Kosmowska Barbara Prowincja





Barbara Kosmowska





PROWINCJA

Hanka, bohaterka “Prowincji”, znudzona bezczynnością i marazmem życia w stolicy, opuszcza Warszawę jak kłopotliwego kochanka, trochę na przekór sobie, trochę na złość innym. Kaprys posmakowania innej rzeczywistości stawia samotną dziennikarkę wobec nieprzewidywalnego, bo dyktowanego przez życie scenariusza. Aby mu sprostać, Hanka musi dokonać koniecznych przewartościowań. Zrozumieć siebie i swych bliskich. Spojrzeć na świat z nowej perspektywy. Takiej, która pozwala na wędrówkę w głąb samego siebie.

Jaką kartę własnej tożsamości odkryje Hanka? Co zdoła ocalić, a z czym trzeba będzie się rozstać? Wreszcie, jak poradzi sobie z najtrudniejszą kwestią, jaka ją nurtuje: z myśleniem, że wszystko można zacząć od nowa. Czy rzeczywiście można? Czy życie bywa aż tak łaskawe? Te pytania zostały wpisane w pozornie zabawną opowieść, gdzie śmieszność miesza się z szyderczą grą losu. To one towarzyszą Hance w jej dramatycznym






poszukiwaniu prawdy.

Pierwsza powieść Barbary Kosmowskiej

TEREN PRYWATNY

otrzymała główną nagrodę w ogólnopolskim konkursie literackim pod hasłem

Dziennik polskiej Bridget Jones”

Recenzje

„Historia bohaterki książki dowodzi, że świadoma przebudowa własnego życia przez kobietę i w rezultacie udana próba zmiany tożsamości nie musi prowadzić do dramatycznych konsekwencji dla rodziny. (…) Ze sprawnie i z poczuciem humoru napisanej powieści wynika, że nawet pozornie egoistyczne intencje kobiety zmieniają się w dokonania altruistyczne”.

Andrzej Rostocki, „Rzeczpospolita”


Teren prywatny to książka optymistyczna, sprawnie, z wdziękiem i z humorem napisana, przy tym do zaakceptowania nie tylko przez panie.

Przez panów również”.

K.M., „Rzeczpospolita”


Powieść Kosmowskiej to umiejętnie dobrana galeria postaci zderzonych z polską rzeczywistością. Prawdziwym atutem książki jest znakomite poczucie humoru autorki i budujące przesłanie, że życie naprawdę zależy od nas”.

Monika Gołąb, „Życie”

„Jako antymęski paszkwil książka może — paradoksalnie — krzywdzić kobiety, po jej przeczytaniu bowiem każdy mężczyzna poczuje się dowartościowany, że nie jest aż takim potworem jak mąż głównej bohaterki (…) Kobiety powinny więc ukrywać tę książkę przed małżonkami”.

Wojciech Orliński, „Gazeta Wyborcza”


„Czytanie Kosmowskiej jest przyjemnością samą w sobie. Autorka deklaruje, że książkę napisała dla wszystkich kobiet. Ale ja, z pełną odpowiedzialnością, polecam tę lekturę również panom”.

Joanna Boroń, „Głos Koszaliński”/„Głos Słupski”


„Anglojęzyczne kopie Bridget (…) są rozpaczliwie wtórne, Wanda jest niepowtarzalna. Teren prywatny to dobrze napisana współczesna powieść obyczajowa, która jest równocześnie pamiętnikiem, sagą rodzinną i powieścią psychologiczną. Napisana lekkim językiem z humorem opowiada o rzeczach ważnych i sprawach trudnych. Jest bardzo prawdziwa. I daje do myślenia”.

Dorota Smoleń, Czytelnia „Polityki”


„Autorka stworzyła prawdziwy, momentami dość ponury portret Polki: mało zadbanej, pracującej na dwóch etatach, od dwudziestu lat związanej z mężczyzną, który nałogowo ją zdradza. A jednak bohaterka podejmuje heroiczną walkę w obronie swojego prywatnego terenu. (…) Opowieść o życiu Wandy nie ma nic wspólnego z fanaberiami angielskiej 30-latki. Tu nie chodzi o markowe ciuchy, drinki i kochanków, ale żmudną codzienną walkę kobiety po przejściach”.

Monika Powalisz, „Gala”

„O ile dziennik Bridget jest relacją o dramatycznym poszukiwaniu partnera, o tyle historia Wandy to przykład zdobywania przez kobietę poczucia własnej wartości”.

Monika Brzywczy, „City Magazine”


„Powieść Kosmowskiej jest pełna niewymuszonego humoru i optymizmu, z którego zbudowana jest cała natura głównej bohaterki.

Uważny czytelnik albo po prostu czytelnik w odpowiednim wieku dostrzeże w tej historii setki dobrych rad, jak postępować z mężczyznami, przyjaciółkami od serca i z własnymi córkami. Wanda to nie tylko matka kumpela, to także matka przyjaciel, powiernik i opiekun, a to dość rzadkie w czasach, kiedy wszyscy chcą być przyjaciółmi wszystkich”.

Joanna Szeligowska, ,Dlaczego”

Czytelnicy o powieści


„Nie sądziłem, że psychologia i dowcip mogą być tak bliźniacze, a kobiety — tak dobrze pisać. Jestem zafascynowany i zdumiony poziomem tej książki. (…) Po raz pierwszy zdarzyło mi się, że kupiłem żonie prezent, który przeczytałem od początku do końca”.


„Czytałam [Teren…] i ubawiłam się setnie. (…) Pożyczyłam koleżance, by również mogła uradować się dowcipem. Potem pożyczę następnej… Dla mnie super!”


„Nie tylko bawi, ale i zmusza do zadumy nad tym, z czym muszą się mierzyć współczesne kobiety. (…) Jest to powieść o Wandzie, która w wieku czterdziestu kilku lat odkrywa, co znaczy narodzić się na nowo do życia świadomego. Jej zabawne spojrzenie na świat nieco nam to życie osładza. Pani Kosmowskiej gratuluję świetnej powieści, a Wydawnictwu Zysk i S-ka trafnego wyboru laureatki konkursu!”


„(…) na pewno inspiruje kobiety do zmian, facetów do poznania kobiet. Dla miłośników ciekawego stylu — wyborowa, dla miłośników obrazów także. (…) I śmieszna, śmieszna, bardzo, bardzo śmieszna.

Powinno się ją zapisywać jako dodatek do prozacu. Albo zamiast. Mnie też pomagała. Bo lekka, cudownie lekka. I naprawdę przy tym mądrze napisana”.

1.


Siedziałam w bujanym fotelu, mocno zużytym przez pierwszego właściciela — wuja Freda. Wprawiłam mebel w wahadłowy ruch, nieznacznie rozlewając bezcenne krople Ballantine’s, i zaczynałam rozumieć, dlaczego wuj Fred regularnie „zachlewał się w trzy dupy” — jak niewybrednie mawiała ciotka Miłka, kierowniczka myjni butelek.

Otóż wuj się zachlewał, gdyż było to jedyne zajęcie pozwalające mu komfortowo przetrwać czas, który nazywał „zejściem z afisza”.

Tylko raz wspomniał o tym nieszczęsnym „afiszu”. Trzeba wiedzieć, że wuj Fred urodził się aktorem, o czym praktyczna i pozbawiona wyczucia artystycznego ciotka Miłka nie miała pojęcia. Zgarnęła cały jego talent na własny użytek, co spowodowało, że wuj, chciał nie chciał, został najpierw księgowym, a potem emerytowanym księgowym.

Traktował to zajęcie jako upokarzającą życiową konieczność, a w wolnych chwilach grał w tajemnicy przed ciotką i całym światem swą pierwszoplanową rolę amanta-męża. Nawet podczas obliczania sald, robienia bilansu i listy plac dla miejskich zakładów gazowniczych wytrwale ćwiczył sceniczne gesty i dykcję. Aż pewnego dnia, gdy starannie obmyślał monolog powitalny miał świetną koncepcję zagrania sceny, w której obrzuci udręczoną pracownicę myjni płatkami dzikich róż, tuż przed finałem, czyli w momencie, gdy ciotka wchodziła na piętro, zrozumiał, że ona od wielu lat zupełnie go nie dostrzega. Że traktuje swojego Freda, niespełnionego w aktorskiej furii, jak jeszcze jedną brudną butelkę wymagającą umycia i napełnienia. Ewentualnie odstawienia na półkę w kredensie.

— Odkryłem w tym momencie, droga Haniu — mówił mi wuj Fred mocno przemęczonym głosem — potężną pustkę, jaka pozostaje po marzeniu. To tak, jakby bilans istnienia ujawnił, że jeszcze się nie urodziłem. Ot, nie ma mnie — zapewnił tubalnym głosem, pozostając w tym twierdzeniu w niezgodzie z własnym ciałem wciśniętym w wiklinowy fotel. — A i minione lata — dodał — też były jednym wielkim zmyśleniem… — I zapłakał dramatycznie.

Rozumiałam, co musi czuć księgowy, który spada z afisza, nawet jeśli ów afisz tkwił przez pół wieku tylko na psychicznym filarze wuja aktorskiej wyobraźni. Pomiędzy gabinetem młodszego księgowego a biurową toaletą.

Ciotka myła setki butelek, nadając swej pracy charakter mocno społeczny. Brała nadgodziny, które —jak lubił komentować wuj Fred — polegały na braniu ciotki Miłki przez wyższy personel na tejże linii, uwolnionej już od szkła. Wuj w tym czasie bujał się na wspomnianym fotelu, popijając jarzębiak (nigdy nie było go stać na zagraniczne wódki).

Z tego, co wiem, nie ubolewał nad pracowitością małżonki, bo tak naprawdę wcale za ciotką Miłką nie przepadał. Wolał swój fotel, na którym skwapliwie planował, że któregoś dnia podniesie jeden z wypominanych mu przez ciotkę tyłków i wyruszy w świat. Tym ambitnym planom stawały na przeszkodzie kolejne jarzębiaki.

Byłam wówczas na ostatnim roku studiów. Mieszkałam kątem u wujostwa, drżąc, że jeśli nie zdam kolejnego egzaminu, i ja trafię na taśmę, gdzie koneksje ciotki znacznie przekraczały zwyczajowe znajomości. Groziło mi to, z wiadomych powodów, angażem do końca życia. Moje ciche istnienie w zbyt dużym mieszkaniu wujostwa polegało na regularnym zaliczaniu kolejnych semestrów i wynoszeniu butelek po jarzębiaku do zsypu. Wujowi trzeba przyznać jedno — skwapliwie dbał o to, aby oczy ciotki odpoczywały od widoku brudnego szkła. Pozostały czas przeznaczałam na analizę przyszłości małżeńskiej, której ucieleśnieniem były losy wuja Freda, kiwającego się tępo w bujaku, i ciotki Miłki, wracającej z popołudniowej zmiany z rozmazanym makijażem, w niecnie podartej pończosze i z rozbieganymi jak dwa nienasycone charty oczami.


A teraz sama wykupiłam dożywotni karnet na fotel (ciotka Miłka usunęła go z mieszkania dwa dni po pogrzebie wuja Freda, bo stwierdziła, że wciąż widzi na nim kiwającego się białego jak kreda wuja) i otoczona mocno sfatygowaną wikliną, czułam pewnie to samo co marzący o rejteradzie Fred.

Nie dzieliłam do końca jego niedoli. Mój mąż, Włodzimierz, oraz moja córka, Linda, a także nasz kot, Blondyn, nieustannie krążyli obok mnie i przy odrobinie artystycznej wyobraźni wuja można byłoby uznać, że pewne elementy rodzinności w codziennym natykaniu się na siebie funkcjonowały jak sprawdzone, pasujące do siebie puzzle. Najrzadziej bywał w domu Włodzimierz, wraz z którym subtelnie ulatniał się mdły, ale stanowiący gwarancję dobrego gustu zapach diora. W drzwiach miał

zwyczaj jurnie zakrzyknąć do Lindy i kota: „Zajmijcie się mamuśką!” i odchodził do swojej produkcji w telewizyjnym kanale trzecim.

Producent, reżyser, niespożyty meloman. Taki napis powinien być na jego nagrobku — orzekałam, ilekroć Ballantine’s kierował moją uwagę w coraz bliższe mi rejony myślenia o ziemskim przemijaniu.

Rzecz ciekawa — o własnym nagrobku nie miałam żadnych wyobrażeń, choć wcale niebyło mi obojętne, jakie dane osobowe na mój temat odczyta z zimnego marmuru spacerująca po cmentarzu ludzkość.

Obawiam się, że wiele moich cnót zdominuje w sposób stanowczy określenie „mamuśka”, ironicznie wyróżnione złotą literą. A przecież miałam swoje imię i zawód. Były osiągnięcia i daty, które wyznaczały początki i końce moich życiowych tragedii czy fars. Pełniłam kilka typowych funkcji, nie mówiąc już o tym, że jako spadkobierczyni sporego pola w pobliżu Warszawy stałam się potencjalną ziemską właścicielką. I mogłabym wcale nie pracować od czasu, gdy Gmina Miasta Stołecznego Warszawy uznała moje areały za działki budowlane, na które było coraz więcej bogatych amatorów.

Co do Włodka, to trzeba uczciwie powiedzieć, że najwięcej sukcesów odniósł jako producent. Akurat to jego zajęcie z pewnych przyczyn przywodziło mi na myśl taśmę produkcyjną w zakładach ciotki Miłki i —jak sądzę — obie te produkcje w jakiś magiczny sposób przylegały do siebie niczym etykietka do butelki.

W miejscu, które przy odrobinie uporu można było nazwać naszym rodzinnym domem, dużo uwagi poświęcał mi jedynie Blondyn.

Zwłaszcza gdy był giodny. Bo Linda zajmowała się głównie sobą, robiąc to, co ja przed laty. Wciskała na uszy słuchawki pozwalające osiągnąć złudzenie samotności w naszym zbyt dużym mieszkaniu i kończyła swoją archeologię. Mnie pozostawało niebezpieczne przesiadywanie w tym cholernym fotelu i tępe spoglądanie w bliżej nieokreśloną przyszłość.

Tym razem już nie małżeńską.

W naszym związku o żadnej przyszłości nie mogło być mowy, gdyż zawdzięczaliśmy swe trwanie wyłącznie subtelnemu koleżeństwu.

Ceniłam sobie ten rodzaj łączącego mnie z Włodkiem uczucia, bo koleżeństwo okazywało się zawsze silniejsze od jego uczuciowych burz i mojej jednej, za to dość długotrwałej i pełnej komplikacji zawieruchy serca. W przeciwieństwie do sprawcy tej uczuciowej awantury trudno było zarzucić Włodkowi jakiekolwiek nadużycia. Może poza nazywaniem mnie „mamuśką”. Włodek bowiem od wielu lat nie korzystał ani z mojej seksualnej energii, ani z dość pokaźnego wkładu finansowego na wspólnym koncie, do którego przyczynił się spadek po wuju Fredzie. Nie zmuszał mnie do gotowania, bo miał zwyczaj jadać w eleganckich restauracjach. W dodatku beze mnie. Nie tropił z detektywistyczną zajadłością coraz wyraźniejszych śladów wpływu czasu na moją cerę i figurę. Zdawał się w ogóle nie zauważać mojej cery i figury, jakbym była uosobieniem pożytecznych cech uniwersalnej kobiety, której jedynym słusznym określeniem była owa wspomniana „mamuśka”.

Minionej zawieruchy — tej, co zrobiła ze mnie podlotka (ale tylko pod względem intelektualnym) i przemieniła szatynkę w blondynkę, a także skłoniła do śmiałych inwestycji finansowych (dwie zagraniczne wycieczki na mój koszt) — Włodek też nie dostrzegł. Trzeba przyznać, że nie należał do mężczyzn

drobiazgowych, a ponadto w tym samym czasie pomagał kolejnej nadziei na współczesną Modrzejewską zrobić karierę.

Zawieruchy i burze przemijały bez echa — jak film z ową „Modrzejewską”, która miała defekt zgryzu przegapiony przez Włodka.

— Nie przejmuj się — pocieszałam go po lekturze pierwszych recenzji. — Gdyby nie to seplenienie, nie napisano by o niej ani słowa. A sam mówisz, że zła krytyka to też reklama.

— Za mało z nią pracowałem! — ubolewał Włodek, najwyraźniej zapominając, że czas, jaki spędził z gwiazdą, wystarczyłby naszemu Blondynowi na biegłe opanowanie nieskazitelnej polszczyzny. Bo Blondyn, w przeciwieństwie do innych kociaków Włodka, świetnie prezentował się na ekranie, nie seplenił i miał już za sobą dość pozytywnie dostrzeżony debiut.

— Znowu popijasz? — Linda przystanęła obok, aby stwierdzić fakt.

Nie doszukałam się w jej głosie żadnej nagany. Też nie była drobiazgowa.

— Idę na siłownię. Gdyby dzwonił Paweł… — rozpoczęła i poszła.

Rozumiałyśmy się bez słów. Fenomen naszej rodzinności polegał na sprawnym odczytywaniu nie dokończonych komunikatów. Więc jeśli zadzwoni telefon, wystarczy, gdy powiem, że ona jest na siłowni.

Tajemniczy i bliżej nie znany mi Paweł wyciągnie z tego skąpego wyjaśnienia odpowiednie wnioski. W przeciwieństwie do mnie będzie wiedział, gdzie, jak i o której godzinie może spotkać moją córkę.

Prawdopodobnie jego wiedza o Lindzie przekracza moją o niej wiedzę.

Zapewne zdążył już się zorientować, co Linda czyta, czego słucha, jakie kwiaty ją roztkliwiają… Zaraz, zaraz… Linda nigdy nie wzruszy się na widok żadnej badylarskiej wiąchy, bo jest praktyczna. Kiedyś mi powiedziała, że kwiaty, których nie można zjeść, są pasożytniczym wymysłem idiotek. W myśl tej zasady Linda chyba uznaje tylko kwiat kalafiora. Swoją drogą byłoby zabawnie, jakby z randek wracała z dorodnym kalafiorem…


Telefon.

— Jest na siłowni — mówię głosem Janis Joplin, bo wpadł mi do gardła kawałek chipsa.

Zdążyłam jeszcze zabulgotać w słuchawkę i już ciągły sygnał. Swoją drogą te wszystkie dzisiejsze Pawły są niewychowane. Fakt, nie narobiłam się przy tym telefonie, ale jakieś sympatyczne „dziękuję”

byłoby jak najbardziej na miejscu. Chyba że mój bulgot trochę go przeraził. Eeee, zięciem i tak nie będzie. Zięcia to sobie Linda przytarga z jakichś wykopalisk. W sensie archeolog, ma się rozumieć, nie mumia.

Kończę swojego drinka i czuję się jak mała dziewczynka, która przygotowuje swemu otoczeniu niezwykłą niespodziankę. Ciekawe, komu za parę dni Linda rzuci odwieczne pytanie „Znowu popijasz?”. Do kogo Włodek skieruje swoje „Czołem, mamuśka” i które z nich nakarmi Blondyna? Przy Blondynie trochę spuszczam z tonu i satysfakcja z planowanej hecy traci swój smaczek. Zwłaszcza że on jeden nie tylko mnie zauważa, ale często dowodzi, że jestem mu absolutnie potrzebna do życia. Nawet do przeżycia.

— Biorę cię z sobą, Blondyn — decyduję heroicznie, a Blondyn patrzy na mnie sennie. Nie znajduję na jego przebiegłej mordce żadnego grymasu ulgi czy przejawu radości, choć właśnie przed chwilą uratowałam mu życie. — Gdybyś tu, durniu, został — tłumaczę mu cierpliwie trochę rozwlekłym głosem — Linda odkryłaby po dwóch miesiącach twoje sponiewierane szczątki u drzwi lodówki… I sądziłaby, że to kawałek jakiegoś faraona. Włodek w najlepszym razie po upływie miesiąca zapytałby Lindę „Nie wiesz, przypadkiem, gdzie jest Blondyn?”, a nasi sąsiedzi zatykaliby nosy, sądząc po cichu, że ten obrzydliwy fetor śmierci ma ścisły związek z moimi zwłokami. I właśnie dlatego, aby tak nie myśleli, pojedziesz do Bączków ze mną.

Wstałam trochę chwiejnie. Fotel wuja Freda skrzypnął, jakby się przestraszył, że jest skazany na bezużyteczne dożywocie w mieszkaniu, które stało się dla członków mojej rodziny jedynie miejską sypialnią.


— I fotel też weźmiemy — obiecałam Blondynowi, nie zważając na to, że towarzyszy mi już tylko cieleśnie, mrucząc przez sen. Gdybym zwracała uwagę na takie drobiazgi, odkryłabym wiek temu, że jedyną słowną formą mojego istnienia we własnym domu są już od dawna wyłącznie monologi. I może to głupie, ale od pewnego czasu nie opuszczało mnie przekonanie, jakże bliskie wujowi Fredowi… Że oto i ja, nie wiadomo kiedy, tak po prostu i bez większego huku, też spadłam z afisza. Tego samego, który jeszcze niedawno zapowiadał tłustym drukiem mój wielki talent w poruszaniu się po scenie życia. Pewnie dlatego tak chwiejnie przemykam teraz po deskach błyszczącego parkietu, nie czekając na oklaski i aplauz. Mój film, choć krótki i tylko ze mną w roli głównej, rwie się na senne kawałki. A gdy wpadam w pachnącą pościel, wiem, że nad ranem nie będę pamiętała ani jednej kwestii. Tylko ból głowy i ciężkie powieki uświadomią mi, jak ciężkie było życie wuja Freda dźwigającego w swym sercu samotność przesiąkniętą wonią jarzębiaku.

2.


O Bączkach przeczytałam w gazecie. Zawsze zastanawia mnie fenomen zbiegu okoliczności, tego jednorazowego doznania, które potrafi w ciągu sekundy i bez szczególnych przygotowań odmienić całe nasze życie. Jechałam do pracy tramwajem i tylko dlatego kupiłam tę nieszczęsną gazetę. Pod płachtą gazety można w tramwaju ukryć wiele: swoją samotność, niestaranny makijaż, zaniepokojenie z powodu spóźnienia, niechęć do ustępowania innym miejsca. Ja należałam do tych pasażerek, które coraz rzadziej miały okazję odstąpić jakiejś babuleńce swój fotelik, więc pod gazetą skwapliwie ukrywałam samotność. Wkraczałam w komunikaty jak na teren okupowanego przez setki sensacji miasta. Cieszyłam się, że to nie mój mąż jest ujętym gwałcicielem, że nie łączą mnie więzy krwi z ibn Ladenem, że to nie nasza awionetka utknęła na środku Pacyfiku… Cieszyłam się z tego, że nie Lindy ciało zostało wyłowione z Wisły i że nie moje kości znaleziono w plastikowej torbie na wysypisku śmieci. Martwiłam się spadkiem czytelnictwa i wzrostem cen nawozów sztucznych, wodziłam współczującym wzrokiem po nekrologach. Potem w pośpiechu opuszczałam tramwaj, aby we własnej redakcji przygotować dla innych podobne menu, złożone z ludzkiego życia i śmierci. Tym razem było inaczej. Zamiast wejść na terytorium triumfów i dramatów, przedstawionych lapidarną polszczyzną, utknęłam przy drobnym ogłoszeniu — ofercie pracy. W zasadzie miałam co robić, więc moje zainteresowanie anonsem było od samego początku niewytłumaczalne. Powiedziałabym nawet — mistyczne.

Gdy następnego dnia dzwoniłam do redakcji „Naszych Wiadomości”, nie miałam pojęcia, w którym rogu mapy leżą wyróżnione w ogłoszeniu grubą czcionką Bączki.

— Proszę do nas przyjechać — kusił mnie głos jednego z redaktorów.

— Tu, na miejscu, omówimy dokładnie warunki pracy.

— Przyjadę na pewno! — powiedziałam bez zastanowienia. Miałam wrażenie, że przez całe dotychczasowe życie oddychałam, jadłam i pracowałam tylko po to, aby zdobyć się na odwagę powiedzenia zupełnie obcemu człowiekowi: „Przyjadę na pewno!”.

To nieprawda, co mówił wuj Fred, że można zamknąć oczy i być w podróży. Ilekroć zamykał oczy, zawsze zaczynał chrapać i nawet jeśli w tym czasie podróżował, była to wycieczka zaledwie wirtualna.

Wprawdzie raz zamknął oczy skutecznie, nie wydając z siebie żadnych dźwięków, i być może teraz wędruje po wszystkich zakamarkach swoich marzeń. Aleja nie chciałam czekać na tę ostateczną, duchową peregrynację. W przeciwieństwie do wuja dysponowałam pieniędzmi, które on uskładał na moje wojaże. No i nie musiałam liczyć się z głosem rozsądku ciotki Miłki, śmiejącej się z planów wuja.

— Niedługo zamienisz się w jarzębinę, ty śmierdzący ochlapusie — mawiała, fachowo myjąc butelki po jarzębiaku i kieliszki, które przegapiłam. Nawet w domu nie potrafiła przejść obojętnie obok brudnego szkła.

— A wyjeżdżaj choćby teraz! — odpowiadała na jego nieskładny plan dotyczący opuszczenia i jej, i fotela — tylko najpierw stań na nogi, moczymordo skończona!

Właśnie z tym wstawaniem wuj miał największy problem. Ja też przez kilka ostatnich miesięcy z trudnością dźwigałam się z fotela, trochę przybita pewnymi analogiami żywota wuja i własnej egzystencji. Bez wątpienia te analogie i pojawienie się owych Bączków na mapie mojej wyobraźni skłoniły mnie do czynu.

W redakcji, którą przed dwudziestu laty tworzyłam, a teraz, zdaniem nowych szefów, burzyłam, z radością przyjęto moje wypowiedzenie.


Najbardziej cieszyła się pani Monika, dwudziestoletnie dziecko z poprawnym zgryzem, stworzone w sam raz na Włodka scenę, ale nie do redakcyjnego komputera. Pani Monika nie mogła mi wybaczyć błędów ortograficznych, które z benedyktyńską cierpliwością zaznaczałam na marginesach jej nieudolnych artykulików. Zachowywała się tak, jakbym to ja robiła te błędy, żeby jej dokuczyć. Szybko też uruchomiła instynkt samozachowawczy i obrabiała mi tyłek w sytuacjach, gdy naczelny obrabiał jej tyłek. Tyle że on nie w przenośni.

Lista szczęśliwców po mojej rezygnacji była większa, niż się spodziewałam. Pani Alina z sekretariatu, od sześciu lat walcząca o indeks prywatnej uczelni, odetchnęła z ulgą. Zrozumiałam, że najbardziej zaciążył na naszej znajomości mój własny indeks, który z każdym rokiem pogłębiał frustrację pani Aliny, choć przecież wyszczególniona w nim średnia przekonałaby każdego o mojej uczelnianej przeciętności.

Odchodząc, poczułam sięjak rektor, który sam wyjeżdża z uczelni taczką, aby zadokumentować swą winę wobec konsekwentnie usuwanej z listy studentów pani Aliny. Trzech dupków z działu marketingu i sprzedaży na wieść o moim odejściu zacierało radośnie ręce i równie radośnie ślady mojego istnienia w piśmie. Nic dziwnego, teraz będą mogli spokojnie śledzić w godzinach pracy internetowe strony ze swoimi „blondynkami, które lubią wszystko” i sprawdzać „kąski pod spódniczką rudej laleczki”, nie mówiąc już o całodziennym uwodzeniu nastolatek metodą www.gadu-gadu.

Trochę zdziwiła mnie chłodna reakcja Beaty, która moją decyzję przyjęła z westchnieniem ulgi. A przecież to właśnie ja pomogłam jej dostać tę pracę, a i potem byłam cierpliwym uchem zbierającym w największej tajemnicy jej miłosne zawirowania, usuwane ciąże i problemy, jakie miała z niewydarzonym synem — pewnie jedyną ciążą, której usunięcie nie byłoby śmiertelnym grzechem. Tymczasem Beata wyraźnie się ucieszyła, że jej sekrety zostaną zapakowane w emigrującą walizę i ulotnią się na zawsze wraz z moim niepotrzebnym już miłosierdziem.

Na szczęście poza entuzjazmem mój wyjazd na prowincję

przyjęto także szczerą łzą rozpaczy. Płakała Olka — ta, co podobnie jak ja, burzy redakcję, którą, podobnie jak ja, stworzyła. Płakał nasz goniec, pan Antoni, starszy od gmachu, w którym przepracowałam całe życie. No i pani Kazia. Pani Kazia była wprawdzie specjalistką od sprzątania, ale też nikt lepiej od niej nie wiedział, jakie decyzje zapadają u naczelnego. Łzy pani Kazi miały swe źródło głównie w rozgoryczeniu, gdyż obdarzała mnie, podobnie jak Beata, całkowitym zaufaniem. Komu teraz opowie o zużytych w godzinach wieczornych prezerwatywach, które, nie wiadomo jakim sposobem, trafiały zawsze w rejony palmy pana prezesa i wdzięcznie zwisały na dolnych konarach drzewka.

— Zdradź chociaż, w jakiej gazecie będziesz pracowała. — Olka przecierała oczy trzecią chusteczką higieniczną. Ostatnio płakała tak intensywnie, gdy opuszczał ją mąż, więc poczułam się trochę jak ten jej niegodziwiec. Tyle że ja zostawiałam ją dla prowincjonalnego pisma, a on, z tego, co mi wiadomo, dla prowincjonalnej gęsi.

— W „Naszych Wiadomościach” — odpowiedziałam z dumą, widząc już siebie wpisaną w zaimek „nasze”.

— Co za idiotyczna nazwa — chlipnęła, gotowa cierpliwie zniechęcać mnie do powziętego zamiaru.

— Przeciwnie! — Nagle odkryłam w sobie gorącą krew człowieka z Bączków. — W tej nazwie przejawia się dbałość o pewną… powagę. A nawet szacunek. Bo niby jak ma się nazywać główna prasa w Bączkach?

„Kurier Bączków”? „Gazeta Bączkowska”? „Ekspres Bączkowski”? Są „Nasze Wiadomości”

I wszystko jasne. Jak jesteś z Bączków, to te „Wiadomości” są twoje, a jak nie, to nie czytaj… — Spojrzałam na nią wzrokiem kobiety z Bączków i zrozumiałam, że Olka nigdy, ale to nigdy nie będzie czytała „Naszych Wiadomości”. Nie była bowiem stamtąd, kiedy ja, siedząc na kancie wciąż jeszcze mojego biurka, nie byłam już stąd…

— Wyjeżdżam, Włodku — powiedziałam następnego dnia przy kolacji. Na kolację zrobiłam lasanię, ale Włodek nie zauważył, gdyż po raz kolejny delektował się transmisją z wręczania Oscarów skwapliwie nagraną na jednej z tysiąca podobnych taśm.

Przedtem co nieco zjadł, jak twierdził, w towarzystwie dwóch dyrektorów reklamy (należy przypuszczać, że dyrektorzy noszą stringi, są wydepilowani w całości i marzy im się drugoplanowa rólka w serialu Włodka „Zmierzchy i poranki” przewidzianym na antenie czasu polskiego w liczbie ośmiuset zmierzchów i tyluż poranków). — Wyjeżdżam, Włodku — powtórzyłam.

Uśmiechnął się mile i pomyślałam, że mimo wszystko Włodek zbyt spokojnie odnosi się do mojego projektu. Nawet jak na męża-kolegę.

— Ojciec ma słuchawki — oświadczyła Linda, przerywając tę nieszczęsną próbę małżeńskiego dialogu. Jadła już drugą porcję lasanii.

— I co z tego? — nie zrozumiałam. — Ja też mam słuchawki — pochwaliłam się głupio.

— Ale ojciec ma je na uszach i nie słyszy, że wyjeżdżasz — wyjaśniła.

Podziękowałam jej wdzięcznym spojrzeniem, zapominając na moment, że ona jednak słyszała, więc może powinna też, choćby grzecznościowo, zainteresować się sprawą mojego wyjazdu.

Linda energicznie ściągnęła z głowy ojca słuchawki i ryknęła: — Mamuśka wyjeżdża!

Włodek spojrzał na mnie z ogromną sympatią.

— Wróciłaś do reportażu? — Zbyt szybko się ucieszył. Wycieczki po kraju zawsze kojarzyły mu się ze złotym okresem mojego pisania.

Nazywano mnie wówczas „mocną damą reportażu”, który to tytuł dziś brzmiał bardziej ironicznie, niż gdyby okrzyknięto mnie „miss kobiecej prasy”.

— Gratuluję… gratuluję — mruknął. — Wiedziałem, że jeszcze naczelny sobie przypomni, komu magazyn zawdzięcza najlepsze lata.

Oni jednak cię doceniają…

— Doceniają, ale w Bączkach — powiedziałam z pełnymi ustami. — I tam wyjeżdżam.


— A kiedy wrócisz? — zainteresował się grzecznie, wciąż tkwiąc na scenie, pomiędzy rozradowanymi aktorami. Odbierał wraz z nimi Oscara za Piękny umysł.

— Nie wiem. Zobaczymy. Jadę na… parę miesięcy… A może na zawsze? — sondowałam studnię rodzinnego przywiązania. Była płytka.

Zatopiłam we Włodku niebieskie spojrzenie. Kiedyś je dostrzegał i podziwiał. Potem okazało się, że był daltonistą przez miesiące zakochanym w moich zielonych oczach. Do dziś nie umiem ocenić, kto w tej sytuacji miał większego pecha: Włodek czy ja.

— Na zawsze? — Przez chwilę miałam wrażenie, że powrót Włodka z Hollywood do salonu z telewizorem i stołem z resztkami lasanii wyznaczy nową erę w naszym małżeństwie. Ale nie. To było tylko wrażenie. — Na zawsze, to chyba jednak trochę za długo — ocenił z ociąganiem i odwrócił się do srebrzystego ekranu. — Gdybym ja kiedyś zrobił taki film… — powiedział nazbyt głośno, z powodu słuchawek odgradzających go od dźwięków życia.

— To co? — zapytałam.

Pytanie skierowałam do łysiejącego tyłu mężowskiej głowy, która, choć niegdyś reżysersko tęga, nie otrzymała w genetycznym darze pięknego umysłu. Za to mnóstwo złudzeń i powodów do kompleksów.

Włodek nigdy nie potrafił cieszyć się tym, co osiągnął. *

Częściowo go rozumiałam. Bo cóż takiego zdobył w tej swojej gonitwie po kolejne trofea losu? Dziewczynę o zielonych oczach, która z biegiem lat okazała się niebieskooką ponurą kobietą ze skłonnością do popijania mocnych alkoholi… Dwa identyczne imiona albo nazwiska…

Jak kto woli. Bo moi teściowie, Klara i Zenon Włodkowie, z nieznanych bliżej powodów dali mu również Włodek na imię. Pewnie dlatego, że matka Włodka miała słabą pamięć, a takie imię wykluczało zapomnienie nazwiska. I odwrotnie. Wprawdzie ojciec Włodka, Zenon Włodek, twierdził, że wszystko to wina pijanego księdza, ale przecież nie ksiądz

rejestrował mojego męża w urzędzie jako piąte dziecko Włodków, niemowlę płci męskiej, zdrowe na ciele i umyśle…

Poza wątpliwym urozmaiceniem we własnym nazewnictwie Włodek dorobił się córki zamiast upragnionego syna.

Kiedy jeszcze nieświadomi grożących nam obowiązków rodzicielskich przemierzaliśmy w miłosnym pląsie wytarte materace w kawalerkach kolegów Włodka, mój nienasycony wówczas kochanek targał z sobą potężny magnetofon ZK 145 z pełną dyskografią Beatlesów.

Twierdził, że może się kochać wyłącznie przy muzyce chłopców z Liverpoolu. Nie ukrywał, że najlepsze wyniki osiąga przy Żółtej łodzi podwodnej, prawdopodobnie ze względu na rytmiczność utworu, i pewnie dlatego więcej czasu przeznaczał na przewijanie taśmy niż miłosne harce. Cierpliwie czekałam, kiedy żółta łódź przybije do bram mojego pragnienia i na fali żądzy uniesie mnie w oczekiwane rejony spełnień. Nagrodą za tę niezwykłą cierpliwość była równie niezwykła ciąża. Włodek nie przejął się nią zbytnio, ale postawił warunek: musi być syn.

„Pewnie, że musi” — myślałam, namawiając ciążę, aby przekształcała się zgodnie z wymaganiami swego twórcy w urodziwego malca. Po dziewięciu miesiącach, podczas których żółta łódź już na dobre zacumowała w porcie znudzenia, urodziłam zdrową dziewczynkę, a Włodek po raz pierwszy upił się ze zmartwienia do nieprzytomności.

— Jest tak ładna jak McCartney — płakał wraz z oseskiem — ale przecież nie mogę jej dać jego imienia!

— Może Linda? — Szukałam w danych osobowych rodziny McCartneyów, ratując w panice córkę przed grożącym jej odrzuceniem.

Włodek skrzywił się z niesmakiem (zawsze zarzucał narzeczonej idola rozbicie kapitału światowej muzyki), ale świadomość, że jego kości i krew funkcjonowałyby jako Yoko Ono, wydała mu się wówczas jeszcze bardziej nieznośna.

— Niech będzie Linda — zgodził się, nie przypuszczając, że w ten prosty sposób nasze dziecko, nawet jeśli nie zostanie

godną następczynią wszystkich Beatlesów, to przynajmniej będzie się uczciwie kojarzyła ze świetlaną kartą polskiej kinematografii.

Wracając do skąpej listy sukcesów Włodka, trzeba uczciwie powiedzieć, że najjaśniejszym w niej punktem jest Blondyn. Bo to Włodek przywiózł go z jakiegoś filmowego planu, gdzie Blondyn został

zlany wodą utlenioną, aby udawać albinosa. Ówcześni właściciele Blondyna stwierdzili, że ta wersja kota wcale im się nie podoba, a ponadto cała wieś się z nich śmieje, że mają w chałupie stukniętego aktora.

Inna sprawa — Blondynowi na planie odbiło. Przestał polować na myszy, gdyż trzeci reżyser karmił go cielęciną. Miał własnego weterynarza, przyzwyczaił się do regularnych pieszczot i wszystkie te fanaberie czyniły go zwierzęciem bezużytecznym w dotychczasowym środowisku. Trzeba też uczciwie powiedzieć, że furory filmowej Blondyn nie zrobił. Był zbyt leniwy i osowiały. „Zagrał” poprawnie, doczekał się dwóch pozytywnych recenzji, ale zaproszenia na inne castingi już nie otrzymał. I choć Włodek dość szybko stracił kontakt z Blondynem, kot w magiczny sposób przyrósł do naszego zbyt dużego i zbyt pustego mieszkania. I w przeciwieństwie do Włodka wciąż potrafił odnaleźć w tym pustym domu moje kolana. A nawet wpaść na nie z kilkuminutową wizytą, aby opowiedzieć kocim językiem, jak źle być niedocenionym aktprem na scenie własnego życia.

— Wychodzę na basen. — Nade mną stała Linda. — Gdyby dzwonił

Piotr…

— Lindo! — powstrzymałam ją na sekundę. — Powiedz, proszę wszystkim Piotrom tego świata, że w następnym tygodniu będą rozmawiać z automatyczną sekretarką, bo wyjeżdżam — przypomniałam jej delikatnym tonem, jak uczą podręczniki pediatrii. Nie wiem, czego oczekiwałam. Czy tylko minuty ciszy nad grobem naszej rodzinności, czy też konkretnego pytania, które kazałoby mi się zastanowić nad opuszczeniem Lindy w trudnym okresie fascynacji Piotrami.

— OK — załatwiła sprawę krótko. Zaakceptowała mój pomysł w rodzimym języku Beatlesów i nucąc Yesterday, zniknęła w drzwiach.

„Szkoda, że Włodek nie słyszy tej skazy ciążowej” — pomyślałam z przekąsem, bo wciąż miał na uszach słuchawki i zastanawiał się pewnie, co zrobiłby z takim Oscarem, gdyby ktoś się jednak uparł, aby mu go dać…



3.

Pod koniec tygodnia moje trzy walizki stały rzędem w pokoju, który nawet metaforycznie trudno byłoby nazwać małżeńską sypialnią. Włodek wprawdzie bywał tu w późnych godzinach nocnych, ale chętniej zajmował przyległą do naszego łoża sofę, nazywaną, w związku z tym jego zwyczajem, kuszetką. Więc gdy Włodek jeszcze spał na kuszetce, odrabiając produkcyjne zaległości, ja spoglądałam z wysokości poduszek na eleganckie nesesery, które w swej skórzanej oprawie zmieściły niemal wszystko, co w Bączkach mogło okazać się niezbędne. Zabierałam z sobą książki, kosmetyki i album ze zdjęciami. Z pewnego rodzaju zawstydzeniem zapakowałam też filiżankę rosenthala i ulubiony talerz majolikowy.

— Po co ci na tym zadupiu majolikowy talerz? — zdumiała się Linda, niesłusznie zakładając, że w Bączkach powinnam wyzbyć się wieloletnich przyzwyczajeń.

— Uważasz, że powinnam stracić prawo do tego, co lubię? — spytaJam ją podstępnie.

— Myślałam, że chcesz wszystko zmienić. Również snobistyczne nawyki.

— Chcę przede wszystkim zmienić sposób myślenia — zaakcentowałam stanowczo, jakby Linda była terapeutką próbującą mi wmówić, że nie jestem tą panią, za którą się podaję.

— No właśnie — skwitowała.

Zostałam sam na sam z jej „no właśnie”. Po krótkiej, ale intensywnej walce z sobą wyjęłam z neseseru ulubione naczynie i zastąpiłam je innym, koszmarnym talerzem w obrzydliwe róże. „Skoro od jednej skorupy ma zależeć moja metamorfoza, proszę bardzo!” — pomyślałam z rezygnacją.


Niewiele myśląc, wyjęłam też z torby ulubione perfumy. Może Linda miała rację, twierdząc, że w nowym środowisku będą dominowały inne zapachy i nadmierna woń piżma tylko utrudni mi integrację z bączkowskimi damami. Tylko skąd jej przyszło do głowy, że ja chcę się w Bączkach integrować. Bączki nie Europa, a ja nie Polska, żeby dążyć do zawierania niebezpiecznych sojuszów. Nikt w moim domu nie rozumiał, dlaczego wyjeżdżam. Za to wszyscy zdawali się wiedzieć, czego potrzebuję. Mieszkałam z nimi przez tyle lat i nikomu nie przyszło do głowy zastanawiać się nad tym, czego mi brak do szczęścia. A teraz, gdy sama zdecydowałam się sprawdzić, czego może być mi brak, oni zdają się doskonale wiedzieć, co nie jest mi potrzebne.

Lubiłam to swoje wygodne, pańskie łoże z widokiem na kuszetkę i wzdrygnęłam się na myśl, że na własne życzenie dokonuję tak radykalnej eksmisji.

Kuszetka drgnęła, chrapnęła, a spod pledu zdradzającego obecność na niej Włodka wyłonił się kawałek jego owłosionej nogi. Niby nic takiego, ale przecież ta właśnie, a nie inna męska noga została mi dana przed obliczem Boga i naczelnika miasta stołecznego Warszawy na własność. I ja, nie dość, że rezygnuję z majolikowego talerza, ulubionych perfum oraz łoża z widokiem na kuszetkę, odpuszczam także tę wciąż piękną i pełną erotycznego wdzięku męską łydkę, która mogłaby stać się namacalnym symbolem mojej wciąż trwającej fascynacji tym jednym mężczyzną. W ślad za łydką mój mężczyzna drgnął.

— Kochanie, a co z pastą? — dobiegł spod pledu zaspany głos Włodka.

— O jakiej paście myślisz? — zainteresowałam się grzecznie.

— Do zębów. Zawsze, gdy wyjeżdżasz, zabierasz naszą pastę i potem jest kłopot. Dobrze byłoby dokupić. — Przeciągnął się Włodek z lubością.

— Jesteś, Włodku, rozsądnym mężczyzną i wierzę, że o to zadbasz — rozwiązałam problem wbrew sobie. Dotąd rozpieszczałam go tą cholerną pastą. Domagał się jej zawsze, jakby w całym mieście była tylko jedna tubka. Ta w mojej torbie. Kiedyś


zmusił mnie, żebym wyrzuciła z neseseru całą bieliznę na płytę lotniska, gdy na Okęciu przypomniał sobie, że bezcenny kosmetyk zamierzam przemycić do Wiednia.

— Skoro tak uważasz… — ustąpił pojednawczo, ale jego twarz nie wyrażała już porannej radości. — A rachunki? — przypomniał sobie nagle, niemal się krzywiąc na myśl o pocztowym okienku.

— Już od dawna za wszystko płacimy z konta — uspokoiłam go, wynurzając się z nocnej koszuli.

— Żartujesz… — bardziej stwierdził, niż zapytał. — A ja tak cię podziwiałem za tę nadzwyczajną umiejętność dotrzymywania terminów… — wydawał się rozgoryczony.

— Wobec tego podziwiaj mnie dalej. Ale za pomysłowość i spryt w ułatwianiu nam życia — zaproponowałam, wiedząc, że mówię o swych niewątpliwych zaletach, których Włodek nie posiadał.

— Obawiam się, że właśnie tych twoich cech najbardziej nam będzie brakowało… — Włodek robił się melancholijny, co mogło oznaczać wyłącznie dodatkowe komplikacje przy wyjeździe. Gdyby mógł

zażyczyć sobie posprzątania mieszkania na zapas albo prania i prasowania gwarantujących półroczne zwolnienie go od tych obowiązków, z pewnością sugerowałby takie rozwiązanie. Uprzedziłam jego wątpliwości.

— Dwa razy w tygodniu wpadnie tu ciocia Miłka. Będzie o was dbała.

— Zapłaciłaś jej za to pieniędzmi wuja Freda? — Strzał Włodka był

celny. Od czasu spadku stosunki z ciotką Miłką wyraźnie ochłodły.

Byłam skłonna oddać jej pieniądze wuja (moje działki sprzedawały się rewelacyjnie), ale uniosła się honorem — zwłaszcza że jeden z posażnych, emerytowanych już kierowników dawnej myjni dość szybko wypełnił puste miejsce po wuju i jego fotelu.

— Nie. Przecież wiesz, że ode mnie nie wzięłaby złamanego grosza.

Dlatego jej powiedziałam, że to ty zadbasz o sprawy finansowe.


Włodzimierz Włodek, mój mąż, w milczeniu i zły poczłapał do łazienki. Wyjdzie z niej pogodny lub wściekły, ale z innych przyczyn niż nasza poranna rozmowa. O powrocie dobrego humoru mogła zadecydować o tej porze dnia tylko waga łazienkowa. To od niej zależało, czy Włodek zacznie dzień od suchego tosta czy rozchmurzy się przy suchej jałowcowej i ulubionym zestawie francuskich serów. Gdy opuścił

łazienkę, wiedziałam, że sery pozostaną na swoim lodówkowym miejscu.

Z niechęcią wypełzłam z łoża, aby włączyć toster. Trudno. Pojadę do Bączków z Włodkowym grymasem niezadowolenia pod powieką. W

końcu, co to za różnica…

Sery wyjęłam z lodówki dopiero wtedy, gdy Włodzimierz ulotnił się wraz ze swoim diorem, aby rozpocząć ceremoniał odblokowywania mercedesa. Od czasu, gdy kręcił się po Warszawie najnowszym modelem, współczułam mu szczerze. Każdego ranka pół godziny uruchamiał, rozłączał i złączał skomplikowaną aparaturę alarmową, aby przez dziesięć minut wieźć tyłek do pobliskiej firmy. Widać lubił grzebać w przepastnych bebechach swojego lśniącego cacka, bo przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie zakładałby tysiąca pułapek na auto, które było najlepiej ubezpieczone w naszej rodzinie.

Jadłam sery, gdyż nie miałam zwyczaju wchodzić na wagę. Rzadko medytowałam nad tak zwanym posuwaniem się na krzywej wieku osiągającej coraz większą wartość w skali lat. A jeśli już kolejne odkrycie zęba czasu na moim ciele skłaniało mnie do zadumy, to rozglądałam się po rówieśniczym roczniku i… oddychałam z ulgą. Rówieśniczy rocznik tył, czerwieniał, pękał w szwach i żyłach albo kostniał, szarzał i brzydł

zdecydowanie szybciej ode mnie. W wyjątkowych przypadkach trwał

podobnie jak ja, więc mogłam jeść sery, ulubione lody pistacjowe, tuczące frytki i gorzką czekoladę, bez której nie wyobrażam sobie życia w trudnym czasie klimakterium.

„Bez tylu rzeczy nie wyobrażam sobie życia — myślałam teraz, podziwiając nieskazitelny wzórnarosenthalowskim talerzu z XIX wieku — a jednocześnie podświadomie chcę od nich jak najszybciej uciec. Włodek to moje uciekanie nazwał kaprysem… Niech mu będzie. On lubi grzebać w blokadach mercedesa, a ja potrzebuję odmiany. Oboje jesteśmy kapryśni, i to chyba jedyny sukces, do którego doszliśmy ciężką pracą”. Westchnęłam z zazdrością, bo uświadomiłam sobie, że Ulka, moja jedyna przyjaciółka, od kilku lat poważnie chora i żyjąca w finansowej niepewności, nigdy nie kaprysi. Nawet nie przyszłoby jej do głowy komplikować i tak trudne do pokonania chwile jakimś głupim chceniem gwiazdki z nieba lub choćby z astronomicznego atlasu. Umówiłam się z Ulką na krótką wizytę przed wyjazdem.

Wiedziałam, że ona, w przeciwieństwie do Włodka i Lindy, nie będzie miała słuchawek na uszach ani opaski na oczach podczas naszej rozmowy. Zapyta mnie wprost, dlaczego wyjeżdżam, i będzie żądała rzetelnej odpowiedzi. Może to głupie, ale do spotkania z Ulką, właśnie z powodu tej jej nadmiernej ciekawości, wcale nie byłam przygotowana.

— Właściwie sama nie wiesz, czego chcesz — oświadczyła Ulka po wysłuchaniu moich pogmatwanych wyjaśnień.

Siedziałam naprzeciwko jej łóżka z miną kłamczuchy. Ta mina pozostała mi po próbie przytoczenia koronnych argumentów usprawiedliwiających nagłą wyprowadzkę. Plątałam się w zeznaniach jak gamoń, który skubnął w sklepie lizaka i najadł się tylko wstydu.

— Ale wiem, czego nie chcę — brnęłam, elegancko kłamiąc z subtelnym uśmiechem. — Nie chcę kiwać się w fotelu jak pijany Wańka-wstańka i patrzeć na nadętą Lindę…

— To nie pij — przerwała mi Ulka.

— Nie chcę czekać na Włodka do późnych godzin nocnych…

— Nie czekaj. — Wzruszyła ramionami.

— Mam dość nicnierobienia…

— Zacznij pracować, nie uciekać! — rzuciła ironicznie.

— Ależ ja nie uciekam! —zaoponowałam głośniej, niż trzeba było. — Ja właśnie zamierzam wrócić… do siebie. Rozumiesz? Muszę złapać jakiś dystans, cel… Nie mogę dusić się wraz z Blondynem w złotej klatce i udawać, że wszystko jest w porządku…

— Rozumiem. — Głos Ulki przypominał jednostajny szmer strumyka. — Ale nie uciekaj, bo to dezercja przed prawdą na własny temat. Uciekając, niczego nie zaczynasz. Kiedyś się o tym przekonałam, tracąc mnóstwo bezcennego czasu. Chyba wiesz, o co mi chodzi…

Jasne, że wiedziałam. Trudno nie pamiętać, jak niegdyś miotała się z tragiczną diagnozą, żyjąc przez trzy miesiące po lekarskim wyroku na granicy szaleństwa. Jak samobójczo ruszyła w uśmierzający ból korowód nałogów. Wreszcie, jak zbierała nędzne szczątki własnej godności w ośrodku dla narkomanów i uczyła się od nowa życia, choć nikt przed nią nie ukrywał, że bardzo niewiele go jej zostało.

Teraz patrzyła na mnie z przenikliwym uśmiechem mocnej kobiety, dźwiękoczułej na każdy, nawet najmniejszy fałsz.

— Obiecaj mi tylko, że kiedy już zrozumiesz beznadziejność ucieczek, to wrócisz. Ale nie na fotel wuja. Tylko tu — powiodła wzrokiem po sterylnym pokoju — w środek cierpienia i bólu, bo tak trzeba zacząć odkrywanie świata po kilkuletnim błogim śnie — dokończyła, tracąc zainteresowanie dla moich dalszych planów i marzeń.

Ulka byłajedyną przyjaciółką domu nie zainteresowaną choćby przelotnym romansem z Włodkiem. W przeciwieństwie do innych bywających u mnie kobiet nie pozwalała mu się adorować. Zamiast tego chętnie manifestowała swój stosunek do mojego męża, subtelnie mu sugerując w intelektualnych spięciach, że jest palantem. Sympatycznym, pełnym wdzięku, ale jednak palantem… Włodek nadzwyczaj spokojnie znosił tę upokarzającą opinię. Zdarzało się nawet, że wpadał w głęboki namysł, robiąc wrażenie człowieka próbującego obiektywnie odnieść się do jej sądu. Nigdy jednak nie znalazł dość argumentów, aby bezkrytycznie przyznać Ulce rację. Mawiał o niej złośliwie „Niegłupia jest, ale chłopa jej trzeba”. Jak znam Włodka, miał na myśli

siebie. Ulka była natomiast ostatnią kobietą mogącą mieć na myśli Włodka. Konsekwencją tego ich myślenia była lojalność w naszych wzajemnych stosunkach. Dość wyjątkowa, zważywszy na Włodkowe miłosne trofea. Gdyby kolekcjonował majtki naszych koleżanek, które mu uległy, dysponowałabym trzydziestoletnim przeglądem damskiej bielizny, w sam raz na ekspozycję „Bikini wczoraj i dziś”.

Zostawiałam wszystko i wszystkich z mieszanymi uczuciami.

Blondyn też źle odniósł się do pomysłu podróżowania w plastikowym pojemniku. Darł się z siłą stada syjamskich zarzynanych kotów, nie rozumiejąc heroizmu, zjakim ratowałam jego nędzne i niepotrzebne nikomu istnienie. Zapakowałam go na tylne siedzenie i poczułam się trochę jak przestępca uciekający z miejsca zbrodni spartańską wersją starego opla — z Bogu ducha winnym kotem w środku. I bez środka, który można byłoby nazwać intrygującym wnętrzem dojrzałej kobiety.

Trochę zawstydziłam się listu do Lindy. Napisałam w nim, że już za nią tęsknię i że na pewno zadzwonię. W naszym domu wylewność uczuć traktowana była jako coś nieprzyzwoitego. Zmartwiłam się, że tę nieprzyzwoitość przypięłam magnesem do lodówki. Na szczęście istniał

cień nadziei, że Linda listu nie dostrzeże. W końcu lodówka nie była ani jej Pawłem, ani Piotrem…

4.


Do Bączków dotarłam późnym wieczorem i zważywszy na towarzyszące mojemu dotarciu okoliczności, błogosławiłam sierpniowy mrok, który przynajmniej częściowo osłodził mi przekroczenie granic miasteczka. Tak się bowiem zdarzyło, że z całym impetem zatrzymałam się na tablicy informującej mnie, że właśnie dotarłam do celu. Słup z napisem BĄCZKI przejął władzę nad prawym błotnikiem, prawym kierunkowskazem i kawałkiem blachy, która sprawiła, że drzwi opla przypominały teraz pogniecione granatowe prześcieradło.

Wysiadłam z samochodu, bezradnie klnąc. Nie zdążyłam należycie ocenić szkód ani ucieszyć się, że jednak jakoś dojechałam, gdy w tej samej chwili tuż obok wyhamował policyjny samochód.

— Spieszy się obywatelce, co? — próbował zgadnąć pierwszy mieszkaniec Bączków, jak przystało na komitet powitalny, ubrany przepisowo w letni gustowny mundurek.

— Piłyśmy może? — zapytał jego towarzysz, zupełnie nie pasujący do użytej właśnie formy gramatycznej.

— Co piłyśmy? — odpowiedziałam zdumiona.

— Tego właśnie próbujemy się dowiedzieć — odparł ten sam, uparcie podszywający się za kobietę, a nawet za dwie. — A zatem piłyśmy — zdecydował beze mnie i uśmiechnął się jak ktoś, komu mój przyjazd sprawił ogromną przyjemność.

Moje tłumaczenia, zbyt zagmatwane i przerywane piskiem Blondyna, nie uchroniły mnie przed dmuchaniem w alkomat i serią pytań uświadamiających mi, że na pewno jestem bardziej winna, niż sądzę.

Ostatecznie osiągnęłam z policjantami kompromis, ruszając na bączkowską komendę w celu złożenia zeznań. Dawno nikt tak się mną nie interesował jak bliźniacy Kaczorkowie, od pięciu lat nienaganni stróże spokoju i prawa w miasteczku. Łączyło ich wszystko: uroda, podejrzliwość wobec obcych, trudność w zrozumieniu odpowiedzi i łatwość zadawania pytań, które bardziej komplikowały sytuację, niż ją wyjaśniały.

W pokoju przesłuchań postawili przede mną herbatę i rozpoczęli śledztwo.

— Nazwisko? — spytał jeden z Kaczorków.

— Włodek — odpowiedziałam spokojnie.

— Włodek to imię. Ja pytam panią o nazwisko.

— Włodek — odparłam niestrudzenie. Postanowiłam trzymać się prawdy. Nawet w sytuacji, gdyby kłamstwo było łatwiejsze.

— Jak myślisz, Rysiu? Pisać Włodek?

— A napisz! — zdecydował odważnie drugi z Kaczorków. — Albo nie. — Pokraśniał z zadowolenia. — Weźmiemy od pani dokumenty.

Tam musi być, że ewentualnie Włodek.

— A jak nie będzie? — przedwcześnie zmartwił się pierwszy Kaczorek, zanurzając w twarzy brata tępe spojrzenie.

— To już trudno… — zwątpił zapytany. — Nic na to nie poradzimy.

— Jest Włodek! — uspokoił go pierwszy z Kaczorków. — Hanna — doczytał. — No, to się pani udało… — westchnął trochę zawiedziony.

