strony człowieka ma możność wzrostu nieskończonego. W niebie jest tylko kierunek dośrodkowy — ku Niemu, w pełni świadomości, z pełnią pragnienia. Niebo to nie bramy ani forteca. To my jesteśmy fortecami, każdy — sobie. To od nas zależy otwarcie bram, zburzenie murów, którymi oddzieliliśmy się. Jeśli już na ziemi zrobimy to, zwalimy przeszkodę, która „nie pozwala" Bogu zbliżyć się do nas, wówczas On może nas kochać (tak jak sam tego pragnie); a jeśli da się Bogu tę możność, o resztę już można być spokojnym.

Masz we mnie przykład: ja tak śmiertelnie broniłem się przed miłością Chrystusa, a jednak On znalazł do mnie drogę i nie dał mi zginąć. Chrystus obronił mnie przede mną samym; bo głupota ludzka naprawdę jest nieskończona. Tak broni wszystkich, kogo tylko może. A kto jest uratowany, ten jest Jego, a więc jest „u Niego". Nasz Pan już nigdy nikogo ze swych ramion nie odda. W Jego rękach dojrzewamy do współżycia z Nim (ten stan nazywamy „czyśćcem").


Czyściec


Wszechświat to Boży dom. Nieskończone jest Jego królestwo, bez przestrzeni i czasu, bez śmierci, bólu i trwogi, ale każdy z nas wnosi tu siebie, i ile jeszcze jest w nas niedoskonałości, tyle może być cierpienia. Tylko jest to cierpienie wewnętrzne, nasze własne, a nie płynące z zewnątrz. Tu nikt nikomu bólu zadać nie może, ale boli nas nasza niedoskonałość. Przede wszystkim bolesne jest zmarnowanie szans, które każdy z nas otrzymał do wykorzystania, jak gdyby do „rozliczenia się", ale przecież naprawdę po to, aby przynieść Mu sobą chwałę — według swoich możliwości.


Ludzkość obecnie


Jesteśmy jak pojedyncze nuty nieskończonej pieśni, w której każdy instrument jest innym zespołem (narodem, miastem, zakonem, związkiem) i każdy śpiewa we właściwym czasie własny wątek. Ten hymn ku chwale miłości Pana do nas i Jego miłosierdzia powinien być nieskazitelnie harmonijny cudownie czysty potężnie brzmiący — taki, na jaki Bóg zasługuje. A tymczasem to, co teraz ludzkość „wygrywa", jest przerażające. Jedne nuty są głuche, inne fałszywe, całe instrumenty fałszują. Tak mówiąc między nami, czyli gdybyśmy dalej opierali się na przenośni, to głos ludzkości obecnie jest przerażającym wyciem, i to wyciem trwogi i przerażenia, jak głos syreny samochodów gestapo. To, co ludzkość przejawia, w naszym świecie jest przeczuciem katastrofy, krzykiem lęku, grozy, bólu i obrzydzenia. Ludzkość jako całość jest jak człowiek zgangrenowany: czuje, że gnije, cierpi i miota się szukając ratunku — tyle że nie u Boga, a wprost przeciwnie. To jak granat przed wybuchem: wre, syczy — i nie ma odwrotu.

Gdyby nie miłosierdzie Boga, Jego cierpliwa i wyrozumiała miłość, Jego współczucie dla tej części ludzkości, która cierpi wraz z Nim, która kocha i przebłaguje, nie byłoby ratunku. Tylko, widzisz, On zna całość, całą ludzką rodzinę, tę teraz żyjącą i nas. A my też prosimy. Gdyby nie miłość tak silnie łącząca Boga z nami wszystkimi, ludzkość nie istniałaby już obecnie (czyli nie miałaby przyszłości). Królestwo Jego ograniczyłoby się, a plany Boże zamyślone dla nas (ludzkości obecnie żyjącej i przyszłej) byłyby przekreślone przez naszą złą wolę.

Jakim nieskończonym cudem jest miłość Boga do nas!


O DZIELE MIŁOSIERDZIA


5 III 1976 r. Mówi ojciec Ludwik.

Towarzyszyłem ci przy czytaniu na temat siostry Faustyny i jej objawień. Możesz być pewna, że dzieło miłosierdzia jest pośrodku działań Bożych dla ludzkości; nic innego jej nie chroni i nie uratuje, ponieważ tylko Miłosierdzie może zmazać zło, w jakim pogrążona jest w większości — z własnej i nieprzymuszonej woli. Ludzkość jako taka obecnie nie zasługuje na nie, ale widzisz, Chrystus Pan kocha nas w sposób niepojęty, pomimo wszystko, wbrew sprawiedliwości, ponieważ jest nieskończenie wyrozumiały i usprawiedliwiający, a kiedy już niczego usprawiedliwić nie może, staje pomiędzy nami a Ojcem, osłaniając nas swoją męką, krwią i ranami.

Święto Miłosierdzia będzie wielkim dniem dla całej ludzkości, ale wówczas dopiero, gdy zrozumie ona, że została uratowana, a nie że „się uratowała" — bo wbrew sobie, wyłącznie dzięki łasce Chrystusa.

Wszyscy, którzy już rozumieją Jego nieskończone miłosierdzie, powinni na nim się opierać, o nie apelować, z Nim współpracować. Nie ma służby gorętszej niż ta, gdzie współpracujemy z Chrystusem miłującym nas, nie władcą, nie sędzią, nie królem — a miłującym nas najbliższym, najbardziej kochającym nas Przyjacielem, tym, który nas kocha jak dzieci własne, jak swoją bezcenną własność kupioną własnym życiem.

Widzisz, nie mam możności wyrazić potęgi ani ognia Jego miłości. Nie da się tego przełożyć na język ludzki. Jedno ci powiem: cokolwiek zrobisz, niezależnie od tego, czy ci się uda, czy też nie, masz Jego miłość i pomoc; niedługo bowiem nic nie będzie tak ważne, jak zrozumienie tego, że Bóg nas kocha miłością swojej miary, i nie może zginąć nikt, kto tej miłości zaufa. Syn marnotrawny nie spodziewa się przebaczenia, ponieważ Ojca sądzi swoją miarką sprawiedliwości, i będąc grzeszny, trwa w odosobnieniu swojej nieufności, raniąc miłość Jego boleśniej wtedy, niż przedtem — grzesząc. Miłość bowiem nie jest atrybutem — jest istotą, duchową tkanką, naturą Boga. Jeżeli Bóg nie jest dla nas bezgraniczną płomienną Miłością, to znaczy, że czcimy bożki i wyznajemy pogaństwo pełne okrutnych mściwych potęg stworzonych na naszą miarę przez naszą marną, ograniczoną wyobraźnię.

Centrum chrześcijaństwa stanowi Chrystus Pan, a jego sercem jest miłosierdzie, które skłoniło Go ku ludzkiej słabości i niedoli. Tylko ktoś nieskończenie wielki, nie mający granic swej szczodrobliwości, wyrozumiałości i dobroci, może być miłosiernym bez miary.

Mówiłem ci, że w miłości pełnej miłosierdzia objawia się ludzkości prawda o niepojętej dla nas naturze Boga. W Jego świecie nie ma wielkości, odległości i wymiarów, przydatnych nam, i dlatego nie da się przekazać skali porównawczej Jego nieograniczoności wobec ograniczoności naszej. Jedno tylko musisz pamiętać: z Niego jesteśmy; cała ludzkość jest Jego dzieckiem i Jego ramiona nas obejmują. Nie ma niczego poza Bogiem. Wszystko — co jest — istnieje w Nim.


JESTEŚMY DZIEĆMI BOŻYMI


31 III 1977 r. Mówi Bartek.

Zaufaj Bogu i mów Mu o swoich obawach odwołując się do Niego i prosząc Go, aby wziął twoje sprawy w swoje ręce. Nie masz pojęcia, jak Go ucieszysz! To taka radość wiedzieć, że ktoś ci ufa.


Pomyślałam: jakie to ludzkie.

To nie Bóg jest „ludzki", to my jesteśmy „Boży". Jesteśmy rzeczywiście Jego dziećmi. Nosimy w sobie iskrę Jego miłości, dobroci, miłosierdzia, pragnienia darzenia, udzielania się, bycia pomocnymi innym. To przecież Jego dary, bo my z Jego natury zostaliśmy stworzeni. Dlatego poza Nim nie znajdziemy szczęścia ani spokoju.


Bóg jest Panem wolnych


20 III 1977 r.

Pan mówi tak prosto, tak łaskawie i serdecznie. Niczego poza skruchą i miłością nie żądając, obiecuje wszystko, na wieczność. Jeden akt miłości, uznania Go Bogiem i żalu, że się tego nie rozumiało wcześniej — za wieczne szczęście... Taki właśnie jest Bóg! Nieskończona, darząca Miłość, łaknąca tylko naszej dobrej woli pokochania Go, bez której nie możemy wejść do Jego domu. Bóg jest Panem wolnych i aby nas uratować, potrzene Mu nasze zezwolenie, ponieważ nie odbierze nam nigdy wolności, którą nas obdarował.


Bóg nie zwraca uwagi na wiek człowieka


27 III 1977 r. Mówi ojciec Ludwik.

Słyszałem, co mówiłaś o tym (myślałam o tym), że każdy z nas ma swoją indywidualną, inną niż wszystkie znane ci, drogę do Boga. I dodałaś, że osobiście wolałabyś inną niż twoja własna historię życia, że wolałabyś, aby to wszystko zaczęło się w twojej młodości.

Widzisz, Bóg w ogóle nie zwraca uwagi na wiek człowieka (choć zna jego stan fizyczny i możliwości), ponieważ Bóg widzi nas — duchy — nigdy nie starzejących się. My dla Niego jesteśmy zawsze Jego dziećmi. Przecież wiesz, że przemijaniu podlega to, co podlega prawom fizycznym; popularnie określamy to jako materię. Świat duchowy jest ponad (i oczywiście poza), ale podkreślam: ponad prawami fizycznymi — istnieje w innych kategoriach, bez porównania szerzej, wspanialej, poza czasem rozumianym jako przemijanie, starzenie się, śmierć. Tu istnieje młodość stała, a „młodość" to radość, przyjaźń, bezinteresowność, entuzjazm, pragnienie dzielenia się wszystkim, to miłość i czystość pragnień, braterstwo, otwartość, szczerość, zachwyt, wdzięczność — słowem to, co na ziemi uważamy za atrybuty młodości, tu jest atmosferą, w której żyjemy. Ale posiadamy też cechy „dojrzałości" czy „mądrej starości", a więc mądrość, wyrozumiałość, spokój, łagodność, przenikliwość widzenia itd. Zastanawiam się właśnie, jak niewiele one znaczą w „ziemskim" rozumieniu tych pojęć, bo tu jesteśmy prześwietleni Jego miłością, mądrością i pokojem, żyjemy Jego życiem, w Jego radości — zawsze młodzi.


Długość życia


Wiek, którego dożywa się na ziemi, nie ma dla Boga żadnego znaczenia. Znaczenie ma tylko nasz rozwój, przebiegający u każdego z różną, właściwą mu szybkością. Długością życia dysponuje Pan tak, aby każdy mógł osiągnąć dostępną mu pełnię. On wybiera nam czas śmierci, gdy dojrzewamy.

Wydaje mi się, że rzadko kto jest dojrzały, tzn. „święty", w chwili śmierci.

Jeśli nawet tak jest, to na pewno Bóg wybierze moment śmierci dla danego człowieka najlepszy. Dotyczy to każdego, chociaż czasem wydaje się to nieprawdopodobne.


O darze Ducha Świętego


18 III 1977 r. Mówi ojciec Ludwik.

Otrzymuje Ducha Świętego ten, kto pragnie służyć Bogu, kochać Go bardziej i skuteczniej pracować dla Niego, kto zdecydowany jest być Mu posłusznym, nawet gdyby to burzyło wszystkie jego osobiste plany czy perspektywy „szczęścia ludzkiego". Bóg musi mieć w człowieku wolność działania dla przygotowania go do królestwa Bożego, a także po to, aby mógł on być rzeczywiście pożyteczny swoim bliźnim.


O oddaniu się Panu


14 V 1978 r. Święto Zesłania Ducha Świętego. Mówi ojciec Ludwik.

Cieszę się, że odwołujesz się do pomocy Ducha Prawdy i Miłości, naszego Przewodnika i Nauczyciela. Powinnaś zawsze tak postępować, aby On miał wolność działania w tobie i mógł kierować twoja pracą.

Co do Elizy — otóż trzeba coś wybrać. Ona stoi wciąż na rozstajnych drogach i dlatego pełna jest niepokoju. Z jednej strony oddaje się Panu całkowicie, z drugiej dodaje: „... pod warunkiem, że Bóg spełni moje życzenia, a ja chcę mieć to i to...", czyli w ogóle nie liczy się z planami Bożymi co do niej. Skutkiem tego braku szczerego i bezwarunkowego oddania się jest zawieszenie w próżni, niepokój sumienia, rozdwojenie pomiędzy miłością siebie a Boga.

Bóg nie żąda od nikogo, aby Mu się oddał, pragnie bowiem od nas tylko bezinteresownej miłości; to ona dopiero kieruje nas ku Niemu. Miłość prawdziwa zawsze dąży do swego źródła. Jednak Eliza wchodząc dobrowolnie do ruchu odnowy okazywała, że chce być z Bogiem. I Pan pragnie przyjść jej z pomocą, wylać na nią swoją łaskę i moc, uszczęśliwić ją — o ile ona zdecyduje się zawierzyć Mu.

Wytłumacz jej, jakim nonsensem jest kochać kogoś, komu się jednocześnie nie ufa i od kogo człowiek spodziewa się cierpienia i krzywdy. Jak można taką osobę w ogóle wybierać jako cel swojej miłości? Służyć złemu i mściwemu „Bogu" — to służyć szatanowi.

Jest to jednocześnie głupotą i obrazą Największej Miłości, największą, jaką może wyrządzić Bogu Jego stworzenie powstałe z miłości Stwórcy do niego i stworzone po to, aby cieszyć się mogło miłością Pana na wieczność. On tak nas kocha, że nasze obrazy nie dotykają Go, lecz zasmucają, ponieważ Ten, kto poniósł za Elizę straszliwą śmierć, kocha ją na swoją miarę i boleje, że nie może jej uszczęśliwić już, teraz, co byłoby możliwe, gdyby Mu zaufała.


Boga można zranić odmawiając przyjęcia Jego miłości


6 XI 1978 r. Mówi ojciec Ludwik.

Musisz wiedzieć, że Pan pragnie udzielać się wam, być z wami, słuchać was, wejść w wasze życie nie w przenośni, ale prawdziwie. Kto kocha, ten interesuje się wszystkim, co dotyczy osoby kochanej. Dlatego zapraszaj Pana stale do siebie w każdym momencie życia i wiedz, że On pragnie być u ciebie ciągle, zawsze, wiecznie. Tego nie sposób zrozumieć, to trzeba przyjąć, gdyż miłość Boża jest inna niż nasza. Jest stała, wierna, wieczysta; nie dwa razy czy dwadzieścia, czy dwa miliony razy mocniejsza niż ludzka, lecz czysta, bezinteresowna, zwrócona tak całkowicie ku swoim stworzeniom, że nie ma w niej miejsca na „miłość własną", w ludzkim rozumieniu tego słowa. Bóg się udziela, promieniuje miłością tak, jak słońce świeci — ze swej natury po prostu. On nie może „nie kochać", ponieważ jest źródłem miłości, istotą miłości, która się z Niego wylewa nieskończonym potokiem.

Dlatego Boga można zranić, zadać Mu ból, odmawiając przyjęcia Jego miłości, wtedy kiedy jest nam ona konieczna do życia, a niezbędna w Jego królestwie. Bóg to wie, wy zaś, niczego nie rozumiejąc, pędzicie do zguby dusz waszych na oślep, bezmyślnie lub kierowani przez szatana swoimi wadami, dumni ze swej „wolności", która jest iluzją, kiedy bowiem nie przebywacie z Bogiem, macie innych gości, którzy gospodarzą w was, z zapałem niszcząc i demolując wasze wnętrze. Człowiek nie może żyć w pustce. Tam, gdzie jest brak miłości, wchodzi szatan i ściele sobie gniazdo, każda zaś miłość (poza własną) jest wezwaniem, bo szukaniem Boga.


Człowiek jest stworzony do życia w miłości ze swym Stwórca, i będzie jej szukał zawsze — „niespokojne jest serce moje, dopóki nie spocznie w Panu" (św. Augustyn) — tak jest, bo tylko On (nic mniejszego) potrafi zaspokoić głód miłości człowieka. Człowiek jest bytem duchowym nieśmiertelnym, przeznaczonym do istnienia w atmosferze miłości — w wieczności, tak jak ciało człowieka przeznaczone zostało do życia w atmosferze, gdzie jest tlen, i bez niego zginie. Tak też giną ludzie, którzy chcą się obyć bez miłości — usychają, więdną, degenerują się — a Chrystus, który ich sobą odkupił, widzi to i nic nie może poradzić na ludzkie „nie" — „bez naszej woli nie może nas zbawić" (Z. Krasiński „Psalm dobrej woli").

Tak więc największą radością, jaką możesz sprawić Bogu, jest powrót do Jego miłości, zawierzenie Mu. Wtedy będziesz już absolutnie bezpieczna, kiedy pozwolisz się kochać, poddasz się Jego miłości, która pragnie cię osłonić, strzec, uchować „od złego". Więc daj się kochać, dziękuj Panu za Jego miłość, zawsze i gorąco.


CHRYSTUS KRÓL


26 XI 1978 r. Uroczystość Chrystusa Króla. Mówi ojciec Ludwik.

Jego dziećmi jesteśmy wszyscy bez wyjątku, lecz odpowie na wezwanie ten, który Go swoim Królem uznaje. Widzisz, władza Pana naszego jest tam, gdzie się ją chce przyjmować, a jest to władza radości i wolności ducha, bo cóż innego może nam dać Pan nasz, jak nie to, czym sam jest: Pełnią miłości, szczęścia i swobodnej radości wiecznie młodego Jego królestwa.

Kto przyjmuje władzę Pana, uwolniony zostaje od wszelkich władz i zależności ziemskich, od władzy szatana i sług jego. Dla dobrowolnych poddanych Pana naszego nie istnieje już żadne zagrożenie na ziemi. Rozumieli to dobrze pierwsi chrześcijanie, męczennicy i ci, którzy całkowicie Jemu się oddali. Ten, którego królem jest Chrystus Pan, jest absolutnie niezależny, wolny w każdych okolicznościach, ponieważ to Pan sam walczy za niego — Pan, który broni swej własności swoją niezmierzoną mocą, i nigdy z obrony powierzającego Mu się człowieka nie zrezygnuje.

Oddaj się dzisiaj Chrystusowi Królowi, a także bliskich, nasz naród i cały świat. Proś o nawrócenie narodów innych wyznań i nie znających Go jeszcze.


O ANIOŁACH


20 VIII 1973 r. Mówi ojciec Ludwik.

Chciałaś napisać o aniołach. Pomogę ci w tym. Posłuchaj. Bóg stworzył niesłychanie wielką liczbę bytów duchowych, które pozostają połączone z Nim miłością — i o tych mówimy myśląc o aniołach. Ich świadomość poznawcza nieskończenie przewyższa naszą, gdyż pozostaje nie skażona grzechem, tj. istnieją wedle myśli Bożej zamierzonej dla nich, w zgodzie z nią.

Nie możemy mieć jasnego pojęcia o istnieniu bytów różniących się naturą swą od natury ludzkiej, dlatego wszelkie wyobrażenia w tej materii są nieścisłe, a ponieważ człowiek nie może myśleć bez wyobrażeń, dlatego tworzy wyobrażenia „osób" wedle skali porównawczej ludzkiej i tylko w jej granicach. Są one z natury swej bardzo odległe od rzeczywistości, gdyż „najświętszy" człowiek również nie jest bliski aniołom; nie jest im podobny poza jedną cechą — kochania Boga z całej pełni i wszystkich mocy swej natury.

Dlatego rozpatrując nasze zagadnienie powinniśmy się oprzeć na zrozumieniu, że oprócz ludzkości istnieje nieskończona liczba bytów innych, w tym byty duchowe czyste, zrodzone z miłości Boga i połączone z Nim miłością wzajemną, żyjące Jego życiem, działające Jego wolą, którą uznały za własną. Byty te świadomie i dobrowolnie podporządkowały się Ojcu, widząc w tym swoje szczęście.

Nie jest słuszne przypisywanie aniołom cech natury ludzkiej: sumienia i woli. Bo tam, gdzie nie ma możliwości błądzenia, nie istnieje kwestia wyboru: działanie wypływa wówczas z miłości widzącej jasno.

Przedstawienia aniołów są zawsze wyrazem gustów epoki, która je wyraża. Poza tym, że ukazują one istoty „piękne", wyobrażenia te nie mogą nic powiedzieć o strukturze duchowej aniołów, która nie da się wizualnie określić. Tak więc będą to zawsze nie wizerunki, a omówienie przez podobieństwo — bytów duchowych, niewyobrażalnych.


22 VIII 73 r. Mówi ojciec Ludwik.

Masz kłopoty z przyjęciem mojego określenia, że „anioły nie mają sumienia ani woli". Odnosi się to do ludzkiego pojmowania tych władz. Otóż natura ludzka duchowa obdarzona została sumieniem i wolą. Są to jej władze duchowe. Sumienie to głos Boży w nas, głos nieomylny, jasno wskazujący nam drogę postępowania etycznego. Znaczy to, że sumienie nie określi ci np., który z dwóch systemów filozoficznych jest słuszny, a który nie, natomiast od razu poczujesz niepokój i niezadowolenie, postępując sprzecznie z prawami Bożymi, np. z prawem miłości bliźniego. Sumienie jest tą władzą naszej natury duchowej, która pozostaje nie skażona grzechem pierworodnym, ale może zostać zagłuszona, praktycznie zniszczona, „unieszkodliwiona" złą wolą.

Aniołowie mają naturę duchową odmienną od ludzkiej. Trudno by ci było zrozumieć istotę tej odmienności, która czyni z nich byty duchowe absolutnie różne od nas, aczkolwiek również stworzone i współżyjące z Bogiem we wzajemnej miłości, kochające Go całą pełnią swej natury duchowej, bezgranicznie Mu oddane i współdziałające z Nim w Jego planach i wedle Jego woli. (...)

Duchy czyste — aniołowie — jako byty stworzone z miłości przez Ojca-Stwórcę, pojmują w prawdzie swoją zależność od Niego. Część z nich przyjęła tę prawdę, inna zaś część ją odrzuciła: odrzuciła zależność, zaprzeczając poznanej rzeczywistości. W tym znaczeniu aniołowie mają wolę, ale wolę utrwaloną dobrowolnie w oddaniu się Panu i Ojcu. Byty duchowe istnieją poza czasem, dlatego wolny wybór ich pozostaje utrwalony w wieczności i nie podlega wahaniom. W tym znaczeniu stan aniołów bliski jest naszemu stanowi w Chrystusowym królestwie miłości, tu, w niebie.

Sądzę, że rozumując przez analogię łatwo to przyjmiesz, gdyż masz utrwalone przekonanie, że my, triumfująca część Kościoła Chrystusowego, nigdy swego wyboru nie żałując i posiadając nadal wolę, łączymy się z wolą Boga na zawsze i nierozdzielnie, „albowiem słuszne to jest i sprawiedliwe" i jedynie prawdziwe.

Archaniołowie są natury tej samej co Aniołowie; są to byty duchowe o ogromnej sile miłości, bezgranicznie oddane Panu i z Nim dzielące Jego miłość ku wszelkiemu stworzeniu, znajdujące szczęście we współpracy z Panem w Jego planach. Nie słudzy, a domownicy Jego — tak można by ich określić lepiej — wykonawcy woli Pańskiej, najbliżsi Mu, strzegący Jego praw.


5 IV 1979 r. Ojciec Ludwik odpowiada na moją prośbę o wytłumaczenie, w czym anioły mogą być nam pomocne.

Anioły? Anioły mogą wam pomóc w uwielbieniu Pana. One całe żyją w Jego blasku.

Jakie są?

Są „przejrzyste" — przechodzi przez nie Jego łaska, ponieważ nic nie zatrzymują dla siebie. Są indywidualnościami o wspaniałej inteligencji i wrażliwości, lecz są jak gdyby pryzmatami, które pełnię światła Bożego rozkładają na poszczególne barwy, nic nie pochłaniając. „Stoją przed Panem" zawsze, cokolwiek czynią, a wola Pana jest ich wolą, i to jest ich największym szczęściem. Są od nas inne, odrębne, lecz nie gorsze czy lepsze. Mamy z nimi tego samego Ojca i jest w nich i w nas Jego podobieństwo, a więc Jego miłość, Jego mądrość, i jest też nieustanne pragnienie służenia Mu i wielbienia Go.

A ich stosunek do nas?

To trudne zagadnienie. Są chóry anielskie związane bardziej z nami niż inne. Aniołowie Stróżowie istnieją i służą Panu poprzez czuwanie nad nami i opiekę. One się stale za nas modlą, póki żyjemy — na ziemi. Zawsze możesz prosić, aby ci pomagały w modlitwie, zwłaszcza uwielbienia, i w prośbach „Przyjdź królestwo Twoje". To jest ich błaganie za nami. One kochają nas „w Panu" i w Panu możliwa jest przyjaźń z nimi.


O Aniołach Stróżach


1829 IX 1988 r. Rozmowa z ojcem Ludwikiem.

Chciałabym dowiedzieć się dokładniej o roli Aniołów Stróżów w naszym życiu i o możliwościach i zakresie ich działania, a także o porozumieniu się z nimi; czy jest możliwe? W 1979 roku pytałam Ojca o Aniołów Stróżów i Ojciec powiedział, że one „kochają nas w Panu" i w Panu możliwa jest przyjaźń z nimi. Co to znaczy? Chciałabym, żeby ludzie bardziej na Nie zważali i do Nich się zwracali, i ja także. Jak to zrobić?

Posłuchaj uważnie. Aniołowie to byty duchowe, które nigdy nie żyły „w materii". Dlatego obce im są odczucia zmysłowe, a także potrzeby naszych ciał. Dostrzegają je, ale nie potrafią ich „odczuć".

Jak więc mogą czuwać nad nami?

Mogą. Po pierwsze dlatego, że Pan im taką służbę powierza, a więc starają się wypełnić ją jak najlepiej; wiedzą też, jaką każdy z nas ma wartość w oczach Pana i jak jest przez Pana kochany. Po prostu są tak samo bytami stworzonymi z miłości jak cała ludzkość. Są mieszkańcami domu Boga i wiedzą, że takie jest też nasze przeznaczenie, są więc naszymi prawdziwymi przyjaciółmi.

Po drugie, one widzą nieprzyjaciół naszych, więc nie walczą z nimi tak „ślepo" jak my. Znają ich i odczytują ich zamiary względem człowieka, a tych, którymi się opiekują — bronią i osłaniają, proszą za nich i przepraszają Pana w ich imieniu.

Nie wkraczają w wolną wolę człowieka i nie łamią jej, tak samo jak nie może tego uczynić żaden duch zły, ale przeciwstawiają im swoje oddziaływanie wspomagając głos sumienia, przypominając o Bogu, o naszych obietnicach, dobrych zamiarach, powinnościach. Mogą nas ostrzegać i zwracać uwagę na zaniedbania, niebezpieczeństwa, zagrożenia, budzić naszą czujność, a także bronić naszego życia. Bo wiedzą, kiedy przychodzi czas naszego odejścia (czyli że to już jest pora wedle woli Pana); natomiast wcześniej osłaniają nas. Ta wielka ilość „przypadków", które występują w życiu każdego człowieka i powodują, że nie ginie on jeszcze jako dziecko, to zasługa opieki naszych Aniołów Stróżów. Lepiej brzmiałoby — opiekunów i przyjaciół, a jeśli ich prosimy i ufamy im, to i pomocników, i po trochu przewodników; po trochu, bo najwyższym naszym przewodnikiem, mistrzem i nauczycielem jest sam Pan, jednak też wtedy, gdy Mu się powierzamy i ufamy.

Bóg troszczy się o każde swoje dziecko, lecz nie ingeruje w jego wolę, chyba że jest ona dobrowolnie złączona z wolą Boga, to znaczy, że jest ustalona, silna i niezmienna wolą miłowania Go i pełnego zawierzenia. Uwierz mi, że życie takiego człowieka jest naprawdę szczęśliwe. Wszelkie decyzje i pragnienia, jak również lęki, zmartwienia i kłopoty codzienne oddaje on Panu naszemu i w ten sposób żyje wolny, swobodny, lekki i radosny. Chciałbym bardzo takiej postawy dla ciebie, ale patrząc na twoje życie rozumiem, jak bardzo jesteście obciążeni i zniewoleni codziennymi utrapieniami, a jak my, w zakonach, byliśmy „odciążeni". Dotyczy to zwłaszcza kobiet, które są przemęczone i przeładowane obowiązkami. Podziwiamy was i współczujemy.

Wracając do aniołów. Ciąży na nas przeniesiona ze starożytności pogańskiej tradycja wyobrażeń nieprawdziwych i śmiesznych, a jednak wciąż żywych, bo utrwalonych w plastyce. Myśląc o aniołach odrzuć wszelkie wyobrażenia putt, amorków, nagich bobasków i kobiet w powłóczystych szatach, tudzież — skrzydeł; skrzydła to symbol szybkości posłańca Bożego, anioła.

Anioły są bytami niesłychanie zróżnicowanymi w porównaniu z ludzkością, lecz wszystkie są bytami czystymi, bez żadnej skazy charakteru. Przewyższają nas samoświadomością, a to, co pojmują, wiedzą w prawdzie. Są świadome swego miejsca w planach Bożych i świadome świętości Boga, Pana naszego, w której Pan im się udziela. Czcząc więc i wielbiąc swego Stwórcę i Dawcę szczęścia, dziękują za istnienie pełne szczęścia, a że nie mogą przez wybór i walkę — jak my — udowodnić Bogu swojej wdzięczności, służą Panu, starając się natychmiast i jak najlepiej wypełnić Jego życzenia.

Nie zapominaj, że posiadają potężną inteligencję i są świadome wspaniałości, doskonałości i mądrości planów Bożych, bo Bóg ich przed nimi nie ukrywa. Toteż ich działanie nie jest „ślepym" i posłusznym wykonawstwem, a współpracą wedle ich możliwości i „ukierunkowania" — bo każdy z aniołów stanowi indywidualność.

Aniołowie i archaniołowie są bardziej zwróceni ku człowiekowi niż inne byty duchowe. Dzielą miłość Pana ku nam i Jego troskę i współczucie, ale bardziej obchodzi ich nasze życie wieczne niż powodzenie czy osiągnięcia w życiu doczesnym. Chyba że te osiągnięcia skierowane są na usługiwanie Bogu; wtedy mogą wam wręcz pomagać, gdyż łączy was ta sama miłość i pragnienia. A możliwości mają ogromne.

Nie spodziewaj się więc współczucia twojego Anioła Stróża w niepowodzeniach tak zwanych „życiowych", ale licz na niego w trudnościach duchowych. Zawsze da ci wsparcie, kiedy spotkasz się ze złością lub nienawiścią ludzką, a kiedy upadasz, wstawia się za tobą i prosi Pana o pomoc dla ciebie.