Zanim przeszłam krzyżowy ogień pytań, minęła kolejna godzina komplikująca moje plany. Wprawdzie czekał na mnie jakiś pokój w gościńcu „Pod Jaworem”, ale powoli traciłam ochotę szukania gościńca, wyciągania Blondyna z auta, tak haniebnie skompromitowanego przy szturmie na Bączki. Najchętniej pozostałabym tu, na komendzie, w całonocnym areszcie, przyjmując z bliźniaczych rąk Kaczorków więzienną strawę. Bracia nie byli jednak zainteresowani internowaniem nieudolnego kierowcy. Wyjaśnili mi, że gościniec „Pod Jaworem”

znajduje się przy ulicy Kasztanowej, i delikatnie wyprosili na wolność.

Przy gościńcu pyszniły się dorodne kasztany. Oświetlone moim jednym reflektorem zadawały kłam swojej przewrotnej nazwie.

Budynek okazał się obrzydliwą ruiną złożoną z piętra i poddasza. Zanim odnalazłam to upiorne miejsce, całe Bączki zdążyły pogrążyć się w spokojnym letnim śnie. Opustoszałe uliczki i ciemne domy przekonywały, że trafiłam do wymarłego miasta. Poza braćmi Kaczorkami, sunącymi teraz uliczkami Bączków w poszukiwaniu przejawów życia wszystko tu trwało niemal w bezruchu.

— Nikt tu niczego nie zamawiał — zaprotestowała na mój widok właścicielka.

— A jest w Bączkach jakiś inny gościniec „Pod Jaworem”? — spytałam zmęczona, trzymając plastikowy transporterek z równie zmęczonym Blondynem.

— W naszych Bączkach jeden jest „Pod Jaworem”. Właśnie ten, ale nikt nie zamawiał pokoju — upierała się dalej, blokując sobą wejście.

— To nie znajdzie pani nic wolnego? — Czułam, że zaczynam się w Bączkach dusić.

— A kto powiedział, że nie znajdę? — obruszyła się. — Znaleźć może i znajdę. Na jedną osobę? — Spojrzała na mnie wymownie.

— Jedna osoba plus kot. — Potrząsnęłam kocim kufrem.

— To są dwie osoby — wpadła w zamyślenie.

— Kot nie potrzebuje osobnego łóżka — zaprotestowałam ostatkiem sił.

— A ja się pani nie pytam, z kim pani śpi — burknęła właścicielka swarliwie. — Mnie to, proszę pani, nic nie obchodzi. Mówię tylko, że to są dwie osoby.

— Kot nie jest osobą… — zaczęłam łagodnie, szukając zrozumienia w jej oczach, skwapliwie uciekających od mojej twarzy.

— Z punktu widzenia naszego hotelu jest osobą — powiedziała stanowczo. — Jak nie jest, to niech go pani zostawi w samochodzie. Na ten przykład samochód pani nie jest osobą…

— Wobec tego proszę o pokój dwuosobowy, śniadanie na dwie osoby… — rozpoczęłam gniewnie.


— Jakie śniadanie? My tu, droga pani, nie jesteśmy od żadnych śniadań! Śniadanie to pani sobie może jeść z kotem w „Marysieńce”, tam, za torami. — Machnęła ręką w czeluść nocy.

Zasnęłam w ubraniu, z wygłodzonym Blondynem na moim udzie, pod kasztanem nie będącym jaworem, z makijażem, który pamiętał jeszcze dobre warszawskie czasy, i z przekonaniem, że w Bączkach wszyscy dobrzy ludzie już dawno wymarli.

Następnego dnia raźno maszerowałam do „Marysieńki” za torami.

Szybciej byłoby do restauracji dojechać pociągiem, ale żaden pociąg od dziesięciu lat z Bączków nie wyjechał. Po drodze kupiłam „Nasze Wiadomości” i ze zdumieniem przeczytałam notatkę o groźnym wypadku samochodowym. „Opel kadet, prowadzony przez bliżej nieznaną kobietę, prawdopodobnie z powodu zbyt dużej szybkości, roztrzaskał się na słupie, niszcząc znak drogowy… Właścicielka samochodu i kot cudem przeżyli… — czytałam z niedowierzaniem. — W naszym mieście to już trzeci wypadek, w którym jego sprawcy towarzyszyło cudowne ocalenie…”

Skupiłam się na odczytaniu niewyraźnego nazwiska autora tej rewelacji — Hieronim Dryndo — wysylabizowałam. W „Marysieńce”

przełknęłam z trudem zimną herbatę i wystudzoną niemiłosiernie jajecznicę, zamówiłam taksówkę i kazałam jak najszybciej zawieźć się do redakcji „Naszych Wiadomości”.

— Pani nowa? — Taryfiarz przeczesał grzebykiem wyłysiałe czoło i kokieteryjnie zerknął do wstecznego lusterka. Następnie rzucił mi zachęcający do zwierzeń uśmiech.

— Zależy w jakim sensie — odpowiedziałam filozoficznie.

— No, że metrykalnie nienowa, to ja, miła pani, widzę. Ale czy nowa u nas, w Bączkach. Bo ja tu, miła pani, wszystkich znam…

— Wszystkich? — Spojrzałam na niego z uznaniem. Natychmiast zapomniałam o metrykalnym zgrzycie, bo po raz pierwszy spotkałam człowieka, który zna całe miasto. Dotąd nie sądziłam, że można personalnie poznać ulicę, a tymczasem jadę z gościem,

który poza mną zna każdego i mógłby z pamięci robić spis powszechny bączkowskich obywateli.

— To, miła pani, żaden wyczyn — zapewnił, pogardliwie wzruszając ramionami. — Nas tu jest, circa około, że się tak wyrażę, z dziesięć tysięcy, a jak rozwiązali PGR-y, to i mniej. Można by powiedzieć, że część świń się wyniosła do dużych miast — dokończył ze złośliwym uśmiechem, zadowolony ze swego konceptu. — A pani przyjechała? — domyślnie uniósł brwi, patrząc przed siebie, na wciąż jeszcze pustą drogę.

Poczułam się niezręcznie, gdyż z jego nieskładnego monologu wynikało, że jestem osobliwą odmianą tychże świń, zaprogramowaną na powrót do nieszczęsnego miasteczka.

— Jeszcze trochę, a reszta bączkowian też ucieknie. I nikt mądry tu nie zostanie — potwierdził moje przypuszczenia. — Bo w Bączkach, miła pani, to się już tylko umiera…

Uświadomiłam sobie, że jeśli kierowca mówi prawdę, to nie mamy z Blondynem szans na poprawę egzystencji. W najlepszym wypadku moje zejście odnotuje jakiś lokalny nekrolog w „Naszych Wiadomościach”, a Blondyn umrze bezpotomnie i bez słowa komentarza. Nawet nikt się nie dowie o jego rólce w filmie Do ostatniego oddechu. Film stanie się paradoksalną prawdą o losie Blondyna, którego przecież miałam uratować od najgorszego. Westchnęłam ciężko.

Nie ma co się tak martwić, miła pani — opacznie zrozumiał mój smutek taryfiarz. — Straty wielkiej nie będzie w globalnej skali ojczyzny — dodał patriotycznie. I po tym wątpliwym pocieszeniu wyhamował z galanterią przed kamienicą na rynku.

— Proszę usiąść. — Usłyszałam, gdy cicho zamknęłam drzwi do redakcyjnego pokoju. Właściciel głosu nie podniósł głowy znad sterty papierzysk, w których czynił markerem tajemnicze kółka i krzyżyki. — Ogłoszenia indywidualne dziesięć złotych, zbiorowe, grupowe, zakładów pracy dwanaście, nekrolog i podziękowanie za udział w pogrzebie dziesięć złotych, życzenia


imieninowe i ślubne osiem, dla teściów i nauczycieli dwanaście złotych — informował mnie stałą linią intonacyjną.

— Dlaczego dla nauczycieli i teściów drożej? — przerwałam mu, nie kryjąc zdumienia. — Podziękowanie to podziękowanie…

— Ale dla teściów i nauczycieli podziękowania nie są szczere. Za zamieszczanie

nieprawdziwych

informacji

nie

bierzemy

odpowiedzialności, ale wliczamy to w cenę. — Urzędnik podniósł głowę zaintrygowany moją ciekawością.

Nie pierwszy raz skonstatowałam, że w Bączkach lepiej nie zadawać pytań, bo to najprostszy sposób, żeby się skompromitować.

— Pani nietutejsza, co? — Sam sobie odpowiedział i wrócił do swego zajęcia. — Jaka treść? — zainteresował się po trzech kolejnych ruchach markerem.

— Przychodzę w innej sprawie. — Grałam na zwłokę z nadzieją, że przerwie pracę i poświeci mi minutę uwagi.

— W innych sprawach przyjmujemy w innych godzinach, jak jest naczelny. — Marker zataczał coraz większe koła.

— A pan Hieronim Dryndo… Kiedy będzie?

— Dryndo? — Spojrzał na mnie z niedowierzaniem. — Ja jestem Dryndo, ale do mnie nikt nie przychodzi już od kilku lat… — Odłożył

markera i poderwał się od biurka. — Dryndo Hieronim — powtórzył, chwytając moją rękę i potrząsając nią radośnie. — Naprawdę nie chce pani żadnego ogłoszenia?

— Naprawdę — potwierdziłam, sprawiając mu kolejną radość. — Chcę tylko wyjaśnić, skąd wziął się pomysł opisania mojej stłuczki samochodowej jak wypadku z Formuły jeden. Proszę spojrzeć… — Rozpostarłam przed nim „Nasze Wiadomości” z rubryką „Wpadki i wypadki”.

— Aaa. O to chodzi… — zmarkotniał. — Bo widzi pani… Nasz ksiądz pobudował w Bączkach kapliczkę ze świętym Krzysztofem. I od tego czasu jeszcze nikt w mieście się nie zabił. My, jako gazeta, popieramy inicjatywę księdza. Statystyki też potwierdzają, że od czasu kapliczki nastąpiła odmiana, że tak


powiem… Wprawdzie raz się zdarzyło, że księgowy Fluks wpadł na drzewo i się zabił, ale on był kompletnie pijany i to się nie liczy. No i stracił życie na szosie E12, przed Bączkami, to też się nie liczy… Więc my teraz propagujemy akcję „Ulicznedzieci św. Krzysztofa” i pani też jakby się do tej akcji zaliczyła…

— Zaliczyłam się? To pan mnie zaliczył! Stłukłam jedynie reflektor.

To, na Boga, nie jest karambol!

— Oczywiście. Ale Bóg jeden wie, co by się stało, gdyby nie było kapliczki — upierał się Hieronim Dryndo, z coraz mniejszym przekonaniem patrząc mi w oczy.

— W porządku — mruknęłam, czując, że nie tak wyobrażałam sobie moją pierwsza wizytę w redakcji. — Nie mam do pana żalu, panie Dryndo — zapewniłam go, bo jakby się skurczył i zmalał. Coraz mniej przypominał wszechwładnego skarbnika sprzed chwili, rządzącego bączkowskim ruchem gazetowych skarg i podziękowań.

— A może chciałaby pani komuś podziękować za to ocalenie… — podsunął mi chytrze myśl.

— A komu? — sondowałam z rosnącym napięciem.

— No… Najlepiej by było księdzu, za tę kapliczkę. Dałbym pani jakąś zniżkę. Zresztą dla księdza jest taniej. Tylko trzy pięćdziesiąt — szepnął

jeszcze ciszej.

— Podziękuję księdzu osobiście — oświadczyłam, widząc, że Hieronim Dryndo jest skłonny sam pisać dziękczynienie.

— Rozumiem — zgodził się bez entuzjazmu i posłusznie wrócił do kreślenia swych kółek.

— Kiedy będzie naczelny? — nie pozwoliłam mu zapomnieć o mojej obecności.

— Dzisiaj szybciej, bo ma do nas przyjechać znana dziennikarka z Warszawy.

— Znana? Z czego? — Moja tłumiona przez stołeczne lata próżność wypłynęła krwawym rumieńcem. Cała zamieniłam się w słuch.

— Nooo… — w głosie pana Hieronima zabrzmiała orkiestra niepewności. — Znana nawet z nazwiska… Taka… — Dryn

do wpadł w długotrwałe skupienie. — Taka elitarna — przypomniał

sobie szczęśliwie. — Szef mówił, że elitarna… No i ma z nami pracować — głos Hieronima przepełniła duma zaakcentowana zmianą intonacji.

— A co z redakcją — spytałam chytrze — cieszą się czy martwią?

— Ja osobiście jestem bardzo zadowolony. — Hieronim Dryndo wpadł w stan lekkiego rozmarzenia. — Może będzie młodziutka i bardzo ładna? Bo w naszej redakcji nie ma nikogo naprawdę ładnego — usprawiedliwił się niepotrzebnie. Nie miał w sobie nic z uwodziciela.

— A szef? — Badałam, ciesząc się z nie odkrytej jeszcze anonimowości. Ciekawość okazała się silniejsza niż lekkie zawstydzenie z powodu trochę jednak niezręcznej sytuacji.

— Naczelny też się cieszy. Nawet bardzo. On uważa, że teraz są czasy dla… dla… tych… — Hieronim Dryndo szukał pomocy w suficie. I znalazł. — Profesjonalistów — wyrzucił z siebie z zadowoleniem.

— Inni też nie protestowali?

— Innych nie ma. — Zadowolenie ustąpiło miejsca zdumieniu.

Hieronim Dryndo nie mógł zrozumieć, jak w „Naszych Wiadomościach”

mogli być jeszcze inni.

— No, chyba że pani ma na myśli naszego asystenta, Kazika Spłonkę.

Ale Kazik dopiero się uczy i zanim zostanie jednym z nas… Ho, ho, ho!

— Słownie określił przepaść dzielącą Kazika od reszty dziennikarskiego świata.

Zmartwiłam się. Dla Hieronima miałam same złe wieści. Nici z jego planów dotyczących mojego wieku i urody. Pod adresem naczelnego skierowałam pierwszą pretensję. Wiedziałam, że gazeta jest, mówiąc oględnie, niewielka, ale dwie dorosłe osoby i młokosowaty Kazio to trochę za mało nawet jak na pisemko dla szkolnej dziatwy.

Przypomniałam sobie na szczęście, że mam być pierwszym i pewnie jedynym profesjonalistą. I w tym samym momencie ściskałam już dłoń naczelnego. Wydawał się mną zachwycony.


— „Wiadomości” nie miały szczęścia do piępiępięknych kobiet! — krzyczał, lekko się zacinając. Nadmierną hałaśliwość uznałam za maskę, pod którą zaczaiła się odrobina strachu i niepewności. — Jejesteśmy przeszczęśliwi!

Ppprzeszczęśliwi!

zapewniał,

pozwalając

Hieronimowi dojść do siebie.

— A pani to pani?! — Hieronim podszedł i szurnął nogami jak emerytowany żołnierz pragnący zgłosić kompanię do apelu powitalnego.

— Zapraszamy na tonący pokład naszego… tygodnika — wypalił, zapominając, że gazeta poza tonięciem w długach nie ma nic wspólnego z jednostką pływającą. W jego nagłym odkryciu, że ja to ja, zabrzmiała ciepła nuta i zrozumiałam, że Hieronim nie gniewa się na mnie. Ani za niegrzeczną indagację, ani za zbyt wysoką średnią wieku, ani też za brak oczekiwanej, o czym wspomniał, urody. On po prostu ucieszył się, że ma już za sobą krępującą wymianę grzeczności.

W gabinecie naczelnego cicho pobzykiwały spóźnione sierpniowe muchy, które chyba wybrały sobie Bączki za cel corocznych pielgrzymek. Od rana prześladowała mnie myśl, że może muchy, wzorem innych stadnych stworzeń, jasno określiły swą przynależność do tego właśnie miejsca i zlatywały się tu z całej Polski. Ja też powoli zaczynałam czuć się wielką muchą, która intuicyjnie odnalazła własny kawałek świata. Wygodnie rozparłam się w fotelu, czekając na filiżankę kawy.

— Bbo widzi pani — naczelny nabrał powietrza i wolno wypuszczał

je z każdą sylabą — my tu jjjuż od roku jejesteśmy tylko we dwóch…

Kiekiedyś było nas pięcioro… papani Mela, Roroman fotograf, pan Heniek od arartykułów… A teraz został Hiehieronim, no i ja… — dokończył smętnie.

— A gdzie reszta? — Śledziłam z uwagą redakcyjne kłopoty.

— Wy wyjechała albo oodeszła. — Mój nowy szef bezradnie wstrząsnął zapadłymi ramionami. — Ininflacja, że tak powiem…

Smutne wspomnienia wdarły się do pokoju jak muchy i jak one pełzały złym cieniem po zmęczonej twarzy naczelnego. Gdy przed laty on, Jerzy Jeżyna, zakładał tę gazetę, wszystko wróżyło sukces. Dla pisma rzucił dobrze rozwijającą się wędzarnię ryb.


Obiecał żonie, Janinie Jeżynie, godne życie. Niewiele myśląc, wędzarnię oddał szwagrowi, a sam wziął się do pisania o Bączkach.

Kiedyś był nawet na studiach, które musiał przerwać, gdyż Janina Jeżyna niespodziewanie zaszła w ciążę. Tu, w Bączkach, porządni mężczyźni nie zostawiają swoich dzieci. Nawet dla dyplomu. Gdy opuszczał uczelnię, akademik i poznaną dopiero co Marylę z filologii, obiecał sobie, że do pisania wróci. Choćby Janina wydała na świat piątkę małych Jeżyn, on wróci kiedyś do pisania. Bo do Maryli z filologii to już raczej na pewno nie. Potem był wszystkim, a właściwie każdym. Trochę strażakiem, trochę sprzedawcą warzyw, trochę kierownikiem zakładów chemicznych „Azotek”. Wreszcie, po latach, dorobił się wędzarni. Takiej z prawdziwego zdarzenia. I przy tych rybach przyszło mu do głowy, że jeśli teraz nie założy gazety, to nie zrobi tego nigdy. Pomogli mu. Trochę ksiądz, trochę urząd miasta, znajomy z fundacji „Kultura Łączy”. Tak się zapalił do tych „Wiadomości”, że stracił dla nich głowę i wędzarnię. A kto wie, czy przy tej właśnie okazji nie stracił Janiny Jeżyny, która niedawno już oficjalnie zamieszkała z Michałem Korybutem. On to rozumie, bo Korybut jest człowiekiem interesu i żadne tam studia w głowie mu nie namieszały. Dzieci dorosłe, urządzone… Tylko to najmłodsze, ukochane, czyli „Wiadomości”… Zamiast się rozwijać, idzie prosto w łapy komornika. To dlatego Jerzy Jeżyna od jakiegoś czasu szukał

pomocy. Dla niej, jakby zechciała tu zostać, znajdzie się pensja…

— Jjjak najnajbardziej. Jjja i Hieronim pracujemy zza grosze już od dawna… No a Kakaziutek to byle coś robić. Bo tu, w Bączkach, jak się coś robi, to się żyje… A kto nie chce żyć? Choćby za darmo?

Słuchałam tej nieszczęsnej historii z dziwnym rozrzewnieniem. Z ust naczelnego, byłego strażaka, straganiarza i kierownika zakładów „Azotek”, nie padło żadne fałszywe słowo. Ot, historia w sam raz na stołeczny reportaż. On — pogodzony z losem i swoimi marzeniami. Ona — nareszcie szczęśliwa, pomiędzy wędzonym pstrągiem a zapobiegliwym Korybutem, budującym już halę przetwórstwa ryb morskich… Na starej meblościance w jego kawalerce zdjęcie uśmiechniętej Maryli. Pamiątka z wycieczki do zoo. I Janina Jeżyna — na ślubnej fotografii z czasów młodości. Choć ma na zdjęciu niewiele lat, wygląda tak poważnie, że aż staro… „Świetny materiał” — pomyślałam, zapominając, że naczelny siedzi naprzeciw i ze skupieniem czeka na moją odpowiedź.

— Biorę tę pracę — oświadczyłam, wstydząc się długotrwałego milczenia. — Mam tylko jedno pytanie. Czy „Wiadomości” to gazeta, dziennik, dwutygodnik?… Muszę wiedzieć, jakie pismo reprezentuję — dodałam wyjaśniająco.

— A jjjakby papani chciała? — zaniepokoił się, choć wciąż promieniał. — Bbbo to jest różnie — zmieszał się. — Ttto zależy ood kondycji fifi…

— Rozumiem — odrzekłam, siląc się na powagę. — Będę pracować raz w dzienniku, raz w tygodniku…

— Jjjeśli się pani zgodzi. — W jego szepcie błagalny ton zabrzmiał

głośniej niż namolne brzęczenie muchy dosiadającej kostki cukru do mojej kawy.

— Zgodzę się, panie redaktorze. — Uśmiechnęłam się kokieteryjnie.

— Na to również się godzę.

— Ale dlaczego? — Nie wytrzymał. — Bbbo sama pani rozumie… Tu nie stolica i… pismo jakby ttteż inne… Nieeelitarne, że tak powiem.

Żaden ppprofesjonalista się nie zgodził… A pani się godzi… — Opuścił

głowę zawstydzony nadmierną ciekawością.

— Sam pan powiedział, że jak się w Bączkach nie pracuje, to się nie żyje, prawda? — Uśmiechnęłam się przewrotnie. — Więc jaki mam wybór?

— Wwwywalili panią z Warszawy? — Jeżyna sprawdzał, czy nie zrobił mi pytaniem nadmiernej przykrości.

— Sama się wywaliłam. Czasami trzeba wyjechać. Uciec… Przecież pan też uciekł ze swojej wędzarni…

— No, ttto z miłości do pppisania — wyznał cicho i jak oskarżony o mord na rodzinie opuścił głowę.


— Jeden ucieka z miłości, a drugi dlatego, że jej nie ma — odparłam dyplomatycznie.

Naczelny taktownie zamilkł, choć dałabym głowę, że po cichu mi współczuł. Był pewien, że wilczy bilet, jaki musiałam dostać w redakcji, wystarczył wyłącznie na podróż do Bączków.

5


Pierwszy tydzień w Bączkach minął dość’ boleśnie. Szczególnie dla Blondyna. Jego nadmierna energia w zawieraniu znajomości z lokalnymi kotami zakończyła się utratą kawałka ogona. I zamiast skupiać się na organizacji naszego życia, od razu po pracy wkładałam do zniekształconego auta zniekształconego kota. Wiozłam go do gabinetu weterynarza, doktora Maczka, najbardziej ponurego typa, z jakim zetknął

mnie los. Doktor Maczek bez miłosierdzia ładował w blond tyłek serię zastrzyków, nie mówiąc przy tym ani słowa. Nie obchodziło go, kim jestem, skąd przybyłam i co tu robię. Zdawał się tylko ręką uzbrojoną w strzykawkę i skoncentrowaną na kocim zadku. Gdyby nie mamrotał

„dzień dobry” i „do widzenia”, dałabym głowę, że jakieś kurowane przez niego zwierzę pozbawiło go języka.

Po wizycie u Maczka gnałam na obiad. Redakcja zadbała o abonament, który otwierał mi gościnne drzwi w restauracji z nazwą dłuższą od menu. Napis na drzwiach do jadłodajni głosił: OBIADY

RODZINNE. MATKA I CÓRKI BŁAWATEK. Matka Bławatek zjawiała się osobiście, aby przyjąć zamówienie. Zupa była tylko jedna, więc prosiłam po prostu o zupę, a drugie danie pozwalało na mały kaprys wyboru. Można było zamówić kawałek mięsa z dodatkami lub wersję wegetariańską: to samo, tyle że bez mięsa. Decydowałam się na opcję wzbogaconą o zwierzęce białko, w które łakomie wbijałam zęby. Nawet pamięć o nieco ruchomej koronce na mocno ruchomej trójce nie studziła mojego zapału w zajadaniu się twardawym kotletem. Gdyby w Warszawie Włodek zaproponował mi taki zestaw obiadowy, prawdopodobnie nie przetrwałby nawet nasz koleżeński układ, a kto wie, czy sprawa nie zakończyłaby się rozwodem.


Tymczasem tu, w Bączkach, mój apetyt na łykowatą wołowinę, słone klopsy i kamienne kotlety zaprzeczał dotychczasowym kulinarnym gustom, jakie z trudem wypracowałam przez ostatnie dziesięciolecia leniwego i bogatego bywania w najdroższych restauracjach. Natomiast Blondyn z trudem przechodził na bączkowski wikt. Być może niemiłe mu kontakty z doktorem Maczkiem potęgowały anorektyczne skłonności.

Dość powiedzieć, że Blondyn odżywiał się od tygodnia głównie bączkowskim powietrzem. Nie miałam czasu nad nim ubolewać. Po wizycie w „bławatkowej” jadłodajni biegiem przemieszczałam się do redakcji, gdzie czekały teksty do korekty i moje własne, jeszcze nie przejrzane notatki. Na razie ograniczałam się do spraw ogólnych i pewnie mało ważnych. W końcu poza Bławatkami, Hieronimem Dryndo, naczelnym i Kaziutkiem znałam tu tylko braci Kaczorków, doktora Maczka oraz panią Morgen, u której mieszkaliśmy z Blondynem na bliżej nieokreślonych zasadach. Ten sztab najbliższych mi ludzi w żaden sposób nie przeistaczał się jeszcze w temat reportażu. Wchodziłam w miasteczko ciężko i opornie, jak nie pasujący klucz do zardzewiałego zamka.

Po kilkugodzinnej pisaninie na starym maszynisku z wyblakłym pulpitem zapraszałam naczelnego i pana Hieronima na krótką redakcyjną naradę. Pod pretekstem wspólnego wypicia herbaty dzieliłam się z nimi pomysłami, które mogłyby w szybkim tempie poprawić sytuację gazety.

Przy słowie „kredyt” obaj panowie zaczynali zachowywać się niezwykle nerwowo. Lękliwie podnosili głowy, zgodnie nimi zaprzeczając.

— Żżżżaden kkkkredyt nie wchodzi w grę! — sapał naczelny, błagając wzrokiem Hieronima o wsparcie.

— Nie wchodzi — towarzyszył mu zachrypnięty od emocji głos Hieronima. — W Bączkach nikt nie bierze kredytów — dodawał

wstydliwie i uciekał wzrokiem pod biurko.

— Ale mój plan gwarantuje jego spłatę! — tłumaczyłam cierpliwie, przedstawiając obliczenia i naprędce przygotowaną kalkulację. — Bez pieniędzy na nowy sprzęt nie podniesiemy nakładu ani poziomu pisma!

— przekonywałam ich z niesłabnącą


werwą. Wiedziałam, że któregoś dnia ulegną. Tak jak wciąż ulegali potrzebie społecznikowskiego siedzenia w redakcji pełnej much, ale pozbawionej interesantów, jak, nie przymierzając, konto bankowe „Wiadomości” — złotówek…

A potem nastawał wieczór. Gdy opuszczałam redakcyjny pokój, bączkowski rynek świecił pustkami, nie licząc jednej latarni i oświetlonych okien baru „Kompan”. Pospiesznie kupowałam w małym nocnym sklepiku cokolwiek na kolację, puszkę ryb dla Blondyna i ruszałam na ulicę Ruczajową, gdzie na parterze małej kamieniczki czekał

już Blondyn, a w oknie na piętrze — śledziło każdy mój krok kilka par oczu należących do pani Morgen i jej rodziny.

Ulicę Ruczajową czuć było już na rynku dość mocnym fetorem ulatniającym się z pobliskiej rzeczki, Rucząjki. Nie wiem, co Bączki wlewały do Rucząjki, czym owa Ruczajka płynęła. Jednego byłam pewna — to nie mogła być woda, jak wiadomo, pozbawiona zapachu. Możliwe, że Ruczajka stanowiła z zakładem chemicznym „Azotek” jakieś naczynie połączone, gdyż „Azotkiem” zawładnęła podobna feeria zapachów.

Różnica między zakładem a rzeczką była taka, że jeszcze teraz, w sierpniu, nikt wokół „Azotka” nie chodził na golasa, a przy rzeczce — owszem. Poza dziećmi przyjemność w rozbieraniu się miał pan Edwin, tutejszy, jak z dumą podkreślano, ekshibicjonista, czasami zapraszany przez braci Kaczorków na znajomą mi komendę policji.

Pani Morgen, u której wynajęto nam pokój z łazienką, należała do osób z trudnością posługujących się polszczyzną, co miało związek z jej korzeniami sięgającymi od Bączków do samego Braunschweigu, a konkretnie — oplatającymi daleki pień drzewa osiadłej tam familii Morgen. Dowiedziałam się przypadkowo, że jeszcze kilka lat temu pani Morgen nazywała się Lila Śliwka i zamiast się ćwiczyć wraz z innymi pannami

w

polszczyźnie,

sprzątała

pobliskim

ośrodku

wypoczynkowym, do którego tłumnie przyjeżdżali mieszkający tu przed wojną Niemcy. Lila Śliwka przejawiała wyjątkową skłonność do nauki języka niemieckiego i można by metaforycznie powiedzieć, że nieświadomie, ale z wdziękiem poddała się naporowi germańskiemu reprezentowanemu przez wnuka Herr Morgena, Klausa Młodszego. W ten sposób przyszedł

na bączkowski świat mały Karolek, któremu ojciec sprezentował

nazwisko, przedtem ofiarowując je również matce Karolka, pannie Śliwce. Frau Morgen musiała zadowolić się tylko nazwiskiem i sezonową pracą przy ogórkach w Niemczech, skąd zawsze wracała z kolejną ciążą.

Złośliwi z Bączków twierdzą, że Morgenowa postawiła kamieniczkę za zagraniczne alimenty. Zapełniała ją potem regularnie kolejnymi potomkami z krzywej, polsko-niemieckiej linii. Młodzież przy Ruczajowej dziedziczyła szlachetne niemieckie nazwisko i organizowała się w zrzeszenie skupiające w jednym domu familijną mniejszość niemiecką. Choć, szczerze mówiąc, w tym właśnie domu była większością. Morgenową otaczał więc, poza sezonem ogórkowym, sztab dzielnej młodzieży, wychowanej w duchu unijnych ideałów. Może dlatego Morgenowa lubiła mawiać o sobie i dzieciach: „Europa to my”.

Z tych europejskich eksperymentów najczęściej los stykał mnie z pierworodnym Morgenem, Karolem. Karol od świtu do nocy tkwił w wejściowych drzwiach, odnotowując czerwonymi oczami moje wyjścia i powroty. Miał już za sobą ponad trzydzieści lat bezowocnego życia i może dlatego wydał mi się bliskim człowiekiem.

— Willkommen, pani Włodek — mawiał, gdy próbowałam przesunąć się przez próg domu wypełniony jego zwalistą postacią.

— A willkommen, panie Karolu. — Wciągałam biust i przepraszająco przywierałam do futryny.

— Arbeit czeka? — Puszczał do mnie ordynarne perskie oko.

— No właśnie. — Mój uśmiech też był przepraszający.

— Jak wartet, to jest gut — mawiał, zaciągając się fajrantem.

— Powinno być gut — mówiłam na wszelki wypadek, zaciągając się dymem z jego fajranta.


— Karol!!! — krzyczała w takich razach jego matka, śledząca syna z górnych rejonów domu. — Komm hier, łajdaku jeden, zimmer sprzątać.

Ale żeby mi to było schnell!

Karol odrywał się niechętnie od drzwi.

— Mus ist mus — mawiał, bezradnie rozkładając ręce i z ociąganiem ruszał na górę.

Żegnałam go pełnym zrozumienia spojrzeniem i biegiem puszczałam się w stronę redakcji.

Dzisiaj wracałam na Ruczajową wolno, wciągając w płuca resztki sierpniowej świeżości. Byłam w podniosłym nastroju, bo naczelny i Hieronim po raz pierwszy przy wzmiance o kredycie nie zaoponowali.

Siedzieli wprawdzie z opuszczonymi głowami, milcząc i siorbiąc herbatę głośniej niż zwykle, ale ich milczenie stało się dla mnie wymownym przedsmakiem sukcesu. Mój triumf zaczął się od chwili, gdy Jerzy Jeżyna podniósł na mnie smutne oczy i dramatycznie zapytał: — A nnnniby któż by nam ten krekredyt żyrował, droga pani?

— Ja — odrzekłam, skromnie opuszczając głowę. Zostawiłam ich z grymasem tępego zdumienia na twarzach,

a już po chwili przekraczałam polsko-niemiecką granicę podwórka Morgenów, której strzegła zwalista postać Karola.

— O, Frau Włodek! — ucieszył się bez uśmiechu. — Willkommen.

— Miło pana widzieć — odrzekłam promiennie. — Guten Abend, Herr Karol — powiedziałam wbrew sobie, ale z potrzebą sprawienia komukolwiek przyjemności. Ktokolwiek, czyli Karol, spojrzał na mnie z szacunkiem.

— Jeszcze etwas, a będzie się pani nadawać do zbierania gurken — zapewnił mnie z czerwonym blaskiem w oczach. Po chwili głębokiego namysłu wyciągnął zza pleców butelkę piwa.

— Bitte — rzekł heroicznie, kierując w moją stronę bezcenne resztki.

— Dziękuję panu — odrzekłam podniośle. — O tej porze bier mi szkodzi. Może innym razem?


— Vielleicht? — Zgodził się ze mną i przywarł wargami do odzyskanego skarbu.

Blondyna od siedmiu dni bardziej interesował kikut własnego ogona niż moje powroty. Z dawnego kota pozostał mu tylko okropny i przepełniony egoizmem głos samca wołającego na puszczy.

— Zamknij się, Blondyn — zaproponowałam mu bez ogródek. — Jesteś jedynym facetem, któremu od kilku lat poświęcam noce i jeszcze śmiesz zarzucać mnie swoimi pretensjami… Trzeba mieć tupet, kolego!

Sięgnęłam po komórkę i z namysłem wybrałam numer Włodka.

— Pusto w domu bez ciebie — zaczął od pretensji. Jak Blondyn. — Dostaliśmy pieniądze na „Zmierzchy i poranki” — pochwalił się, przełykając coś głośno. Przełykał zapewne w towarzystwie szefów produkcji, kolorowych jak karaibskie boginie i z poprawnym zgryzem. — U nas wszystko w porządku — dodał jeszcze, uprzedzając moje pytanie.

Zapomniał dowiedzieć się, czy u mnie też.

Nie miałam o to pretensji. Ostatecznie to ja wybrałam rejteradę, wyrywając Blondyna i walizki z przynależnych im miejsc. To ja uciekłam przed produkcyjnymi sukcesami Włodka, zostawiając mu naszą milczącą córkę i fotel po wuju Fredzie jako ekwiwalent długotrwałego małżeństwa.

Wreszcie nikt inny tylko ja zwolniłam miejsce tak zwanej pani domu, licząc na poświęcenie ciotki Miłki lub ewentualnych kandydatek do tytułu tegorocznego odkrycia polskiego kina. W tej fatalnej sytuacji pretensje mogłam kierować wyłącznie do siebie, czego jednak nie uczyniłam.

— Czyli wszystko w porządku? — upewniłam się jeszcze.

— W najlepszym — zazgrzytał przekąską Włodek, tłumiąc ręką chichot kawiarnianego stolika.

Wbiłam w martwy ekran komórki numer telefonu Lindy. Nie odbierała. „Wszystko przez te słuchawki, którymi tak skutecznie od kilku lat odcina się od rodzinności” — pomyślałam i poczułam nagłą potrzebę przytulenia liżącego ogon Blondyna.


— Chyba jesteś moją jedyną rodziną — zapewniłam go solennie. Z

powodu Lindy zrobiło mi się trochę głupio, więc dodałam: — Aktualnie najbliższą. — Wszak leżał tuż obok, na przytarganych z Niemiec prześcieradłach pani Morgen. Ale Blondyn także nie chciał być moją rodziną. Wolał grać swą kolejną rolę nieszczęśliwego, bo odartego z atrybutu kociej urody samca, którego cała uwaga koncentrowała się na okaleczonym fragmencie kości ogonowej. Pomyślałam, że jednak w pewnym sensie rozumiem doktora Maczka. Gdybym była całe życie skazana na takie bezlitosne i egoistyczne bestie, też milczałabym z zacięciem i nie znosiła świata. Zasnęłam ze smutnym przekonaniem, że świata nie znoszę.

6


Moja obecność w Bączkach została odnotowana już pierwszego dnia.

Na komendzie policji, gdy nieszczęsny los zetknął mnie z patrolem braci Kaczorków. Tydzień później naczelny umieścił pełną zachwytu stronę informacyjną w „Wiadomościach”, dzieląc się z czytelnikami radosną nowiną zatrudnienia nowej pani redaktor „po długotrwałym stażu w stolicy”, jak się niezręcznie wyraził. Uśmiechnęłam się szczerze na myśl o stażu trwającym dwadzieścia lat, który, poza rutynowym opanowaniem warsztatu dziennikarskiego, przyniósł mi mnóstwo zmarszczek, nadwagę, rozkład pożycia małżeńskiego i swobodę myślenia o emeryturze zbliżającej się wielkimi krokami.

Bączkowianie nie zwracali uwagi na takie szczegóły. Byłam dla nich „nowa” i „ze stolicy”. Stolica musiała się w Bączkach kojarzyć z jakimś potentatem przemysłu samochodowego, bo okazało się, że najwięcej kompleksów z powodu warszawskiego adresu powinien mieć mój samochód.

— Taki grat z Warszawy? — Nie mogli się nadziwić ci, którzy mieli rzadką okazję widzieć mnie za kierownicą. Rzadką, bo już w pierwszym tygodniu oddałam auto do naprawy, a potem nie miałam dokąd jeździć, gdyż wszędzie było zbyt blisko.

— Z tą Warszawą to chyba nieprawda. — Kręcił głową z niedowierzaniem Karolek, gdy przyprowadziłam samochód z warsztatu pana Jabłońskiego. — Kiedyś, jak przyjechało tu takie państwo…

naprawdę z Warszawy — podkreślił — to miało audicę. Wysiadło z niej i było wiadomo, że Warszawa…

— Po Braunschweigu też czasami jeżdżą ople, a Braunschweig to nie Warszawka! — Zagrałam Karolowi na nucie jego patriotycznych priorytetów.


— Eee. To co innego — skrzywił się z ogromnym niesmakiem. — Tam i owszem, są ople, ale hołota nimi jeździ! Żaden porządny Niemiec nie wsiądzie do byle opla.

— Ja też nie jestem porządnym Niemcem — przypomniałam mu z uśmiechem. Zamilkł, zaskoczony tym odkryciem.

— Nooo… niby nie — zgodził się niechętnie, nabierając w usta haust fajrantowego dymu.

Moje stroje także wymykały się warszawskim standardom, jakie obowiązywały w świecie bączkowskich elegantek, o czym przekonałam się na raucie wydanym przez lokalne władze z okazji zaklasyfikowania się miejscowej drużyny piłkarskiej „Azotek Huragan” do czwartej ligi okręgowej.

Impreza odbywała się na polance usianej parasolami, grillowymi punktami obsługi, stoiskami z piwem, garmażerką i trykotowymi koszulkami oraz kremami do opalania, symbolem przemijającego lata.

Lał sierpniowy deszcz, wiatr targał parasolami. Widać też chciał być zwycięskim huraganem, a bączkowianie nabywali koszulki i kremy, jakby zbroili się przed grożącą im falą nadchodzących upałów. Z notesem i długopisem zbierałam interesujące mnie dane. Artykuł miał zająć pierwszą stronę „Wiadomości”, z czego bardzo cieszył się huraganowy trener, pan Mitrężek. Z racji jego nazwiska tekst miał pójść pod tytułem Nie zmitrężyli swej szansy… Mitrężek nie pierwszy raz udzielał wywiadu, bo zaczął od podziękowań i w tym samym tonie skończył rozmowę, powiększając w czasie rozmowy listę sprawców sukcesu teamu „Azotek Huragan” o kolejne, ważne w gminie nazwiska. „Cwaniaczek — pomyślałam. — Gdyby chciał dziękować indywidualnie, redakcja »Wiadomości« mogłaby za tę wazelinę kupić sobie nowe wyposażenie biurowe”. Jego dziękowanie dotyczyło bowiem wysokich gminnych urzędników i nie miało nic wspólnego z wyrażaniem wdzięczności objętym rabatową taryfą.

Mitrężkowa, z zawodu sekretarka w urzędzie pracy, jadła loda, taksując z góry na dół moje dżinsy i starą koszulkę wranglera. Najgorzej, bo skrzywieniem wymalowanych ust przyjęła

kurtkę z kapturem. Bezmetkową i mającą tyle lat co moje wspomnienia z wyjazdu do Stanów.

— A pani redaktor ponoć z Warszawy? — zapytała w pewnym momencie, mocno akcentując drzemiącą w niej niewiarę.

— Ponoć — przytaknęłam pogodnie i ruszyłam za jej wzrokiem. Była przy moich butach, niegdyś — adidasach, dzisiaj wyglądających jak kapcie po przejściach.

Nie podjęłam wątku usprawiedliwiającego pełen luz, a może i bałagan zewnętrzny, jaki wniosłam na raut. Za to burmistrzowa z gronem przyjaciółek wątek uznała za interesujący. Gdy tylko dałam jej okazję do zawarcia znajomości, objęła mnie z koleżeńską swadą i stwierdziła: — A wie pani, dziennikarza to ja po kamizelce poznam na sto kilometrów. Oni wszyscy jakoś podobni. I filmowcy też, chociaż filmowcy trochę inaczej.

— Po kamizelce? — wyraziłam grzeczne zdumienie. — Ja nie noszę kamizelki, a jestem…

— Ale pasowałaby pani… Naprawdę! — zapewniła mnie z przejęciem. — Do tego, co pani nosi, taka malutka, na przykład sztruksowa, byłaby w sam raz. A żadnej z nas — powiodła wzrokiem po roześmianych koleżankach — sztruks w ogóle nie pasuje…

— Ja to nawet nie mam go w szafie — pochwaliła się sekretarzowa, świecąc mi po oczach potężnymi okularami. — Bo po co? Wszędzie trzeba elegancko… Nawet jak w ogródku pielę, mam przy sobie szminkę i lusterko. Nigdy nie wiadomo, czy nie przyjadą z powiatu albo z większego miasta. Wywiad rodzinny zrobić czy coś takiego…

— Z tobą wywiad? — Burmistrzowa wydęła wargi. — Komu byłby potrzebny z tobą wywiad? Nawet ze mną nie robią. Co najwyżej z Mietkiem. — Uśmiechnęła się do garniturowych pleców męża, rewanżującego się podziękowaniami, które teraz płynęły przez mikrofon w kierunku Mitrężka i jego żony.

— Moje drogie — pokojowo wkroczyła na teren sporu trzecia z dam, z doskonale skręconą trwałą i apaszką tak zawiązaną,

że mogła być albo miejscowym plastykiem, albo muzykiem. W

każdym razie artystką. — Moje drogie. — Surowo spojrzała na burmistrzową, coraz bardziej przypominającą rozgniewaną indyczkę.

Powoli opadała z niej maska przyjaźni do świata i ludzi. — Prawda jest taka, że zazdrościmy pani redaktor jej… wolnego zawodu. Bo my zawsze służbowo. Jak to Bożenka powiedziała, nawet w ogródku. Nie mówiąc o tobie, droga Misiu!

— Dmuchnęła w nastroszone pióra burmistrzowej. — Ty, nawet gdy śpisz i jesz, jesteś na wiecznej służbie! Żadnej prywatności i spokoju — westchnęła, oddając ostatnim zdaniem koszmar istnienia pierwszej damy.

— A pani — zwróciła się do mnie — zamiast koszmarnych garsonek, może sobie przychodzić, w czym chce… A tak a propos… Czy w Warszawie na polityczne uroczystości też chodziła pani w dżinsach? — Na jej twarzy zastygł jadowity uśmiech.

„Żmija!” — pomyślałam i ze zdwojoną uwagą postanowiłam śledzić każde kolejne słowo artystki.

— W Warszawie nie chodziłam na polityczne uroczystości, ponieważ nie zajmowałam się polityką. Miałam w swojej firmie dużo poważniejsze zadania — ucięłam krótko. — Dzisiaj też przyszłam na sportowy piknik, nie na wybory samorządowe — przypomniałam paskudnej apaszce i wbiłam wzrok w medalion wieńczący kruchą pierś złośnicy.

— A czyż może być cokolwiek ważniejszego od polityki?

— Udała, że załamuje ręce nad moimi poglądami, w dodatku wyrażanymi w obecności pleców burmistrza, jego zastępcy, sekretarza i członka zarządu, pana Jasia Kruka, który wszakże już od godziny mocno pijany, drzemał pod jednym z parasoli nad plastikowym talerzem z wieprzową galaretą. I choć jako jedyny nie był odwrócony do mnie plecami, jego twarzy również nie dało się stąd zauważyć. Była zbyt nisko zwieszona nad talerzem.

— Nasza Edytka jest miejską radną! — próbowała mi wytłumaczyć radykalizm polityczny koleżanki Bożenka sekretarzowa. — Co roku jest radną. Raz miejską, raz powiatową…

— Co cztery lata, kochana. — Edyta z góry spojrzała na

Bożenkę, jakby dopiero teraz zamiast niej zobaczyła rozłożystą gęś skubiącą piknikową trawę. — Wybory na radnych… — rozpoczęła dydaktycznym tonem.

— Ale mnie chodzi o to, że ty zawsze jesteś radną! — Broniła się nieszczęsna Bożenka. — W każdym roku, że tak powiem.

— No, tak się szczęśliwie składa — chełpliwie zgodziła się pani Edyta, przyjaźnie już patrząc na zebrany przy niej domowy drób.

Pomyślałam, że obojętnie, jakim typem ptactwa czy robactwa jest pani Edyta, i niezależnie od tego, czy haftuje, maluje czy śpiewa, będę miała poważny problem, żeby polubić tę paradną radną. Zapytałam damski świat polityki o stanowisko w sprawie wygrania ostatniej tury meczów przez „Azotek Huragan”, zanotowałam ich dumę z nobilitującego zwycięstwa bączkowian nad parszywą jedenastką z Tęgowa i poszłam na piwo.

Usiadłam plecami do członka zarządu Jasia Kruka z kuflem większym od mojego apetytu. Długopis zatknęłam za ucho i rozejrzałam się wokół.

Z końca polany przyjaźnie kiwnął mi ręką Hieronim Dryndo.

Zasalutowali bracia Kaczorkowie. Gdzieś nieopodal przemknął jak cień doktor Maczek, który przypomniał mi swym widokiem, że na świecie, oprócz piłkarzy istnieje również Blondyn. A na ławce vis-a-vis, w wianku urodziwych młodych bączkowianek, gapił się na mnie Igor Nowicki, z pewnych względów bardziej mi niemiły niż cały lokalny gwiazdozbiór polityczny kręcący się teraz przy mikrofonie. Bo Igor Nowicki mieszkał

niedaleko mnie, kupował w tym samym nocnym sklepiku papierosy i wódkę, miał zawsze drwiący i cyniczny wyraz twarzy i… i… Nie jestem żadną przyzwoitką, ale kobiety, które wchodziły do jego kawalerki oraz opuszczały ją nad ranem z głośnym ordynarnym śmiechem, te wszystkie młode, średnio stare, ładne, brzydkie, mądre i głupie, więc te kobiety, tak łatwo klejące się do drzwi z jego wizytówką, zmuszały mnie do daleko idącej ostrożności w stosunkach z tym panem. Trochę mnie bolało, że o tę ostrożność upominałam się bez większych powodów, bo Igor Nowicki nigdy na mnie nie spojrzał inaczej niż obojętnie

albo drwiąco. A miał ku temu, aby spojrzeć, wiele okazji. Widywałam go często. Okna jego mieszkania odbijały się w szybie pokoju, który zajmowałam. Dzieliła nas tylko wąska ulica Ruczajowa i dwie brzozy, pod którymi w upalne noce przesiadywały na ławce zakochane pary.

Widywałam tam też Igora Nowickiego, jak ze szklanką i nieodłącznym papierosem siadał pod rozłożystym parasolem drzewa. Na ogół sam, co kłóciło się z moim o nim wyobrażeniem. W jednej tylko kwestii musiałam zgodzić się z kobietami poświęcającymi Nowickiemu tak dużo uwagi. Był przystojny. Wychowana na filmowych arcydziełach, przyzwyczajona do kolegów z branży filmowej wyposażonych w męską przystojność jak żołnierz w karabin, nie mogłam zignorować rzucającej się w oczy urody Igora Nowickiego, obnoszonej przez niego z ogromnym udziałem wrodzonej nonszalancji. Był najpopularniejszym lekarzem w miasteczku i okolicy. Jednak nie umiałam wyobrazić go sobie w białym kitlu. Z takim wyglądem mógłby robić wiele rzeczy: być śródziemnomorskim archeologiem, uczestnikiem rajdu Safari, podróżnikiem po Amazonii. Mógłby też grać w reklamach piwa adresowanych do ludzi na poziomie albo pracować na dobrym stanowisku w zawodach wysokiego ryzyka. Wszystko, tylko nie lekarzyna, z wiecznie mętnymi oczami i z dwudniowym zarostem. Jakoś nie pasowało mi do niego mierzenie ciśnienia ani wielogodzinne wypisywanie recept mające już teraz charakter bardziej filologiczny niż jakikolwiek związek z medycyną…

Tak myślałam o Igorze Nowickim od czasu, gdy nasze drogi zbiegły się w sklepiku „NON STOP”. Budziłam w mieszkańcach Bączków różnego typu zainteresowanie, ale zawsze jakieś budziłam, choćby ze względu na mój status obcości. Tymczasem on dostrzegł Blondyna, który zamieszkał po sąsiedzku. Mnie nie.

— To pani jest właścicielką tego palanta, który zawodzi przez całe noce? — zapytał mnie, gdy sprawdzałam datę produkcji na opakowaniu podejrzanego twarożku.

— Właścicielką to za dużo powiedziane — odpaliłam. — Z kotami jest tak, że w zasadzie one są naszymi właścicielami.


— To chyba warto zmienić właściciela — stwierdził brutalnie, mrużąc oczy. — Mogę pani zaoferować kurację nasenną dla tego bydlaka. Drugą noc przez niego nie śpię.

Zawrzałam.

— Mój kot miał nieszczęście stracić ogon — postanowiłam odwołać się do jego lekarskiej wiedzy o cierpieniu — więc jeśli z tego powodu pan nie śpi, to proszę sobie zaaplikować jakieś kropelki. Poza tym moje zwierzę nie jest wcale głośniejsze od pana koleżanek. Ta kuracja przydałaby się niejednej — warknęłam wrogo, na co odpowiedział

tajemniczym uśmiechem, pełnym wyższości i wewnętrznej dumy. Kupił

piwo i wyszedł. „Cham” — syknęłam w głąb siebie.

Teraz, gdy przy pierwszym zasłużonym piwie starałam się zatamować krople deszczu spływające z moich włosów i wciąż przeżywałam złośliwy atak jakiejś sztywnej Edytki, Igor Nowicki wycelował we mnie oczy, które pewnie pół życia zapewniały kobiety o ogromnej miłości, a drugie pół ironicznie rejestrowały wszystko, co śmieszne albo brzydkie.

Wydałam się sobie jednocześnie śmieszna i brzydka, o co też poczułam do doktorka żal.

Na szczęście przysiadł się rozentuzjazmowany Kaziutek, szarmancko całując mnie w dłoń.

— Widziała pani Kruka? — szepnął zbyt głośno, bo Kruk być może budził się właśnie za naszymi plecami. — Pijaniutki jak kloc! Mógłbym mu zrobić zdjęcie na pierwszą stronę. To by się opozycja ucieszyła!

— No to już! — odszepnęłam pamiętna siedmiu grzechów głównych, z których słynął radny Kruk. W rankingu tychże grzechów dominowały: pycha, chciwość, nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu oraz lenistwo.

— Eee — zwątpił Kaziutek — Naczelny i tak tego nie puści. Powie, że Kruk był tu prywatnie i mógł się nachlać, jak mu się podoba.

— A jest prywatnie?

— Nawet jak jest, to napił się służbowo. Wszyscy mu stawiają. — W głosie Kaziutka rozlał się potok nieutulonego żalu. — On zawsze pije za darmo!

— Dlaczego? Tak go lubią? — pytałam dalej, zamawiając na migi piwo dla Kaziutka.

— Lubią Kruka? — Kaziutek oburzył się tak głęboko, że każdy ornitolog mógłby poczuć się urażony. — Oni nie znoszą Kruka! Tylko żeby mieć koncesje na te budy, muszą z nim trzymać…

Postanowiłam nie wgłębiać się w bączkowskie interesy. Byłam od reportażu obyczajowego i nie miałam najmniejszego zamiaru walczyć z kilkoma obleśnymi kombinatorami w garniturach. Byli tacy w Warszawie, są i tu — myślałam, wstydząc się jednak trochę tej swojej rezerwy. Ale taką umowę zawarłam z samą sobą, zanim jeszcze mój opel gruchnął w tablicę z napisem Bączki. Przyjechałam tu, aby zrobić coś pożytecznego i dobrego. Pomimo istnienia różnych Kruków, Edyt, burmistrzowych i sekretarzowych. Pomimo tłumionej niechęci do nadużyć, jakie coraz częściej cisnęły się na pierwsze miejsca przyszłych tematów. Nie potrafiłam jeszcze zmienić siebie, uwolnić się od niedawnych błędów, grzechów i wypaczeń… Nie miałam więc moralnego prawa obnosić się publicznie zjakimś nowym regulaminem etyki z eksportu. Wystarczy, że przywiozłam tu okaleczoną psychikę i dorobiłam się okaleczonego kota. Na żaden bączkowski afisz nie będę się pięła. „Na żaden” — obiecywałam w myślach bardziej wujowi Fredowi niż sobie. A przy mnie siedział zaniepokojony Kaziutek i patrzył mi w twarz z autentyczną miłością.

— Pani to by im wszystkim pokazała… — rzekł z dziwną pewnością.

Nie powiedział jednak, co takiego miałabym pokazać. Może w ten sposób chciał mi podziękować za piwo? A może był jeszcze aż tak bardzo młody i czysty?

Nie wyprowadziłam go z błędu. Uśmiechnęłam się za to najpiękniej, jak tylko potrafię.

7


Księdza Koszałko polubiłam od pierwszego wejrzenia, a właściwie zdania, w którym wyraził swą pogardliwą obojętność wobec taniego alkoholu, polityki i przesadnej religijności.

— Bo, moje dziecko, mądry Bóg po to stworzył księży, aby nauczali dobroci. Jak można chwalić to, co złe? A czy zły alkohol może być dobry? Iluż to ludziom zaszkodziły te obrzydliwe zakwasy chemiczne i nienaturalne świństwa! Wszystko na ziemi jest dla nas, ale brać trzeba umiejętnie. Skromnie i z rozwagą. A polityka… Czy to w niej chodzi o człowieka? W polityce, droga pani, chodzi zawsze o jakiś interes. A interes nie jest sprawą Kościoła i ja tego mocno przestrzegam. Bo, proszę pani, jakby ludzie nie mieli interesów, to czy by się rozwodzili?

Molestowali? Zabijali? — Spojrzał na mnie dobrodusznie i dolał

ubiegłorocznej wiśnióweczki, ciesząc się jej barwą. — Prawdziwa purpura — zachwycił się, jakby zobaczył w szklance samego biskupa. — A o czym pani właściwie chce napisać?

— O księdzu — przypomniałam mu, popijając aromatyczny napój.

— O mnie? A dlaczegóż o mnie? Co ja takiego złego zrobiłem? — Zakręcił się na wiklinowym foteliku i spojrzał kokieteryjnie. Lubił być chwalony.

— Pracuję nad cyklem „Nasi wybitni”. Według mieszkańców bez nazwiska księdza taka lista nie może powstać.

— Aaa, to pewno przez tę kapliczkę! — wytłumaczył sobie ludzką sympatię. — Ale to nie ja ją zbudowałem. Wszyscy zbieraliśmy fundusze…

— Wcale nie chodzi tylko o kapliczkę — przerwałam staruszkowi z uśmiechem. — Ludzie mówili też o stypendiach, które ksiądz wyznaczył dla biednych dzieci…

— Jakich znowu stypendiach? — obruszył się. — Te grosze wstyd nazwać zapomogą, drogie dziecko. Synek Formelowej taki zdolny, a ona zawsze pijaniutka. To i diabeł by mu pomógł…

— Mówili też, że ksiądz pogorzelców z Jaśminowej Doliny rok u siebie trzymał… — przerwałam.

— Co ja tam trzymałem! Pracowicie u mnie na chleb zarabiali. Ten ogród — powiódł wokół ręką — z niczego wyczarowali, nie porównując, jak dobry nasz Stwórca. A remont na parafii? Teraz tam jak w bajce! A jeszcze zdążyli i sobie domek postawić, bo spłonęło wszystko…

— No, a darmowe obiady? — spytałam podchwytliwie. Potrząsnął

dłonią z lekceważeniem.

— O tych tanich zupkach nie ma co mówić. Wstyd było jeść rarytasy, jak ludziska z PGR-ów głodem przymierali. Urząd trochę się zawstydził i wreszcie zrobił jadłodajnię dla biedaków, ot i po zupkach! — Prychnął.

— Powiem pani, że jedno, co ja dobrze robię, to wiśnióweczki. Oj, tego w szkole mógłbym nauczać. I wypić w umiarze, i w umiarze cukru dodać.

— Klasnął w ręce zadowolony, że w końcu dotarł do swojej głęboko ukrytej zalety, godnej artykułu z prawdziwego zdarzenia.

Nie chciało mi się opuszczać jego wiklinowego fotela stojącego w cieniu starej jabłoni. Po raz pierwszy poczułam się w Bączkach bezpiecznie i dobrze. Może dlatego, że mówił do mnie coraz częściej „moje dziecko”, a tak nigdy nikt do mnie nie zdążył powiedzieć. Ani rodzice, którzy wybrali się na śmiertelną przejażdżkę swoi m nowym samochodem stanowczo za wcześnie, ani ciotka Milka i wuj Fred, nie mający wprawy w rodzicielstwie, ani Włodek, któremu nie przyszłoby do głowy, żeby traktować mnie jak dziecko. Dopiero ten staruszek, zrządzeniem losu odkryty przeze mnie pod jakąś boską jabłonią, znalazł

w sobie siłę spóźnionego ojcostwa.

— Przychodź tu do mnie, moje dziecko, jak będzie ci potrzeba porozmawiać albo pomilczeć. Tylko nie o dziewiętnastej

i nie rano. Wikary bałaganiarz, na poranne msze zdążyć nie może, na wieczorne zawsze się spóźnia. A ja pracować muszę.

0 nim ty, moje drogie dziecko, napisz. Żeby się do sakralnej roboty wziął, bo go nasz biskup prześwięci…

Wracałam do Blondyna na anielskich skrzydłach dobroci, lekkich jak dobry alkohol, z dala omijających politykę i wszystkie bączkowskie dewotki. Gnana chęcią napisania wstępu do beatyfikacji księdza Koszałko, byłam skłonna znieść wszelkie taryfy za podziękowania składane mu w „Wiadomościach”. Ale już przed kamienicą pani Morgen cały mój święty zapał szlag trafił.

— Chyba etwas chcieli panią okraść! — tłumaczyła mi czerwona z emocji Morgenowa, wskazując na szeroko otwarte okna mojego parterowego pokoju. — Karolek poszedł spazieren i jak wrócił, fenstery już były odemknięte! — Łapała się za serce, badając moją reakcję. — Briider Kaczorek już tu jadą — dodała tonem Holmesa i założyła ręce, chowając pod nimi wystający brzuch.

— Z czego okraść? Bo przecież nie z kota? — Przeraziłam się myślą, że Blondyn padł łupem bączkowskich kryminalistów i że zabraknie mi pieniędzy na okup.

— Ja tam nie wiem, z czego. Wszystko kradną, to i może katze też? — zastanowiła się pani Morgen.

Bracia Kaczorkowie wyskakiwali już z policyjnej suki i biegiem rzucili się w stronę drzwi. Czyżby sądzili, że domniemani złodzieje czekają na nich w środku i zechcą zaprowadzić się w kajdanach do samochodowego aresztu? Pewnie tak sądzili, skoro przyjechali dużym samochodem, w sam raz na transport bandy chuliganów. Po szturmie na mój prywatny apartament zwątpili w celność swej dedukcji.

— Tam nikogo nie ma —poinformował mnie Roman Kaczorek, salutując.

— Nawet Blondyna? — spytałam z lekkim przerażeniem.

— Nie stwierdzono obecności ani blondyna, ani szatyna…

— Ani rudego — uzupełnił niższy Kaczorek, również salutując.


— Pytałam o kota. — Nie traciłam cierpliwości.

— Nie stwierdzono… — rozpoczął jeden z Kaczorków, ale ja, markotnie i z ciężkim sercem ruszyłam już w stronę mieszkania.

Rozejrzałam się wokół. Żadnych śladów włamania, plądrowania i kręcenia się tu intruzów „nie stwierdziłam”, jak powiedzieliby niechybnie Kaczorkowie. Wszystko leżało na swoim miejscu. Z wyjątkiem Blondyna.

— Czy pani może ustalić, co zginęło? — zapytał służbowo wyższy Kaczorek, znów idiotycznie salutując.

— Zginął kot.

Kaczorek smarował długopisem po notesie.

— Jakiego koloru?

— Blondyn.

— Włosy kota, blond. — Notował Kaczorek z wysuniętym lekko językiem.

— Wzrost? — Spojrzał na mnie jak na higienistkę.

— Proszę dać mi spokój! Miał normalny koci wzrost. Ani duży, ani mały. Taki był… — Łza zakręciła mi się w oku. — W sam raz.

— Wzrost w sam raz. — Notował w skupieniu Kaczorek. — Rysopis — zażądał.

— Rysopis kota? — Moje zdenerwowanie ustępowało nerwowemu chichotowi. — Proszę napisać — dyktowałam — przystojny, jasny blondyn, z lekko uszkodzoną kością ogonową, miał bliznę na lewym uchu i początki reumatyzmu. Zachowywał się zwykle dość głośno i obcesowo…

— Mogłaby pani jaśniej? — Kapral Kaczorek spojrzał na mnie błagalnie.

— Często był chamski i agresywny…

— Eee. — Wzruszył ramionami niższy Kaczorek. — To nie ma co po nim płakać. Czy pani zdaniem jest ktoś podejrzany, kto mógłby zaginionemu życzyć źle? — Oczy obu braci badały mnie jak aparat do wykrywania kłamstw.

— Zaraz, zaraz… — Uczepiłam się ich sugestii. — Pan Nowieki… Ten z naprzeciwka. On nie lubi mojego kota i niedawno wspominał, że chętnie by go uśpił czy coś takiego…

— Już tam idziemy — odezwał się wyższy — żeby zrobić małe śledztwo.

— Panowie — pożałowałam natychmiast swojej wylewności — proponuję poczekać. Dam ogłoszenie w „Wiadomościach”, a jeżeli w ciągu kilku dni sprawa się nie wyjaśni, to może wtedy…

— Bardzo chętnie — ucieszyli się obaj — bo my lubimy doktora…

On, proszę obywatelki, musze by krzywdy nie zrobił…

„Że musze, to może szkoda, tyle ich w Bączkach” — pomyślałam z przekąsem, badając po wyjściu Kaczorków każdy kąt mieszkania. Zresztą Blondyn nie mucha, więc nie wiadomo, jak zachowałby się doktor w zderzeniu ze znienawidzonym kotem. Usiadłam na tapczanie i delikatnie dotknęłam miejsca, w którym wyraźnie odbiło się ciało Blondyna.

„Musiał tu sobie spać, kiedy mnie nie było” — pomyślałam i łzy same ruszyły w tęskną podróż za utraconym ulubieńcem.

Wieczorem zadzwoniłam do Włodka, pełna obaw, jak przyjmie kolejną rodzinną stratę. Miałam nadzieję, że zniknięcie Blondyna obudzi w nim familijny solidaryzm. Nie obudziło.

— Nie przejmuj się — mówił szeptem, bo był w kinie, na jakiejś premierze. — Ludzie odchodzą, nie czas żałować kota. Zresztą — syknął

zniecierpliwiony — może jeszcze się znajdzie…

— Umarł ktoś ze znajomych? — spytałam na wszelki wypadek.

— Nic nie wiem. — Włodek tracił cierpliwość. — Dlaczego o to pytasz?

— Bo mówisz, że ludzie odchodzą… — zaczęłam wyjaśniać.— Myślałem o bohaterze filmu — uciął krótko. — Właśnie przed chwilą odszedł.

— Rozumiem. — Postanowiłam skończyć tę beznadziejną rozmowę.

— Jak chcesz, potem do ciebie zadzwonię — obiecał i błyskawicznie się rozłączył.


Nie zdążyłam mu powiedzieć, że chcę.

Poczułam się samotna podwójnie. Na własne życzenie. Łatwo było sobie wmawiać, że rozstania z Włodkiem są tak naturalne i wpisane w nasze małżeństwo jak w inne związki wspólne wczasy pod gruszą. Oboje byliśmy dumni z osiągniętych kompromisów. Mówiło się o nas w towarzystwie, że przeszliśmy do porządku dziennego nad nienawiścią w sposób zasługujący na podziw. Miłosne gmachy zaprzyjaźnionych małżeństw rozsypywały się na naszych oczach jak domki z kart, a my wzmacnialiśmy fundamenty przyjaźni, rozpieraliśmy się w fortecy coraz cięższej od przepychu, wciąż stabilniejszej, dzięki tolerancji przekraczającej dobre obyczaje. Tylko jakoś nikt nie zauważył, że ten nasz pokojowy traktat, dający gwarancję spokojnej starości, stawał się powoli problemem w przeżywaniu małżeńskiego „teraz”. Sama przecież nie wytrzymywałam ciężkiej atmosfery obojętności, jaką nasączone były ostatnie wspólne lata. Co jakiś czas opuszczałam fortecę, a gdy do niej dobrowolnie wracałam z kolejnej podróży, miałam nigdy nie wypowiedzianą głośno nadzieję, że coś pęknie, że trzaśnie i znów odnajdziemy dawne gesty i słowa. Choćby pełne jadu, nienawiści czy zazdrości, ale za to takie, które ponownie nas przekonają, że nie całkiem umarliśmy w miłosnym boju… Widać umarliśmy! W naszym doskonale funkcjonującym domu, zaplanowanym na pogodną starość, nic nie mąciło wyrozumiałości zbierającej się we mnie jak wrzód na pośladku.

Pęczniejącej i bolesnej, ale też nieprzyzwoitej jak ów wrzód, o którym nie mówi się przecież nikomu.

Oczywiście, nigdy nie zwierzyłabym się Włodkowi z rosnących we mnie pragnień powrotu do okresu gniewu i namiętności. Uznałby to za zdradę naszych ideałów, do których doszliśmy z większym trudem niż do pieniędzy. Również z Lindą nie rozmawiałam na ten temat. Pomyślałam, że w zasadzie to na żaden temat nie rozmawiałam z nią tak od początku do końca. Bo Linda zupełnie nie nadawała się do przyjaznego paplania. Była zbudowana z samych gotowych słów, które coś znaczyły lub czemuś służyły. Jej użyteczność nie ograniczała się tylko do

kalafiorów zamiast kwiatów. Obejmowała też akt komunikacji i prawdopodobnie wszystkie inne akty, które decydowały o ziemskich sprawach międzyludzkich. Kiedyś nachodziły mnie jeszcze wątpliwości dotyczące Lindy. Wówczas zastanawiałam się, czy ona naprawdę urodziła się taka dorosła i skończona… Jakby nigdy nie przechodziła okresu dojrzewania, tylko prosto ze śpioszków wskoczyła w etap emocjonalnej samodzielności, w którym zaczęły się pojawiać, zamiast lodów na patyku, matrymonialne plany związane z pokoleniem Piotrów i Pawłów. Przestałam się zastanawiać po próbie rozmowy na ten temat.

Fakt… Może zdobyłam się na szczere pytania w złym momencie, gdy dwie głębsze szklaneczki whisky uwięziły mnie na długo w wiklinowym fotelu. Ale to utrudniało dialog tylko mnie, nie Lindzie, więc gdyby chciała pogadać… A ona nie chciała, bo nie było o czym. Poczułam się wtedy jak jej córka z nieprawego łoża i resztę wieczoru poświęciłam na samodzielne dochodzenie, czy Linda rzeczywiście była moją ciążą, a następnie moim dzieckiem… Nie pamiętam, jak skończyło się to dochodzenie. Bez wątpienia wielkim kacem z wszystkimi możliwymi jego objawami.

I ten kac, który teraz został wywołany z czeluści podświadomego rozżalenia, pomógł mi dokonać olśniewającego odkrycia. Tu, w Bączkach, poza festynowym piwem czy proboszczową wiśnióweczką nie piłam żadnego alkoholu! Nie myślałam o nim nawet w momencie tak strategicznym jak zniknięcie Blondyna, które było wystarczającym powodem, aby upić się ze smutku i rozgoryczenia. Tymczasem siedzę na Blondynowej derce i beczę. Trzeźwa jak aniołek z obrazka pani Morgen.

No, może nie aniołek, tylko anioł… „W porządku” — dochodzę do nowych wniosków po skrzętnym rachunku sumieniajak podstarzała, zmęczona i wewnętrznie rozdarta anielica w brudnych adidasach i starej wypłowiałej marynarce z lnu. Niech i tak będzie. Dodaję tylko: samotna anielica i teraz już mogę nieskrępowanie beczeć całą noc. Powodów do tego mam więcej niż lat.

— Chce pani bier? — pyta mnie zza drzwi strapionym głosem Karol.


Nie otwieram, choć nie wstydzę się czerwonych oczu. Karol też ma czerwone, a przecież koty mu nie giną i nie jest matką Lindy i nie zna Włodka…

— Dziękuję, panie Karolu — chlipię. — Może innym razem?

— Vielleicht? — odpowiada filozoficznie i pozostawia mnie w ciszy głębokiej jak czerń powoli wpełzająca oknem do pustego pokoju.


8


Pani Marysia, dyrektorka banku, rozpromienia się, gdy wyjawiam, że zastaw hipoteczny pod kredyt dla „Naszych Wiadomości” jest najbardziej łakomym gruntem w gminie Warszawa. Zaczyna patrzyć na mnie jak na Billa Gatesa, który wpadł do Polski pobawić się w kawiarence internetowej i przelotem zawitał do Bączków.

— Skoro tak — mówi, starannie dbając o dykcję i uprzejmy uśmiech — mogą państwo wziąć te pieniążki choćby jutro.

— Rano? — Ustalam szczegóły.

— Z pierwszym świtem! — zapewnia, z trudem broniąc się przed ucałowaniem mnie w usta.

Nareszcie dałam dowód swej przynależności do stolicy. Moje rozczłapane adidasy stają się butami w najlepszym gatunku. Stary trykot lśni niczym złota karta kredytowa. Ten sam blask widzę w oczach pani Marysi.

Biegnę do redakcji z przeświadczeniem, że życie bywa piękne.

Wprawdzie piękniejsze było z Blondynem, ale kto powiedział, że któregoś dnia, równie szczęśliwego jak ten, nie znajdę swego pupila na starej wycieraczce pani Morgen?

Naczelny łapie się za głowę, gdy mówię mu o transakcji.

— Ttttyle piepieniędzy? — krztusi się, trochę przerażony. — Nna wędzarnię mmniej popotrzebowałem — wzdycha.

Wyciągam zza pleców szampana.

— Panowie — mówię uroczyście do Hieronima Dryndo i Jerzego Jeżyny — musimy uczcić ten moment. „Nasze Wiadomości” stają się najprawdziwszą gazetą.

Pracowałam tego dnia do późnej nocy. Świadomość, że wrócę do pustego domu przyklejała mnie do krzesła jak rzep. Opracowałam listę najważniejszych zakupów. Zaplanowałam drobne, ale stałe wynagrodzenia dla współpracowników oraz korespondentów, których należało zatrudnić na umowę-zlecenie. Jeśli pismo miało się ukazywać regularnie i częściej, należało wzmocnić redakcję o nowe nazwiska.

A kiedy uporałam się z liczbami i marzeniami, jakie obiecywały pożyczane złotówki, wpadłam w melancholijną zadumę nad tym, co mnie ostatnio spotkało. I nie myślałam o Edwinie ekshibicjoniście, który istotnie spotkał mnie niedawno przed ciemnym wejściem do domu pani Morgen, niewiele mając mi do pokazania, ani o listonoszu, który wyraźnie unika rozmowy, mając mi jeszcze mniej do powiedzenia niż Edwin do pokazania… Myślałam o przedsmaku przyjaźni, jaki czułam, ilekroć zasiadałam z nowymi kolegami do codziennej herbaty. W

Warszawie przecież też miałam znajomych. W redakcji rozmawiało się o sprawach codziennych i wyjątkowych. Były plany, marzenia. Brakowało mi tylko, co zaczynałam powoli rozumieć, mnie samej. Jakbym zawsze stała gdzieś obok tych kontaktów, gdzieś poza tematem skupiającym uwagę innych. Jakbym do końca nie chciała z tamtymi ludźmi pić herbaty i śmiać się z dowcipu o tirówkach… Więc co takiego zdarzyło się w Bączkach, że tutaj bardzo tego chciałam?

Z westchnieniem wstałam od stołu i zabrałam się do porządkowania papierów. Spojrzałam na ponury gabinet i jeszcze raz zamyśliłam się nad dziwnymi prawami rządzącymi ludzką tęsknotą za drugim człowiekiem.

Takim, jak nie przymierzając Jerzy Jeżyna albo Hieronim Dryndo…

Wrzesień uruchomił w Bączkach trzy uroczyste dzwonki szkolne, które z trudem zwoływały do zeszytów bączkowskie pociechy. Dzwonki słychać było od Jaśminowej Doliny aż do przedproża Tęgowa, skąd toczył się do nowego bączyńskiego gimnazjum szkolny gimbus wypełniony niewyspanymi dziećmi.

Stałam na boisku, patrząc, jak z przepełnionego autobusu wysypują się pogniecione białe kołnierzyki i odświętnie udekorowane

kokardkami lniane warkoczyki dziewczynek. Jeszcze na razie właściciele tych kołnierzyków i warkoczyków nie zawracali sobie głowy myśleniem o przyszłości. Może tylko domyślali się nieśmiało, że gdzieś, poza Bączkami i Tęgowem, jest ten znany im z telewizji kolorowy świat billboardów, neonów i dyskotek. W każdym razie na taką podróż nie byli jeszcze gotowi. Nie byli nawet gotowi przejeżdżać co rano dziesięciu kilometrów, bo dotychczas mieli normalną szkołę w Tęgowie, taką dla nich w sam raz.

Hieronim Dryndo opowiadał, jak rodzice, którzy w większości nie skończyli nawet tej tęgowskiej podstawówki, próbowali siłą zatrzymać dzieci w domu. Awantura była przednia. A potem wieś dostała gimbusa i wszystko wróciło do normy. Poza dziećmi, które musiały wstawać parę godzin wcześniej i kłaść się do łóżek nieprzyzwoicie późno.

— Kto by tam wygrał z systemem? — pytali retorycznie tęgowianie burmistrza Drzymałko.

Burmistrz milczał, bo co tu mówić, jak się samemu kończyło tęgowską szkołę z kłopotami. Z zafrasowaniem drapał się po łysiejącej głowie, bo myśl, że miałby wzorem dzisiejszych uczniów edukować się w Bączkach, była mu równie niemiła jak wspomnienie zaocznego dokształtu w tutejszym liceum.

Radosne rozpoczęcie roku szkolnego postanowiłam uświetnić specjalnym artykułem. Zdecydowałam się na dydaktyzm. Pokażę entuzjazm, z jakim przystępują do pracy dzieci i pedagogiczne ciało, a nawet zwłaszcza ciało, bo to ono jest świadome nowych obowiązków związanych z szybką wędrówką obywateli Bączków do zjednoczonej Europy. I nic nie zapowiadało czarnych chmur, jakie zbijały się w kłąb problemów i gromadziły nad moim tekstem, jakby na przekór słonecznemu wrześniowemu porankowi.

Ciało pedagogiczne zaakceptowało pomysł artykułu mocnymi oklaskami.

— Nareszcie ktoś o nas pomyślał — szepnęła słodko pani od biologii, wyglądająca na taką, o której myślą notorycznie całe męskie Bączki.


— Szkołę trzeba wspierać, bo jest niedochodowa — wrzucił swoje trzy grosze dyrektor, właściciel dochodowego kasyna „Bingo Bąk”.

— A będzie nasze zdjęcie? — dopytywała się wuefistka, z anorektyczną klatką piersiową.

— Proponuję zrobić zdjęcie najlepszym — zdominował pozostałe głosy alt matematyczki. — Tylko tym, co już mają mianowanie. Niech inaugurują rok najpracowitsi.

— Zrobić jej zdjęcie — usłyszałam za plecami złowieszczy szept — i wysłać do MEN-u! Głupia krowa…

— Proszę państwa — dyrektor z trudem przedzierał się przez coraz głośniejsze audytorium. — Proszę o uwagę. Ci, co mają mianowanie i podyplomówkę, na lewo. Pozostali z państwa, proszę tu, pod plan lekcji. I poczekać. Może pani redaktor zechce też zadać jakieś pytania osobom, które są jeszcze przed egzaminem — grzmiał lekko zachrypniętym basem.

Patrzyłam z rosnącym zdumieniem, jak dorośli ludzie, nagle pełni pretensji i agresji, z trudem dzielą się na dwa coraz bardziej wrogie obozy. Artykuł zaczynał się pisać beze mnie. W dodatku nie miał nic wspólnego z tekstem, który sumiennie przemyślałam, a nawet zdążyłam zatytułować.

Przodownicy pracy ulokowali się pod palmą i wykonali zbiorowy uśmiech, który przetrwał błyśnięcie flesza. Rozpoznałam wśród nich panią Edytę. Paradną radną. Nie myliłam się. Była artystką, tyle że połowiczną, bo uczyła śpiewu na pół etatu. Wzorowa grupa podawała swoje nazwiska nie pytana, w trosce, aby z powodu gapiostwa nie wypaść z grona wyróżnionych. Ostatni zapisał się na listę prymusów dyrektor.

— Kapitan zawsze ostatni — wytłumaczył cichutko swój taktowny gest. — Bo jeśli chodzi o poziom egzaminu i papiery… Niech mi pani wierzy, w naszej okolicy byłem absolutnie najlepszy. Kurator wojewódzki powiedział: „To jest bez mała… pedagogiczny doktorat, panie dyrektorze”. — Dyrektor uśmiechnął się skromnie.


Przyszła kolej na drugą turę ciała, zbitego w ciasny i rozlotkowany tłum.

— Nie będziemy nic mówić — zastrzegła się ruda polonistka. — Jak pani chce znać prawdę, to powiemy wieczorem. O dwudziestej. W

świetlicy domu kultury.

Zbuntowanych też zgrabnie sfotografowałam. I wróciłam do redakcji.

— Bbbłagam panią, pani Hhhhaniu, tylko nie ggggrono! — Naczelny zacinał się bardziej niż zwykle, gdy krótko poinformowałam go o moich planach. — Szszszkołę trzeba oooomijać zzz daleka! — zaklinał, szukając wsparcia u Hieronima.

— Cyrk będzie — lakonicznie potwierdził obawy szefa Hieronim. — Ale czyja wiem? — Spojrzał na mnie przyjaźnie. — Kiedyś i tak trzeba napisać, co tam się dzieje…

W świetlicy brakowało tylko płyty z piosenkami Kaczmarskiego i flag. Płonęły świece. Ciało pedagogiczne wyglądało w blasku płomyków groźnie i buntowniczo. Trwało w bezruchu, jak sekwencja z etosowego filmu Włodka Wolność po dzwonku.

— W naszym imieniu będzie mówiła pani Kolik — poinformował

mnie szatyn w golfie. — Pani Kolik uczy geografii.

Pani Kolik odchrząknęła. — Uczę w tej szkole dwadzieścia lat… — zaczęła zmęczonym głosem. — Dotąd każdy robił swoje i nasze dzieci były zadowolone. Jednak od pewnego czasu, jak się zaczęło to szaleństwo z nauczycielem dyplomowanym, nie można spokojnie pracować.

Wszyscy jakby czekali na sygnał rozpoczęcia skarg, bo w chwilę potem mówili już jednocześnie. Pretensje i żale notowałam w pośpiechu, dziwiąc się, że taki publicystyczny materiał leżał sobie spokojnie w gimnazjalnych murach i dotąd nie zwabił żadnego dziennikarza. Straty moralne nauczycielskiej kadry poddanej ponownej edukacji były bowiem imponujące:

— trzy urlopy zdrowotne z tytułu depresji — notowałam w swym kajecie (matematyk, informatyk, nauczyciel PO),

— dwa wypadki choroby alkoholowej uchwyconej we wczesnym stadium (germanistka, nauczyciel etyki), — dwa rozwody (para wuefistów, historyczka), — pobicie lidera MEN-u za złośliwość przy ocenie papierów klasyfikujących do egzaminu,

— kradzież dwóch teczek akt z konspektami lekcji i pełnym przeglądem bibliografii przedmiotowej (podejrzani: zastępca dyrektora i sekretarka),

— nieetyczne wykorzystanie osobistego ciała (polonistka) w celu uzyskania akceptacji dyrektora dla cyklu wykładów na szkolne wieczornice patriotyczne,

— kradzież kluczy do pracowni informatycznej i zawłaszczenie komputera (podejrzani: chemik i katecheta), — wykorzystanie układów partyjnych i samorządowych w celu ustalenia korzystnej daty egzaminu, a także manipulacje i nadużycia w sterowaniu członkami komisji konkursowej (Edyta Drozd — nauczycielka śpiewu, radna).

— To jeszcze nic! — zapiszczała pani Bulew (język rosyjski w wieczorówce). — Bo na przykład sprawa szkolnego ksero…

Szkolny kserograf ulegał regularnemu, niszczycielskiemu wpływowi tzw. kserowiczów, nauczycieli, którzy na nieswoim sprzęcie kserowali kilogramy własnych papierzysk. Kserowali w czasie lekcji i po lekcjach.

Aby dostać się do maszyny, upijali woźnego, który uczestniczy w tym procederze od roku. Choroby alkoholowej wprawdzie się nie nabawił, bo miał jąjuż wcześniej, ale klucz daje tylko tym, z którymi pije. Taka na przykład pani Garrmont, hrabianka po matce (język francuski), próbowała dać mu flaszkę, ale nie wziął. Trzeba pić razem z nim, a pani Garrmont ma wrzody na żołądku i nie może… W związku z tym musi płacić za stronę czterdzieści groszy. Jak się policzy strony, to pensji nie starczy…

— Teraz mi starcza, bo daję prywatne lekcje — pochwaliła się krucha pani Garrmont, uśmiechając się jeszcze przedwojenną złotą dwójką.


— No i ta konkurencja — westchnął szatyn w golfie. — Niech pani mówi, pani Maniek, bo pani wie…

— Miałam już dwieście stron. Wszystko ładnie podkreślone, z wykresami, bo uczę fizyki, i z akapitami, na komputerze mąż mi pisał.

Przyniosłam tylko na chwilę, zostawiłam w pokoju nauczycielskim, bo do ubikacji wyskoczyłam szybciutko. Wracam, a tu zalane. Kawą czarną zalane, fusami poklejone. Do dzisiaj się leczę z tego widoku — chlipnęła przejmująco. — A Lisenkowa miała mniej i już jest po egzaminie. Jak wyszłam do toalety, to tylko ona piła kawę…

— Jak dyrektor kogoś lubi, to i fikcję podpisze, a jak nie, to… to nie podpisze…

— Czego nie podpisze? — dociekałam.

— No, fikcji, bo czego? Czy pani wie, że gdybyśmy chcieli te wszystkie lekcje, wykłady, kółka, szkolenia robić, to do emerytury by czasu zabrakło? A kiedyś przecież trzeba się wyspać!

— I pouczyć dzieci — przypomniałam nieśmiało.

— Dzieci to już same się uczą. One dobrze wiedzą, że mamy poważniejszą pracę niż prowadzenie lekcji.

— To co? — cichutko odezwała się pani Kolik. — Opisze pani to wszystko?

Na pytanie pani Kolik nie potrafiłam odpowiedzieć przez resztę nocy.

Rano przyniosłam artykuł. Krótki i rzeczowy. Zatytuowałam Jak skutecznie skłócić grono. Ot, poradnik dla dyrektora szkoły, w której jest tak nudno i przyjemnie, że rzygać się chce. W Bączkach zrobiło się głośno, ale na krótko. W połowie września nauczyciele i uczniowie wpadli w wir szaleńczej pracy. Mijałam goniących do szkoły pedagogów z potężnymi teczkami pod pachą i przekrwionymi oczami. Uśmiechali się, ale nie tak szczerze jak niegdyś. Zawiodła ich potęga prasy. A może moje nieudolne pióro? Bo przecież to nie oni byli sprawcami wszechobecnej głupoty i zła. To już raczej ja byłam winna. Bo też pochodziłam ze stolicy.

9


Od czasu zaginięcia lub kradzieży Blondyna nie znosiłam niedziel.

Jedynym weekendowym pocieszeniem był telefon od Lindy, która zaskakiwała mnie solidnością w niedzielnym wydzwanianiu. Dzisiaj w dalszym ciągu nie miałam dla niej dobrych wieści, bo Linda po cichu przeżywała zniknięcie kota. Tego byłam pewna. Siedziałam więc o świcie na niewygodnym tapczanie pani Morgenowej rozczochrana i zła, zastanawiając się, dlaczego w Warszawie widywałam świty tylko wtedy, gdy imprezy przeciągały się do rana, a tu wstaję z pierwszym wróblem, wydłubującym resztki chleba rozsypanego na parapetach przez małą Nikol Morgen.

W pokoju panował bałagan. Gdy mieszkałam z Blondynem, czułam się w obowiązku dbać o porządek. Teraz, gdy nie śledziły mnie wścibskie kocie oczy i coraz rzadziej trafiałam na kłębki jasnej sierści, bieganie ze ścierką wydawało mi się komiczną i pozbawioną sensu pantomimą.

Uznałam nawet, że w kobiecej naturze pedanteria jest pewnego rodzaju wtórnym nawykiem. Uruchamia ją nasza płciowa poddańczość i sprzątamy głównie wtedy, gdy robimy to dla kogoś. Nawet jeśli tym kimś jest leniwy i zblazowany kot.

Minął już miesiąc od czasu, gdy sprowadziłam się na Ruczajową.

Gdyby nie wstawanie w środku nocy i zdecydowana poprawa cery, a także wspomniana już niechęć do dbania o siebie i wątpliwej urody apartament, przeobrażałam się powoli w udoskonaloną wersję dawnej Hanki. Zamiast cynizmu znajdowałam w sobie nowe pokłady serdeczności. W miejsce dawnej nieufności wkradała się powoli wiara, że jeszcze wszystko przede mną… Tymczasem, po krótkim stuknięciu w drzwi stanął nagle przede mną Karol Morgen.


— Willkommen, pani Włodek — sapnął podekscytowany. — Herr doktor tu idzie z niespodzianką.

Niepomna wygniecionej piżamy, rzuciłam się do okna. Igor Nowicki przekraczał ostatnie metry podwórka, kierując się w stronę wejścia do kamienicy. Pod pachą niósł jakiś pakunek. Nie tak wyobrażałam sobie jego wizytę. Owszem, myślało mi się nieraz, że kiedyś przypadek przywiedzie go pod moje okna. Nie znam kobiety w Bączkach, której tak się nie myślało. Ale żeby przychodzić o tej porze? Gdy wyglądam jak zaspany pekińczyk, który zgubił właściciela? I te skarpety z owczej wełny, odstające przy kostkach. Kiedyś nie spałam w skarpetach, ale przecież nic nie trwa wiecznie. Rozejrzałam się z przerażeniem, czy termofor nie leży na widocznym miejscu, i co zrobiłam z maszynką do golenia. Mógłby pomyśleć, że regularnie się golę. A ja tylko łydki. W

dodatku wcale nie regularnie…

— Witamy panią. — Stał w drzwiach z tym swoim haniebnym uśmiechem i przemawiał w imieniu własnym oraz pakunku. Karolek był

bowiem od dłuższego czasu „nicht da”.

— Nie wzywałam pogotowia. — Zrobiłam buńczuczną minę, choć on nie patrzył na moją minę, lecz na skarpety.

Jego uśmiech zatoczył jeszcze bezczelniejsze koło.

— Dobry lekarz przybywa nie wzywany, jeśli ma coś pacjentce do zaoferowania. — Ukłonił się z drwiną i rzucił pakunek na tapczan. Ten natychmiast skoczył mi na kolana z najgłośniejszym miaukiem, jaki słyszałam.

— Blondyn? — Głos niebezpiecznie mi zadrżał, a pytanie było uzasadnione. Brudne futro przywierające do moich kolan w niczym nie przypominało faworyta. Może tylko siła pretensji w hałaśliwym powitaniu pozostawała ta sama. — Blondyn — odetchnęłam z macierzyńską ulgą, gdy z każdą następną chwilą coraz bardziej zaczynał

przypominać mojego, wydawało się, utraconego na zawsze kota.

Bez szczególnych powitań i przytuleń, bez okazywania uczuć, jakie po tylu latach wspólnego obcowania miałby do mnie nawet odkurzacz, Blondyn przeszedł do rzeczy, czyli do lodówki. Widać, o synu marnotrawnym pojęcia nie miał, a gdyby nawet miał, pogardzałby tą przypowieścią jak zresztą całą literaturą, kulturą i odpowiedzialną za nie ludzkością. Czekał pod drzwiami lodówki na swoje ryby, niecierpliwie machając ogonem i przywołując mnie coraz głośniejszym miauczeniem. „Nawet najprzystojniejszemu mężczyźnie nie wybaczyłabym podobnego zachowania”— myślałam, nerwowo wyciągając wszystkie wiktuały, poza serem, którym Blondyn pogardzał, podkreślając w ten sposób wyższość nad Włodkiem. Wizja najprzystojniejszego mężczyzny nagle uświadomiła mi, że ktoś taki przed chwilą tu był i już go nie ma. Zostawiłam kota z talerzem rarytasów i cichutko podeszłam do drzwi. Ale za nimi stał tylko oparty o balustradę Karol Morgen ze swoim wiecznym uśmiechem i fajrantem przylepionym na stałe do ust.

— Herr doktor poszedł schon zuriick — poinformował mnie.

— Bo co miał tu robić? — Spojrzał z namysłem na moją piżamę.

— Pani gesund, kot gesund, to i sobie poszedł…

— No, widzisz! — W głosie Lindy usłyszałam kaskadę radości. — Mówiłam ci, że sam wróci… Może straci następny kawałek kity, ale nie rozum, żeby zrezygnować z twoich usług.

— Nie wrócił sam — spochmurniałam, ponieważ podobnie jak Linda uważałam, że to mi się od Blondyna należało. — Przyniósł go… sąsiad.

Nie znam jeszcze szczegółów…

— On pewnie też ich nie zna — przerwała mi Linda. — Lepiej zrezygnuj z całej wiedzy o Blondynie. Ciesz się, że go odzyskałaś.

„Taka jest właśnie Linda — pomyślałam zazdrośnie, odkładając telefon komórkowy. — Dla niej to szczegół, że Blondyna nie odzyskałam sama, drobiazg, że opuścił mnie w trudnym momencie i skazał na cierpienia. Liczy się, że wrócił. Nieważne jak. Oznaczałoby to — analizowałam — że dla Lindy i Lindopodobnych najważniejszy jest efekt końcowy, czyli sukces… Można tę jej filozofię życia przełożyć na sprawy zawodowe i damsko-męskie. W obu przypadkach sukces czuć stadem szczurów


goniących najprostszą drogą do celu… A ja, Hanna Włodek, pytam głośno, co się stało z całym tym romantyzmem, wciskanym mi do głowy na ponurych lekcjach literatury? Gdzie się podziały te wszystkie etyczne postawy, z których polonistki robiły klasówki, a nawet stawiały dwóje? A miłość i jej prawa?”

Zawstydziłam się, bo Blondyn skończył jeść i teraz patrzył na mnie podejrzliwie. Dokładnie takim samym wzrokiem, jakim taksowałaby mnie Linda, gdyby na chwilę zdjęła z uszu słuchawki i stanęła w drzwiach mieszkania pani Morgen.

Po południu kupiłam dwa piwa żywieckie i udałam się na ławkę pod brzozami. Postanowiłam minimalnie ograniczyć potrzebę podniesienia swej atrakcyjności. W przeciwieństwie do bączkowskich kobiet nie zwariowałam na punkcie doktora Igora, więc nie było powodu, dla którego miałabym się kompromitować jakąś wizualną metamorfozą.

Miałam tylko jeden problem. Włożyć tę nową długą spódnicę, do której świetnie pasowały franciszkańskie sandałki (moje stopy słyną z urody na całym Mokotowie) czy może poddać się naporowi próżności i wskoczyć w dżinsową miniówkę. Czarne rajstopy, toporne półbuciska…

taki studencki odjazd, ale w dobrym stylu… Było mi w zasadzie obojętne, w czym pójdę. Chodziło raczej o to, że pogoda nie pomagała mi podjąć żadnej decyzji. W chwilach jaskrawszego słońca — wskakiwałam w cienki tiul nowej spódnicy, a gdy zachodziło, sięgałam po dżins. To rozdarcie między spódnicami skłoniło mnie do sięgnięcia po sukienkę z Paryża. Tam modna była w ubiegłym roku, więc w Bączkach będzie za osiem lat. Nie przerażało mnie to, ponieważ często i w Warszawie bywałam prekursorką niektórych fasonów — nawet dość śmiałych.

Skromnych rozmiarów lustro na ścianie pokoju uświadomiło mi, że sukienka, i owszem, potrafi zadać szyku, ale nie pod brzozą. Misterne koronki kładące czarny cień na moich ramionach i pąsowe wypustki przy dekolcie sugerowały, że urwałam się z kręcenia sceny do Włodkowego filmu Wampir z pałacyku „Sławój”. Pamiętam ten film. Główna bohaterka, znana z perfekcji wysysania czerwonych krwinek, nigdy nie zaznała ukojenia w miłości. Zdarłam czarne szaty i wróciłam do szafy. W dalszym ciągu było mi wszystko jedno, w czym będę piła to piwo. „Nawarzyłam, to wypiję”

— pomyślałam i chwyciłam kieckę z lycry. Teraz, kiedy moje biodra odzyskały kształt sprzed ciąży, czyli sprzed ponad dwudziestu lat, mogłabym w niej wyglądać jak, nie przymierzając, starsza siostra Anny Kurnikowej, tej od tenisa. Przymierzyłam. Nie wyglądałam. Nawet do matki Kurnikowej musiało być mi daleko i to wcale nie z powodu bioder.

Wprawdzie nie znałam jej matki, ale miałam nieznośne przeczucie, że jest mi daleko do każdej kobiety, która medialnie lub w inny światowy sposób zaistniała w męskiej wyobraźni.

Na szczęście przypomniałam sobie, że planowana wizyta z piwem w żaden sposób nie ma większego wpływu na moje samopoczucie i poczynania. Uspokojona przystąpiłam do wciągania spodni z seksowną aplikacją i niewielkim rozdarciem na udzie. Ekskluzywne angielskie dżinsy leżały cudownie. I nowe sandały! Jakby były do nich stworzone, choć sandały ze sklepu pani Maczkowej, żony weterynarza, nie miały pojęcia o istnieniu dżinsów kupionych w północnej dzielnicy Londynu.

Tak to czasem bywa, że rzeczy z różnych stron świata przylegają do siebie, dobrane pełną uczuć ręką na dłużej niż ludzie. Całą radość z doskonałej kompozycji zepsuła mi jedna, ale uporczywie lęgnąca się w głowie myśl. To rozdarcie na udzie… Takie rozdarcie, tu w Bączkach, może zostać uznane za zwykłe niedopatrzenie. I ktoś, kto jest zwykłym prowincjonalnym niechlujnym doktorem może na przykład powiedzieć swoim pacjentkom, że redaktorka z Warszawy świeci w Bączkach gołą dupą, taka jest zaniedbana… Wzdrygnęłam się na myśl o świeceniu gołą dupą. Niekoniecznie tu, w Bączkach. Zawsze byłam przeciwniczką nadmiernej egzaltacji w ujawnianiu sekretnych cząstek ciała. Dotąd kawałek opalonego golenia nie wydawał mi się sekretny, ale chyba powoli zaczynałam ulegać bączkowskiej pruderii. „Taki Edwin — myślałam z rosnącą zazdrością — pokazuje, co chce, i nikt, poza

braćmi Kaczorkami, nie ma mu za złe. A ja ubieram się sumiennie, za kupę funtów i ryzykuję dobrym imieniem…”

Wróciłam do długiej spódnicy, choć jej deseń zaczynał mnie irytować.

Sandały też, bo jakby ciut za duże. „Chyba urosły”

— zezłościłam się na dwie płaskie podeszwy i wsunęłam je z gniewem pod łóżko. Siedziałam znowu na tapczanie. Makijaż zaczynał ze mnie spływać, gdyż przebieranki niewątpliwie były pracą fizyczną.

Szafa, dotąd rzadko przeze mnie odwiedzana, teraz ujawniła całą swoją bezsilność i małość. Sięgnęłam po stare dżinsy i wypłowiały podkoszulek, na którym właśnie rozciągnął się Blondyn. Strzepnęłam z trykotu brud, który wcześniej strzepnął z siebie Blondyn, i wciągnęłam koszulkę z desperacją. Czułam się jak więzień własnych marzeń.

Gdy przechodziłam z piwami na drugą stronę ulicy, opuściły mnie scenariusze spotkań, zwykle starannie przeze mnie reżyserowane. „Co może przytrafić się kobiecie w wypłowiałym T-shircie, która nie jest podobna do żadnej innej znanej kobiety?” — myślałam, przypominając sobie, jak bardzo nie lubię Nowickiego i jak niewiele dla mnie znaczy…

Wyrazem tego „niewiele” był ów wyblakły podkoszulek, rozciągający się teraz niczym tarcza na moim okazałym biuście.

A jednak i takiej kobiecie może się zdarzyć nieprzyjemność — uznałam po dziesięciu minutach dobijania się do mieszkania doktora. Nikt mi nie otworzył, co wcale nie oznacza, że gospodarza nie było. Wracałam odprowadzana cichym, wulgarnym i na pewno dziewczęcym chichotem dobiegającym zza wytłumionych drzwi.

— Jak to dobrze, że ten pan nic a nic mnie nie obchodzi — sapnęłam kłamliwie i próbowałam z czułością pomyśleć o Włodku. Ale wyobraźnia podsunęła mi Włodka leżącego w naszym łożu z kolejną sepleniącą nadzieją na Jandę i czułość znikła jak swojego czasu Blondyn. Na bardzo długo.

10


Rzuciłam się w wir pracy. Czas dzieliłam między księdzem Koszałko (gdy dowiedział się, że kiedyś wygrywałam w warcaby z utytułowanymi juniorkami, zobowiązał mnie do copiątkowej partyjki, suto zakrapianej wiśnióweczką w kolorze biskupiej purpury), Blondynem, odsypiającym kocie amory, a redakcją.

O znalezieniu Blondyna doktor Nowicki poinformował mnie lakonicznie w nocnym sklepie, trzy dni po swojej u mnie wizycie.

— Przez pani kota o mały włos nie pozbawiłem faceta dwunastnicy — wyznał, kupując kiszkę wątrobianą przywodzącą na myśl uszlachetnione, apetycznie pachnące jelito.

— A co takiego zrobił? — zaatakowałam go gniewnie. — Zabrał panu skalpel?

— Nie, droga pani — przerwał mi protekcjonalnie Nowicki. — Tak się darł w szpitalnych krzakach rododendrona, że zamiast jelitem grubym, zająłem się dwunastnicą. Z rękami we krwi rzuciłem się w ten rododendron, żeby bydlaka wyeksmitować z terenu szpitala. Już wolę, żeby nie dawał mi spać niż operować — powiedział tonem tak gniewnym, że panienka zza lady spojrzała na mnie z oburzeniem.

Czułam się nieswojo z jednego tylko powodu. Oskarżyłam Nowickiego o eutanazję dokonaną na moim kocie. Tymczasem on go wskrzesił i nawet odtransportował pod właściwy adres. Poza tym cała sprawa z Blondynem stawiała mnie w rzędzie najbardziej zagorzałych przeciwniczek doktora. Ale w tej partii byłam tylko ja jedna i miałam przeciw sobie całą żeńską część miasteczka.

— To co, bierze pani te puszkie czy nie? — potwierdziła wrogi nastrój ekspedientka — bo jak nie, to pani się posunie…


Posunęłam się.

Stałam jak idiotka w tym cholernym sklepie, rozważając, czy wspomnieć mu o dziękczynnym piwie, czy też nie dorzucać do pełnej już puli próżności szczegółów mogących wprawić go w jeszcze większe samozadowolenie. Jakby odgadł moje rozterki. Stanął przede mną z nieodłącznym alkoholem i papierosami w torbie.

— Nie ma rzeczy, która zrekompensowałaby mi przykry kontakt z pani kotem — rzucił spode łba. — Ale jakieś wspólne piwo pozwoliłoby mi choć przez chwilę zapomnieć o tym.

Już miałam na końcu języka opowieść o jego sposobach leczenia stresu wywołanego czworonogami. Byłoby to jednak niedyplomatyczne.

— Proszę bardzo — odrzekłam z obojętnością. — Chętnie wypiję z panem piwo. Tylko nie wiem, kiedy znowu będzie pan grzebał w jakichś wnętrznościach. Na sali operacyjnej albo poza nią.

Strzał był celny.

— Jak będę z panią pił piwo, z łatwością powstrzymam się od grzebania — odparował z najbardziej cynicznym wyrazem twarzy.

— Piątek? — obrażona ustalałam termin.

— Doskonale — pochwalił wybór.

I właśnie dziś jest ten paskudny piątek urastający do biblijnych rozmiarów „dnia gniewu”. Od świtu przekonuję się, że mój biorytm powinien być skazany na dożywocie. Wszystko leci mi z rąk, a każda decyzja, jaką podejmuję, kończy się katastrofą. Z trudem unikam wizyty na oddziale Nowickiego. Nie jako gość, lecz jako pacjentka. Lustro właśnie dzisiaj z trzaskiem padło u moich stóp. Przecież zaledwie przechyliłam się w jego stronę, aby sprawdzić efekty algowej maseczki z pillingiem. Zrobiłam ją wczoraj. Nie. Nie ze względu na kogoś. Chciałam sprawdzić czy… czy nie jest przereklamowana, bo przecież zwykle wszystkie maseczki są wytworem cud-reklamy. Nie sprawdziłam, bo nie będę oglądać podbródka w odłamkach lustra. Na domiar złego zepsułam spłuczkę w ubikacji. I gdzie ja teraz będę piła z doktorkiem to piwo?

Wprawdzie ubikacja od początku nie wchodziła jako lokal w grę, ale piwo ma to do siebie, że wymaga możliwości korzystania właśnie z niej. I taki Nowicki tam wejdzie, a potem długo stamtąd nie będzie wychodził lub, co gorsza, poczuje się oszukany. Przy dzisiejszym bogactwie urządzeń sanitarnych brak sprawnej spłuczki nie jest zwykłym niechlujstwem. Może być rozpatrywany w kategoriach zamachu na ludzką godność. Bo choć świat poszedł daleko w oswajaniu i udomowianiu fizjologii, to nikt na pierwszej randce nie zechce korzystać z niesprawnego sedesu…

Skarciłam się za słowo „randka”, ale jeżeli ktoś prowadzi się tak fatalnie jak Nowicki… Z takim to nigdy nie wiadomo, czy operuje czy flirtuje — żachnęłam się na jego rozwiązłość i chwilę potem rozlałam herbatę na świeżo wykrochmalony obrus. „To już koniec” — pomyślałam, przypominając sobie, z jaką podejrzliwością pani Morgenowa dawała mi wczoraj nowy obrus. Dawała mi go tak, jakbym pożyczała od niej prezerwatywy. Obiecałam sobie, że do końca pobytu w Bączkach nie pożyczę już od niej niczego. A teraz, parę godzin po heroicznej przysiędze muszę zdobyć nowy obrus, bo bez niego widać wyryty w politurze stołu napis: sraj, dupa, sraj anonimowego autorstwa.

Stół poniemiecki, ale zdanie polskie, prawdopodobnie pochodzące z okresu wczesnego dzieciństwa Karola.

„Ostatecznie mogę kupić jakiś obrus — myślałam nerwowo. — Tylko kiedy?” W redakcji czekało na mnie tysiąc podziękowań i skarg, a na parafii proboszcz Koszałko ćwiczący się w podchwytliwym, symultanicznym zbijaniu moich warcabowych pionków.

Blondyn miał rozwolnienie, ja uczulenie na maseczkę z alg, nie zmiecione resztki lustra skrzypiały mi pod butami, elegancki obrus zmienił się w smutną, nieszczęsną szmatę, a uchylone drzwi do łazienki przypominały o spłuczce, z którą mógł się uporać tylko „złota rączka”.

Tymczasem „złota rączka” wyjechał na budowę do Austrii i chyba nikt inny w Bączkach nie potrafił skutecznie podziałać w spłuczce, aby robiła, co do niej należało.

Ten smutny bilans przyspieszył moje wyjście. Zanim doszłam

do redakcji, drogę przecięły mi trzy czarne jak smoła koty. Uznałam ten widok za spóźniony omen tego, co już się wydarzyło. Myliłam się.

Naczelny czekał na mnie w gabinecie i płakał. Okazało się, że też widział owe trzy czarne koty, i to z tego względu, że jego żona, Janina Jeżyna, zapragnęła do niego wrócić.

— Jak to wrócić? — Stanęłam na straży świętego spokoju naczelnego.

— Jak może teraz wrócić, kiedy jest z Michałem Korybutem?

— Mmmmichał nnnawet ją o to ppprosił — wyszeptał naczelny, wycierając wierzchem dłoni wilgotny nos.

— I co z tego? — Walczyłam dalej. — Nie powinna tak łatwo się z nim zgadzać!

— Też tak Utwierdzę — chlipnął. — Ale ooona mówi, że jest hhhonorowa…

— A co ma honor do małżeństwa? — Zaśmiałam się z tego absurdalnego myślenia Jeżynowej. — Gdyby miał, nie odeszłaby od pana…

— Pppowiedziała, że kkkażdy może się pppomylić…

— Słusznie — zgodziłam się. — Lecz teraz proszę jej powiedzieć, że pan się też kiedyś pomylił. A każdy może…

Przynajmniej przestał płakać. Pewnie uświadomił sobie, że dopóki walizki żony nie wylądowały w ich dawnej sypialni, jest jeszcze trochę czasu na strategię. Obiecałam mu przemyśleć całą sprawę.

Zaproponowałam, aby przejrzał oferty pracy, i ruszyłam do Hieronima.

Zastałam go przy solidnym wypełnianiu obowiązków.

— …ale powtarzam pani. To kosztuje dwanaście złotych — upierał

się, unikając rozsierdzonych oczu Edyty Drozd, nauczycielki śpiewu i radnej.

— Otóż ja tłumaczę panu, że przyszłam tu jako radna i te podziękowania dla pana burmistrza są nie tylko ode mnie, ale też od chóru „Małe Bączki”. — Syk, z jakim słowa opuszczały utalentowane gardło pani Drozd, świadczył ojej najwyższej irytacji.


— Niech pani redaktor to wytłumaczy. — Pan Hieronim tak się ucieszył na mój widok, że na moment przestał się bać swojej nerwowej petentki.

— A witam, witam, pani Haniu. — Edyta Drozd błyskawicznie przeszła na pozycje koleżeńskie. — Widzę, że też zaczęła pani nosić apaszki? My, tu w Bączkach, jeszcze niejednego panią nauczymy… A sprawy mają się tak — ciągnęła, nie dając mi szans na apaszkowy rewanż.

— Pan Dryndo nie chce zrozumieć, że podziękowania dla pana burmistrza są natury społecznej, nie prywatne od Edyty Drozd, lecz służbowe od „Małych Bączków”. I one są za to, że pan burmistrz osobiście przybył na próbę generalną chóru. Przed naszym występem w Tęgowie…

— To proszę za darmo podziękować burmistrzowi za ten gest — poradziłam z najpiękniejszym uśmiechem. — Zadzwonić do niego, wysłać SMS-a, wpaść do urzędu i po prostu podziękować.

— Droga pani — pani Drozd zadrżała od emocji — w świecie polityki istnieją pewne formy wyrażania wdzięczności…

— To niech ją pani wyrazi w formie, jaka jest pani najbliższa. A jeśli mamy w tym brać udział, to prosimy o zwyczajową opłatę.

— To nieuczciwe — wycedziła. — Będę musiała złożyć na was skargę…

— Skargi też są płatne — pośpieszył z wyjaśnieniem Hieronim.

— I nie wszystkie uwzględniamy — zastrzegłam jadowicie.

— Już ja złożę tam, gdzie uwzględniają — warknęła.

— Trzeba było tak od razu, że chodzi pani o skargę… — wpadłam jej w słowo. — Skargi są tańsze.

Edyta Drozd stała już w drzwiach.

— Spotkamy się jeszcze — rzekła z pogróżką, wzorem filmowych bohaterek, które do końca życia czynią zło, choć, jak uczą scenariusze, ponoszą klęskę w ostatniej sekwencji.

— No i co pan powie, panie Hieronimie? Ta dama zapowiedziała z panem randkę!


— Broń mnie Boże! — wzdrygnął się Hieronim, zasłaniając serce markerem. — Nie twierdzę, że nie lubię kobiet — mruczał pod nosem, kreśląc swoje kółka i krzyżyki — bywają czasami i miłe niewiasty. I człowiek by im sam z siebie pomógł… Ale pani Drozd już trzech mężów pochowała. Może przez to jest taka złośliwa? — Przyszło mu do głowy.

— W Bączkach ciężko jej teraz partnera znaleźć. Każdy się boi…

Rozumie pani?

Podniósł na mnie szare jak popiół oczy, w których jeszcze czaił się przestrach. Rozumiałam.

O szesnastej gnałam na parafię. Przy drugiej partyjce tak często zerkałam na zegarek i popełniałam takie błędy, że ksiądz Koszałko sceptycznie pokręcił głową.

— Czy jesteś pewna, drogie dziecko, że nie dopuściłaś się grzechu kłamstwa, mówiąc kapłanowi o swym tytule warcabowego mistrza? — dopytywał się, czyniąc damkami spustoszenie na moich polach.

— Sama już nie wiem — zaczynałam wątpić w swój warcabowy epizod. Po trzeciej wpadce postanowiłam usunąć z warszawskiego mieszkania dyplomy i puchar. Czwarta rozgrywka też skończyła się moją klęską.

— Gdybym dzisiaj walczył o udziały w „Wiadomościach”… — triumfował ksiądz Koszałko — gazeta byłaby moja, jak, nie przyrównując, ta oto wiśnióweczka, którą dziś, drogie dziecko, bez powodów pogardzasz… — Z lubością powąchał korek i uzupełnił płyn w szklaneczce. — A co to za ważna sprawa, dla której wystawiasz mi pionki do zbicia, jak zdradziecki generał swych żołnierzy pod wrogi ogień, hm?

— Staruszek wpatrywał się we mnie przenikliwie, dopóki nie bąknęłam z opuszczoną głową.

— Umówiłam się wieczorem z panem Nowickim. — Podniosłam oczy na pogodną twarz księdza nie kryjącego radości z wygranej. — Wspominałam księdzu, że znalazł mojego kota, więc wypada mu podziękować…

— Aaa! — Proboszcz z werwą strzelił palcami. — Igor Nowicjusz, mówisz… No, no… Niektórym pannom Igor znajduje,

ale inne przy nim niejedno gubią. Uczciwy to człowiek — szepnął — i dobry. — Upewnił się, czy wikary nas nie podsłuchuje. — W kościele go nie zobaczysz, aleja w swoim życiu tylu durniów i kanalii na kolanach widziałem, że to żaden dowód na świętość duszy, jeśli wiesz, drogie dziecko, co ja tu grzesznego wygaduję.

— Oczywiście — wciąż bąkałam, o co wzrastał mój żal do „Nowicjusza”. „Swoją drogą trudno o bardziej kąśliwe przezwisko” — pomyślałam i spojrzałam na proboszcza z jeszcze większą sympatią.

Do domu nie niosły mnie skrzydła miłości. Gnałam z koszmarną zadyszką, klnąc na trzy koty, spłuczkę i faceta, który od pierwszego wejrzenia był najbardziej antypatycznym samcem, jakiego spotkałam.

Tyle że przy okazji przystojnym.

„Zaproponuję mu piwo, a potem powiem, że zepsuła się spłuczka.

Niech to interpretuje, jak chce — planowałam nerwowo, poprawiając makijaż. — Może naprawiać, a może powstrzymać swój pęcherz. Jego męska sprawa. Dobrze, że lodówka nie przestała mrozić piwa, światło nie zgasło, a Blondyn nie zdemolował mojego stołu, na którym teraz kładłam obrus kupiony za redaktorską pensję. Czyli — konkludowałam — nie jest tak źle”. I w tym momencie ktoś cicho zapukał do drzwi. Stała w nich Marcysia, córka pani Rzeźnickiej i sąsiadka doktora Nowickiego.

— Pan doktór powiedział, że nie może — dygnęła, gotowa do odwrotu.

— Nie może? — przytrzymałam ją pytaniem. — Coś się stało?

— Tak. — Ponownie dygnęła, gotowa uciec spod drzwi.

— A co? — uprzedziłam jej odwrót.

— Że ma jakąś operację — wydusiła, wciąż dygając.

— I nie przyjdzie?

Zamyśliła się głęboko, trochę przejęta, jakbym złapała ją na gorącym uczynku.

— Nie wiem. — Bezradnie wzruszyła ramionkami. — Nie pamiętam…

Patrzyły na mnie mysie oczka z dojmującą pustką. I teraz ja

zostanę z tą pustką, z pytaniem bez odpowiedzi. Mogę sobie wskoczyć do łóżka. Chyba że przyjdzie. Mogę też siedzieć przy stole z nowym obrusem i czekać. Chyba że nie przyjdzie.

Marcysia zniknęła, a ja usiadłam na łóżku. Był to jedyny kompromis między siedzeniem przy stole a spaniem. Dopiero o trzeciej nad ranem uznałam, że nie jest to żaden kompromis. Umyłam się i poszłam spać.

11


Pani burmistrzowa Misia przysłała mi zaproszenie na spotkanie bączkowskich kobiet. Wyjaśniła w nim, że jako „osoba płcią przystająca do grona zacnych obywatelek” mogę swą obecnością zainspirować i wzmocnić bączkowską inicjatywę feministyczną. Następnie wyraziła nadzieję, że „interes ogółu mieszkańców zdecyduje o Pani gotowości do podjęcia światłych i koniecznych działań na rzecz środowiska”. Po czym podpisała się tłustym komputerowym drukiem: Michalina Drzymałko.

— Co to takiego? — Sceptycznie potrząsnęłam drukiem przed nosem Hieronima.

— Aaa — zmieszał się nieco, ale dzielnie wprowadzał mnie na kolejną ścieżkę bączkowskich ciekawostek. — To wszystko przez telewizję — wyjaśnił, gmatwając sprawę jeszcze bardziej.

— Jaką telewizję? Czy na tym spotkaniu mają być jakieś lokalne media?

— Nie — zaprzeczył stanowczo. — Przez telewizję, bo nasza pani burmistrzowa robi wszystko wzorem prezydentowej — wyznał, choć widziałam, ile wstydu go to kosztowało.

— Prezydentowa ma zupełnie inny program… — chciałam błysnąć erudycją polityczną, ale pan Hieronim najwyraźniej nie lubił takich popisów.

— Burmistrzowa nie jest jeszcze prezydentową, a od czegoś trzeba zacząć. Dlatego robi czwartki.