Anioł Stróż traktuje powierzonego sobie człowieka jak ukochane małe dziecko, bezradne w świecie duchowym i ślepe. Dlatego przeciwstawia się przede wszystkim zakusom wrogów waszych, mocy zła i nienawiści, a kiedy upadacie, nie odchodzi, a broni was tym bardziej, bo człowiek w stanie grzechu jest zupełnie „odsłonięty" i bezbronny. Ponieważ ich delikatność i subtelność jest niezmiernie rozwinięta, łatwo jest zasmucić swego opiekuna, jednak Aniołowie Stróżowie nigdy nie tracą nadziei na zbawienie swego „dziecka", gdyż w przeciwieństwie do ludzi znają nieskończoność miłosierdzia Boga. Żyją w obliczu Prawdy i dlatego są prości prostotą dziecka, co jednak nie ma nic wspólnego z dziecinnością; jeśli, to w radości, szczerości, akceptowaniu całego dzieła Bożego, w tym planów Bożych dla ludzkości.

Jak się zwracać do swojego Anioła Stróża? Czy oni mają imiona? Czy zawsze i każdy człowiek ma swojego anioła i czy zawsze jednego? Czy mogą się oni zmieniać, czy też zawsze opiekunem jest od urodzenia do śmierci ten sam anioł?

Anioły są indywidualnościami, ale Pan zleca opiekę — nad każdym człowiekiem, nie tylko chrześcijaninem — temu z nich, który będzie najlepszym opiekunem dla osobowości tego właśnie człowieka, którego mu powierza. Taka opieka i zaufanie Boga jest dla każdego z posłańców i domowników Pana zaszczytem i wielką radością. Staje się on obrońcą człowieka wobec świata mocy zła i nienawiści, nie jest natomiast wychowawcą i nic ze swej osobowości człowiekowi nie przekazuje. Staje się przewodnikiem takim, jakim jest widzący w świecie materii dla niewidomego, tyle że przede wszystkim dla „obszarów" świata duchowego. Aby to pojąć, trzeba zrozumieć prawdziwą wolność człowieka — w jego wyborach, a jednocześnie darowaną mu pomoc i podtrzymanie we wszystkich wyborach właściwych.

Aniołowie mają jeden ideał, jeden wzorzec, jedną miłość — Boga; stąd wyrażenie, że „patrzą w oblicze Pana". Są świadomi tego, że są kochani, dlatego kochają swego Stwórcę i istnieją w nieustającej wymianie miłości, w zachwycie, czci i uwielbieniu. U człowieka można by nazwać stan taki — trwający krótko — ekstazą, ale w świecie duchów czystych nie jest on „zachwyceniem", a samym istnieniem, przeżywaniem szczęścia w pełni świadomości i zrozumienia. Rozumie się samo przez się, że gdyby stan istnienia anioła udzielał się człowiekowi, przestałby istnieć moment wyboru — człowiek żyłby „w niebie". Panu naszemu nie o to chodzi. Grzech pierworodny spowodował taką ciemność i zakłócenie w duchowych władzach człowieka, iż pomoc stała się mu niezbędna, i dlatego — przy pełnym uszanowaniu naszej wolnej woli — otrzymaliśmy ją.

Aniołowie mają imiona, ale dla ludzi są po prostu opiekunami. Dla niemowlęcia są jak niańka, później jak starszy, bardzo mądry brat i przyjaciel na drodze ku Bogu. Znają nas i podtrzymują w każdym dobrym pragnieniu, zamiarze, czynie. Widzą się i przyjaźnią ze sobą — przecież kochają tego samego Pana. Jeśli chcesz, porównaj je do wojska niebieskiego: wiernego i niezwyciężonego, w którym każdy żołnierz służy inaczej — wedle swojej umiejętności — lecz wszyscy z pełni swej woli i miłości: świadomie, mądrze i jak najdoskonalej.

Anioły są bytami wolnymi, swobodnymi. Żaden nie jest „przywiązany" do swojego „dziecka", ale stale ogarnia je miłością i czujną opieką. Gdy trzeba, może wezwać pomoc. Może też Pan sam zadecydować o dodatkowej pomocy aniołów o innych osobowościach, jeśli człowiek pracuje dla Pana i ma dużo różnorodnych zadań, a i wiele duchów zła usiłuje tę jego pracę osłabić lub zniszczyć. Ponieważ jednak żaden anioł nie pełni swej straży obojętnie i bezosobowo, a przeciwnie, kocha z całej mocy swoje małe „dziecko" — Bóg nie narusza tej więzi.

Obok przyjaciela — Anioła Stróża każdy człowiek ma również pomoc, orędownictwo i stałą troskę swoich bliskich. Bliskim staje się każdy, za kogo modlimy się, komu przez nasze wstawiennictwo ulżyliśmy w cierpieniu, ułatwiliśmy śmierć, skróciliśmy czas pokuty w czyśćcu. Słowem — każdy człowiek miłosierny i współczujący ma wielką ilość przyjaciół w naszym świecie, tak jak i najgorszy zbrodniarz ma nasze orędownictwo i ma swego anioła, który błaga za niego, przeprasza, tłumaczy i wciąż ufa w uratowanie duszy „swego dziecka". Aniołowie błagają wtedy (w sytuacjach beznadziejnych) o wstawiennictwo Maryję, Królową nieba.


JAK KOGO POCIESZA WŁASNA MATKA, TAK JA WAS POCIESZAĆ BĘDĘ (IZ 66, 13)


23 VIII 1979 r. Mówi ojciec Ludwik.

Przestań się obawiać Boga. Pan swoich darów nie cofa i nie liczy każdego potknięcia. Nikt z nas nie byłby tu, gdyby Bóg, Pan nasz, do nas był podobny: małostkowy, skąpy, zazdrosny, chwiejny i zmienny w swoich planach i sądach, bezlitosny dla naszych błędów i wciąż nas krytykujący. Ty przypisujesz Bogu Nieskończonemu, Największej Miłości, cechy spotykane u ludzi, także i u ciebie. Ojciec nasz prawdziwy ma dla nas tyle czułości i dobroci, tyle opiekuńczej troskliwości, tyle miłości, iż miłość najlepszej matki do dziecka jest zaledwie jej cieniem.

On nas traktuje jako bardzo malutkie dzieci. Nasza słabość, błędy i wady nie „denerwują" Go, lecz przeciwnie, potęgują Jego opiekę, Jego starania o nas. Już ci mówiłem, że tak jak matka potęguje swoją troskliwość, łagodność, cierpliwość, gdy dziecko jest chore (choćby z własnej winy), tak On postępuje z nami, gdy jesteśmy chorzy duchowo — bo grzech jest chorobą duszy. Zapewniam cię też, że na ziemi nie istnieją ludzie zawsze i całkowicie zdrowi, ponieważ „zakażacie się" wzajemnie.


O wychowaniu Bożym


6 II 1980 r. Mówi ojciec Ludwik.

Pan nie jest „dobrym Tatusiem", który zawsze spełnia nasze życzenia, przynajmniej te najprawidłowsze, teoretycznie konieczne dla duchowego rozwoju. Bóg jest mądrym Ojcem, który wychowuje nas sobie, a nie ziemi, ponieważ życiem naszym jest wieczność z Nim, a nie przeżycie „dobrze" życia; przy czym „dobrze" jest zawsze wytworzoną przez nas wizją naszego rozwoju wewnętrznego i naszej służby — bywa, że zupełnie fałszywą, a zawsze odległą od planów Bożych dla nas. Po prostu my nie mamy pojęcia, kim widzi nas Bóg. W najlepszym razie widzimy drogę, po której możemy zbliżać się ku Niemu. I często mylimy się, biorąc własne pragnienia za Jego wolę. Każde powołanie może być poprzedzone wezwaniem jasnym, silnym, często wielokrotnie powtarzanym, lub ograniczeniem czy zamknięciem wszystkich innych dróg.

Otóż stosownie do cech naszego charakteru Pan może obrać taką czy inną metodę, zawsze najlepszą dla danej osoby. Zastanów się. Jeśli Pan nie daje ci nowego spowiednika, a tylko moje rady, to ma w tym swój cel. Pomyśl, czy nie chodzi o to, skoro nie możesz opierać się tylko na sobie (nikt nie może i błądzą najbardziej ci, co liczą „tylko na siebie") i nie możesz znaleźć koło siebie nikogo „odpowiedniego" pomimo próśb i starań, czy nie chodzi Panu o to, abyś wreszcie całkowicie i całym ciężarem oparła się na Nim. Wiem, że tego nie umiesz, ale skoro On tego — jak możesz się domyślać — chce, to On to zrobi. Abyś tylko przyjęła ten kierunek, który On dla ciebie wybrał, bez protestu i żalu, abyś się pogodziła ze świadomością, że Pan nasz kocha cię i wszystko, co robi, czynione jest z miłości do ciebie, że jest najlepsze, abyś pozwoliła, by On układał twoje życie nie „w ogóle", a dzień po dniu, stale — On weźmie twoje sprawy w swe dłonie. Większość ludzi sądzi, że oddaje je Panu, jeśli nie planuje daleko swoich losów. Jednak trzymają mocno to, co zdobyli, i wciąż proszą o to, co chcieliby mieć. Czy to wartości duchowe, czy materialne, będą to zawsze dla ciebie wartości, np. przyjaciele, mądry spowiednik, zrozumienie, pomoc w realizacji planów. Wszystko samo w sobie słuszne, lecz może — o czym nie wiesz — Pan chce dla ciebie wartości innych, w tym momencie twego życia bardziej ci potrzebnych dla rozwoju wzajemnego poznawania się, zaufania, miłości z Panem...?

Mówiłem ci, że Chrystus — Pan nasz nigdy nie porzuca nikogo, kto Mu się oddaje, ale prowadzi go ku sobie z wielką cierpliwością i wyrozumiałością, nawet wtedy, gdy takie „niemowlę duchowe" wrzeszczy, wyrywa się i wierzga. Wy wszyscy jesteście jeszcze dziećmi. Oddajecie się Jemu, a chcecie robić wszystko sami, i to tak i wtedy, jak sobie wymarzyliście.

Współpraca z Bogiem, to nie manipulowanie Jego dobrocią przez wysuwanie próśb i żądań, które On powinien spełnić, ponieważ was kocha. Nie tak! Współpraca z Nim, to zezwolenie na takie kształtowanie siebie, jakie On uzna za właściwe, zawsze i w każdym momencie dnia codziennego — bo gdzież się z Panem spotykasz, jeśli nie w teraźniejszości? Powtarzam, iż współpraca to zgoda na powierzenie siebie Bogu: pełne, stałe i ufne — słowem, oddanie się Panu poprzez pewność Jego miłości do nas. Czy wtedy jest miejsce na narzekanie, żale, spodziewanie się spraw smutnych i strasznych? Ufającemu Panu, wszystko co niesie życie, służy ku podniesieniu się i dojrzewaniu. Zajrzyj do Listów św. Pawła, a wnioski wysnuj sama.


Zaczyna się wysiłkiem nauki


6 III 1980 r. Mówi ojciec Ludwik.

Bóg jest Miłością, a Miłość nie trwa w bezruchu wobec proszących i potrzebujących (a innych wśród ludzi naprawdę nie ma, a tylko mogą tego nie rozumieć lub nie chcieć przyjąć). Miłość udziela się nieustannie, a jeśli nie chcecie Jej przyjąć, przepływa obok i mija was nieskończenie potężny strumień „żywej wody", zdolny oczyścić, odrodzić i uświęcić nawet najgorszego zbrodniarza. Napojony tym pożywieniem będzie on prędzej z Panem niż ci, którzy dzień po dniu marnotrawią strumienie łaski niezbędne im do rozwoju. (...)

Dla natury ludzkiej osnutej mgłą niewiedzy, niezrozumienia i lenistwa, przekornej i skłonnej do dawania posłuchu złu, spotkanie się z Bogiem będzie zawsze wysiłkiem, jeśli Pan jej nie wesprze. Lecz Pan wspiera pragnących Go i dążących ku Niemu, a nie narzuca się tym, którzy Go nie potrzebują (mimo że ich też podtrzymuje i chroni).

Od was wyjść musi akt woli: zwrócenie się do Pana — wolny akt wyboru miłości, szukania jej. Jest on wysiłkiem, jak każdy wybór sprzeczny z chęciami chorej natury człowieka. To, co jest dla nas — tu i było dla nie obciążonej grzechem natury ludzkiej, właściwej Maryi Pannie, normalnym stanem pełnego szczęścia oddania się Ojcu (stanem ducha świadomego, że posiada miłość Boga i odpłacającego Bogu pełnym radości oddawaniem się wciąż na nowo, a przez to nasycanym nieustannie energią Bożej miłości, która wzrasta w nim, rozświetla go, wzbogaca i potęguje jego szczęście) — to dla was zaczyna się wysiłkiem nauki, wymaga trudu i czasu, abyście nauczyli się w każdej chwili życia stać przed Panem. Postawa Ojciec — syn, Ten, który daje, i ten, który bierze, by istnieć i rosnąć — ta postawa musi się utrwalić, by uporządkowane zostało wasze pojmowanie rzeczywistości Miłości zawsze obecnej, w której żyjecie.

Idziecie z trudem, to prawda, bo wokół was trwa chaotyczny bieg w wielu sprzecznych kierunkach, wciąż trwa zderzanie się poglądów i postaw, ale to właśnie wy macie być Bożymi oazami spokoju. Koło was ma kształtować się środowisko ustalone w miłości Bożej, przyrastające coraz to większą masą ludzi spokojnych wewnętrznie, wiedzących przez Kogo żyją, ku czemu dążą i w Kim zakorzenieni zostali. Otóż tego braknie na razie i wam.


Jak potrzebne są niepowodzenia


Dopóki nie zapuścicie korzeni duszy w Jego królestwie, dopóty „dom wasz stoi na piasku", czyli każda przeciwność miota wami jak bezwolną rzeczą, bo jeszcze nie jesteście istotą świadomą swej godności i wolności dziecka Bożego, opierającą się na skale miłości Ojca. Wasze trudności polegają na tym, że każde niepowodzenie wywołuje w was rozstrój wewnętrzny, zakłócenie wszystkich władz ciała i duszy: poddaje się wasza wola, rozum natychmiast przyjmuje podsunięte wam pokusy i cali odsuwacie się od Ojca, podczas gdy właśnie wtedy należałoby oprzeć się na Ojcu z całym ciężarem niepowodzenia, który On pragnie przejąć i ulżyć wam. Taki stan duszy jasno świadczy o waszych brakach, o nieumiejętności zawierzenia Panu. A więc trzeba pracować nad pogłębieniem więzi z Bogiem. Zapewniam, że tego, kto prawdziwie zawierza Ojcu, nic nie jest w stanie od Niego oderwać.

Niepowodzenia są sprawdzianem waszej stałości; ponadto one ukazują wam, jak bardzo polegacie na sobie i jak wielka jest wasza miłość własna. To ona zadaje wam największy ból — upokarza was w waszych własnych oczach, co jest bardzo bolesne, ale zdrowe. Naprawdę zdrowe jest wszystko to, co was leczy z chorób, a najgorszą z nich jest pycha. Ona was nieustannie dręczy i niepokoi, ona sprawia, że wasze wyobrażenie o sobie bez przerwy spada, podnosi się i znów spada, nie dając wam odpoczynku. Osoba, w której pycha umarła, jest zawsze spokojna i zrównoważona, polega bowiem na Bogu i ufa Mu z taką siłą, z jaką odczuwa swoją słabość, a pragnie Jego miłości (i otrzymuje ją). Zrozumienie swojej słabości jest wielką łaską, jest stanięciem w prawdzie, nie istnieje bowiem nic, czego byście mogli dokonać bez Jego wsparcia.

Kiedy człowiek przyjmie z całym zrozumieniem swój stan rzeczywisty: stan zależności (od Stworzyciela, od Zbawiciela, od Ducha Miłości, Dawcy łask), przyjmując równocześnie, że zależność ta jest zależnością miłości Ojca do dziecka (pomyślcie, czy dziecko czuje się upokorzone, że przyjmuje wszystko od rodziców, czy też jest szczęśliwe...?) — zaczyna polegać na Ojcu. I wtedy, dopiero wtedy zaczyna się przed nim otwierać nieskończony świat miłości Boga. Człowiek zaczyna żyć „w Miłości", a nie poza nią. Żyje więc prawdziwie, prawdą jest bowiem, że wszyscy istniejemy i rozwijamy się w miłości Boga, jesteśmy przez Niego ogarnięci. Wszechświaty rozwijają się w Nim, bo poza Nim nie istnieje nic.

Bóg jest sprawcą każdego życia, a my, ludzie, jesteśmy w tak szczęśliwym położeniu, że z powodu naszej niedoskonałości (powstałej z naszego wyboru) mamy Jego specjalną troskę, współczucie i miłosierdzie takie, jakie ma matka do chorego i źle rozwijającego się dziecka. Nie Bóg tego chciał, a my sami — ludzkość. Zapewniam, że poza Maryją, Królową naszą, nie ma człowieka, który by osobiście, własną złą wolą nie potwierdzał, że jest prawdziwie synem Adama. Bóg ufa swoim synom i to, że ufność Jego w nas została zawiedziona, to jest naszą winą, ale z niej wypływa chwała Boża, ponieważ każdy z nas osobiście wraca na nowo do Ojca, a powrót taki jest już powrotem świadomym, rozumnym, powrotem syna marnotrawnego, który wyruszył zadufany w sobie, nie potrzebujący ojca, a wraca świadomy, że wszystko stracił, ręce ma puste, ale wie też, że ma dom i ma Ojca, który czeka.

Powrót do Ojca — Boga jest tym boleśniejszy, im dalsze było odejście, lecz zawsze rozbrzmiewa w nim hymn uwielbienia dla dobroci i miłosierdzia Boga. Bo Ojciec nasz zawsze oczekuje nas i zawsze przebacza. Nasz grzech pierworodny, naszą pychę i miłość własną każdy z nas zdziera z siebie osobiście, lecz nie w samotności, a wspierany i kochany. Powrót każdego z nas jest świadectwem nieskończonego miłosierdzia Boga w osobie Zbawiciela naszego, Jezusa.

Można powiedzieć, że syn marnotrawny bardziej wysławia sobą wielkość miłości Ojca, niż syn zawsze posłuszny. Bóg ma niezmierzoną wielość synów świadomych i zawsze wiernych, a nieposłuszną i oporną tylko ludzkość. W niej ujawniła się — dzięki Ofierze Chrystusa Pana — nieskończoność miłości Boga do swoich stworzeń. Każdy z nas jest krwawo okupiony, każdy jest też świadectwem miłości, znakiem, a znak taki to pieśń szczęścia, uwielbienia i zachwytu. Ludzkość zbawiona jest taką żywą pieśnią chwały. Wy ją uzupełniacie.


Każdy z nas jest tak szczęśliwy, tak wdzięczny...


2 VII 1980 r. Spytałam Michała, czy rozmowa ze mną nie odrywa go od innych zajęć. Mówi Michał.

Pytasz, czy to nas nie odrywa od naszych zajęć. Tu nie ma „zajęć" w ziemskim znaczeniu, bo nie ma czasu. Nic się nie kończy, nie ma terminów ani żadnego pośpiechu. Jest wciąż życie pełne radości, intensywne, a w nim mieści się też intensywność uczuć, np. przyjaźni. Chcę ci powiedzieć, żebyś się nie martwiła, że nas „zaniedbujesz". Tu, widzisz, nikt nie czuje się zaniedbany, bo każdy z nas jest tak silnie kochany przez Chrystusa, tak szczęśliwy z tego powodu, tak wdzięczny, a jednocześnie otoczony miłością i przyjaźnią innych, tak bardzo dzieli wspólną radość, tak ustawicznie poszerza swoje poznanie, rozwija się duchowo i — trudno to inaczej określić — intelektualnie, choć nie oznacza to uczenia się ziemskiego, a raczej przyjmowanie i wchłanianie prawdy o wszystkim, co nas pociąga, odkrywanie źródeł i korzeni, przyczyn i skutków we wszystkim, nie tylko w sprawach ziemskich, ale i świata duchowego. Przyjmujemy jedni od drugich, dzielimy się, a wszystko to dzieje się w świetle Bożym, w Duchu Bożym, którego wy nie znacie, aczkolwiek Jego działanie przyjmujecie i odczuwacie skutki. (Te sprawy lepiej wytłumaczy ci ojciec Ludwik).


BOG — ŚWIATŁOŚCIĄ SUMIEŃ


7 XII 1980 r. Rozmowa z ojcem Ludwikiem o śmierci.

Pan nasz za każdego z nas dał życie z miłości i po śmierci człowiek staje twarzą w twarz przede wszystkim z Miłością. Reszta zależna jest od odpowiedzi na tę miłość, a ona może być w jednej sekundzie tak silna, że spali wszystko, co odgradza ją od Boga. Pan, jak każdego stworzył jako byt jedyny w swojej oryginalności, tak i każdego indywidualnie przyjmuje. Oczywiście nie każdy spotyka się z Jezusem, zwłaszcza jeśli Go negował całe życie lub nic o Nim nie wiedział, ale każdy staje przed Światłem Sumień napełniony zrozumieniem, że dalsze życie istnieje, że istnieje Byt Pierwszy, który wszystko stworzył z miłości i w którym żyliśmy i nadal istniejemy. „Odległość" od Miłości, często wprost od przyjęcia i zaakceptowania Miłości jako siły stwórczej, a dalej — Boga jako osobistego Ojca i Zbawcy, odmierza człowiekowi jego odległość od Prawdy w życiu ziemskim. I określa ją człowiek sam. Jest to podstawowe działanie duszy — znalezienie swojego prawdziwego miejsca, pozycji w całości świata Bożego, którego jest żywą cząstką.

Każda istota duchowa wie, kim jest, skąd „się wzięła" i co jest celem jej istnienia i jego sensem. Jeśli człowiek nie rozumiał tego w życiu na ziemi z własnej winy lub na skutek winy środowiska, w którym żył, i władzy, jakiej podlegał — wie to po wyzwoleniu się z materii.

Od razu...?

Na ogół prawie natychmiast, jeśli żył według praw jakiejkolwiek religii, nawet pierwotnej, tym bardziej religii o pogłębionym obrazie Boga. Dalsze zrozumienie zależy od użytku, jaki zrobił ze swego sumienia i rozumu, czyli od własnego wkładu w określenie siebie przy pomocy władz duszy i uzdolnień ciała jako narzędzi, potem zaś od wierności wyborowi, jeśli go uczynił, wierności wynikłej z miłości, a nie ze strachu. Zdolność do miłości jest w nas podobieństwem do Ojca — otrzymał ją każdy.

Czy upadli aniołowie i ludzie w piekle też to wiedzą?

Piekło jest przeraźliwie świadome swego stanu i swego miejsca — poza miłością Boga; tym bardziej wszyscy inni ludzie (choć w różnym stopniu) na początku nowego życia. Jedynie Pan nasz zna sumienia ludzi na wskroś. Dlatego tylko On może być sędzią, a właściwie światłością sumienia ludzkiego, wobec której człowiek sam siebie osądza. Tylko Pan wie wszystko, tłumaczy i usprawiedliwia nas, ponieważ to On był dawcą naszych uzdolnień, warunków życia i sytuacji, które zawsze są dla każdego różne.

Czy są tam naprawdę ciemności?

Widzisz, są ciemności błędu przyjętego dobrowolnie dla własnej wygody lub dla usprawiedliwienia się we własnych oczach. Z samozakłamania trudno jest wyjść — te ciemności otaczały przecież danego człowieka już w życiu, żył w nich i zabrał je — musi więc znieść okres czekania i cierpienia. Jest to okres leczenia otwartych ran duszy, której sam je zadał. Dzieje się tak wtedy, kiedy ktoś miał wszelkie warunki poznania prawdy, ale ją odrzucał. Okres ten dla duszy ludzkiej świadomej i obdarzonej sprawnością jest strasznym błądzeniem na czarnej pustyni samotności, a trwa dopóty, dopóki nie zapragnie się z całej mocy poznać prawdę o sobie, choćby najgorszą. Może być nawet tak, że dany człowiek nie wie, że umarł, bo przyjąć tego nie chce. Jest tak bardzo przywiązany do siebie — ciała lub swoich dóbr — że nie daje się od nich oderwać. Bóg nigdy nie stosuje przemocy, pozwala więc dojrzewać temu, co zostało przez Niego odkupione, ale jest ciemne i ślepe — z własnej winy, podkreślam raz jeszcze.

Pan stara się uratować każde swoje dziecko. Każde jest odkupione Jego Krwią, Jego Męką. Jeśli tylko człowiek zrobił w swoim życiu cokolwiek dobrego bezinteresownie, cokolwiek kochał, czemukolwiek służył z poświęceniem, w dobrej wierze, nawet jeśliby to było złe, Bóg go tłumaczy i usprawiedliwia, a Maryja prosi i błaga, bo jest prawdziwą Matką każdego z nas. Sama jednak rozumiesz, że długotrwała zła wola nie przygotowała człowieka do wejścia do królestwa miłości i pokoju.


To czyściec


9 VI 1981 r. Mówi ojciec Ludwik.

Przeglądałem wraz z tobą książeczkę „O życiu pozagrobowym". Autorka sama mówi, że tylko przez podobieństwo i nieprecyzyjnie może określić „tamten świat". Nasz świat duchowy, wolny i od materii niezależny, istnieje poza trzema wymiarami, dlatego pojęcia: czas, przestrzeń i miejsce nie odpowiadają rzeczywistości duchowej. To, co ona określa jako „kręgi", bliższe jest znacznie pojęciu „stany", oczywiście stany duszy. Tyle jest stanów, ile dusz ludzkich, ale ich podobieństwa zagęszczają te pojęcia, dlatego mówiła o „stanie lęku", „stanie miłości" itd. Nie są to jednak miejsca, a więc nie mogą mieć granic.


Piekło stan nieustającego cierpienia


Bóg przenika wszystko, ale Jego światło i blask dla duchów zła staje się cierpieniem nie do zniesienia, dlatego usiłują one znaleźć się od Niego „jak najdalej" — lecz i tak żyją w Nim, bo nic poza Bogiem istnieć nie może. Dam ci takie podobieństwo. Jak wiesz, we wszechświecie oprócz galaktyk i próżni (względnej) pomiędzy nimi istnieją tzw. „czarne dziury" — miejsca, w których straszliwa siła ciążenia zwija się ku ich centrum, a każde ciało, które by znalazło się w orbicie tych sił, wciągnięte zostanie w głąb, ku zniszczeniu, już bezpowrotnie. W ich obrębie działa nie siła twórcza, a siła jak gdyby destrukcji, nicości. Stamtąd nic do istnienia powstać nie może. Oczywiście jest to podobieństwo dalekie.

Moce zła nie obawiają się spotkania z człowiekiem, gdyż są odeń niepomiernie silniejsze. Od czasu, gdy człowiek przez swą wolną wolę wyboru stał się im dostępny, toczy się zmaganie o każdą duszę ludzką — a każda jest odbiciem chwały Bożej, przez miłość Boga do niej, dzięki której została stworzona. I Pan dopuszcza, aby tak się działo, nie z okrucieństwa (bo każdy człowiek otrzymuje pomoc zawsze, gdy prosi), lecz aby dać człowiekowi szczęście decydowania o sobie, chwałę wolnego wyboru, pomimo wszystko, czym go moce zła łudzą (moce też przez Pana ograniczane w działaniu do możliwości człowieka). O piekle nie będę ci więcej mówił. Każdy z was doświadczał stanów udręki, a to jest ślad zaledwie stałego, wieczystego, w pełni świadomego stanu cierpienia, które jest mieszkaniem duchów złych, duchów nienawiści.


Czyściec stanem przygotowania do życia w miłości


Czyściec jest istnieniem duszy, tak jak niebo, a każde istnienie oznacza ruch, zmianę, czyli życie. Życie duszy poza piekłem jest stanem wzrostu — dośrodkowego zbliżania się ku swojej pełni. Czyściec — to stan przygotowywania się do przyjęcia szczęścia, którym dla duszy jest Bóg. Ponieważ miłość ma zawsze tendencje wzrostu, poszerzania się, a w państwie Boga istnieje miłość i tylko miłość jako stan pomiędzy Stwórcą a Jego dzieckiem, musi więc ona wciąż rosnąć i nie ma jej kresu ani miejsca, ale zaczyna się rozwijać od stopnia, jaki posiadała dusza w momencie wejścia do królestwa. Są więc różne stopnie, ale jedna droga, ku Bogu, na której nie ma podziałów, kręgów, przeszkód. Nieprawdą jest, że dusza nie wie nic o „wyższych kręgach", jedynie doświadcza aktualnie tyle szczęścia, ile może znieść, a więc nie pojmuje, jak mogłaby doświadczyć więcej, dopóki nie dojrzeje po temu. Żadnego mieszkańca nieba nie „odrzuca" mniejszy stopień miłości. Jakżeby mogło tak być, jeżeli sam Pan przebywa wciąż z wami, tutaj na ziemi, gdzie grzech jest atmosferą normalną? Niebo nie tylko wspomaga was wraz z Panem — a jest to szczęście i zaszczyt — ale przez miłosierdzie, które dzieli ze swym Stwórcą, jest pomocą tych, którzy oczyszczają się.

Jak?

W tym, w czym Pan widzi tego potrzebę. Są ludzie uratowani przezeń, ale nie rozumiejący, jest dłuższy lub krótszy okres trwania w „ciemnościach duchowych", jest „głód" Boga, głód szczęścia, kiedy człowiek — dopiero po śmierci — pojmuje, co jest jego szczęściem, jest nieskończona tęsknota, ale jest też wdzięczność za uratowanie, uwielbienie i cześć. Tu jest taki zakres stanów duchowych, jaki mieści w sobie człowiek, tylko o nieskończenie silniejszym natężeniu. Duch w swej istocie jest nieporównywalnie od człowieka w ciele subtelniejszy, ale też zróżnicowany w swej wrażliwości i Pan nie wymaga od człowieka niczego ponad to, w co go ubogacił dla wykonania jego zadania. Takim bogactwem może być np. kalectwo dane po to, aby człowiek przez przyjęcie go bez odrzucania i żalu sam stał się świadectwem i wzorem dla innych, słabszych, niezdolnych do przyjęcia większych darów (które uważane są przez ludzi za ciężary).


Miłość wiele tłumaczy


3 XI 1974 r.

Wszystkie motywy są tu — w niebie — jawne, nikt tu nic ze swojej motywacji nie ukryje. Żadna rana zadana bliźniemu nie ginie, ale oświetla tę osobę, która ją zadała. Jeśli popełniała czyny niegodne nawet względem rodziny, będzie jej podwójnie ciężko, tym bardziej, że nie tłumaczy jej miłość. Żebyś wiedziała, ilu ludzi ona tłumaczy, gdy jest. Nawet, gdy jest źle rozumiana, źle „umieszczona", ale gdy jest, tzn. gdy z zaparciem się siebie, kosztem siebie (nawet w drobiazgach) czyni się coś dla innych.


Człowiek w obecności Boga osądza sam siebie


9 VI 1981 r. Ojciec Ludwik odpowiada na pytania przełożonej zgromadzenia zakonnego.

Powiedz Klarze, że jej matka (była ciężko chora) niedługo spotka się z jej zmarłym ojcem. Dlatego może mówić o wszystkim, co matkę przygotuje, ale nie straszyć.