— Czwartki? — Przypominałam sobie na gwałt lekcje historii z ogólniaka.

— Tak. Czwartki u Misi.

— Kiedyś były u króla Stasia…

— Owszem, ale burmistrzowa nie jest królową, więc robi

u Misi — upierał się Hieronim. — A zresztą, cóż ja tu się mądrzę. To święto kobiet i nic mi do niego.

— Kogo spotkam w czwartek? — badałam zaciekle dalej.

— Panią sekretarzową Bożenkę, panią radną Drozd i burmistrzową.

No, bywa też pani Bączkowska, jeśli w tym czasie jest u nas u wód… A teraz, zdaje się, przyjechała…

— U jakich wód? — Znałam tylko Ruczajkę, która nie była wodą.

— Ona mówi „u wód”, bo jest z arystokracji. Dlatego jeździ wyłącznie do wód.

— Bączkowska… — powtarzałam półgłosem — Bączkowska… Czy to zbieg okoliczności? Nazwisko i miasto? — Sięgnęłam do podstaw Hieronimowej wiedzy historycznej. Sprawiał wrażenie zmęczonego tymi niejasnymi wyjaśnieniami.

— Ja tam nie wiem — chwycił markera jak oręż — ale mówią, że oni, ci Bączkowscy, to sobie normalnie kupili nazwisko, jak na przykład kupuje się garnitur. I teraz są jaśnie państwo. Bączkowski, stary pokerzysta, utrzymuje, że przed wojną jego dziad przegrał Bączki w karty, ale…

— Ale? — Moja ciekawość stała się namolna jak ostatnia wrześniowa mucha.

— Ale są tacy, co znają jego dziada. I to jest prawdziwy dziad. Znaczy się, pan Żołądek, taki drobny pijaczyna z naszego PGR-u, co go dzieci na ulicy uczą, jak ma się podpisać…

— Mówi pan, Żołądek? — posmutniałam.

Uciekłam tu, do Bączków, przekonana, że w ten prosty sposób odetnę się przynajmniej na jakiś czas od wielkomiejskiej sztuczności, od chorób tłumu, męczącej geometrii domów głuchych na ludzki płacz, na cierpienia uwięzionych w nich dzieci, kotów, psów. Wreszcie samych dorosłych, wkręconych w wir chorego dreptania po szerokich ulicach.

Wiecznego pędzenia. Prześcigania czasu i marzeń. W każdym razie chciałam uciec daleko od siebie, a zdaje się, że wpadłam prosto w brudną i rozlaną na mapie kałużę, pozbawioną tych właściwości oczyszczających duszę, za jakimi tęsknił mój wuj Fred i tęskniłam ja. Bączki zdawały

się o tyle smutniejsze, że zaczynały jawić się jako karykatura tego wszystkiego, co w mojej pogardzanej Warszawie było wciąż w jakimś niewytłumaczalnym sensie prawdziwe. Na przykład sprawa z panem Żołądkiem… Przeniesiona na stołeczny grunt, budziłaby zaledwie uśmiech. A w Bączkach była wręcz żałosna…

Zaczęłam nerwowo szukać w pamięci poznanych tu ludzi, wciąż dających gwarancję swojskości i naturalności. Stanął mi przed oczami pan Maczek i bracia Kaczorkowie, zobaczyłam nalaną twarz pani Morgen i biały ogonek małej Nikolki, Karola z petem między zębami, a także księdza Koszałko, jak sam wygrywa z sobą w warcaby. Podniesiona na duchu, że nie wszystko stracone, szepnęłam do pana Hieronima, że pójdę do Misi burmistrzowej w najbliższy czwartek. A o panu Żołądku napiszemy artykuł w cyklu „Nasi wybitni”. Chociaż może lepiej w tej nowej rubryce, którą wymyślił Kaziutek: „Sami swoi”.

Wrzesień zachodził pstrokatymi liśćmi za horyzont lata. Siedziałam późnym popołudniem nad Ruczajką z notesem pełnym spraw do załatwienia. Od następnego tygodnia w naszej redakcji będzie się rozlegać śmiech sympatycznej Zosi, dziewczyny z Bączków i z Poznania.

Wraca tu po studiach i zacznie pracę w „Wiadomościach” jako specjalista od socjologii. Kaziutka trzeba wysłać w następnym miesiącu na kurs fotografów reporterów. Jest nieoceniony we wszystkim, co robi. Poza zdjęciami. Tu brakuje mu precyzji, a może po prostu warsztatu. Ale dalej uważam, że Kaziutek jest naszą najlepszą inwestycją. Martwię się o pannę Mariolkę. Ma zastąpić Hieronima w kontaktach z czytelnikami.

Różni się od Hieronima imponującym dekoltem i paznokciami godnymi odnotowania w Księdze rekordów Guinnessa. Jak utrzyma w nich markera, ma szansę trzykrotnie powiększyć nasze obroty. Siedzę na trawie pachnącej południowym deszczem i wiem, że sukcesy gazety są ciągle tematem zastępczym. Bo tak naprawdę przyszłam tu w zupełnie innym celu. Ten wczorajszy telefon Włodka… Trudno nie przejmować się telefonem od kogoś, kto z założenia do nas nie dzwoni. Więc

martwię się, ponieważ Włodek wykonał rzecz bezprecedensową. Z

własnej woli wystukał kilka cyfr na swojej komórce i powiedział, że musimy porozmawiać.

W pierwszej chwili ucieszyło mnie to jego pragnienie. Ja też tu, w Bączkach, chciałam kilkakrotnie usłyszeć zdanie Włodka na interesujące mnie tematy. Nie twierdzę, że zatęskniłam do Żółtej łodzi podwodnej czy innej chwytliwej piosenki Beatlesów, wywołującej w mojej pamięci seksualne emocje. Nie. Ale właśnie ów brak emocji zawsze stawiał mnie jako żonę na górnej półce Włodkowych potrzeb. Seks był ziemski, oczywisty i w złym tonie, należało więc w naszym wieku odrobinę nim pogardzać. A jeśli Włodkowi nie chodziło o seks i nie szło mu o moją nieobecność (ta była zawsze w dobrym tonie), to o czym mielibyśmy rozmawiać? Dlatego telefon od Włodka i ta jego potrzeba rozmowy mogły oznaczać tylko kłopoty.

— W czwartek nie mogę, piątek mam zajęty… Sobota… poczekaj, niech sprawdzę…

— Spokojnie, kochanie… —przemówił do mnie jak za dawnych lat.

— To nie transakcja last minutę, mamy czas. Miesiąc albo i dwa… — A potem rozłączyła mnie z Włodkiem długa, ponura i nie dająca się niczym wypełnić cisza.

Siedziałam zatem nad Ruczajką, zgadując, czy Włodek ma raka trzustki, czy też potrzebuje areału mojej ziemi na nowy film. Bo cóż innego mogło go skłonić do rozmowy ze mną, kobietą, która sama wypadła ze stołecznego krwiobiegu, żeby móc ucieszyć się łonem natury, mocno przesiąkniętym zapachem sąsiedzkiego „Azotka”?

Pomyślałam, że to jednak musi być jakiś złośliwy nowotwór należący do Włodka. Bo Włodek nie interesował się nigdy cudzymi chorobami ani problemami. Mną też zawracał sobie głowę tylko do czasu, kiedy byłam jego żoną i jego zmartwieniem. A ostatnio nie byłam ani jednym, ani drugim.

— Niezłe, co?

Przede mną, a właściwie przed miejscem, w którym leżały moje nie ogolone nogi, stał Igor Nowicki i uśmiechał się jak

aktor, który wygrał casting. Szybko domyśliłam się, że określenie „niezłe” dotyczy bukietu astrów, które trzymał, a nie moich nóg.

— Niezłe — odpowiedziałam, robiąc bez powodu siad prosty.

Niczym panna z międzywojennego filmu.

— Należą do pani. — Położył wiązankę obok moich nieszczęsnych nóg i przysiadł obok.

— Dzięki.

Potrzeba złośliwości zwyciężyła z dyplomacją.

— Znowu uratował pan czyjeś życie i jakaś wdzięczna żona ruszyła najpierw do kwiaciarni? Pewnie jutro będzie z podziękowaniami w redakcji. Zarobimy kolejne dwanaście złotych — zakpiłam. Mimo to kwiaty czochrałam ręką, jakby były płową czupryną doktora Nowickiego.

— Obrobiłem w nocy ogródek pani Morgen. — Doktor najbezczelniej pochwalił się doskonałym zgryzem i zadowolony z chłopięcego wybryku, rozciągnął się na trawie w pozycji lwa.

— To było trudniejsze niż usuwanie wyrostka należącego od dziesięciu lat do syna burmistrza — ziewnął, nie skrępowany moją obecnością. — Przepraszam za spóźnienie — dodał jeszcze bezczelnie, przewracając się, jak w łóżku, na drugi bok. — Nie mogłem stawić się na umówione piwko z powodu owego wyrostka z wyrostkiem. A że anatomiczny wyrostek był rangi urzędowej… Sama pani rozumie…

— Piwo też było urzędowe — przypomniałam, aby podkreślić brak moich prywatnych ambicji w organizowaniu nieszczęsnego spotkania.

— I jak smakuje takie urzędowe?

— W smaku przypomina piwo — powiedziałam z powagą, która mnie samą zaczynała peszyć.

— Czytałem pani tekst o szkole. No, no — zmienił temat, przyglądając się mrówce bezskutecznie próbującej wejść na jego owłosioną rękę.

— No, no? — podchwyciłam. — Czy to recenzja? A jeśli tak, to jaka?

— Recenzja. Najkrótsza. — I znowu ten szelmowski uśmiech.


„Mężczyźni zbliżający się niebezpiecznie do połowy życia nie powinni mieć prawa do takiego uśmiechu — przemknęło mi przez myśl.

— Nie dość, że w ten sposób zniewalają, to jeszcze oszukują. Bo w takim łobuzerskim pokazywaniu zębów tkwi jakaś nieprzyzwoita obietnica, jakieś niewypowiedziane zaproszenie…” Podświadomie czułam, do czego może skłonić kobietę taki grymas, znaczący dołki na źle ogolonych policzkach Nowickiego. Ale na szczęście była to moja osobista podświadomość, z której nie musiałam się nikomu zwierzać. Nawet księdzu Koszałko.

— Jeśli łudzi się pan, że ponowię propozycję wypicia żywca, to…

— Nigdy się nie łudzę. — Postanowił godnie walczyć o swój zagmatwany wizerunek. Mrówce udało się przekroczyć zgięcie dłoni i był z niej wyraźnie dumny.

— I nigdy pan tego nie robił, prawda? Był pan zawsze dużym chłopczykiem rejestrującym wyłącznie fakty. Empiria i te sprawy, że tak się wyrażę. A złudzenia? Te pozostawiał pan nam, kobietom…

Podniósł na mnie oczy wypełnione znikającą wrześniową zielenią.

— Ma mnie pani za idiotę? — Uśmiech, ale pełen pogardy.

— Tylko idiota nie ulega w pewnym momencie życia złudzeniom! A ja byłem durniem, ale nie idiotą! Z tych złudzeń kiedyś się jednak wyrasta… — Patrzył wciąż na mrówkę, zadziwiająco sprawnie maszerującą w nieznane rejony jego ręki. — Czasami boleśnie. Czasem nie do końca. Ale opuszcza się je jak rodzinny dom z kaszką manną i ciepłą kołderką.

— Już się pan uzbroił w takie antyzłudzeniowe żaluzje? — ciągnęłam, patrząc na niego spod opuszczonych powiek.

— Każdy się zbroi. — Wzruszył ramionami. — Pani nie?

— Oderwał na chwilę wzrok od mrówki. — Wciąż pani drepce w miejscu jak ta biedaczka po mojej ręce, z nadzieją dotarcia do własnego mrowiska?

— Skąd pan wie, że ona szuka mrowiska? Może chodzi jej

O jakąś zdobycz, która przydałaby się wszystkim współmieszkańcom?

— Tak czy inaczej, zawsze chodzi o mrowisko. O nasze miejsce. A jakie są w tym miejscu żaluzje chroniące od złudzeń czy światła, to już inna sprawa…

Pomógł mrówce przedostać się przez gąszcz ciemnego zarostu i delikatnie, na liściu, przetransportował ją na bezpieczny, mrówczy ląd.

Przyglądał się jeszcze przez chwilę jej uciesznej krzątaninie i spojrzał na mnie.

— O czym mówiliśmy? Zdaje się, że o moim złudzeniu co do wspólnego delektowania się piwkiem? To może dzisiaj, pod brzózką?

Odetchnęłam pełną piersią. Moja unieruchomiona spłuczka przestała grać rolę wymierzonego we mnie pocisku, który w każdej chwili zagrażał

wypaleniem i ofiarą śmiertelnego wstydu. Rozwiązywał się też problem popiskującego Blondyna, który niechybnie chciałby się zaprzyjaźnić z doktorem, co było zamiarem zupełnie nierealnym. Pomysł Nowickiego eliminował także rodzinę Morgenów jako potencjalnych podsłuchiwaczy łowiących w ciszy wieczoru każdy szmer dobiegający z moich uchylonych okien. Tak. Pomysł wydawał się niemal idealny…

— Aż tak trudno podjąć decyzję? — Zaśmiał się głośno badacz mrówczej natury. — Przecież nie zapraszam pani do USC, lecz na szklankę piwa!

— Wiem, na co mnie pan zaprasza — burknęłam obrażona. — Ja też mam już za sobą okres złudzeń — dokończyłam. I pierwszy raz uśmiechnęliśmy się razem.

12


Jak to się stało, że w końcu nie trafiłam jednak pod brzózkę? Ba!

Gdybym mogła sprecyzować to jednym złożonym zdaniem bez pytajnika, z rzetelnym powodem wyrażonym w formie czasownikowej. Precyzyjnie i chłodno. Ale, oczywiście nie istniało takie zdanie, bo w mojej decyzji pozostania w domu nie było ani cienia jednoznaczności dającej się ułożyć w rozsądny argument.

Chyba tak się czasami zdarza, że gdy życie samo usunie wszystkie dręczące nas problemy i uśmiecha się niczym grzeczny lokaj zapraszający do wzięcia udziału w radosnej fecie, nagle tracimy apetyt na kosztowanie tych smakowitych kąsków losu. Z moim apetytem na piwo i szelmowski uśmiech doktora tak się właśnie stało. Byłam już gotowa do wyjścia. Uzbrojona w nową dostawę piwa żywieckiego i szeleszczącą paczkę chipsów. Przystrojona w nienagannie leżący blezer nie miałam żadnego racjonalnego powodu, aby wrócić do mieszkania. Schrupać samej chipsy, położyć się na wymiętej pościeli obok Blondyna i trwać w bezruchu, aż nie zgasną światła w oknach doktora Nowickiego. I zrobiłam to. Pewnie trochę wbrew sobie, ale i dla siebie. Bo zaczynałam się bać… Gdyby bracia Kaczorkowie poddali mnie surowemu przesłuchaniu, mogłoby się okazać, że mój strach ma konkretną twarz, ozdobioną szelmowskim uśmiechem, nosi wyciągnięte swetry i nazbyt wytarte dżinsy, trochę jak nie domyty student. Taki pewnie byłby rysopis strachu ściskającego idiotycznie za serce. Zwykle, gdy jakiś dotąd obcy człowiek zaczyna niespodziewanie wkradać się do naszej codzienności, jakimś gestem, mglistym wspomnieniem lub choćby rysunkiem bez podpisu, zachowujemy się dwojako: albo robimy mu z pewną nieśmiałością miejsce obok, zdumieni, że jakieś wolne miejsce koło nas jest, albo szybko i sprawnie przeprowadzamy się na drugą stronę marzeń.

I wówczas bezpieczni, choć oczywiście nieszczęśliwi, pozbywamy się resztek fascynacji tą obcością. Tak, jakbyśmy zacierali ślady nie dokonanej zbrodni. I ja czułam się teraz właśnie taka bezpieczna oraz nieszczęśliwa. Nie mogłam się skupić na najprostszych redakcyjnych czynnościach. Dzisiaj przywieziono nam komputery i miałam kłopoty, aby je uruchomić. Niby prosta rzecz, a bez przerwy popełniałam szkolne błędy, narażając na szwank swój profesjonalizm.

Panna Mariolka wsunęła się tanecznym krokiem, powiewając jakąś serwetą zamiast spódnicy.

— Telefon do pani redaktor — szepnęła poufale, ale tak, że dwóch komputerowców i pan Hieronim Dryndo zastygli w bezruchu.

— Nikt do was nigdy nie dzwonił? — Ratowałam się sarkazmem, ruszając za pląsem panny Mariolki.

— Chciałbym, aby pani redaktor przyjęła skargę i umieściła ją na pierwszej stronie gazety. — Doktor Nowicki grzmiał przez telefon nie gorzej niż na żywo.

— Skarga kosztuje jedenaście pięćdziesiąt — odrzekłam tonem sprzedawcy świeżych jaj.

— To istotnie drogo, ale jestem zmuszony do tej przykrej rozrzutności. Pewna kobieta naraziła mnie na bezowocne czekanie. W ten sposób straciłem czterdzieści pięć złotych, bo odwołałem dyżur w pogotowiu, a owa pani nie przyszła…

— Musi być idiotką — skonstatowałam. — Czy jest zatem sens dalej inwestować w idiotkę? Może będzie lepiej, jak pan jej podziękuje, że nie przyszła? Podziękowania o charakterze społecznym są darmowe.

— Czy pani redaktor mogłaby mi to wszystko wytłumaczyć dzisiaj wieczorem? Dajmy na to… pod brzózką? Jestem stałym czytelnikiem „Naszych Wiadomości” i nie chciałbym stracić zaufania do mojej gazety.

Zwłaszcza że powoli tracę zaufanie do kobiet…


— To dobry pomysł — rzuciłam do słuchawki, pełna podziwu dla szyi panny Mariolki, prezentującej teraz pięknego żurawia. Odniosłam wrażenie, że najchętniej wskoczyłaby do telefonu, gdyby jej w tym nie przeszkadzał okazały biust.

I nagle, gdy tylko skończyłam rozmowę, zobaczyłam tysiące pięknych rzeczy, które z niewiadomych przyczyn pozostawały dotąd poza zasięgiem moich oczu. Panna Mariolka, na przykład, miała nad głową złotą aureolę dzięki fikuśnie upiętemu warkoczowi w kolorze dojrzałego łanu zboża. Wyglądała z tą aureolą jak bogini żniw albo urodzaju.

Naczelny, który bezszelestnie zjawił się w pokoju, prezentował się w swojej nowej bordowej koszuli jak szanowany senator mojej ulubionej partii, a nawet, rzekłabym, trochę młodziej. Komputerowcy wcale nie okazali się kompletnymi laikami. Wręcz przeciwnie. Precyzyjnie określili usterkę w sieci, którą usunęłam jednym pociągnięciem kursora. Tylko Kaziutek pozostawał dziś smutny smutkiem młodzieńca, który zgubił

wczorajsze szczęście. Na pytanie o tę zgubę zarumienił się mocno i uciekł

do ciemni zaprzyjaźnionego fotografa. A mnie nawet ta ciemnia, znana tylko z opowiadań Kaziutka, wydała się polaną pełną październikowego słońca, które pomyliło pory roku niczym pijany malarz amator.

Pod brzózką zjawiłam się punktualnie. Bez makijażu.

— Igor. — Stuknął w moją szklankę butelką piwa. — Będzie łatwiej, nie sądzisz?

— Hanka — darowałam sobie sądzenie. Nigdy tak do końca nie było łatwo, więc cóż może zmienić w moim zorganizowanym życiu jeden przypadkowy bruderszaft? Ucieszyłam się, że nie pyta, dlaczego nie przyszłam.

— Dlaczego nie przyszłaś? — zapytał.

— Nnnie wiem — jąknęłam się, jak przystało na współpracownicę naczelnego. — Jeżeli powiem, że operowałam trzustkę radnej Drozd, to i tak nie uwierzysz — ratowałam się kiepskim dowcipem.

— Radnej Drozd nie uratuje przed zagładą nawet totalna przemiana w mamuta.


Przez chwilę nie mogłam uwolnić się od widoku radnej dyrygującej w nowej postaci chórem „Małe Bączki”. Jednocześnie poczułam radość wynikającą z prostego faktu, że oboje musimy oceniać radną Drozd podobną skalą antypatii. A to już, co by nie mówić, pewien wspólny kapitał uczuć.

— Nie będę ironizował — zastrzegł się Igor kłamliwie — ale chętnie usłyszę, co sprowadziło bywalczynię warszawskich salonów do miasta, gdzie nie ma nawet przyzwoitej izby porodowej.

— Nie była to na pewno potrzeba rodzenia w warunkach naturalnych.

— Myślę, że zbędziesz mnie jakimś sprytnym wykrętem. Ja w twojej sytuacji kłamałbym bez oporów.

— Nie muszę kłamać — skłamałam.

— Wszyscy czasami musimy — sprostował.

— Czasami — przystałam.

— Ja już wyczerpałem swój arsenał mówienia nieprawdy. — Odstawił butelkę piwa i zagapił się w oświetlone wejście do domu pani Morgen. — Kiedy tu przyjechałem, dziesięć lat temu, byłem jedną wielką kupą kłamstwa. Tak, jakby zamiast komórek moje ciało wypełniały same łgarstwa, wykręty i fałsz. Wyobrażasz to sobie? Taki byłem anatomiczny cudak.

— Wyobrażam — przytaknęłam. Zaczynałam mu zazdrościć. Tego czasu przeszłego, który był dorobkiem jego bączkowskiego życiorysu.

Miał się czym pochwalić. Ja nie.

— Ze mną jest inaczej — rozpoczęłam nieśmiało.

— Wiem. Pamiętam, jak stawiałem tu pierwsze bolesne kroki…

Najtrudniej uczyć się chodzenia od nowa.

— Mówisz jak twój pacjent po amputacji.

— Bo nim jestem. W dodatku sam musiałem przeprowadzić na sobie taką operację. Bez znieczulenia.

— Bez znieczulenia?

— No, wiesz… Alkohol, kobiety, ale to znieczulenie miejscowe.

Twoje ciało nie śpi. Wie, że po chwili przyjemności musi nastąpić ból.

Nie da się uciec od bólu dalej niż na parę lat życia. Więc lepiej nie uciekać.


— Żadnej narkozy? — Upewniłam się rozżalona na jego medyczną stanowczość.

— Żadnej. Każda jest kłamstwem. Prawda musi cię zaboleć jak szalejący nerw. Ale potem przychodzi spokój. To jest ta nagroda za odwagę.

— Ktoś cię musiał bardzo skrzywdzić… — zaryzykowałam.

— Niekoniecznie. Przecież to także ja mogłem kogoś bardzo skrzywdzić. Nie przyszło ci to do głowy?

— Nie — odszepnęłam.

Poczułam się nieswojo. Nigdy nie zastanawiałam się, czy mogę skrzywdzić… Bo niby kogo? Włodka, który zbudował na mojej uległości potężne konsorcjum własnych pragnień? Tak było od pierwszych taktów Żółtej łodzi podwodnej po ostatnie akordy jego zawodowych fascynacji innymi kobietami. Lindę? Kochałam Lindę. Byłam mądrą i wyrozumiałą matką. Razem kupowałyśmy ciuchy, przeglądałyśmy informatory na studia… Kto jeszcze pozostawał pod moim bezpośrednim wpływem?

Ulka… Nie, nie mogłam jej skrzywdzić. Miałam tylko dla niej mało czasu. Może za mało… No i ten nieszczęsny, o dwa lata młodszy architekt, który budował naszą daczę pod Warszawą… Wolę się nie zastanawiać nad rolami kata i ofiary w tym przelotnym związku. Do dziś się rumienię, gdy sobie uświadamiam, że płaciłam za te amory ciężką forsą moich rodziców i wuja Freda…

— Szczęściara z ciebie — westchnął przeciągle, ponownie stukając w brzeg szklanki swoim żywcem. — Wypijmy za kobiety, które nie krzywdzą.

Wypiliśmy.

— Rozczarowujesz mnie. Wątpisz w istnienie kobiet, które nie krzywdzą, a znasz ich w miasteczku najwięcej.

— Znam ich piersi i zakamarki za uchem. — Ku mojemu zdumieniu nie kpił. — Znam ich włosy, zapachy, imiona. Kocham te kobiety. Te z kształtami wchodzącej w młodość Wenus i te z pierwszą zmarszczką.

Wszystkie ufne, ciche, rozchichotane… Jestem ich przyjacielem…


Skrzywiłam się. Nie lubię piwa, więc skrzywiłam się szczególnie wyraziście.

— Tak uważasz? — Spojrzałam na niego ze współczuciem. — Nie przyszło ci do głowy, że w ten sposób myśląc, możesz je krzywdzić?

— Nie. Należę do nich. One wiedzą. Próbują mnie oswoić, ale to nie takie proste. Żadnej z nich, ani tej najstarszej, ani najmłodszej nie potrafię nic dać na zawsze. Mogę je przytulać i uczyć miłości. Tylko tyle. Jestem uczuciowym kastratem i one o tym wiedzą. Nie każda operacja się udaje…

Patrzyłam na niego coraz bardziej tonącego w mroku chłodnej nocy.

Tląca się mdłym światłem żarówka ulicznej latarenki skąpo oświetlała zarys jego twarzy. Zmęczonej i pięknej. Nie mogłam rozstrzygnąć, czego było więcej: uroku, czającego się w zgaszonych oczach, czy udręki, przecinającej ukośną zmarszczką policzek. W tej jednej nocnej chwili, nabrzmiałej absurdalną ciszą, czułam, że w jakiś niewytłumaczalny sposób jego opowieść dodaje mi odwagi i w tym samym momencie ją odbiera. Zastanowiłam się, wbrew wszelkiej logice, jak jego długie palce pieściłyby moje piersi. I natychmiast zrozumiałam, że gdyby to uczyniły, wykonałyby zaledwie jakąś obliczoną na efekt albo akord pracę. To byłyby jedynie korepetycje miłości. Bez jutra. Pomoc w opanowaniu tematu, który jest potrzebny do zdania egzaminu dojrzałości.

Emocjonalnej albo fizycznej. Bo każdy wiek ma swoje prawa…

— Rozczarowałem cię?

Rozczarował, ale nie diagnozowaniem. Potrafił doskonale wnioskować, bez pytań w rodzaju: Co pani ostatnio dokuczało?

— Tak.

— To dobrze. Nie chciałbym, abyś traciła swój czas na rozmyślania, jak by nam było w łóżku. Chciałem z tobą porozmawiać. W Bączkach trudniej znaleźć partnera do rozmowy niż do amorów. — Uśmiechnął się krzywo, racząc mnie kolejnym, kłopotliwym komplementem.


Nabrałam w usta haust śmiałości. — A nie przyszło ci do głowy, że nie zechcę być żadnym twoim partnerem?

— Nie! — odpowiedział bez chwili namysłu. — Oboje jesteśmy stamtąd, nieprawdaż? I oboje siebie potrzebujemy. Zepsucie to często najbardziej scalający ludzi element małżeńskiej zaprawy. A i ty, i ja wszystko już o tym wiemy…

— Wszystko? — W moim pytaniu zawarła się cała naiwność małej Hani, która tak często detronizowała miłościwie panującą Hankę, „mocną damę reportażu”.

Uśmiechnął się i poszedł na pierwszy oczekiwany przeze mnie kompromis.

— Prawie wszystko.

A potem błyskawicznie opróżnił ostatnią butelkę.

13


Burmistrzowa Misia nie przybiegła z powitaniami, gdy mocowałam się z metalową ogrodową klamką ukrytą wśród bujnej winorośli. Na dźwięk dzwonka zareagowała pani Ludka, rumiana i pełna jak dobrze wysmażony pączek. O zawodowej karierze pani Ludki, która już kolejny rok hołubiła burmistrzowego jedynaka, wiedziałam od Mariolki. „To był

dopiero kompromis — pomyślałam mściwie, pamiętna rozmowy z Igorem. — Mieć troje własnych dzieci, a od rana do nocy zajmować się obcym rozhukanym jedynakiem…”

Ludka nie wyglądała na osobę zmęczoną wieloletnią służbą.

Rozpromieniona, w kryzie sztywnych falbanek, o twarzy dobrej wróżki w wieku przedemerytalnym, wykonywała swe obowiązki z werwą kobiety zaradnej, która niejedno w życiu widziała.

— Pani kazała iść do letniego ogrodu. To znaczy, pani mówiła, żeby pani tam szła… To znaczy, żebym ja panią tam zaprowadziła, bo one już tam są. To znaczy inne panie…

Ucieszna Ludka mogła mnie dzisiaj prowadzić nawet na salony królowej Elżbiety. Francuska wydekoltowana suknia z wypustkami w kolorze burgunda i z koronkowym stanikiem otwierała przede mną każde drzwi. Nie tylko furtkę w przydomowym ogródku małej i cwanej pani Misi. Domagały się warszawskiego szyku? Proszę bardzo! Kroczyłam dumnie, co chwila zahaczając obcasem Gucciego o kolejny skalniaczek pani domu. Nawet gdybym miała wpaść w te cholerne rabatki i podrapać przedramię irgą czy berberysem, wiedziałam, że moje wejście zostanie odnotowane minutą zdumionej ciszy.

I, niestety, nie myliłam się.

Zaledwie zebrałam tren czarnej powłóczystej „paryżanki”


i z uśmiechem światowej kobiety podeszłam do gospodyni, ta umilkła w pół zdania, patrząc na mnie z niedowierzaniem. Towarzysząca jej damska świta też. Poza radną Drozd, która odnotowała moje wejście perlistym śmiechem.

— Ach ta niesforna Warszawa — krztusiła się, nie ukrywając rozbawienia — do grillowania wkłada koronki!

Rozglądałam się wokół z coraz większym niepokojem. Otaczał mnie krąg kobiet w bawełnianych koszulkach i dżinsach zakończonych tenisówkami. Kolorowe chusteczki i tenisowe czapeczki z daszkiem wdzięcznie tkwiły na nieruchomych teraz głowach zwróconych w moją stronę. Każda z głów przesyłała mi uśmiech. Niekoniecznie powitalny.

— Nie mówiono mi, że mam się przebrać za kucharkę. — Spojrzałam na radną Drozd uzbrojoną w długi grillowy widelec. — Sądziłam, że obowiązują stroje popołudniowe, w sam raz na koktajlową imprezę.

Tymczasem wygląda na to, że dzisiaj w planach sprzątanie ogródka i pieczenie ziemniaków…

— My nazywamy to nasze jesienne spotkanie w letnim ogrodzie ostatnim grillkiem — szczebiotała pani Misia, podsuwając mi tackę z kurzą piersią, zbyt mocno spaloną i polaną keczupem, którego nie znoszę.

Odstawiłam kurzą pierś, a własną skierowałam w stronę nieznajomej, przyglądającej mi się od dłuższego czasu.

— To nasza pani Bączkowska. — Misia wiodła mnie w stronę uwięzionej na huśtawce kruchej kobiety.

Szłam w jej stronę, myśląc, że w głosie burmistrzowej zawarły się niewypowiedziane głośno przymiotniki: „unikatowa, jedyna w swoim rodzaju, niespotykana, wyjątkowa i ze wszech miar oryginalna…”.

— Ach, Boże! — Wyciągnęła rękę, delikatnąjak zaniechana przeze mnie kurza pierś. — Jak ja lubię dziennikarki. Takie prawdziwe. Miki też lubi, ale on raczej polityków. On w tym parlamencie to z niejednego pieca już jadł. A propos jedzenia… Czemu nie dałyście pani kurki?

Jadłam nieszczęsną grillową pieczeń, dowiadując się, że Miki

jest jej mężem, Mikołajem Bączkowskim, aktualnie przebywającym poza zasięgiem komórki, bo w Syrii. Ale to właśnie on zrobił taką kampanię burmistrzowi Drzymałko, że powinno wystarczyć na następną kadencję… Ona, Violetta, wstyd powiedzieć, ale nudzi się tu, w Bączkach. Bo w Bączkach to jej się tylko dobrze uczyło jeździć samochodem, gdyż ruch jest wystarczająco sprzyjający. Ale co innego jeździć samochodem, a co innego mieszkać. Ten gościniec „Pod Jaworem”, dyskoteka „Różowa Błyskawica” i bar „Kompan” są jakby ich, Bączkowskich. Ale przecież takiego baru to Miki z sobą do Syrii czy do Sztokholmu nie zabierze. A interes bez pana to jak mąż bez żony…

— A pani mąż? Bo podobno pani tu sama przyjechała.

— Mój mąż jest jak interes bez pana — odpaliłam, natychmiast żałując.

— To niedobrze — zmartwiła się Bączkowska. — Niedobrze. No, chyba że za jakiś czas pani go sobie tu ściągnie. — Zaczęła szybko meblować mi życie, traktując Włodka jak zalany kawą obrus ze stołu Morgenowej.

— Być może ściągnę. — Udałam, że biorę i taką ewentualność pod uwagę.

— To ślicznie! — Klasnęła w kurze rączki Violetta Bączkowska przekonana, że uratowała kolejną parę od niechybnego, moralnego upadku. — To naprawdę ślicznie, moja pani! — powtórzyła.

Wróciłam do domu, klnąc, na czym świat stoi. Ściągałam „paryżankę”, jakby była suknią Dejaniry, i celowałam adidasem w rozdzierającego się Blondyna.

— Zamknij się wreszcie, ty utrapiony kocie — wycedziłam, stając przed nim goła. Zaczynałam rozumieć Igora. Ale tylko w tej jednej, kociej kwestii. Usiadłam potem przy dymiącym kubku z herbatą i dokonałam okrutnego sądu nad konwentem czarownic, który obradował

przy zwłokach brojlera, zabierając z mojego życia bezcenne trzy godziny.

„Głupie babska po eksternistycznej maturze! — zaczęłam od spraw edukacyjnych. — Zarozumiałe krowy, którym się wydaje,

że kręcą światem… Tymczasem kręcą tylko tylkami. Co to one chcą założyć? Kółko wsparcia dla żon alkoholików. Pieniądze da gmina, terapeutę opłaci powiat, a one zatrudnią pana Henia, bo pan Henio grywa tak ładnie w brydża… Tylko mieszka trochę daleko, żeby zdążyć na roberka, bo aż w Dąbrowie Wielkiej… A jak go tu zatrudnią, dostanie od gminy mieszkanko… Nieduże, ot, dwa pokoiki z kuchnią. Zabierze się Albinowej, tej, co pije. Bo pije i nie umie uszanować takiego lokalu…

Nic, tylko pisać — rozmarzyłam się, popijając stygnącą herbatę. Artykuł

można by zatytułować Demony dobroci i okrasić zdjęciem, na którym pani Misia wraz z damskimi przyległościami omawia przy ogrodowym oczku z pływającym nenufarem sposoby uszczęśliwienia bączkowskich kobiet. Przydałaby się też fotka Albinowej, eksmitowanej przez braci Kaczorków. A w tle walizki pana Henia i on sam, już gotowy do prelekcji dla ofiar lokalnego alkoholizmu. Taki tekst miałby szansę znaleźć się w złotej dziesiątce reportaży—raportów” — pomyślałam z żalem. Z żalem, bo nie mogłam go napisać. Jedyne, co mogłam, to chronić Albinową.

Tak zwany profesjonalizm, będący cechą wyróżniającą mnie z redakcyjnego grona, okazywał się w Bączkach mocno przesadzony.

Znajdowałam w sobie takie pokłady buntu i silną potrzebę jego manifestacji, że nawet początkujący dziennikarz patrzyłby na mnie z wyższością.

— Tttto dobry znak, ppani Haniu — stwierdził naczelny, gdy następnego dnia zdawałam mu relację z wizyty u burmistrzowej. — Pppani zawodowo ooodmłodniała, ot i wwszystko…

Za to naczelny pomimo splendoru, jaki zapewniała mu bordowa koszula, wyglądał staro, mizernie i coraz częściej bywał smutny.

— Co pan tak ostatnio najeżony, panie Jerzy? — Próbowałam skłonić go do zrzucenia z serca rodzinnych kłopotów.

— Eee. — Machał lekceważąco ręką. — Dddobrze wszystko, ttylko Jajanina jakby za bardzo uparta. Wwracać chce i koniec.

— A Michał Korybut? — Podsunęłam naczelnemu kawałek apetycznego makowca.


— Ppowiedział, że jjak ona się nie wywyniesie, ttto on się do mnie ssprowadzi…

— Ważne, z kim szef woli mieszkać, a nie kto chce z szefem — przypomniałam. W końcu miał jakieś prawo wyboru.

— Jjja osobiście, to Kkkkorybuta bym wolał, ma się rozumieć. Oon świetnie łowi rryby. Nnawet w Ruruczajce — powiedział z dumą i zaczął

smętnie wydłubywać z ciasta mak.

Na obiad była płotka po bączkowsku. Pewnie też z Ruczajki. Nie łowiona, lecz zbierana z brzegu. Mama Bławatek musiała mieć z powodu tej płotki wyrzuty sumienia, bo zaserwowała na deser najlepszą sałatkę z owoców, jaką jadłam, a Bławatkówny dwa razy pytały, czy nie chcę kawy gratis, od firmy. Kawa gratis, po płotce, należała do czarnej listy potraw rodziny Bławatek i w normalnych warunkach nie wypiłabym jej nawet za skromną dodatkową opłatą. Warunki jednak nie były normalne, o czym przekonał mnie głośny szloch mamy Bławatek dobiegający z zaplecza.

Przygnębione Bławatkówny zasugerowały, że tam, za kotarą, siedzi świetny materiał publicystyczny, mocno zrozpaczony ciosem, jaki firmie „Obiady Domowe” zadał niespodziewanie wieloletni bywalec jadłodajni, pan Albert Monik.

Znałam Monika. Nosił nadprogramowo sześćdziesiąt kilogramów i jego wizytę w restauracji zawsze zapowiadało chorobliwe sapanie. Gdy przechodził obok miejsca, w którym zwykle siadałam, przystawał, wdzięcznie dotykał ronda swego filcowego kapelusza, a potem ruszał w dalszą podróż, z trudem omijając stoliki. Wreszcie docierał do dwuosobowej kanapki. Zajmował ją w całości i sięgał po menu. Gdy zagłębiał się w dość jednostajny repertuar, jego oczy wypełniał delikatny blask, policzki nabierały rumieńców i pan Monik przestawał być otyłym Monikiem. Miałam przed sobą wytrawnego konesera sztuki kulinarnej, medytującego nad przystawką ze skupieniem artysty, doskonale rozumiejącego swą misję. Na koniec zawsze zamawiał podwójną golonkę. I wtedy jego twarz wyrażała bezgraniczne szczęście.

Idąc na zaplecze, byłam pewna, że Albert Monik zrezygnował


z abonamentu, co mogło oznaczać potężne kłopoty finansowe dla firmy. — „Ostatnio ludzie często płaczą z powodów tak przyziemnych jak pieniądze” — uspokajałam się przed rozmową z przywiędłą ozdobą rodu Bławatków. Jednak Albert Monik nie należał do konsumentów, którzy tak łatwo rezygnują. Jego pretensje miały, jak się okazało, charakter o zasięgu światowym i nie oznaczały zwykłego kaprysu zdegustowanego bywalca.

— Podał mnie do sądu! — Pani Bławatek patrzyła na mnie jak na żonę Monika, która może zapobiec nieszczęściu.

— Do sądu? — Spożywanie tu codziennych posiłków czasami zasługiwało na jakiś mały wyrok, ale żeby od razu do sądu?

— Jak ten Amerykanin, wie pani…

Nie miałam pojęcia, o jakiego Amerykanina mogło jej chodzić. Od czasu mojego pobytu w Bączkach raz tylko przyjechał John Bobrowsky, do Bobrowskich z dawnego PGR-u. I wyjechał tego samego dnia.

— John Bobrowsky? — spytałam na wszelki wypadek.

— Monik wie, jaki. Ja nie pamiętam. No i Monik powiedział, że też mi zrobi proces z tego samego paragrafu.

— Z jakiego?

— Niby z tego amerykańskiego, o jedzenie… — Schowała twarz w pulchne dłonie.

— Pani Bławatkowa — próbowałam uspokoić ją urzędowym tonem — po kolei… Jaki to paragraf i jakie oskarżenie?

— Bo najpierw ten Amerykanin… On zgłosił do sądu, że ma choroby cielesne przez fasty łudy, że jak jadł te fasty, to potem miał same zawały i miażdżycę, i choroby krążeniowe. Więc on, ten Amerykanin, teraz chce, żeby go odszkodować. I będzie się przez sąd domagał pieniędzy albo i renty do końca życia… Bo to wiadomo, jak to w tej Ameryce jest z płatnościami? — Pani Bławatek przestała płakać i teraz oddała się zadumie nad stanowym systemem rent i ubezpieczeń.

— Tak istotnie mogło się zdarzyć — potwierdziłam tonem znawcy amerykańskiego prawodawstwa. — Ale nie rozumiem, co wspólnego z drugą półkulą ma pan Monik?


— To ja pani mówię, że on chce zrobić tak samo i już nawet napisał w tej sprawie pismo. A wczoraj zaniósł je panu mecenasowi Miłkowi z Jaśminowej Doliny. I mecenas Miłek jakoby mu powiedział, że kto wie?

Może wygramy? To znaczy, my, „Obiady Domowe” przegramy, a wygra pan Monik z Miłkiem…

— A co jest w tym piśmie? — Badałam dalej, choć powoli zamysły Alberta Monika przestawały być tajemnicą.

— To samo co w tym amerykańskim, tylko po polsku. — Jej oczy znowu się zaszkliły. — Że niby nasza golonka, co ją zamawiał przez osiem lat, tak mu zaszkodziła, kurwa mać — dodała siarczyście, nie panując już nad potokiem łez. — A powiedz pani, co ma golonka do fostów łodów? — żaliła się dalej.

— Ja nawet nie wiem, co za dziadostwo jadł ten z Ameryki…

— Fast foody to takie bary, z frytkami i hamburgerem. — Byłam teraz przewodnikiem po Nowym Jorku. — Są na każdej ulicy i wielu ludzi przychodzi tam na szybkie jedzenie. To jedzenie nie jest zdrowe, ale każdy ma wybór… — tłumaczyłam cierpliwie.

— Żadnych frytek do golonki nie podawałam. — Bławatkowa wbiła we mnie bławatkowe spojrzenie z nieśmiałą nadzieją.

— Słowo daję, ani jednej frytki nie zjadł u mnie ten podlec…

— No właśnie! Próbuję to pani wyjaśnić. Nikt nie zmuszał pana Monika do golonki. Gdyby jadł wersję wegetariańską…

— I o to nam chodzi! — Była skłonna objąć mnie albo usiąść na moich kolanach. — Pani droga, czy ja choć raz nakłaniałam panią do golonki? Proszę bardzo, jest wybór! Są rybki!

„Rybki to żaden argument” — pomyślałam w największej tajemnicy.

— Jest, że tak powiem, pełna oferta. I mięsna, i jarska. A żarło to chamisko przez lata tłuszcz kapiący i teraz mnie oskarża? Żeby nieświeże były goloneczki czy nazbyt przypieczone, to rozumiem. Można do książki się wpisać. Można i lokal zmienić. Ale tak nagle o jakieś odszkodowania? Bo mu się słabo zrobiło, jak do autobusu wsiadał?

Piechotą by chodził, to i chorobę by przechodził, i głupie pomysły by mu wywietrzały…


— Wiem, że musi być pani przykro, ale ludzie czasami się zapominają. Niechże się pani nie martwi, bo żaden sąd nie uzna pani winy.

— Na pewno? — I znów w oczy mamy Bławatek wstąpiła nadzieja.

— Krysiula, kawa gratis dla pani redaktor i kruszona daj dwa razy, ale szybko! — zakrzyknęła na niemrawe córy.

Gapiły się beznadziejnie w brytfannę, która wydawała na świat okazałe golonki dla pana Monika. I teraz tej brytfannie nie mogły wybaczyć jej wieloletniej podstępnej służby. Ale głos matki odczytały błyskawicznie i zakręciły się wokół gratisowego zamówienia szefowej.

Zrozumiały, że nie wszystko stracone.

14


Kilka dni później znowu siedziałam na ławeczce przed domem Igora.

W dwóch swetrach, nie dających mi szans na prezentację bluzki, którą niegdyś kupiłam w Amsterdamie i która wśród moich koleżanek nosiła przydomek „seksiara”. Seksiara była więc szczelnie otoczona wełnianą tajemnicą, a ja czułam do siebie żal, że uległam potrzebie przyniesienia jej na sobie pod brzózkę. Zwłaszcza że było po dwudziestej drugiej, dął

porywisty wiatr i nic nie wskazywało na to, że za chwilę wyjrzy zza brzózki słońce.

— Mam zaległości w prasówce. — Igor z wprawą kelnera wlewał

piwo do mojej szklanki. — Czy nie zechciałaby koleżanka zreferować, co się nowego dzieje w Bączkach? Mogę się zrewanżować listą urodzeń i zgonów. Operuję najnowszymi danymi.

— Lepiej przyznaj się, jaki jest twój udział w spisku pana Monika. — Uśmiechnęłam się na wspomnienie kulinarno-sądowego epizodu.

— Monik? Istotnie, był u mnie niedawno. Niewydolność serca, początki cukrzycy. Dostał receptę, dietę i żarliwe życzenia wytrwałości.

Opowiedziałam o Monikowym pomyśle ukarania familii Bławatek, z czego Igor zaśmiewał się tak, że pani Rzeźnicka subtelnie zastukała w szybę okna.

Szczerze śmiejący się Igor… Jeszcze niedawno, gdy mijaliśmy się na ulicy, gdy staliśmy w kolejce przed jedynym bankomatem lub spotykaliśmy się w małej księgarence pana Pucińskiego, dałabym wiele, aby jak najszybciej trafić na inną ulicę, znaleźć się z dala od bankomatu i wejść do innego sklepu. Taką


przykrość sprawiało mi oglądanie tego przystojnego składu drwiny i cynizmu. Zdarzało się, że bez specjalnego powodu życzyłam mu źle.

Ilekroć podjeżdżał pod kamienicę swoim mocno zużytym oplem bez felg, a ja, wzorem familii Morgen, stałam w oknie, tylekroć mocno skupiałam się na obsesyjnej myśli, że może zrobi mi uprzejmość i stuknie w metalowy drąg z szyldem „Tłumiki, galwanizacja. Szybko i tanio. Robert Rot”. Nie byłam jednak dobrym nadawcą. Igor zatrzymywał się parę centymetrów przed ową reklamą, każdorazowo prezentując doskonale opanowanie manewrów, ze szczególną umiejętnością hamowania na tzw.

gazetę.

A teraz, wstydząc się dawniejszych uprzedzeń i złorzeczeń, siedziałam naprzeciw roześmianego po chłopięcemu Igora, dumna ze swojej opowieści. Niepokoiło mnie tylko jedno. W mojej wyobraźni dokonywały się przemeblowania, na które nie miałam żadnego wpływu.

Od pewnego czasu wszystko, co robił Igor, stawało się interesujące i fascynujące, a miejsce obskurnego, cynicznego doktorka zaczynał

zajmować ciepły i przyjazny mężczyzna.

— Słuchaj — spojrzałam na Igora jak na centrum informacyjne „Naszych Wiadomości” — a co z panem Bławatkiem? Bo jadłodajnia z nazwy jest mocno feministyczna…

— To długa historia. — Igor odstawił pustą butelkę i sięgnął po garść orzeszków. — Mąż i tato Bławatek był kilka lat temu najlepszym kucharzem. Specjalistą od potraw z dziczyzny i wołowiny. Żyło się Bławatkom dość zgodnie i spokojnie. Dopóki pani Irmina nie pojechała na kurs domowego gotowania. Sam ją tam Bławatek wysłał, bo szczerze mówiąc, mocno obniżała poziom kulinarny zakładu. A gdy wróciła z certyfikatem gospodnika domowego i trzecią lokatą za faszerowane ogórki, natychmiast odstawiła Bławatka od patelni i zaczęła wprowadzać nowe porządki. Konsumentów ubywało, ponieważ woleli dawną kuchnię.

Bławatek cierpiał przy myciu garów, ale milczał, bo był w mniejszości.

Zbuntował się, gdy córki odstawiły go również od zlewozmywaka.

Spakował walizkę i wyjechał do Tęgowa. Teraz pracuje dla pana Ziółko, w barze „Leśny Wędrowiec”.


Specjalnością firmy jest sarnina w ziołach po prowansalsku — dokończył Igor tonem przewodnika wycieczek krajowych.

— To w Prowansji są sarny?

— Cholera wie. — Zamyślił się chwilę. — Ale zioła tam na pewno mają — rzekł z takim przekonaniem, że uśmiechnęłam się mimo woli.

Wieczór łagodnie przechodził w chłodną noc. Przybywało nad nami gwiazd, a na blacie starego ogrodowego stołu brzozowych liści opadających z nieba wraz z jesiennym deszczem. „He jeszcze takich wieczorów przed nami?” — zastanawiałam się, myśląc o tym, że siedzenie na ławce w zimowych kożuchach i rozgrzewanie w czerwonych dłoniach zmrożonego piwa nie wchodzi w grę. Byłam pewnie na ostatniej plenerowej randce z facetem, który nawet nie wiedział, że też jest na randce. I próbowałam cieszyć się chwilą, w czym przeszkadzało mi wybieganie myślą naprzód. Bo dzisiaj już stawało się jutrem. Jutro kazało myśleć o następnym miesiącu, a kolejny miesiąc rodził pytanie o najbliższą przyszłość. I nagle cały mój bączkowski czas stawał się ryzykownym temporalnym eksperymentem, który niczego nie obiecywał.

Przeciwnie. Uświadamiał mi, ile znaków zapytania tkwi w samym myśleniu o jutrze. A jeszcze tak niedawno, gdy siedziałam w warszawskim fotelu wuja Freda, zwolniona z obowiązku myślenia i decydowania, nie umiałam się cieszyć tymi bezpiecznie przeganianymi minutami, które biegły w jakąś nieokreśloną przepaść leniwego trwania w bezruchu. W Bączkach bezruch stawał się formą życia, nie umierania.

Należał do jakiejś magicznej konwencji istnienia. W bezruchu dookreślały się abstrakcje: przyjaźń, nienawiść, a w moim wypadku chyba również miłość. Bo kiedy siedziałam obok Igora, czułam, że kocham go zupełnie nowym rodzajem kochania. Jakby był prezentem od Pana Boga pragnącego mnie przekonać, że jeszcze potrafię wykrzesać z siebie zagubioną cząstkę dawnego uczucia. I wyobraźnia wcale mnie nie skłaniała do ściągania w pośpiechu francuskiej bielizny ani nie zachęcała do szukania w mroku jego dłoni, chętniej obejmującej butelkę z piwem.

Nie. Tu chodziło


wyłącznie o duchową wspólnotę milczenia i mówienia. Choć to drugie przychodziło nam z większym trudem.

— Dlaczego tu przyjechałaś? — Igor nie patrzył na mnie, zachowywał

się jak astronom, daremnie szukający nad głową Gwiazdy Polarnej.

— Chyba z kilku powodów — odpowiedziałam uczciwie.

— Zawsze ucieka się z kilku.

— E, nie! Czasami wystarczy jeden mężczyzna albo jedna kobieta.

— I tak było z tobą?

— Ze mną? — Zapałałam żywym oburzeniem. — Żaden mężczyzna nie zmusiłby mnie do przeprowadzki czy wyjazdu! Nie mówiąc już o porzuceniu rodziny!

— Właśnie o tym próbowałem cię przekonać! — Uśmiechnął się z odcieniem kpiny. — Pewnie znaleźliśmy się tu oboje z podobnych przyczyn. W moim wypadku koronnym argumentem była samotność w wielkim mieście… — Spojrzał na mnie wyczekująco.

— A w moim samotność w wielkim mieszkaniu — zgodziłam się po chwili wahania.

— Ja uciekałem przed największym kłamcą i oszustem, z jakim zetknął mnie los.

— Więc przed kim? — Zwyciężyła ciekawość.

— Przed samym sobą. — Zapalił papierosa, mocno się zaciągając.

— Z kolei ja… Chciałam zejść z oczu wiecznie wstawionej kobiecie, przesiadującej godzinami w wiklinowym fotelu. Uciekłam od jej bezradności, bierności i powolnego oswajania się z kacem, który stawał

się chroniczną poranną przypadłością tej nieszczęsnej, starzejącej się pani.

— Ta pani…

— To ja — dokończyłam uczciwie.

— Myślałem, że odeszłaś od męża…

— Od męża? Skąd ten pomysł? Czy mam coś z kobiety odchodzącej od męża?


— Tak. — Zamyślił się przed następnym zdaniem. — Tak — uznał ponad wszelką wątpliwość.

— Co wiesz o odchodzących kobietach? — ciągnęłam wątek, choć zaczynałam się obawiać, że rozwinięcie może mi przynieść potężny łyk goryczy, której nie da się przepić piwem.

— Wszystko. O odchodzących i znikających kobietach wiem niemal wszystko. Te, które kochałem, odchodziły… Pierwsza uciekła do mojego przyjaciela, malarza. Wystarczyło, że przebiegła na drugie piętro czynszowej kamienicy, żeby runął cały mój misternie urządzony świat.

Druga uciekała powoli. Wyzwalała się ze mnie jak z niewygodnego kokonu. Jej znikanie nie dotyczyło ciała. Znajdowałem je zawsze po dyżurach na dywanie lub w łazience, przytulone do zimnej terakoty.

Problem polegał na tym, że w jej ciele nie było duszy. Bo ona miała coś z ćmy. Wirowała, tańczyła, przysiadała obok na parę sekund, aby potem ulecieć za daleko, bym mógł ją schwytać w siatkę zwykłych obietnic. Nie znosiła zresztą obietnic. I mnie też nie znosiła. Jedyne, co brała, to moje recepty, dające jej skrzydła do kolejnych odlotów. O mały włos nie straciłem przez nią licencji na uprawianie zawodu. Jakaś twoja koleżanka po piórze wysmaliła kiedyś nawet artykuł pod znamiennym tytułem Ćpała za zgodą męża lekarza.

— Zostawiłeś ją?

— Ależ skąd! — W jego głosie zabrzmiało oburzenie i żal.

— Ona mnie zostawiła. Bez grosza przy duszy i z mocno nadszarpniętą wiarą w sens moich medycznych poczynań.

— Znowu przyjaciel malarz? — Spojrzałam na Igora ze współczuciem.

— Nie. Przyjaciółka śmierć. W monarowskim przytułku dla bezdomnych…

Sięgnął po następną butelkę piwa i pomyślałam, że za dużo pije.

— Pewnie sądzisz, że przesadzam z tym piwem? — Ironicznie skrzywił usta. — Bez obawy. Już nie przesadzam. Ale gdy pojawiła się ta trzecia…


— Także specjalistka od znikania?

— Jasne! Widać, tylko takie kobiety do mnie lgnęły.

— Co się z nią stało?

— Szczerze mówiąc, nie wiem. Pewnego dnia wróciłem do domu i znalazłem przypięty do lodówki list. List to za dużo powiedziane. Jedno słowo: „Odchodzę”. Wtedy po raz ostatni upiłem się do nieprzytomności.

Tego samego dnia spakowałem trochę rzeczy i przyjechałem do Bączków, gdzie potrzebowali ordynatora.

— Wiesz, dlaczego napisała ten list?

— Dawno wiedziałem. Podświadomie czekałem na chwilę, kiedy tak się stanie.

— Nie chciałeś tego zmienić? Bo skoro wiedziałeś…

— Nie mógłbym zmienić. Musiałbym zmienić siebie, a z sobą to nie jest tak, że wpadasz do hipermarketu, bierzesz z półki nową mentalność Igora Nowickiego, ślicznie zapakowaną i przetestowaną, a następnie mówisz swojej kochanej kobiecie: „Spójrz, skarbie, kupiłem ci nowego mężczyznę. Ta wersja nie jest zazdrosna i została pozbawiona genu odpowiedzialnego za psychiczne znęcanie się. A jak naciśniesz ten guziczek, ten z lewej, to twój Igorek natychmiast zareaguje. Nie będzie już impotentem piorącym cię po twarzy czy śmierdzącym wódką”.

—’ Ale ty taki nie jesteś — szepnęłam z przekonaniem silniejszym od rodzącego się współczucia. — Przecież to wiem — zapewniłam go, choć skąd miałam wiedzieć?

— Już nie jestem — posmutniał. — Znalazłem tę lepszą wersję, ale nie w hipermarkecie…

— To dziwne. — Zamyśliłam się na chwilę. — Moje życie przy twoich doświadczeniach jest jak taśma z nudnym serialem, w którym bohaterowie przemykają obok siebie z życzliwym grymasem zakłamania.

Grzecznie się uśmiechają. Robią sobie od czasu do czasu prezenty. Ale gdyby tak głębiej się zastanowić, ten koszmar przechodzenia obok jest podobnie dotkliwy jak twoja burzliwa młodość.

— Bo w twoim serialu też jest za dużo fałszu, rozumiesz?


Nieprawdy. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że poszłaś na większą łatwiznę, bo nie walczyłaś.

— Walczyć? — zdumiałam się. — Po co miałam walczyć?

— Raczej, o co — sprostował ze smętnym uśmiechem. — Na przykład o miłość.

Nie wiem, gdzie podziały się gwiazdy i kiedy ciemność wdarła się między nas tak głęboko, że nie widzieliśmy ani swych marznących dłoni, ani pnia łagodnie rozkołysanego drzewa. Każde z nas znalazło się we własnym zimnym mroku i ponownie próbowało wyjść do światła. „Może wszyscy mamy coś z ćmy?” — pomyślałam i spojrzałam na miejsce, gdzie siedział Igor. Dostrzegłam tylko kontury jego sylwetki. Zarys lekko przygarbionych pleców. Przeszył mnie nagły niepokój, bo Igor nie miał

twarzy. Zamiast niej dostrzegłam pustkę wypełnioną atramentową nocą października. Dotknęłam własnych policzków. Niby były na swoim miejscu, ale czy na pewno?

15


Włączyłam kciukiem dyktafon.

— Panie burmistrzu — zwróciłam się do sztywno siedzącego za biurkiem Waldemara Drzymałko — czy to prawda, że pan wraz z sekretarzem pojechaliście niedawno do Poznania na konwent włodarzy małych miast, a przy tej okazji kibicowaliście polskiej drużynie w siatkarskich mistrzostwach Europy?

— Och, droga pani! Ma się rozumieć, że polskiej! Za kogo mnie pani ma!

— A kto opłacał te panów rozrywki?

— Rozgrywki — poprawił mnie burmistrz.

— Rozgrywki były sportowe, a panowie pojechali na konwent, ale nie tylko. Pytam: prywatnie czy służbowo?

— Och, droga pani! Burmistrz nawet we własnym domu jest na służbie, że tak się wyrażę koncepcyjnie.

— Koncepcyjnie?

— Proszę mnie nie łapać za słówko, droga pani! — Waldemar Drzymałko poczerwieniał i wydał z siebie delikatne chrząknięcie sugerujące niezadowolenie. — Bez koncepcji nic by się w tym kraju nie zmieniło od po wojny.

— Po wojny?

— A pani tu przyszła zadawać mi głupie pytania, droga pani, czy na wywiad?

— To z jakich funduszów panowie pojechali?

— Pani to chyba jest niepolityczna, a ja na przykład nie wiem, czy osoby niepolityczne mogą pracować w naszej gazecie. — Czerwieniał

coraz bardziej. — A takimi głupotami to się u nas księgowa zajmuje, pani Halina, bo ja jestem, droga pani, osoba publiczna, VIP, że tak się wyrażę koncepcyjnie.


— Ale chyba może pan mi powiedzieć, z jakiego funduszu…

— nie ustępowałam.

I stała się rzecz straszna. Waldemar Drzymałko zerwał się z fotela, chwycił leżącą pieczątkę i uderzając nią w arkusz A4, krzyczał na cały urząd:

— Czytać, co tu pisze, do cholery! „Burmistrz” tu pisze! Żeby mi jedna z drugą wiedziała, z kim rozmawia!

Rozejrzałam się po pokoju, szukając drugiej. Ale wciąż towarzyszył

mi tylko burmistrz Drzymałko, coraz bardziej do siebie niepodobny.

— I z czym mi tu wyjeżdża, jedna z drugą? — kontynuował

niezrażony. — Olejnik się znalazła jakaś! Do książek, droga pani, a nie mi tu bajki zasuwać!

I zamilkł. Wyłączyłam dyktafon. Uśmiechnęłam się uśmiechem Moniki Olejnik.

— Dziękuję, panie burmistrzu. O resztę faktów zapytam pana sekretarza. Mam nadzieję, że nasi ładnie grali. Koncepcyjnie, że się tak wyrażę.

Za drzwiami gabinetu zebrał się spory zafrasowany tłumek. Pierwszy z szeregu wystąpił sekretarz, Jerzy Radziwiłł.

— A może kaweńkę pani u mnie wypije, pani Haneczko?

— Spojrzał na mnie wzrokiem, który znałam z lustra, z minionej warszawskiej epoki bourbona.

— Kaweńkę? Innym razem — obiecałam ze słodkim uśmiechem. — Mam jeszcze parę pytań do pana, ale dziś bardziej przydałby się alkomat niż dyktafon, czyż nie?

Opuszczałam urząd z przeświadczeniem fatalnie wykonanej roboty.

Po krótkiej relacji poparli mnie całkowicie Hieronim Dryndo oraz naczelny, obaj dziwnie nieszczęśliwi, jakby to na nich jakiś cham wydarł

się w sposób urągający wszelkim przyzwoitym zasadom.

— I cccco to z nnnnnami teraz bbbędzie? — cicho zakwilił Jerzy Jeżyna, chowając ostatnio wyraźnie posiwiałą głowę w dłonie. — A tak łaładnie się rozwijaliśmy — szepnął głosem niemowlęcia porzuconego przez matkę.


— Obiecuję, że jutrzejszy nakład zejdzie w sposób imponujący. — Uroczyście położyłam rękę na sercu. — Sam burmistrz zauważył, że pracuję metodami Moniki Olejnik. Chyba wiecie, co to znaczy?

— Co by nie znaczyło, jutro zejdzie ostatni nakład — zaszlochał

Hieronim. — Kiedyś Drzymałko tak nas urządził, że przez pół roku nie mogliśmy niczego wydać!

— A teraz będzie musiał połknąć całe bajoro swoich niezgodnych z budżetem gminy żab! — Zatriumfowałam, ale nikt nie podzielił mojego entuzjazmu. — Jeśli nam spadnie choć jeden włos z głowy — powiedziałam w złą godzinę, bo szef siwiał i mocno łysiał — to zajmiemy się przeglądem rozlicznych grzeszków Waldiego. Ma ich więcej niż nasza gazeta stron.

— Nnnie będzie żadnej gagazety. — Pesymizm naczelnego zaczynał

działać mi na nerwy.

— Gazeta to nie małżeństwo. Tak szybko szlag jej nie trafi — uspokoiłam go, popełniając kolejną gafę. I zostawiłam moich przyjaciół z czarną chmurą w oczach, aby się przekonać, czy pan Monik słusznie jadł

przez wiele lat golonkę pani Bławatkowej.

Popołudniami, wbrew temu, co sugerował burmistrz, czytałam.

Odkryłam radość płynącą z lektury po wieloletnim zastoju przerywanym krótkotrwałym romansem z jakimś lansowanym tytułem, który należało znać albo przynajmniej orientować się w problemie. Podejmowałam próbę rozszyfrowania problemu, opierając się na recenzjach. Większą wagę przywiązywałam do przeglądu Włodkowych scenariuszy, które miały wszak nieusuwalną wadę — niemal wszystkie były gniotami.

Tymczasem w Bączkach potrafiłam jednego wieczoru pochłonąć okazałą powieść, robiąc sobie dodatkowo przerwę na małą antologię najnowszej poezji.

„Ciekawe, czym się zajmowałam, gdy inni spisywali moje życie, kręcili się po zakamarkach duszy i notowali wszystkie monologi, które prowadziłam z sobą w głębokie i puste noce?”


— myślałam często. Bo kiedy zaczynałam wgłębiać się w fikcyjne historie, co rusz dostrzegałam siebie wpisaną w rozdziały i akapity.

Cierpiącą, radosną, myślącą i głupią. Bywałam kobietą po przejściach i mistycznym dzieckiem. Zdarzyło się kilkakrotnie, że identyfikowałam się z mężczyzną poszukującym sensu życia albo z młodzieńcem, którego wrażliwość zaprowadziła w ramiona innego młodzieńca. A ja uświadamiałam sobie, wbrew regułom płci, że na jego miejscu postąpiłabym podobnie. „Ależ jest ze mnie wdzięczny materiał literacki”

— myślałam, ilekroć zamykałam sprowadzoną przez pana Pucińskiego książkę. Teraz też zamykałam kolejną, zastanawiając się, czy towarzyszące mi wzruszenie nie jest wynikiem złego smaku. Z tych rozmyślań wyrwało mnie pukanie do drzwi.

— Pani Włodek — usłyszałam służbowy głos Morgenowej.

— Ktoś telefoniert do pani.

Ruszyłam za panią Morgen, za jej dostojnym zadkiem przesuwającym się z gracją w stronę pokoiku udającego biuro. Trudno powiedzieć, po co było Morgenowej biuro, jako że jej liczne dzieci wiązały swą przyszłość z robotami sezonowymi przy ogórkach, ale może Nikolka? Ona jedna miała szansę w przyszłości je poprowadzić.

— Hier. —Wskazała aparat i stanęła przy oknie.

Po drugiej stronie słuchawki rozsypał się perlisty znajomy śmiech.

— Witam, witam, pani Haniu — szczebiotała Misia burmistrzowa. — A ja dzwonię do kochanej pani, bo mój mąż, Waldi, on przyznał, że dzisiaj miał ciężki dzień i pewnie niepotrzebnie… Coś musiał powiedzieć przykrego… My, mężatki, chyba to rozumiemy… — Misia rozklejała się w uprzejmościach, nie bardzo wiedząc, w jakim kierunku zmierzać ze swoim telefonicznym pomysłem. — A może by pani jutro wpadła?

Będzie maleńki brydżyk. Pan Henio, nasz terapeuta… to znaczy nasz partner, on tak ładnie gra. Bardzo ładnie. Ja bym tak chciała z panią porozmawiać troszeczkę…

— Wspólnym językiem? — zażartowałam.


— Jak najbardziej wspólnym! Tylko takim językiem! Bo kobieca wspólnota musi być pani Haniu, mimo wszystko…

Pomyślałam o nieszczęsnej Misi przyklejonej do słuchawki i zrobiło mi się jej szkoda. Nie na tylejednak, aby sprawę mojego wywiadu puścić w zapomnienie.

— Przyjdę do pani. Jutro, ale przed brydżykiem — powiedziałam po krótkim namyśle. — I powiem, jak powinien w zaistniałej sytuacji zachować się pani mąż, abym zapomniała o dzisiejszym incydencie.

— Dodobrze — zająknęła się wystraszona. — To czekam. Pani Morgenowa spojrzała na mnie z uznaniem.

— Jakiś geszeft? Z burmistrzem? No, no… Każdy ma jakieś geszefty.

A burmistrz to chyba najwięcej — porozmawiała z sobą na lokalne tematy i czekała w milczeniu, dopóki nie opuszczę jej „biura”.

W nocy myślałam o Igorze. Ale nie tylko. Myślałam o kobiecie, która zostawiła mu jedno słowo zamiast listu. Ja też byłam kobietą od kilku słów przyklejonych do lodówki. I taką jak ona specjalistką od ucieczek.

Bo przecież zostawiłam Lindę z lapidarnym, szybko skreślonym wyznaniem. Zdążyłam nawet zawstydzić się z powodu treści na kartce, zapisanej w pośpiechu. A przecież nie pamiętam, kiedy moja korespondencja miała charakter bardziej osobistego wyznania. Linda nigdy nie wspomniała o tym liście. Ja też nie pytałam, czy moje oświadczyny do niej dotarły. Cieszyłam się, że nasze telefoniczne rozmowy stały się częstsze i już nie ograniczały się do monosylab typu: jest OK. Na przykład wczoraj. Zadzwoniła, aby mi powiedzieć, że zaliczyła jedno z najtrudniejszych seminariów. Tyle że ona zawsze zaliczała wszystkie seminaria, więc logika nakazywałaby dzwonić w sytuacji, gdyby jej się to nie udało. Wspomniała też o Mateuszu. Mateusz kończył AWF i pewnie poznali się na siłowni, bo przecież nie w bibliotece ani w kinie. Zwłaszcza że Linda chodzi do kina wyłącznie na filmy Kubricka. Trzeba więc przypuszczać, że na widowni najczęściej jest sama. Tymczasem siłownie i baseny są szczelnie wypełnione studentami od fikołków.


I na jednego z nich musiało trafić pragmatyczne oko mojej córki. Z

ojcem Linda widuje się rzadko. Nic dziwnego. Włodek nigdy nie przejawiał nadmiernej fascynacji sportem wyczynowym. Gdyby był

burmistrzem w Bączkach, zmarnowałby miejskie pieniądze na film pod tytułem Nasze miasto nocą, ale za nic nie wydałby grosza na jakieś akrobacje. Nawet gdyby przyjechał tu Adam Małysz i zechciał zeskoczyć z Góry Szczepana. Jedynej, jaka jest w naszej okolicy.

Tymczasem nie wybierał się do Bączków ani Małysz, ani mój Włodek, który niedawno pytał, kiedy wpadnę do Warszawy. Opacznie zrozumiałam jego zainteresowanie moim powrotem, ciesząc się cichutko z tej niespodziewanej Włodkowej tęsknoty. Ale on wyjaśnił, że sprawa ma związek z pewnymi kłopotami, w które wpadł.

Nie pytałam, w jakie kłopoty uwikłał się Włodek, bo wiadomo przecież, że w finansowe. Miałam przyjechać do Warszawy, sprzedać kolejną działkę, zostawić Włodkowi część pieniędzy na dokończenie kolejnego tasiemcowego dokumentu. I tyle! Taka była moja rola w rozwiązywaniu mężowskich kłopotów. Na szczęście Włodek nie nalegał, abym przyjeżdżała natychmiast. Zasugerował nawet, że będzie lepiej, gdy odłożę tę podróż na później, bo on musi się jeszcze zastanowić. I to właśnie zaczęło mnie trochę niepokoić. Dotąd Włodek nie zastanawiał się nad wydawaniem moich pieniędzy. Opanował tę sztukę niczym najlepszy bankier w Warszawie. A teraz potrzeba mu czasu, aby rujnować nasze konto.

„Nie, to na pewno nie jest jakaś banalna sprawa” — pomyślałam, zanim dopadł mnie sen. Na szczęście, w przeciwieństwie do sprawy, banalny. Bez drugiego dna. Pozwalający słodko drzemać mojej zmęczonej, emocjonalnej inteligencji.

16


Jeżeli burmistrzowa Misia sądziła, że zbędzie mnie swoim głupim szczebiotem, wynoszącym zalety jej męża, Waldiego, drugą kadencję nieuczciwie panującego w Bączkach, to była w błędzie. I powiedziałam jej o tym, nie bacząc na grymasy niezadowolenia dam dworu: Edyty Drozd, Violetty Bączkowskiej i Bożeny Radziwiłł — żony sekretarza.

— Dla mnie to oczywiste nadużycia — stwierdziłam, sięgając po wykaz wydatków na cele reprezentacyjne miasta i gminy, które zdobyłam dzięki uczciwości jednego z radnych, mającego związek z rządzącą koalicją, ale i własne sumienie. — Proszę bardzo. Oto krótka lista wydatków nie usprawiedliwionych żadnym społecznym interesem. — Wręczyłam ksero dokumentu oniemiałej Misi. — Moje warunki są następujące: panowie odpowiedzialni za hulaszcze życie na koszt bączkowskiego urzędu miasta wpłacą wymienioną na papierze końcową kwotę na konto naszego domu dziecka. — Spojrzałam na tłoczące się przy mnie szanowne obywatelki. Były przerażone. — I nie interesują mnie dalsze mediacje ani rozmowy z urzędnikami, którzy mogliby wydać trochę służbowych pieniędzy, ale raczej na lekcje savoir-vivre’u — dorzuciłam wrogo i znacząco. — Proszę przekazać panu burmistrzowi, że czekam na informacje do jutra — rzekłam na odchodne. — Inaczej ruszam z artykułem. Będzie nadany w Polskim Radiu i może znajdzie się w „Ekspresie Reporterów”…

Zostawiłam panie w salonie (chyba zimowym, bo było tam piekielnie zimno), pozwalając rumianej pani Ludce odprowadzić się do wyjścia.

Gdy przechodziłyśmy obok okien syberyjskiego salonu, dobiegał z nich znany mi już z siły i tonu głos samego mera miasta, który informował głośnym basem wszystkie brydżystki: „Naskoczyć mi może, pinda jedna! Żeby mi taka wywłoka koncepcyjnie w portfelu grzebała!

Pogrzebać to se ona może…”.

Uspokoiłam wzrokiem skamieniałą panią Ludkę, że sobie nie pogrzebię, i spokojnym krokiem Moniki Olejnik (bo ona właśnie tak opuszczałaby terytorium wroga) ruszyłam do redakcji.

— No i sprawa załatwiona — oznajmiłam zdenerwowanym kolegom czekającym w gabinecie naczelnego na wieści z frontu.

— Zzznaczy się, ooodpuściła pani? — Słusznie nie dowierzał mi Jerzy Jeżyna.

— Znaczy się, nie odpuściłam. Trzeba jeszcze wysłać do urzędu ostrzeżenie, a w następnym tygodniu wpłyną na konto domu dziecka ukradzione przez burmistrza pieniądze. — Założyłam nogę na nogę z takim rozmachem, że poszły mi w rajstopach oczka.

— Zzzznaczy się mamy pipisać jakiś donos? — Naczelny patrzył na mnie tak, jakbym była kryminalistką, a nie miejscową Moniką Olejnik.

— Można to różnie nazwać. Ja uważam, że powinien to być e-mail zaadresowany do osobistej sekretarki burmistrza. I ona powinna zawartą w liście sugestię przedstawić swojemu szefowi.

— A jjjak nie przedstawi? Jaka to sugestia? — zarzucili mnie pytaniami jednocześnie panowie Dryndo i Jeżyna.

— Przedstawi, bo list podpiszemy „Życzliwy” — uspokoiłam pierwszego. A treść będzie następująca — odpowiedziałam Jeżynie: „Proszę obejrzeć w środę o godzinie dwudziestej program telewizyjny w RTL-u. Warto skojarzyć nazwiska i uważać na siebie. Życzliwy z Pana elektoratu”.

— Nnnic nie rorozumiem. — Naczelny przetarł swoje imponująco wysokie czoło i bezradnie spojrzał na Hieronima. Ale nie otrzymał żadnej pomocy, gdyż Hieronim patrzył na mnie.

— Bo w środę o dwudziestej będzie w programie Włodzimierz Włodek, mój mąż. Jest gościem cyklu „Wokół polskiego dokumentu.

Sekretne ścieżki filmu”. I otóż mój mąż uświadomi

burmistrzowi swoją obecnością na antenie, jak potężne mamy za sobą media. A przecież tylko tego potrzebujemy, czyż nie?

Gabinet rozświetliły dwa nowo narodzone uśmiechy. Była w nich wzniosłość, jaka towarzyszy każdym narodzinom. Tylko przez moment uśmiech Jerzego Jeżyny zszedł na manowce nowych wątpliwości.

— Aaale kto ttto napisze? — zafrasował się niepotrzebnie.

— Ktoś niezwykle burmistrzowi życzliwy — odpowiedziałam lekko.

— Ja, moi panowie!

Siedziałam do późnej nocy przy redagowaniu sondy na temat bączkowskich pracodawców. Pomysł był mój. Chodziło o wylansowanie nowoczesnego lokalnego biznesmena, który w czasach krwiożerczej demokracji zachował niezachwianą, wstyd powiedzieć, zgodną z ideą komunizmu i chrześcijaństwa wiarę w uczciwość i sprawiedliwość, a przy tym wszystkim wciąż widział w swoim pracowniku człowieka.

Obawiałam się, że szlachetna idea może ulec w bączkowskim wydaniu małej deformacji, i myliłam się, gdyż uległa deformacji wielkiej.

Zamiast pliku pochwalnych opinii, pisanych przez wdzięczne załogi pracownicze, w moim pokoju leżała tona skarg i zażaleń, pełnych jadu, żółci i błędów ortograficznych. Po dwugodzinnej pracy zrozumiałam, że nie ma w Bączkach takiego zakładu pracy, który mógłby z podniesioną przyłbicą wystawić swego faworyta do rankingu „Szef nad szefami”.

Najczęściej dowiadywałam się, że…..hamu (Zygmunt Trybuła) trzeba zabrać władzę nad nami, bo nie wywiązuje się”. To fragment wypowiedzi pochodzący z „Azotka”. Autor zapomniał dopisać, z czego cham się nie wywiązał, ale dla ankiety to i tak bez znaczenia. Pracownice biblioteki apelowały zgodnie, żeby „Holipę Bronisławę (kierownik czytelni) przenieść do kawiarni »Jutrzenka«, bo cały dzień pije kawę z obywatelem Pietrucho J., tym z zakładów mięsnych”. Zakłady mięsne też wyraziły zaniepokojenie wieczną nieobecnością „Pietrucho J., który od sześciu miesięcy przebywa poza zakładem w godzinach pracy, choć ma normowane. Polecieć mu po pensji!” — apelowali anonimowi rzeźnicy.


Ujmujące były refleksje pracownic fizycznych firmy prywatnej „Mój Krój”, gdzie panie stwierdzały zgodnie: „Janczarek Bernadeta, a nasza szefowa, ma mówione, że będzie płacić inaczej, a nie płaci. Nie ma też spżentu ochronnego w liczbie ręczników

— 2 sztuki, mydło — 1 sztuka i woda mineralna w sezonie”. Na szczęście zdarzały się i opinie pozytywne: „Szef, Puciński Stanisław, jest dobrym księgarzem, z dużą wysługą lat. Zawsze ma na względzie dobro.

W jego sklepie pracuje jego żona, która to może potwierdzić. Z

poważaniem: Puciński Stanisław”. Albo informacja mająca ratować bączkowski szpital przed zawodową klapą: „Wywalić Zombi. Personel i pacjenci”.

„Zombi? Czyżby chodziło o doktor Aurelię Szyk, której wszyscy się bali?” — zaśmiałam się, bo po raz pierwszy zrozumiałam, że to, co raziło mnie w doktor Aurelii, było bijącym od niej chłodem. Budziła grozę nie tylko w dorosłych. Dzieci, które leczyła, zapłaki wały się przy każdym kontakcie z tą zlodowaciałą bryłą zimna, pomagającą ludziom tylko za duże pieniądze. Najchętniej przyjmowała w prywatnym gabinecie.

„Takie mam zasady — wyznała niedawno na balu charytatywnym, na który weszła bez biletu. — Lubię pieniądze i takie mam zasady — powtarzała innym, nie zrażona fatalną opinią.

— Jestem lekarzem i dbam o to, aby również moje zasady były zdrowe”. — Uświadamiała mnie, nie pytana.

Ankieta, tak starannie przeze mnie opracowana, niespodziewanie przeistoczyła się z rankingu najlepszych w listę zaniechanych, znienawidzonych i niechcianych. Z drobnym wyjątkiem autoreklamy.

Westchnęłam i postanowiłam przedłużyć czas nadsyłan i a opinii.

Może jednak znajdzie się ktoś, kogo lubią w pracy lub kto lubi innych. I to wystarczy, aby ci inni przysłali pełen ciepła i uczuć list z przekonaniem, że ich szef jest najlepszy.

— Morgen, pani Włodek. — Karol opierał się o futrynę identycznie jak rano, gdy wychodziłam do pracy.

— Witam, panie Karolu. I co u nas nowego? — spytałam z głupia frant, żeby zapytać.


— To zależy. — Spojrzał tajemniczo. — Zawsze jest jakieś alt i neu.

Co kto lubi, pani Włodek.

— A pan? — Delikatnie przeciskałam się przez drzwi.

— Auto musi być neu, ale kobieta może być trochę alt. — Spojrzał na mnie dwuznacznie i mokrymi wargami cmoknął powietrze. — Pani jest alt, w sam raz. — Zachwiał się niespodziewanie, z trudem łapiąc równowagę.

— Mein Gott, Herr Karol, Sie sind kompletnie pijani! — zawołałam z udanym przerażeniem i roześmiałam się głośno.

— Kaarroool! — wrzasnęła z góry pani Morgen — zuriick nach hause, ale już!

Kilka dni później wpadł do mnie Igor z dwiema butelkami żywca.

— Jak tam spłuczka? — zapytał z troską, kpiąc w ten sposób z moich dawnych obiekcji.

— Od pewnego czasu jest bardziej sprawna ode mnie — zapewniłam go z uśmiechem.

— Przychodzę, aby się pochwalić nową znajomością. Przed chwilą poznałem twojego męża.

— A ja przypomniałam sobie, jak wygląda — odparłam. Nasze oczy spoczęły na ekranie wyłączonego, przenośnego telewizora.

— I co? Zmienił się? — Rzucone z przekąsem pytanie Igora sugerowało, że Włodek nie zdobył jego uznania i nie wyzwolił głębszych uczuć.

„No cóż — pomyślałam — daleko mojemu Włodkowi do blondynki z dużym biustem, a jeszcze dalej do egzotycznej, karaibskiej piękności tańczącej sambę na rozgrzanej plaży”.

— Pytasz, czy się zmienił? Nie sądzę. Włodek nie widzi takiej konieczności. A powinien?

— Mydłek.

— Słucham?

— Mówię, że twój stary to mydłek, więc moim zdaniem powinien.


— Co powinien? — zapomniałam.

— No, coś z tym zrobić!

— Ale z czym?

— Z tym swoim zadęciem i zarozumiałością. Mędrzec, prorok, dobrodziej. — Igor prychnął, dając wyraz swojej pogardzie dla wszystkich mędrców i dobrodziej.

— Zaraz, zaraz — nerwowo otwierałam piwo — nawet jeśli Włodek istotnie brylował przed kamerą, to przecież mówił o swoim zawodzie i doświadczeniach. Chyba ma prawo?

— Mówił? On nie mówił! On głosił! Rozprawiał! A wyrazem twarzy, gestem i słowami zapewniał, że wie wszystko! To przecież oszustwo w biały dzień!

— Raczej w ciemny wieczór — przypomniałam.

— On ma kłopoty z własną osobowością. — Igor postawił diagnozę takim samym tonem, jakim Włodek przed godziną „głosił”.

Postanowiłam nie dzielić się z nim tym spostrzeżeniem. Zamiast tego delikatnie przeszłam na terytorium ataku.

— Skąd wiesz, że ma kłopoty?

— Jestem lekarzem — przypomniał Igor, trzeba przyznać, bez cienia dumy.

— Ale nie psychologiem?

— Czytam Style charakteru. Stephen Johnson to mój ulubiony specjalista od duszy. Wielki znawca tego, co siedzi w nas w środku. A ja jestem pan ciekawski… — Spojrzał na mnie z lekkim przestrachem.

Pewnie jak każdy facet zaczął się zastanawiać, czy należę do kobiet lubiących panów ciekawskich. Miał szczęście, bo co do panów nie byłam tu, w Bączkach, wielką grymaśnicą i chyba poza członkiem zarządu Krukiem, burmistrzem Drzymałko i sekretarzem Radziwiłłem darzyłam ich zasłużoną sympatią.

Style charakteru… — Szukałam w pamięciowej bazie danych choćby jednej recenzji. Daremnie. — I tam piszą o moim Włodku? — Nie mogłam się nadziwić.

— Oczywiście! O mnie też — pochwalił się nazbyt szybko. — Tylko w innym rozdziale…


— Nie sądziłam, że ty, lekarz, będziesz szukał jakiejś książkowej klasyfikacji własnego przypadku… Potrafisz chyba sam uporać się ze swoją naturą?

— Widać, jaki z ciebie laik… Szczęściara jesteś. — W jego głosie usłyszałam zazdrość. — Są ludzie pięknie nieskomplikowani. Mogą wnioskować o sobie bez terapii, lektury czy schodzenia w głąb. Ale są i tacy jak ja. Zdeterminowani tysiącem spraw i tajemnic. Nam nie wystarcza pomyśleć, aby pogodzić się z sobą. Do takiej zgody ciągnie się droga przez piekło. W pewnym momencie nie wierzysz, że świat istnieje, ale masz pewność, że jest piekło. Rozumiesz?

— Nie — postanowiłam być szczera.

— A wiesz, dlaczego nie rozumiesz? Bo nigdy ci nie przyszło do głowy, że jesteś niepotrzebna. I do tego piekła, o którym wspomniałem, nie dotarłaś. Jak więc mogłabyś zrozumieć tych, co żyją w wymiarze cierpienia i pokuty? W wiecznym bólu?

— Znam ból… — rozpoczęłam.

— Nie — kategorycznie zaprzeczył. — Nie znasz. Ty po prostu wiesz, że ból istnieje. A to za mało.

Dopił piwo i spojrzał na Blondyna zajmującego się swoim zdezelowanym ogonem.

— Dopóki potrafisz kochać, wiesz, że żyjesz. Nawet jeśli jesteś kotem z połamanym ogonem. Ale gdy zaczynasz bać się miłości, instynktownie ją odrzucasz i zamieniasz na cokolwiek w lombardzie z życiowymi trofeami, to zapomnij o spokoju. Przed tobą nurkowanie i szukanie tego, co tak głupio zgubiłeś…

Po wyjściu Igora jeszcze raz wróciłam myślami do naszej rozmowy.

Przypominała mi artykuł pisany we fragmentach i na raty. Włodek pojawił się jako główny temat, a potem zniknął, rozmył się i przestał

istnieć. Jego miejsce zajęła — wypchana niczym ponura sowa — osobowość

Igora. I wokół tej zjawy, dziwnie pokracznej, powiedziałabym nawet sekretnej, zaczęły krążyć sępy niedopowiedzeń, domysłów i pytań. A potem, kiedy już za Igorem zamknęły się drzwi, próbowałam go złożyć w całość. Jakby był moim ulubionym majolikowym talerzem,


który roztrzaskał się na tysiące elementów. I co się okazało? Że żadna ze skorupek do siebie nie pasuje. Jakby Igor był serwisem, a nie pojedynczym talerzem. Jakby był zbiorem skorupek z wykopalisk sięgających piekła…

Dwa dni potem sekretarka burmistrza zadzwoniła z pytaniem, czy zechcę spotkać się z Waldemarem Drzymałko, a jeśli tak, to gdzie, ponieważ burmistrz chciałby podzielić się ze mną pewną inicjatywą.

Powiedziałam sekretarce, że burmistrz może spokojnie dzielić się wszystkim w redakcji „Naszych Wiadomości”.

Piętnaście minut później służbowe daewoo stanęło przed naszym budynkiem, wyrzucając z siebie burmistrza Drzymałko, jego sekretarkę i radcę prawnego urzędu, pana Wyrwija.

Pan Wyrwij całował mnie po rękach i o mały włos nie ucałował

Hieronima Dryndo, burmistrz kręcił się po redakcji, mrucząc, że bardzo koncepcyjnie jest teraz urządzona, a sekretarka wręczyła mi pismo.

W piśmie tym — nad wyraz służbowym i z herbem Bączków — burmistrz oświadczał, że w ramach nowej inicjatywy społecznej radni, zarząd, a nade wszystko on, burmistrz Waldemar Drzymałko, oddają swoje diety (lub pensje), na razie jednorazowo, na Dom Dziecka „Szczęście”. On, Drzymałko, oraz pozostali notable wyrażają nadzieję, że w ten sposób uda się naprawić dotychczasowe zaniedbania wynikające ze złego gospodarowania miejskimi funduszami. Zaistniałe w tym względzie nieporozumienie jest jak najbardziej karygodne, a decyzja rady miasta być może uratuje godność koalicji rządzącej, opozycji oraz tych radnych, którzy jeszcze się politycznie nie określili.

— I co pani redaktor na to? — Mecenas Wyrwij czekał na oklaski.

— No cóż… — grałam na zwłokę — będę szczera… — I po chwili milczenia: — Nie wiedziałam, że w radzie jest opozycja.

Gabinet naczelnego wypełnił sztuczny tubalny śmiech i głośny oddech ulgi, jaki wydobył się z opadłych piersi moich przyjaciół, Hieronima Dryndo i Jerzego Jeżyny.


— Oj, gdyby pani była ciut-ciut młodsza, pani redaktor — zamruczał

trochę lubieżnie Drzymałko. — Już taka Olejnik nic by nie znaczyła. Pani to dopiero ma, ten, no… — zastanowił się chwilę — zawodowy perfekt — dokończył z zadowoleniem.

17


Wchodziłam w listopad z dziwnym przeczuciem, że cały świat skurczył się rozmiarami do Bączków i poza nimi jest wokół bezbrzeżna pustka wypełniona deszczem, szarugą i przeźroczystymi kałużami.

Człapałam w za dużych gumowcach w stronę bączkowskiego cmentarza, uważając, aby nie zgubić w zadymce wyschłych liści drepcącego obok księdza Koszałko.

— Bo musisz wiedzieć, moje dziecko — sapał, wymachując chudziutkimi ramionami — że na takim cmentarzu to ludziska mają święto, dopiero jak się ten próżny tłum wyniesie. I wtedy duszyczki szczęśliwe, wolne… A zobaczysz, jak poprzygniatali tych swoich bliskich, jakimi tablicami kamiennymi, marmurem, lastrykiem! A na to dawaj jeszcze kilogramy wieńców i zniczy, i donic! — wykrzykiwał

ksiądz Koszałko, wpadając w nerwowe uniesienie. — Jakby można, to i telewizor też by tu przy targali, albo altanki porobili. Nic rozsądku… — denerwował się, wydłużając nieporadnie krok.

Zwolniłam.

— W Warszawie jest trochę inaczej — przyznałam, pamiętając o przerażeniu, w jakie wprawiły mnie tegoroczne cmentarne wyścigi. — Tam nosi się kwiaty i znicze, ale nie ma takiej przesady…

— To nie jest przesada! To jest, drogie dziecko, konkurencja!

Olimpiada nekrofilna, że się tak wyrażę. — Siwe włosy księdza Koszałko uniosły się nad jego głową niczym liście, tworząc wieniec nad czołem proboszcza.

Przysiedliśmy na pierwszej cmentarnej ławeczce.

— Co roku im głoszę kazanie o skromności. Mówię: Dajcie

żywym na chleb, a zmarłym święty spokój… I kto mnie słucha?

Teściowa Drzymałki przygnieciona, wuj i ciotka sekretarza przywaleni milionami, dziecko nowo narodzone i do aniołków przypisane Bączkowskich to grobowiec ma z ornamentem. A ja się pytam: Czy to się godzi, takie dziecko maleńkie w wielkim grobowcu złotem sztucznym obrzucić? Więc nie godzi się. A Bączkowscy przyjeżdżają i dalej obrzucają. Obok tego grobowca maleństwo jakieś nieznane leży. Krzyżyk zmurszały, trawa wysoka. Ale na tej grabinie cała rodzina Bączkowskich wystaje i nie widzi, że po innej duszyczce depcze. Wstyd i hańba! — Ksiądz Koszałko sapnął i miał taką minę, jakby przegrał ze mną w warcaby.

— Mam o tym napisać? — Spojrzałam filuternie w niebieskie oczy.

— A napisz, dziecko drogie. Ja nie mogę. Wszak durniem nie jestem.

Bączkowscy dali mi trochę pieniążków na renowację zakrystii. I jak mam teraz ze swoją niewdzięcznością w biały dzień się obnosić?

— Nie powinien ksiądz — zapewniłam go szczerze. — Ja napiszę.

Tak, aby nie urazić, tylko uczulić…

— Żeby to w Bączkach żyli w myśl tej chrześcijańskiej zasady — westchnął proboszcz. — Ale co tu od innych wymagać, kiedy ja sam pieniacz — dodał już ciszej i rozejrzał się, czy nikt nie podsłuchuje. Na przykład wikary.

Przechodziliśmy koło ukwieconych kopców pamięci. O tej porze groby w Bączkach spowijała wieczorna mgła układająca się w udrapowaną muślinową materię.

— Zobacz, drogie dziecko… — Ksiądz Koszałko zatrzymał się przy trzech kopczykach. — Leżą tu sobie spokojnie trzej przyjaciele. Żyd, Niemiec i Ukrainiec. A każdy z nich, bo pamiętam, taki Polak, że w Bączkach lepszego nie znajdziesz. Żyd miał skład opałowy. Przyjechał tu po wojnie i cichutko sobie swój geszeft prowadził. A przed śmiercią to takie oddał do muzeum obrazy, że gdyby choć jeden na grobowiec zamienił, to by dla innych miejsca tu zabrakło. Taki był. I Niemiec został.


Tu heimat postanowił mieć, więc został. Z Połą Barwinek ślub wziął i dzieci w katolickiej wierze chował. Jakżeż on w kanastę grał, drogie dziecko. Ukrainiec przyjechał, biedniejszy od myszy kościelnej, ale pracował jak wół. W wolnych chwilach z nami do kanasty siadał.

Spokoju mu tu nie dawali, bo wiecznie „Ukraś” za nim krzyczeli albo na chałupie pisali „Won na Ukrainę!”. A on dzieciaki na nauczycieli wychował, na lekarzy posłał. Tyle że dzieci przezywane być nie chciały.

Jedno do Kanady pojechało. Potem drugie… — Ksiądz Koszałko wierzchem dłoni sprowadził rozwiane włosy na skronie. — Póki cerkwi nie otworzyli, cała rodzina Miszczuków do mnie, do kościółka przychodziła. W kanastę zawsze przegrał, a z honorem wódeczkę stawiał.

Bo co było robić? Jak przegrywał, musiał płacić. — Proboszcz głęboko zamyślił się nad tą niegdysiejszą niesprawiedliwością i wyszeptał szybki pacierz. — Niemiec, Żyd i Rusek — westchnął jeszcze — stąd i stamtąd.

Nasi i nie nasi. A zawsze razem… W biedzie i w radości. Jeden drugiemu świadkował, dziecko do chrztu potrzymał, lekarstwa kupił. I zobacz, moja droga, co się teraz porobiło… Teraz to, że tak się wyrażę, Polak Polakowi wilkiem. Jedna niby krew w nas płynie… Pod jedną flagą hymn śpiewamy, a tylko patrzymy, jak sąsiada unieszczęśliwić i oszukać.

Wracaliśmy wolno. Staruszek milczał. Pewnie zatęsknił do kanasty ze swoim Srulem, Michaiłem i Helmutem. Zagrałby sobie, choćby tu, na cmentarzu. Na obrusie z brudnych liści. Przy muzyce pojękującego w krzakach wiatru. Znalazłby dzisiaj niejeden kieliszeczek wiśnióweczki dla swych kompanów. A ile tematów, które przespali pod swoimi krzyżami? Opowiadałby o Bączkach i swoim ogrodzie. O kapliczce świętego Krzysztofa… Może gdyby postawił ją wcześniej, to by przeżyli?

Może by wcale nie pojechali tym starym gratem do dużego miasta? Bo tak na dobrą sprawę, wcale nie musieli razem, we trzech, jechać do Kanady, na ślub Michaiłowej córki. Ale chcieli zobaczyć, jak to jest poza Bączkami. Zwabiła ich ta Ameryka. W kanastę przestali grać.

Przychodzili tylko na plebanię i marzyli, jak tam będzie. Co zobaczą. No to zobaczyli… Ale on, ksiądz Koszałko,

wie, że to, co zobaczyli chwilę potem, po tej tragedii, z której została kupa złomu, było dobrą twarzą Pana Boga. Musiał na nich już tam, na górze, czekać.

— Bo wiesz, drogie dziecko — powiedział proboszcz z zagadkowym wyrazem twarzy — ja nie wiem na pewno, ale od dawna podejrzewam, że Pan Bóg bardzo lubi sobie pograć, choćby od czasu do czasu, w kanastę.

A lepszych graczy to on na tym padole łez nigdy nie znajdzie…

Pani Mariolka od kilku dni płakała z takim staraniem, jakby chciała przenieść ów padół łez do naszej skromnej redakcji. Ilekroć podchodziłam do jej biurka, była zajęta usuwaniem śladów niedawnego ataku łez. Starannie przecierała powieki chusteczką higieniczną. Tak, aby nie naruszyć jaskrawego makijażu, który mógłby konkurować z reklamą farb umieszczoną na ścianie sąsiadującej z redakcją drogerii.

— No, głowa do góry, pani Mariolko.

Na moje hasło Mariolka wyprężała biust i choć nie był on głową, z niejedną głową też mógłby konkurować. A potem, gdy opuszczałam jej pokój, zaczynała szlochać dalej.

— Bo to wszystko przez jej chłopaka, który jest w wojsku — wyjaśnił

mi szeptem Kaziutek. — Kaprala Wieśka Kręćka.

— Kręćka? — uśmiechnęłam się. — Ależ sobie nasza Mariolka zakręcone nazwisko znalazła.

— I lepiej, żeby sobie nie znalazła—ponuro ocenił Kaziutek, manipulując przy swoim aparacie.

— A co z nim? Szaleniec jaki? Bo, że uzbrojony, to pewne.

— On naszej Mariolce co rusz przypomina, że po ślubie to ją zatrudni jako żonę męża. Żadnych tam redakcji, tylko mundur prasować, na baczność słuchać i dzieci rodzić.

— No, to już przesada! W Bączkach o pracę trudno, a ten wymyśla jakiś karcer domowy dla naszej ślicznotki — skrzywiłam się z niesmakiem.

— A zazdrosny tak, że najchętniej by nas powystrzelał! Pani to może nie, ale szefa i pana Dryndo, i mnie, jednym strzałem!


— Cholera! — zmartwiłam się żartobliwie. — Jak mi tu trupem męskie „Wiadomości” położy, to sama ze wszystkim nie dam rady.

— No — zgodził się Kaziutek. — Zwłaszcza że Mariolki też już nie będzie…

Ruszyłam do pokoju Mariolki. W dalszym ciągu była na placu boju z niezastąpioną chusteczką higieniczną. Szyld na jej oczach, mimo starannych zabiegów, trochę stracił swój poranny koloryt.

— Pani Mariolko. — Ujęłam ją za ramię. — Tak nie można. My tu od kilku dni wszyscy płaczemy razem z panią. Czy to tak musi być?

— Bo pani nie wie! — chlipnęła dramatycznie.

Wiedziałam, ale zamilkłam i pozwoliłam toczyć się na przemian to łzom, to opowieści o miłości, zniewoleniu i o warunkach, jakie jej, Mariolce, postawił przyszły pan młody.

— A ja już muszę iść za mąż! — Skrzywiła się w kolejnym paroksyzmie rozpaczy. — Moje młodsze siostry dawno po dziecku mają.

Brat, też młodszy, od roku z żoną. Tylko ja…

Pozwoliłam jej szlochać przez następne minuty. Wreszcie podniosła zmęczoną twarz i wlepiła we mnie swe duże, wiecznie zdziwione oczy.

— To co mam robić?

— Teraz wcale nie jest moda, żeby tak szybko iść do ołtarza.

— Uspokajałam ją, powołując się na statystyki socjologiczne, filozofię damskiego singla i feministyczne tendencje sprzyjające kobiecej samodzielności.

— Ołtarza? — zapamiętała tylko początek mojego wywodu.

— Jakiego ołtarza! Wiesiek nie chce żadnych ołtarzy, bo jego ojciec też był wojskowym i się obyło! Tego ołtarza to mi tak będzie brakowało…

Bardziej niż redakcji i… i pana Jeżyny. — Rozpłakała się z nową mocą.

— Lubi pani szefa?

— Czy ja lubię szefa? — Jej oczy osiągnęły największy wymiar zdumienia. — Pani Haniu, ja to bym mogła… Ja dla szefa wszystko… On taki delikatny… Nawet nie poluje!


— To źle, jak mężczyzna poluje?

— Ja nie znoszę nawet, jak mój ojciec kurę zabija — wyznała, ale wstydliwie.

— To po co pani sobie żołnierza znalazła? Żeby całe życie spać w pokoju z bronią… z nabojami? Albo wystawać w kuchni i czekać z gorącymi kartoflami w piekarniku na koniec manewrów? Albo męczyć się z prasowaniem pagonów?

— To kiedy za mąż pójdę? I z kim? Czasu już nie ma…

— Ma pani więcej czasu niż ktokolwiek, pani Mariolko. I jeszcze niejeden będzie za panią okiem strzelał, a nie karabinem.

— Żeby pani miała rację, to ja nie wiem, co bym za to dała — westchnęła z pierwszą maleńką porcją optymizmu.

I nagle zapłonęła rumieńcem, a jej biust drgnął, aby znaleźć się w pełnej bojowej gotowości. Do pokoju bowiem wszedł Jerzy Jeżyna.

Nic już nie mogło się zdarzyć. Minął kolejny dzień, a ja, z książką w ręce i z pledem na kolanach wchodziłam cicho w nowy bączkowski wieczór. I właśnie wtedy, w chwili, gdy nic nie mogło się zdarzyć, ktoś cichutko stuknął w drzwi.

— Przyszłam pani podziękować.

W progu stała wróżka lub ktoś za nią przebrany. Dałabym głowę, że właśnie tak wyglądają współczesne dobre wróżki. Nie ośmieliłabym się zgadywać, ile ma lat. Mogła mieć pięćdziesiąt albo jeszcze raz tyle.

— Proszę wejść. — Zerwałam się na równe nogi, rozsypując orzeszki, które bezkarnie jadłam kilogramami, czytając Style charakteru.

— Przyszłam pani podziękować — powtórzyła i na jej różowej wyrazistej twarzy pojawił się słodki uśmiech. Taki widziałam tylko na animowanych amerykańskich filmach Walta Disneya.

— Podziękować?

— Tak. Wiem, że trochę późno, ale dzieci robiły dla pani prezent i skończyły dopiero przed godziną — usprawiedliwiała się nieśmiało, patrząc w stronę drzwi. Ruszyłam za jej spojrzeniem i moje oczy zatrzymały się na dość okazałym drzewie! Miało kolorowe listeczki, delikatnie lśniące w półmroku korytarza.

— Prezent? Dzieci? — Zbliżyłam się do dziwnej rośliny, próbując zrozumieć wróżkę. Bezskutecznie.

— To drzewko szczęścia. Tak je nazwały. A ja jestem Ada Turkiewicz i pracuję w „Szczęściu”.

— W szczęściu? — zastanawiałam się gorączkowo. W pierwszej chwili nabrałam przekonania, że oto zstąpiły w skromny apartament pani Morgen niebiosa, reprezentowane przez tę niewiastę. „A może to jakaś sekta?” — przemknęło mi przez myśl, zanim wszystko stało się jasne. — Pani Ada! — Ucieszyłam się zbyt głośno, ale za to szczerze. Słyszałam nadzwyczajne opowieści o pani Adzie, pracownicy domu dziecka, który ostatnio hojnie dofinansował burmistrz Drzymałko. Mówiono o niej „durna”, bo niegdyś oddała wychowankom cały swój majątek. Nie założyła rodziny, bo twierdziła, że w nich ma najlepszą. A więc stała przede mną „durna” Ada i wcale nie wyglądała na durną. Wręcz przeciwnie. — To pani? — nie mogłam się nadziwić. Awantury i spory, jakie toczyła o swych podopiecznych, nadawały się do ekranizacji tysiąca Włodkowych „Zmierzchów i poranków”. Dlatego pewnie wyobrażałam sobie, że Ada wygląda jak święty Jerzy walczący ze smokiem.

Tymczasem miałam przed sobą kruchą istotę w filcowym kapelusiku, z najzdrowszą cerą świata i w płaszczu na fizelinie.

— A drzewko jest… śliczne — wzruszyłam się bardziej, niż na ogół to czyniłam. — Tylko… dlaczego dla mnie?

— My wiemy, dlaczego, a i pani się domyśla. Na każdym listku jest imię wykonawcy. Dzieci mówią, że listki też przynoszą szczęście i nigdy nie opadają. Chcemy, żeby pani została u nas choćby jeszcze przez zimę.

A w zimie trzeba mieć roślinkę, która przetrwa do wiosny.

— Jeszcze nie myślę o wyjeździe — powiedziałam i zdumiałam się tą kłamliwą deklaracją, bo właśnie ostatnio myślałam, i to dość często. Nie wiem, co mnie skłoniło do pozostania w Bączkach. Może te listki, starannie wykrojone z barwnych kawałków jedwabiu i ozdobione ręcznymi podpisami?

Piłyśmy malinową herbatę. Dawno nie czułam się z nikim tak dobrze i bezpiecznie. Blondyn też, bo po raz pierwszy w życiu wskoczył na obce kolana i okupował je aż do wyjścia pani Ady.

Obiecałam odwiedzić dom dziecka.

— Przecież muszę podziękować małym artystom. To już poważny pretekst.

— Nie trzeba pretekstów, aby do nas przychodzić. Ja tak bardzo chciałam panią poprosić, aby opowiedziała pani dzieciom o pracy w redakcji. Może o Warszawie i o podróżach? Przecież zwiedziła pani cały świat.

Spojrzałam na mojego gościa jak na wizjonerkę.

— To prawda. Ale… Ja nikomu o tym w Bączkach nie mówiłam.

— Ech! — Machnęła ręką. — Nie jestem żadnym jasnowidzem!

Bardzo lubiłam czytać pani „Kartki z daleka i z niedaleka”. Mam mało czasu na lekturę, ale prenumerowałam „Style i Mody”. To było dobre pismo.

— Było? — Zawstydziłam się, bo nie sięgnęłam do „Stylów” od czasu, gdy po raz ostatni opuściłam moją dawną redakcję.

— Tak. Teraz są tam same reklamy i głupoty. A dla dwóch porządnych artykułów szkoda tylu pieniędzy. Można powiedzieć, że jak pani odeszła, to lepsze stały się nasze bączkowskie „Wiadomości”.

Uśmiechnęła się, a ja puchłam z dumy, bo jej zdanie nie miało nic wspólnego z tanim komplementem. Gdy wyszła, Blondyn przez pół nocy tęsknie wyglądał oknem. Drzewko rzucało cień na ścianę, który przypominał wielkie serce.

„Wróżka jak malowanie!” — uznałam i zabrałam się do odczytywania imion wypisanych na płatkach jedwabiu. Potrzeba podzielenia się wrażeniami już w chwilę potem skłoniła mnie do wystukania numeru komórki Lindy.


— Mam w pokoju mnóstwo dzieci! To znaczy listków! — chwaliłam się jej chaotycznie, krążąc z telefonem wokół drzewka.

— To się zdecyduj — rzuciła moja córka, pewnie niesłusznie podejrzewając, że wróciłam do dawnych burbonowych zwyczajów. — Między dzieckiem a listkiem jest jednak różnica…

— Przypominam ci, że jako matka coś o tym wiem — odpowiedziałam trochę urażonym tonem.

— A ja jestem twoją córką — odpaliła Linda. — Bywały dni, że równie dobrze mogłam być listkiem. Dlatego wcale nie jestem pewna, czy już dajesz sobie radę z określaniem tego, co masz…

— Co się stało, Lindo? Jakieś problemy? — Pomyślałam, że może Mateusz od fikołków nie przyniósł jej na randkę kalafiora albo innego praktycznego prezentu. Na przykład gogli na basen.

Roześmiała się, a ja odetchnęłam z ulgą.

— Skąd! Mówiłyśmy raczej o tym, że to ty masz problemy — przypomniała bezlitośnie. — No to co z tymi dzieciakami, czy też listkami?

— Bo musisz wiedzieć, że jutro idę do „Szczęścia”…

— Znowu pijesz? — Głos Lindy zlodowaciał. — Przynajmniej nie dzwoń, jak jesteś wstawiona…

— Słuchaj! Ja jestem tylko pijana ze szczęścia…

— Wiem. Zadzwoń jutro, proszę. I odłożyła słuchawkę.

18


Listopadowe notowania finansów „Wiadomości” wprawiły całą redakcję w ekstatyczny nastrój.

— Nareszcie rozumiem, dlaczego bogacze są zawsze uśmiechnięci!

— cieszył się jak dziecko Hieronim Dryndo, z ustami wypełnionymi ciastem, które popijał szampanem. Jego rozciągnięte w fotelu ciało zdradzało zadatki na Rockefellera, co dostrzegłam z prawdziwym zadowoleniem.

— Nnno, nie pppowiem, nnie pppowiem — mówił wbrew obietnicy naczelny. — Rrrrobimy praprawdziwy bbbiznes!

— Najprawdziwszy, proszę szefa! — cieszyła się wraz z naczelnym pani Mariolka.

Siedzieliśmy przy dużym konferencyjnym stole, kupionym wprawdzie na kredyt, ale już dziś wiedzieliśmy, że stać nas i na ten stół, i na komputery, przyjaźnie mrugające ekranami, i nawet na nowego stałego pracownika, który miał być kobietą.

— Ja to się jej, tej nowej, trochę boję. Ona jest odrobinę podobna do mojego Wieśka — wyznała cicho Mariolka, ośmielona kolejną szklanką szampana.

— W jakim sensie podobna? — spytałam, bo nie znałam Wieśka, a pani Ludwika Zwiewny, dziennikarka z dwudziestoletnim stażem, która przybywała do nas z Gdańska, nie była do nikogo podobna. Tak bardzo różniła się od wszystkich znanych mi ludzi, że powiedziałabym więcej — ona nawet nie była specjalnie podobna do kobiety.

— Czy ja wiem, w jakim? — Mariolka skupiła się nad odpowiedzią, a jej oczy powiększały się w wiecznym zdumieniu. — Czy ja wiem? — Szukała pomocy u Kaziutka.

— No, może trochę podobna przez te rozkazy i komendy

— podpowiedział Kaziutek. — Że taka żołnierska jest — uzupełnił, a Mariolka skwapliwie mu przytaknęła.

— Bo ona cały czas mówiła do pani Hani i do szefa „taaaak jest!” albo „zrooobi się!”, albo „zrooozumiano!”.

— Ttto jjja ttttttak mówię. Mmmmoże ooona mnie pprzedrzeźniała?

— zdenerwował się Jeżyna, co znacznie wydłużyło jego kwestię.

— Ależ nie! — Mariolka sczerwieniała, a jej falujący biust niebezpiecznie rozdymał się w ciasnej sukience z lycry. — Szef mówi normalnie, bez wykrzykników! A pani Ludwika, jak nasz Bober w ogólniaku…

— Kim jest Bober?

— To były wojskowy, który uczy przysposobienia obronnego — wyjaśnił Dryndo. — I w ogóle do pana Jerzego niepodobny.

— Ale podobny do pani Ludwiki — nie ustępowała wciąż czerwona Mariolka. — I do mojego Wieśka trochę też — dodała prawie z płaczem.

Rozlałam resztę szampana, wyróżniając Mariolkę. I szybko zmieniłam temat rozmowy.

— Musimy przyjąć panią Ludwikę z wszystkimi honorami. Ona jest z zewnątrz, więc może zająć się lokalną polityką. Bo przecież nam, ludziom stąd, trudniej mówi się o pewnych sprawach…

Umilkłam, ponieważ wszyscy spojrzeli na mnie z dziwną serdecznością.

— Łaadnie tto pani ujęła, ppppani Hhhaniu… „Nam, luludziom stąd…”

— powtórzył z rozrzewnieniem. — I ttto jest chyba nnajwiększy sssukces redakcji, że ppani jest sstąd — dokończył z trudem. Zawstydził się, zajrzał do szklaneczki po szampanie, ale była pusta.

Dwa dni później, z piskiem opon i rajdową nonszalancją trabant polo Ludwiki Zwiewny wyhamował na bączkowskim rynku.

— Meeelduję przybycie! — zakrzyknęła nasza nowa redaktorka, dziarsko wyskakując ze swego auta. Delegacja powitalna (pani Mariolka z bukiecikiem miniaturowych róż, Kaziutek uzbrojony w aparat fotograficzny oraz ja) automatycznie stanęła na baczność. Pani Zwiewny miała na twarzy słoneczne okulary, których obecności nie usprawiedliwiała jesienna szaruga, ubrana była w zielone bryczesy i stalową kamizelkę.

— Wiem, kogo przypomina — zdążył szepnąć Kaziutek — ona jest podobna do Terminatora.

Równie stalowy jak kamizelka był uścisk ręki naszego gościa. „Czy na pewno zatrudniamy kobietę?” — zastanawiałam się, prowadząc Ludwikę Zwiewny do pokoju naczelnego.

— Jestem kobietą dość zasadniczą, ale jednak kobietą — rozwiała moje obawy, zagłębiając na moment nos w różach. — No! — kichnęła.

— Dość sentymentów! — I w pełnej gotowości wmaszerowała do pokoju szefa.

Wróciliśmy do swojej pracy, zastanawiając się, jak Jerzy Jeżyna radzi sobie z kobietą czynu. Pocieszałam się myślą, że ostatecznie zdobył na tym polu jakieś doświadczenia, bo Jeżynowa też nie należała do osób biernych. Wiedzieliśmy przecież, że ostatnio wtargnęła do mieszkania naczelnego z kufrem swoich rzeczy i pierwsze, co zrobiła, to zmieniła pojedyncze łóżko szefa na gustowny dwuosobowy tapczan.

Po godzinie drzwi gabinetu naczelnego otworzyły się nagle i stanął w nich dziwnie uaktywniony szef. Gromko, prawie bez zająknięcia, zaprosił

nas do środka, informując, że dyskusja przebiegła pomyślnie, redakcja zyskała fachowca, a on „pppozostaje pppod ooogromnym wrażeniem kkogoś tak niezwykłego”.

I tu się naczelny nie mylił. Niezwykłość bowiem była jedynym określeniem oddającym wdzięcznie wygląd naszej nowej koleżanki.

— Jak jest luz, to jest luz, a jak mus, to mus! — zaakcentowała swoją dewizę pani Ludwika, niemal salutując.

— Tak jest! — odpowiedzieliśmy jej równocześnie i z nowym zapałem ruszyliśmy do swych obowiązków.


Po tygodniu nikt nie miał wątpliwości, że w trabancie polo przyjechała do Bączków żurnalowa tygrysica, wyćwiczona w zmaganiach z oporną tkanką samorządowych struktur. Wprawdzie dalej przypominała trochę Terminatora, trochę kaprala Kręćka, ale ślepcem pozostawał ten, kto nie dostrzegał jej polującego spojrzenia i ostrego pazura, jakim zwykła pisać swoje artykuły.

Okazało się, że w Bączkach ślepców nie brak. I burmistrz Drzymałko, i sekretarz Radziwiłł, i nieszczęsny radny Kruk, przedstawiciel zarządu, nie dostrzegali niebezpieczeństwa czającego się w brudnym polo, które coraz częściej parkowało przed urzędem miasta.

Ludwika Zwiewny szybko dotarła do służbowych spraw i przemyśleń burmistrza, nazywanych przez niego koncepcyjnymi. Nie pozwoliła się, jak niegdyś ja, wyrzucić z gabinetu, aż nie ustaliła, co, w języku Waldemara Drzymałko oznacza przymiotnik „koncepcyjny”. Okazało się, że oznacza wszystko i nic, czyli konkretnie nic. W każdym razie nie jest to żaden słowny ekwiwalent politycznej strategii burmistrza.

— Równie dobrze — stwierdził przyciśnięty do muru burmistrz — mógłbym se mówić o sprawach politycznych „wirtualne”, że niby takie nierzeczywiste. „Koncepcyjny” jest lepszy zwrot, bo ma związek z pomysłem, a ja słynę z dobrych pomysłów.

Ten stek bzdur ukazał się na pierwszej stronie „Naszych Wiadomości”

pod znamiennym tytułem Język władzy, czyli dlaczego nie możemy się porozumieć. Rezonans społeczny przerósł nasze oczekiwania. Pani Ludwika dostała trzy anonimowe telefony, w których grożono, że utonie w Ruczajce razem ze swoim artykułem. Na adres redakcji nadeszły e-maile wyrażające podziw dla odwagi nowej reporterki. Część z nich też zasługiwała na uwagę językoznawcy, ponieważ po wykropkowaniu wulgaryzmów przybrała następującą postać: „Ten … burmistrz, takie …

bzdury, że w … go i nożem. Albo, do szkoły wysłać, jednego!”.