Spotkanie z Bogiem bywa różne, ale najczęściej spotyka się słabość ludzka z Jego miłosierdziem, które On ma dla tej właściwej nam słabości. Pan nas zna i nigdy nie wymaga więcej, niż możemy Mu dać. Surowszy jest dla tych tylko, którzy zgłaszają się dobrowolnie do Jego służby, obierając Go swoim mistrzem i celem, po czym żyją dla siebie lub starają się po troszku i niby nieznacznie przywłaszczać sobie coś z całości życia ofiarowanego Bogu. Dlatego Klara, jako przełożona, przestraszyła się, bo wie, że ma więcej wolności decyzji niż każda inna jej współtowarzyszka, a przy tym zadanie trudniejsze, bo zgromadzenia bezhabitowe muszą siłą rzeczy bardziej korzystać z dóbr tego świata.

Powiedz jej, że człowiek w obecności Boga osądza sam siebie w prawdzie nie tyle z tego, co używa (bo używać musi), ile z chęci posiadania, z pożądania — nie tylko rzeczy, ale i uczuć, np. pragnienia przywiązania do siebie innych osób, pragnienia hołdów i uznania, z chęci wyróżniania się, narzucania swej woli, zaznaczenia swej przewagi itd. Nie chcę jej straszyć. Ja też byłem przełożonym i rozumiem jej obawy.

Trzeba starać się o stałe przebywanie w obecności Bożej, o ścisłą przyjaźń z Panem i prosić, opierając się na Jego miłosierdziu, o wyraźne i silne światło w każdej sprawie, nawet najmniejszej. Dla Pana nie ma bowiem „małych" spraw, a nasze życie codzienne składa się z takich drobiazgów, które wydają się niewarte „zawracania nimi głowy" Panu, tymczasem z nich składa się pełna wierność Bogu. A On sądzi nas właśnie z takiego „zwykłego" życia, jakie nam dał. Znaczy to, że nie żąda od nas heroizmu, a drobnych aktów miłości względem siebie i tych wszystkich ludzi, z którymi nas spotyka w każdym momencie życia.

Powiedz też, że drobne miłosierdzie okazywane każdemu i zawsze (a to poprzez przyjęcie każdego takim, jaki jest, z radością i dobrocią) otwiera nam upusty Jego miłosierdzia. Z tego właśnie powodu ja sam zostałem oczyszczony i przyjęty wprost do Jego królestwa, bo absolutnie nie z powodu własnej doskonałości. Dlatego takie „środki" zalecam także i tobie.


Aby móc spotkać się z Bogiem


21 X 1983 r. Mówi Matka.

Chciałam z tobą porozmawiać o Ewie i innych członkach naszej rodziny. Wielu z nich jest potrzebna wasza pomoc. Zaraz ci wszystko wytłumaczę.

Czyściec nie jest „miejscem", a „stanem", ale stan jak gdyby „odległości" od Boga zmienia się; „odległość" jest też określeniem umownym. Bóg kocha nas całkowicie i bezwarunkowo, lecz człowiek, aby móc spotkać się z Bogiem (już w wieczności), musi też kochać — co prawda miłością darowaną przez Pana, ale uproszoną, przyjętą zezwoleniem, aby „przepaliła" całego człowieka i wypełniła go (każdego wedle jego miary pełni). Mówię „przepaliła", gdyż na ziemi miłość do Boga człowiek przyjmuje i rozwija w sobie, pracuje nad tym, aby miłość Chrystusowa rosła w nim — i w miarę pragnienia i stałych wysiłków tak się dzieje.

Natomiast tu, w naszym świecie, gdzie czas nie istnieje, a skończyły się też szanse przezwyciężania pokus, wyboru i pokonywania trudności (których terenem jest tylko życie na ziemi, życie związane z czasem i materią, a także z obecnością czynnie atakujących sił zła), tu wszystko, co nie zostało uświęcone przez Miłość, oczyszcza się przez „wypalenie", unicestwienie w człowieku wszelkich narośli duchowych. Człowiek w czyśćcu ogołaca się sam z błota, brudu, kurzu, a niekiedy z ogromnych „tobołów szmat", w które zdołał się przyoblec na ziemi.


Sąd szczegółowy


Dusza po śmierci „otwiera oczy", budzi się z błędów, złudzeń, fałszywych wyobrażeń, gdyż staje wobec światła Bożej prawdy, i w niej zobaczyć może tylko to, co jest: rzeczywistość Bożej miłości do siebie i swoja odpowiedź — całe życie na ziemi. To jest stan nazywany sądem szczegółowym.

Im więcej było w człowieku miłości do Boga, tym jaśniej jest On odczuwany i pojmowany, jak gdyby bliżej obecny. A obecność Boga — to szczęście, które ogarnia i nasyca do granic wytrzymałości. Takim jest On, kiedy zbliża się do człowieka, jeżeli sam pragnie przyjąć swoje stworzenie.

Pan nasz usprawiedliwia nas i tłumaczy, ponieważ On i tylko On wie, jakie są możliwości natury każdego z nas, i wedle tej miary oczekuje odpowiedzi.

Teraz sądzę, iż rozumiesz, że życie w naszym świecie dla każdego z nas zaczyna się od innego stadium rozwoju miłości bezinteresownej, doprowadzonego do momentu śmierci ciała. I z tego „poziomu", czy też z tej „odległości" zacząć trzeba drogę powrotu do Pana, do miłości, do szczęścia doskonałego i wiecznego.


Czyściec Bóg oczekuje nas z utęsknieniem


Na ziemi nazywamy czyśćcem stan oczyszczania się ze wszystkiego, co przeszkadza przyjąć miłość Boga całym sobą, czyli oddać się Bogu jako Jego prawdziwe dziecko, już na wieczność nierozłączną z Nim. Ale czyściec może być przedsionkiem nieba — w nim mieszka miłość Boga (gdyż cały świat duchowy, w tym i czyściec, ogarnięty jest Jego miłością) i odpowiadająca na nią nieskończona wdzięczność i radosne oczekiwanie człowieka.

Każdy człowiek wnosi ze sobą swój zasób miłości, i to jest tu jedyna własność — reszta to kajdany, łańcuchy i ciężary opóźniające dążenie do zupełnego oczyszczenia się z nieczystości dla wszystkich jasno widocznych, cuchnących, odrażających, budzących wstręt i przerażenie „właściciela". Gdybyście widzieli jak „wygląda" grzech!

Im więcej miłości, tym szybsze oczyszczenie, tym większa tęsknota i miłość — a pewność miłości Boga potęguje pragnienie bycia z Nim. Słyszałaś już, że czyściec jest jedynym „miejscem", gdzie istnieje cierpienie i szczęście razem. Tak, szczęście ze świadomości, że jesteśmy i byliśmy zawsze kochani, że On pragnie nas mieć i oczekuje nas z utęsknieniem, a cierpienie z powodu poznania siebie, istoty stworzonej do szczęścia, obdarowanej niezmiernie i niezasłużenie, a niewdzięcznej, głupiej, marnującej wszelkie okazje i szansę, szkodzącej sobie i innym.

Nie ma człowieka, który by nic nie roztrwonił z darów otrzymanych, ale Pan nasz wie, jak świat niszczył nas i tumanił, jak jedni drugim szkodziliśmy; dlatego usprawiedliwia nas i wybacza nam to, czego sami sobie wybaczyć nie możemy. On leczy nas swoim współczuciem, miłosierdziem, dobrocią. Szczególnie zaś wspaniałomyślny jest dla skrzywdzonych i dla tych, którym sam dał mało. Chorzy psychicznie i upośledzeni w jakikolwiek sposób mają całą Jego miłość i naprawdę można im zazdrościć pełni nagradzającej miłości Pana.


Talent


Wiedz, że każdy „talent" jest ciężką odpowiedzialnością wobec Pana. Darmo dany, powinien być darmo dawany, a więc obrócony nie na przynoszenie korzyści i chwały obdarowanemu, a na służenie nim braciom. Im mniej czerpiesz osobistej korzyści, tym większa jest w darze twoim chwała Boża, którą głosić powinien każdy Jego dar.


Świadectwo ludzi na Sądzie


30 XII 1968 r. Mówi Bartek.

Ze mną było też tak (chodzi o wstyd za swoje „osiągnięcia życiowe" —po zobaczeniu ich w prawdzie), ale byli także ludzie, którzy świadczyli za mną; ci, których broniłem, towarzysze walki, przyjaciele — oni mówili o mnie dobrze, z miłością, z wdzięcznością za pamięć, za obronę ich imienia, i wszystko, cokolwiek zrobiłem dobrego, było też jawne. O wielu sprawach nawet nie pamiętałem ani nie przyszło mi do głowy, że są „ważne", bo działałem często spontanicznie.

Rany i blizny też „mówią", o ile nie ciągnięto z nich korzyści. Ale wiesz, co jest najważniejsze? Dla każdego! To, że się kochało to, co człowiek sam wybrał jako miłości godne. Im bardziej, wytrwalej, mocniej się kocha — pomimo wszystko — tym lepiej dla każdego człowieka. Nie wolno dać w sobie zabić miłości. To jest jak ogień, znicz. Gdy się go zgasi, pozostaje się w ciemności samemu ze sobą, dla siebie, „dookoła" siebie — to już lepiej nie żyć. Widzisz, w moim życiu „pomimo wszystko" było bardzo ciężkie i długotrwałe. Nie szedłem, a „wlokłem" się, wreszcie czołgałem już po ziemi, ale ze światłem, tak jak żołnierz z bronią. I to było ważne.

Czy matka pomagała ci?

Matka stała przy mnie, jak twoja przy tobie, i rodzeństwo, ale też ilu jeszcze. A wszyscy z miłością, z chęcią pomocy. Oni mówili o tym, co dobre we mnie, lecz ja sam wiedziałem aż za jasno, co było złego, i to było wstydem. Sam byłem twórcą brudu, z którym przyszedłem. Wiesz, to jest koszmar. (...)

Zdziwiłam się, że Bartek radzi mi unikanie pewnej osoby, rzeczywiście niezbyt mi przychylnej.

Prawdą jest, że nie jestem zbyt życzliwie nastawiony do tych osób, które są ci nieżyczliwe lub w inny sposób utrudniają ci życie. No trudno, my tu nie jesteśmy tak zupełnie „wyprani" z ludzkich uczuć. Natomiast pomagam tym, którzy tobie pomoc okazują i oni mają moją wdzięczność i pamięć. No to tak, jak w rodzinie — masz brata.


Piekło nie jest karą jest wyborem!


22 IV 1969 r. Mówi Bartek.

Myślałaś też o Niemczech i braku sprawiedliwości Bożej. Przykro mi było, że możesz takie myśli dopuszczać.

Czy ty nie myślałeś podobnie?

Przepraszam cię. Prawdą jest, że myślałem identycznie, i jeszcze gorzej, ale widzisz, ja cię stawiam wyżej. Tyś nie powinna takich myśli przyjmować. Jak Bóg może „kochać Niemców bardziej niż nas", i dlaczego sądzisz, że te powojenne lata „są dla nich premią, nagrodą za zbrodnie", a „ci, co zdążą umrzeć, są rozgrzeszeni, nie ukarani"? I to ty, wiedząc już tyle — od nas? Chyba nie chcesz zrozumieć, jak wygląda człowiek, który umiera w stanie zbrodni, zakamieniały?


Śmierć w stanie zbrodni


Przecież taki człowiek już nie jest w stanie żałować, już się rozgrzeszył, zapomniał, odpuścił sobie sam — a zbrodnia trwa. Choćby mu odpuścili ludzie zamordowani przez niego, Bóg się za nimi ujmuje. Obecność Pana, to jest światło, jasność, prawda. To jest to: „Kainie! Gdzie jest twój brat, Abel?"

Ja to już „widziałem". Staje w obecności Bożej, w pełni prawdy człowiek, który nie może zaprzeczyć, który musi powiedzieć prawdę o sobie: „Zapomniałem o setkach mych braci, Abli. Nie byli warci mego niepokoju, nie mącili mi snu".

Nie Bóg sądzi ludzi. On jest obecny. A człowiek znajduje się nagle wobec rzeczywistości realnej, bezwzględnej — Dobra, o którym sądził (taki człowiek), że nie istnieje, i tym kryterium ma zmierzyć swoje życie.

Miłość Boga jest nieskończona, jest pełna i stała dla wszystkich. I spotyka się z nią każdy. Kto tak jak ja był pozbawiony miłości, głodny, spragniony, przeżywa tu szczęście, które was zabiłoby swoją potęgą. Ale człowiek, który deptał, unieszczęśliwiał, upadlał, zabijał innych ludzi, spotyka się z miłością Boga — do nich! Widzi, że niszczył to, co Bóg ukochał. Walczył z Miłością, zaprzeczał Miłości. Jeżeli wtedy jest zdolny żałować, zrozumiawszy co zrobił, może być uratowany, lecz człowiek, który swoje zbrodnie zatarł, zapomniał, który jest nawet z nich dumny — bo i tak bywa — nie zobaczy nic poza „murem", którym się sam od Miłości oddzielił. I ten „mur" przyjmie jako sprawiedliwy.

Zrozum, że każdy dzień bez żalu, bez pokuty oddziela ich coraz bardziej od Miłości. „Żal w godzinie śmierci" — to zrozumienie i pragnienie zadośćuczynienia, wyrównania, „okupienia" swoich win czy zbrodni. Wtedy Bóg dodaje do możliwości ludzkich swoją miłość. To jest czyściec. Ale to jest Jego królestwo; jest nadzieja, ratunek, uratowanie przez Miłość. Jednak „żal" nie powstaje tam, gdzie została zabita miłość, wyplenione współczucie i miłosierdzie. Tam króluje nienawiść, pogarda, cynizm i pycha, i człowiek przynależny jest im. W obecności Boga odczuje tylko przeraźliwy strach, zagrożenie swojego istnienia duchowego. Nie będzie mógł znieść, wytrzymać siły prawdy, miłości, dobra — Boga.

Was przed tą nieskończoną potęgą chroni tylko Jego wola pozostawienia wam możności wyboru. Ale tylko za życia człowieka w materii jest on „osłonięty" jak gdyby przed Jego realną obecnością.

Widzisz, i my nie znieślibyśmy pełni mocy Jego Istoty. Ale On udziela się nam wedle naszej możliwości przyjęcia szczęścia — w pełni! A wszystko, co jest w nas — Jego: zdolność kochania piękna, prawdy, sprawiedliwości, zdolność przyjęcia i zrozumienia Jego praw, Jego miłosierdzia, Jego przyjaźni (tak!) i dobroci — wszystko to rozwija się i wzrasta. Dlatego mówimy ci, że tu jest wieczny ruch, nie tyle doskonalenie się, ile dojrzewanie.

Jak jednak moglibyśmy tu być, gdybyśmy w okresie życia na ziemi wyhodowali w sobie wszystko, co nie jest Jego, co Bogu zaprzecza, i co jest kłamstwem? Bo to, co nie jest Jego, jest „nasze", a „nasze" to znaczy fałszywe, kłamliwe — skoro w rzeczywistości wszystko, co mamy, jest — od Niego, dane nam — na życie. Jak te talenty z przypowieści: cokolwiek z tego uznamy za swoje, będą to talenty ukradzione, przywłaszczone sobie. Tłumaczę ci to tak dokładnie, bo chcę, żebyś zrozumiała dobrze, że wszystko, co nazywamy „mam" czy „jestem", np. zdolna, lepsza od innych, mądrzejsza itp. — jest kłamstwem. Im większa pycha, tym większe kłamstwo.

A teraz spójrz, czym są obecnie Niemcy jako naród. Żyją w kłamstwie, w straszliwym samozakłamaniu, w samozachwycie. Pogrążyli się w pysze, cynizmie i obłudzie. A tymczasem tu, u nas w niebie, w obecności Boga to, co jest Jego, rozkwita, wzrasta i pięknieje oczyszczając się, ale to, co jest kłamstwem, „przywłaszczeniem", zaprzeczeniem — ginie, przestaje istnieć. W obliczu Pana kłamstwo musi zginąć. W obliczu Prawdy nie może istnieć jej zaprzeczenie. I każdy z nas stając przed Bogiem jest tego w pełni świadomy. Wtedy „rozumie się" wszystko.

Bóg jest Światłością sumień! Wszystko, co w nas jest — Jego, śpiewa ze szczęścia, rozpromienia się, spieszy ku Niemu, aby połączyć się ze swoim Źródłem i Życiem, a to, co fałszywe, kłamliwe, „nasze", pragnie się odrzucić, zniszczyć, zedrzeć z siebie, aby nie hamowało, nie plamiło, nie opóźniało (bo już się wie, że to właśnie jest przeszkodą, obciążeniem, złem w dążeniu do szczęścia nieskończonego — do Boga!).

Ale pomyśl sama, jeżeli w człowieku jest przewaga lub prawie samo „własne", skradzione, przywłaszczone sobie, i człowiek ów utożsamia się z tym wszystkim, nie jest zdolny nic odrzucić, bo wszystko posiadł i trzyma (jak skąpiec skarb): swoją „wielkość", „sławę", „zdolności", swoją „wyższość nad innymi", swoją nienawiść, swoją pychę i wielkie wyobrażenia o sobie, jednym słowem swoje kłamstwo, i tych iluzji pozbyć się nie chce — nie może żyć w obliczu Boga, bo musiałby przestać istnieć (jako taki, jakim się ukochał, jaki się sobie podoba i jakim chce się widzieć). Wybiera siebie i... ratuje się ucieczką, jak najdalej od Prawdy. Tak samo czyni nienawiść: musi uciec, aby móc nadal istnieć — jako nienawiść.

Jeżeli człowiek tak silnie utożsamił się z zaprzeczeniem Miłości, służąc nienawiści, zniszczeniu i śmierci, a więc nieustannie zaprzeczając Bogu — jak może stanąć przed Nim, swoim Stwórcą i powiedzieć: „Odpłaciłem Ci nienawiścią za miłość, niszczeniem za istnienie, śmiercią za życie!" — „Dlaczego...?" — i na to nie ma odpowiedzi... Bo widzisz, żaden człowiek wolny tak postąpić nie może. Tak jak to robili np. Niemcy, postąpić może tylko niewolnik, który się zaprzedał. Sprzedał sam siebie na wieczność całą za marne, głupie, krótkotrwałe kłamstwa, iluzję władzy, siły, znaczenia, bogactwa, zaszczytów czy innych przynęt. I chce je mieć, zachować, „bo cóż mu pozostanie...?"

W obliczu Boga — aby się „nie stracić" — ma tylko jedno pragnienie: uciec, nie poznać prawdy, nie przyjąć jej, pozostać w kłamstwie, w nienawiści, ale przy „swoich" złudzeniach, „być sobą". Tam nie ma żalu, skruchy, wstydu za swoje postępowanie, bólu z powodu cierpień zadawanych innym. Jest tylko strach — o siebie, myśl tylko — o sobie, przerażenie. Jedno pragnienie: ucieczki, ukrycia wszystkiego, co „swoje", zachowania swego istnienia nawet za cenę wiecznego oddalenia się od Światła, Prawdy i Dobra. I tylko wtedy można je, tak spodlone, zachować! To jest „piekło" i ono istnieje. Wolałbym nie istnieć, niż istnieć — tak.

Piekło nie jest karą, jest świadomym wyborem woli ludzkiej według przynależności, jest istnieniem tych, którzy ukochali nienawiść, zniszczenie i upodlanie swoich bliźnich. Jest konsekwencją służby duchom ciemności, nieprzyjaciołom rodzaju ludzkiego, dobrowolnie wybranej za życia na ziemi. Ale to człowiek wybiera wbrew Bogu, a nie Bóg „karze" człowieka.


DZIEŁO MIŁOSIERDZIA. WSPÓŁPRACA


4 I 1982 r. Po lekturze „Dzienniczka siostry Faustyny" mówi ojciec Ludwik.

Jest wolą Pana naszego i pragnieniem Jego serca, aby siostra nasza, Faustyna, wzięła udział w pomocy naszej dla was. Dlatego pragnął Pan, abyś poznała dobrze ją samą i wszelkie Jego pouczenia, które zapisywała, aby służyły m.in. takim ludziom jak ty, którym jest trudno radzić sobie bez stałego kierownictwa i pomocy.

W twoim rozumowaniu jest ten błąd, że nas (ani Pana) nie „odstrasza" ani też nie „brzydzi" wasza niedoskonałość, a przeciwnie, przyciąga, ponieważ rośnie wtedy nasze współczucie dla was i gorąca chęć pomożenia wam. Nie pomaga się wielkim, silnym, zdrowym, pewnym siebie i zarozumiałym, ale każdy natychmiast pospieszy z pomocą choremu i słabemu lub płaczącemu dziecku. Takim właśnie małym dzieckiem, które zginęłoby dawno bez pomocy Pana, wydajesz się nam ty, a ponieważ tak zupełnie nikt i nic cię nie broni przed wszelkimi zagrożeniami, obrońcą twoim stał się sam Pan. Dlatego nie żałuj, że jesteś taką, jaką jesteś, i że takie właśnie są warunki, w których Pan cię umieścił, bo Jego współczucie, miłość i opieka zastąpią ci wszystkie braki. „Masz obrońcę Boga", a więc przyjmij siebie samą, jaką jesteś teraz i nie kłopocz się więcej o siebie. Pan nie pragnie w tobie drugiej Faustyny. Pan chce cieszyć się tobą i wedle twoich możliwości prowadzić ciebie. A twoja droga jest drogą służby ochotniczej i dobrowolnej. Na tej drodze Pan nas z sobą spotyka dla celu, jaki jest bliski i nam, i tobie, ale także Jego świętemu Sercu: jest nim oczyszczenie i odrodzenie ludzkości, która umiera z rozpaczy, w jakiej pogrążyła się przez grzech i wyjścia znaleźć nie umie, bo nie wie, co jest przyczyną jej strasznej choroby. Omotana i zaślepiona przez nieprzyjaciela Boga próbuje się leczyć przez coraz gorsze trucizny. Gdyby nie niezmierzone miłosierdzie Boga, nad zniszczoną ziemią rozległby się prędko szyderczy śmiech szatana, ludzkość zaś cała przepadłaby na zawsze w jego czeluściach, pokonana, wydarta Miłości, unieszczęśliwiona na wieczność, przeklinająca własne istnienie i nie mogąca nie istnieć.

Pan daje wam wolną wolę, ale nie opuszcza swojego stworzenia, zwłaszcza tak słabego i bezradnego. Zło co prawda opanowało rządzących — służą mu władza, bogactwo, pycha i „mądrość" ludzka — ale wzywają pomocy i o ratunek błagają cierpiący, mordowani, umierający w mękach głodu, tortur, strachu i niedoli. Oręduje Kościół wraz z Królową nieba i ziemi, Matką naszą. Wciąż nowi męczennicy „zastawiają" ludzkość przed sprawiedliwością Boga, osłaniając siebie i świat cały Krwią Chrystusową.

Dlatego Pan, będąc sprawiedliwym dla winnych, okaże miłosierdzie swoje całemu stworzeniu — ocali ziemię, a każdemu żałującemu gotów jest przebaczyć. Jest to ostatni czas głoszenia miłosierdzia Bożego. Siostra Faustyna jest kamieniem węgielnym tego dzieła. Pan tak zamierzył, a ponieważ ofiarowała się Jego zamierzeniom jako ofiara zupełna, z pełnią oddania i zaufania i stała się okupem niejako za wszystkich, Chrystus, Pan nasz, ukochawszy ją nieskończenie daje jej udział w zbawianiu świata przez cały czas życia ludzkości. Teraz jest pora najpilniejszej potrzeby, aby ludzie uwierzyli miłosierdziu Bożemu, ponieważ na nic innego liczyć nie mogą.


23 II 1979 r. Mówi ojciec Ludwik.

Królestwo Chrystusa nie przypomina ziemskich. Ono opiera się na miłości Boga do nas i nas do Niego. W Jego planach dla ludzkości służymy Mu wykorzystując wszelkie nasze możliwości, a ponieważ one są z Niego, więc są nieskończone i nie ma dla naszej pomocy wam niemożliwości poza tą, którą stwarza wasza wola, jeśli nie jest poddana Bogu i oświecona Jego jasnością.

Siostra Faustyna wykonywała wolę Chrystusa przez całe swoje ziemskie życie, które stało się ofiarą całopalną i złączone z Panem — kamieniem węgielnym Jego dzieła miłosierdzia w naszych czasach. Teraz, kiedy miłosierdzia potrzebuje cały świat, kiedy wszystko co dobre słabnie i staje się bezsilne wobec wielkości zła, teraz jedyną waszą nadzieją jest miłosierdzie Boże litujące się nad ślepotą ludzką i bolejące nad nieskończonymi cierpieniami bezbronnych i bezradnych najbiedniejszych Jego stworzeń, deptanych przemocą rozpasanego w bezkarności zła.


Do tych ludzi, także świeckich, którzy oddali swoje życie do dyspozycji Bogu


Powiedz ludziom, niech nie gardzą i nie lekceważą słowa Bożego, by nie byli winni upadkowi tych słabych, do których ono dojść powinno, by podtrzymać ich i nawrócić ku Jego owczarni. Nie jesteście bardziej kochani niż oni, ale o wiele bardziej odpowiedzialni przed Panem, bo otrzymaliście o wiele więcej niż oni — za darmo, nie będąc lepszymi — a chcecie zatrzymywać miłosierdzie Pana, zakopując i kryjąc to, co przekazywać macie. Zapominacie, że do służby potrzebującym Słowa powołał was Pan, a nie dla dogadzania wam w waszej próżności. Jego wszystkimi darami zostaliście obdzieleni dla pomocy tym, którzy ich nie otrzymali. Ale dary Jego to ogień, to pochodnie gorejące, które oświetlać mają wspólną drogę ku Niemu; kto je zatrzymuje dla własnego użytku, dla chwały własnej, tego spopielić mogą. Przypominam wam przypowieść o talentach, a także to, że dary są i będą zawsze — Jego, więc w każdej chwili dnia i nocy pamiętajcie, że dysponujecie Jego własnością. A On — to Miłość, Miłość darząca, uszczęśliwiająca, podtrzymująca, łaskawa, hojna i miłosierna; jeśli nie jest taką, nie z Boga pochodzi. Dlatego że nie jesteście zdolni do takiej miłości (której sami pragniecie, o którą prosiliście wielekroć i którą On wam z miłości ku wam daje), dlatego musicie iść z Nim w każdej sekundzie życia, z Nim i nigdy inaczej. Innego wyjścia dla was nie ma.

Pan traktuje was poważnie, bo Jego dziećmi jesteście, bytami duchowymi, nieśmiertelnymi, stworzonymi z Jego natury (bo nic poza Nim nie istnieje). Jeżeli prosicie — otrzymujecie, czego pragniecie — daje wam, ale nie jesteście niemowlętami: musicie rozumieć, o co prosicie. Do waszej dyspozycji Pan pozostawia największą energię wszechświatów — swoją miłość. To dosyć, by ziemię przemienić w jednej chwili w królestwo Boże, jeśliby było w was dość dobrej woli. O tę dobrą wolę służenia Panu musicie prosić, lecz trwając w Nim, stale i czujnie. Bez głębokiego złączenia się z Chrystusem, szczerego, poufałego, pełnego ufności, pokory i uciszenia, bez słuchania Jego słów i wykonywania ich, bez pragnienia zrozumienia Jego planów i Jego wskazówek — nie zrobicie nic, zmartwiejecie.

Łaski Boże, to pokarm niezmiernie posilny, dany dla pokonywania ciężkiej drogi, na trudy i wysiłki. Mówiąc współczesnym językiem jest to „napęd rakietowy". Co stanie się, jeśli go użyjecie do starego lub słabego motoru, np. motocykla — rozsadzi go, zniszczy. To przenośnia, ale pamiętać musicie, że wasze życie z waszej własnej woli stało się służbą (nie inną niż w trudnej i ciężkiej regule zakonnej, lecz różną). Tu regułą jest bezpośrednie kierownictwo Pana — ku Jego celom, ku którym powołuje was każdego dnia. Warunkiem takiej służby jest (pomijając dobrą wolę) słuchanie i posłuszeństwo rozkazom Pana. Ku temu musicie dążyć z całej mocy duszy. Lecz jeśli nie słyszycie w danym momencie, jeśli nie wiecie od razu w danym przypadku, natychmiast...? Bardzo proste — działajcie tak, jak robiłby to Chrystus: z miłością, delikatnie, nie raniąc nikogo, czule i z całym zainteresowaniem, ponieważ Pan nasz nigdy nikogo nie zlekceważył, a szanował w każdym dziecko Ojca — w celniku, jawnogrzesznicy, a nawet w zdrajcy, jakim był Judasz.

Każde postępowanie inne od Chrystusowego psuje Jego plany, deformując Jego obraz w oczach ludzkich. Nie tego chyba chcecie? I jeszcze jedno. On jest cierpliwy, przebaczający i bezgranicznie miłosierny także i dla was, ale z wami dzieli się swoimi pragnieniami, uważa więc was za przyjaciół swoich. W przyjaźni konieczne jest zrozumienie i wzajemna troska. Jeśli On troszczy się o was, kocha was tak niezmiernie i wciąż obdarza, wy z kolei powinniście rozejrzeć się za tymi, których On kocha szczególnie. Bo kocha cały świat. O tym mówią słowa Pańskie po to, aby łatwiej było odnaleźć obiekty troski Pana naszego i dać im słowa otuchy, zachęty i czyny miłości (Mt 25, 35-36).


Służba Bogu nie może być połowiczna lub byle jaka


10 V 1982 r. Mówi ojciec Ludwik.

Pragnęlibyśmy, abyście wszyscy zaczęli żyć pełnią życia z Panem. Wtedy, rzecz naturalna, rozwijają się wszystkie dary, w które Pan was zawczasu uposażył lub które w miarę zdolności przyjęcia ich będą wam dane — dla lepszej służby a przecież tego chcemy wszyscy prawda?

Smutno jest widzieć, jak ograniczacie się z lęku przed nieznanym. Zostając przy tym, co już znane i uznane, ograniczacie moc działania Pana i zubożacie się, a przez to umniejszacie bogactwo i rozmach rozwoju całego ludu Bożego. Tak jest, niestety, przy czym lęk przed „nowym", a w rzeczywistości przed życiem w pełni chrześcijańskim, owocnym, radosnym, ale zobowiązującym do wzmożonego wysiłku, istotnie służebnym, wciąż rosnącym ku Bogu — ów lęk osłaniacie wiernością tradycji, ascezą (unikanie sensacji i „ekscesów"), przywiązaniem do reguły itp.

Zależnie od sumienia zawsze wytłumaczenie się znajdzie, ale prawdą jest kryjąca się, nie tylko w laikacie, oziębłość, brak miłości prawdziwej, a więc rosnącej, poszukującej zbliżenia z Bogiem przez wszystkie dostępne środki i drogi.

Drugą bolesną przyczyną jest brak ufności. Nie możecie zawierzyć Panu na tyle, aby przypuścić, że On ufającego nie zawiedzie, że On żyje w was, czuwa i strzeże przed zbłądzeniem, że On daje dobre dary dzieciom swoim. To jest ten najciemniejszy grzech dzisiejszego pokolenia: brak zawierzenia, życie „na własną rękę" wedle własnej woli i rozumu — nawet w służbie Panu.