W każdym razie wokół burmistrzowej nowomowy wybuchła polemika, a tymczasem struchlały sekretarz Radziwiłł codziennie wyglądał oknem w oczekiwaniu na swoją kolej. I doczekał się.

Panią Ludwikę zainteresowała działka rekreacyjna nad Ruczajką, od strony Jaśminowej Doliny, którą gospodarzowi urzędu udało się przemianować na teren pod zabudowę. W dodatku to odstępstwo od planu zagospodarowania gminy poczyniono tylko na jego korzyść. Tej wypoczynkowej tematyce poświęciła dwa artykuły, w wyniku czego cofnięto wcześniejsze postanowienia. Radziwiłł udawał, że jest przeszczęśliwy z powodu zaistniałej zmiany, ponieważ nigdy, ale to przenigdy nie chciałby się różnić w przywilejach od swoich wyborców.

Zapomniał, biedaczyna, że poza żoną Bożenką i kilkoma kuzynami nikt na niego nie głosował. Z tego to powodu musiał zostać sekretarzem.

W tym samym czasie kilku wiernych czytelników „Wiadomości”

poinformowało Ludwikę Zwiewny, że radny Kruk znany jest w bączkowskiej gastronomii pod pseudonimem Haracz. Warto więc sprawdzić dlaczego. W ten sposób pani Ludwika postanowiła poznać wszystkie lokalne placówki żywieniowe, łącznie ze szkolną stołówką gimnazjalną i darmową jadłodajnią dla bezdomnych, niegdyś założoną przez księdza Koszałko. A w każdej z nich pytała o tajemniczego Haracza, obiecując dyskrecję. Z tych wywiadów narodził się potężny antyspołeczny życiorys radnego, opublikowany również na pierwszej stronie.

Zaczynałam się bać o bezpieczeństwo naszej dzielnej tygrysicy.

Postanowiliśmy poprosić braci Kaczorków o dyskretną opiekę nad szalejącą dziennikarką oraz nad jej samochodem, którym docierała do wszystkich bączkowskich śmietników.

— Że niby jaka ma być? — Drapał się za uchem wyższy Kaczorek, nie rozumiejąc zlecenia.

— Dyskretna — powtórzyłam. — Nikt nie powinien wiedzieć, że śledzicie panią Ludwikę.

— Co mamy przeciwko niej? — zainteresował się niższy z braci.

— Nic. Chcemy ją chronić! — przypomniałam i ponownie wyłuszczyłam powody, dla których Ludwika Zwiewny powinna mieć opiekę.

— Skoro nic nie zrobiła, nie można śledzić — zastrzegł wyższy Kaczorek. — No, chyba że założymy a primo, że zrobi…


— A priori — poprawił niższy.

— A priori — zgodził się wyższy. — To co zakładamy? Bezradnie opadłam na krzesło. Zrozumiałam, że nie jestem w stanie zapewnić pani Ludwice żadnej opieki. Mogę co najwyżej sprowadzić na nią dodatkowe kłopoty, które skończą się aresztem. I wówczas niespodziewanie zjawiła się Mariołka. Weszła tanecznym krokiem do pokoju, który od pewnego czasu przypominał komendę policji, i zerkając znacząco na braci Kaczorków, zaproponowała swą pomoc w negocjacjach.

— Bo my z panem Romkiem i panem Rysiem znamy się jeszcze z obozu harcerskiego — wyjaśniała kokieteryjnie, na co zgodnie obaj szurnęli nogami, czerwieniejąc po szyję.

— Pani Mariolka! — ucieszył się niższy, jakby zobaczył przysięgłego tłumacza, który za chwilę położy kres kłopotom na wieży Babel.

— Nasza nadzieja w was, panowie. — Mariolka zrobiła minę osoby przed chwilą zgwałconej, więc obaj ruszyli w jej stronę, ale zgodnie z etykietą przystanęli, słuchając, co powie.

— Cała nadzieja w was… — powtórzyła.

Przy słowie „nadzieja” czerwień na policzkach Kaczorków przeszła w purpurę, zwłaszcza że Mariolka westchnęła, a jej biust wykonał

znamienną wycieczkę w górę i w dół.

— Pomożemy! — zapewnił wyższy Kaczorek.

— Pewnie! — poparł go niższy. — Jeszcze jak!

— To uważajcie, żeby nic się nie stało naszej pani Ludwice. Bo ona ma tu różnych wrogów. — Mariolka ściszyła głos i nadała informacji charakter tajemnicy.

— Rozumiem, że to tajne? — upewnił się wyższy z braci.

— I wszystko ma być pod kontrolą? — dodał niższy.

— Oczywiście, panowie! Pod ścisłą kontrolą! Pani Ludwika, jej mieszkanie, jej auto…

— Ma się rozumieć, że mieszkanie też! — obruszył się wyższy.

— Albo auto — dodał niższy. — Jak pilnować, to kompleksem, co nie, pani Mariolko?


— Kompleksem — potwierdziła Mariolka i radośnie zakręciła cygańską spódniczką podtrzymywaną przez wielkie agrafki.

Bracia Kaczorkowie odnotowali ten ruch gorącym spojrzeniem, a następnie chłodny już wzrok przenieśli na mnie. I patrzyli, jak patrzy się na kogoś, kto z niewiadomych przyczyn komplikował im wykonanie nadzwyczaj ważnego zadania. Zrozumiałam, że stałam się pierwszą winną, a przynajmniej mocno podejrzaną osobą na liście ewentualnych przeciwników Ludwiki Zwiewny.

— Zdążyłam wyhodować monstrualne drzewo od twojej ostatniej wizyty.

W moim głosie dobre ucho usłyszałoby cień skargi, ale Igor nie miał

dobrego ucha. Raczej oczy. Stanął z piwami przy drzewku i nie mógł się nadziwić nowej i poza Blondynem jedynej biologicznej ozdobie, która zamieszkała wespół ze mną.

— Niezłe — pochwalił. — Czy to oznacza zapuszczanie korzeni w Bączkach? Bo jak już gromadzimy, ozdabiamy, nabywamy, to zwykle zostajemy, upinamy firanki, zapisujemy się do kolejki po przydział

telefonu i czekamy na śmierć…

— Drzewko dostałam od dzieci pani Ady — burknęłam trochę niegrzecznie. Zdenerwowała mnie ta jego uwaga, bo właśnie wczoraj pomyślałam, że warto byłoby kupić nową zasłonkę i może przyzwoite biurko do pracy. Tymczasem realizację marzeń poprzedziła ich cyniczna krytyka.

— Ach, więc to dzieło moich małych przyjaciół? Zaczynam być zazdrosny.

— Twoich? A skąd znasz te dzieci?

— Opiekuję się nimi w ramach… wolontariatu. Ale niech to cię nie zwiedzie! Żaden ze mnie altruista. Przeciwnie! Zajmuję się dzieciakami, bo uwielbiam, jak drżą na widok białego kitla.

Rozsiadł się w podłamanym fotelu, zganiając z niego Blondyna.

Wyjął z kieszeni zmięty numer ostatnich „Wiadomości”.

— Gratuluję reformatorce — stwierdził z lekkim sarkazmem, ale bez kpiny.


— Mówisz o pani Zwiewny?

— Swoją drogą, cudowne nazwisko dla kogoś, kto tak zgrabnie rozrabia. — Uśmiechnął się.—Myślę nie tylko o pani Zwiewny, ale głównie o tobie. W końcu wiadomo, że od twojego przyjazdu gazeta odmłodniała. Leczysz ją szybciej niż ja swoich pacjentów. — Spojrzał na mnie z uznaniem. — A skoro potrafisz zrobić z żurnalowego Matuzalema nowoczesną prasę, to może przerobisz i mnie, starego kozła, na jakiś przyzwoity egzemplarz współczesnego mężczyzny. Takiego na długie noce, a nawet lata.

Siedział przez chwilę z miną chłopca, któremu kazano wybrać sobie prezent. Gdy wybrał, oświadczył:

— Chciałbym być dowcipny, inteligentny, bez przeszłości, rozdarć, szwów i blizn na mięśniu sercowym. Chciałbym kochać i być kochany…

— Sercem musisz zająć się sam, bo żaden ze mnie chirurg. A z tą resztą, o której wspomniałeś, jest wszystko w porządku — zapewniłam go. I natychmiast tego pożałowałam, bo zrobił minę do cna zepsutego młodzieńca.

— Łatwo zasłużyć na twoje względy — próbował mnie prowokować i chyba mu się wreszcie udało, bo odstawiłam głośno szklankę z piwem.

— Ostatnio znęcałeś się nad Włodkiem, którego nie znasz. Dzisiaj bierzesz się za mnie. W przenośni, oczywiście — uzupełniłam speszona.

— Oczywiście — potwierdził z ogromną powagą.

— Oczywiście, że oczywiście! — podkreśliłam z mocą, o którą nigdy siebie nie podejrzewałam. I dołączyłam do jego śmiechu.

— A chciałem cię nawet zapytać, co słychać u mydłka dwojga męskich imion, ale wolałem nie ryzykować. Przyniosłem chyba kiepskie piwo, bo wciąż się wściekasz.

Lubiłam, jak szukał kompromisu. Lubiłam też, choć wstyd się przyznać, gdy zdradzał swoją niechęć do Włodka. Nie wiedziałam tylko, dlaczego ta bezpodstawna antypatia mnie cieszy.


Może dlatego, że w ten sposób opowiadał się za mną? Wyróżniał z nas dwojga właśnie mnie? Czy może miałam idiotyczną nadzieję, że Igor stał

się trochę zazdrosny? I że dostrzegł we Włodku interesującego mężczyznę, więc na wszelki wypadek atakował go w sposób mało męski, bo sztylety słów ładował we Włodkowe plecy. Jak kiedyś ja. W końcu były czasy, gdy na plecach Włodka i wyłaniającej się z pościeli łydce znałam się nie gorzej niż Igor na anatomii swych pacjentów. W każdym razie niskie notowania, jakie miał u Igora Włodek, z jednej strony mobilizowały mnie do nieprzejednanego muru lojalności wobec męża, a z drugiej satysfakcjonowały.

— Muszę wkrótce wyjechać do Warszawy — ze zdumieniem usłyszałam w swoim głosie skargę.

— Pewnie do fryzjera? — Udał znawcę kobiecych potrzeb.

— A co, jest tak fatalnie? — Dotknęłam z przerażeniem włosów, które jeszcze przed chwilą nie budziły żadnych moich wątpliwości.

— Ależ nie! Jest w porządku. Dlatego radzę ci nie wyjeżdżać.

„Cholera — zaklęłam w myślach. — Dlaczego my, kobiety, natychmiast reagujemy na najbardziej obojętne męskie pytanie? A może to nie my, kobiety, lecz tylko ja?” — przeraziłam się możliwością indywidualnego przypadku i poczułam się nieswojo.

— Dlaczego wy, kobiety, zawsze serio traktujecie słowa mężczyzn?

— wtrącił się w moje myślenie Igor.

Odetchnęłam. A więc jednak jestem w jakiejś reprezentacji. W jakiejś licznej grupie zachowującej się równie beznadziejnie. Jak to jednak miło!

Zwłaszcza że on poznał już niejedną z tej ekipy. Poczułam się pewniej.

— Ta nasza reakcja musi być wynikiem długowiecznego zniewolenia — wyjaśniłam. — Skoro kobieta każde zdanie mężczyzny traktuje jak wyraz męskiego niezadowolenia, to znaczy, że tak nas wychowaliście! — użyłam tego obrzydliwego zwrotu. Zaakcentowałam obrzydliwość wykrzywieniem ust.

— Ależ ja nigdy nie wychowywałem kobiet. Przeciwnie! — Igor kończył piwo z niesmakiem. — To one były zawsze

placówką pedagogiczną, do której trafiałem. Najpierw szkołą, której nie mogłem ukończyć, a potem poprawczakiem, z którego nie mogłem się wyrwać.

— Może za często zadawałeś obojętne męskie pytania? — rzuciłam z przekąsem.

Igor nie zareagował na zaczepkę. Wrócił chyba do tej swojej szkoły, której nie skończył. W jego oczach zebrały się chmury, a w chwilę potem usłyszeliśmy za oknem cichy szmer wieczornego deszczu zamykającego ponury listopad.

— Późno już — mruknął Igor.


19


Radny Kruk nie schodził ze szpalt naszej gazety dzięki niezmordowanej pracy pani Ludwiki. To ona ujawniła niecny proceder pobierania przez radnego pieniędzy od wszystkich miejskich restauratorów. Jedynie dyskoteka „Różowa Błyskawica” i bar „Kompan”

— lokale będące własnością państwa Bączkowskich — nie stały się obiektem przestępczej działalności Kruka. Bączkowianie dowiedzieli się także o akcie napastowania przez radnego panny Róży, kelnerki z „Różowej Błyskawicy”, która choć też w pewnym sensie należała do rozległych własności Mikiego i Violetty Bączkowskich, skusiła Kruka swą — jak się potem tłumaczył w sądzie — „dogodnością seksualną”. Bo Róża była, oczywiście, seksualnie „dogodna”, ale tylko wtedy, kiedy chciała.

— Ja tak pojmuję demokrację, że śpię, z kim mam przyjemność — perorowała. — A co to za demokracja, jak się mnie do nierządu zmusza!

Z kolei Kruk twierdził, że panna Róża oddaje się odpłatnie, co ośmieliło go do starań ojej wdzięki. Chciał uczciwie za przyjemność bycia z Różą zapłacić, jak inni. I tu podał dość długą listę nazwisk, która naruszyła ład moralny kilku szanowanych w Bączkach rodzin.

— Nieprawda! — krzyczała panna Róża. — Kruk, wysoki sądzie, demokrację myli z dawaniem dupy za darmo! I to się nie godzi, żeby lokalny polityk na demokracji się nie znał!

Radny Kruk zapłacił odszkodowanie za straty moralne panny Róży, co z kolei wywołało czytelniczą falę oburzenia. Bączkowskie kobiety skierowały do „Wiadomości” list otwarty, w którym domagały się równego traktowania. Przypomniały, że także były

i są napastowane przez mężczyzn, a nigdy odszkodowania z tego tytułu nie otrzymały. Ponadto panna Róża R., jeśli bierze pieniądze za swe usługi, to powinna się przynajmniej zarejestrować i płacić podatki. A skoro tego nie robi, niech nie kaprysi. Bo żyje za pieniądze wewnątrzgminne i powinna mieć więcej szacunku dla ludzi, którzy ją utrzymują. Pod listem znalazły się nazwiska żon ludzi utrzymujących pannę Różę. Zaczynałam się mocno niepokoić ogólnobączkowską awanturą.

— Trzeba odwrócić uwagę czytelników od tych świństw — zaproponowałam na zebraniu redakcji.

— Mmmmoja żżona jest pewna, żżże chodzę do Róży — westchnął

naczelny. Znowu starszy o sto lat.

— Oooczywiście! — zakrzyknęła pani Ludwika. — Zmieniamy front!

Teraz hajda na urząd skarbowy!

— A może pozwólmy odpocząć ludziom od afer? — powiedziałam głosem, za który powinnam dostać Pokojową Nagrodę Nobla.

— Są propozycje? — Ludwika była gotowa na każdy kompromis.

— Mamy już grudzień. To dobry czas na podsumowania. Ogłośmy konkurs na „Bączkowianina Roku”. Kandydatury wyłonimy w formie plebiscytu. I niech czytelnicy głosują! Sprzedaż pisma musi pójść w górę.

Otrzymałam oklaski. Nie do końca zasłużone, bo pomysł był rodem ze stolicy. Na tyle jednak w Bączkach nowy, że cała redakcja wzięła się do pracy nad regulaminem. Wieczorem na moim biurku leżał gotowy tekst ogłoszenia.

W piątek siedziałam naprzeciw księdza Koszałko i z satysfakcją odnotowywałam jego kolejną przegraną. Dokonywałam takich spustoszeń na planszy, jakby mnie tu przysłał sam diabeł w celu doprowadzenia proboszcza do ostateczności. Mimo to z ust plebana nie schodził dobrotliwy i pełen łaski uśmiech, a gdyby przyjrzeć się jego wargom, można by sądzić, że mruczały jakąś przyjazną modlitwę.


— No, drogie dziecko — sapnął przy trzeciej porażce. — Widzę, że dobry Bóg postanowił i tobie dać odrobinę satysfakcji. Jak to On jednak dba, aby każdy, nawet warcabowy nieudacznik, miał swój triumfalny dzień.

— Nieudacznik? — Szybko porządkowałam pionki. — O

nieudacznika dobry Bóg dbał przez ostatnie dwa tygodnie, a teraz dojrzał

do decyzji, aby stała się prawda! — sprostowałam, patrząc mu prosto w uśmiechnięte i trochę zamglone oczy.

— Jakoś dzisiaj słabiej widzę — poskarżył się ksiądz Koszałko, szukając usprawiedliwienia swych druzgocących wpadek.

— Nic dziwnego — prychnęłam. — Po takiej ilości wiśnióweczki…

— A może już nie grajmy? — poprosił prawie błagalnie. — W

grudniu zawsze mam słabe dni. Pewnie dlatego, że co roku od nowa przeżywam Pańskie Narodzenie…

— Mówiąc między nami — układałam pionki według kolorów — byłby już czas trochę się przyzwyczaić…

— Do tego, że przegrywam? Nigdy!

— Do Pańskiego Narodzenia — przypomniałam.

— Aaa. Tak, zapewne… Bynajmniej. — Dolewał wiśniówki, szczęśliwy, że znalazł się poza zasięgiem stresu.

— Czytuje ksiądz ostatnio „Nasze Wiadomości”? — spytałam, degustując kolejny kieliszek jego nalewki.

— A kto by nie czytywał? Tylko czekam, kiedy ta nowa drapieżnica rozprawi się z moim wikarym! Strach pomyśleć, co będzie, jak się biskup dowie o jego lenistwie. Ale cóż robić? — Rozłożył ręce. — Sutanna od grzechów nie zwalnia i nie chroni…

— Są więksi grzesznicy od wikarego — powiedziałam z przekonaniem.

— Nie nam sądzić — zastrzegł Koszałko.

— Chcę tylko księdzu powiedzieć, że jak na razie to ksiądz będzie tematem…

— A co ja takiego złego zrobiłem? — przerwał mi przestraszony. — Chyba nie chcesz, drogie dziecko, marnować pióra na tę kropelkę wiśnióweczki, co ją po pracy sączę?


— Ksiądz się znalazł w plebiscycie na „Bączkowianina Roku”! — oświadczyłam z dumą, ciekawa, jak przyjmie miłą nowinę.

— Do cholery! Dziecko drogie! Po moim trupie w plebiscytach będę!

— zacietrzewił się i spurpurowiał niczym jego wiśniówka. — Ty przecież wiesz, że ksiądz nie małpa, żeby publicznie się wygłupiać. A nie można by było, tak po znajomości, skreślić mnie z tej szatańskiej listy? — Patrzył na mnie niemal błagalnie. — Taki ze mnie bączkowianin jak i z ciebie! — przekonywał, z trudem ukrywając zdenerwowanie.

— A ja myślałam, że ksiądz się ucieszy…

— Cieszę się na każdy piątek, drogie dziecko. A jak mi Bóg miły, przestanę, jeśli ty mnie gdzieś w konkursach zamieścisz! To co, może jeszcze po kropelce? — zapytał przymilnie i nie czekając na moją odpowiedź, uzupełnił kryształowe kieliszki.

Dział kontaktów z czytelnikami od chwili ogłoszenia plebiscytu stał

się piekłem na ziemi. Nasza młodziutka Zosia ginęła w stosie listów i w tłumie petentów zgłaszających swych faworytów na listę wybitnych bączkowian. Rozpoczęła się prawdziwa batalia o człowieka roku.

Gazeta znikała z kiosków w takim tempie, że podjęliśmy uchwałę dotyczącą dodruku. Po tygodniu było wiadomo, że do boju o statuetkę „Bączkowianina Roku” stanęli pani Maria Mamło — wybitna matematyczka z gimnazjum i Waldemar Drzymałko, wspierany w walce o szlachetny tytuł przez pracowników urzędu miasta.

Obie te instytucje, jak się później dowiedzieliśmy, przestały na czas wyborów normalnie funkcjonować. Sekretarz Radziwiłł na specjalnym zebraniu pracowników urzędu wygłosił podniosłą mowę ku czci burmistrza. Odwołał się do sumień władz samorządowych, postulując o nabywanie i wypełnianie kuponów. Cel plebiscytu przedstawił jako „szansę na odzyskanie niesłusznie utraconej dobrej opinii włodarzy tego miasta”.

— W naszych rękach dobre imię urzędu i zwycięstwo! —

zakończył patetycznie i z prawdziwa łzą w oku. Ta łza przekonać musiała największych urzędowych twardzieli o konieczności dołączenia do działań promocyjnych burmistrza, bo jego notowania rosły z dnia na dzień.

Tymczasem w gimnazjum zorganizowano uroczysty apel. Głos zabrał

dyrektor, po nim przedstawiciel Rady Szkoły, a po nim Maria Mamło.

— To nie chodzi o mnie, lecz o naszą szkołę! — krzyczała skromnie do mikrofonu. — Wybierając mnie, wybieracie siebie! — przekonywała.

Dzieci otrzymały baloniki z napisem „Mamło — Bączki 2002” i nakaz starannego wypełniania kuponów. Poza lekcją wuefu każde zajęcia zaczynały się od instrukcji wypisywania danych w kuponie. Na szkolnych tablicach królowało imię i nazwisko przyszłej laureatki, która na czas konkursu stała się głównym tematem wykładów z matematyki, fizyki, literatury, a nawet biologii i religii.

Rodzice uczniów bączkowskiego gimnazjum zareagowali na zmianę programu nauczania ostrym protestem. Sprawą zainteresowało się kuratorium. W tym samym czasie dochodziły do redakcji sygnały, że urząd miejski funkcjonuje wadliwie i nie można w nim nic załatwić.

Petenci bez ważnych, czyli wypełnionych na burmistrza Drzymałko kuponów, nie są wcale obsługiwani lub czekają kilka dni na zdobycie potrzebnego podpisu.

Ludwika Zwiewny zatarła radośnie ręce.

— Do roooboty! — krzyknęła gromko, uruchamiając komputer na swoim biurku.

I w tym gorącym okresie zadzwonił Włodek z pytaniem, czy mogę wpaść do Warszawy.

— Nie mogę — zapewniłam go ciepłym, przyjaznym głosem. — Zawsze, ale nie teraz!

— To jak zawsze, skoro potrzebuję cię teraz? — zapytał.

— Potrzebujesz mnie? — nie dowierzałam. I słusznie.

— Muszę z tobą porozmawiać — uzupełnił.

— A telefonicznie się nie da? Bo jeśli chodzi o pieniądze…


— Gdyby o to chodziło, wystarczyłoby telefonicznie — dokończył.

Zrozumiałam, że sprawa jest poważna. Poważniejsza niż sprzedaż kolejnej działki w Aninie, czyli mogą być tylko kłopoty.

— Przyjadę — zdecydowałam. — Przyjadę jutro.

Popołudnie spędziłam w domu dziecka. Nie tak wyobrażałam sobie „Szczęście”. Znalazłam się wśród ponurych i źle wychowanych dzieci, nieciekawych tego, co opowiadam. Siedziały na zniszczonych krzesełkach, otoczone ścianami z odrywającym się tynkiem i żółtymi zaciekami.

Nie słuchał mnie nikt poza panią Adą i jakąś niepozorną, zbyt chudą i zbyt wysoką dziewczynką, siedzącą po turecku pod tą smętną ścianą płaczu. Zatrzymałam się w mojej powieści u podnóża Akropolu.

— Na dzisiaj tych wspomnień wystarczy, bo widzę, że jesteście już zmęczeni naszą wycieczką — skróciłam wspólne męki.

Dzieci rozpierzchły się po budynku bez słowa podziękowania, a ja po raz pierwszy pomyślałam, że drzewko szczęścia wykonała sama pani Ada.

— Oni są trudni. — Pani Ada, zdawało się, czytała w moich myślach.

— Trzeba ich poznać, aby zrozumieć.

— Ale drzewko… — rozpoczęłam.

— No właśnie — podchwyciła — drzewko to najlepszy rysunek ich duszy. Niech pani na nie patrzy i nie wątpi — poprosiła.

— To nieprawda, że każdy może tam pojechać! — Przede mną stała zbyt wysoka i zbyt chuda dziewczynka ze złośliwym uśmiechem.

— Nie rozumiem — odrzekłam zdziwiona.

— No, do Grecji. Na te plaże i w ogóle. — W jej oczach pojawił się groźny błysk. — Pani nas okłamuje.

— Ależ nie! — zapewniłam ją i wyciągnęłam w serdecznym geście rękę. Kogoś mi przypominała.

Uciekła od mojej serdeczności szybkim unikiem ciała.


— To nieprawda! — powtórzyła z uporem. — A nas nie wolno okłamywać.

Zaczynała mnie denerwować, jak wszystko wokół, poza panią Adą, oczywiście.

— Nie okłamywałam. Kiedyś dorośniesz i będziesz mogła podróżować. Pojedziesz do Grecji i jeszcze przyślesz mi stamtąd kartkę.

— Uśmiechnęłam się, choć wcale nie miałam ochoty ani na uśmiech, ani na rozmowę z tym irytującym dzieckiem.

„Do kogo ona jest podobna? — zastanawiałam się gorączkowo. — Jakbym ją znała. Jakbym wiedziała, że wszystko, co zrobi, będzie mnie denerwowało…”

— Daj spokój, Kasiu. — Pani Ada delikatnie położyła dłoń na ramieniu małej. — Potem ci wszystko wytłumaczę. Nikt dzisiaj nie kłamał.

Zbyt chuda wysłuchała opiekunki z powagą i odeszła z lekko opuszczoną głową. Nawet w takiej pozycji przypominała nieforemnego pająka szukającego zgubionej muchy.

— Czyżbym zrobiła coś nie tak? — Odezwało się we mnie dziecko natychmiast potrzebujące akceptacji pani Ady.

— Nie, nie! — zaoponowała starsza pani, potrząsając siwizną. — Kasia miała pecha. Przez dziesięć lat spotykała ludzi, którzy ją regularnie okłamywali. Teraz doszukuje się nieszczerości w każdym zdaniu.

— To jest chore! — Przeraziłam się. — Może trzeba ją leczyć?

— Trzeba. Tylko skąd wziąć tabletki na zaufanie? — Zamyśliła się pani Ada. — No i nie jest to jedyny problem Kasi. Na swoje inne dolegliwości bierze tabletki. Mnóstwo tabletek. Można powiedzieć, że jej życie polega na liczeniu i łykaniu.

— Liczeniu?

— Tak. Liczeniu dni. Bo nigdy nie wiadomo…

Pani Ada umilkła. Z przerażeniem dostrzegłam ponownie zbliżającą się ku nam dziewczynkę. Widać pająk zmienił zdanie i znowu sunął w naszą stronę. Jakbym to ja była tą muchą.

— Chciałam tylko powiedzieć, że żadnej kartki pani nie przyślę. Zobaczy pani. Żadnej — dokończyła z jakimś dziwnym bólem i biegiem ruszyła w swoją stronę.

— Jak ona się nazywa? — zapytałam panią Adę. — Jutro jadę do Warszawy. Ktoś musi to przerwać. Wyślę jej widokówkę ze Starówką — tłumaczyłam chaotycznie.

— Kasia Mędraczek.

Na pani Adzie moje pytanie nie zrobiło żadnego wrażenia. Za to zrobiło na mnie. „Co też mnie podkusiło, żeby zawracać sobie głowę brzydką, zbyt chudą i zbyt bezczelną Kasią Mędraczek? — wyrzucałam sobie, wolno stąpając w jesiennych butach po pierwszym śniegu. — Przecież nie spotkałam dotąd tak antypatycznego dziecka. — Nie dość, że niezgrabna, złośliwa i uparta, to jeszcze ten tupet…” Sądziłam, że w domach dziecka mieszkają dzieci zagubione, ale słodkie. Może zaniedbane, agresywne, z tysiącem przywar, ale mające potężną potrzebę serdeczności. Tymczasem dziecko, któremu dałam szansę na pieszczotę i miłe słowo, potraktowało mnie jak wroga! Aja, głupia, pytam jeszcze, jak ono się nazywa! „Co to mnie zresztą obchodzi? — Nie dawałam sobie rady z ciężkimi myślami. — Wcale nie muszę wysyłać temu pająkowi żadnej pocztowej karty”. Jednak chyba obchodziło. W domu, na drzewku szczęścia, znalazłam dwa listki z imieniem „Kasia”. Czerwony i zielony.

„Ciekawe, który należy do złośnicy? — zastanawiałam się jeszcze przed snem. — I skąd ja ją znam?”

20


Blondyna zostawiłam w Bączkach, obciążając Igora przykrym obowiązkiem odwiedzin i dokarmiania zwierzęcia, którego szczerze nie lubił.

— Czym sobie zasłużyłem? — skarżył się, biorąc klucze i instrukcję żywieniową, którą przygotowałam na specjalnej kartce.

— Uratowałeś mu kiedyś życie — szepnęłam z nutą wdzięczności.

— I pomyśleć… — westchnął komicznie — że mogłem bydlaka uśmiercić jednym pociągnięciem skalpela. Odruch dobroci czyni cię wielokrotnym niewolnikiem—wygłosił jedną ze swych cynicznych deklaracji, w które sam nie wierzył, i posłusznie wziął kartkę zatytułowaną: Instrukcja obsługi Blondyna.

— Mam nadzieję, że panienek sprowadzać mu nie muszę? — Rzucił

okiem na spis obowiązków. — Panna Róża ma ostatnio wolne, a innych kocic nie znam…

— Blondyn został niegdyś wykastrowany… — zaczęłam i natychmiast przygryzłam wargi. Zrezygnowałam z uszczypliwego żartu, przypominając sobie w porę, jak to Igor ubolewał nad własnym losem uczuciowego kastrata. Nie powinien ubolewać. Blondyn utracił męskie atrybuty i to w sposób ogólnie przyjmowany za słuszny, w drogim prywatnym gabinecie doktora weterynarii. Nikt go nie pytał o zdanie. A jednak po męsku (choć trudno w jego wypadku mówić o męskości) pogodził się ze swoim płciowym losem.

— No cóż — odezwał się Igor, patrząc na Blondyna — do tego czasami nie trzeba weterynarza. Wystarczy kilka fatalnych kobiet, drogi albinosie.


Mój niepokój wzrastał z każdym kilometrem, a przed pierwszą warszawską przecznicą byłam już pewna, że chodzi o życie lub śmierć. W

dodatku o życie Włodka, ewentualnie o jego śmierć… Bo cóż innego mogło być kwestią nie na telefon?

Dotąd na telefon załatwialiśmy wszystko. Wizyty u lekarzy, bilety lotnicze, transakcje finansowe, jedzenie (najczęściej pizzę lub dania z kuchni chińskiej) i wzajemne żale. Telefon cierpliwie przyjmował

argumenty każdej ze stron. Przekazy wał je nam na ucho i nikomu nie powtarzał ani słowa o naszych kłopotach czy umowach. A teraz muszę przejechać pół Polski, bo mój mąż znalazł wadę w komunikacji telefonicznej i twierdzi, że nie wszystko da się wrzucić do słuchawki.

„Może chce mnie pocałować? — pomyślałam, naciskając guzik domofonu. — Albo zapragnął dotknąć moich włosów? Jeżeli tak, to lepiej, żeby zrobił to jutro, gdy będę po fryzjerze. Muszę odwiedzić pana Kryspina, gdyż Igor nie bez powodu wspomina o tych włosach…”

— Jesteś, kochanie. — Mdło uśmiechnął się Włodek i zaprosił mnie do środka. Idiotycznie jest wchodzić na zaproszenie do własnego mieszkania. A jeszcze głupiej, gdy cię do niego zaprasza własny mąż.

Masz wrażenie, że ani mieszkanie, ani mąż do ciebie nie należą.

Okazało się po chwili, że było to połowiczne wrażenie.

— Musimy się rozwieść. Zostawiam ci mieszkanie, oczywiście. Ale ja odchodzę.

„Spokojnie — upomniałam siebie, opadając na najbliższy fotel. — Kiedyś już Włodek też kategorycznie odchodził. Zapakował nawet swój magnetofon ZK 145 i wszystkie płyty Beatlesów. Zostawiał mnie wtedy dla świeżo poznanej na filmowym festiwalu przyjaźni Czeszki. Zapisał

się nawet na kurs językowy i tak śmiesznie zmiękczał wszystkie wyrazy.

Zadzierzganie przyjaźni między narodami trwało dość krótko. Jego Czeszka przyjechała wprawdzie do Warszawy, ale szybko załatwiła sobie rólkę u naszego przyjaciela, Krzysia Prata. W ten sposób Włodek stracił

Czeszkę, przyjaciela i na parę tygodni poprawny polski akcent. Odzyskał

tylko


akcent. No i magnetofon z płytami, który trzeba było rozpakować i postawić na miejsce. Przy nowoczesnej wieży hi-fi”.

Odruchowo spojrzałam na wieżę. Odetchnęłam z ulgą. ZK 145 stał na swoim miejscu.

— Zostawię wszystko — odezwał się Włodek, wnosząc nowy niepokój do naszej rozmowy. — Nawet mój magnetofon — szepnął.

Zrozumiałam, że nie żartuje.

— Przede wszystkim zostawisz mnie — przypomniałam mu cicho.

— Tak. I to jest dla mnie najbardziej bolesne — westchnął szczerze, ale nie dramatycznie.

Milczałam, próbując zebrać tak lekko rozsypywane przez Włodka okruszki naszego rodzinnego spokoju. „A może to znowu tylko kilkudniowe zauroczenie? Kolejna młodziutka, samotna, zagubiona i z talentem większym niż biust naszej pani Mariolki z Bączków?” — myślałam gorączkowo, szukając we Włodkowych oczach jakiegoś przebłysku zwątpienia, tak charakterystycznego dla mojego męża niezdecydowania. Przecież w sprawach małżeńskich zawsze się mnie radził. Nigdy nie podejmował pochopnych decyzji. Ale też nigdy nie zostawiał wszystkiego, to znaczy swych płyt i magnetofonu. Czyżby chodziło o Agnieszkę Holland? A może któraś aktorka? Janda? A może resort polityki? Nie. Polityka odpada, bo Włodek nie lubi nazbyt samodzielnych kobiet. Świat nauki? — też nie. Zbyt kiepsko szło mu w szkole, by teraz wiązać się z nadzieją na Nobla w dziedzinie fizyki nuklearnej… Więc kto? Jeszcze raz zerknęłam na milczącego Włodka, a konkretnie — zajrzałam mu w oczy. Ale Włodkowe oczy wypełniał ból poczynionych wyznań. I niczego więcej w nich nie dostrzegłam.

— Nie było mnie kilka tygodni…

— Miesięcy — skwapliwie mnie poprawił. — Zdążyłem wszystko przemyśleć.

— Czyli gdy wyjeżdżałam, byłeś już zaangażowany w jakieś uczucia?

— Spojrzałam na Włodka jak na zdrajcę.

— Znsłem ją — odpowiedział grzecznie.


Cholera mnie wzięła! Jak można być uprzejmym i grzecznym w takim momencie? Można być rozjuszonym albo nieszczęśliwym! Każda inna rola staje się żałosna i denerwująca. Grzeczny sukinsyn! Ja wyjeżdżam, żeby ratować nasz związek przed nudą, a on funduje mi powitalne „adieu”!

— Znałeś i kochałeś? Nie mogłeś mnie uprzedzić? — rozpoczęłam zbyt głośno.

— Nie wiedziałem, czy kocham czy… No, wiesz… Niegroźne zauroczenie, może romansik bez zobowiązań. Coś w tym guście.

— A jest w innym guście? — dokończyłam domyślnie. — Miłość stulecia? Jakiś pieprzony Mayerling? Albo razem, albo śmierć w miłosnym uścisku? — Kipiałam.

— W innym guście. Ona… to znaczy Marysia. Marysia też mnie kocha, ale nigdy nie rozbiłaby rodziny. — Uśmiechnął się z czułości do tej szlachetnej osoby. Zrobił to na moich załzawionych oczach.

— Cudowna — sapnęłam. — Co za poświęcenie i takt! Ile w niej dobroci! Tak liczyć się z jakąś poczochraną żo ..

— A propos poczochrania… Pomyślałem, kochani^, że powinnaś odwiedzić Kryspina, tego twojego fryzjera, co to wygrał „Złoty Grzebyk”.

— Zamknij się! — zawrzałam. — Zamknij się wreszcie! Skoro się rozwodzisz, co może cię obchodzić moja fryzura!

— Nie poznaję cię, Haneczko — posmutniał. — Te nieszczęsne Bączki bardzo cię zmieniły. Przecież nie pierwszy raz rozmawiamy o rozłące…

— Ale pierwszy raz nie interesuje cię nawet relikt twej młodości!

— Relikt mojej młodości zawsze noszę przy sobie — próbował

rozbawić mnie świńskimi wstawkami, ale dzielnie przetrwałam we wrogim milczeniu.

— Czego ci brakuje? — postanowiłam zmusić go do szczerości. — Seksu? Kobiety, która będzie się tobą od nowa zachwycała? Gospodyni domowej? Ozdoby? Kwiatka do twojego


garnituru skrojonego w sam raz na półwiekowego mężczyznę?

Czego?

— Żony — odpowiedział smętnie i tak sarno na mnie spojrzał.

— Żony? Przecież masz żonę! Nawet do ciebie przyjechała!

— Żony, która mnie kocha.

Zamilkłam. Zwariował do reszty. Dotąd pogardzał cielęcą miłością.

Nie znosił kobiet, które zachwycały się nim bez umiaru. Uciekał od nich w moje bezpieczne ramiona… No, przesadziłam. Na swoją kuszetkę, skąd miał jednak widok na szerokie małżeńskie łoże, obiecujące zawsze niezliczoną ilość przyjemności. Gdyby ich potrzebował. Ale nie potrzebował! Wiedziałam, czego mu trzeba! Przyjaciółki, partnerki, kompana, który mówi akuratnie tyle, ile mówić należy. A on po tylu latach mojego dostosowywania się i dopasowania do trudnych ram naszego związku zapragnął żony!

— Kto to jest ta Marysia? — włożyłam w pytanie cały spokój i drwinę. Igor byłby ze mnie dumny.

— Bibliotekarka. Pracuje w filii, na Mokotowie.

— W wypożyczalni dla dzieci i młodzieży? — uciekłam się do ironii przekraczającej przyzwoitość.

— Tak — ucieszył się jak dziecko. — Znacie się?

— Zamilcz — warknęłam lodowo. — Nie znamy się i nie poznamy.

— Skoro uważasz, że tak będzie lepiej, oczywiście. Ty, kochanie, zawsze wiesz, co dobre — mówił szybko. Jakby się bał, że mu przerwę.

— Ale trochę szkoda — dodał przekornie, z czułym uśmiechem.—Jestem pewien, że przypadłybyście sobie do gustu…

— Ile lat? — zamieniłam się jednocześnie w obu braci Kaczorków.

— Ach, nie! To sprawa miesięcy.

— Uwodzisz niemowlę?

— Och! Chodzi o wiek Marysi? — zreflektował się. — Jest od ciebie starsza. O dwa, trzy lata. Nie mógłbym się zakochać w młodszej kobiecie.

Nigdy nie dorównałaby tobie dojrzałością. No i mogłoby być ci przykro.


— Ty cholerny hipokryto! — ryknęłam. — Ty pieprzony elegancie!

Zakochujesz się w jakiejś starej babie, zapuszczonej wśród rewersów, po to, by nie było mi przykro?

— Zakochałem się chyba po to, aby mnie nie było przykro. — W

głosie Włodka wyczułam ostrzeżenie. Nie mógł wybaczyć mi „starej baby”.

— A z czego nakręcisz swoje „Zmierzchy”, że nie wspomnę o „Porankach”? — Upadłam nisko. Pieniądze nigdy nie były argumentem w naszych kłótniach.

— Eee, nie martw się! — Machnął lekceważąco ręką. — Zrezygnuję z tego projektu. Zajmę się produkcją dokumentów. Jestem za stary, żeby walczyć o jakieś lwy czy inne kaczki. A na Oscary mój angielski jest za słaby — obrócił wszystko w żart.

— Ze mną sobie radzisz, z panią Marysią, eonie chce rozbijać rodziny, też. Ale jest jeszcze Linda.

— Istotnie, jestem. — Nasza córka stała w progu i spoglądała na nas smutnym wzrokiem. — Tkwię tu już od dłuższego czasu. Dzięki, że informujecie mnie o swoich planach. — Odwróciła się na pięcie.

— Chwileczkę, Lindo. — Podeszłam do niej i mocno ucałowałam. — Tato dopiero przed chwilą powiedział mi, o co chodzi. Skąd mogłam wiedzieć?

— Jasne, skąd? W bączkowskiej gazecie o tym nawet nie pisnęli, co?

I znowu poczułam się oskarżona. O wszystko. Patrzyły na mnie oczy wielbiciela Beatlesów i Lindy, która stała się symbolem tej miłości. Ich przynajmniej cokolwiek łączyło. Ja, po raz kolejny w życiu, zostałam poza granicą rodzinności. Umowną, ale jednak.

— Masz do nas żal?

Zapragnęłam, aby moja córka przytaknęła. Aby jej żal stał się lontem, dzięki któremu wszyscy rozsypiemy się w drobny mak. Niechby tym żalem nas rozsadziła, podpaliła, skazała na takie męczarnie, których nie przeżywaliśmy nigdy dotąd.

— Nie — odpowiedziała nasza córka, spłodzona przy dźwiękach radosnej pochwały żółtej łodzi. — Nie mam żalu. Musiałam

dawno z niego zrezygnować, bo żyłabym w wiecznej nienawiści.

Szkoda, że już nigdy nie będziemy razem — dodała jeszcze, stojąc w drzwiach do swojego pokoju. — Miło było was mieć. — I zamknęła drzwi.

— Jeśli pozwolisz, dokończymy jutro. — Włodek ruszył po swój elegancki płaszcz z czarnej wełny. Angielskiej i zdecydowanie lepszej od jego angielszczyzny. — Gdybyś mnie potrzebowała, zadzwoń. Na pewno przyjdę.

Ostatnie zdanie było pierwszym z naszego repertuaru miłych zdań.

Tego dawnego, który od dziś przestaje istnieć.

Uświadomiłam to sobie, lokując się w wiklinowym fotelu wuja Freda.

Wydał mi się szerszy i jeszcze bardziej dostojny. Wprawiłam go delikatnie w ruch i zamknęłam oczy.

„Czy wuj przewidywał, że powroty mogą być aż tak bolesne i właśnie dlatego nigdy nie wygramolił się z tego fotela? Nie zdecydował się na wyjazd? — Zastanawiałam się, przywołując lekko nabrzmiałą twarz wuja Freda i jarzębiakowy zapach, którym przesiąknięty był każdy centymetr wiklinowego mebla. — A może nie ma powrotów z takiej ucieczki? Bo zmienia się duch miejsca opuszczanego w pośpiechu? Genius loci wyprowadza się razem z tobą albo rozgaszcza się u sąsiadów, albo w miejskiej bibliotece dla dzieci i młodzieży… A wraz z duchem ulatniają się wąskimi szparkami w oknach i podłodze gromadzone przez całe życie uczucia. Najpierw pakuje się przywiązanie, potem miłość, wreszcie te pozostałe: troskę, przyjaźń, poczucie bezpieczeństwa, zażyłość, a nawet sympatię — malutką, wszędobylską, wskakującą wszystkim domownikom jak Blondyn na kolana. Ona też pakuje swoją walizkę i w świat! Zostaje nie domyty parkiet, resztki w lodówce i paskudny zapach samotności”. Pomyślałam, że taki zapach najszybciej zabije Ballantine’s, ale przypomniałam sobie wiśniówkę księdza Koszałko. I twarz księdza Koszałko. Zawstydziłam się swych morderczych instynktów. „Nie będę zabijała żadnych zapachów — pomyślałam. — Zwłaszcza że tam, za drzwiami, siedziała ze słuchawkami na uszach Linda. I tak naprawdę nie miałam prawa poczuć się samotna. W każdym razie nie ja…”


21


— Witaj, Ulu. Dlaczego mi nie napisałaś? — Patrzyłam na jej białą twarz z niemą pretensją.

— O czym? — wymamrotała cicho.

— O szpitalu.

Rozejrzałam się wokół. W sali, gdzie znalazłam Urszulę, leżały trzy inne pacjentki. Wszystkie identyczne, z pergaminowymi twarzami.

— Po co miałam pisać? Co za różnica, skąd odpowiadam na twoje listy?

— Przyjechałabym prędzej. — Usiadłam na skraju jej łóżka i nie miałam pojęcia, co zrobić z kwiatami.

— Kwiaty zabierz z powrotem — uprzedziła moją rozterkę. — Tu nie wolno ich trzymać. — Mówiła wolno. Jakby słowa przetaczały się przez jej gardło z ogromnym cierpieniem. — Twoich Bączków już nie zobaczę.

— Nie opowiadaj bzdur! — zdenerwowałam się i zmieszałam. — Kupiłam nawet małą kanapkę. Specjalnie dla ciebie — kłamałam.

Wydawało mi się, że zgrabnie.

— To ją sprzedaj — poradziła słabym głosem. — Mów o Bączkach.

Co nowego?

Ula o Bączkach wiedziała wszystko, jeśli, oczywiście, czytała moje listy. Początkowo starałam się wiernie relacjonować nową codzienność, jakbym była gminnym kronikarzem. Z czasem pisanie do Uli przerodziło się w spowiedź dziecięcia z Bączków. Obawiałam się nawet, że zbyt osobisty ton tej korespondencji będzie ją raził i Ula nabierze przekonania, że na prowincji intelekt zmienia się w niezdrowy sentymentalizm. Ale nie. Z jej odpowiedzi wynikało, że jest mile mną rozczarowana. I oczarowana


Igorem. Nie mogła na przykład przeboleć, że „seksiara” tkwiła pod dwoma swetrami. Na nic zdały się tłumaczenia, że nawet egzotyczny striptiz w wykonaniu moim i Blondyna nie obudziłby w Igorze większych emocji niż ja z piwem pod brzózką. Okutana wełną.

— W Bączkach po staremu. Za to w Warszawie same nowości.

— Jakie? — Łypnęła na mnie okiem spod kołdry.

— Włodek odchodzi — szepnęłam. Przy jej szpitalnych koleżankach czułam się jak przy nagłośnionym na cały kościół konfesjonale.

— To niech odchodzi. — Wzruszyła wątłymi ramionami. — Przynajmniej będę go mile wspominać.

— Mile wspominać?

— Oczywiście. Jego decyzja jest pierwszą pożyteczną rzeczą, jaką zrobił.

— Przestałaś być moją przyjaciółką?

— Przeciwnie. — Chciała się uśmiechnąć, ale usta wykrzywił grymas cierpienia. — Zaczęłam cię podziwiać. Za te Bączki. Włodka też. Widać, nie całkiem przygniotły go twoje pieniądze i cholerna wygoda. Taki konformista proszący o rozwód utrzymującą go żonę… No, no, to kąsek dla scenarzysty… — Mówienie wyraźnie ją męczyło.

— Chcesz się czegoś napić? — zapytałam, żeby zapytać.

Zrozumiałam nagle i nieodwołalnie, że Ulka umiera. Robi to bezczelnie na moich oczach. Nawet nie czeka, kiedy się stąd wyniosę. Leży i umiera, a ja nie wiem, co z tym zrobić.

— Zdycham, co? — Spojrzała łobuzersko. Znam ją. Nadrabiała miną.

— Napijesz się?

— Swoje w życiu już wypiłam. I żeby tylko. — Zaśmiała się niewyraźnym rzężeniem. — Nie przejmuj się tym bulgotem. Mam przerzuty w przełyku.

Jasne! — pomyślałam, walcząc ze łzami. — Też jest czym się przejmować! Ma jakieś głupie przerzuty w przełyku i tyle.


To przecież drobiazg, że waży mniej od Blondyna… Czym tu się martwić?”

— Pozdrów Włodka. — Zdecydowała o końcu wizyty na jej początku.

Przecież jeszcze nie zdążyłam powiedzieć, jaka jest dla mnie ważna. Kto wie, może najważniejsza? I o Lindzie. Też nie zdążyłam. Że Lindę także kocham. I o tej kanapce, której nie ma. Ale będzie! Co za problem pójść do meblowego i poprosić pana Olszańskiego, żeby sprowadził…

— Pozdrów go. Tego swojego męża. Powiedz, że się myliłam…

— Myliłaś? — Nachyliłam się nad nią, ale tak, żeby nie widziała moich oczu.

— On nie jest palantem. Był. Ale już nie jest.

— Dlaczego?

— Bo się uratował. Uciekł z więzienia wygód. Ty też się ratuj. Albo rozwal więzienie, albo uciekaj. W każdym razie nie daj się.

— Napiszę — obiecałam, gniotąc kwiaty.

— Nie wiem, czy ci odpowiem. Nie wiem, czy będzie mi się chciało — zadrwiła.

I zobaczyłam jej łzy.

Siedziałyśmy z Lindą przy rozżarzonym kominku. Obie go lubiłyśmy z tych samych powodów. Pozwalał zapomnieć, że ogrzewa tylko mieszkanie. Był centrum naszego rodzinnego życia i od czasu, gdy zastąpił przedwojenny piec, czułyśmy się w jego towarzystwie jak mieszkanki małego domku na peryferiach wielkiego miasta.

Milczałyśmy.

— Byłam u Uli kilka razy. — Linda patrzyła w ogień.

— Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jest tak źle?

— Prosiła o to. Mówiła, że do niej piszesz.

— Co innego pisać, a co innego być — odparłam z rozgoryczeniem.

— Wiem, że ci ciężko. — Zatrzymała na mnie wzrok dłużej niż przez ostatnie pół roku.


— Wszystko się wali — szepnęłam i z trudem powstrzymałam łzy.

Linda mogłaby mi ich nie wybaczyć.

— Porycz sobie — doradziła niespodziewanie. — Mnie to zawsze pomaga.

— Ty płaczesz? — Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Zaśmiała się.

— A co? — Znowu patrzyła w ogień. — Uważasz, że nie miałam powodów?

— A miałaś? I ja o nich nie wiem?

— Trochę za późno na takie pytania. Nie uważasz? Nie uważałam.

Pokręciłam przecząco głową.

— Nigdy nie jest za późno… — rozpoczęłam.

— A jednak. Powiedz to, na przykład, tacie…

— Tato to co innego. My… Nam z tatą nie mogło się udać. Za dużo przegapiliśmy, pokpiliśmy tak wiele… Nie zabieraj mi, Lindo, wszystkiego! — wybuchłam nagle. — Powiedz, że to nieprawda, że jeszcze możemy… wiesz, o co proszę?

— Ależ nie musisz prosić! Oczywiście, że możemy! Powiedziałam tylko, że nie wszystko da się cofnąć. Pewne pytania niech zostaną bez odpowiedzi. Ważne, abyśmy odpowiadały sobie na te dotąd nie zadane.

Rozumiesz?

Czy miałam inne wyjście? Musiałam rozumieć. Musiałam nagle pojąć tysiące słów, które jeszcze wczoraj leżały sobie w cudzych książkach, kupowanych u pana Pucińskiego. Musiałam też zauważyć, że z moim życiem jest trudniej niż z książką. Nie da się zamknąć na żadnej stronie ani opuścić kilku niewygodnych akapitów. Trzeba wejść w ten piekielny rozdział, w którym się wszyscy rozstają. Trzeba przełknąć gorycz odchodzenia, bo w innym razie pozostanie się na tej samej tragicznej stronie do końca życia. Ula pokazała mi dzisiaj, jak wygląda koniec życia.

Ale ona wie już wszystko. Wie, kto jest palantem, a kto bohaterem. Wie, co jest dobre, a co najlepsze. I wie, co jest złe. Bo poszła dalej. Nie wplątała się w żadną fikcję. Nie odłożyła na bok niewygodnego kawałka bytu. Starała się czytać ze zrozumieniem każde zdanie w swoim moralitecie istnienia. I choć dobro mieszało się jej ze złem, farsa z dramatem, a dzień z nocą, teraz wie wszystko. Być może aż tyle, że niczego się już nie boi. I nic nie jest dla niej ostateczne.

— Lindo… — Nie ukrywałam już mokrych policzków, bo po co?

— Tak?

— Będziemy zadawały sobie pytania, prawda?

— Będziemy.

— Nie chcę już nikogo stracić.

— Ja też — szepnęła.

Przez dwa kolejne dni nie wychodziłam z domu. Snułam się między sypialnią a salonem, podziwiając zbiór różnorodnych, bezużytecznych precjozów nagromadzonych przez lata. Większość tych rzeczy kupiłam sama. Teraz ze zdumieniem przyglądałam się swojej handlowej niefrasobliwości. Jedynym przedmiotem, dla którego zachowałam szacunek, był oczywiście fotel wuja Freda, a zaraz po nim łazienkowa waga. Zwłaszcza że potwierdziła sens biegania po Bączkach zamiast mojego stołecznego przesiadania się z opla w tramwaj. Schudłam trzy kilogramy. Linda stwierdziła też, że mam zupełnie inną cerę. Taką z odzysku. Co z tego, skoro Włodek nie dał sobie czasu, aby przyjrzeć się tym moim udoskonaleniom… A sama z siebie nie potrafiłam się jeszcze cieszyć tym, co dla mnie miłe.

— Powinnaś iść do Kryspina — stwierdziła Linda, wychodząc na basen. — Gdyby dzwonił Mateusz…

— Powiem mu, że poszłam do Kryspina. Na ścięcie — zażartowałam, a ona przyjęła żart z uśmiechem. Nucąc Yesterday, zamknęła za sobą wejściowe drzwi.

Mateusz wprawdzie nie zadzwonił, ale przez następną godzinę siedziałam ze słuchawką przy uchu, załatwiając miłe i niemiłe sprawy.

Pierwszy odezwał się Włodek, zadając niedyskretne pytanie, jak mi się spało. Mógł się interesować sprawami łóżkowymi, kiedy był

pełnoprawnym mężem, ale nie teraz, chwilę przed

rozwodem. Odpowiedziałam mu, jak na ogół sypiają kobiety po czterdziestce, które dowiadują się, że ich mąż przenosi swoją piżamę do garsoniery pani Marysi, wielbicielki Harry’ego Pottera, Czerwonego Kapturka i książek Juliusza Verne’a.

Włodek wyraził swoje szczere ubolewanie dla mojego samopoczucia.

Próbował też ubolewać nad zakazem bigamii, bo ta, jego zdaniem, rozwiązałaby nasze kłopoty lepiej niż sąd.

Delikatnie zasugerowałam, że z dwojga złego wolę sąd, bo być w haremie z jakąś „babcią na jabłoni” to już nie dla mnie.

— Jak uważasz, kochanie — dokończył szarmancko i umówił się na wieczorną herbatę. Marysia musi preferować zdrowe życie, bo dotąd pijał

wieczorami kawę-szatana.

Trochę mi ulżyło. Facet, który chce herbatę zamiast szatana tak uwielbianego dotąd, nie jest już tym samym człowiekiem. Ja chyba też nie jestem tą samą kobietą, bo nic mi tak nie smakuje jak szklanka piwa przed snem. Zwłaszcza że nie piję go sama.

A potem odezwały się Bączki. Zadzwonił Hieronim Dryndo w imieniu naczelnego. Pewnie, żeby było taniej, bo naczelny, nie ze swojej winy, mocno przedłuża każdą rozmowę.

— U nas prawdziwa zima, pani Haniu — informował. A dla „Wiadomości” wiosna! Odrodzenie! Ten pani plebiscyt to całe miasto poruszył. Wczoraj przeciwnicy pani Mamło pobili dwóch nauczycieli z gimnazjum. I teraz kuzyni sekretarza Radziwiłła, bracia Drapkowie, mają kłopoty na komendzie! Ach, dawno się tyle w Bączkach nie działo, a pani akurat nie ma! My tu panią wszyscy… całujemy — dodał wstydliwie i wyraził nadzieję, że szybko wrócę.

— Wrócę, wrócę — uspokoiłam go. — Coraz mniej łączy mnie z Warszawą — poskarżyłam się cicho, a pan Hieronim westchnął, jakby sam poczuł się odrzuconym dzieckiem stolicy.

A potem wykręciłam numer redakcji „Style i Mody”, sprawdzając w notesie, czy dobrze go pamiętam. Jak łatwo wyrzucamy z pamięci numery, które stają się nieaktualne. I nagle uświadomiłam sobie, że były mąż też po pewnym czasie staje się takim

zapomnianym numerem. Albo telefonem, który milczy. Włodek w roli milczącego telefonu, odarty z cech mężczyzny, którego kochałam, to mniej bolesny fantom przeszłości — uznałam, zanim zgłosiła się Olka.

— Uszom nie wierzę! A więc wróciłaś? — Trzepała, nie dając mi dojść do słowa. — Cholera! Czy rozmawiałaś już z szefem? Żeby cię tylko zatrudnił… Bo tu u nas ostatnio zwolnienie za zwolnieniem!

Wykupują nas. Niemcy! Muszę zakuwać grzecznościowe zwroty, wiesz, takie do codziennego użytku… Guten Tag, Bitte, Auf Wiedersehen.

Zamiast pisać polskie artykuły, trzeba czytać Goethego! No powiedz, czy to normalne?

Powiedziałam, że nie, a pod powieką zobaczyłam Karola Morgena. Z

fajrantem w zębach i z odwiecznym „Morgen” na wardze. „W Bączkach normalne” — pomyślałam z cichą satysfakcją.