Dlatego wy — proszę, mów to wszędzie — starajcie się żyć całkowicie „z ręki Boga", w każdym dniu i sytuacji oddawajcie Mu swoją wolę i usiłujcie Mu ufać zawsze. Proście za siebie i innych. Los naszego narodu zależy teraz od waszego ufnego podporządkowania się Jego woli co do was, od waszego przekonania, że On o wszystkim wie i wedle swej woli i planów dopuszcza „dobro" i „zło". A nic nie dzieje się przypadkowo; zapewniam cię, że żadna „polityka ludzka" nie triumfuje bez Jego zezwolenia. On jest obecny we wszystkich waszych „nieszczęściach", kształtując was przez nie, oczyszczając i wypróbowując — bo taki jest właśnie przebieg życia ludzkiego, a i narodowego, wtedy kiedy On raczy sobie wybrać któryś z nich dla swego szczególnego celu.

Służba Bogu nie może być połowiczna lub byle jaka i wymaga pełnego poświęcenia się, jeśli ma być owocna, lecz nie jest wtedy smutna, żałosna, nieszczęśliwa, a przebiega w pełni szczęścia, radości, przyjaźni z Bogiem i z Jego wyraźnym działaniem. Rozważ sobie w kontekście tego, jak Pan ratuje was z pułapek i knowań. Oddawajcie Mu siebie i kraj, proście za innych, przepraszajcie za wspólne winy i żyjcie wedle jego wskazań, a On was nie opuści i wyprowadzi z niewoli.


Pan chce przestawać z każdym


Wracam do twoich pytań. Myślisz o objawieniach prywatnych ś.p. p. Anny B. W przeważającej części są prawdziwe, zwłaszcza nauki Pana. Mogą one pomóc ludziom o podobnej do niej psychice i dlatego przydałoby się ich ogłoszenie.

Pan nasz chce, aby takie rozmowy z Nim, przez które On doprowadza ludzi do świętości — każdego indywidualnie i stosownie do jego natury — były wiadome, gdyż one ośmielają was do szukania Go w swoim życiu i słuchania Go. Chrystus Pan pragnie, aby wiadome było, że On chce przestawać z każdym, nie tylko z „duszami wybranymi"; dlatego teraz specjalnie często zwraca się do ludzi świeckich, zwyczajnych, niczym się nie wyróżniających. Pan nasz od każdego człowieka pragnie odwzajemnienia miłości.

Sądzę, że należałoby zająć się opracowaniem tego „pamiętnika duszy". Wiem, że trudno ci jest zrozumieć jej psychikę, ale Bóg rozumie każdego z was, bo On sam was wyposażał na życie, a potem wedle tego wyposażenia prowadzi. Ty nie musisz być podobna do niej — przeciwnie, masz być sobą — ale twój stosunek do Pana powinien być, i może, równie bliski, codzienny, zwyczajny. Proś o to.

Pragniesz wiedzieć, czy ona (A. B.) jest tutaj. Tak, oczywiście. Przecież pragnęła być z Panem i starała się o to. Czyż zdarzyło się kiedyś, żeby On takie pragnienia odrzucił?


JEDYNYM SCHRONIENIEM JEST MIŁOŚĆ PANA

(Kto żyje w Miłości, wydziera złu wciąż nowe przestrzenie)


13 VI 1982 r. Po mojej refleksji nad własną niewdzięcznością za dary Boże i nienasyceniem „ włącza się" ojciec Ludwik.

Masz rację, ale już Augustyn to zauważył, że człowiek „nie mieści się w sobie". Jego głód sięga innych wymiarów i zaspokojenie znajduje dopiero w miłości Boga. Jeśli jednak zaufa zupełnie (tak jak powinien) miłości Boga do siebie — żyje w niej, już świadomie, tu u was.

Łatwo to powiedzieć, jak się już jest tam i wszystko rozumie się jasno.

Tak, rozumiem cię: chcesz powiedzieć, że tam, czyli u nas, każdy jest bezpieczny, chroniony, otoczony miłością, pewny jej na zawsze, u was zaś miłość Boga przed niczym nie chroni. Tak sądzisz? Chroni ona nie tylko każdego z was, ale cały świat i ludzkość przed zgubą. Każdy wasz oddech, każda myśl, każdy odruch miłości jest Bogu wiadomy, jak matce ruch jej nie narodzonego jeszcze dziecka. Bo tak naprawdę rodzimy się dopiero tu, Bogu na chwałę. Miłość Bożą posiadacie też w pełni, chodzi o to tylko, abyście wyszli z niemowlęcego pragnienia bycia głaskanym, pielęgnowanym, całowanym i pieszczonym, i stali się zdolni do odpowiedzi Bogu. Partnerami swymi nas uczynił — pragnie odpowiedzi. Chce Pan nasz, abyście świadomie i dobrowolnie decydowali o sobie, ale pragnie naszej miłości od każdego i zawsze, jak matka od dziecka, chociaż jej nie żąda i o nią się nie upomina.

Jeśli myślisz o „atmosferze ziemi", masz rację. Tu istnieje i działa zło; nie samodzielnie i wszechwładnie, bo Bóg nie dopuszcza tego, ale poprzez każdego z was. To, co nie jest w was nasycone Bogiem, poddane mu, poddane miłości bezinteresownej, nie jest niczyje: tu władzę obejmuje lub może w każdej chwili objąć duch zła i nienawiści. Chrystus Pan ten teren „niczyj", pole polowań na was nazywa „światem". Mylą się ci, którzy sądzą, że schronieniem są klasztory, pustelnie, odsunięcie się od „świata". Jedynym schronieniem jest miłość Pana. Kto w miłości żyje, może bezpiecznie chodzić w „świecie"; mało — może walczyć i zwyciężać. Kto żyje w Miłości, wydziera złu wciąż nowe przestrzenie, wprowadza Pana na tereny dotąd przez Niego nie zdobyte. Potrzebują one bowiem widomego świadectwa. Wy nim od wieków jesteście, coraz to nowi dla nowych pokoleń. Czy nie widzisz piękna tej walki i cudu żywej obecności Boga w was? Czy to cię nie zachwyca? Czyż może być piękniejsze pole działalności człowieka?


O Polsce

teraz jesteście odpowiedzialni za to, czy ocalone zostaną wartości najwyższe: dobra moralne"


Stany, które przechodzicie teraz wszyscy, są znane życiu wewnętrznemu, jak kamienie na drodze, o które już wielu przed wami otarło sobie nogi, potknęło się, a nieraz i ciężko pokaleczyło; ale też podniosło się i poszło dalej, jak i wy pójdziecie.

Napór duchów zła i nienawiści jest zawsze tym silniejszy, im słabszy jest człowiek. Teraz hulają one po Polsce, obiecując sobie wiele zdobyczy, a jednak zawiodą się, bo Pan nasz tym bardziej zasila was swoją mocą, im słabsi i bardziej bezradni jesteście. Według ludzkich kryteriów ocena rzeczywistości w Polsce jest zła, dla wielu rozpaczliwa i beznadziejna. Co w takich sytuacjach czynią ludzie, robią i obecnie. Jedni porzucają natychmiast kraj biedny, inni gromadzą co tylko mogą dla siebie, wielu widzi okazję do rabunku i robi to. Wyobraźcie sobie, że pali się wasza kamienica. Działania ludzkie będą podobne, ale zawsze znajdą się też inni, którzy płomienie gaszą, nie tylko zaprawieni do tego fachowcy, ale i ochotnicy. Od tego, jak cenią palący się dom, zależy, ilu ich stanie do ratowania.

Pali się Polska, może zginąć, jeśli nie staniecie w jej obronie. Porzucając przenośnie, zginąć może to, „co Polskę stanowi" — jej własna hierarchia wartości moralnych oparta w całości na uznaniu Boga; wtedy reszta rozsypie się jak próchno. Do was należy ocalenie całego domu, a nie wyciąganie zeń swojej własności lub uciekanie z ukradzionym dobrem, którym są: prawie darmowa nauka i studia wyższe, jeśli się społeczeństwu po ukończeniu ich nie służy, a także wycofanie się psychiczne do odgrodzonego azylu własnych, możliwie przyjemnych spraw.

Bóg liczy na was, tych, którzy uznają Go swoim Panem. Zasila was, wspomaga i w miarę waszej odwagi, miłości i ofiarności kieruje w miejsca, gdzie staniecie się najpotrzebniejsi.

Nakreśliłem panoramę bitwy, terenu Polski, na którym decyduje się los milionów ludzi, bo i przyszłych pokoleń. Teraz wy jesteście odpowiedzialni za to, czy ocalone zostaną wartości najwyższe — dobra moralne. Ale to są już dobra Pana naszego złożone w waszym kraju. Dlatego walczycie o skarby Boże.


Uwierzcie, że cierpienia są lekarstwem duszy i nigdy Pan nie daje ich bez przyczyny


15 I 1983 r. Mówi ojciec Ludwik.

Przypominam, że podstawą stosunku Bóg — człowiek jest synowskie zawierzenie Ojcu i pełne zaufanie do Jego dla nas miłości i miłosierdzia, które nam Syn, Jezus Chrystus, objawił jasno. Trzeba zawierzyć i ufać bezgranicznie Temu, który życie swoje dał za każdego z nas. Ufność ta obejmuje nie tylko każdego z was osobiście, ale powinna opierać się na pełnym zaufaniu w Jego prowadzenie i opiekę nad każdym człowiekiem w życiu i śmierci. Musicie silnie uwierzyć, że ten, który umiera, umiera w czasie i usposobieniu dla niego najlepszym, że żadne zewnętrzne objawy fizyczne — maligna, skleroza, brak przytomności — nie dotykają ducha ludzkiego, a cierpienia są lekarstwem duszy i nigdy ich Pan nie daje bez przyczyny. Nie tylko oczyszczają człowieka, ale mogą być jego jedyną szansą na zyskanie miłosiernego przebaczenia Boga; mogą obudzić wyższe — zagłuszone przez złe życie — wartości ducha, zniszczyć mur egoizmu, oderwać od obłędnej pogoni za ułudą, np. kariery, władzy, posiadania itp., i zwrócić ku prawdzie, nawróceniu, pojednaniu z Panem.

Cierpienia ofiarowane Bogu mogą ocalić od zguby cały świat, a nie tylko pojedynczych ludzi, zaś ofiarowującego je przywieźć natychmiast w ramiona Boga. Dla wielu daje je Pan jako dar męczeństwa — braterstwo z Jezusem w konaniu i śmierci; tak jak inni zawierają je przez ubóstwo, życie ukryte bez skarg i narzekania, służbę samarytańską, życie bezdomne (porzucenie wszystkiego, co bliskie i drogie sercu), życie w posłuszeństwie i modlitwie, głoszenie słowa Pana i posługiwanie Mu. Kościół przez wieki powtarza i spełnia w swoim Ciele Mistycznym żywot ziemski Boga-Człowieka (bo w Jego naturze boskiej jest on nieskończony, tak jak nieustająca jest ofiara śmierci Chrystusa Pana za rodzaj ludzki).

Bóg sam przyjął naturę ludzką, by odkupić znieprawionego człowieka, ale Kościół — lud Boży — w całości swojej podąża śladami Pana, aby nieustannie upodabniając się do Niego przekraczać bramę królestwa i jednoczyć swe drobne, ludzkie wysiłki z gorejącą Obecnością we wspólnej spełnionej miłości.

Jest to droga jedyna, wskazana nam całym życiem Jezusa Chrystusa, droga odzyskanego synostwa, wiary, ufności i miłości.


Każdy z was przyspiesza budowę królestwa Bożego lub ją opóźnia


25 IX 1983 r. Mówi ojciec Ludwik.

My nie jesteśmy świadomi stanu waszych sumień. Tylko Bóg zna je dogłębnie i w pełni. Jesteśmy przy was, znamy wasze kłopoty, niedostatki i cierpienia, ale głębia waszych dusz jest miejscem spotkania z Bogiem i tylko On może swoje własne stworzenie zrozumieć i wytłumaczyć. Nie śmielibyśmy próbować wglądać w tajemnicę porozumienia pomiędzy Bogiem a każdym z was.

Wiem, co myślisz do nas i o nas, bo myśl jest mową. Wiem o wszystkim, co piszesz, mówisz i myślisz o naszych wspólnych pracach i o wszystkim, co dotyczy naszej współpracy teraz i w przyszłości. Lecz twoja wolna wola może — jeśli zapragnie tego — zmienić nasze plany i odrzucić współpracę. Każdy z was przyspiesza budowę królestwa Bożego lub ją opóźnia.

Pan dał nam, ludziom, wolność prawdziwą, pełną i nie narusza jej nigdy. Nawet gdy wy oddajecie Jemu swoje życie, gdy oddajecie się „w niewolę Maryi" — musicie chwila po chwili tę decyzję potwierdzać, ponieważ żyjecie w czasie teraźniejszym, a oddanie stało się przeszłością. Każda chwila jest nowym czasem i można w niej swoją decyzję potwierdzić lub cofnąć.

Przez stałe praktykowanie wyboru pozytywnego utrwala się i umacnia w was trwałość decyzji oddania się Bogu i może wreszcie stać się predyspozycją stałą. Wtedy dopiero Pan nasz może liczyć na was; i taka formacja duchowa jest powinnością każdego człowieka, jego dojrzałością duchową.


Powierzaj się Maryi


Wiesz o tym, że prawdziwa walka duchowa toczy się o to, byśmy stali się rzeczywiście — Jego własnością, Jego odzyskanymi dziećmi, świadomie i gorąco oddanymi Ojcu. Jedyną, która od chwili poczęcia była własnością Pana z całej mocy woli i serca, była Maryja Panna — najpiękniejszy kwiat rodzaju ludzkiego.

Ona pomaga teraz każdemu i zawsze, gdy się Ją wzywa. Musisz być całkowicie pewna, że jesteś słyszana i że Matka natychmiast z pomocą ci pospiesza. Zaś pomoc Jej kruszy wszelkie pęta i przerażeniem napawa złe duchy, nawet najpotężniejsze.

Powierzaj się Maryi stale sama, a także oddawaj Jej innych ludzi.




   

Anna - ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA -

   



III

MIŁOŚĆ ŁĄCZY LUDZI Z OBU ŚWIATÓW



W dniu uroczystości Wszystkich Świętych


30 X 1967 r. Mówi Matka.

Święto Wszystkich Świętych to nasz dzień — nas wszystkich, całego wspaniałego Kościoła. Żebyś wiedziała, jak tu jest cudownie, jaka radość, szczęście, wspólnota, ile się tu poznaje, i spraw, i ludzi.

Pomyślałam, że nie każdy z wielkich świętych będzie chciał z nami rozmawiać. Matka natychmiast odpowiedziała mi.

Kochanie, tu nie ma pychy. Tu każdy jest na usługi innych z radością, że jest potrzebny, że może służyć.

Kochanie! Tu jest dom, rodzina, bliscy, a przede wszystkim perspektywa nieskończoności coraz to bliższej Boga, szczęśliwszej, mądrzejszej! Plany Boże widziane tu to źródło nieustannego podziwu, a kiedy się wreszcie poznaje miłość Boga do nas w jej całej prawdzie, nie sposób po prostu wytrzymać zachwytu i uwielbienia.


31 X 1968 r. Mówi Matka.

Jutro wszyscy będziemy z tobą na Mszy świętej, a potem — w domu. Tak się cieszę na nasz jutrzejszy dzień. O cokolwiek poprosisz jutro — dla innych lub o konieczne ci sprawy, przede wszystkim duchowe — otrzymasz.

Jutro Jezus, Pan nasz, włącza nas w swoją wszechmoc, miłość i siłę, abyśmy w Nim dawali — abyśmy mogli spełniać dzieło miłosierdzia i pomocy.


PRAWDZIWA BLISKOŚĆ JEST PODOBIEŃSTWEM MIŁOŚCI


10 VI 1968 r. Mówi Matka.

Miłość wiąże ludzi z obu światów: jeżeli coś (ideę) lub kogoś (np. dzieci, chorych, uczniów, podwładnych) kochali „w życiu" — będą nadal kochać, ale goręcej, silniej i mądrzej, bo ciało fizyczne tłumi energię duchową. Po śmierci, po pozbyciu się ciała zyskuje się prawdziwą swobodę, wolność, niezależność. Wtedy dopiero odczuwa się swoją nieśmiertelność i siłę — przede wszystkim siłę swojej miłości — ale nie tylko nie zapomina się niczego, ale wszystko zna i rozumie lepiej, a koncentruje się na obiekcie swojej miłości. Jeżeli jest nim Ojczyzna, nadal się dla niej tworzy — wraz z podobnymi sobie. A pomaga się „żyjącym", przede wszystkim tym, którzy to samo co my kochają i nad tym pracują. Prawdziwa bliskość jest bliskością, podobieństwem miłości, tym większa, im większa, czystsza i zbliżona w swej formie wyrażania się jest wspólna miłość, na przykład tobie i mnie — Polska.


Żyjemy w pełni Jego wspaniałomyślnej miłości


16 VIII 1973 r. Mówi Bartek.

Sama widzisz, że ludzie nas „nie trawią". Gdyby to były jednorazowe zdarzenia, krótkie przekazy, powiedzmy kilka, to tak, ale stała współpraca? „Tego jeszcze nie było, a więc jest to niemożliwe; po prostu tak być nie może, czyli jest to mistyfikacja lub choroba" — tak rozumują, zamiast zastanowić się nad tym, że Kościół o tym wręcz głosi, że jest to nie tylko zgodne z jego nauką, ale tkwi w założeniach pojmowania Chrystusowego Kościoła: powszechnego, a więc nie wykluczającego nikogo; świętego, a co w nim „świętego", jak nie ludzie — i to ci, którzy są włączeni w rodzinę Chrystusową i, tak jak On, żyją już życiem wiecznym?

Kościół Chrystusowy, Jego królestwo jest poza czasem, nie podlega przemijaniu i śmierci, natomiast podlega stałemu rozwojowi, ponieważ miłość to energia i w miarę przybywania coraz to nowych pokoleń rośnie potęga miłości, a z nią rozwijamy się wszyscy, dojrzewamy. To takie „szklarnie Pana Boga", ale to nie jest dobre porównanie. Nie jesteśmy niczym zagrożeni, a rozwój duchowy jest ciągły i nie ma dlań granicy. Ponadto każdy rozkwita tu według własnych predyspozycji, nie zaś do jakiegoś wzorca.

Nie do Chrystusa?

Nie, tak nie można powiedzieć. Z Nim i w Nim się rozwijamy, przez Jego miłość do nas, w odpowiedzi na miłość, z miłości. Czy nie widzisz, jak ja się zmieniam, o ile więcej wiem, o ile jestem cierpliwszy i spokojniejszy? Przyszedłem tu „zielony" i „brudny", absolutnie nie przygotowany, a teraz widzę was Jego oczami, w pełni wyrozumiałości i współczucia. I jakże mogłoby być inaczej, skoro mnie samego Miłosierdzie Boże spotkało i przygarnęło...?

Człowiek nigdy nie zatraca poczucia sprawiedliwości, chociaż może jej zaprzeczać na ziemi. Tu widzi jej cały blask i „włącza się". Może być sprawiedliwy i może być miłosierny. Żyjemy w pełni Jego wspaniałomyślnej miłości, włączeni w nią, uczestniczymy w Jego działaniu.

Dla ciebie to są tylko słowa. Ty nie możesz tego przeżywać. Nie rozumiesz, bo nie masz żadnego porównania tego „zapierającego dech" szczęścia uczestniczenia w działaniu Jego miłości na was, w tej nieprawdopodobnej radości, jaką napełnia się niebo, gdy Chrystus działa. A On działa bezustannie i bezustannie nowe istoty ludzkie odpowiadają na Jego miłość, przyjmują ją. Ich szczęście jest naszym. To jest taka wspólnota, gdzie nie oddziela nas od siebie nic, a łączy wszystko: przyjaźń, o jakiej nam się na ziemi nie śniło, braterstwo, wymiana, a w stosunku do was takie współczucie, taka troska, opieka, współdziałanie — gdy chcecie — jakiego sobie wyobrazić nie możesz. Na ziemi — to jak w skafandrach (nurków) żyjecie: tępo i martwo, bez miłości (czyli mało słysząc, mało widząc, słabo lub wcale nie reagując na potrzeby ludzkie, służąc zaś ociężale i niewytrwale). Chociaż były takie chwile, przypomnij sobie, w okresie wojny...


Niebo to jest ten właśnie prawdziwy nasz świat


8 V 1974 r. Mówi ojciec Ludwik.

Życie nasze — prawdziwe — jest tu, w wieczności, i do niego jesteśmy przeznaczeni: do życia w miłości wzajemnej z Ojcem naszym, który jest Duchem i Ojcem duchów!

Ale tam już nie ma materii (w znaczeniu: ziemi, świata)?

To nie jest „mniej niż materia", to nie jest jakiś zubożony, niepełny świat. To jest ten właśnie prawdziwy nasz świat, nasz dom. Trudno ci to zrozumieć, dziecko, ale pomyśl, że życie na ziemi jest tak niesłychanie krótkie, tak niewspółmierne do wielkości każdego z dzieci Bożych, tak mało możliwości stawia do naszej dyspozycji. Życie nasze w najlepszym przypadku jest tylko zasygnalizowaniem możliwości każdego z nas. Myślę o Chopinie, Norwidzie, Słowackim; z malarzy weź choćby Grottgera. A jeśli myślisz o świętych, to pomyśl, że życie każdego z nich było walką z przeszkodami, przedzieraniem się, karczowaniem, budowaniem dróg, nigdy — dokonaniami w pełni.

Jeżeli czegoś udało się dokonać, założyć zręby nowego porządku, oświetlić na ziemi jeden wąski odcinek dróg, którymi kroczy Miłosierdzie Boże (w wieczności — pełne i nieprzebrane) — myślę o zakonach charytatywnych — to są to tylko sygnały, światła na drodze ludzkości, która idzie w głębokich ciemnościach. Kościół Chrystusowy realizuje się w ludziach i aby mógł zrealizować się w ludzkości całej, musieliby świętymi być wszyscy. A są, jak widzisz, pojedyncze osoby, nawet nie zgromadzenia, nawet nie zespoły; czasami rodziny czy kilka osób bliskich sobie i rozumiejących się. Widzisz, jak to mało.

W tych warunkach największą chwałą Kościoła Bożego na ziemi jest to, że trwa pomimo wszystko, że Chrystus wciąż żyje w nim i pociąga ku sobie nowych uczniów, nowe grono przyjaciół gotowych nieść Jego Ewangelię — światu; że wciąż pomimo znikczemnienia i upadku duchowego w zdeprawowanej, tak zwanej „cywilizowanej" części ludzkości podnoszą się ludzie czyści, aby kochać i służyć.

Czy naprawdę teraz ludzkość jest w upadku?

Widzisz, są w życiu ludzkości, tak jak w życiu poszczególnych ludzi, okresy upadków i okresy wzlotów. Nikt nie idzie ku Bogu łatwą i prostą drogą, choćby się tak obserwatorom wydawało. Idzie się szukając, błądząc, i ucząc się na pomyłkach i błędach. Tak samo ludzkość.

Przecież ma Kościół?

To prawda, ale czy go słucha? Na przykład Niemcy hitlerowskie były w dużej mierze katolickie, również w innych Kościołach wpajano przez wieki etykę chrześcijańską, a jednak Niemcy potrafili eksterminować całe narody. Słuchać — to znaczy postępować. Jeżeli przykazania Boże uznaje się w domu, a działa publicznie wbrew nim — potępia się siebie.


Jan XXIII


3 III 1968 r. Mówi Matka.

Chcesz wiedzieć, jak się do mnie zwracać. Mów tak, jak dotychczas, „dzień dobry" lub „witaj". Tu, u nas nie ma dnia ani nocy, ale to mi nie przeszkadza, a dla ciebie jest normalnym powitaniem.

Tu, u nas, nie ma „autorytetów", wynoszenia się, pysznienia i niedostępności — odpowiadam na twoje myśli w tej sprawie. Myślałaś, jak zwracać się z prośbą o pomoc np. do papieża Jana XXIII. On już słyszał twoje prośby. Ten, kto ma możność pomagania innym — daną mu przez samego Boga — czyż myślisz, że dobrowolnie odmówi pomocy lub „nie dosłyszy"? Każda myśl, każde westchnienie jest wiadome nam natychmiast i cała możliwa pomoc dawana — wedle waszej możliwości przyjęcia, bezinteresowności, wiary w tę pomoc, no i o ile jest to dobre dla was.

Odczułaś falę miłości, która do ciebie została natychmiast skierowana; to właśnie odpowiedź: chęć przyjścia ci z pomocą, dopomożenia ci, myśl pełna miłości, i jej siłę odczułaś, widziałam.

Dobrze robisz. Proś o pomoc nas wszystkich, kogo możesz; tu nie ma wyłączności, zaborczości czy zazdrości. Papież Jan XXIII jest cudowny, mądry, kochający i niesłychanie dobry. Jezus dał mu ogromne pole do działania: opiekę i patronat nad rozwojem w swoim ziemskim Kościele miłości społecznej, odrodzeniem go; po prostu Jan XXIII zrozumiał to w życiu i nadal realizuje. Przecież kto wkroczył do naszego królestwa miłości, spełniwszy zadanie zlecone mu przez Jezusa tak wiernie i posłusznie, nadal je prowadzi — to jest chyba zrozumiałe? Kto pracował dla Niego i trudził się na ziemi, ten w radości i szczęściu kontynuuje swą twórczość tu, bo jeśli z miłości do Niego (lub Jego praw) działał na ziemi, to tworzył już tam dla wieczności — „budował swój dom na opoce" dla królestwa niebieskiego.

Jan XXIII zbliżył Kościół „oficjalny" do reszty ludzkości. Wprowadził w politykę tego Kościoła zrozumienie, że oblicze Chrystusa może być przezeń reprezentowane jasno, otwarcie i bez obawy o utratę prestiżu. Okazał współczucie, braterstwo, zrozumienie, miłość życzliwą, wielkoduszną i obejmującą całą ziemię. On dał początek i on dalej to dzieło prowadzi, a ponieważ w polityce międzynarodowej to samo oblicze cechować ma postawę Polski, więc i nad nami rozciąga się Jego szczególna opieka. Dotyczy to specjalnie Kościoła w Polsce i możesz mówić to księżom. Niech radzą się Jana XXIII, polecają mu swoje parafie i parafian i proszą o pomoc w rozwijaniu pracy nad odnową życia katolickiego wśród nich. Papież to sama dobroć i ojcowska miłość — prosić go możesz zawsze i o wszystko.

Jak mam się zwracać do papieża?

Papież Jan XXIII chce, abyś mówiła wprost: „Ojcze Janie, dopomóż mi w tym i tym, poradź, pokieruj..." itd. z pełnym zaufaniem, bezpośrednio, naturalnie, tak jak w życiu. Zaufaj, przedstaw twoje bolączki tak jak ojcu i wierz, że słyszy cię i rozumie, a także pomoże z całego serca. Nie wstydź się prosić o zdrowie fizyczne, bo jest potrzebne dla kogoś, kto ma przed sobą pracę, i to dużą. (...) Papież wie o waszych kłopotach.

Tu nie ma „zaprzątania komuś głowy" i „zajmowania czasu", a także „spraw nieważnych", a każdy żyjący jest równie nieskończenie kochany przez Jezusa, dla którego idą wszystkie nasze prace. Wszystkie nasze myśli zwrócone są ku Niemu z jednym pragnieniem: odwdzięczyć się, sprawić Mu radość, udowodnić nasze uwielbienie, móc ukazać, jak Go kochamy. A Jego jedynym pragnieniem jest przygarnąć, zabrać do siebie was wszystkich, bez wyjątku, bez zastrzeżeń — wszystkich!

Ale warunkiem jest obudzenie w was miłości, choć jednego odruchu czasem (On wie, na ile kogo stać), ale ten odruch serca, ten zryw miłości jest konieczny. Dlatego my wszyscy działamy w kierunku obudzenia w was miłości, spotęgowania jej i zwrócenia was ku Niemu, naszemu Odkupicielowi. Drogi są różne — to zależy od struktury duchowej danego człowieka — ale możliwość jest zawsze, a jeżeli wy z waszej strony prosicie nas o pomoc dla swoich braci, czyli okazujecie im prawdziwą miłość (pragnienie, aby byli tu z nami na wieczność — szczęśliwi), my natychmiast reagujemy wzmożoną pomocą. Bo zaczyna działać prawo miłości — „Abyście się wzajemnie miłowali" — czyli zaczynacie postępować prawidłowo, zgodnie z prawami Bożymi, a więc włączacie się w nurt naszego królestwa niebieskiego.

Teraz łatwiej ci będzie zrozumieć, jak ważna jest modlitwa (łączność z nami) dla rozwoju królestwa niebieskiego na ziemi. Każda prośba, orędownictwo, wezwanie o pomoc dla innych jest zalążkiem miłości braterskiej. Chcę ci powiedzieć, że powinnaś starać się myśleć do nas jak najczęściej, przy każdej okazji, interweniując i wskazując nam ludzkie troski i potrzeby, a jeżeli obawiasz się o kogoś, o stan jego duszy, to tym bardziej. To wstawiennictwo jest potrzebne. Mów to innym. To jest włączanie się — was i tych, o których prosicie — w nasze wspólne życie, w miłość. Bez waszej woli nie możemy narzucać się wam. Chrystus może wszystko, a On nam daje — z miłości — prawo do pomocy, i chyba rozumiesz, jakim szczęściem jest z niego korzystać. Dlatego proś nas częściej, mów o tym, tłumacz, a wiele spraw wspólnie zrobimy szybciej i lepiej niż wy waszymi środkami.

Papież Jan XXIII daje ci swoje błogosławieństwo i prosi, abyś go nie krzywdziła posądzeniem, że jest „za wielki, aby go zajmować głupstwami" (miałam te wątpliwości pytając Matkę). Kocha was, wszystkie swoje dzieci, nieskończenie i z radością słucha waszych próśb. Proś o wszystko, szczególnie o sprawy cudze. Ty i wszyscy inni ludzie mają jego miłość i dążenie do pomocy. Wszyscy!

Nie ma gorszej postawy niż „bać się prosić" ze względu na swoją małą wartość. Tym bardziej trzeba! Nikt z nas nie jest wart sam z siebie — wszystko dał nam Bóg. Nasz jest tylko wybór i wierność w ponawianiu go. A według wierności On nagradza. Proś, kochanie, o wszystko dla innych, a dla siebie o wierność, zrozumienie, wiarę, nadzieję i ufność — Jemu.


Maryja Królową naszą


5 XII 1968 r. Mówi Matka.

Proście papieża Jana XXIII o pomoc, a my ze swej strony zwracamy się do tych, którzy „prowadzą" sprawy Kościoła w Polsce. Kieruje nim, tak jak całym narodem (w tych, którzy tego dobrowolnie chcą) Najświętsza Maryja Panna. I Ona sama decyduje o właściwej porze na wszystkie przedsięwzięcia.


POMOC WZAJEMNA


25 VI 1968 r. Mówi Matka.

Każdy człowiek tęskni za miłością, za atmosferą miłości, w której mógłby rozwinąć się w pełni. To jest ta właściwa nam — jak rybom woda, a ptakom powietrze — atmosfera, otoczenie, to, w czym „zanurzeni" jesteśmy tu. Pomyśl, kochanie, że będziesz już na zawsze z nami, o ile wytrzymasz ten brak, o ile będziesz współpracować z nami nad poszerzeniem królestwa miłości, nad objęciem przez nie ziemi.

Jak? Co ja mogę zrobić?

Nie ma człowieka żyjącego na ziemi, który by swoim życiem nie zaważył nad zbliżeniem lub oddaleniem ziemi od nas. I ty obowiązana jesteś dawać innym miłość.

Skąd?

Wiesz skąd czerpać, a że nie ma odzewu...? Widzisz nic nie ginie. Każdy odruch miłości, najkrótsza myśl obejmująca kogoś z miłością — działa, jeżeli nawet ty sama nigdy nie zobaczysz skutków.

Pamiętaj o tym, jeżeli chodzi o N. (koleżankę z pracy); sama chciałaś jej pomóc, teraz masz obowiązek braterski względem niej. I ona ma swoje przeznaczenie, jak każdy z nas, i dla niej istnieje niebo. Poproś dzisiaj przy Komunii o łaskę światła dla niej, o zdolność przyjęcia Chrystusa, który ustawicznie puka do jej drzwi i zawsze zastaje je zamknięte. Wiesz sama, że w sprawach cudzych można wszystko wyprosić. Spróbuj, proszę cię o to. I pomódl się za wszystkie swoje koleżanki, bo wszystkim jest to potrzebne. Ofiaruj je dzisiaj Bogu.


Pamiętaj przy Komunii


Dobrze robisz, nie zapominając przy Komunii o Bartku i jego przyjaciołach. Im twoja pomoc jest potrzebna. Widzisz, oni są z Nami, mogą się oczyszczać — tu, ale do Jezusa tutaj tak zbliżyć się nie można (o ile nie jest się już czystym) jak na ziemi. Ty możesz im to zbliżenie ułatwić, gdyż ty sama spotykasz się z Nim w każdej Komunii podczas każdej Mszy. To jest zawsze spotkanie prawdziwe, bliskość, rozmowa, obcowanie. Wtedy On jest zawsze tym miłosierniejszy, im ty tego bardziej potrzebujesz, a jeżeli ty prosisz, aby Bartek i inni byli przy tobie, z tobą, to przez ciebie jak gdyby uczestniczą w tej łączności.

Ty nie „czujesz" nic, bo sprawy ducha nie „dzieją się" na płaszczyźnie uczuciowej, ale powinnaś wiedzieć i rozumieć, że to Bóg sam, osobiście, przybywa do ciebie, ponieważ to, że chcesz przystąpić do Komunii świętej, oznacza, że wzywasz Go, że Go pragniesz, potrzebujesz, że Go kochasz (na swój sposób, to znaczy niesłychanie słabo i mało świadomie, tak jak małe dziecko kocha ojca).

Wszyscy na ziemi tak bardzo nie rozumiemy znaczenia Komunii świętej, ale „nasi chłopcy" (czyli Bartek i inni) widzą i rozumieją powagę i wielkość tego złączenia i potrafią z niego korzystać. To tak, jakbyś brała kogoś za rękę i idąc na Błogosławieństwo, na audiencję, na spotkanie z Jezusem, przyprowadzała innych, aby i oni je otrzymali, byli obecni, uczestniczyli w nim. Chrystus się cieszy, gdy myślisz o innych (z obu światów), więc rób to, łącz, spotykaj. Zapewniam cię, że oni są wtedy obecni i są nieskończenie szczęśliwi, a co brakuje twojej adoracji, oni uzupełniają. To jest jeszcze jeden sposób wykazania miłości braterskiej.


21 IX 1968 r. Mówi Bartek.

Pomoc jest nam potrzebna, pomoc w postaci podtrzymania rozmowy (w myśli), serdecznych myśli. A także pomocą jest dla każdego z nas, gdy wiemy, że ktoś troszczy się o naszą rodzinę, tę na ziemi.


O modlitwie


7 XII 1968 r. Mówi Bartek.

Dobrze zrobiłaś, tak trzeba zawsze, od rana. I to mówię ci ja, który sam nigdy nie wypełniłem świadomie i dobrowolnie tego podstawowego zadania. Pacierz, to nie chodzi o „odklepanie" formułek. Trzeba każdy dzień oddawać Bogu do dyspozycji, natychmiast, od rana. Cały dzień powinniśmy być Jego czynnymi pomocnikami, sługami, przyjaciółmi — jak wolisz to rozumieć — ale wolną rękę do działania przez nas powinniśmy dawać Bogu dobrowolnie i świadomie. On pragnie, abyśmy sami chcieli Mu pomagać.


Chrystus nigdy nie kładł tamy przed myśleniem


Powiedziałam Bartkowi, że znajomi z obawą lub niechęcią przyjmują ich słowa o niebie i czyśćcu, o współpracy, że boją się herezji i pytają o formę (sposób) rozmowy, zamiast zastanowić się nad treścią.

Każdy normalny człowiek nie tylko pyta: „Czy to jest zatwierdzone przez autorytet?", lecz również: „Czy to jest dobre czy złe? W działaniu przyniesie pożytek czy szkodę?" No a chrześcijanie, wydaje się, że nie powinni mieć trudności z pytaniem: „Czy zgadza się to z przykazaniem miłości bliźniego, czy mu zaprzecza?" Zagubiliście się w formułkach, w „zezwoleniach na myślenie". W oczekiwaniu na dyrygowanie nie śmiecie już myśleć swobodnie i samodzielnie. Przepraszam, ale co to ma wspólnego z prawdziwym królestwem miłości, ze swobodą i wolnością dzieci Bożych? Przypomnij sobie Ewangelię — czyż Chrystus nie uczył „czynić dobrze"? Ale nigdy nie znajdziesz tam słowa o „obawie przed samodzielnym czynieniem dobra"; przeciwnie, a uzdrowienie chorego w szabat? Chrystus sam był przykładem działania z dobroci serca, ze współczucia i chęci pomocy swoim biednym, kalekim i nic nie rozumiejącym bliźnim.

Wszystko, co czynimy my, czynimy w Nim — przez Jego miłość, współczucie i miłosierdzie dla was, a i przez Jego miłość do nas, która obdarza nas prawem współpomocy, uczestniczenia w niej. Zastanówcie się trochę. Przecież wasz ziemski Kościół katolicki to nie budowla sama dla siebie, to ma być odbicie Jego królestwa — tu. Po to został założony, aby dopomóc wam znaleźć drogę, ogarnąć was, objąć wspólną miłością, by łatwiej wam się szło. (...)

Chrystus nigdy nie kładł tamy przed myśleniem. Jednym słowem nie ograniczył możliwości poznawania, a tylko stwierdzał, że (wówczas) nie dorośliśmy jeszcze do zrozumienia wielu spraw. Ale dorastamy.

Nic sprzecznego ze słowami Chrystusa nie powiemy ci nigdy, po prostu dlatego, że kto, jak nie On, wiedział i rozumiał wszystko, a więc był świadomy i tego, co my możemy przyjąć i zrozumieć. Jednak wiele spraw zostało naświetlonych później, przez ludzi — mylnie lub na poziomie ówczesnej wiedzy o świecie. W samym Kościele są przecież różnorodne nurty: augustianizm, tomizm, no i wiele współczesnych teorii, np. Teilharda de Chardin. Nie był on heretykiem, bądź pewna, zależało mu na zbliżeniu myśli naukowej do Boga, na zobrazowaniu, że „religia" jest wiedzą, logiczną wiedzą sięgającą poza materię, uchwytną jednak dla umysłu ludzkiego.

Dużo wiem w stosunku do tego, co znałem „w życiu". Uczę się tego co ważne, co mądre, co prawdziwe, co wam przyniesie pożytek, a nie tracę czasu na bzdury lub konieczność walki o byt. Tu się chłonie mądrość — bo tak to trzeba nazwać słuszniej niż wiedzą.


PLANY BOŻE OBEJMUJĄ WSZYSTKIE DROGI I WSZYSTKIE TĘSKNOTY LUDZKIE


30 I 1969 r. Mówi Bartek.

Możemy nie tylko wskazywać słuszny i prawidłowy kierunek „służb", ale i wytłumaczyć, dlaczego taki jest najlepszy i najpożyteczniejszy dla was.

Ponieważ jej (pewnej osoby) rozumowanie jest zbliżone do naszego (bez zawziętości i mściwości, a przez to nie ciasne), wiele naszych propozycji mogłaby zrozumieć i przekazać innym. Ale jeżeli się „boi" i woli nie wiedzieć lub uważa, że jej żadna pomoc nie jest potrzebna, to trudno. Staramy się nie ranić cudzych ambicji, ale już ci mówiłem, że im więcej ktoś z was otrzymał, tym mniej jest skory służyć Bogu, Krajowi, Kościołowi itp., a tylko służy swojej pysze, zachłanności posiadania i znaczenia, posługując się Bogiem, Kościołem czy Polską. Z takimi ludźmi my nie chcemy mieć nic do czynienia, gdyż nie im służymy, a Bogu dla Jego planów na ziemi i w Polsce.

Czy wam jest tak trudno rozpoznać ludzi?

To nie jest takie proste. Dopiero czyny dowodzą, czym kto istotnie jest. Ludzie kłamią nawet przed sobą, poza tym zmieniają się. Gaśnie w nich ogień miłości i stają się niezdolni do służby, chociaż sami mogą jeszcze o tym nie wiedzieć. Odwołujemy się do ludzi dojrzałych, wypróbowanych, tych, co już wiele prób zdali. Inni nie zrozumieliby nas w ogóle. Lecz ci „dojrzali" i znani nam też ciągle rozwijają się i zmieniają, ciągle przechodzą nowe próby — i tak będzie do śmierci. To jest właśnie życie! Nie ma spokoju.

Właściwie dlaczego?

Kogo nie pcha naprzód miłość, tęsknota, pragnienie zbliżenia się do swego celu i źródła, ten będzie poganiany przez „przypadki", aby nie zastygł i nie zasnął, póki żyje (Pan to czyni z miłości, aby oszczędzić człowiekowi wstydu i cierpienia — tu).

Mówiłem ci, że wszyscy jesteśmy w drodze, ale niektórzy idą wstecz lub w bok. Zgnuśnieli, stali się wygodni i ostrożni, „przewidujący", jeżeli tym słowem można zasłonić egoizm i niezdolność do wyrzeczeń i trudów — a po tym się poznaje, czy miłość jest żywa, czy już tylko popiół się żarzy. My nie rezygnujemy, bo Bóg nie rezygnuje — aż do ostatniego tchu człowiek jest zdolny dać się ogarnąć, porwać Jego miłości. A jak było ze mną? Dlatego i ja nie mam prawa powiedzieć o nikim, że nie będzie już zdolny do służby Bogu.

Istnieje wolna wola, lecz też i nacisk sił zła, a teraz wszyscy pogrążeni są w depresjach, beznadziejności i smutku. Trudno się przez nie przebić nadziei, która nie ma materialnego poparcia. Stąd pozwalamy na próby, ale nadzieję trzeba chcieć podjąć. Kto bardzo kocha, bardzo ufa i bardzo tęskni, ten odpowie nam przyzwoleniem, pragnieniem służenia, dopomożenia nam we wspólnej pracy (dla Boga, dla Polski, dla Kościoła, dla ludzi, dla prawdy, dla sztuki, piękna i szczęścia). Plany Boże obejmują wszystkie drogi i wszystkie tęsknoty ludzkie. W Kazaniu na Górze Chrystus je wymienia, ale gdy mówi: „Błogosławieni, którzy płaczą, którzy cierpią dla sprawiedliwości", to mowa o tych, co cierpią, bo walczyli, bo przeciwstawiali się, a nie o tych, którzy pogodzili się, czyli uznali niesprawiedliwość — prawem. Błogosławieni są prześladowani, a więc świadczący o Bogu sobą, swoją postawą, swoją walką. Prześladuje się tych, których nie da się przekupić, przekonać czy złamać. My się do takich odwołujemy, bo ci są nam rzeczywiście braćmi, a więc oparciem dla nas i pomocą.

Dodam jeszcze, że nie rezygnujemy z żadnego człowieka uczciwego, choćby nas nie zrozumiał, bał się czy odrzucał. I tak przez niego, aczkolwiek podświadomie, działa Bóg, gdy człowiek chce Mu służyć. Ci, którzy oddali się Mu na służbę, są potem Jego rękoma; nimi On posługuje się, działa i tworzy, tak jak i nami (bo my jesteśmy sługami Bożymi, Jego dziećmi — wszyscy!). Do nich poleca nam się odwoływać, i tak robimy. Czasem bywają zawody, gdy człowiek, który oddał swoje życie Bogu raz na zawsze, zapomniał o tym i zaczął żyć dla siebie. Pamiętaj jednak, że chociaż on zapomniał — Bóg nie zapomina i będzie go szukał i niepokoił aż do ostatniego dnia. Wy możecie w tym dopomóc, przede wszystkim modlitwą; nie odrzucać, nie oburzać się, nie odwracać, a prosić!

Każdy, kto wymaga pomocy, kto walczy, kto się ugina — jest bezgranicznie, niezmiernie ważny dla Niego, a więc i dla nas. To nasz brat, który może przepaść, upaść na zawsze. Dlatego trzeba stale o walczących pamiętać.

A o tobie kto pamiętał? Kto za ciebie prosił prócz matki?

Tak, po śmierci Matki nikt tu, z ziemi, już za mną nie prosił, dopiero ty. Gdybyś wiedziała, jak bardzo pomocne, skuteczne są wasze myśli.

Co zrobić dla takich, którzy porzucają śluby zakonne lub kapłańskie, jak ksiądz X?

Oddawaj ich w ręce Chrystusa i Maryi. Ona potrafi wyratować z najgłębszego dna. Ksiądz X. ma sumienie, które krzyczy — nie jest tak łatwo zakłamać się do końca — a Jezus pamięta o tych, którzy go kochali, nawet gdy oni chcieliby zapomnieć. Pomyśl, jeżeli pamiętał o mnie, jak mógłby zapomnieć o swoim słudze? On jest wierny i nie pozostawia człowieka samotnego, chociażby ten pragnął skryć się pod ziemię. Proś za niego i za tych, co walczą i łamią się, i za tych, którym trudno jest się podnieść.


Ludzie, opamiętajcie się!


1 II 1969 r. Mówi Bartek.

Widzisz, Wiesława wciąż odwleka przeproszenie Boga, a ma za co. Ja na jej miejscu poszedłbym natychmiast do spowiedzi, a w ogóle powinna dziękować Mu na kolanach za życie swoje, swoich sióstr, no i za ostatnie wyratowanie jednej z nich. Przecież to nie są przypadki, to jest ratunek; za to się dziękuje. Dlaczego ona uważa, że w stosunku do Boga wdzięczność, po prostu grzeczność — jeśli jej na więcej nie stać — nie obowiązuje? Mogłaby być naszym pomocnikiem, podtrzymywać i ratować ludzi, a ma kogo, a tak sama ledwo żyje i wciąż choruje — nikt sam takiego ciężaru nie udźwignie, a Chrystus czeka obok, kiedy wreszcie będzie jej mógł ulżyć, kiedy Wiesława zgodzi się na pomoc.

A ty sam, w życiu tu, na ziemi?

Ja byłem głupcem, ale właśnie dlatego chcę mówić o tym. Krzyczałbym:

Ludzie, opamiętajcie się! Co wy robicie ze swoim

życiem? Przez wasze lenistwo i głupotę mogą zginąć inni,

wam powierzeni w opiekę. Waszym obowiązkiem jest myśleć

o innych, chcieć ich dźwigać, pomagać, a jak to zrobicie bez

Boga? Sami siebie dźwignąć nie możecie..."

Proś Wiesławę, niech nie zwleka, niech się zastanowi. Jeżeli chce służyć Polsce z nami, jak może to zrobić omijając Boga? Pisać — odrzucając alfabet...? Poproś ją ode mnie. Ja wiem najlepiej, jak się czuje człowiek, który „miał czas", odwlekał, miał ważniejsze sprawy... Wszystkie sprawy, nawet najmniejsze są ważne, jeśli z Bogiem robione, w Nim, przy Jego pomocy, dla Niego. A bez Boga nic nie jest ważne, życie jest zmarnowane.

Ona tego nie rozumie.

— „Ślepą miłością" się nie wytłumaczy — to dobre dla dzieci. Ona dobrze wie, co powinna zrobić i jak żyć — zbyt dużo czytała naszych rozmów. Szanuję ją, a jeszcze bardziej współczuję jej i dlatego o to proszę.

Anna - ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA -

   



IV

RELACJE BLISKICH ZE ŚMIERCI, SPOTKANIA Z BOGIEM I JEGO MIŁOSIERDZIEM



O CIOCI ALI


2728 VII 1967. Mówi Matka o swojej stryjecznej siostrze i najbliższej przyjaciółce. Obie pochodziły z rodzin katolickich, pielęgnujących wszelkie tradycje narodowe i religijne, ale praktycznie obojętnych religijnie, jak cała prawie inteligencja polska z przełomu XIX i XX wieku. Matka i ciotka jako pierwsze w rodzinie zaczęły szukać zbliżenia do Boga (starsza siostra Aliny, Jadwiga, dołączyła do nich później). W nawróceniu pomógł im ks. Detkens. Ciocia Ala była bardzo piękna. Życie miała wyjątkowo ciężkie, ale miała w sobie ogromny spokój i radość wewnętrzną. Każdy w chwilach ciężkich szukał u niej oparcia. Moja Matka (która własnych zalet w ogóle nie zauważała) uwielbiała ją. Ciotka zmarła nagle na serce, podczas pobytu w szpitalu.

Chciałabym ci powiedzieć o cioci Ali. Otóż my wiemy, kiedy kto do nas ma przyjść (jeśli jest to ktoś nam bliski). Czekamy a często wychodzimy naprzeciw. Tak było i tym razem. Ciocia była witana i przyjęta jak królowa. Chciałabym, aby tylu ludzi chciało wyrazić ci wdzięczność w tym momencie, ilu — cioci.

U nas nazywa się ten dzień Narodzinami, Przybyciem, Spotkaniem. Nie wiesz nawet, z jakim utęsknieniem czeka rodzina, wszyscy najbliżsi, chcący przyspieszyć tę chwilę, aby nareszcie być razem. Jak dobrze jest mieć tu tylu przyjaciół!

Alina była zupełnie przygotowana i przeszła granicę bez bólu, bez lęku ani niepokoju. Szła do siebie, do domu, do bliskich i drogich sobie, nic dziwnego, że z radością zrzuciła ciało. To jest moment, córeczko, sekunda, to nie boli, o ile człowiek nie trzyma się kurczowo ciała i nie opiera się, a Ala miała taką pomoc i tyle miłości ją otaczało, że wbiegła po prostu w nasz świat. Jest szczęśliwa nieskończenie; zasłużyła sobie na miłość i szczęście, które ją otaczają.

Ala jest i będzie z nami (...). Mogę być z nią w każdej chwili, a i ona może być z każdym z nas. Teraz jest tu przy tobie. Prosi, żebyś nigdy nie płakała, a jeśli zatęsknisz, wołaj ją po prostu. Mówi do ciebie:

Moje Kochanie Drogie! Jak mi dobrze! Dziękuj Jezusowi za Jego miłość do mnie! Tylko to; nic mi nie trzeba. To wy proście; powiedz wszystkim — pomogę. On jest taki dobry, że nie odmawia nam, gdy prosimy. Kochanie, wszystkie moje sny nie oddają nawet w przybliżeniu tej pełni miłości, w której tu żyjemy. Jakie szczęście, piękno, rozmach! Jaka swoboda! Szczęście, szczęście, szczęście! Nigdy nie potrafimy oddać Mu Jego miłości!"

Jak myślisz, czy ktoś w takiej chwili ma ochotę zajmować się sprawami pogrzebu, oglądać swoje ciało, wszystkie zabiegi, ceremonie urzędowe? Jeżeli coś odciąga i mąci radość, to rozpacz i ból żyjących. Trzeba wtedy pamiętać, że dla zmarłego — to święto, nowy świat, świadomość własnej nieśmiertelności i niezniszczalności.

Przecież nie dla każdego?

Naturalnie, że nie dla wszystkich. Są tacy, którzy długo nie wierzą, że „umarli" — myślą, że śpią. Gorzej, są tacy, którzy w ogóle nie wierzą w życie po śmierci i z uporem zaprzeczają mu, tak że sami pogrążeni są w mroku i niewiedzy, i wegetują, a nie żyją, bo własne ich myśli, ponure i złe, odgradzają ich od wszelkiej pomocy. To, z czym przyszli, otacza ich i nadal; dlatego tak ważny jest moment śmierci. Lęk, złość, nienawiść czy własne uprzedzenia otaczają takiego człowieka, a jeśli nie miał w sobie wcale miłości, skazany jest na pozostawanie z sobą samym bez pomocy. Trzeba bardzo prosić za takich nieszczęśliwych. Wujek Stefan (mąż jednej z ciotek, naukowiec, „europejczyk", mason, człowiek cyniczny, traktujący ludzi wierzących z politowaniem) jest bardzo nieszczęśliwy.

Czy jest z wami?

Nie, z nami być nie może; tu trzeba kochać i chcieć kochać więcej. Dobre, życzliwe myśli pomagają zrozumieć, gdzie się jest i dlaczego — one kierują człowiekiem i rozpędzają mroki. Modlitwy to nic innego. Wspólne zbiorowe modlitwy mają ogromną siłę — to wielka pomoc, dowód waszej miłości do tego, za kogo prosicie. Wasza miłość oręduje za takim biedakiem, a Pana naszego wzrusza wasza troska i wstawiennictwo. Jakże często daje się uprosić, zwłaszcza wtedy, kiedy proszą skrzywdzeni za tego, kto ich skrzywdził, a jeśli ofiara błaga o litość dla swego kata, przebaczając mu, może wyprosić niebo temu, kto się sam przez swoje zbrodnie potępił. Wtedy jest to prośba wspólna z Jezusem na krzyżu: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią", i Bóg wobec tej wspólnoty (z Jezusem) zawiesza swoją sprawiedliwość. Dla ofiary niesprawiedliwości lub zbrodni nie ma szybszej drogi do Serca Bożego, jak ta. Wielu jest takich męczenników w naszym narodzie i są naszą dumą i chwałą przed majestatem tronu Boga.

Jeżeli człowiek w życiu cokolwiek kochał bezinteresownie, ta miłość przyciąga doń podobnie kochających — wtedy już ma pomoc i opiekę. Wprowadzają go w swoje „koło" — koło wspólnej miłości — które powiększa się przez to i rośnie, a miłość tego „wprowadzonego" potęguje się ogromnie.


MARIANNA


9 XI 1969 r. Mówi Matka po otrzymaniu wiadomości o śmierci znajomej.

O rodzinie i znajomych, tj. bliskich, wiemy, gdy mają tu przyjść i spotykają się zawsze z nami, o ile w ogóle zostaną dopuszczeni do naszego Życia. Ale, córeczko, znając dobroć i miłosierdzie Chrystusa, czyż można w to wątpić? Marianna jest szczęśliwa, że już „ma to poza sobą"; jest z mężem i rodziną. Przeżywa ogromnie spotkanie z całą rodziną. Na pogrzebie będzie obecna. Śmierć na serce jest tak łagodna, można powiedzieć naturalna, że takiej można życzyć każdemu; to przejście, którego się nie zauważa (fizycznie).


O śmierci


Widzicie, najważniejszą rzeczą jest nie sama chwila śmierci — która może być jednym momentem, jak u mnie, i później nie pamięta się go w ogóle — a przygotowanie człowieka do śmierci, jego dojrzałość, można powiedzieć gotowość. Natomiast w braku dojrzałości mieści się zarówno strach przed śmiercią, uleganie panice przed utratą ciała, zwierzęce pragnienie zatrzymania go — wtedy ciało stawia opór, bo człowiek zjednoczony z nim broni się przed zagładą, unicestwieniem, jak sądzi — broni się także świadomość człowieka. Człowiek boi się nieznanego, boi się też odpowiedzialności, spojrzenia prawdzie w oczy, spotkania ze sprawiedliwością, o ile szerzył zło.

Trzeba rozumieć nasz świat, swoją nieśmiertelność, swoją prawdziwą osobę — byt duchowy nie podlegający prawom materii, stosującym się jedynie do materii — rozumieć swoją niezależność od ciała. Poznali to ludzie, którzy w okresie wojny przeszli przez śledztwa, więzienia i obozy przezwyciężywszy wymagania „ciała", i ci nas łatwo zrozumieją, tak jak i wszyscy naprawdę wierzący. Kościół uczy nas prawdy, tłumaczy, przygotowuje; trzeba przyjąć prawdę. A ponadto trzeba po prostu żyć tak, jakby się miało umrzeć w każdej chwili — nie myśleć o tym, oddać swoje życie i śmierć w ręce Jezusa Chrystusa. Ja tak zrobiłam. Czyż On może zawieść czyjeś zaufanie?

Od urodzenia wiemy, że umrzeć musimy, a skoro nie rządziliśmy swoim urodzeniem się, nie możemy rządzić własną śmiercią.

A samobójstwo?

Samobójstwo jest przeciwstawieniem się (woli Boga), samowolnym dysponowaniem nie swoją własnością, i jako takie musi przynieść złe skutki dla danego człowieka.

Wracając do śmierci; jest ona zakończeniem egzaminu, a tylko egzaminujący wie, kiedy przestać pytać. Nasz „egzaminator" jest naszym Ojcem, Bratem i Przyjacielem. Zna nas i rozumie. Sam dał nam dla nas wybrane warunki, dlatego On wie, czego się po nas spodziewać. Nie należy się lękać. Ale jeśli człowiek „za życia" zrozumie, kim jest Chrystus — pokocha Go. Im więcej zrozumie, tym bardziej kocha. A dla kochającego nie istnieje strach —jest spotkanie się z Miłością. Szczęście, niewyobrażalne szczęście!

Kościół uczy nas tego i nic nie stoi na przeszkodzie istotom obdarzonym inteligencją, wyobraźnią, zdolnością logicznego wnioskowania w zrozumieniu sensu i celu naszego życia — nic oprócz egoizmu. Dlatego im dalej odejdziemy od egoistycznego sposobu użytkowania życia, tym dla nas lepiej, i temu służą na przykład zakony, a dla ludzi świeckich różnorodne służby jeżeli nie Bogu wprost, to społeczeństwu, narodowi, sztuce, wiedzy, prawdzie we wszystkich jej przejawach. Nie ma człowieka, który by nie znalazł służby sobie właściwej, gdyby tylko zechciał. Chodzi o wyrwanie się z poczwarki własnego egoizmu, który nie pozwala nam „rozwinąć skrzydeł". Trzeba stać się prawdziwie sobą. Dobrze, aby to następowało jak najwcześniej; wtedy człowiek może więcej pomóc innym. W przeciwnym wypadku jest pasożytem żerującym na wysiłkach i poświęceniu swoich bliźnich, sam nie dając nic, a zbierając — dla siebie. No cóż, przyjście tu w takim stanie jest wstydem, bo wszyscy wiemy, jakie kto miał możliwości.


...TERAZ I W GODZINE ŚMIERCI"


8 II 1975 r. Matka odpowiada na pytanie pewnej osoby, jak można okazać miłość Maryi Pannie.

Wszystkie swoje sprawy, każdy dzień i każdą chwilę niech ofiarowuje Maryi jako wyrównanie za wszystkie łaski otrzymane (...) i za zaoszczędzenie jej wielu ciężkich przeżyć i cierpień. Niech mówi z Maryją tak jak dziecko z matką, szczerze i prosto — że chciałaby Ją kochać, ale nie umie, że pragnie i potrzebuje Jej opieki, i prosi Ją o to, aby była przy niej. No i niech wszystko składa w Jej ręce. To wystarczy.

Do Maryi trzeba przystępować jak do Matki, bo to Jej największy tytuł do chwały na wieczność, że przez wierność i pełną ofiarną miłość stała się Współodkupicielką, Orędowniczką i Matką całej ludzkości. Macierzyństwo jest pojęciem największej bezinteresownej miłości — i taką jest właśnie Maryja, która niczego nie pragnie dla siebie, pragnie wyłącznie naszego szczęścia, które polega na połączeniu się w miłości z Jej Synem, naszym Zbawcą, Bratem i Panem. Kochając Maryję, nie można nie kochać Chrystusa. Oni są razem, a tylko poprzez miłość Matki najłatwiej nam (i najszybciej) wejść w krainę miłości, jaką jest królestwo Chrystusowe.

Ci, którzy nie zdołali w trakcie swojego życia osiągnąć dojrzałości do królestwa niebieskiego, są z chwilą śmierci jak dzieci strwożone i zagubione. Im jest potrzebna matka i oni właśnie najbardziej opieki Maryi potrzebują. Ona jest ich oparciem, usprawiedliwieniem i osłoną wobec sprawiedliwości Bożej pytającej: „Cóżeście ze swoim życiem zrobili? Jak je wykorzystaliście?" Lepiej wtedy schować się za Matkę i swoje sprawy pozostawić Jej. Matka zawsze jakieś usprawiedliwienie dla swojego dziecka wynajdzie, a jeśli już nic zrobić się nie da, to je osłoni sobą i będzie apelować do Miłosierdzia Bożego, które jest nieskończone. Tak, że kto z Maryją umiera i Ją o opiekę prosi, zginąć nie może.

Twój Ojciec, który tak szalenie Maryję Pannę kocha, mógłby Ci opowiedzieć o Jej miłości do ludzi. (...)

Proszę o to.


Mówi Ojciec.


Chcę Ci sam opowiedzieć, co dla mnie Maryja Panna uczyniła. Czciłem Ją od dziecka i uważałem za Matkę prawdziwą (Ojciec mój nie pamiętał swojej matki, która zmarła, gdy miał dwa lata). Wielekroć ratowała mi życie; ostatni raz, gdy z naszego domu zabierano wszystkich mężczyzn do Oświęcimia. Jej zawdzięczam, że mogłem umrzeć spokojnie, podczas gdy tylu ludzi ginęło w warunkach potwornych — upodlenia, pogardy, nienawiści i bez możności żalu, zastanowienia się nad sobą, bez pojednania się z Bogiem. Jej zawdzięczam to wszystko.

Umierałem spokojnie, bez bólu i nie w samotności, a w obecności Jezusa i Maryi (bo wiem, że powiedziano Ci, iż umarłem w nocy, po spowiedzi, sam). Otóż mogłem nie tylko wyrazić swoją miłość i żal za życie z dala od Niego, ale przekazać Jemu samemu dalszą opiekę nad wami, a więc umierałem bez lęku o was, bez poczucia winy, że was same pozostawiam bez zabezpieczenia i opieki. To Ona przyprowadziła swojego Syna do mnie. Gdy nadeszła śmierć ciała, Ona stanęła przy mnie i osłoniła swym płaszczem. To jest przenośnia i nie. Obecność Maryi przesłania wszystko, tak że sam moment przejścia staje się niezauważalny. Nie ma bólu ani rozdarcia, ponieważ szczęście Jej bliskości jest większe. Nie ma też lęku przed spotkaniem z Chrystusem, gdyż jest to spotkanie się Matki i Syna — dwu miłości przenikających się wzajemnie; towarzyszą im szczęście i radość, w które człowiek zostaje włączony tak jak dziecko w spotkanie rodziców. Oczywiste jest, że są to tylko porównania.

Tam gdzie jest Maryja, są: miłość, poczucie bezpieczeństwa i radość płynące z Jej niezmiernej czystości. Jeżeli możesz, mów o tym wszystkim, ponieważ śmierć w objęciach Matki jest tak niezwykłą łaską, że każdy z was powinien prosić nieustannie Maryję, aby raczyła być mu Matką teraz i w godzinę śmierci.