— Monika wyleciała. Wiesz, ta dziwka, co się wiecznie pieprzyła z zarządem. Źle się pieprzyła, bo nie z tym wspólnikiem, co został. Zobacz, że to teraz nawet w seksie trzeba być tak dalekowzrocznym… Dlaczego milczysz? Czy coś się stało? Pewnie się martwisz, że będą kłopoty z etatem dla ciebie. A może by załatwić jakiegoś tłumacza? Żeby pogadał

literacko z tym nowym, co nas wykupił? — Robiła plany.

Wyjaśniłam, że nie trzeba. Że chciałam tylko zapytać, co u niej nowego. Była zdumiona. Nie przyszło jej do głowy, że mnie też można było o to zapytać.

Ze smutkiem przejrzałam terminarz i nie znalazłam żadnego numeru telefonu, który pragnęłabym wystukać. Może tylko Uli, ale wiedziałam, że nie podniesie słuchawki.

Warszawa zachowywała się jak zdradzona kochanka. Przywitała mnie kapryśną pogodą, nie mogącą zdecydować się na udawanie ani jesieni, ani zimy. Odwykłam od jej wielkomiejskich chimer, od marmurów wieńczących markowe sklepy, wyzywających neonów i reklam, do których przywykły oczy przechodniów. Wreszcie od tłumów wpadających w jakiś kontrolowany sposób do bram, tunelów, wind, albo wyrzucanych jak małe kolorowe pociski z tramwajów, samochodów i drzwi. Dzisiaj


uświadomiłam sobie, że mieszkańcy dużych miast sprawiają wrażenie ludzi przechodzących przez całe życie na drugą stronę ulicy.

W Bączkach również przechodzi się na drugą stronę, ale nie bez przerwy…

W zakładzie Kryspina przyjęła mnie młodziutka fryzjerka, twierdząc, że tnie, goli, kręci i farbuje tak samo jak mistrz. Nie mogła zrozumieć uporu, z jakim walczyłam o to, by jednak ciął, golił, kręcił i malował mnie mistrz.

— Szef jest zajęty, a pani się nie umówiła! — Rzuciła z jadowitą satysfakcją.

Hardo usiadłam pod palmą, obiecując sobie, że nie dam się skrzywdzić jakiejś namolnej praktykantce. Takie Lole miałam do dyspozycji również w Bączkach, i to w trzech zakładach z trzema kategoriami: dzieci, młodzież, dorośli. „A może powinnam w Bączkach?

W kategorii »młodzież«? — zastanawiałam się, przeglądając ostatni numer »Stylów i Mód«”. Z każdą stroną pęczniałam z dumy, że nie pisuję już do tego szmatławca.

— Ach! Sama pani Hanna?! — Ucieszył się Kryspin, jak przystało na przyjaciela moich włosów.

„Jeszcze jak sama!” — pomyślałam w przypływie rozgoryczenia.

— Mistrzu! — odezwałam się w sposób najbardziej egzaltowany — tęsknota przygnała mnie tu z końca świata.

— A skąd tym razem wracamy, pani Hanno? Bo przecież pani to już była wszędzie! Poza sferą kosmosu, ma się rozumieć, bo tam nawet dla pani trochę za drogo.

Stażystka spłonęła i patrzyła na moje adidasy. W żaden sposób nie upoważniały Kryspina do tak śmiałych domniemań na temat mojego konta.

— Tym razem wybrałam najmniej znaną cząstkę świata. Cudowna, tajemna i magiczna egzotyka! — rzuciłam przydymionym głosem, czyli głosem Kryspina.

— Uwielbiam to! — Z uniesieniem podniósł oczy ku sufitowi

w kasetony, przemknął po nich i wyobrażał sobie przez parę sekund najmniejszą cząstkę świata. A po tym doniosłym akcie geograficznym podszedł do mnie energicznym krokiem, pieszczotliwie położył rękę na moim karku i stwierdził głosem rzeźnika: — Tniemy.

Kryspin ciął, a ja zastanawiałam się, jak długo jeszcze zachowam uprzywilejowaną pozycję w jego zakładzie. Czy kolejny, półroczny wyjazd do Bączków nie sprawi, że stanę się dla Kryspina zapomnianym numerem telefonu? Bo przecież tak niewiele musi się zdarzyć, abyśmy zamienili się w obojętne cyfry, nic nie znaczące znaki, w znajome echo, które nigdy nie jest przydymionym głosem. Tylko starym, wymazanym z pamięci kawałkiem dźwięku…

— Jest pan czarodziejem, panie Kryspinie — oświadczyłam z powagą, gdy srebrną szczoteczką zgarniał z mojej szyi powód wielomiesięcznej brzydoty.

— Z pięknej kobiety nawet partacz nie uczymi potwora. — Uśmiechnął się z gracją i skromnie.

Za to ja, choć wiedziałam swoje, przełknęłam „piękną kobietę” bez żadnych grzecznościowych wykrętów.

Praktykantka nie patrzyła już na moje adidasy. Stała oszołomiona kolejną metamorfozą, jaka dokonała się na jej oczach w nowym miejscu pracy. A ja nie patrzyłam już na praktykantkę zajęta swoją metamorfozą.

— Jeśli teraz szanowny małżonek panią pozna, to się ogolę na zero!

— rzekł Kryspin i zachichotał. Był łysy jak Włodkowe kolano.

— Teraz, panie Kryspinie, to ja nie poznam szanownego małżonka — oświadczyłam z takim przekonaniem, że Kryspin zaczął się zastanawiać, czy z powodu małżeńskich niedomówień nie będzie musiał dzielić się z nami swoim skalpem. — Przepadam za panem — stwierdziłam, udowadniając szczerość uczuć wystawionym czekiem.

— Uwielbiam z panią obcować — zapewnił przydymionym głosem i tęsknym wzrokiem odprowadził mnie do drzwi.

22


Kupiłam kartę pocztową ze Starówką. Największą i najbardziej kolorową. „Mogę się ujadać z Włodkiem. Ostatecznie całe życie mijało nam na wymianie grzeczności i usług — myślałam, niosąc do domu wyrafinowaną fryzurę jak akt zemsty. — Ale nie będę wpadać w konflikt z upartym pająkiem z domu dziecka”. Poza tym zaczynałam cierpieć na specyficzną dolegliwość. Na potrzebę udowodnienia światu, jak dalece jestem dobra i wrażliwa. Sądzę, że ta potrzeba przyszła razem z Włodkowym wymówieniem mi służby rodzinnej. I pewnie za późno.

Rozejrzałam się po wystawach, ale nie znalazłam w sobie żadnej dawnej tęsknoty za kuszącym asortymentem. Manekiny w ciuchach za horrendalne pieniądze wyglądały jak nadęte barbiszony. Sprzęty elektroniczne i cacka prosto z desy raziły tym, co Karol Morgen nazwałby „zu alt” lub „zu neu”. Przystanęłam obok „Zoologa”, zwabiona nową serią kocich zabawek, ale uznałam, że byłoby nieprzyzwoicie ze strony Blondyna bawić się automatyczną myszą, gdy ja mam uczuciową żałobę.

Nie kupiłam mu myszy. W Bączkach są prawdziwe, niech więc sam się zaopatruje.

Przy witrynie księgarni nie wytrzymałam. Tego widoku nie wytrzymałby również Stanisław Puciński, księgarz z Bączków.

Świadomość, że literatura może zajmować taką powierzchnię, niewątpliwie zmusiłaby go do zmiany, jeśli nie artykułów sprzedaży, to przynajmniej nazwy sklepu, który wieńczy dumny szyld „Książka dla każdego”.

Chodziłam między regałami z miną turystki zwiedzającej wstydliwie sanktuarium intelektu, które nie chciało w żaden sposób stać się moim sanktuarium. Na każdym kroku odkrywałam swą głęboko bolesną niewiedzę i zapóźnienie. Bo tu, na dobrze

znanych mi półkach pojawiły się nazwiska i tytuły, o których istnieniu nie miałam w Bączkach pojęcia. I być może uczucie wstydu kazałoby mi zapomnieć o pięknym eksperymencie fryzjerskim, który dumnie wniosłam do księgarni „Warszawska Sowa”, gdyby nie nagłe wybawienie. Uświadomiłam sobie przy trzecim rzędzie książek, że w mojej wymodelowanej głowie istnieje tyle nazwisk czekających na literacki awans! Być może, z powodów tak banalnych jak brak bączkowskiego dziejopisa, nie są one wytłuszczone złotą czcionką. Ale kto wie? Mogę doczekać czasów, gdy w stołecznych księgarniach ludzie będą się tłoczyć przy utworach opiewających moralność panny Róży, spryt policjantów-bliźniaków, czyli sensacyjne odkrycia braci Kaczorków, albo tajemną wiedzę doktora Maczka?

Zrzuciłam kompleksy jak ohydne odrosty w zakładzie Kryspina i uwolniona od bolesnej przeszłości postanowiłam kupić Lindzie prezent.

Nie pamiętam, kiedy tak bez powodu czułam podobną potrzebę.

Ruszyłam ku półce z archeologią. Gąszcz nowości wcale mnie nie przeraził. Sięgnęłam bez namysłu po świeże wydanie Piramid. Piramidy, pachnące farbą drukarską, to gratka! Piramidy zawsze przynoszą zapach tego, co dawno minęło. Dorzuciłam do nich skrypt o nekrofiliach, pewnie pod wpływem osobistych doznań.

„A gdyby kupić książkę Igorowi?—zastanawiałam się chwilę potem.

— Ostatecznie może mi za nią zapłacić. Na wypadek, gdyby prezent miał

go krępować”. Tę kwestię pozostawiłam na potem i wrzuciłam do koszyka Przemianę charakterologiczną Johnsona. Niech czyta.

Dlaczego sięgnęłam po Poradnik przyszłej żony! Pewnie ze względu na tytuł jednego z rozdziałów: „Nie prasuj i nie gotuj. Słowem — nie daj się zwariować”. Po co mam wiecznie strzępić język, próbując uświadomić Mariolce, że z takim biustem może być gwiazdą całej armii, nie tylko jednostki garnizonowej dowodzonej przez Wiesława Kręćka.

Fakt, że książka wylądowała w koszyku, najlepiej świadczył o sympatii, jaką miałam dla przyszłej kapralowej. Przy Wiśniówkach, śliwowicach i nalewkach


domowych nawet się nie zawahałam. Ksiądz Koszalko uśmiechał się do mnie z dna kieliszka błyszczącego na okładce. A potem… Potem stała się rzecz zdumiewająca. Biegałam po księgarni tak, jakbym przekraczała wszystkie możliwe ograniczenia, aby znaleźć się w Bączkach. Mój koszyk pęczniał. Poprawna niemczyzna. Poprawna polszczyzna. Może Karol Morgen poczyta między jednym a drugim fajrantem? Warto sprawdzić. Nie trać nadziei. Rzecz o dzieciach trudnych postanowiłam dać pani Adzie. Tysiąc sposobów przyrządzania ryb i Dietą optymalną, jeśli lubisz golonką wybrałam dla pani Bławatek. Agatę Christie — seria kieszonkowa — dla braci Kaczorków, Tysiąc sposobów leczenia kota — dla doktora Maczka, bo nawet nie pamiętałam, czy uregulowałam z nim wszystkie rachunki. Zastanawiałam się nad Moralnością władzy w momencie, gdy podszedł jakiś przystojniaczek z emblematem „sprzedawca”, zainteresowany moim zainteresowaniem.

— Pani dla jakiejś biblioteki? — spytał uprzejmie. — Bo dla bibliotek mamy zniżki.

— Nie cierpię bibliotek — wyznałam, mając na myśli Włodkową Marysię. — Kupuję przyjaciołom. W prezencie.

— Szkoda — strapił się. — Dla przyjaciół nie przewidujemy żadnych ulg.

— Proszę się nie martwić. Ja też dla przyjaźni żadnych ulg nie przewiduję.

— Czy mógłbym być pomocny? — zapytał w myśl nowych zasad obsługi klientów. Zwłaszcza tych, którzy kupują więcej niż jedną książkę.

— Jasne! — wręczyłam mu pełny koszyk i ruszyłam na poszukiwanie prezentu dla Włodka.

Co z tego, że u swojej Marysi mógł wypożyczyć W osiemdziesiąt dni dookoła świata? Taka podróż jest złudzeniem i ja, osoba w podróżach doświadczona, doskonale o tym wiem. Włodkowi potrzeba powrotu z podróży. Świadomości pustego konta, dnia bez jutra. Potrzeba mu przebłysku literackiej wersji końca świata. I takiej wersji szukałam.


Mój pomagier wzruszył tylko ramionami w wyrazie bezradności.

— O tym jeszcze nikt nie napisał, proszę pani — stwierdził ze smutkiem. — Ale mamy ciekawe Dzieje cywilizacji.

— Odwal się pan — bąknęłam gniewnie. — O wszystkim wszystko już dawno napisano. Musimy tylko wiedzieć, kto i co!

— pouczyłam go niegrzecznie.

To może Przewodnik po najpiękniejszych polskich miastach!

— Może jednak nie — oświadczyłam głosem kapryśnej kobiety. — A dział dla dzieci? — zapytałam.

Gdy szłam za swym ciceronem-nieudacznikiem, miałam wrażenie, że odbywam podróż pokutną po sanktuarium. Moja nowa fryzura upadła jak zmęczona lwica, a nagła wiara w to, że byłam zaledwie Włodkowym cieniem, nie niosła mnie do działu dziecięcego na skrzydłach radości.

— Co panią interesuje? — Mój przewodnik gapił się w barwne okładki jak sroka w gnat.

— Dobra książka dla mądrej dziewczynki. — Wodziłam wzrokiem po półkach, niczym nie różniąc się od wspomnianej sroki.

— Takiej chyba nie mamy — przyznał się szeptem.

— Znajdę sama — obiecałam, pozostawiając mu koszyk i zawodowe niespełnienie. — Czy pan wie, gdzie spadają anioły?

— trzymałam książkę Terakowskiej z przeczuciem, że Kasia, zbyt chuda i zbyt wysoka, jak na mój gust, tego akurat nie wie.

On także nie wiedział.

Kasjerka dołączyła do moich zakupów prezent.

— Może się przyda — uśmiechnęła się służbowo, obciążając kosz tytułem Radź sobie w każdej sytuacji.

— Może? — uśmiechnęłam się też i wyszłam z księgarni w pierwszy grudniowy mrok z potężną paczką słów pisanych po to, aby innym było dobrze i lekko. Mnie było ciężko i źle.

Daniela i Magda siedziały w kawiarni „Forum” z minami stałych bywalczyń. Dwóch reporterów kręcących przy sąsiednim stoliku jakiś filmowy materiał na wszelki wypadek kierowało

i na nie oko swej kamery. Wyglądały na kobiety warte medialnego odnotowania. Nic dziwnego. Dbałość o wizerunek była zawodem jednej, a pasją drugiej.

— Nareszcie jesteś — ucieszyły się leniwie. Zawsze płaciłam ich rachunki.

— Rozwodzicie się? — Daniela nie znosiła wstępnej gry językowej.

Dobierała się do jądra nurtującej ją plotki jak pirania do palca, który chce ją pogłaskać. Musiała wiedzieć wszystko. Kiedyś admirowała Włodka, a po klęsce zwróciła swe uczucia przeciw niemu, obciążając mnie całą swoją niechcianą sympatią. Ta sympatia, wymieszana ze współczuciem, stanowiła najgorszy zestaw uczuciowy, jaki konsumowałam przy każdym naszym spotkaniu.

— On nie był ciebie wart — Magda jednym zdaniem podsumowała moje minione małżeńskie lata. Zawsze była wobec mnie bardzo lojalna, bo uwielbiała kobiety, z czym chętnie się obnosiła.

Zamówiłam bourbona (a niech tam!) i ku własnemu zdumieniu oświadczyłam:

— Zostawiam go, moje kochane…

— Ty?! — zareagowały równocześnie. Daniela z niedowierzaniem, Magda z radością.

— Ja. — Po raz pierwszy zaimek osobowy sprawił mi tyle radości.

— A wiesz, co mówią? — oczy Danieli zagrały scenę z jakiegoś filmu, którego tytułu już nie pamiętam.

— Nie obchodzi mnie to — oświadczyłam.

— Wiedziałam… — Magda westchnęła w przypływie osobistej goryczy. — Wiedziałam, że decyzja należała do ciebie.

— Och — machnęłam lekceważąco ręką — dopóki zadawał się z moimi koleżankami, nie było powodu do zmartwień, bo to żadna konkurencja. — Spojrzałam na Danielę przelotnie, tylko po to, by stwierdzić, że usłyszała. Usłyszała. Przestała ziewać. — A gdy wyjechałam, złapałam taki dystans do Włodka i tych nieszczęsnych, jednorazowych lafirynd, że postanowiłam przestać inwestować w ten kiepski sercowy interes.


— Masz rację — żywo potwierdziła Daniela. — Nieudane filmy można jeszcze wybaczyć, ale wieczne narażanie cię na śmieszność?!

— Włodek nie mnie narażał na śmieszność. Czynił to wyłącznie w stosunku do siebie i swych pań — przypomniałam jej mściwie, zanurzając usta w bourbonie. Był obrzydliwy.

— Opowiedz lepiej o tych swoich Bączydłach. — Magda wyraźnie cieszyła się ze spotkania, w przeciwieństwie do Danieli, której przyjemność siedzenia ze mną przy stoliku minęła razem z ziewaniem.

— Bączkach — poprawiłam. — Żeby mówić o Bączkach, trzeba być poetą — stwierdziłam z całą powagą. — Bo to jedna wielka metafora życia.

— Poetą? — Daniela nie bez powodu znalazła interesujący wątek. — Znałam takiego… Zaraz… Jak on się nazywał?

— Maria Drzewisz — przypomniała jej Magda.

— No właśnie! Łukasz Maria Drzewisz! — Daniela zgniotła niedopałek marlboro. — Piękny mężczyzna. Doskonały w łóżku… Ale zupełnie nie można się z nim było dogadać.

— Pewnie mówił metaforą — podpowiedziałam.

— Widzisz… Chyba tak, a ja, głupia, nie rozumiałam, dlaczego nam się nie układa…

— Niezłego fryzjera macie w tych Bączkach. — Magda wróciła w przyjazną mi okolicę.

— W Bączkach jest wiele rzeczy niezłych. I wielu mężczyzn — dodałam tajemniczo, chociaż kolejne kłamstwo przeszło mi przez gardło z większą trudnością niż bourbon.

— Musimy cię tam odwiedzić — zapaliła się Daniela.

— Ale nie z powodu mężczyzn — dodała Magda i wiedziałam, że mówi prawdę.

Gdy jeden z reporterów kadrował moją fryzurę, zrozumiałam, że nie mam tu nic do roboty.

— Kto dzisiaj płaci? — Spojrzałam na koleżanki z figlarnym uśmiechem. — Bo ostatnio, przedostatnio i jeszcze wcześniej ja…


— Nie zawracaj sobie głowy drobiazgami. — Magda potrafiła wybrnąć z każdej sytuacji.

— Odezwij się, jak przyjedziesz!

— A gdybyś chciała adres tego poety… Marii Łukasza, to go jeszcze gdzieś mam. — Daniela zawachlowała rzęsą na pożegnanie i straciła zainteresowanie moją osobą. Zwłaszcza że znowu wypełniła sobą kawałek nagrywanego programu.

W domu napisałam kartkę do Kasi Mędraczek i zapakowałam prezenty. Książki dla Lindy zostawiłam na jej biurku. Zdumiał mnie bałagan panujący w jej pokoju. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie jest to wpływ Mateusza od ćwiczeń cielesnych. Czyżby moja córka wreszcie się zakochała? Zmartwiłam się, bo jeśli istotnie tak się stało, to wstyd mi, że nie znam nawet głosu przyszłego zięcia. Głos to już coś! Można byłoby założyć, że w jakimś sensie się znamy.

Pomimo arktycznego klimatu, jaki panował we mnie i na zewnątrz, skontaktowałam się z Włodkiem.

— Za chwilę u ciebie będę — obiecał. I był.

— Tyle lat potrafiliśmy znaleźć kompromisy — rozpoczęłam, a on przeszkadzał mi zbyt zgodnym przytakiwaniem swoją łysiną. — W

każdym razie rozwiążmy problem tak, abyśmy dalej mogli się…

porozumieć.

— A dlaczego nie przyjaźnić? — Spojrzał na mnie z zakłopotaniem.

— Bo nie jesteśmy w Ameryce—odpal iłam. — Tylko w Bączkach i w Warszawie.

Nie mogłam zrozumieć Włodka. Dlaczego prosi mnie o rozwód i przyjaźń, skoro miał przyjaźń i wolną rękę bez rozwodu?

— Sądziłem, że dla nas obojga tak będzie i lepiej, i łatwiej.

— To hipokryzja, mówisz, że będzie mi łatwiej, i pakujesz się do łóżka obcej kobiety…

— Marysia nie jest obca — bronił się nieśmiało.

— Oczywiście, że nie jest! Na upartego można powiedzieć, że jest naszą najbliższą rodziną…


Planowane kompromisy oddalały się jak napompowany gniewem balon.

— Nie rozumiem, dlaczego ci się tak spieszy? — Postanowiłam jednak zbliżyć się do męża, który we własnym fotelu wydawał się nieszczęśliwy i coraz bardziej zagubiony.

— Wcale tego nie przyspieszałem. — Patrzył na mnie ze szczerym błyskiem okularów. — Przecież już we wrześniu dzwoniłem właśnie w tej sprawie. A potem… no cóż… Postanowiłem upewnić się, że ja i Marysia… To znaczy Marysia i ja…

— Marysia i ja! Cóż to za nowy Wersal! — przedrzeźniałam go. — Kiedyś nie przyszło ci do głowy, żeby przynajmniej na wizytówce poprzedzić Włodzimierza Hanną!

— To prawda. Nie przyszło — zgodził się pokornie. — Teraz nie chcę robić podobnych błędów.

Było jasne, że ten podstarzały Czerwony Kapturek czy inny Muminek, wepchnięty w biblioteczne szafy, stał się dla mojego Włodka wszystkim. Stał się tym, czym ja nie byłam przez długie miesiące i lata, które przyniosły nam Lindę, mieszkanie z kominkiem, kilka nędznych, zekranizowanych gniotów, mnóstwo fałszywych przyjaźni i Blondyna.

„Ciekawe, co on robił w tej cholernej bibliotece dla dzieci?”

— Skąd wytrzasnąłeś tę swoją sierotkę Marysię? — Włożyłam w to zdanie kilogram pogardy.

— Robiliśmy dokument o bibliotecznych znaleziskach. No i moja Marysia — zapomniał się i zaczynał nieprzyzwoicie wpadać w entuzjazm. — Więc ona znalazła w archiwum bezcenne dokumenty z okresu powstania warszawskiego. To jest, proszę ciebie, prawdziwa sensacja! Będę kręcił film. Z Marysią w głównej roli…

— Zdaje się, że już od dawna kręcisz z Marysią i trudno to nazwać filmem — ucięłam jego plany, ciesząc się perfidnie, że nie ja sfinansuję to historyczne odkrycie. — I z tego powodu odchodzisz? Przecież nieraz kręciłeś i nie tylko filmy…

— To ja nie powiedziałem, dlaczego odchodzę? — Zdumiał


się szczerze. — Przepraszam cię, Haniu! To prawdziwe niedopatrzenie. Ja… kocham Marysię!

Lindzie też było przykro, że jej ojciec kocha Marysię, ale wyjaśniła mi, że jej sytuacji rodzinnej w niczym to nie zmienia. On w dalszym ciągu będzie jej ojcem, ja matką, a ona, Linda, jest dużą i mądrą dziewczynką, o którą nigdy i tak dostatecznie się nie troszczyliśmy. Więc — argumentowała — byłoby śmiesznie, gdyby któreś z nas teraz wykorzystywało ją do swoich zamiarów. Obiecała mi, że będzie odwiedzać Ulę, dbać o mieszkanie i meldować o każdej ważnej sprawie.

Dodatkowych pieniędzy nie potrzebuje. Wystarczają jej te, które dostaje na wydatki. Samochodu nie chce, bo nie zamierza się od czegokolwiek uzależniać. To ostatnie dotyczy też mężczyzn, narkotyków i diet. Mam wracać do Bączków, znaleźć święty spokój i przyjechać na święta w lepszym humorze. Kartkę do Kasi Mędraczek wyśle, i to za chwilę, bo właśnie wychodzi na basen.

Pożegnałam się z fotelem wuja Freda, klepiąc go po wiklinowych plecach. Powiodłam wzrokiem smętnie wokół jak ktoś, kto jest pewien, że zgubił kawałek swojego życia. Rozgląda się dokoła, zagląda pod meble i na półki, a po tym życiu ani śladu.


23


W Bączkach witano mnie jak królową. Poza lokalnymi fryzjerkami nie było znajomej osoby, która nie doceniłaby kunsztu nożyc Kryspina.

Jego talent szczególnie podziwiał ksiądz Koszałko.

— Ty, dziecko drogie, tak ładnie wyglądasz, że chętnie bym ci dał

jakiś mały ślubik — mamrotał przy warcabach.

— A może lepiej mały rozwodzik? — spytałam przekornie i szczerze go zmartwiłam.

— To aż takie masz kłopoty, dziecko drogie? Gdybym to wiedział…

Który to święty jest najskuteczniejszy na problemy małżeńskie? Zaraz byśmy mu kapliczkę zbudowali! Ale święci jakoś nie lubią wtrącać się do spraw alkowy… I powiem ci, ja też…

Za swą pacyfistyczną postawę otrzymał z niebios natychmiast kolejną wygraną.

— Za mało wiśniówki pijesz i dlatego obrywasz! — zatarł ręce z zadowolenia. — A ty wiesz, że wasza reporter, co chyba miała się urodzić dorodnym mężczyzną, przykleiła się do mojego wikarego?

— Co ksiądz mówi? Są jakieś kłopoty?

— Małe może i są, ale dobrze! Po co tym swoim auciskiem objeżdża prywatne domy? Albo działki turystyczne pod zabudowę kupuje? Mało ma miejsca na parafii? Wybrał służbę, czarną sukienkę, to i trzeba w niej godnie chodzić. Ona mi się nawet spodobała, ta Ludwika. Miałem babcię Ludwikę — przypomniał sobie i na jego czerstwej twarzy odmalowała się cała arkadia dzieciństwa. — Ależ ona wiśnióweczkę robiła! Po jednym kieliszeczku człowiek wszystkich świętych widział.


— Spijał ksiądz babciną wiśniówkę?

— Jakżeby nie! Czego nie nauczysz się za młodu, na starość samo nie przyjdzie! — dodał tonem kaznodziei. — Całe życie, moje dziecko, pracujemy na sukces mądrej starości.

I udowodnił zapracowaną mądrość, niszcząc mój misterny atak.

Przegrałam po raz kolejny.

W redakcji świetnie radzono sobie beze mnie. Osiągaliśmy oszołamiającą sprzedaż, co pozwalało naczelnemu wchodzić do bączkowskiego banku z miną człowieka gotowego w każdej chwili wykupić tę instytucję.

Tylko pani Ludwika chodziła podenerwowana i trochę zła. Na pytanie, co się stało, zaciągnęła mnie po żołniersku do pustego o tej porze biura i wyjaśniła:

— Pani Haniu, jest sprawa natury kryminalnej…

— To napiszemy! — ucieszyłam się, że nie brak jej materiałów i energii.

— Nie napiszemy, tylko zgłosimy.

— Gdzie? Na policję?

— Broń Boże! — Złapała się za serce ze stali. — Wszędzie, tylko nie tam!

— O co chodzi?

— Jestem zagrożona.

— No tak — zmartwiłam się. — A więc jednak?

— I prześladowana! I podglądana! Codziennie po kilka razy! To jest koszmar, pani Haniu! Sprawa karna!

— Pomyślimy, co z tym zrobić — obiecałam. — Trzeba o tym niezwłocznie powiedzieć panom Kaczorkom.

— Komuuu? — W głosie pani Ludwiki usłyszałam nieufność.

Ludwika zbladła i ponownie chwyciła stalowe serce w stalową dłoń.

— Pani Ludwiko — próbowałam ją uspokoić — komuś w tych Bączkach trzeba zaufać. Dlaczego nie lubi pani naszych dzielnych chłopców?

— Bo to oni — szepnęła z najwyższym zawstydzeniem. — To oni mnie psychicznie molestują. Chyba na czyjeś zlecenie!


Na przykład tydzień temu. Kąpałam się w łazience. Zaledwie weszłam do wanny, a to niskie pierwsze piętro, rzuciłam okiem w szyby. Tak się już boję tych zboczeńców, że teraz wszystko sprawdzam. Więc wchodzę, zerkam i co widzę? Widzę głowę jednego z Kaczorków. Naprawdę! I on na mnie, w tej łazience, patrzy. Zanim włożyłam szlafrok i wybiegłam, samochód policyjny wyjeżdżał z podwórka pana Krama, u którego mieszkam. Naprawdę!

Z trudnością powstrzymywałam śmiech. Siedziałam z głupią miną, którą pani Ludwika musiała interpretować jako niedowierzanie, bo wciąż wspierała się słowem „naprawdę!”, widząc w nim swój koronny argument.

— A tydzień przedtem kupowałam… biustonosz — tłumaczyła się, jakby całe życie kazano jej nosić wyłącznie kamizelki kuloodporne. — Na rynku, w tych budkach z bielizną. Gdy go mierzyłam, kotara lekko się odsuwa i… kogo widzę? Oczywiście jednego z Kaczorków! Nie wiem, którego, bo rozumie pani… wyglądają jak dwa owsiki w tyłku, nie do odróżnienia… Narobiłam krzyku i znikł. Kobieta za ladą ani mru-mru…

Potem się okazało, że to ich ciotka. Albo rano. Wstaję do pracy. Ja zawsze ćwiczę pompki, brzuszki… rozumie pani… taki mam styl życia. Więc robię serię pompek, brzuszków i skłonów, a ktoś cicho otwiera drzwi. W

drzwiach Kaczorek! A ja te pompki ćwiczę, no, rozumie pani, bez żadnych bokserek czy strojów gimnastycznych. Taki mam styl życia.

Naprawdę!

Po raz pierwszy nasza mocna kobieta wydała mi się płcią bardzo słabą i nieszczęśliwą. Musiałam wyjaśnić jej cały nasz plan, powiedzieć o roli pani Mariolki w negocjacjach z Kaczorkami i o powodach ich nadmiernej zawodowej aktywności.

Słuchała tego wszystkiego z kamiennym wyrazem twarzy.

— To zmienia postać rzeczy — stwierdziła po męsku, zapadając w długotrwałe ponure milczenie. — A wie pani co? — odezwała się po dłuższej chwili, gdy już wróciła myślami do naszego biura. — Czasami zastanawiałam się, o co im chodzi. Dlaczego ja? No i nieraz pomyślałam sobie, że może oni mnie


trochę lubią? Ale cóż. Trudno. Nie czas zajmować się bzdurami.

Trzeba dać popalić tym krętaczom z „Azotka”. — Przeistaczała się w tygrysicę gotową do skoku. A ja uświadomiłam sobie, że tygrysice też noszą biustonosze i czasami tęsknią. Za czym? To już pytanie do tygrysic.

Zwłaszcza tych, które mają swój własny styl życia.

Położyłam przed Igorem książkę.

— To dla mnie? — Najwyraźniej się ucieszył. — Nie zapomniałaś w stolicy o kumplu od piwa?

— Nie zapomniałam.

— Johnson?! Skąd wiedziałaś? Ach! Style charakteru). — Przypomniał sobie, że zdążyłam poznać jego czytelnicze gusty, nie mówiąc o ubogim księgozbiorze. — Dzięki. Będzie tu trochę mądrzej.

Powędrowałam za jego wzrokiem. Byłam u Igora po raz pierwszy i natychmiast odnotowałam, że zgodnie z moimi wcześniejszymi przypuszczeniami słuszną część jego mieszkania zajmowało stare, mocno zużyte łóżko. Takie na dwie osoby. Poza tym łóżkiem nie było mebla, który przyciągałby moją uwagę.

— Nie masz krzeseł? — Rozglądałam się za jakimś siedziskiem.

— Nie mam. — Przesłał mi znaczący uśmiech. Z podtekstem, który zignorowałam. — Muszę zaprosić cię na materac. — Patrzył z szelmowskim uśmiechem, jak reaguję na te dwuznaczności. Bawił się mną jak Blondyn frędzlami obrusa.

Nie dałam mu satysfakcji. Zachowałam się tak, jakbym całe życie spędziła w męskich garsonierach. Z pozycji łóżka pokój Igora nabrał

pewnej intymności. Odzyskiwałam pewność siebie zachwianą skrzypiącymi sprężynami, które niechcący uruchomiłam.

Igor podał mi szklankę z piwem, a sam ulokował się z butelką naprzeciw mnie.

— Zauważyłem, że kobiety czują się na moim łóżku zawsze doskonale.


— Czy twój Johnson wyjaśnia, dlaczego tak się dzieje?

— Nie. On zajmuje się głównie mną. Ale pomówmy o Warszawie.

Zatem wróciłaś?

— Sądziłeś, że tego nie zrobię?

— Różnie myślałem. Przypuszczałem, że dostaniesz jakieś małżeńskie ultimatum.

Uśmiechnęłam się z przymusem.

— Też myślałam… — skwitowałam smętnie — …ale nic z tego.

Opowieść o Włodkowym odchodzeniu zajęła mi dziesięć minut. Była jak egzamin dojrzałości, do którego nie zdążyłam się przygotować.

Kusiło mnie, aby skłamać. Zmienić wersję wydarzeń. Wybielić własną beznadziejną pozycję. Mogłam przecież rzucić Włodka na kolana, zrobić z niego w kilku zdaniach ofiarę naszego związku. Uczynić wszystko, aby tu, w pokoju Igora, przeżyć ten rodzaj satysfakcji, którego odmówiło mi życie.

A jednak tak się nie stało. Powtarzałam bolesne dialogi. Przywołałam tępe zdumienie, jakie mnie ogarnęło na wieść o zamiarze Włodka.

Odtworzyłam smak wielkiej przegranej, tę cholerną gorycz, która zapaskudziła cały mój apetyt na życie. A potem zapatrzyłam się na brudne zasłony w oknach, zastanawiając się, ile już lat ukrywają przed ciekawskimi sąsiadami intymne przygody Igora. *

— Źle go oceniłem — westchnął Igor, gdy już było wiadomo, że nie mam nic więcej do powiedzenia. — Sądziłem, że ten facet jest martwy, a tu proszę…

— Gdyby był martwy, mogłabym mu przynajmniej wybaczyć. — Wciąż nie rozumiałam intencji Igora.

— Sądziłem, że jest martwy, skończony, że mydłek, jakich wielu. A on niczym Feniks! Pozbierał się, otrząsnął popioły i cudownie ozdrawiał!

— Igor kręcił głową, jakby był świadkiem naocznego cudu. Jego twarz wyrażała zachwyt. — Zazdroszczę mu — szepnął.

— Czego? — Zaczynałam rozumieć, że aktualnie Włodek dostępuje w wyobraźni Igora jakiejś świeckiej beatyfikacji. Zamiast słów współczucia dla mnie padły słowa uwielbienia adresowane do drania, który parę dni temu zostawił mnie, córkę i cały dorobek naszego życia dla jakiegoś Czerwonego Kapturka! Archiwistki debiutującej w powstaniu warszawskim!

— On potrafił się zakochać… — kończył Igor podniosłym tonem, zapominając, że siedzę na jego poduszkach i potrzebuję wsparcia.

— Akurat to zawsze potrafił, a przynajmniej często mu się wydawało, że potrafi! — rzuciłam mściwie.

— A ty? Potrafisz? — Spojrzał na mnie przenikliwie.

— Ja? — Niepewnie zakręciłam się na łóżku. — Skąd mam wiedzieć?

— Wzruszyłam ramionami. — Nie podejmowałam takich prób, bo… bo skoro mam… miałam męża… Sam rozumiesz. Byłoby nieprzyzwoitością sprawdzać, jakim potencjałem uczuciowym dysponuję.

— Ależ co ty mówisz! — oburzył się Igor. — Miłość to nie prowiant na wycieczkę, żeby sprawdzać, ile tego zostało w koszyku! Albo masz dar kochania, albo chodzisz całe życie głodna! I nie wystarczy porcja golonki pana Monika, żeby poczuć nasycenie.

Stał się drażliwy i daleki. Dałabym głowę, że krąży teraz pomiędzy swoimi kobietami, tymi, które odeszły, i szuka dawno pogubionych zauroczeń.

A ja dalej siedziałam na nierównym sprężynowym materacu i nawet nie miałam dokąd się udać na takie milczące poszukiwania. Zaczynałam zazdrościć Włodkowi. Tego obrzydliwego Czerwonego Kapturka, na którego natknął się w swojej bajce. Tej piekielnej chatki, do której wyruszył z ostatnią tubką naszej wspólnej pasty do zębów. I tego, co było przed nim. Co mogło się zdarzyć i co znaczyło dla Włodka więcej niż cała moja ziemia pod Aninem. A może nawet więcej niż cała nasza planeta?

— Nie becz — szepnął cicho Igor i objął mnie ramieniem.

Jednak ani on, ani ja nie potrafiliśmy w tym nagłym, solidarnym uścisku znaleźć otuchy. Nawet gdyby leżała obok, na kołdrze w krokodylowy wzór, nie byłaby naszą otuchą.


Późnym wieczorem zadzwoniła Linda.

— Dzięki za prezent. To dobre książki. Skąd wiedziałaś, że ich potrzebuję?

— Odliczałam do pięciu i wypadło na te tytuły.

— A gdybyś odliczała do sześciu?

Kupiłabym ci Zdrowy sen emeryta i Menopauzę bez tajemnic.

— To dzięki także za odliczanie.

— Drobiazg.

— Zbierasz się?

— Zbieram. Jak syrenka po przejściach.

— A z czym masz najwięcej kłopotu?

— Z częściami zamiennymi.

— Nie powiedziałam ci tego, jak byłaś, ale… Zmieniłaś się. Wiesz…

Fotel wuja i te sprawy. Teraz jest zupełnie inaczej. Cieszę się.

— Po numerach, jakie wykręca twój ojciec, mogę ruszyć na samo dno.

— Nie kombinuj. Z czego się tam śmiejesz?

— Z tego dna. To by się nawet zgadzało. Przecież tato nie darmo upodobał sobie Żółtą łódź podwodną. Może to metafora?

— Pod warunkiem, że ojciec jest poetą. Uważam, że w naszej rodzinie tylko Blondyn jest poetą. Codzienności. Dbaj o niego.

— Robię to wyłącznie dla ciebie.

— Doceniam.

— Całuję.

Za oknem sypał śnieg jak na kiczowatej świątecznej kartce. Żółte światło latarenki przy brzózce Igora tonęło w ruchomej fali płatków. Biel zadomawiała się wszędzie tam, gdzie jeszcze przed chwilą królował

martwy pejzaż obskurnych peryferii miasta. „Jak ilustracja do baśni” — pomyślałam.

We mnie, po telefonie od Lindy, też zaczynała się otwierać głęboka i dotąd uśpiona przestrzeń zupełnie nie znanej mi bajkosfery. „A może wcale nie jest za późno na magiczną podróż, w którą tak ochoczo wyruszył Włodek? Poza Czerwonym Kapturkiem tyle jest jeszcze opowieści do przeżycia — myślałam, sunąc wzrokiem po nowym krajobrazie. — Pewnie każdy ma swoją bajkę.

Ważne, aby nie przegapić jej początku. Moją rozpoczyna moment, kiedy się budzę po długim śnie i ruszam na poszukiwanie córki. Dotąd myślałam, że jest po drugiej stronie słuchawek lub telefonicznego kabla.

Tymczasem ona oddaliła się za siedem gór i rzek. Czas ją odnaleźć i przytulić…”

24


Moje książkowe prezenty narobiły niemało zamieszania. Mama Bławatek zmuszała mnie przez następny tydzień do podwójnej porcji obiadowej (dominowały, niestety, ryby jako kulinarna rekolekcja przed zbliżającą się Wigilią).

Doktor Maczek przemówił! Dziękował i sprawiał wrażenie zakłopotanego. Potem wyznał mi w tajemnicy, że poradnik bardzo mu się przyda, gdyż on preferuje psy, a koty leczy ze względu na zawodową etykę. O tej miłości Maczka do psów wiedziały w Bączkach nawet dzieci.

Ilekroć państwo Maczkowie wyruszali z miasta swoim jeepem, miejsce obok weterynarza zawsze zajmowała suka Dolly, sznaucerka olbrzymka, Maczkowa zaś, kobieta drobna i niepozorna nawet z nazwiska, siadała z tyłu.

Mariolka, gdy wręczyłam jej książkę, zafalowała biustem i szepnęła, że ona nigdy w swoim dwudziestokilkuletnim życiu nie dostała „żadnego utworu”.

— Och, może raz, na pamiątkę Pierwszej Komunii Świętej — mówiła z przejęciem. — Tak, od chrzestnego z Tęgowa. Kupił mi wtedy Sanktuaria w Polsce i w Europie. Czytałam te „sanktuaria” od deski do deski. A teraz… Specjalnie dla mnie. I to nie z okazji ślubu…

Bracia Kaczorkowie, których związek z literaturą skończył się na broszurach Ewa wzywa 07, szurnęli zgodnie cholewami i próbowali wymusić na mnie jasne określenie, który tytuł dla którego Kaczorka.

Zaproponowałam, aby losowali. Ale w najtrudniejszej sytuacji postawił mnie Karol Morgen.

— Willkommen, Frau Włodek — powiedział niedawno, odrzucając hałdy śniegu z podwórka.


— Willkommen, panie Karolu — odrzekłam grzecznie. — Mam dla pana prezent. Prawdziwy. Mały buch.

Rzucił łopatę i niezdarnie wziął książeczkę. Zostawiłam go.

Zaczytanego tak, że gdy po godzinie znowu przecinałam podwórze, zdążył upodobnić się do nieruchomego bałwana, wypuszczającego spod białej pierzynki śniegu kłęby dymu. Czytał.

— I co, panie Karolu?

Spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem.

— Zajebista, Frau Morgen — oświadczył, a ja ścierpłam. Zwłaszcza że przestał dalej oświadczać, a wgłębił się w rozdział „Jak być grzecznym po niemiecku”.

Wiem, że Karol był ostatnią osobą pragnącą zrobić mi przykrość.

Skąd miał, biedak, wiedzieć, że użył jedynego bodaj przymiotnika, za którego powołanie do życia Bóg powinien winowajcy pomieszać język.

„A może to Karol Morgen jest tym prekursorem i Bóg już wypełnił

swoją

powinność?”

zastanowiłam

się

trwożliwie

nad

polsko-niemieckim obszarem semantycznym mojego sąsiada.

Pani Ada uśmiechnęła się do okładki.

— To miło, że ktoś o nas pamięta.

— Mam też książkę dla Kasi — przyznałam z narastającym uczuciem zażenowania. Nie wiem, skąd się to wzięło.

— Zaraz ją zawołam. Lepiej, aby jej pani dała prezent osobiście.

— Aleja bardzo się spieszę — skłamałam. Spotkanie z Kasią Mędraczek, zbyt ponurą i zbyt pyskatą, było ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę.

— Proszę mi wierzyć. Zrobi jej pani przyjemność — Ada Turkiewicz przemawiała do mnie, jakbym to ja była krnąbrną Kasią Mędraczek.

Nie mogłam przecież powiedzieć, że sprawianie przyjemności temu dziecku nie sprawia mi przyjemności. Pożałowałam chwili słabości, która zawiodła mnie do działu literatury dziecięcej. Zanim skończyłam żałować, stała przede mną. Zbyt chuda i zbyt wysoka.


— Dostałam kartkę — pochwaliła się i zmrużyła oczy.

— Ładną? — spytałam ze średnim zainteresowaniem.

— Ładną — oceniła poważnie. — Ale kiedyś moja kuzynka dała mi ładniejszą. Trójwymiarową.

— To rzeczywiście ładniejszą — zgodziłam się.

— Skąd pani wie? Przecież pani nie widziała.

— Jedną widziałam. Nie jest trójwymiarowa. Jest taka… normalna.

— Nie. Nie jest już normalna. Nie można jej wysłać, bo została zapisana.

— Domyślam się.

Podniosła na mnie oczy i zobaczyłam, że się uśmiechają. Usta pozostawały oczywiście zbyt zacięte i zbyt skrzywione.

— Zobacz. — Podałam jej książkę. — Byłam w takiej dużej księgarni i tam sobie leżała.

— Pani ją zabrała? Bez pieniędzy?

— E, nie. Kupiłam.

— Dla mnie?

— Tak.

— Dlaczego?

Długo czekała na odpowiedź.

— Nie wiem. Pomyślałam, że będzie ci się podobała.

— A jeżeli… jeśli mi się nie spodoba, to pani się obrazi?

— Ależ skąd! Prezenty nie zawsze się podobają, prawda?

— Nie wiem. — Wstrząsnęła wątłymi ramionkami. — Nie dostaję prezentów.

— Kłamiesz, bo dostajesz! — Zemściłam się za naszą ostatnią rozmowę. — A ta książka to nie prezent?

Zemstę przyjęła z godnością.

— Który listek na moim drzewku jest od ciebie? Zielony czy czerwony?

— Zielony.

— A dlaczego ten?

— Bo zielony jest prawdziwy. Nie chcę kłamać.

— Zielony jest największy.


— Wiem. Sama go robiłam.

— A może wpadniesz kiedyś i podlejesz moje drzewko? Trzeba o nie dbać.

— Nie.

Przestała się uśmiechać. Przycisnęła książkę i szybko odeszła.

— Co ja takiego powiedziałam?

Pani Ada patrzyła na mnie przepraszająco.

— Ach, to długa historia. — Z zakłopotaniem poprawiała biały kołnierzyk. — Proszę Kasi wybaczyć.

— Jasne. Tylko co się stało?

— Kiedyś zapraszała ją do siebie Edyta Drozd, gdy jeszcze żył jej mąż. Kasia ładnie śpiewa i pani Edyta… No cóż… Nic z tego nie wyszło, a ona pamięta. Po tym odrzuceniu nie chce do nikogo się zbliżyć.

— Ona mi kogoś przypomina, pani Ado. Ja nie wiem kogo, ale jestem pewna…

— To wrażliwe i bardzo chore dziecko. Do niej też lepiej się nie przyzwyczajać. Wystarczy, że ja mam ten problem — westchnęła pani Ada. I wyglądała nie jak dobra wróżka. Wyglądała jak stara bezradna kobieta, która zapomniała słów modlitwy chroniącej przed bólem i udręką.

Bracia Kaczorkowie przestali nękać panią Ludwikę na wyraźne polecenie Mariolki.

— Akcja odwołana — zakomunikowała im krótko, gdyż i tak opadły emocje dotyczące osoby pani Ludwiki, która przestawała być w Bączkach obca. Opinia publiczna wciąż żywo reagowała na medialną walkę, jaką prowadzili matematyczka Mamło i burmistrz Drzymałko. I coraz częściej to oni potrzebowali pomocy miejscowej policji.

Na specjalnym spotkaniu redakcji i zgodnie z cichą sugestią księdza Koszałko postanowiliśmy zakończyć „zmagania ludzi roku”

wykupujących na wyścigi cały nakład „Wiadomości”. Aby wyciszyć emocje i ostudzić wrogie nastroje pomiędzy zwolennikami szkoły i urzędu, naczelny zaproponował przyznanie nagrody w dwóch kategoriach. Płciowych. Dzięki temu wygrali: Mamło w kategorii kobiet i Drzymałko w kategorii mężczyzn. Ufundowaliśmy dwa jednakowe puchary i dwie identyczne statuetki.

Uroczyste wręczanie tytułów i nagród odbyło się w domu kultury.

Grała orkiestra straży pożarnej, śpiewał chór „Małe Bączki”, szaleli chłopcy z zawodówki, szarpiąc druty swych pierwszych gitar.

Gdy ogłoszono wyniki, nikt nie był zadowolony. Ani chlipiąca Mamło, ani nadęty Drzymałko, ani też pozostali bączkowianie, którzy w kompromisie nie znaleźli satysfakcji.

— Cholera — szepnęłam zawiedzionym głosem do ucha Hieronima Dryndo. — To nie był najszczęśliwszy pomysł… Róbmy swoje, panie Hieronimie.

Tydzień przed świętami redakcja zamieniła się w londyński dom giełdowy. Wszyscy chcieli składać sobie za naszym pośrednictwem życzenia, pomimo że kosztowały dwanaście złotych. Ogłoszona przez „Wiadomości” akcja „W Wigilię nikt nie jest sam” przyciągnęła tłumy dobrodziejów, Świętych Mikołajów i kobiet wielkiego serca. Każdy zamieszczał zaproszenie (pięć złotych), przekonując, że pod wskazanym adresem czekają dla samotnego gościa najlepsze prezenty i świąteczny poczęstunek.

Ksiądz Koszałko kiwał ze zdumienia siwą głową.

— Tyle lat jestem w tej parafii, ich grzechy znam jak amen w pacierzu. Kto by pomyślał, że pod tymi grzechami jeszcze i serce jakieś bije — sapał uszczęśliwiony, trzymając w ręce zaproszenie dla całej grupki bezdomnych.

Siedziałam do późnego wieczoru, pisząc artykuł o Albinowej. O jej pustych, samotnych od dziesiątków lat świętach. O czekaniu na córki, które poszły w świat i teraz, w tym świecie, siedzą gdzieś po więzieniach.

O butelce, jedynej towarzyszce, która oszukuje Albinową również od dziesiątków lat. Wieczorem wszystko upraszcza, a rano tak komplikuje, że życie zaczyna uwierać jak zbyt ciasne buty na opuchniętych od podróży donikąd nogach.

Tekst zakończyłam słowami Albinowej: „Bo jak jesteś potrzebna, jak jesteś jakimś użytecznym naczyniem dla ludzi, to oni sięgają po ciebie i chcą. Ale zamień się tylko w pustą butelkę, stłucz się… Nikt nie przystanie i nie podniesie. Choćby sobie stopy na twoich resztkach pokaleczył…”.

„Ona ma rację, ale też ma wyłącznie żal. Nie stara się zrozumieć, dlaczego tak się potłukła — myślałam z sympatią o mojej bohaterce, patrząc, jak surowo spogląda w dal na zdjęciu Kaziutka. — Bo trzeba być obecnym w czasie, a Albinowa przestała”. — Gryzłam końcówkę ołówka. Widziałam siebie na początku takiej samej drogi. Byłam użytecznym naczyniem dla mojego mężczyzny. Zgubiłam gdzieś córkę.

Ot, straciłam ją na chwilę z oczu. A potem wpadłam w fotel, gdzie rozpoczął się powolny, ale jakże majestatyczny proces pękania grubego szkła. Coraz więcej rys, a mnie coraz mniej. Mała warszawska Albinowa z komfortowego M5… Tylko ja w jakiś szczególny sposób zrozumiałam, że nieobecność niczego za nas nie załatwi. I od niczego nie zwolni.

Dlatego Linda dzisiaj do mnie zadzwoni, jak to czyni od pewnego czasu.

A Albinowa będzie dalej patrzyła w dal, aż linia horyzontu nie rozmyje się w nerwowy i bolesny sen, poza którym nie ma żadnej nadziei.

Violetta Bączkowska poruszała się po moim pokoju z wdziękiem tancerki z Moulin-Rouge.

— Ach, jak tu ślicznie! — Klaskała w ręce, zapominając, że chwali pozbawioną gustu Morgenową za wątpliwy wystrój wnętrza. Ja tu tylko spałam. — Musiałam panią odwiedzić! — Usadowiła się na krześle, kokietując ziewającego Blondyna. — Kici, kici, śliczne kici — wdzięczyła się, a Blondyn nie mógł się temu nadziwić. Patrzył na Bączkowską jak na Myszkę Miki. — Gdy wjechaliśmy przed godziną do Bączków, mówię mojemu mężowi: „Rozmowa z panią Hanią to mój obywatelski obowiązek”. Bo też, pani Haniu, nikt dotąd aż tak nie poruszył tym naszym miasteczkiem, tą, jak mawia Miki, rodzinną pipidówką!


Pani nam tu prawdziwą stolicę przeniosła. Kulturalną, że tak powiem.

A wiem coś o tym, bo ostatnio bywaliśmy w Warszawie.

— Odpoczywaliście państwo? — spytałam ze znużeniem.

— Och, ja tak! Na pewno! A Miki zawsze w pracy. On nawet we śnie chyba w pracy, biedaczek…

— A czym mąż się zajmuje?

— Jak to? Nie mówiłam pani? On ma najtrudniejszy zawód — zaśmiała się perliście. — Robi interesy!

— Jakie? — badałam niezrażona.

— Oj, duże. Bardzo duże! Cały nasz kapitał, można powiedzieć, wyrósł na tych interesach. To znaczy, Miki zawsze miał pieniądze, naturalnie, że je miał. Ale teraz?! Ho, ho, ho! Może całe Bączki kupić. I ja właśnie przychodzę do pani, żeby zapytać… Tak prywatnie, czy nie byłaby pani zainteresowana sprzedaniem „Wiadomości”.

— Ja? — zdumiałam się. — Ależ „Wiadomości” nie są moje! I z tego, co wiem, nie na sprzedaż!

— A Miki mówi, droga pani, że wszystko jest na sprzedaż. To kwestia ceny! Był nawet taki ładny film, Niemoralna propozycja…

— No właśnie — przerwałam. — Ta też jest chyba niemoralna, bo gazeta nie powinna być skorumpowana jakimiś nazwiskami.

— Ale właśnie teraz wszystko kupuje obcy kapitał, że tak powiem — uświadomiła mnie pani Violetta głosem ministra finansów. — W takiej Warszawie, na przykład…

— Bączki nie Warszawa — przypomniałam, tracąc ochotę na dalszą rozmowę.

— Och, od czasu, gdy tu pani przyjechała, to trochę Warszawa…

— Myślę jednak, że gazeta nie powinna być nikomu sprzedawana. Ale na ten temat pan Bączkowski powinien rozmawiać z naczelnym — zakończyłam wizytę jednym zdaniem.

— I bardzo ślicznie — pochwaliła pomysł Violetta, robiąc dwa pas w stronę drzwi. — Bardzo ślicznie, droga pani… — dodała prawie obrażonym tonem.

25


Kasia Mędraczek przyszła dzień przed moim wyjazdem do Warszawy na święta.

— O? — zdziwiłam się i po raz pierwszy jej widok naprawdę mnie ucieszył. — Wpadłaś podlać drzewko?

— Tak.

Spojrzała w kąt pokoju, gdzie stało, ale po drodze jej wzrok napotkał

rozwalonego Blondyna, który zasnął w trakcie jedzenia sardynek i łebek wciąż miał w puszce z resztkami oleju.

— Jest bardzo biały — powiedziała, nie starając się, jak inni, natychmiast zawrzeć z Blondynem przyjaźni.

— Możesz go pogłaskać — podpowiedziałam.

— Nie mogę, bo on śpi. Usiadła na rogu krzesła i milczała.

Intensywnie myślałam, o czym zwykle rozmawia się z takimi dziewczynkami, które są zbyt wyciszone i zbyt nieobecne. A jednocześnie powróciło koszmarne pytanie, skąd ja znam tę małą? Bo przecież ją znałam. Te opuszczone, długie rzęsy i strzępiasta grzywka.

Nawet kloszowa sukienka w pepitkę wydawała się znajoma.

— Napijemy się herbaty. Malinowej, dobrze?

Skinęła głową. Nie zdziwiłabym się, gdyby dostojnym tonem zaproponowała mi kupno udziałów w „Wiadomościach”.

„To pewnie przez te okulary wydaje się taka nad wiek poważna” — uznałam, parząc herbatę.

— Pani wyjeżdża? — Dostrzegła walizkę.

— Tak. Z Blondynem.

— Na zawsze? — W jej głosie była tylko grzeczna ciekawość. Czegóż więcej mogłam się spodziewać?


— Nie. Na czas świąt. Na kilka dni. Milczenie.

— My nigdy nie wyjeżdżamy. — Zamieszała w szklance łyżeczką. — Niektóre dzieci jadą. Do matki albo dalekiej rodziny. Ale my, ja i jeszcze Tereska Mysik, zawsze zostajemy.

— A chciałabyś wyjeżdżać?

— Nie. Nie wolno się przyzwyczajać. Jak oni potem wracają, to płaczą i zawsze się kłócą. Nawet z panią Adą.

— Dlaczego się kłócą?

— Bo są wściekli, że muszą wrócić. Chyba dlatego. — Wzruszyła ramionami i łakomie patrzyła na ciastka w metalowej puszce, lecz nie sięgnęła po nie.

— Częstuj się. — Przysunęłam puszkę. — Gdybym wiedziała, że przyjdziesz, kupiłabym coś jeszcze. Jakąś czekoladę…

— zaczęłam się tłumaczyć.

— Przecież pani mnie zaprosiła. To przyszłam.

— Tak. Nie wiedziałam jednak, kiedy wpadniesz. — Postanowiłam nie wypominać kosza, którego od niej dostałam.

Blondyn, zwabiony naszym siorbaniem, leniwie zbliżył się do stołu.

Pogłaskała go, a on sennie otarł się o pepitkę jej sukienki i niewiele myśląc, wskoczył na kolanka. Zbyt chude.

„Następna wróżka” — doszłam do wniosku, intensywnie wpatrując się w twarz Kasi. Tak bardzo znajomą.

— A teraz, jak rozwiążą nasz dom, to nie wiadomo, do kogo trafimy.

— Głaskała Blondyna, z trudem utrzymując jego ciężar.

— Chcą rozwiązać dom? Nie słyszałam o tym. — Spojrzałam wyczekująco.

— Bo już nie ma być takich domów dziecka, tylko rodzinne.

— To lepiej, Kasiu, czy nie?

— Dla mnie nie. Dla Tereski też. — Ciasteczka musiały jej smakować, bo sięgała po nie rzadko, ale chętnie.

— I ty pewnie się martwisz, do kogo trafisz, co, Kasiu?

— nadałam głosowi ciepły jedwabisty ton. Chciałam, aby mój głos powiedział, że rozumiem jej obawy. Ale nic takiego nie powiedział.