Ojciec mój był najbardziej prawym i szlachetnym człowiekiem ze wszystkich, jakich znałam. Był niepraktykujący, niemniej miał głęboką cześć i miłość do Maryi. Po kampanii wrześniowej, kiedy odnalazł nas żywych, powrócił do praktyk religijnych.


FILOZOF


1972 r. Mówi Bartek po śmierci mojego stryjecznego dziadka, pisarza, tłumacza, eseisty, krytyka literackiego, filozofa z wykształcenia (studiował w Niemczech), zamiłowania i z postawy życiowej. W przyjętym przez siebie sposobie myślenia odrzucał niestety Boga, gdyż nie potrafił uwierzyć, chociaż chciałby", jak mówił...

Zabieram głos ze względu na twojego dziada, na którego pogrzeb idziesz jutro. Prosimy, żebyś była na całej Mszy świętej. Zrób to dla niego i módl się usilnie za niego; w jego imieniu proś o przebaczenie za odrzucanie Prawdy. On jest teraz bardzo nieszczęśliwy, i to nie dlatego, że jest sam — bo jest i będzie przy nim jutro cała wasza rodzina — ale widzisz, on nie chciał przyjąć prawdy Ewangelii, bo wydawała mu się za prosta, zbyt naiwna, a teraz widzi, że zmarnował swoje życie na dociekania i spekulacje filozoficzne i nie doszedł do poznania prawdy. A mógł sam innym ją dawać...

Jaką prawdę?

Prawdę, że miłość jest domem Boga (Bóg jest ukryty w tajemnicy miłości) — jednym słowem, działając z miłości bezinteresownej, zawsze spotka się Boga, jeśli nie wcześniej, to w momencie śmierci.

Przecież wtedy poznaje się miłość Boga do nas?

Tak, ale człowiek po śmierci widzi w sobie tyle zła, tyle niedociągnięć, zmarnowanych okazji i zdolności, a przede wszystkim moc głupstw, które zdziałał, a których wcale robić nie musiał; a jeśli miał dane duże zdolności, tym bardziej go to obciąża. Widzisz, prędzej Bóg usprawiedliwi człowieka, niż człowiek sam sobie wybaczy wtedy, kiedy zobaczy siebie w całej prawdzie, w pełnym świetle, bez żadnych „zasłon", którymi na ziemi osłaniamy się i kłamiemy przed sobą.

Nie strasz mnie — przeraziłam się swoim przyszłym losem.

Jeżeli kochasz tylko Boga, z całego serca, i twoja myśl jest zanurzona w Nim samym, tak że siebie już nie zauważasz w ogóle, a tylko jako Jego narzędzie, własność, Jego rzecz, którą On się posługuje i włada, wtedy rzeczywiście nie masz się czego obawiać, ale rzadko kto tak potrafi umierać, a przedtem — żyć. Ale przecież nie chcę cię straszyć, chcę, żebyś się przejęła jutrzejszym dniem i nie zmarnowała możliwości pomocy. To jest twój krewny i dlatego należy mu się pomoc od ciebie, tak uważam, zwłaszcza że sam wiem, jak się czuje człowiek, który mało rozumiał, a nagle postawiony jest wobec Prawdy, która mówi mu o sensie i celu jego życia, do którego powinien był sam dojść i służyć sobą w miarę sił i umiejętności.

Jeżeli będziesz kochała Chrystusa, Pana naszego, nie będziesz się bać sądu. A kochać Go możesz, nikt ci tego nie broni. Znasz Jego życie, Jego słowa, Jego śmierć i Jego plany zbawienia ludzkości.


Sumienie


Wytłumaczę ci to tak. Gdy kochasz jakieś dobro, kochasz Jego samego w nim. Dlatego masz swoje miejsce w Jego królestwie, gdy na ziemi starasz się o Jego zejście na ziemię pracując nad szerzeniem Jego praw lub walcząc z tymi, którzy Jego prawa chcą zetrzeć z powierzchni ziemi; robisz to zgodnie ze swoim sumieniem, czyli w imię prawdy, w imię Boga. Ale jeżeli wybierasz „swoje" egoistyczne dobro i przez całe życie widzisz prawdę fałszywie, znaczy to, że coś z twoim sumieniem jest nie w porządku, że zapanowało w nim kłamstwo. Z zepsutym kompasem można zbłądzić, to zrozumiałe, ale sumienie to taki kompas, który tylko my sami możemy zdeprawować, uśpić lub zagłuszyć.

Nie chodzi tu o słowa, a o treść. Jeżeli ktoś tak pragnie poznać prawdę, że na to poznanie poświęca życie i nie dochodzi do niej, to przecież dowodzi, że albo ustał w pół drogi, albo poprzestał na półprawdach bojąc się, że za prawdziwe poznanie może zbyt drogo zapłacić; albo może nie prawda sama w sobie była mu celem, a on sam. Za kompromis płaci się u nas wstydem tym większym, im lepsze mniemanie miało się o sobie. Mówię to ogólnie. Jeżeli chodzi o twojego krewnego, jest kochany przez Boga tak, jak my wszyscy. Chodzi o to, żeby on to chciał zrozumieć i przyjąć, i w tym możesz mu pomóc. O to proszę i twoja rodzina również.


Po kilku dniach.


Chcę, żebyś wiedziała, że twój dziad dziękuje wam i przeprasza za kłopoty w związku z jego śmiercią. Prosi o powiedzenie ci, że jest szczęśliwy, że nareszcie oderwał się od niesprawności swego umysłu i ciała, które czyniły takim ciężkim jego życie w ostatnich latach (zmarł w wieku 92 lat). Cała reszta jest radością.

Dla niego? Skoro był niewierzący, a już na pewno niepraktykujący?

Widzisz, ja to rozumiem i postaram się wytłumaczyć ci to. Co innego jest osobiste „samopoczucie", tj. sąd nad sobą samym, zobaczenie siebie najzupełniej obiektywnie — to jest chyba dla każdego, kto ma miłość własną, przeżyciem ogromnie bolesnym, wstrząsającym — ale jeżeli się przyjmie tę prawdę, to zobaczenie, że POMIMO TO byliśmy, jesteśmy i będziemy nieskończenie kochani, jest jeszcze większym, oszałamiającym zaskoczeniem. Człowiek jest nieprzyzwyczajony do miłości prawdziwej, takiej, która ogarnia go całego na zawsze, która płaci za jego wszystkie winy, usprawiedliwia, niczym się nie brzydzi, a tylko współczuje i wybacza. Takie są matki w ludzkich bajkach, a tu tak jest naprawdę i na zawsze.

Straszliwym bólem jest niemożność cofnięcia się, odrobienia błędów, oddania Bogu takiej miłości, jaką On daje nam — czyli pełnej i bezinteresownej. Jest wstyd: to tak, jak gdybyś zaczęła czcić króla wtedy dopiero, gdy widzisz go w chwale królewskiej, w potędze i mocy, ale wówczas gdy był on obok ciebie jako żebrak proszący cię o miłość, o pomoc, o trochę dobroci, odwracałaś się lub gorzej — wyśmiewałaś i pogardzałaś nim.

Nie możesz sobie wyobrazić, jaka jest wrażliwość duchowa człowieka, zupełnie nieporównywalna z jego życiem ziemskim, i jak bardzo jesteśmy odsłonięci (bezbronni) wobec własnych myśli. Nie można uciec od tego, co przynosimy ze sobą, w sobie. Jeżeli przyjmie się miłość Jezusa Chrystusa, tj. nie odrzuci się jej, a odpowie miłością — taką, na jaką nas stać, pełną zawstydzenia, nieśmiałą, niepewną, ale pragnącą Go — On nas przygarnia i włącza w miliony swoich dzieci, z których każde kocha „oddzielnie", zna i rozumie całkowicie i do dna (i każdemu z nas jest najbliższy i wzajemnie kochany do granic możliwości).


Jest szczęście i ból zarazem


Oczyszczanie się nasze jest szczęściem i bólem zarazem. Ból wstydu, żalu, ból widzenia siebie w prawdzie (można to nazwać „bólem osobistym", zależnym od naszej własnej głupoty, pychy i wyhodowanego przez nas w sobie zła). A szczęście jest bezosobowe; dotyczy zrozumienia, że istniejemy; że nigdy nic nie zginęło, nie zmarnowało się z dobra przez nas tworzonego; że jest Prawda jedna, niepodzielna, powszechna, że istnieje w niej sprawiedliwość i że Bóg jest nieskończenie dobry, a przede wszystkim miłosierny. Że znajdujemy się na progu świata miłości wzajemnej i Chrystus Pan pragnie, abyśmy się w tym świecie zanurzyli. Że Jego miłość do mnie jest równa miłości do najwyższych i najświętszych, a także, że tak jak ja jestem kochany, kochani są absolutnie wszyscy, najbardziej zabiedzony parias hinduski i najbardziej trędowaty Murzyn, słowem ci, którymi u was (na ziemi) tak łatwo pogardza się.

Anna - ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA -

   



V

ŚWIADECTWA DANE W ODPOWIEDZI NA PYTANIA PRZYJACIÓŁ I ZNAJOMYCH.

KRÓLEWSKIE GODY



PRZYGOTOWANIE DO ŚMIERCI


12 VI 1968 r. Matka odpowiada na pytanie przyjaciółki ciężko chorej znajomej, pani R.

Powiedz, że wszystko, co dzieje się z nami, jest zawsze tak układane, by było dla każdego człowieka tym najlepszym. Chyba rozumiesz, że człowieka, który oddał się Bogu — Bóg strzeże. Mąż jej (zmarły nie tak dawno) pragnął być jak najszybciej z żoną, to zrozumiałe. Musiał czekać, ale teraz wolno mu zabrać ją, to znaczy być przy niej w chwili śmierci, tak jak przy mnie był twój ojciec i cała rodzina. Decyzja czasu śmierci nie od niego zależy, toteż i teraz nie może określić dnia i godziny, ale to już blisko. Oni oboje tak chcą spotkania.

Powiedz, że trzeba by, póki pani R. jest przytomna, wypełnić cały liturgiczny ceremoniał Kościoła, do którego przecież należała. To tak, jak uroczyste przygotowanie na królewskie gody dla tych, którzy żyli w Bogu i w łączności z Jego Kościołem; dla innych jest to oczyszczenie, a czasem ostatni ratunek.

Mąż pragnie przekazać, że jest obecny przy żonie; prosi, aby dopomóc ich synowi. Jemu jest teraz bardzo ciężko. Oni oboje z matką modlą się za niego, a matka ofiarowywała za syna zawsze swoje cierpienia, a ofiarowała i śmierć. Pan R. prosi, aby raczej modlić się o szybką i lekką śmierć dla żony, a nie o dłuższe życie, bo to byłoby dużym cierpieniem. On sam czuwa i zrobi wszystko, aby śmierć żony była bezbolesna. To troska całej rodziny. Wszyscy cieszą się na rychłe spotkanie. To jest ogromne szczęście, najpiękniejszy dzień; takim był dla niego i będzie dla żony która nie odczuwa strachu i niepokoju. Chodzi o to, aby otoczyć ją atmosferą spokoju, miłości, ciepła, ale przede wszystkim spokoju.

Mąż wierzy, że o ile żona będzie przytomna, przekaże się jej to, co on mówi. On jest przy niej stale. Zobaczy go natychmiast. Czeka na nią — on i cała rodzina. Prosi, żeby się nic nie bała, bo miłość Boża otacza ją i spotka ją u progu nowego życia. Powinna zaufać miłości i miłosierdziu Boga, cieszyć się i być zupełnie spokojną. To nic groźnego ani strasznego. Mąż sądzi, że żona nawet nie zauważy samego momentu przejścia. Czeka ją radość, niech myśli o tym.

Rzadko zdarza się, żeby ktoś był tak przygotowany do śmierci i miał taką pomoc z naszej strony, aby można było postąpić w taki sposób, jak to robimy teraz.

Po kilkunastu dniach.

Chcesz wiedzieć, jak umarła pani R.? Upewniłam się. Tak było, jak to jej mąż mówił: umarła bez bólu.

Jest szczęśliwa!


DAĆ ŻYCIE


16 II 1968 r. Mówi Matka po rozmowie na temat polskiego oficera, cichociemnego, który zginął w Jugosławii.

Każdy, kto zginął dla jakiegoś celu, dając życie z miłości, tzn. ryzykując je świadomie dla celu, który był według niego wart tego ryzyka — każdy jest kochany przez Jezusa i przyjęty do Jego królestwa, gdyż jest to królestwo miłości, a człowiek żyjąc na ziemi nic większego ponad rezygnację z dalszego życia dać nie może. Oczywiście nie o samobójstwie tu mówimy, tylko o świadomym odrzuceniu dalszych możliwości rozwoju wewnętrznego, wzrostu, poszerzenia wiedzy i służby w zamian za możność służenia sprawie godnej naszej miłości — o tyle godnej, że decydujemy się na służbę, wiedząc, że możemy za nią dać życie, i to nawet w najpotworniejszych męczarniach, tak jak to bywało w czasie tej wojny.


PRZYKUTY DO WÓZKA INWALIDZKIEGO


6 III 1968 r. Mówi Matka o Romku, młodym chłopcu chorym na gościec, mieszkającym w naszym domu; Matka odwiedzała go często, rozmawiała, pożyczała książki.

Myślałaś o Romku. Przyszłam przywitać go, gdy tu przychodził. Jest nieprawdopodobnie szczęśliwy — wolny, swobodny po tym „przykuciu" go do wózka.

On pomaga ludziom chorym, sparaliżowanym, kalekom. Dodaje sił, odwagi, radości; dużo robi. Tu Chrystus nagradza, i to tak, jak tylko On może to zrobić.

Jeżeli spotkasz rodzinę Romka, powiedz im, że Romek może im pomagać. Będzie ich bronił i osłaniał, a w chorobach niech go proszą o pomoc i pociechę. (Możesz powiedzieć, że ci się śnił on lub ja i to powiedzieliśmy — wtedy uwierzą.)


POMOC


6 III 1968 r. Mówi Matka o oficerze AK, inwalidzie, który niedawno zmarł.

Pytasz o Cześka? Tak, wiemy, to ten porucznik, z którym Bartek był w partyzantce. Tak, on jest tutaj. Wiesz, nie zawsze mogę ci wszystko o innych mówić (kwestia dyskrecji). Chcesz wiedzieć, czy on czegoś nie chce, czy może ma jakieś prośby i polecenia lub potrzebna jest mu pomoc? Więc, tak. Jest mu pomoc potrzebna, bo nie oczyścił się dostatecznie, a bardzo pragnąłby móc pomagać. Wielu z nas ma tu przyjaciół, którzy zań proszą, ale i wy powinniście. Wtedy Czesiek szybciej będzie mógł pracować nad pomaganiem ludziom; robił to i będzie robił nadal, ale jeszcze nie teraz. Jeżeli chcesz, porozumiem się z nim osobiście i będę pewno mogła przekazać ci jego prośby. A módl się od razu.


O STEFANIE STARZYŃSKIM


2 II 1969 r.

To wielka postać. Dostał prawo opieki nad ludnością Warszawy i nad rozwojem miasta w przyszłości. W okresie zagrożenia będzie on dodawał otuchy będzie „sumieniem" Warszawy bo był nim. Dlatego sądzimy że uda się uzyskać jednomyślność, współpracę i wydobyć heroizm. Będziecie go słuchać, chociaż w sumieniach. To jest męczennik i jest tu przedstawicielem tych wszystkich, którzy walczyli bez broni, a więc trudniej i bardziej odważnie. Bo tak walczyć z gestapo, jak on i ci, co szli w jego ślady było o wiele ciężej i wymagało to po prostu heroizmu. Starzyński — to duma i chluba Warszawy.


3 IX 1978 r. Mówi ojciec Ludwik.

Pytałaś mnie, czy widziałem prezydenta Starzyńskiego. Tak, i mogę ci powiedzieć, że zmarł z Bogiem, obdarzony Jego miłością i łaską.

Wiedziałam, że zmarł jako protestant, bo dla otrzymania rozwodu zmienił wyznanie. Spowiadał sie na Pawiaku; pisze o tym ks. St. Tworkowski w książce „Ostatni zrzut".

Tu nie ma podziałów na niebo „katolickie", „protestanckie" czy inne. To jest dom Ojca, dom całej rodziny ludzkiej. Wszyscy są kochani jednakowo — całkowicie.

Ci, co ponieśli śmierć walcząc przeciw niesprawiedliwości, w obronie praw Bożych — a takimi są prawa człowieka do życia w pokoju, do swobody wyboru, do sprawiedliwości, miłości i miłosierdzia społecznego (wszystkie je Niemcy odrzucili i wystąpili przeciw nim) — ci wszyscy są Jego dumą, ponieważ naśladowali Syna Bożego, oddając życie za sprawiedliwość (dla zbliżenia królestwa Bożego na ziemi) z miłości do współbraci. Wszyscy oni otrzymują prawo niesienia pomocy w tym dziele, w którym pracowali z miłością, za które dali życie.


Warszawa


Widzisz, „Warszawa" to nie materia, a duch zbiorowości, która w niej żyje — jej zbiorowa wola, jej dążenia, umiłowania, cierpienia, poświęcenie i jej związanie zbiorowe z Chrystusem Panem — opowiedzenie się za Nim lub przeciw Niemu. Zbiorowo twoje miasto nigdy nie wystąpiło przeciw Bogu, choć nieraz było winne ospałości, lenistwa, bierności. Warszawa jest i moim miastem. Kocham je i podziwiam. Dało Panu tysiące świętych. Było kuźnią inicjatyw ku Jego chwale. Całe występowało ofiarnie i chętnie w obronie Jego praw, chociaż je widziało niejasno. Tak jak dziecko czy młodzieniec występowało czynnie, chcąc w walce fizycznej osiągnąć ideę. Lecz idąc stale tą drogą hartowało się i dojrzewało aż do świadomej ofiary dla dania świadectwa swojej prawdzie: prawu (Bożemu) do wolności wyboru własnego kierunku życia — choć znów niejasno widzianemu. Lecz On tę ogromną ofiarę całego miasta przyjął, ukochał je i postanowił tu założyć podwaliny swojego królestwa na ziemi. Nie będzie ono „fizyczne", lecz duchowe, ale da prawdziwą wolność, miłość społeczną i pokój prawdziwy, Boży, zrozpaczonej i złaknionej tego (po wszystkich nieszczęściach) ludzkości. Dlatego macie Jego opiekę, miłość i nieskończone łaski, w tym tak wielką pomoc już obecnie. Przygotowujcie się, bo wedle miary waszej miłości powstanie tu Jego gmach — ustrój społeczny oparty na sprawiedliwości i miłosierdziu. „Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało" — oby tego nie powiedział wam Pan nasz.


CHRYSTUS JEST OBECNY PRZY ŚMIERCI


23 IV 1974 r. Mówi moja Matka o śmierci matki Michała, mojego przyjaciela i „współpracownika" (współpracownika w tym sensie, że poznawszy to, co pisałam, podtrzymywał mnie na duchu; relacja Michała w rozdz. IV).

Ze względu na Michała starałam się „zobaczyć" z jego rodziną, oczywiście nie narzucając się. Dlatego nie pytałam wprost jego matki, a tylko byłam obecna przy spotkaniu się jego rodziców i bliskich. Widzisz, ojciec Michała towarzyszy synowi, dlatego znamy się i nie czułam się natrętem...

Mogę ci powiedzieć, że jego matka obawiała się szpitala i szczęśliwa była, że śmierć nastąpiła wśród bliskich — pomimo zmartwienia, które spowodowała. To była „dobra śmierć", taka jak moja — bez bólu i strachu agonii.

Dlaczego?

Dlatego, że matka Michała była przygotowana do śmierci, a ponadto więzy z ciałem były już bardzo delikatne. Widzisz, śmierci nie trzeba się bać. A jeśli się wie, że istnieje dalsze życie, istnieją osoby bliskie nam i kochające nas, to nie przeraża nas przyszłość; a słabość i nieudolność ciała powoduje, że właściwie ono już tylko nam zawadza i jako narzędzie naszego ducha — nas — jest zużyte i krępuje nas zamiast pomagać. Toteż ulga potem jest ogromna; wiem to po sobie.

Czy był przy niej Pan Jezus?

Chrystus jest zawsze „obecny". To On nas podejmuje i otwiera przed nami królestwo, ale nie każdy Go rozpoznaje i nie zawsze pragnie stanąć przed Nim. Tam, gdzie jest oczekiwany, jest sobą, a więc dawcą szczęścia, Jezusem, bratem człowieczym, Miłością i Dobro Czyniącym.

Możesz powiedzieć Michałowi, że jego matka jest nieskończenie szczęśliwa i cieszy się teraz obecnością przede wszystkim męża, a ponadto synów, których poznaje w innej postaci — dojrzałej duchowości (zmarli w dzieciństwie). Bliscy wprowadzają ją w świat. Trzeba pozostawić ich w szczęściu pierwszych „dni", ale powiedz, że każdy jest zawsze obecny na Mszy żałobnej i podczas pogrzebu, chyba gdyby towarzyszyła mu ludzka obojętność lub ból zbyt silny (np. z powodu radości ze śmierci zmarłego) — bowiem odczuwamy je ogromnie intensywnie — ale też nie jesteśmy wtedy sami. Towarzyszą nam bliscy; i czasem można wam coś przekazać.

W czasie Mszy żałobnej każdy z nas jest świadkiem Ofiary Chrystusa za nas osobiście i przeżywa potężny wstrząs płynący ze zrozumienia, jak bardzo byliśmy dlań pożądani, jak bardzo kochani, jak opłaceni. To jest „moment" obmycia się duszy w krwi Chrystusowej, przeżycie ponowne chrztu, a zarazem uświadomienie sobie, że związaliśmy się z Nim — już wtedy, przez chrzest — na wieczność.

Natomiast nasz stan zależny jest od rezultatów całego życia. Może być stanem nieprawdopodobnego szczęścia i wdzięczności, a może być rozpaczą, gdyż Ofiara odrzucona osądza nas we własnym sumieniu przed obliczem Pana.

Bądźcie spokojni i jeżeli o mnie chodzi, radziłabym Michałowi, aby w imieniu swoim i swojej matki dziękował naszemu Panu za jego dobroć, miłość i delikatność, z jaką przeniósł ją do siebie, oszczędzając cierpień i lęku przez wzgląd na jej ciężkie, pracowite i pełne ciosów życie. On nigdy słabemu i zbolałemu cierpień nie dołoży, a ciche pragnienia uwzględnia.

Zawsze jestem poruszona i przejęta widząc niesłychaną delikatność, z jaką Chrystus Pan, Przyjaciel i Ojciec przystępuje do nas, gdy kończymy naszą małą Golgotę. Tu nie było lęku, a tylko zmęczenie fizyczne i wyczerpanie organizmu, które u nas przestały istnieć, a pozostała radość, szczęście bezpieczeństwa pod Jego opieką, radość spotkania, poczucie wieczności istnienia, potwierdzenie wiary — to, co można by wyrazić jako uwielbienie Boga, „gdyż jest wierny i wiarygodny, a obietnice wypełnia!"

Jak widzisz, tego opisać się nie da. Możesz tylko usiłować wyobrazić sobie to, co niewyobrażalne i chcieć czuć to, czego żadne ludzkie ciało pomieścić nie zdoła w takim natężeniu; ale spróbuj.


O SAMOBÓJSTWIE


Bóg jest zbyt miłosierny, żeby nie pomóc człowiekowi, który żałuje i rozpacza


9 VII 1969 r. Mówi Bartek o siostrzeńcu pani H., który popełnił samobójstwo.

Jest z nami, to znaczy został dopuszczony do Jego królestwa. Ale widzisz, on musi to odrobić... — to złe wyrażenie — on widzi teraz, co miał zrobić w życiu, jakie miał zadanie, jakim miał się stać, ile mógł zrobić dobrego, i widzi też, że nikt już nie odrobi za niego tego, co miało być jego własnym wkładem. On tylko z jego cechami charakteru, z tym, czym on został na życie obdarowany, mógł wypełnić swoje życie w pełni tak, jak tego pragnął dla niego Bóg. A on zawiódł, zakłócił rytm rozwoju całej ludzkości, wywołał pustkę, lukę, a dołożył pracy innym.

Wiesz, to jest straszne. Taka olbrzymia odpowiedzialność spoczywa na każdym z nas. Jakie to szczęście, że On mnie uratował przed samobójstwem. To jest tak wielkie poczucie winy, że nie można po prostu znieść zrozumienia, czym jest w istocie samobójstwo. A spotkał się z miłością darzącą, pomocą, ratunkiem, dobrocią, i to może najstraszniejsze, że rozumiejąc teraz wszystko już nie można się wykazać, zasłużyć. Ale można „odrobić" w inny sposób — po prostu Bóg jest zbyt miłosierny, żeby nie pomóc człowiekowi, który żałuje i rozpacza. Daje mu okazje, swoją pomoc, podtrzymanie, dźwiga go i pociesza. On nie zniósłby wokół siebie cierpienia. Pragnie uszczęśliwić, a więc i tu daje swoją łaskę. On nigdy nikogo nie odtrącił sam, a widzisz, nikt tak jak samobójca nie jest pozbawiony pychy i zarozumiałości. Jest „starty w proch" zrozumieniem swojej głupoty, a to już początek właściwego widzenia świata (mówię o całości życia waszego i naszego).

Trzeba go wprowadzać w nasz świat, dlatego że on nie miał o tym pojęcia, nie interesował się nim. Myślał, że „przestanie być" i teraz czuje się zagubiony i absolutnie przybity tym, co zrobił, z czym tu wszedł. I rodzina mu pomaga, i was słyszy, ale wiesz, gdy się to słyszy i otrzymuje nie mogąc nic dać w zamian, wiedząc że tylko korzysta się z cudzej dobroci, jest to też ciężkie do zniesienia. Świadomość swego istnienia, jak gdyby pasożytniczego (bo jest się dopuszczonym do wspólnego szczęścia bez dania własnego udziału), jest ogromnie bolesna. On prosi i błaga o możność jakiegokolwiek działania. Jestem pewien, że dostanie swoją szansę, tak jak ja — swoją. Po prostu wiem, że Bóg go nie pozostawi bez pomocy. Każde wezwanie trafia do Jego Serca i budzi współczucie. Chodzi o to, aby wzywał, pragnął i wierzył w Jego miłosierdzie dla siebie; on sam się obecnie potępia.


3 VIII 1969 r. Mówi Matka.

Chcę ci powiedzieć, że Bartek bardzo zajmuje się siostrzeńcem Heleny, a i my również. Powiedz Helenie, że musi go przekonać o tym, że Bóg go kocha pomimo wszystko. Niech mówi mu o wielkości miłosierdzia i miłości Bożej i ofiarowuje swoje przejścia — Bogu w imieniu swojego siostrzeńca (tak, jak gdyby on to robił). Jest przerażony, przybity wielkością „głupstwa", które popełnił, ale słyszy zawsze wszystko, tak jak ciebie słyszał Bartek. Tu się tego uczyć nie trzeba. Tak jak dziecko od razu widzi i słyszy, tylko nie rozumie — co, tak tu uczyć się trzeba rozumieć, pragnąć pojąć wielkość, wspaniałość i prawdę tego świata.

Widzisz, przecież słyszymy o tym od dziecka (Ewangelie), a nie pojmujemy, i na ogół przechodzimy do Jego królestwa jak ślepi i głusi — z własnej woli. Nie wiemy, co to jest miłość. Na ziemi podkładamy pod to pojęcie uczucia sentymentu, przyjemności, nastroju, podczas gdy to jest energia, siła, potęga rządząca wszechświatem, samo światło, prawda, szczęście. Na ziemi można poznać miłość oddając się jakiejś służbie, a więc wyrzekając się wygody dla przyniesienia pożytku innym (rodzinie, społeczności, ojczyźnie) poprzez swoje możliwości dane nam. Im więcej oddajemy się służbie, tym bardziej może się rozwinąć w nas miłość; rozwijać się — to promieniować, udzielać się.

Siostrzeniec Heleny zamknął sobie drogę rozwoju miłości poprzez decyzję wyboru wygodną, jak sądził, dla niego — czyli dla siebie i tylko dla siebie. Ale nie uczynił tego z rozmysłem, a pod wpływem impulsu i nic nie rozumiejąc. Jednak odpowiada za to, że nic zrozumieć nie chciał, bo miał ku temu wszystkie dane — miał przykład, wzory, radę, pomoc, wiedzę i oparcie, a wszystkim tym wzgardził. I to właśnie rozumie teraz.

Widzisz, córeczko, my tu odczuwamy wszystko bardzo głęboko, poważnie, zależnie od prawdziwej wagi spraw, a nie ma dla człowieka sprawy ważniejszej ponad stosunek jego do Miłości. Człowiek a Bóg — to jest treść istnienia, a droga ku Bogu — jedynym celem życia na ziemi. Jeżeli skraca się samowolnie czas tej drogi, tym samym gardzi się celem życia, odrzuca się możliwość zbliżenia się ku Bogu; nie chce się „fatygować". Czy rozumiesz, że znaczy to, iż własna wygoda jest ważniejsza niż On? Jeżeli nawet pod „wygodą" rozumiemy niemożność wytrzymania ciężaru, jest to wyłącznie nasz ciężar, podczas gdy żyjąc, jesteśmy potrzebni Jemu dla Jego Planów — pomocy. Zawsze mógłby nas użyć dla dopomożenia innym, zawsze będąc nieszczęśliwymi możemy jeszcze być pożyteczni, możemy dawać.

Samobójstwo jest odcięciem się od ludzkiej wspólnoty, rezygnacją z „brania", ale i z „dawania", zamknięciem się w egoizmie. Jednak taka postawa możliwa jest tylko przy braku równowagi, przy poddaniu się presji sił zła i nienawiści, które mogą wykorzystać każdą słabość ludzką, i czynią to. Dlatego nie należy rozpaczać, ale wierzyć w miłosierdzie Boga, który zna nasz stan i rozumie nas.

To, że człowiek odtrąca Boga, nie znaczy, że Bóg odtrąca człowieka. Bóg kocha nadal i bezgranicznie współczuje, jak matka kilkuletniemu dziecku, które by chciało pozostać samo, bez jej opieki. Ale gdy człowiek odtrąca Boga, staje się niezdolny do przyjęcia czegokolwiek z Jego darów — zamyka się przecież przed miłością, z której otrzymuje wszystko, odcina się sam. A Bóg wolnej woli człowieka nie łamie — ani tu, ani na ziemi. Piekło przestałoby nim być, gdyby zapragnęło miłości!

Tak wygląda sprawa samobójców, że chociaż Bóg ich nie odrzuca — przeciwnie, lituje się — oni w to nie mogą uwierzyć, gdyż sami Boga odrzucili. Pozostają poza obrębem Miłości, wtedy gdy mierzą miłość Boga wedle ludzkiej miary. Tymczasem ona miary nie ma! Jeżeliby zawierzyli miłosierdziu Bożemu, w jednym momencie byliby włączeni w naszą wspólnotę. To jest stan zawieszenia i choć nić miłości Bożej nie zerwie się nigdy, okres trwania na niej zależny jest od samego człowieka. Dlatego ta moja prośba do Heleny.

Czy on nas słyszy i widzi?

Naturalnie, że on nas „słyszy" i „widzi" — nie jest „zamknięty". Ale trudno mu uwierzyć nam, natomiast Helenę znał i może jej uwierzy. Proszę ją o to w imię Współczucia! Niech mówi wprost do niego, ciągle, systematycznie, wszędzie, niech mu logicznie tłumaczy — przecież i on rozumuje logicznie. Niech się posłuży całą swoją wiedzą. My też cierpimy czując jego nieszczęście, dlatego pragniemy zrobić wszystko, aby mu ulżyć. Tu się naprawdę współczuje; szczególnie Bartek, który był o włos od samobójstwa i to nie jeden raz.

Jeszcze tylko powiem ci, córeczko, bo to cię niepokoiło, że samobójstwo w więzieniu czy w obozie (np. koncentracyjnym) dla ratowania innych albo pod wpływem presji, to albo akt poświęcenia, albo zmuszenie człowieka do zamordowania samego siebie. Tam nie bywa woli śmierci — jako odrzucenia życia — tylko niemożność kontynuowania go. Winni są ci, co do tego stopnia uniemożliwiają życie, że ofiara nie widzi przed sobą żadnych możliwości. Jest zwykle zresztą osłabiona fizycznie i psychicznie niezdolna do odparcia pokusy „ucieczki od zła" — bo tak się wtedy odczuwa czyn samobójczy. Ci ludzie mają całą wynagradzającą miłość Pana naszego i Jego niezmierzone współczucie. Po ziemi chodzi wielu „morderców", którzy będą musieli spojrzeć kiedyś prawdzie w twarz; straszliwa to będzie dla nich chwila. Są jeszcze „mordercy dusz", jak ich nazywa Mickiewicz. To są ci, o których Chrystus mówił: „Lepiej by sobie kamień przywiązać do szyi, niż zgorszyć jednego z tych maluczkich". Jednym słowem, samobójstwo czyli odcięcie się samemu od wspólnoty ludzkiej jest lepsze dla człowieka niż świadome działanie na szkodę innych ludzi celem wyłączenia ich ze wspólnoty i oderwania od celu życia. To jest działanie z nienawiści i szczęściem by było móc wytłumaczyć się głupotą. Przeważnie jednak tak postępuje pycha i cynizm (czyli ci, którzy służą świadomie lub poprzez swoje nie opanowane wady nieprzyjaciołom rodzaju ludzkiego — aniołom ciemności, siłom zła i nienawiści).


Śmierć samobójcza dziecka


19 X 1974 r.

Śmierć samobójcza dziecka może być koniecznym wstrząsowym lekarstwem na zło, które się zalęgło w otoczeniu. Potrzeba czasem aż takiego, żeby wywołać reakcję dorosłych. Jeżeli zabija dziecko brak zrozumienia, delikatności i miłości ze strony najbliższych, wtedy jego śmierć nie obwinia go w oczach Chrystusa Pana. Jest przygarnięty i kochany i jest o wiele szczęśliwszy, niż mógłby być na ziemi, gdzie potrzebował miłości, której mu nie potrafiono dać.


29 IX 1978 r. Pytałam na prośbę mojego znajomego, Zygmunta, niespokojnego o swojego przyjaciela, Tomasza, który popełnił samobójstwo. Odpowiada ojciec Ludwik.

Chcę, aby powiadomić Zygmunta, że jego przyjaciel jest tu teraz obecny. Prosi, aby z całego serca podziękować w jego imieniu za serdeczność i troskę Zygmunta, i pragnie przekazać, że nie został potępiony przez Pana, a wytłumaczony i wybroniony, i że miłość Chrystusa przewyższa wszystko to, co sobie można wyobrazić; że nie tylko nie czyni On wyrzutów, lecz pociesza i lituje się nad tymi, co w tak głupi sposób odrzucili największy Jego dar — życie — a z nim możność służenia Mu i współuczestniczenia w Jego odradzaniu i uświęcaniu świata. Prosi też, aby powiedzieć, że sekunda lub jej milionowa część wystarcza, by żal i skrucha otwarły ducha człowieczego na całą prawdę o Jego do nas stosunku i konsekwencjach tego w naszym życiu.

Powiedz, że sama świadomość nieodrzucenia przez Pana jest nieprawdopodobnym szczęściem, a pozostaje pragnienie oczyszczenia się za cenę nawet największego cierpienia jak najszybciej, by móc stać się godnym zamieszkania w Jego Chwale; że człowiek grzesząc, a więc postępując wbrew sumieniu, każe się sam, i to straszliwie, a świadomość swojej głupoty zabiera na wieczność, chociaż w przyszłości radość pokryje żal; że cierpieniem największym jest świadomość, ile jeszcze dobrego mogliśmy dokonać i że tego odmówiliśmy Bogu, naszemu najbardziej kochającemu i dobremu Ojcu.

Dalej — mówi — iż nie jest potępionym przez Pana nikt, kto nie potępi się sam, ale że tu kłamstwa być nie może i każde zło świadczy samo o sobie tym, że znieść Prawdy nie może i nie chce, ucieka od niej. Potępienie jest decyzją na wieczność, decyzją ucieczki jak najdalej od Prawdy — światła Bożego. Jest to straszliwe, ale ból prawdy może stać się zbyt silny dla tych, którzy jej nienawidzili i zwalczali Boga w sobie i w braciach swoich.

Tomasz prosi o pamięć, przede wszystkim o tym, że jest i pracuje usilnie nad oczyszczeniem się, i że jest w drodze do Boga. Prosi, by w jego imieniu wielbić Boga za Jego miłosierdzie, a kiedyś spotkają się w szczęściu.


ZAKONNIK O MIŁOŚCI BOGA


16 V 1969 r. Pytałam na prośbę znajomego o jego zmarłego brata, zakonnika. Odpowiada Matka.

Możesz przekazać, że jego brat jest z nami, że jest nieprawdopodobnie szczęśliwy; że żyje w Pełni i że nic, cokolwiek było mu drogie, nie przestało nim być. Może teraz objąć swoją miłością więcej i szerszych spraw i o wiele więcej czynić, gdyż już nie własną energią, a miłością i mocą Jezusa, który udziela się całkowicie, oddając się w swojej nieskończoności skończonej i wątłej miłości człowieka.

Powiedz, że — przekazuję dosłownie — „ta wymiana miłości jest niepojęta, niewyobrażalna i wy nie jesteście w stanie zrozumieć ani wyobrazić sobie natężenia naszego szczęścia. To odczuwamy wszyscy jednakowo — Pełnię, aż do zachwytu, do uwielbienia, nieustannego zdumienia i niemożności odwzajemnienia Jego niezmiernej, wstrząsającej swoją prawdą miłości, z jaką byliśmy i jesteśmy kochani. Miłość Boga obejmuje wszystkie «odcienie» miłości ludzkich jednocześnie i podnosi je do nieskończonej potęgi, a także podnosi, oczyszcza i umacnia nas, gdyż inaczej nie znieślibyśmy jej energii".


ZAKONNICE


Filipa


11 IV 1975 r. Ojciec Ludwik mówi o Filipie, zmarłej siostrze zakonnej, przełożonej domu, która bardzo szkodziła intrygując, rozbijając jedność...

Powiadom (siostry z jej zgromadzenia), że Filipa dziękuje im za darowanie uraz i natychmiastową pomoc. Prosi o ...modlitwy całego zgromadzenia i prosi bardzo o wybaczenie jej postępowania. Ze swej strony będzie się starała w przyszłości o naprawienie krzywd, załagodzenie zadrażnień i przywrócenie jedności. (...)

Mogę ci powiedzieć, że tu widzi się i odczuwa skutki swojego postępowania aż do ich ustania, a więc największym pragnieniem jest naprawienie krzywd i wyrównanie szkód, a ponieważ jest to osobiście niemożliwe, pomaga się ze wszystkich sił tym, którzy to robią. Tragedią zaś jest niemożność pomocy ze względu na „niegoto-wość" i im większa jest świadomość win, tym gorętsze jest pragnienie oczyszczenia się. To jest ten „ogień" czyśćcowy, który trawi. Jest to ból nie mający porównania z żadnym na ziemi, gdzie organizm ma ograniczoną zdolność cierpienia; ból wstydu i żalu za niszczenie — poprzez uleganie swojej naturze — dzieła Bożego, któremu ślubowało się służyć, które się samemu dobrowolnie wybrało i kochało.

Mówię to, aby poruszyć wasze współczucie i pobudzić wyrozumiałość. Ponadto właśnie siostry z tego zgromadzenia powinny pamiętać o bezradności, rozpaczy i cierpieniu umierających, ale jeszcze nie oczyszczonych.


20 IV 75 r. Mówi ojciec Ludwik.

Powiedz obu naszym znajomym siostrom zakonnym, że Filipa jest im niezmiernie wdzięczna i zrobi wszystko, co będzie mogła, aby im pomagać (według ich życzenia, a nie wedle swojego postępowania w życiu). Chce im odwdzięczyć się za ich chrześcijańskie miłosierdzie i za pomoc, jaką jej dają, a na którą ona nie zasłużyła. Powiedz im ode mnie, że Filipa nie tylko jasno widzi swoje błędy, ale je uznaje i pragnie je „odrobić" w sposób dla niej możliwy. Ponieważ cofnąć nic nie może ani zatrzymać skutków, będzie starała się pomagać im w ich pracach dla zjednoczenia i jednomyślności rodziny. W życiu tę jedność rozbijała.


Leona przygotowanie do śmierci


18 VII 1976 r. Mówi ojciec Ludwik o Leonie, chorej siostrze zakonnej, rodzonej (i zakonnej) siostrze Elizy.

Powiedz Elizie, aby była najzupełniej spokojna, wszystko dzieje się z woli Pana naszego, a On jest samą miłością. Postaramy się pomóc w tak ciężkich chwilach. Wiem, że i Eliza i siostra jej rozumieją się dobrze i że obie poddane są woli Tego, którego wybrały. Powiedz, że nasz Pan nigdy zaufania nie zdradza, że sam w swojej wielkiej niecierpliwości przychodzi, aby zerwać swoje kwiaty.

Niezależnie od cierpienia ciała jest to szykowanie się na gody. Dlatego radziłbym, aby ofiarowując swoją chorobę i śmierć, jednocześnie porzucić myśli o sądzie i karze, a oczekiwać na przyjęcie naszej największej miłości. Spokojnie i z zaufaniem czekać na Jego przybycie, bo to On będzie stęskniony i szczęśliwy, że wreszcie może swoją własność przygarnąć do serca i na zawsze mieć w swoim domu.

Dla Chrystusa my nie jesteśmy „mrówkami". Każdy z nas jest kochany indywidualnie, osobiście upragniony i oczekiwany. Na każdego czeka jego miejsce; gdyby ktoś miłość Pana naszego odrzucił, pozostanie ono puste, a po takim człowieku pozostaną Rany i Krew na próżno przelana przez Boga. Czy byłoby nas sto, czy sto milionów, nie zmieni się w niczym Jego stosunek do nas, Jego nieprawdopodobna miłość, Jego upodobanie w nas. I mówię ci, że jest to ta największa tajemnica Boska — miłość Boga do człowieka.

Tam gdzie nie znajduje ona oporu, przenika i uświęca nas w sposób dla każdego z nas właściwy, dla każdego inny, a jednak upodabniający nas wszystkich do Niego. Tak jak gdyby w milionach lamp (a każda inna od pozostałych) zapłonęło to samo światło. Tym światłem jest Jego Życie. Ono nas przenika i upodabnia do siebie — tu. Jest w nas jedno szczęście, jedna radość, jedno zrozumienie — „światło"; jedna miłość nas nasyca i zespala. Dlatego w tym najbogatszym ogrodzie, jaki założył sobie Bóg, nie ma zgrzytów ani dysonansu — panuje tak pełna harmonia w nieskończonej rozmaitości bytów świadomych, rozumnych i wolnych. Szczęście tych, którzy wchodzą w dom Boży, jest nieskończone!

Ja sam tak zabrany zostałem w niezmiernej łaskawości Jego i dlatego mogę mówić i radzić, zwłaszcza gdy śmierć można przeżywać świadomie. Jest to wielki dar i łaska, bowiem wierząc, rozumiemy z Kim się spotykamy i możemy przygotować się godnie.


Nasz ostatni dar


Jeśli chcemy umierać spokojnie, należy poddać się procesowi fizycznemu — nie walczyć i nie starać się za wszelką cenę przedłużać walki, a raczej łagodnie zezwalać, aby gaśniecie przebiegało bez zakłóceń i tak, jak On zechce. Jest to ostatni dar, jaki możemy Mu złożyć, i dobrze jest, aby był on złożony z całego serca, radośnie i ulegle.

Powiedz też Elizie, że On nam towarzyszy stale, że jest obecny i żadne uczucie pustki, lęku czy niewiary nie jest nasze, a narzucane nam. Kiedy słabniemy, ataki mogą być silniejsze, bo odporność nasza maleje, ale jeśli wybierzemy postawę dziecka, które ufa i polega tylko na Ojcu — On je osłoni.

Trzeba osobom umierającym towarzyszyć wiarą i modlitwą. Orędować trzeba zawsze i ufać wraz z nimi.

Cała rodzina Elizy czeka, czekają bliscy, siostry w regule, a nade wszystko On. Wydaje mi się, że ich prośby spowodują łagodne przejście do nas. Przekaż to Elizie i powiedz, że wszyscy pomożemy im obu w chwili umierania Leony.


Po śmierci Leony


19 VIII 1976 r. Mówi ojciec Ludwik.

Elizie napisz, tak delikatnie, o ogromnej radości, którą przeżywa jej siostra, Leona. (...) Są złączone podwójnie: więzami krwi i wyborem jednej drogi miłości, a ta jest nieśmiertelna. Leona dziękuje za stałe modlitwy i prosi, żeby podać Elizie, że będzie mogła jej dużo pomagać, a także innym, i prosi też o modlitwy za inne siostry zmarłe niedawno, zwłaszcza za Filipę. Ona potrzebuje modlitwy, orędownictwa i przebaczenia.

Co do tego ostatniego, staraj się myśleć o twojej krewnej Joannie bez żalu. Ona twoje myśli odczuwa o wiele silniej niż za życia na ziemi. Bądź pewna, że u nas nic się nie skłamie — sobie i nic, co się komuś wyrządziło złego, nie jest zapomniane. Cudzy ból odczuwa się jako własny, jeśli się go zadało świadomie lub dlatego, że się nie rozwinęło delikatności i dobroci.


8 IX 1976 r.

Wiem, że Eliza nie może się doczekać wiadomości od siostry. (...) Pragniemy, żeby wiedziały (obie), że nie ustaje łączność, a nawet współuczestnictwo w życiu rodziny zakonnej, z tym że jest inne, niż to sobie wyobrażają; uzależnione od sposobu pełnienia swoich obowiązków w okresie życia. Jedne mogą korzystać z zasług drugich, które się za nimi wstawiają. Dlatego też pierwszą prośbą siostry Leony było wstawiennictwo za siostrą Filipa i o to prosi ona nadal. Radzę wam, gdy się modlicie za kogoś zmarłego, łączcie się w modlitwie z tymi, którzy proszą z naszej strony. Obejmujcie w modlitwie całą rodzinę, tak jak to się odmawia we Mszy św.: „Łącząc się ze świętymi...". Eliza wie, o co mi chodzi. Teraz jeszcze kilka słów od jej siostry — powtarzam:

Dzięki niezwykłemu miłosierdziu Pana naszego, który tak bardzo nas kocha, że raczy nie widzieć naszych słabości i błędów, a użala się nad cierpieniami, zostałam przyjęta do Jego królestwa, a szczęście, w którym żyję, którym zostałam otoczona i przeniknięta, nie pozwala mi myśleć o niczym innym prócz nadzwyczajnej wdzięczności. Łaska, która mnie spotkała, jest tak niewspółmierna do moich «zasług», których nie widzę, że aż cierpieniem staje się świadomość, że nie wszystkie z nas są tutaj, chociaż tak bardzo są Boga spragnione. Ela mnie zrozumie i pomoże mi we wspólnym wyproszeniu im nieba. Ofiarowujcie za nie wszystko, co was spotyka, przypominajcie o nich, bądźcie natrętne i nie ustawajcie, a my będziemy wam towarzyszyły.

Żebyście wiedziały, jak On jest wielkoduszny, jak pragnie was mieć, jak boleje nad tymi, które nie przygotowały sobie zawczasu białej szaty. To On prosi przeze mnie, gdyż skutki postępowania ludzkiego, jeśli trwają i nadal tworzą zło, uniemożliwiają wejście do królestwa Bożego. Trzeba tu waszego przebaczenia, darowania uraz, ale i starań w kierunku przezwyciężenia tych złych skutków czyjegoś postępowania, aby ukrócić trwanie pokuty i żalu.

Co do mnie, mogę i chcę pomagać, zwłaszcza tym, wobec których zdarzało mi się zawinić, szczególnie brakiem należnej im miłości. Pan nasz darował mi wszystko, ale ja widzę swoją małość i wiem, że mogłam być czystsza i bardziej godna jego miłości — pomimo że nikt i nigdy naprawdę godnym Jej być nie może. Szczęście nie zaciemnia tu obrazu siebie i swoich całożyciowych wysiłków i zaniedbań, a to boli, bowiem wobec Niego jedyną godziwą szatą jest nieskalaność, którą posiadła tylko Matka Boża, Maryja. Przekazuję ci też, Elizo, że Ona jest prawdziwą Królową naszego Kraju i we wszystkich sprawach «polskich» należy do niej się zwracać, zwłaszcza w trudnościach naszej rodziny (i innych). (...)

Kocham was i modlę się za was wszystkie, a wy dziękujcie Panu za Jego niezmierzone dla mnie miłosierdzie. Błogosławię wam jako domownik Pana naszego, Jezusa Chrystusa, Jego znakiem, w Jego imieniu".


6 X 1976 r. Mówi ojciec Ludwik.

Siostra Elizy dziękuje bardzo siostrom z ich zgromadzenia za starania o nią i o siostrę Filipę. Zwłaszcza jej było to potrzebne i jest nadal. Miłosierdziu Chrystusa zawdzięcza, że nie została na zawsze poza domem wiecznym; i ona o tym dobrze wie, toteż nieustannie dziękuje. Pomóżcie jej w tym, dziękujcie Panu za Jego pobłażliwość, wyrozumiałość i miłosierdzie, które tłumaczy, usprawiedliwia i własną Krew rzuca na wagę, aby tylko uratować swoje dziecko od wieczystego dramatu.


Pamiętajcie o umierających


Dalej prosi Leona o pamięć o wszystkich umierających (jej zgromadzenie ma w regule modlitwy za konających), zwłaszcza za tych, którzy umierają samotni, opuszczeni i niepotrzebni nikomu, bo tym najtrudniej uwierzyć w istnienie miłości. Dla takich właśnie, dla cierpiących i umierających w torturach, poniżeniu i pogardzie, zdeptanych, bezbronnych i zaszczutych, dla dzieci, starców, matek pozostawiających swoje dzieci bez pomocy, dla tych, których „świat", czyli silni i podli zadeptują jak szkodliwe robactwo — dla nich jest otwarta cała potęga Jego miłości. Wtedy Chrystus Pan jest Ojcem i Matką, obrońcą i ukoicielem. Włączajcie się w tę Jego miłość czynnie.

Nie dozwólcie nikomu umierać samotnie, współdziałajcie z Nim. Dzisiaj jest to pilną potrzebą i w Polsce. I u nas tak wiele osób umiera samotnie. Myślcie o tych, których nikt w szpitalach ani w domach nie odwiedza. Jeśli macie czas na odwiedziny — dla rozmów i spotkań dla przyjemności, znajdźcie chwilę, choć raz w tygodniu, na danie komuś, kto nie ma nic, chwili radości.

Pielęgniarki, które pracują w szpitalach, znają wiele takich przypadków, są też osoby samotne i opuszczone w pobliżu.

Eliza jest proszona, aby przekazała te sugestie, bo pomimo tak wielu zajęć i zmęczenia trzeba wychodzić poza własny dom, na zewnątrz, do ludzi, i to jest pierwsze przykazanie miłości bliźniego, w waszym przypadku bliźniego cierpiącego i umierającego. Siostra Leona bardzo prosi o to, co może stać się nowym, zapładniającym i rozwijającym je tchnieniem Ducha Świętego — o świadczenie osobiste miłosierdzia poza domem, i również obcym, choćby raz w tygodniu, ale stale i przez wszystkie te, które mają dość sił. To prośba o sprawy możliwe do wykonania choć sprzeczne z wygodą i męczące, ale bardzo Chrystusowi Panu potrzebne!


15 III 1977 r.

Powtórz Elizie od jej siostry słowa zachęty i obietnicę pomocy w razie trudności. Ona będzie mogła Elizie dużo pomóc, znając ich troski i problemy. Powiedz, że zawsze może na nią liczyć, a także na wdzięczność siostry Filipy, która prosi za nie, a przede wszystkim za te, którym najwięcej zrobiła przykrości i wobec których zawiniła pychą i nielojalnością, siejąc też zamęt i rozdrażnienie zamiast pokoju. Jeśli chcecie jej pomóc, bardzo proście o łaskę Pana dla niej, dodając zawsze od siebie darowanie uraz. Leona będzie z Elizą zawsze aż do jej przejścia do nas, a i wtedy, tak jak Eliza była przy niej. A w tych nadchodzących latach — zapewnia Elizę, że dużo dobrego dokona działając w Jego imieniu. Jest niezmiernie kochana przez Pana.


MARYNIA


To samo dotyczy Maryni, która swoją postawą cieszy Pana naszego i przyciąga Jego miłość. Matka Maryni prosi o opiekę nad córką, ponieważ Marynia jest wątła. Powinna więcej przebywać na świeżym powietrzu, ale trzeba jej to nakazać (proś o to). Marynia, jeśli jej nikt nie pohamuje, zapracuje się i wpędzi w chorobę. Matka Maryni prosi córkę o umiar w pracy, o to, aby pamiętała, że Pan jest Panem dobrym i nie obarcza ciężarami ponad miarę, natomiast prosi, aby Marynia zechciała przejąć od Elizy sprawę, której ta nie będzie mogła prowadzić: odwiedzenie co pewien czas chorej, znajomej Elizy, wniesienie trochę radości na salę szpitalną wśród chorych. Marynia, jak nikt inny, może ludziom nieszczęśliwym z powodu bólów czy choroby udzielić odwagi i zachęty do walki z własnym nieszczęściem, ponieważ sama jest dowodem (malutka garbuska urocza!), jak można być szczęśliwym — pomimo kalectwa — zaufawszy miłości Boga.

— „Tak widzi córkę moją Chrystus, Pan nasz, jako swego przedstawiciela w radosnym przyjmowaniu woli Pana. Kocha ją, towarzyszy jej i wspomaga".

Anna - ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA -

   



VI

ŚWIADECTWA DANE NA ŻYCZENIE PANA



CHCĘ, ABYŚCIE DOWIEDZIELI SIĘ Z UST BRACI WASZYCH...


15 IX 1987 r.

Chcę, aby ludzie dowiedzieli się o moim świecie więcej, gdyż wyobrażenia wasze są oparte na przekazach kulturowych z czasów dawnych, a zwłaszcza z okresu średniowiecza, kiedy zmieszały się z wierzeniami ludów prymitywnych i pozostały w tradycji wciąż widziane poprzez różnorakie mity, wyobrażenia, a nawet bajki.

Teraz, kiedy zagrożenie wasze wzrasta, a lęk przeniknie wszystkie klasy, narody i ludzi różnych wierzeń, a także ludzi w nic nie wierzących, odrzucających istnienie świata duchowego (a więc ciągłości waszego życia), a co ważniejsze dla nich samych — istnienie mojej sprawiedliwości — potrzeba, aby świadectwa waszych braci były znane.

To, co mówi wam Jerzy, mówi z mojego życzenia. Dlatego też wysłuchaj również tego, co powie ci Jasia (kuzynka). Marynię sam ci przyprowadzę, gdyż jest pokorna i nie śmie mówić o sobie, a Ja chcę, aby ludzie na ziemi poznali, jaką jest miłość moja do wiernych powołaniu i jak witam te ciche, skromne i wierne Mi dzieci moje.

Słuszne jest, ażeby relacje objęły też tych, którzy umierają obecnie, gdyż w czasach wojny, czasach rozpasania duchów ciemności, Ja sam przesłaniam sprawiedliwość płaszczem przebaczenia, a współczucie stępia miecz sądu. Życzę sobie, aby i to, co mówię ci teraz, zostało włączone, bo wszystkie relacje z mojego świata — świata szczęścia i świata ekspiacji, nauki człowieczeństwa dla niedojrzałych i tęsknoty dla oczyszczających się (czyśćca) — są moim darem dla was na czas grozy i żałoby.

Tym sposobem przychodzę wam z pomocą, by was przygotować i zapoznać ze sobą przez usta tych, którzy już poznali Mnie, a proszą o pomoc wam wszystkim, żyjącym na ziemi w grzechu i nieświadomości. Chcę, abyście zrozumieli, że kocham was od chwili waszego zaistnienia i nie przestaję kochać nigdy; że życie wasze tu, na ziemi jest terenem nieustannej walki i wyborów, które powoli krystalizują się i po śmierci ciała ustawią w stałości wedle prawdziwej woli waszego serca.

Jeżeli wybierzecie nienawiść do Mnie i bliźnich waszych, sami uciekać będziecie od światła, od prawdy, od potęgi miłości mojej — bo znieść Jej nie możecie, kiedy przesyca was nienawiść. Sami się osądzacie i sami wybieracie wieczność beze Mnie: straszliwą otchłań bezlitosności, w całym jej okrucieństwie i wieczystej agonii ducha.

Ja nie zabijam istnień tych, których powołałem do bytu, lecz że powołała je Miłość w pragnieniu uszczęśliwienia miłością, odrzucenie jej powoduje wieczystą udrękę, głód i powolne konanie z braku mojej obecności.

Pragnę oszczędzić wam piekła. Chcę, żebyście poznali, jak łatwo Mnie przebłagać, uprosić, jak prosta jest droga do Mnie. Chcę też, abyście dowiedzieli się z ust braci waszych, jaką jest nieustanna pomoc, której wam udzielam, jaką jest moja ojcowska miłość do tych, którzy z samego zaistnienia swego powołani są do miłości wzajemnej, do szczęścia w domu moim.

JERZY

1016 IX 1987 r. Podczas wspólnej modlitwy z moją znajomą, żoną Jerzego, zmarłego przed kilkoma laty, Pan powiedział:

Teraz chcę, by mógł zwrócić się do żony syn mój, Jerzy, który jest już ze Mną, a bardzo pragnie rozmowy. Obiecałem mu ją wiedząc, że chętnie jego słowa przekażesz; Ja zaś życzę sobie tego. Widzisz, Jerzy miał bardzo ciężką drogę przez życie (kaleka, niewidomy), dlatego Ja nie mogłem być względem niego surowy (był członkiem partii).

10—16 IX 1987 r. Mówi Jerzy

My wszystko o was — o tych, których kochamy — wiemy i słyszymy wasze myśli, kiedy o nas myślicie. Żona moja jest nadal dla mnie żoną, osobą najbliższą, jedyną, która mnie naprawdę rozumiała. Proszę powiedzieć jej, że nigdy nie zapomnę jej dobroci i starań, a tu zrozumiałem, że tylko dzięki jej poświęceniu stałem się kimś. Wiem teraz, że dzięki temu, że życie swoje oddała mnie, bo dzieciom mniej była potrzebna niż mnie, i to nie tylko „fizycznie", lecz przede wszystkim jako człowiek kochający mnie i naprawdę rozumiejący, a także — wiele wybaczający, a przez to nie „deprymujący", a przeciwnie — zachęcający do dalszych wysiłków. Proszę powiedzieć, że nie tylko jestem obecny, ale mogę jej pomagać z woli Pana naszego, który kochał mnie tak, że dał mi — w zaufaniu — zadanie życia tak ciężkie. Jednak bez niej nie podołałbym mu.

Jeżeli pani się zgadza i sama mi to proponuje, to „napiszę" wprost do żony. O mojej śmierci opowiem, ale może następnym razem. I ja tego pragnę, aby ludziom ukazać, jak nieskończenie miłosiernym i łagodnym dla nas jest Bóg, Ojciec nasz i Zbawca, ten, który nas miłuje.

Żono moja ukochana. Czy wiesz, że ja zawsze jestem przy tobie? Że znane mi są wszelkie twoje troski, zmartwienia i radości? To samo jest z dziećmi, ale im nie jestem tak potrzebny. Ty jesteś tą, która pomagała mi w pierwszym okresie (po śmierci ciała), kiedy z własnej winy czułem się zagubiony i straszliwie onieśmielony dobrocią i przebaczeniem naszego Pana.

On był przy mnie w czasie mojego przejścia, bo trudno nazwać śmiercią przejście do życia nieporównywalnie wspanialszego i nie ma też możliwości zauważenia momentu śmierci, kiedy On jest obecny i mówi do nas, bo Jezus jest prawie zawsze przy dzieciach z Jego Kościoła włączonych weń przez chrzest. Obszernie wam to opowiem, bo swojego przejścia — tu — nie zapomina się. (Jerzy, który zmarł na wylew, w ostatnich dniach był mało przytomny).

Teraz chcę ci tylko przekazać, że nie czułem ani bólu, ani niepokoju, a świadomość śmierci przestała w ogóle coś znaczyć: skoro był Bóg, byłem ja i On obiecał mi, że mnie do siebie weźmie (przygarnie na wieczność), kiedy się przygotuję.

Teraz chcę ci powiedzieć, że biorę udział w twoim życiu duchowym. Prosiłem o to bardzo, a Pan nie stawiał przeszkód, przeciwnie — uważał, że ty nadal możesz mi pomóc najwięcej przez wprowadzenie mnie w głąb życia, jakim dusza żyje z Panem, i uczestniczę w nim stale, ale teraz, kiedy jestem już z Panem w Jego domu, mój udział jest inny. Nie tyle korzystam, ile wspomagam twoją modlitwę. Dlatego tak wiele chcesz prosić za innych. Bo my tu prosimy nieustannie, wiedząc ilu ludzi zginie i w jak okropny sposób. Ja — widzisz —jestem szczególnie „uczulony" na wypadki i cierpienia, gdyż sam ich doświadczyłem.

Jeżeli mógłbym prosić o coś, to o to, abyś jak najwięcej myślała o wstawianiu się za tych zagrożonych śmiercią wieczną. Mówisz, że oddajesz ich Maryi. Tak, ale zanurzonych we Krwi Jezusa, którą On za nas przelewał.

Jakie modlitwy mamy mówić? (żona)

Te modlitwy, które polecał sam Pan lub Maryja, są wam potrzebne, ale tylko wtedy są skuteczne, kiedy są mówione świadomie, nie mechanicznie, natomiast wy możecie się modlić bez przerwy własnymi słowami, interweniując u Pana momentalnie w chwili zauważenia potrzeby. Dam wam przykład. Jeżeli jedziesz samochodem i widzisz przechodzącego ułomnego starego człowieka, proś natychmiast, aby Pan ulżył mu przez wzgląd na swoje miłosierdzie.

Ojciec twój jest z nami. Chcę ci powiedzieć, że cała moja zmarła rodzina jest tutaj. Niedawno przybył mój ojciec, który został zbawiony dzięki matce, dzięki jej trudom i cierpieniom, które były ekspiacją za niego.

12 IX 1987 r. Tego dnia rano opowiadałam żonie Jerzego o chorobie i śmierci na raka mojej kuzynki, Jasi, oraz o znajomej zakonnicy skrytce, Maryni (wspomnianej w rozdziale IV), która odwiedzała ciężko chore w Instytucie Onkologii nie z nakazu, a z wyboru serca. Widziałam kobiety rozpromieniające sie na widok Maryni wchodzącej na sale. Marynia zmarła niedawno przedwcześnie na wylew. Później zapytałam Jerzego, czy możemy mówić.

Dobrze, zaraz będziemy rozmawiali. Ale tu jest kuzynka pani, Janina N. Ona chce pani podziękować za pamięć i mówi, że dużo jej pani pomogła i że ona była obecna w czasie Mszy świętej, którą pani za nią ofiarowała. Prosi o pomoc dla swojej zmarłej matki. I jeśliby pani zechciała, to bardzo chciałaby pani zdać relację ze swojej śmierci, bo wie, że pani teraz takie relacje zbiera dla potrzeb ludzi, aby ich przygotować i ostrzec. Sądzi, że może jej świadectwo też kogoś ostrzeże lub przekona.

Dobrze.

Janina dziękuje i postara się przygotować. Przekazuje, że pamięta o pani i będzie się starała pomóc, jak potrafi. Mówi też, że jej pomaga — z nieba — Marynia, bo pamięta o wszystkich, którym służyła w życiu na ziemi. A jeśli się pani zgodzi, to i Marynia opowie o swoim „przejściu". Pani Janina bardzo panią zachęca, bo Marynia weszła wprost do domu Pana. One obie słyszały to, co pani rano o nich mówiła żonie.

A teraz wracam do odpowiedzi (na pytania żony).


I tutaj możemy sobie pomagać

Co dzieje się z naszymi przyjaciółmi i jak im pomóc? — pyta żona o Leszka O. i Tadeusza Z., zmarłych w 1980 i 1981 r.

Oczywiście, że ich znam. I tutaj możemy sobie pomagać. Oni obaj starają się bardzo, żeby jak najszybciej oczyścić się i móc wejść do domu Bożego. Są nieskończenie wdzięczni za to, że Bóg był względem nich tak wyrozumiały i łagodny, gdyż obraz każdego człowieka zanurzonego w świecie jest dla niego samego po przyjściu tu — wstrząsem. Dobre mniemanie o sobie zupełnie nas zaślepia i prawie nikt na ziemi nie ustawia się — żyjąc — „frontem" do nieba. Śmierć przestawia nas momentalnie i najczęściej nasza własna hierarchia wartości nas oskarża.

Czyściec nie jest więzieniem z izolatkami; jest dla każdego człowieka — inny. Jednak nie ma w nim szkodzenia sobie wzajemnie, a przeciwnie, staramy się sobie pomagać, a nasi przyjaciele i bliscy z nieba nie tylko proszą za nami, ale wspomagają nas z woli Pana — jeśli taka pomoc będzie zrozumiana i przyjęta. Bo są „rejony" czy stany samotnego cierpienia, i to straszliwego. Ale światłem czyśćca jest nadzieja.

Świadomość, że jesteśmy kochani i Pan nasz oczekuje nas z miłością i utęsknieniem — czy rozumiecie? — nas niedbałych, obojętnych, niewdzięcznych, lekceważących Jego dary, łaski i Jego samego, tępych, zarozumiałych, odrzucających Jego plany, niszczących Jego zamierzenia, mające na celu dobro nas samych przecież! Tych głupich ludzi, marnujących bezmyślnie życie zamiast służyć Mu do utraty tchu, Bóg, czystość nieskończona, nieograniczona moc i majestat — On każdego z nas wygląda z niecierpliwością, jak ojciec syna marnotrawnego, aby objąć go swoją nieskończoną miłością natychmiast i na wieczność, gdy tylko jesteśmy zdolni znieść szczęście Jego królestwa.

Oni obaj byli ze mną. Teraz ja ich oczekuję. Zapraszaj ich na każdą twoją Mszę i dziel się z nimi każdą Komunią świętą. Pan tego ci nie zabroni. Boga cieszy miłosierdzie człowieka. Włączaj ich w swoje codzienne modlitwy. Po prostu zapraszaj do uczestnictwa w nich.

Wtedy, gdy wy prosicie za świat i w poszczególnych intencjach, czyściec też prosi, bo my was kochamy — tym bardziej, im bardziej czujemy się wam wdzięczni za wstawiennictwo — ale też tym bardziej prosimy i pomagamy, im bardziej zawiniliśmy lub w jakikolwiek sposób opóźniliśmy zbliżenie do Boga każdego z was.

Żeby wejść w dom Boga, trzeba obmyć się z win wobec jakiegokolwiek człowieka, a także ujrzeć, zrozumieć i przebłagać Pana za zło nieświadome, ale szkodzące innym. Na przykład, jeśli przez naszą obojętność lub zlekceważenie potrzeby inny człowiek poniesie duchową stratę — powiedzmy, zwątpi w dobroć, odejdzie od modlitwy, odrzuci obowiązki itd. — ileż czekać trzeba na przebaczenie tych, wobec których zawiniliśmy, jeśli oni wskutek tego ulegli pokusom, zahamowali swój rozwój duchowy lub w ogóle upadli z braku współczucia i pomocy. Wtedy i nam samym trudno — tu — otrzymać wspomożenie.

Oni obaj pamiętają o tobie i proszą za ciebie. Teraz, ponieważ słyszą, że o nich pytasz, zapewniają o swojej stałej życzliwości i pamięci. Wiesz, że wy możecie więcej im pomóc niż my — z domu Pana? A to dlatego, że Pan inaczej ocenia wasze prośby, ofiary i wstawiennictwo — jako ostatni grosz wdowy, dany z niedostatku waszego. Oni cię nie poproszą, ale ja proszę cię bardzo, pomagaj im, to niedługo będą mogli być z nami.

Wiesz, jak oni czekają? Nie, nikt z was tego wyobrazić sobie nie może. Głód Boga — tu —jest jak umieranie bez wody. Pragnienie bycia z Tym, który nas do życia powołał, do którego wracamy stęsknieni, to największe cierpienie „pod bramą" Królestwa — bramą naszego prawdziwego domu.

Przechodzę do sprawy ważniejszej, gdyż mogącej pomóc ludziom w zobaczeniu miłosierdzia Bożego względem człowieka.

Ja tu jestem tylko przykładem, ale może ze względu na moje inwalidztwo (brak nogi i utrata wzroku po wybuchu pocisku, zaraz po wojnie) zdołam przekazać, jakim jest Pan nasz dla tych, którzy są „pokrzywdzeni przez los", czyli idą przez życie drogą prowadzącą poprzez cierpienia, ciężki trud i znoszenie swego kalectwa (drogą wybraną przez Boga jako taką, która zaprowadzi ich najdalej w rozwoju duchowym i przez którą najwięcej dla siebie zdobędą — na wieczne, prawdziwe życie). Czy mówię dość jasno?

Po śmierci bardzo szybko rozumie się, że nasze cechy czy wady przy bardziej sprzyjających warunkach mogłyby nas sprowadzić na manowce tak dalece, że moglibyśmy stracić życie wieczne.

Ale może zacznę od początku, od naszych narodzin w świecie Bożym. Mówię to dla odróżnienia od świata wolności woli ludzkiej, naszego ziemskiego świata, który przepełniony jest nieszczęściem, gwałtem, nienawiścią i smutkiem. Stąd oglądamy was z największym współczuciem i dziwimy się, jak mogliśmy w nim żyć, a co gorsza — jakże często współpracować z szatanami; bo duchów zła i nienawiści jest nieprzeliczona ilość, a wskutek naszej pewności siebie — homo sapiens! — i ignorancji, działają prawie nie niepokojone. Nie wiem, czy istnieje człowiek, który by im kiedykolwiek i w czymkolwiek nie służył, a my, przeciętni człowieczkowie, służymy im sobą często i ochoczo choć nieświadomie (na ogół).

Bóg o tym wie, rozumie i usprawiedliwia naszą rzeczywistą, duchową ślepotę. Ale tu spojrzenie na swoje życie jest jasne i zgroza ogarnia, kiedy się widzi setki tysięcy zmarnowanych okazji uczynienia dobra — od czego daliśmy się pokornie odwieść — i tyleż samo odrzuconych szans, wzgardzonych propozycji, zlekceważonych łask, z których każda była pomocą Boga, Jego ojcowską zachętą do przyjaźni, do zbliżenia, do zaufania Jego mocy, która tylko oczekiwała na nasze zezwolenie, aby nas wziąć na ręce, osłonić, obsypać darami, czekającymi na nasze „chcę".

A najczęściej nie chcieliśmy o tej pomocy słyszeć, nie wierzyliśmy w nią, bo nie wierzyliśmy Jego miłości do nas lub, co gorsza, nic nas Ona nie obchodziła. Najstraszniejszy jest obraz zmarnowania swojego zadania życiowego, które Pan nasz w troskliwej miłości wybrał specjalnie dla nas jako najlżejszą, najprostszą drogę do Jego Serca i tę, na której wysławimy Go najpiękniej i nie wejdziemy do Jego domu z pustymi rękoma.

Przecież Pan, Ojciec najdobrotliwszy robi to dla nas, dla szczęścia każdego z nas! — dlatego, byśmy mogli być dumni w wieczności, że choć odrobinę przyczyniliśmy się do wzrostu dobra na ziemi, do wzrostu chwały Bożej, którą kiedyś głosić będzie cała ziemia.

I to będzie przyjście królestwa Bożego!


Świadectwo

Anna - ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA -

 



VII

PAN MÓWI SAM O SWOICH DZIECIACH — LUDZIACH



Pan nasz, Jezus Chrystus, nie tylko zezwalał na rozmowy z moimi zmarłymi krewnymi i przyjaciółmi, lecz sam do takich rozmów zachęcał, odpowiadał na pytania, wyjaśniał sprawy trudne, np. naszego cierpienia i śmierci. Sam mówił o spotkaniu z Nim, o naszym oczyszczeniu, o usprawiedliwianiu nas, a także o swojej miłości do nas i współczuciu. Mówił o wielkości daru, jakim jest Jego Krew za nas wylana, która ma moc oczyszczać nas. Mówił wreszcie o pomocy Jego i naszej Matki, Maryi, na którą zawsze możemy liczyć, bo Ona wstawia sie nieustannie za nami.


ZAWIERZCIE MARYI


14 marca 1989 r. pytałam Pana, czy to, co już przygotowaliśmy do niniejszego wyboru, wystarczy, czy też Pan chciałby, żebym rozmawiała z kimś jeszcze. Pan nasz odpowiedział:

Treści o moim świecie mamy już dosyć. Wiesz, czego brakuje? Moich słów o Matce mojej i waszej Orędowniczce, Wspomożycielce, Ucieczce grzeszników. I to powiem ci Ja sam w sobotę Wielkiego Tygodnia, jeśli dasz Mi czas. Ja w tym dniu (Święto Zwiastowania Pańskiego — przeniesione ze względu na Wielkanoc na inny termin) uczcić pragnę najdroższą Mi i najwierniejszą Matkę, Przyjaciółkę, Towarzyszkę życia i śmierci. Ona jest radością czyśćca, Matką dobrej śmierci, obroną waszą. Maryja nieustannie wstawia się za wami, błaga i szuka ratunku dla każdego z was.


25 marca w Wielką Sobotę Pan spełnił swoją obietnice. Najpierw polecił mi odmówić w skupieniu litanię loretańską. Następnie rozpoczął objaśnianie:

Pragnę ukazać wam rolę Matki mojej, Królowej nieba i Matki waszej, w dziele waszego oczyszczania się i przygotowania was do wejścia w mój dom.

Poleciłem ci przeczytać wezwania z litanii loretańskiej i wskazałem sam wezwania szczególnie uprawniające was do zawierzenia Maryi. Bo Ona jest rzeczywiście „Wspomożeniem wiernych", teraz i w czyśćcu; jest "Uzdrowieniem chorych", na duszy i na ciele; a przede wszystkim jest „Ucieczką grzesznych", bo nie ma wśród was czystych poza Nią jedną, Niepokalaną, „Przybytkiem Ducha Świętego", „Matką Zbawiciela" i Współzbawicielką waszą (poprzez ogrom cierpienia przeżytego wraz ze Mną). Jest „Matką Kościoła" i „Bramą niebieską" dla tych, którzy zaufają Jej macierzyńskiej miłości.

Ja sam dałem Matkę swoją za Matkę wam wszystkim, ludzkości całej, nie tylko Kościołowi mojemu, który czci Ją i Jej orędownictwu zawierza, podczas gdy ci, którym ono jest najbardziej potrzebne, odrzucają Matkę moją lub nic o Niej nie wiedzą. A przecież konieczna jest wam wszystkim stała, wytrwała i bezwarunkowa miłość — miłość „pomimo wszystko". Taką właśnie jest miłość Matki.

Znam was tak dobrze, iż pomiędzy sprawiedliwością moją a wami postawiłem Maryję, człowieka, a więc siostrę waszą, rozumiejącą was i współczującą wam, lecz także Matkę Boga, przezeń wybraną i ukochaną, bez grzechu poczętą, nieskalaną i zawsze wierną, przeto mogącą wam wyprosić wszystko, gdyż nic w oczach Boga nie przesłania pełni Jej miłości.

Ona powiedziała: „Oto ja, służebnica Pańska, niech mi się stanie według twego słowa" — a zamiar Boga dotyczył dzieła zbawienia ludzkości i wciąż trwa. Trwa też w swojej misji macierzyńskiej względem was Matka moja, widząca w każdym dziecku Bożym odbity obraz mój. Usiłuje zatem przywrócić memu podobieństwu jego prawdziwy blask, aby żadne z marnotrawnych dzieci nie zginęło. Matka moja, stojąc pod krzyżem i podzielając Mękę moją, poznała straszliwą cenę szczęścia każdego z was, i wie, co dla Mnie znaczycie. Dlatego nieustannie ofiarowuje sprawiedliwości Bożej Krew moją, odkupiającą winy wasze, i błaga o zmiłowanie nad wami — zamiast was, bo jakże rzadko wspólnie z wami...

Właśnie dla tych, którzy sami nie chcą, nie potrafią lub nie mogą zdążyć oczyścić się przed sądem, Ona jest ostatnim ratunkiem, „Ucieczką grzeszników". Wystarczy decyzja woli, czasem jedna myśl: „Matko, ratuj!", aby mogła objąć swoim wstawiennictwem najbardziej zatwardziałego grzesznika. Lecz skoro nie znacie dnia ani godziny waszej śmierci, słuszniej byłoby, abyście prosili stale: „Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej". Ona nie zapomina. Lecz jeszcze lepiej jest oddać się Jej opiece, trosce i prowadzeniu jak najwcześniej, serdecznie i z zaufaniem. Maryja doprowadzi was do Mnie najprostszą drogą, bo matka zawsze stara się ułatwić wszystko swemu dziecku. Jeszcze doskonalej jest powierzyć się miłości Maryi, jako swej Matce w wieczności, i prosić, aby Ona uczyła was służby — wedle służby swojej. Wtedy macie pewność, iż staniecie się pomocnikami Królowej waszej w Jej służbie światu. Wtedy Ona przyprowadzi was do Mnie dostatecznie wcześnie, abyśmy zawarli przyjaźń, abyście — przez Nią przygotowani — stali się towarzyszami w moich dziełach, które wśród was prowadzę. Ona, jako Matka, tak was rozumie, że bez błądzenia i żmudnych poszukiwań staniecie na tym z moich pól, na którym najwięcej pożytku przyniesiecie — dla własnej waszej radości, dzieci! Ja świat przemienić mógłbym w jednej sekundzie w królestwo moje, lecz gdzież byłaby wtedy chwała wasza, wasze szczęście ze współpracy ze Mną, wasza świadomość, że jesteście Mi mili, potrzebni i że niezastąpiony jest Mi każdy z was? Chwałą nieba są moi przyjaciele; a kimże oni są? Waszymi starszymi, dojrzałymi braćmi, przedtem tak samo jak wy w trudzie borykającymi się ze sobą i ze światem. Jakże wielu z nich przyprowadziła Mi Matka moja.

Obawiacie się świętości Boga, Jego sprawiedliwości i majestatu, ale któż by obawiał się Matki? Takiej Matki! Najczulszej, najtroskliwszej, pełnej współczucia i zawsze wszystko wam wybaczającej. Ona rozumie was i tłumaczy, wciąż prosi za wami, a im bardziej chorzy na duchu jesteście, tym usilniejsze są Jej starania. Bo Maryja wybrana została przez Boga, by zostać najbliższym Mi człowiekiem na drodze życia ludzkiego. Jakże więc czysta być musiała, jak subtelna i ofiarna, jak skromna, cicha, głęboko pogrążona w uwielbianiu Ojca, jak zupełnie pozbawiona miłości własnej, jak doskonała, aby mogła nade Mną, Bogiem swoim i dzieckiem zarazem, sprawować opiekę? Ojciec Niebieski Jej miłości zawierzył życie moje. Czyż wy nie powinniście tym bardziej zawierzać Jej siebie...?

I jeszcze jedno, dzieci. Matka zna najlepiej naturę swego dziecka. Zna wszystkie jego zalety, jak również wady, nawet te najszpetniejsze, ale nie brzydzi się go i nigdy nie wyrzeknie, nawet wtedy, gdy wydawałby się najbardziej zdeprawowany i gdy w jego poprawę nikt już by nie wierzył. Nikt prócz Matki. Matka ma zawsze nadzieję. Jeśli nie na ziemi, to jeszcze przed sądem Boga tłumaczy, usprawiedliwia, szuka nawet najmniejszego dobra w swoim dziecku i ukazuje je, a jeśli zawiedzie wszystko i syn marnotrawny nic na swoje usprawiedliwienie nie posiada, wtedy ta Matka, nieugięta w obronie waszej, oddaje Ojcu Niebieskiemu swój okup: Krew Syna swego, Krew moją, brata waszego, za was przelaną. Wszelako Ona ma dostęp otwarty do Serca Boga, była bowiem najdoskonalszą Matką, służebnicą najwierniejszą, uczestniczyła w Męce mojej i oddała za wasze grzechy wszystko, co miała najdroższego: Jezusa, Syna umiłowanego, gdy pod krzyżem konała z boleści wraz z Nim.

Dlatego ofiara Krwi mojej dokonana przez Maryję, kochającą najdoskonalej z was, inną ma cenę w Sercu Boga — który jest Miłością — niż ofiary wasze — ludzi grzesznych — i dla Jej błagań gotów jest przechylić sprawiedliwość swoją na rzecz zmiłowania.

Matka moja pozostaje Matką waszą i w wieczności, dlatego również w czyśćcu was nie opuszcza, lecz pomaga. Pomoc Jej mają przede wszystkim ci, którzy powierzali się Jej za życia lub w godzinie śmierci. Zależnie od stopnia waszego rozwoju wewnętrznego w momencie przejścia do świata mojego otrzymujecie Jej czułość, uspokojenie i pociechę, potem Maryja uczy was, tłumaczy, budzi nadzieję w pewność mojej miłości. Zwłaszcza nauka miłości jest wam potrzebna, bo wielu z was nigdy i nikogo nie kochało prawdziwie. Jak łatwo jest pojąć, czym jest miłość, w obecności osoby kochającej bezmiernie. W obecności Maryi „prześwietlonej" miłością Boga chłoniecie Jej miłość tak, jak niemowlęciu udziela się radość i ciepło uśmiechu matki.


Szczęśliwi, ...którzy Ją naśladowali


Szczęśliwi ci, którzy za Matkę uznali Ją w godzinie śmierci. Po stokroć szczęśliwsi ci, którzy czcili Ją w życiu. Lecz ci, którzy Maryję za Matkę wybrali i w Jej obecności starali się żyć, słuchali jej natchnień i naśladowali, jak mogli — ci są wybrańcami prawdziwie. Bo Maryja w godzinie ostatecznej próby przyprowadza Mnie. Ja zaś przybywam jako Syn na wezwanie ukochanej Matki, pełen wzruszenia i radości, gdyż więź pomiędzy Nami jest nieustającą wymianą miłości. W tej atmosferze szczęścia zanurzony zostaje umierający człowiek i jak małe dziecko złożony przez Matkę w moje ręce. Czyż może mu cokolwiek zagrozić? Wszak zamiast sądu spotyka się z radością, otoczony jest staraniem, troskliwością, opiekuńczą miłością, bo zaiste, oto narodziło się nowe dziecko Boże, aby na zawsze połączyć się z Ojcem swoim.

Jeśli nawet wymagacie oczyszczenia, Matka was już nie opuści. Dlatego to, co brudne, opada z was szybko, aż „ponad śnieg bielsi" zostajecie wprowadzeni przez Maryję w bramy nieba, którego jest Królową.

Wam, Polakom, Matka moja stała się szczególnie bliska. A darzy was Ona miłością bezgraniczną; stąd tylu waszych świętych, oddanych Jej dzieci, przy Jej pomocy uzyskało niebo. Myślisz o ojcu Kolbem, o Stanisławie Papczyńskim... Córko! Liczba twoich rodaków przez Nią do Mnie doprowadzonych jest ogromna. Wśród nich jest i twój ojciec. Dziękuj więc Matce mojej i głoś to, co ci teraz powiedziałem.

Zapewniam, że nikt, kto czcił Maryję i słuchał Jej wskazań, nie zginął, a otrzymał życie wieczne.

Masz wątpliwości, córko. Pytasz, jaka droga ku Mnie jest najlepsza (przez Maryję czy bezpośrednia). Otóż najdoskonalszą jest droga przyjaźni i przeżywania życia ze Mną aż do śmierci. Lecz właśnie Ona, Maryja, przeszła ją pierwsza — w całości, jak żaden z was, aż po krzyż — jako Matka, obrońca, wychowawca, przyjaciel, towarzysz drogi, współuczestnik cierpień i konania. Dlatego Ona właśnie rozumie Mnie najgłębiej, jak istota stworzona zrozumieć może Stwórcę swego, i Ona doprowadzi was do Mnie szybciej i doskonalej, niżbyście sami mogli dojść. Matka moja i wasza każdego z was powierza Mnie. Wyniesiona ponad najwyższe duchy anielskie, Królowa wszystkich świętych, Matka ludzkości, pozostaje nadal Służebnicą Pańską i drogę ku Mnie sposobi na ziemi. W trosce o wasze dalsze istnienie i zbawienie wasze stara się zwracać wszystkie serca ku Mnie i Mnie szykuje pracowników na żniwa. Jest Matką ludzi, nauczycielką i przewodniczką wśród mroków ziemi. Całą ludzkość ogarnia miłością i pragnie oddać Mnie — Zbawczej Miłości, Światłości Świata.

Błogosławieni ludzie, którzy Jej zawierzą.

Błogosławione narody, które Królową swą i Matką Ją wybierają.

Błogosławiony jesteś, narodzie polski, bo Ona oręduje za tobą przed tronem Boga. Błogosławiony będziesz przez pokolenia, jeśli posłuszny pozostaniesz swojej Królowej.

Maryja wciąż was ratuje i Ona wyprosiła wam udział w mojej służbie. Razem będziemy pracować nad odrodzeniem świata, gdyż Ja zawierzam Matce mojej i z Jej poręki w obronę was biorę. Dlatego nie zginiecie, a jako pierwszy naród staniecie się sługą zamierzeń moich. Naprawicie przeszłe błędy braci waszych, a współczesnemu światu przedstawicie wizję nową: obraz życia wspólnoty narodu postępującego drogami Pańskimi, współżyjącego z Bogiem swoim i budującego nowe przymierze pomiędzy Ojcem a dzieckiem Jego, człowiekiem.

Błogosławieństwo Boga Najwyższego niech spocznie na tobie i na twoim narodzie.


TAK BARDZO BOLEJĘ NAD WASZYMI CIERPIENIAMI


2 I 1984 r. Pan powiedział mi:

Powiedz Krystynie, twojej krewnej, że o córkę jej Ja się troszczę, a ona sama niech zwraca się ku Mnie, aby uzyskać siły i moją pomoc. Ewa nigdy na ziemi nie była taka szczęśliwa, jaką jest w moim świecie. Oczekuję jej rychło, a miłość moja ją otacza.


8 V 1984 r.

Chcesz dowiedzieć się o Ewę, by pocieszyć jej matkę. Ja silniej tego pragnę. Krystyna jest Mi tak droga jak ty i cierpię nad jej bólem, opuszczeniem i smutkiem. Dlatego teraz powiedz jej, że tak, jak to obiecałem jej ojcu, Stefanowi, któremu wiele odpuściłem ze względu na jego nagłą i przedwczesną śmierć (Stefan, starszy brat mego ojca, został rozstrzelany jako zakładnik w 1939 r. w Gostyninie), zabrałem Ewę do siebie w dniu przyrzeczonym (tj. w I niedzielę po Wielkanocy, Niedzielę Miłosierdzia według pragnień Pana wyrażonych siostrze Faustynie Kowalskiej).

Ewa jest ze Mną. Możesz to z pełną odpowiedzialnością powiedzieć jej matce. Zrób to zaraz!


Niedziela Miłosierdzia


To Ja życzyłem sobie, aby pierwsza niedziela po święcie mojego Z-martwych-powstania czczona była jako dzień Miłosierdzia Bożego nad wami, dzień, w którym wszystko stać się może udziałem tych, którzy zawierzą mojemu miłosierdziu. Zmiłuję się nad każdym, kto Mnie wezwie i mojej miłości zaufa. Któż z was zaś bardziej Mi ufa niż ci, którzy już zmiłowania dostąpili i oczekują w tęsknocie i pragnieniu spotkania z Miłością, skruszeni, świadomi swoich win i zaniedbań i opłakujący je?

Niczego bardziej nie pragnę, aniżelibyście żyli w prawdzie — nie w kłamstwie. Kiedy przechodzicie w świat duchowy, stajecie wobec prawdy o was samych i o waszym stosunku do mojej miłości, którą odkrywacie w waszym istnieniu i o mojej dla was pomocy i trosce, teraz poznanej i zrozumianej. Jeśli tylko otworzycie się na tę prawdę i zapragniecie całą mocą ducha odpowiedzieć miłością na miłość, którą was ogarniam, szczęście moje jest tak wielkie, że zapominam wam wszystko zło całego waszego życia i przygarniam do Serca. Jestem zawsze tym samym Ojcem synów i córek marnotrawnych. Radością moją jest mieć was przy sobie.

Moja kuzynka, niestety, mimo że sama pytała, nie chciała nawet przyjść i przeczytać słów Pana, ponieważ nie wierzy Jak wielką przykrość zrobiła córce i matce (też niedawno zmarłej)!


Temu, kto prosi Mnie, przebaczam natychmiast


28 VIII 1984 r.

Powiedz siostrze swojej, Krystynie, że jestem nieskończenie miłosierny i przebaczam natychmiast wszystkie zaniedbania, obojętności całego życia, winy wobec bliźnich i Mnie — temu, kto prosi Mnie o ich darowanie. Wytłumacz jej, że każdy człowiek przechodząc przez bramę śmierci, staje przed moją prawdą. Widzi sam siebie w przebiegu swego życia, jakim ono było w rzeczywistości — w moim świetle i nie jest możliwe, aby mógł pozostawać w kłamstwie. Chyba że je wybierze świadomie; wtedy staje się niewolnikiem ojca kłamstwa na wieczność. Lecz ci, którzy poznając siebie w moich oczach, takimi jakimi byli w rzeczywistości w stosunku do miłości do Mnie i do siebie wzajem, żałują i boleją nad wszelkim popełnionym złem i błędem — już teraz nie do naprawienia — ci skruszeni otrzymują moją łaskę, przebaczenie i pomoc w oczyszczaniu się, o ile tego potrzebują.

Ja tak bardzo boleję nad waszymi cierpieniami, że tym, którzy przychodzą z wielkiego ucisku, otwieram mój dom szybko, jak najprędzej pragnąc ich uszczęśliwić. Dlatego choroba, cierpienie, zło, które tak często was prześladuje, bywa często waszym usprawiedliwieniem.

Ewa jest ze mną od niedzieli, którą ustanowiłem dla was dniem szczególnego miłosierdzia, dniem przebaczenia i zmiłowania się nad wami, którzy mojego miłosierdzia potrzebujecie wszyscy. Matka Krystyny wiele przecierpiała duchem, który znosił długie uwięzienie w ciele pozbawionym jasności rozumu; jakże mógłbym jej ból przedłużać? Dałem jej radość prawdy mojej, przebaczając wszystko, czym kiedykolwiek wobec Mnie zawiniła. Obie są w moim domu ciesząc się pełnią takiego szczęścia, jakiego nie znały przedtem ani nie spodziewały się zaznać.


Ja czekam...


Powiedz jednak Krystynie, że cierpienie tych, którzy odrzucali lub lekceważyli prawa moje znając je, jest bardzo ciężkie, gdyż łamie się ich pycha, ich fałszywe wyobrażenie o sobie samych i sami nic na swoje usprawiedliwienie znaleźć nie mogą, gdyż oskarżają ich ci, którzy mniej ode Mnie otrzymali. Sądzi ich odrzucanie wszelkiego dobra, którym ich obdarzyłem. Jest nim: wejście w obręb mojego Kościoła, możliwość poznania Mnie i życia ze Mną w bliskiej zażyłości, możliwość niesienia Mnie innym, służenia Mi sobą w obdarzaniu świata moim dobrem, które stawiam dzieciom moim do dyspozycji. Zaprawdę, wiele cierpienia trzeba wam przejść, aby miłosierdzie moje przeważyło nad sprawiedliwością. To przekaż jej i powiedz, że ma jeszcze czas. Niech go wykorzysta dla dobra swej duszy. Bo dusze jej córki i matki nie potrzebują niczego, gdyż wszystko otrzymały ode Mnie i nasycone są, Krystyna zaś nie; więc niech rozważy głód swojej duszy i wróci do Mnie, póki może to zrobić. Ja czekam...





Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Swiadkowie Bozego Milosierdzia
Anna ŚWIADKOWIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA
Odpust jako wielki dar Bożego miłosierdzia
RACHUNEK SUMIENIA, Różne modlitwy za zmarłych w czyśću cierpiących, TAJEMNICA BOŻEGO MIŁOSIERDZIA
MB Szatan już został pokonany, gdyż jego klęską jest iskra Bożego Miłosierdzia, która wyszła z Pol
do Boga (M e m e n t o M o r i), Litania do Bożego Miłosierdzia (2)
Koronka do Bozego Miłosierdzia
NIE BĘDZIE „TYSIĄCLETNIEGO RAJU” NA ZIEMI! – teologiczna ocena tekstów Marii od Bożego Miłosierdzia
D35 litania do Bozego Milosierdzia, religia, Dzienniczek św. Faustyny
KONTEMPLACJA BOŻEGO MIŁOSIERDZIA, medytacja chrześcijańska
NOWENNA DO BOŻEGO MIŁOSIERDZIA
NOWENNA DO BOŻEGO MIŁOSIERDZIA, Miłosierdzie Boże
Odpust jako wielki dar Bożego miłosierdzia
nowenna do bożego miłosierdzia 2
NOWENNA DO BOŻEGO MIŁOSIERDZIA
KAPŁAN W SŁUŻBIE BOŻEGO MIŁOSIERDZIA ŚW LEOPOLD MANDIĆ (Mały wzrostem a wielki święty u Boga)
Sanktuaria św Jana Pawła II i Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach
Modlitewnik do Bozego milosierdzia

więcej podobnych podstron