— Mi jest obojętnie, bo pewnie i tak umrę. — Zjadła następne ciastko.

— Nie mów tak — poprosiłam po chwili drętwej ciszy. — Tylko Pan Bóg wie, kto i kiedy umrze. Ludzie często się w tej sprawie mylą. A ty nie jesteś Panem Bogiem — przypomniałam jej, chcąc, by ostatnie słowa zabrzmiały trochę złośliwie.

— Nie jestem. — Sprawiła wrażenie zmartwionej tym faktem. A potem podniosła głowę i jej czarne oczy, teraz wyzbyte iskierek bezczelności, spojrzały na mnie zbyt dorośle i zbyt ponuro. — Pan Bóg nie umrze, a ja tak — dokończyła z uporem.

Linda sprawnie nakrywała do stołu, a Blondyn nie spuszczał z oczu jej wąskich stóp opatulonych w grube skarpety. Biegał za nią od kuchni do pokoju, przystając tylko na moment, gdy ustawiała półmiski. Potem wracał z wysoko uniesionym podłamanym ogonem, aby w dalszym ciągu być obok.

— Oszalał z tęsknoty — oceniłam, męcząc się z umieszczeniem ostatniej bombki na gałązce stroika. Pierwszy raz zrezygnowałyśmy z prawdziwej choinki.

— Tak sądzisz? A ja przypuszczam, że mu chodzi o tę rybę w galarecie, tę od cioci Miłki. — Linda wodziła za Blondynem rozkochanym wzrokiem.

— Zauważ, że wcale nie ma apetytu. Jesteś jedyną przekąską, na którą by się miłośnie rzucił. — Oderwałam się od świerkowych gałązek. — Głupio wygląda ten nasz wigilijny stół.—Powiodłam smutnym wzrokiem po dwóch dużych i jednym małym talerzu. Dla gościa. Niby żadnych wielkich zmian… Zastawa dla przybysza inteligentnie maskowała brak Włodkowego nakrycia. Można by na siłę uznać, że nic się nie zmieniło. A przecież nigdy już nie będzie tak samo.

— Aaa. O to chodzi? — Zrozumiała mnie Linda i wzruszyła ramionami. Odstawiła wazę z barszczem, przysiadając na rogu krzesła.

— Nie przesadzaj. Rozumiem, że trudno ci się przyzwyczaić, ale musisz.

Możemy przepłakać tę Wigilię, a możemy spędzić ją bardziej rodzinnie niż zwykle.


— Bardziej się nie da — westchnęłam sceptycznie, ozdabiając świerkiem obrus. — Chyba że zaprosimy ojca z jego Marysią.

— Nikogo nie będziemy zapraszały. Zrozum wreszcie, że dwie osoby to już rodzina! Nauczyliście mnie tego. Oboje! Po ostatnim roku dwa talerze na stole to święto. Przynajmniej dla mnie.

Spojrzałam na swojącórkę i przeraziłam się. Na drugim końcu stołu siedziała… Kasia Mędraczek! Starsza o całą młodość. Zbyt chuda i zbyt wysoka. Z czarnymi oczami, w których wiecznie czai się bunt. Ci, co jej nie znają, mogliby przypuszczać, że jest bezczelna. Ale nie. To tylko poza. Taka maska, która gdy tylko opada, ujawnia, gdzie się schowała mała, zagubiona dziewczynka, aktualnie dość duża i samodzielna, próbująca zrzucić z kolan naprzykrzającego się kota.

Instynktownie usiadłam na najbliższym krześle, nie spuszczając z Lindy wzroku. Jak mogłam wcześniej tego nie zauważyć? Przecież ta mała, z domu dziecka… Ona wygląda jak Linda na Włodkowych fotografiach! Tych sprzed lat. Może tylko Linda nigdy nie była „zbyt”.

Była raczej w sam raz. Ale ten wyraz twarzy, wykrój ust i ta postrzępiona grzywka… Jak mogłam nie skojarzyć? Jak mogłam zapomnieć?

— Dlaczego tak mi się przyglądasz? — Wstała, aby dokończyć nakrywanie do stołu. — Pewnie się zastanawiasz, kiedy tak urosłam? — Uśmiechnęła się z przymusem. — Między kolejnymi Wigiliami, mamo.

Siedziałyśmy potem długo w noc przy kominku. Oglądałyśmy prezenty. Linda była zachwycona zdjęciem Kaziutka, który uwiecznił dla niej fasadę dawnego spichrza nad Ruczajką. Oprawiłam to zdjęcie w dekoracyjną ramę i wsunęłam pod stroik. Były też niespodzianki dla mnie. Sztuka cierpliwego szukania siebie od Lindy i kubek majolikowy, kubek w kubek jak mój majolikowy talerz. Nie wiem, w jaki sposób Włodek go zdobył, ale czułam do niego ogromną wdzięczność, już żałując, że nie wypada mi obdarzać go innymi uczuciami.


Blondyn przyjął prezenty ze szczególnym zdziwieniem. Dostał od nas trzy sztuczne myszy, które razem tworzyły już stado. Może dlatego patrzył na nie z kocią powagą i nie mógł się zdecydować na żadne przyzwoite natarcie.

— A mówią, że od przybytku głowa nie boli — śmiała się Linda, patrząc na zdesperowanego kota z respektem przyglądającego się nieruchomej mysiej armii.

— Może wolałabyś, żebym wróciła teraz z Bączków i zamieszkała w Warszawie? — zmieniłam temat. — W tej nowej sytuacji…

— Nie. To tylko dla ciebie nowa sytuacja. Ja do niej przywykłam. I do samotności też. Poza tym tato mnie nie zaniedbuje. Teraz dzwoni nawet częściej. Pyta, czy wszystko w porządku. Zawsze jest gotów mi pomóc.

— Zostanę tam przynajmniej do wiosny. Będzie mi łatwiej — wyznałam.

— Jasne! Też tak myślę.

Linda ważyła każde słowo, jakby obawiała się, że zwykły przyimek zada mi ból. Miałam ochotę rzucić się jej na szyję za tę subtelność, za empatię, o którą nigdy jej nie podejrzewałam. Za to, że jest tak blisko, w skarpetkach z owczej wełny i z chudymi kolanami pod brodą. „Jak mogłam przez tyle lat rezygnować z tego, co w moim życiu było najlepsze?” — myślałam teraz, patrząc na nią z przyjemnością i dumą.

— Opowiedz mi o Bączkach — poprosiła. Opowiadałam. Kominek co rusz wymawiał nam służbę, ale

ofiarnie zmuszałyśmy go do ciężkiej pracy, do uczciwego dostarczania nam ciepła, które wymykało się z naszego domu przez ostatnie kilka lat. Linda zaśmiewała się do łez z opowieści o moich sąsiadach i znajomych. Cieszyła się z drzewka, które zakwitło któregoś dnia w moim pokoju, i dopytywała się o Igora, twierdząc, że musi być bardzo męski.

— O takich facetach u nas, na uczelni, mówi się, że są cool — wyjaśniła.

— A ty wiesz, że Igor ma coś z mumii? Jest w nim jakaś

archeologia, tajemna przeszłość, jakaś dawność, mocno wpisana w martwotę duszy. Bo Igor, choć wygląda na mężczyznę, który przed chwilą opuścił plan zdjęciowy, porusza się po zakamarkach prehistorii własnego życia. Często tak to odczuwam — dokończyłam poważnie.

— Każdy z nas ma swoją prehistorię. Powracamy do jaskiń, żeby szukać odpowiedzi — szepnęła Linda.

Nie wiedziałam, czy wyraziła tylko swoje zawodowe credo, czy zwierzyła się z najbardziej intymnej tajemnicy, jaką córki czasami powierzają swoim niedojrzałym matkom.

Ciszę między nami wypełniała radośnie podróżująca po dnie żółta łódź podwodna, lekko szumiąc starą taśmą obracającą się wolno na ZK

145.

Włodek pojawił się przed moim wyjazdem, ostatniego dnia świąt.

Zdążyłam przed jego przyjściem odwiedzić Ulkę i poprawić makijaż.

Poprawiałam go nie ze względu na Włodka, lecz dlatego, że po raz pierwszy od dwudziestu lat Ula nie odezwała się do mnie ani słowem. Nie mogła.

— Wyjeżdżasz? — W jego pytaniu było tylko grzeczne zainteresowanie. Pozazdrościłam mu umiejętności zapominania o dawnych sentymentach. Przeszedł z małżeńskiej drogi na ścieżkę niezobowiązującej przyjaźni z taką naturalnością, jak ludzie w wielkich miastach przechodzą na drugą stronę ulicy.

— Tak. Mam dużo pracy.

— Gdybyś potrzebowała mojej pomocy… zawsze, Haniu, możesz na mnie liczyć.

— Oczywiście. — Nie chciałam mu przypominać, że „zawsze” nie znaczy już dla nas „zawsze”. Jest pustym zbiorem głosek, czyli nic już nie znaczy.

— Poprosiłem Artura, żeby się zajął — Włodek wziął głęboki wdech — prawną stroną naszego rozstania. Tak chyba będzie lepiej, prawda?

— Najlepiej — zapewniłam. „Któż sprawniej od zaprzyjaźnionego adwokata, którego utrzymujemy od kilkunastu lat, załatwi nam poczucie obcości, odrębności i niezależności? — myślałam z goryczą.—Taki Artur wie, jaką należy podpisać umowę, aby unieważnić wszelkie przysięgi. Wie, co zrobić, by przestały istnieć archiwa rodzinności, biblioteki rozmów, alkowy pocałunków i aleje spacerów. Zna sposoby na to, aby piżama Włodka legalnie leżała pod poduszką Czerwonego Kapturka i abym ja mogła zgodnie z prawem wymienić zamek w drzwiach mieszkania. Perfekcyjnie dokona nowelizacji naszego bytu. Było, minęło. Ja tu. On tam. Nic prostszego…”

— Nic prostszego nie przychodzi mi do głowy — przyznał Włodek, patrząc na mnie bezradnie. Jak wielkie, zakochane dziecko.


26


— Niech się pani zajmie tą kamienicą, pani Haniu! — Hieronim Dryndo patrzył na mnie błagalnie, jak na koło ratunkowe, które przemierzyło Wisłę i Ruczajkę, aby wpaść w środek oceanu redakcyjnej bezsilności.

— Bbbardzo pprosimy! Tttto tttemat ooobyczajowy! — Język naczelnego zdradzał wielkie zaaferowanie.

— Muszę się najpierw rozpakować i wyjąć kota z transporterka — przypomniałam panom, że jeszcze jestem w podróży.

— Ma się rozumieć! — wykrzyknął Hieronim. — Najpierw kotka, kotka koniecznie, ale potem ten nieszczęsny dom. Bo oni, ci mieszkańcy, zamęczą nas wszystkich!

Hasło „kamienica” nie pozostawiało złudzeń, że chodzi o brzydką, odrapaną i smętną posesję przy ulicy Miłej.

Lubiłam Miłą. Biegła lekko w dół rynku wesołą kaskadą kolorowych tynków, odnowionych fasad i sztukaterii. Była zbiorem najładniejszych, zabytkowych budowli śródmieścia. Ich urbanistyczną godność podnosiło sąsiedztwo szesnastowiecznego kościoła, zachowane ruiny ratusza i bramy miejskiej, nazwanej, nie wiadomo dlaczego, Ruską. Uroda kamieniczek stała się faktem od chwili, gdy domami zawładnęły wspólnoty mieszkaniowe, konkurujące o wygląd posesji, prześcigające się w remontach i modernizacjach. Tylko jeden dom, nazywany przez tutejszych Zbirem, nie poddał się żadnej kosmetyce. Odstraszał swym wyglądem i zgodnie z mało chlubnym mianem przypominał budowlaną recydywę, skazaną na dożywotnią brzydotę oraz zapomnienie.

Trzeba od razu powiedzieć, że ordynarność Zbira nie miała nic wspólnego z błędem dawnego architekta, który uczynił kamienicę rynkową perłą. Była to jednak perła całkowicie zaniedbana przez swych nowych właścicieli, pozostających ze sobą w kłótni i niezgodzie od chwili zamieszkania.

Tak się bowiem złożyło, że w Zbirze nikt nikogo nie lubił. Ta antypatia, trwała jak poniemieckie mury, często przechodziła na łono poszczególnych rodzin, stając się przyczyną kolejnych swarów, awantur i rozwodów. Rodziny solidaryzowały się tylko w walce przeciwko sąsiadom, a w czasach względnie stabilnego spokoju załatwiały własne porachunki.

Znałam kilku tamtych mieszkańców i uważałam, że to mi w zupełności wystarczy. Tymczasem oddelegowano mnie do zadania, którego nie była w stanie wypełnić żadna jednostka służb specjalnych ćwiczona na okoliczność kataklizmów. Bo „zbirowcy” przeżywali właśnie kolejny kryzys wspólnotowy, określony w naszej redakcji kryptonimem „Skarb”. Poszło o starą serwantkę, którą jeden z mieszkańców znalazł na strychu. Serwantka, o wartości zaledwie sentymentalnej pamiątki, spodobała się niemieckiemu turyście, który co roku odwiedzał kamienicę. Wyraził wolę jej posiadania, tłumacząc, że prawdopodobnie należała do jego babki, dawnej właścicielki domu.

Szczęśliwy znalazca mebla babki, pan Mieczysław Bażant, wynegocjował z Niemcem symboliczną cenę zapewniającą Bażantowi spokojne sączenie piwa przez dwa, trzy miesiące. Gdy o sprawie dowiedzieli się sąsiedzi, natychmiast wstrzymano transakcję.

„Wiadomości” zostały wciągnięte w szczegóły „spisku Bażanta”, a serwantkę określono jako własność wspólnoty nie podlegającą zbyciu w drodze prywatnego przetargu.

Bażant szalał. Umówił się ze mną na godzinę piętnastą, przygotowując donosy i zażalenia na pozostałych współmieszkańców.

Gdy przyszłam, gotował grochówkę, a jego żona — na tej samej kuchence — ogórkową. Stali zgodnie przy garnkach i każde mieszało swoją zupę, nie odzywając się do siebie ani słowem.

Bażantowie żyli w separacji od dziesięciu lat. Poszło im o sąsiadkę, panią Elizę, kształconą w grze na fortepianie. Pani Eliza, gdy nie grała, przychodziła do Bażanciny na małą kawkę, która to mała czarna stała się bezpośrednim powodem rozwodu. Bażant


nie wytrzymał faktu, że Eliza zajmowała całymi dniami jego krzesło, piła kawę z jego szklanki i tak zawładnęła jego żoną, że ta zapomniała o przysiędze złożonej mężowi. Swoje życie podporządkowała Elizie, słuchając, jak ta gra i co mówi. Cała kamienica śmiała się z Bażanta, że go żona zdradza z pianistką, więc tego nie wytrzymał. Teraz taktownie wyszła do swego pokoju, zostawiając lekko uchylone drzwi. Dzięki temu mogłam ukłonić się pani Elizie. Nie opuszczała Bażanciny od czasu, gdy reumatyzm wykrzywił jej palce i gra przestała sprawiać obu paniom przyjemność.

— Serwantkę znalazłem ja — zaczął urzędowo Bażant. — Na strychu w tej chałupie sprzątam tylko ja — podkreślił. — Pan Helmut poprosił o mebel mnie. — Wypiął dumnie pierś. — To co jest, do kurwy nędzy, że tak się wyrażę? Jak znaleźne, to znaleźne! Mam się jeszcze tego chamstwa pytać, co ze znaleźnym robić?

Zapisywałam wszystko, poza kurwą nędzą. Przypomniałam też Bażantowi, że nie jestem żadną prawną instancją. Reaguję tylko na interwencję, którą opiszemy w gazecie.

— Nie obchodzi mnie, czy jest pani instancją. Ja żądam sprawiedliwości i niech ten grundol spod piątki odda mi moją serwantkę, bo z dymem go puszczę — dyszał pan Bażant.

— Grochówka kipi — przypomniałam mu grzecznie. — A czy to prawda, co mówią…? — Zmrużyłam oczy.

— A co mówią? — spytał, starannie ukrywając ciekawość.

— Że pan już próbował puścić z dymem pana inżyniera spod piątki.

— A gdzie tam prawda! I jaki on inżynier, ta siermięga po socjalistycznej zawodówce! — zaperzył się Bażant. — Razu jednego, w Nowy Rok, próbowałem ognie puszczać. A że mu do chałupy wpadły…

— Rozłożył ręce w zachwycie. — Żołnierz strzela, Pan Bóg kule nosi, jak mówią. — Zachichotał radośnie na samo wspomnienie wyrządzonej wówczas szkody. — To co, pani redaktorko? Będzie sprawiedliwość, czy sam mam jej szukać? — Zrobił groźną minę. Ścierpłam.


— Wykipiała — odezwałam się cicho.

— Co takiego?

— Grochówka, panie Bażant. Wykipiała.

„Na dzisiaj dosyć!” — postanowiłam, ewakuując się w pośpiechu ciemną klatką schodową. Była to jedyna klatka schodowa bez instalacji elektrycznej, ponieważ sąsiedzi nie podjęli żadnych postanowień w kwestii rozliczania się za światło. Próbowali dzielić koszty oświetlania klatki w zależności od częstotliwości przychodzących gości. Wypadło na pana Rajmana, że będzie płacił najwięcej. Więc pan Rajman zabronił

znajomym przychodzić i nie zgodził się na przedstawiony mu ranking.

Tym sposobem dalej było ciemno, pan Rajman stał się człowiekiem samotnym i nikt już dziś nie pamięta, dlaczego w Zbirze nie ma światła.

W domu zrobiłam sobie porządną kawę. „Kamienica to doskonały tytuł na reportaż. Taki z prawdziwego zdarzenia — myślałam, zerkając w notatki. — Powinnam wreszcie napisać coś solidnego, przyzwoicie długiego. Jak kiedyś. Przecież zdobywałam nagrody, wyróżnienia. Kilka moich tekstów opublikowano w »Ekspresie Reporterów«. I to mi wystarczyło, żeby poczuć się spełnioną dziennikarką. Śmieszne! Dziś nikt nie pamięta mojego nazwiska, no, chyba że jest poprzedzone imieniem Włodzimierz”.

Przyszło mi do głowy, że skoro Włodzimierz nie jest już taki mój, to może i nazwisko, które po nim noszę, też przestaje być moją własnością?

A jeśli zechce mianować Włodkiem Czerwonego Kapturka? Co wtedy?

Pokręciłam głową na brak jednoznacznych rozstrzygnięć w tej sprawie i jeszcze mocniej zapragnęłam wznieść nazwisko Włodek na wyżyny sztuki reporterskiej. Gdy uległam sile marzeń i zobaczyłam oczami wyobraźni swoje dane osobowe na potężnych billboardach, usłyszałam trzykrotne stuknięcie w drzwi. Oznaczało, że Igor wpadł do mnie na piwo lub kawę po dyżurze i że sprawę dziennikarskiej kariery muszę odłożyć na później.

Rozmawialiśmy, jak zawsze, o nim i o mnie. Szkoda, że

o każdym z nas osobno, ale tak bywa, gdy ludzie spotykają się o kilkanaście lat za późno. A gdy już się zmierzchało i butelki po żywcu trafiły do kosza, zmieniliśmy po raz kolejny temat.

— Mówią, że masz wolontariat w domu dziecka. — Igor z zainteresowaniem przyglądał się Blondynowi leżącemu na grzbiecie.

Widać, oglądał w takiej pozie tylko swoich pacjentów.

— Bzdury. — Uśmiechnęłam się do określenia „mówią”, gdyż znakomicie oddawało plotkarską atmosferę Bączków. — Byłam tam raz czy dwa… Na zaproszenie.

— A potem Kasia Mędraczek tu. Również na zaproszenie?

— Znasz Kasię Mędraczek?

— Znam. Jestem przecież jej lekarzem. Musisz wiedzieć, że Kasia to chodzący podręcznik chorób wewnętrznych…

— Ach, to! Mówiono mi… —bąkałam, uciekając od tematu, do którego nie zdążyłam dojrzeć.

— Wszystko?

Przeraziłam się tego pytania. W słowie „wszystko” można było ukryć tyle dręczących nieszczęść, tyle wyroków, tyle beznadziejności dla jednego życia… A ja wciąż nie wiedziałam, jakie tajemnice nosi w sobie zbyt szczupła i zbyt wysoka Kasia. Nie chciałam wiedzieć.

— Nie chcesz wiedzieć? — domyślił się Igor i zaśmiał się nieprzyjemnie. — Tak myślałem. No cóż… Nie musisz. Nie jesteś jej lekarzem…

Wychodził z ociąganiem. Najpierw wrócił po książkę, którą pożyczył

i zostawił, potem doradził mi, abym zamknęła okno. Za nisko mieszkam na takie ekstrawagancje jak otwarty lufcik. Wreszcie, zanim wyszedł, spojrzał tym swoim mądrym i głębokim spojrzeniem człowieka, który niejedno już widział w ludzkich ciałach, i powiedział: — Uważaj na Kasię. I na siebie. Byłoby fatalnie zrobić jakiś błąd i żyć potem w przeświadczeniu, że nie można już jej przeprosić. Przynajmniej tyle powinnaś wiedzieć…


Przez dwa następne dni zajmowałam się tysiącem spraw, aby ostrzeżenie Igora wyrzucić z pamięci jak choćby bajkę o Czerwonym Kapturku, ze względu na nowe konotacje utworu w sferze moich uczuć.

Tysiące spraw okazały się zbyt słabą przeszkodą dla pamięci. Dlatego trzeciego dnia, wyposażona w ulubione piwo Igora, z uczuciem przegranej pukałam do jego drzwi.

— Pogadajmy o Kasi — zaproponowałam od progu, w obawie, że stchórzę i nie przyznam się do prawdziwego celu wizyty.

— Czekałem na ciebie — powiedział, podając mi grubą kartonową teczkę. — To archiwum jej cierpienia. Obcym wstęp wzbroniony. — Uśmiechnął się.

Podróż po orzeczeniach, konsultacjach i badaniach, po wszystkich medycznych ścieżkach, które musiało przejść to dziecko, przerażała. Przy każdej informacji, niewiele mi mówiącej, podnosiłam oczy, a Igor czekał

na ten znak. I wówczas wyjaśniał mi całą złożoność pecha, jaki stał się przeznaczeniem Kasi. Nie mogłam uwierzyć, że dwa chromosomy, które pomyliły się w swoim szeregu, mogą dokonać takiego spustoszenia w ciele małej dziewczynki. Że ta, zdawałoby się, niewinna genetyczna pomyłka, uczyniła Kasię dziewczynką zbyt wysoką, zbyt chudą i słabo widzącą. Ale gdyby tylko… Igor beznamiętnie wtajemniczał mnie w kolejne rejony zagrożeń. Dziesiątki pism i druczków przynosiły ponurą wiedzę o tym, co Kasię boli, co może boleć i co jej grozi, jeżeli… Tych uwarunkowań było tyle, że Kasia powinna siedzieć w sukience w pepitkę i czekać na śmierć. Na rożku krzesła. Na wszelki wypadek umyta i starannie ostrzyżona.

— To koszmar! — Ukryłam głowę w dłoniach. Było mi niezręcznie płakać przy Igorze, ale jego objaśnienia i prognozy nie pozostawiały wyboru.

— Ten koszmar specjaliści od koszmarów nazywają zespołem Mariana. Pomijając wszystkie te choróbska, które dręczą Kasię, musisz wiedzieć, że jej aorta pozostawia wiele do życzenia. Ona… ona ma złe wyniki. Jej przypadek nie rokuje… No,

sama rozumiesz. Są różne postacie choroby. Kasia ma szczególnego pecha.

— To dlaczego nie jest w szpitalu? — Przez łzy widziałam trzech Igorów.

— Musiałaby zamieszkać w klinice kardiologicznej. Na wszelki wypadek. Rozumiesz? Nie rozumiesz — uznał z rezygnacją.

Oczywiście, że nie rozumiałam. Uczyłam się dopiero zgody na niesprawiedliwość, która jednym przynosi wysypkę po proszku do prania, a innych obdarza Marfanem.

„Marfan… Tak mógłby się nazywać najwyższy szczyt w Europie albo słoń, który urodził się w niewoli. Nie śmiertelna choroba” — myślałam, wertując przyniesione od Igora materiały z sesji poświęconej temu medycznemu przypadkowi.

Zasypiałam z myślą o spustoszeniach, jakich potrafią dokonać dwa zabłąkane w ludzkim ciele chromosomy. A we śnie zobaczyłam Kasię, jak siedzi na rożku krzesła, zapatrzona w bielejący w oddali szczyt.

Dałabym głowę, że w ten najwyższy w Europie.

27


Inżynier Malawski odśnieżał na podwórku swoją starą toyotę, pamiętającą zapewne pierwszego cesarza Japonii. Zgarniał połacie śniegu, strzepując je wokół samochodu.

— Przyszła pani w sam raz. Za chwilę będzie awantura! — Ucieszył

się, machając do mnie rękawicą.

— O co? — Odruchowo sięgnęłam po notes.

— E, tego niech pani nawet nie pisze, to szczegóły! O śnieg, że go zrzucam na podwórze. Bo w tym domu, proszę pani, to taki śnieg z samochodu ja powinienem do domu nosić i rozpuszczać w wannie.

— Gdzie zwala ten śnieg! — Usłyszałam zachrypnięty, niski głos z okien drugiego piętra. — Znowu, cholera, pod moją komórkę? Niech się stamtąd wynosi, ale to już! Razem z tym swoim gratem, bo porysuję.

Inżynier zadarł głowę i z ironią się ukłonił. Sprawdziłam w notesie.

— Pan Bryś? — zapytałam cicho.

— Nie, Brysiowa. Bryś nie wrzeszczy, bo ma od kilku lat tracheotomię. No, wie pani, taką rurkę w gardle.

Zadarłam głowę. Z podziwem dla głosu krzyczącej, który zagłuszyłby i trzy tenory. Ale w oknie nikogo już nie było.

— Zapraszam na kawkę. — Inżynier Malawski próbował uwieść mnie swoją elegancją. Ale wiedziałam, że nie zawsze był z niego taki dandys.

Miał na sumieniu pobicie dziecka państwa Puszaków i dwie sprawy sądowe o zawłaszczenie garażu. Obie przegrane.

— Więc ja tej serwantki, proszę pani, żadnemu Niemcowi nie oddam.

Ona, ta serwantka, zdaniem nas, pozostałych mieszkańców kamienicy, jest dobrem narodowym. A to, co chce zrobić Bażant, to, proszę pani, zwykły sabotaż. Tak. Kradzież mienia Rzeczpospolitej.

— Rozumiem, że serwantka jest u państwa. — Rozejrzałam się w poszukiwaniu przedmiotu sporu, ale mieszkanie inżyniera wypełniała meblościanka z okresu jego socjalistycznych studiów.

— Serwantka jest zabezpieczona, zablombowana…

— Zaplombowana?

— No, mówię wyraźnie. Z blombą jest. I pozostanie aż do decyzji sądu w miejscu ustalonym na zebraniu lokatorów.

— Czy nie myśleliście państwo, żeby jakoś po ludzku z tą serwantką?

Ugodowo…

— Ugodowo? W tym domu? — Zaśmiał się szatańsko Malawski. — Pani adresy pomyliła! Jak długo tu mieszkam, o żadnej ugodzie nie ma i nie było mowy. I powiem pani — dodał proroczo — nie będzie! To przecież sama swołocz! — Zrobił ruch głową, który jednoznacznie wskazywał na siedzącą obok żonę.

— Swołocz? — Powędrowałam wzrokiem za jego ruchem. W

nagrodę otrzymałam ciepły uśmiech inżynierowej.

— Mojemu Bolkowi wszystkiego tu zazdroszczą, a już najwięcej to tytułu! — Machnęła ręką, niedbale obrazując niezliczone tony zawiści przytłaczające ich od dnia, gdy tu zamieszkali.

— A przecież nikt im szkół nie bronił! — włączył się gospodarz. — No, inna sprawa, że najpierw musieliby nauczyć się pisać, a potem, prawda, jakieś marzenia. — Wydął pogardliwie wargi.

— Boluś wszystkim pisze, jak trzeba. Podania, a nawet listy. — Inżynierowa nie mogła uwolnić się od zachwytu.

— Pani Elizie nie piszę… bo na nutach się nie znam — dokończył

koncept, uderzając się w kolana. — A serwantka, póki co, zabezpieczona i może pani taką informację ode mnie uzyskać, a nawet opublikować.

— Chcę napisać artykuł o całej kamienicy. — Sprawdzałam ich reakcję.


— O całej? — zaperzył się inżynier. — A o kim tu pisać? No, chyba że pozwy do sądu, bo jest o co!

— To może by pani napisała o karmniku? — odezwała się nieśmiało inżynierowa, patrząc bojaźliwie na męża.

— Daj spokój! — Wzruszył pogardliwie ramionami. — Jak kupię wiatrówkę, to będzie po kłopocie. Po cholerę naszej miłej prasie kłopot robić. — Uśmiechnął się przymilnie.

— A co z tym karmnikiem?

— Babcia od Fidjaszów. Ona mieszka nad nami. I, proszę pani, zrobiła taki domek dla ptaków, z jakichś sklejek czy plastików. Wnuki jej pomogły. Sama nie ma co do gęby włożyć, a pół emerytury sypie w ten karmnik i nam na parapet. Wszystko, proszę pani, w kaszy.

— Żeby tylko! — Dał się ponieść tematowi inżynier. — Moje koszule zasrane, skrzynki na kwiaty zasrane. Parapety, droga pani, zasrane — rozpędził się i zaczynał czerwienieć. — Ale pani to zostawi. Kupię tę wiatrówkę, droga pani, i tak odpalę, że babcia będzie swoje gołąbki na obiadek gotować.

— To jej się ta kasza zwróci, co ją sypała — westchnęła rozmarzonym tonem inżynierowa i po raz kolejny spojrzała na męża z zachwytem.

Przywiozłam do domu dziecka darowizny zebrane przez redakcję.

Trochę zabawek, ubrań i pościeli. Pani Ada, jak zawsze, potrafiła okazać radość znacznie przekraczającą wartość tych skromnych darów.

Dołączyłam do nich kopertę z niewielką kwotą pieniędzy. Napisałam na niej „Książki dla Kasi Mędraczek”. To były moje pieniądze, więc uznałam, że mam prawo przeznaczyć je na konkretny cel.

— Lubi pani Kasię, prawda? — Ada Turkiewicz ogarnęła mnie ciepłym spojrzeniem, przed którym uciekłabym na najniższy poziom piekła.

— Nie wiem. Czasami bardzo. Ona… ona przypomina mi moją córkę, Lindę. Jest tak samo nieprzyzwoicie poważna. Irytująco poważna — odpowiedziałam. — A czasami bardzo mnie…


denerwuje. Złości… Wstyd mi, że tak to czuję, ale to pewnie przez nią.

Nie ma w Kasi nic ciepłego, przytulnego…

— A w Lindzie? — Spojrzała na mnie przez swoje grube szkła.

— No właśnie. W Lindzie też nie ma. Zgubiło się — westchnęłam ze smutkiem.

— Trzeba szukać. Bo wtedy można znaleźć. — Objęła moje dłonie mocnym uściskiem i pomyślałam, że chciałabym mieć taką mamę. Taką jak Ada Turkiewicz.

Mariolka nie przyszła do pracy. Zadzwoniła trzy godziny później i płaczliwym głosem powiedziała, że jest chora. Nie mogła zdecydować się na grypę czy anginę, więc za moją namową przystała na niedyspozycje żołądkowe. A tak naprawdę bolało ją serce.

— Wiesiek wrócił z poligonu. Wściekł się na Mariolę i zarządził

przygotowania do ślubu—meldował Kaziutek, pokazując nam zdjęcia spalonej popegeerowskiej chlewni.

— Po co ten pośpiech? — Wyraźnie nie lubiłam Wieśka Kręćka.

— Bo Mariolka poszła raz na dyskotekę. Z Romanem Kaczorkiem i ktoś mu o tym powiedział.

Kaziutek grzebał w swojej torbie z fotografiami i byłam pewna, że zaraz wyciągnie zdjęcie Mariolki, mocno wtulonej w mundur Kaczorka.

Ale wydobył serię ujęć starych hal „Azotka”, do artykułu pani Ludwiki.

— To co, mamy ślub? — Spojrzałam na Kaziutka, jakby był co najmniej przyszłą teściową Mariolki.

— Kto wie? Może nawet dwa? — Uśmiechnął się Kaziutek tajemniczo.

— Dwa? — zdębiałam. — To Mariolka za obu naraz się wydaje? Za żołnierza i policjanta? Tego jeszcze nie było!

— A kto mówi, że za żołnierza? Pani nic nie wie, a dziennikarz powinien wiedzieć wszystko! — Kaziutek zrobił tajemniczą minę i przeniósł się z aparatem oraz całą swoją wiedzą do sąsiedniego pokoju.

Usiadłam do komputera. Znalazłam stronę internetową poświęconą zespołowi Marfana i włączyłam drukarkę.

„Skoro dziennikarz powinien wiedzieć wszystko, trzeba to będzie dokładnie przestudiować” — pomyślałam, patrząc na rządki czarnych literek układających się na papierze w tragedię Kasi Mędraczek.

Po południu spotkałam na korytarzu panią Ludwikę. Zdębiałam. Szła w moją stronę w powłóczystej sukni z ciemnego atłasu. Wyglądała, jakby urwała się na moment z muzeum żabotów. Przystanęłam zdumiona niecodzienną maskaradą.

— Ładna? — Taneczny kroczek, jakim posuwała się pani Zwiewny, nie pozostawiał wątpliwości, że była wstawiona.

— Ładna — zgodziłam się.

— Ryszard lubi zieleń. Ciemną. — Wyjaśniła, mrużąc oczy.

— Ryszard?

— Kaczorek. Niższy Kaczorek — dodała, pieszcząc nazwisko jak miętusa. — On lubi zieleń, ale taką atłasową.

Trochę się zmartwiłam, bo poza suknią nic nie przemawiało za tym, że panna Ludwika kropnęła sobie głębszego. Mówiła wyraźnie, może tylko z jakąś nową manierą. I nie na temat. Bo co też Ryszard Kaczorek mógł

mieć wspólnego z jej garderobą? Jeszcze kamizelka kuloodporna, o którą panią Ludwikę podejrzewałam — to rozumiem. Ale atłasowa zieleń?

Ciemna? Z żabotem?

Wróciłam w popłochu do siebie, nie wnikając w przyczyny dziwnych zachowań żelaznej reporterki. Ale kłamałabym, twierdząc, że nie widzę związku pomiędzy dziwnie wyglądającą panią Ludwiką a jej niedawnym namolnym bodygardem — Kaczorkiem. Tylko że moja znajomość faktów skończyła się na scenie, gdy zdesperowana pani Ludwika błagała o usunięcie bliźniaków z terytorium jej prywatności. A co wydarzyło się później?

— Widziała pani? — Kaziutek wpadł do pokoju i wycelował aparatem w okno. Błysnął flesz, a ja dopiero po chwili zorientowałam się, że pani Ludwika w kożuchu przykrywającym atłas, wsiada do policyjnej furgonetki, stojącej przy znaku zakazu postoju.

Wsiada do tej suki jak Oleńka Billewiczówna do sań, a Ryszard Kaczorek niemal salutuje. Potem i on wskakuje na miejsce kierowcy i szare, ponure auto, kojarzące się z ciężkimi wyrokami, z piskiem opon unosi zakratowaną i uwięzioną w samochodowym areszcie Ludwikę Zwiewny w nieznanym kierunku.

— Za co ją przymknęli? — spytałam Kaziutka z przerażeniem. — Przez aferę w „Azotku”?

Kaziutek uśmiechnął się z wyższością.

— Ona istotnie trochę posiedzi. Ale niech się pani nie martwi, bo pewnie na kolanach — odparł tajemniczo.

I nagle zrozumiałam. Zobaczyłam dwóch identycznych Kaczorków, jak ciągną do ołtarza dwie różne kobiety. Najpierw Roman wyższy, kroczący obok biustu Mariolki, szlachetnie okrytego białym woalem, a za nimi w zgodnej parze Ryszard niższy, ciągnący w stronę księdza Koszałko atłasowy żabot, zakończony ruchliwą głową pani Ludwiki.

— Tak się porobiło? — spytałam Kaziutka dyskretnym szeptem, dzieląc się z nim swą wizją.

— No właśnie! — powiedział tonem osoby wszystkowiedzącej, a nawet kogoś, u kogo powinnam odbywać dziennikarski staż.

Natychmiast spytałam Kaziutka, czy on też ma fantazję się żenić, bo może teraz nastała jakaś moda w „Naszych Wiadomościach” na życie rodzinne?

— Nic podobnego! — zaprzeczył. — Panie, to i owszem, mają szczęście. Ale my, mężczyźni z redakcji… — Westchnął znacząco. Jakby na potwierdzenie jego słów, do pokoju cicho wsunął się naczelny.

— Mmmoja żżona nnie dzwoniła? — zapytał ze strachem.

— Nie — odpowiedzieliśmy zgodnie.

— Bbbbo w rrrazie gdyby, tto mnie nie ma! Wwwyszedłem

aalbo jjjeszcze mmnie nnnie bbyło — pospiesznie dokończył i szybko zamknął drzwi, wstydząc się roli kłamcy.

Opowieść o płomiennych miłościach w redakcyjnym zespole wcale Igora nie rozbawiła. Powiedziałabym, że policyjne manewry miłosne działały na niego przygnębiająco i sprawiały, że swoje piwo sączył w całkowitym milczeniu.

— Co się dzieje? — Nie wytrzymałam. — To przecież bączkowska love story w podwójnym wydaniu! Gazeta może wprawdzie upaść, ale masz szansę pobić rekord świata w odbieraniu podwójnych bliźniaków!

Kto wie, co się zdarzy za dziewięć miesięcy? Wyobrażasz sobie? Takie cudowne rozmnożenie Kaczorków…

— Nie wyobrażam sobie. I to jest właśnie tragiczne. Nie mogę sobie wyobrazić, że jakieś policyjne patałachy potrafią kochać, a ja, przyjaciel kobiet, ich wielbiciel, będę do końca życia patrzył na nie jak Kaczorki na mnie.

— A jak Kaczorki patrzą na ciebie?

— Jakbym był zawsze o coś podejrzany…

— Przesadzasz. Może powinieneś zastanowić się, jak kobiety na ciebie patrzą.

— A patrzą?

Szybko opuściłam wzrok. „Nic z tego, drogi panie — pomyślałam. — Nie ja będę cię dalej psuła!”

— Sama widzisz… Nie patrzą — skonstatował, dokładnie mnie obserwując.

— Ja nie patrzę, bo w „Naszych Wiadomościach” uczuciowe limity zostały w tym miesiącu wyczerpane — wyjaśniłam jak kierownik punktu zbytu. — Niech pan przyjdzie po Nowym Roku — zaproponowałam poważnie.

— Będę o rok starszy — zastrzegł, otwierając następną butelkę.

— Nie patrzymy klientom w metryki — odrzekłam z wyższością. — Ale proszę przyjść. Może coś odpowiedniego dla pana znajdziemy.


— Chciałbym, aby towar był w dobrym gatunku i nie uciekał — włączył się do zabawy.

— Teraz, proszę pana, są takie czasy, że trzeba umieć się cieszyć z tego, co się kupuje. — A poza tym — dodałam — czasami lepiej, jak ucieka. Proszę zapytać naszego naczelnego…

Zapadła cisza, którą Igor wypełnił przyglądaniem się mojej twarzy.

Patrzył tak dziwnie, że najchętniej zakryłabym ją ręką albo i dwiema.

— Jesteś bardzo ładna — odezwał się wreszcie, wstając i zbierając ze stołu puste butelki. — Byłoby miło zakochać się w tobie — dorzucił. — Szkoda, że nie wiem, jak to zrobić — rozwiał moje nadzieje i z ponurym uśmiechem poszedł do siebie.


28


— Dzień dobry — w drzwiach redakcyjnego pokoju stała Kasia.

Wydawała się przerażona ruchem na korytarzu i stukiem klawiszy.

— Cześć. — Moje serce wykonało maleńki przewrót w przód. — Wejdź, proszę. Pokażę ci, gdzie pracuję.

— Wiem gdzie. Tutaj. — Skinęła bródką w stronę biurka.

— Podoba ci się w redakcji? — Nie miałam pojęcia, jak z nią rozmawiać. I o czym.

— Nie. Jest za szumnie.

— Za szumnie?

— Tak. Za szumnie — potwierdziła po krótkim namyśle, ale weszła.

Wyjęłam dyżurne herbatniki i wodę mineralną.

— Napijesz się?

— Woda mineralna jest na upały — oświadczyła.

— Ale chyba nie tylko?

— I lody też — zignorowała moje pytanie. — Głupio jeść lody zimą, bo są zimne.

— A herbatniki? — Podsunęłam jej chytrze talerzyk.

— Herbatniki to co innego. — Wzięła trzy i usiadła na obrotowym krześle. — Przyszłam podziękować za pieniądze na książki. — Nie patrzyła na mnie. Całą jej uwagę pochłonął komputerowy pies-asystent, wędrujący po ekranie. Z niedowierzaniem patrzyła na jego elektroniczne sztuczki i wreszcie zapytała:

— To pani pies?

— Tak.

— Jak się wabi?

— August.


— On nie wygląda jak August — zaprotestowała.

— Dlaczego?

— Mam kolegę Augusta. Augusta Rolskiego. I ten August wcale nie jest taki pocieszny.

— Jak chcesz, nazwiemy pieska inaczej…

— To może Bodzio.

— Bodzio?

— Tak. Bodzio chodzi do piątej klasy i jest bardzo pocieszny. Nawet bardziej od tego Bodzia. — Wodziła zachwyconym wzrokiem po ekranie.

Wreszcie spojrzała na mnie. — Przyszłam zapytać, czy mogę za te pieniądze od pani kupić zeszyt.

— Ależ, Kasiu… To twoje pieniążki i możesz kupić za nie, co chcesz…

— A wystarczy?

— Zależy na co.

— Na to, co chcę.

Zaczynałam rozumieć, dlaczego nie lubię Kasi Mędraczek.

— A co byś chciała?

— Zeszyt i taką piłeczkę.

— Na pewno ci wystarczy.

— Widziałam kolorową piłeczkę w sklepie pani Darmontowej.

— To sklepik zoologiczny — zaoponowałam.

— No właśnie. Tam są zabawki dla kotów. Blondyn na pewno chciałby taką mieć.

— Blondynem się nie przejmuj. Ma trzy sztuczne myszy do zabawy i kaprysi.

— Bo on nie chce im zrobić krzywdy. Na pewno woli piłkę! To ja już idę — stwierdziła po dziecinnemu, wciąż na mnie patrząc.

Wepchnęłam jej w rękę resztę herbatników.

— Zimą najlepiej smakują — wyjaśniłam. A potem długo stałam w oknie, aż jej szara czapeczka nie znikła za zwalistym murem „Zbira” i nie rozpłynęła się w równie szarym niebie wiszącym nad Bączkami.


Styczeń nie zmienił w niczym spokojnej codzienności Bączków zakłócanej jedynie drobnymi zdarzeniami.

W gazecie jak w rubryce towarzyskiej małe radości towarzyszyły małym smutkom, a świat masowych tragedii, śmierci, ucieczek i afer należał do innego wymiaru. Do przestrzeni, która tu, w Bączkach, jawiła się jako sfera legendy i mitu. Takim mitem były wiadomości ze świata i ludzie z zewnątrz. Uświadomiłam sobie, że nie tak dawno i ja byłam mitem, który, udomowiony i sprywatyzowany, stracił teraz wszelką otoczkę obcości.

Truchlałam na myśl, że w epicentrum pozabączkowskich nieszczęść budzi się i zasypia Linda. Że zostawiłam ją w wirze niebezpieczeństw skazaną na nieustanne fale gwałtów, pożarów i powodzi. Nie mówiąc o drobniejszych kataklizmach. O chorobie legionistów, szaleńcach zarażających wirusem AIDS czy toksycznych wyziewach z materiałów budowlanych, na których Linda mieszka. Moje truchlenie przerwał Igor.

Subtelnym przypomnieniem, że w Bączkach też się umiera.

— Miałem zły dyżur — powiedział, z trudem kryjąc ziewanie. — Jakub Żołądek, wiesz, ten samotny protoplasta Bączkowskich, trafił do szpitala w takim stanie, że nic się nie dało zrobić.

— I co?

— Tak się czasami zdarza. Będzie pochowany na koszt państwa.

Przez opiekę społeczną. Tak też się czasami zdarza…

— Ale Bączkowscy… Przecież to ich rodzina? Może chcieliby…

— Nie chcieliby. — Igor skrzywił się na widok butelki z piwem. — Zrób mi, proszę, kakao.

Gotowałam kakao. Dla dużego zmęczonego chłopca, któremu nie udało się po raz kolejny naprawić świata. Wiedziałam od dawna, jak ważna dla Igora jest jego praca. Mężczyźni różnie uciekają od swoich problemów. Jedni toną w gorzałce, inni — jak Włodek — szukają przegapionej strzały Amora, a jeszcze inni będą dokonywać nadludzkich wysiłków, by sprawdzić się w swoim rzemiośle. I taki był Igor. Tyle tylko, że wybrał sobie


dość ryzykowny rodzaj rzemiosła, gdzie nie wszystko zależało od jego umiejętności. Dlatego spod precyzyjnej ręki Igora co jakiś czas wymykały się udręczone fizyczną niemocą dusze, przypominając mu, jak bardzo jest niedoskonały. Jak ludzki w swoich poczynaniach. A tego Igor nie mógł i nie chciał zrozumieć.

— Gdybym wcześniej się nim zajął… Miesiąc, dwa… — Siorbał, popijając gorące kakao. — Byłoby może inaczej. Dorośli ludzie, a zabierają sobie szansę. Sobie i innym.

— A Kasia? — Nie wiem, dlaczego o nią zapytałam.

— Kasia to co innego. Ona nie dostała szansy. Czasami tak jest.

— Przestań!

Chciałam mu jakoś subtelnie przypomnieć, że Kasia, chwała Bogu, żyje. I nawet nie wygląda na kogoś, kto mógłby podzielić los Jakuba Żołądka. „Jest tylko trochę za wysoka i odrobinę za chuda” — pocieszałam się nędznie. Igor chyba nareszcie zrozumiał, że czasami nawet największe autorytety powinny spijać w ciszy kakao, bo odwrócił

się na krześle z byle jakim uśmiechem i położył na moim ramieniu zmęczoną rękę. Tę samą, która z maniackim uporem próbowała przez pół

nocy wlać odrobinę życia w żyły Jakuba Żołądka. A teraz, bezradna i niepocieszona, sama potrzebowała oparcia.

Przemknęłam ciemnym korytarzem prosto na drugie piętro kamienicy. Tam, gdzie mieszkała babka Fidjaszowa z rodziną.

— Jak pani jest z administracji od tego zażalenia na gołębie, to niech pani sobie pisze, co musi. Ja tu mieszkałam za Niemca, a jak Niemiec gołębie karmił, znaczy się, że taki zwyczaj w tej kamienicy jest…

Babcia Fidjaszowa mówiła nieprzerwanie, a ja podążałam za jej drepczącymi papciami do „stołowego”.

— Jestem z gazety — rozpoczęłam nieśmiało, natychmiast zakochując się w starych oczach, które rezolutnie patrzyły na mnie z czerstwej twarzy.

— Skąd pani jest, to mnie nie obchodzi, bo każdy skądś jest

— argumentowała babcia, rozsiadając się przy białym obrusie.

— Tylko po co ludziom głowę zawracać, kiedy i bez tego życie ciężkie. Z renty na leki nie ma, do garnka nie ma, a ci, co mają, w telewizorze siedzą i płać za to, że szczęśliwych oglądasz!

Zrozumiałam, że nie ja będę prowadzić tę rozmowę.

— Jak pani musi w gazecie prawdę pisać, to niech im pani ode mnie powie, że za Gierka się modlę, bo innych świętych wymiotło z tego kraju.

Nawet naszego papieża za granicę rzucili, jakby tu u nas nie mógł się modlić. O papieżu złego słowa nie powiem. Ma świętą delegację. Mus to mus. Ale gdzie jest reszta tych, co mi obiecywali, że sobie dobrze pożyję?

— Pani już nie ma męża? — Dostrzegłam młodego Fidjasza przy młodej Fidjaszowej na ślubnym portrecie.

— A co? Bo jak do niego pani przyszła, to się pani siedem lat spóźniła.

Dwie rzeczy go zabiły. Komunizm i Malawski. Ten, co się za inżyniera podaje. Zamiast zeszytów to on na wieczorówkę w teczce kiełbasy nosił

— zaczęła mówić scenicznym szeptem. — Z dziczyzny, proszę pani. A czasami to i kawał wieprzowinki zawijał w gazetę. I na lekcje! Taki on inżynier!

— Triumfowała.

— A ten komunizm?

— Och, proszę pani! Mojego męża to tu jak zdrajcę narodu traktowali, bo nasza córka do Szwecji po cichu pojechała. Córka, proszę pani, wróciła. Tam ją jeszcze okradli, a mój mąż na posterunku dalej spał!

Każdy musi na coś umrzeć. Mąż miał komunistyczną chorobę, proszę pani. A mnie dzisiejsza władza do grobu wysyła. Każdy na coś musi umrzeć, tak mówi nasz proboszcz Koszałko i on ma świętą rację. Tylko dlaczego przez kraj trzeba umierać, proszę pani, jak się wojna dawno skończyła?

— A co z tą serwantką? Bo pan Bażant ma żal…

— A niech ją porąbią, tę serwantkę, proszę pani, i drzazgi w tyłki sobie wsadzą! Ja powiem tylko, że pan Bażant to swoimi sztucznymi ogniami pieska w Nowy Rok poranił.

— W jaki Nowy Rok?

— No, w ten, co był! Lelek pana Rajmana, jak zobaczył ten diabelski pomiot, co się turlał po śniegu, to podbiegł i szybko w mordkę chwycił. Bo aportu uczony. A tu jak mu nie buchnie, w tej mordce… Ale na szczęście pan Maczek był w domu i Lelkiem się zajął.

Od tego czasu, biedaczyna, ani razu nie zaszczekał. — W oczach babci Fidjaszowej zagrały figlarne błyski. — Za to teraz Lelek sika na wycieraczkę Bażantowi — dodała mściwie, jakby sama była Lelkiem — bo jak ma biedna psina powiedzieć, co o takim myśli? — Staruszka zmarszczyła się w uśmiechu i z rozmarzeniem dodała: — A jak Bażant po podwórku chodzi, proszę pani, to jeszcze tak nie było, żeby moje gołąbki, co je karmię, go przegapiły. One zawsze mu narobią! — zachichotała. — I dlatego — dokończyła, podnosząc głos — niech pani sobie pisze, co chce, a ja je do śmierci karmić będę. Ptaszyna mądrzejsza od ludzi…

Ksiądz Koszałko z wyraźnym niezadowoleniem przyjął moją rezygnację z partyjki warcabów.

— Skoro, dziecko drogie, mówisz, że są ważniejsze sprawy… — niechętnie ustępował. — Ale kiedyś zrozumiesz, że ważniejszych nie ma…

Szybko zmienił zdanie, gdy zaczęłam mówić o Kasi.

— Nie umiem sobie z tym poradzić — wyznałam. I opowiedziałam o dziewczynce, która pojawiła się w moim życiu jak najbardziej niechciana ciąża, jak przekleństwo i niesprawiedliwość. Mówiłam o Kasi, choć równocześnie widziałam Lindę. Potem o Lindzie, ale jej miejsce zajmowała Kasia. Wreszcie zdobyłam się na szczerość. I wyznałam, jak na spowiedzi, że w moim myśleniu zaczynam nie odróżniać jednej od drugiej.

I że cierpię. Nie znoszę myśli o Kasi. Ale to właśnie ona zmusza mnie do powrotów w odległą przeszłość. To ona przypomina mi, jak mało znam własną córkę i jak bardzo przegapiłam ten czas, który Kasia ma przed sobą. Jeśli ma. I jeszcze, że czasami tak mi się wydaje, jakby Linda i Kasia, i ja… Jakbyśmy były jedną dziewczynką. Taką złożoną z nas wszystkich. Bo żadna nie miała matki, tak jak ją mają inne dziewczynki.

Dla siebie. Od początku do końca.


A potem nic nie mówiłam. Rozlałam drżącą ręką wiśniówkę, której wypiłam stanowczo za dużo.

— Ciężko ci, drogie dziecko. — Ksiądz Koszałko nie próbował

niczego mi tłumaczyć. — Trzeba będzie duży porządek zrobić z tym, co tak boli. — Mówił, nie patrząc na mnie. — Ale całe życie porządkujemy.

Układamy. Wybieramy. Nic nowego pod słońcem, drogie dziecko. I nic łatwego.

Z rzeczy nowych pod słońcem odnotowałam telefon od Artura.

— Hanuś — przemówił aksamitnie. — Dzwonię, żeby ci pogratulować. Wolności. Stajesz się w Warszawie sensacją sezonu!

— Miło słyszeć — ucięłam jego niestosowne komplementy.

— Ale wolałabym być Gallem Anonimem.

— Słuchaj. Tu powstają dowcipy na temat Włodzimierza! Mówi się: Przychodzi Włodek do adwokata. Adwokat pyta: Pana nazwisko? A Włodek: Też Włodek!

— Śmieszne. Ale już to słyszałam.

— Hanuś, nareszcie sama! Czy ty wiesz, co to znaczy dla innych mężczyzn?

Niestety, wiedziałam. Moja samotność dla innych mężczyzn równa się kilku imponującym hektarom ziemi pod Aninem. Moja samotność słusznie kojarzy się z forsą do wzięcia, bez komplikacji, jakie pojawiają się w przypadku młodych panien zachodzących w nieprzewidzianą ciążę, albo wprowadzonych w słuszny wiek żon stosujących pozwy o alimenty od niewiernych pięćdziesięciolatków. Wreszcie dla samego Artura ta moja samotność jest okazją na wymarzony awans finansowy, zwłaszcza że gdy oboje byliśmy jednakowo pijani, zawsze nam się wydawało, że mamy identyczne poglądy i potrzeby. Jeśli dobrze pamiętam, Artur posunął się kiedyś dalej od obowiązujących praktyk i miał pewne wyobrażenie o kształcie moich piersi. Ale równie dobrze mogę źle pamiętać.

— Puszczę Włodka z torbami — śpiewał w słuchawkę Artur.

— Musi zapłacić za to, że jest skończonym durniem. To co, Hanuś?

Wpadniesz do mnie omówić te sprawy?


— Nie, Arturze — rzuciłam w słuchawkę, pomimo że buchała ogniem nadziei na całkiem znośny, butelkowy wieczór. — Nie wpadnę. A jak wymyślę nowy dowcip o Włodku, zadzwonię do ciebie pierwszego. Tyle ci jestem winna.

Rozłączyłam się w momencie, gdy usłyszałam ciche pukanie w futrynę drzwi. Pukał Karol Morgen.

— Willkommen, Frau Włodek — wyszeptał. — A wie pani, że po polsku mówi się „poszedłem” na „gehen”? „Poszedłem” się mówi, a nie poszłem, jak się mówi! — zameldował ze szczerym zdumieniem.

Wyjęłam książkę z jego ręki.

— Lubię pana, Herr Karol — szepnęłam. Musnęłam ustami jego policzek. A potem oddałam książkę i cicho przekręciłam klucz w topornym zamku.


29


Pan Bryś ze Zbira wpadł do redakcji w swoich tabaczkowych spodniach z nie dopiętym rozporkiem.

— Jestem Bryś — wyszeptał, manipulując przy rurce. — Niech pani zajmie się dachówkami.

— Jakimi dachówkami? — Posadziłam go w najwygodniejszym fotelu. Po raz pierwszy kamienica wpadła do mnie.

— Na naszym domu.

— Dlaczego, panie Bryś? Dachówka jest całkiem ładna — próbowałam bronić jedynej modernizacji ich budynku. — Czerwona, cementowa.

— A z której strony? — zadał mi podchwytliwe pytanie, ściskając się za gardło.

— No, z każdej!

— O! — oburzył się — co to, to nie! Nie można się z panią zgodzić. Z

każdej jest inna!

— Nie rozumiem. — Intensywnie pomyślałam o dachu Zbira, ale dalej był dachem ze świeżo wymienioną dachówką.

— To niech pani obejrzy sobie ten dach, a potem przyjdzie do nas.

Mieszkania sześć — wykrztusił. Chwycił swój beret i wyszedł.

Wykręciłam numer Artura.

— Hanuś? — szepnął zachwycony. Musiał obcować z innymi niż moje hektarami pod Warszawą.

— Obiecałam ci nowy dowcip o Włodku

— Pamiętam, kochanie — głos mu drżał, zwłaszcza przy słowie „kochanie”. Artur słynął z asysty pięknych kobiet, a te nie ułatwiają rozmów telefonicznych.


— Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że ten twój dowcip nie był śmieszny.

Rezygnuję z ciebie.

— Poczekaj. Ty nie wiesz, co mówisz! — Aksamit jego głosu zamieniał się w zwykłą pretensję.

— Rezygnuję z ciebie. Z twoich usług i głupich dowcipów.

— No, nie przesadzaj. Włodek…

— Jest może wdzięcznym tematem twoich irytujących skeczy, ale niewdzięcznym klientem. Zbieraj manatki, kolego. Nasze sprawy przekazuję panu Wiślańskiemu.

Uderzenie było celne. Jeśli Artur kogoś szczerze nie znosił, to mecenasa Wiślańskiego, który mu uświadamiał, jak bardzo nikim jest on sam.

— Nie zrobisz mi tego! — Po aksamicie ani śladu.

— Już zrobiłam. — Teraz aksamit zadomowił się w moim głosie.

Smakosz dźwięków znalazłby w nim także cukier, lukier i powidła.

— Ale, Hanuś, dlaczego?

— Bo… nie jesteś dowcipny, Arturze. — Odłożyłam słuchawkę i ze staranną dykcją wyrzuciłam z siebie ciężar tej rozmowy. — Głupi wieprz i skończony buc — wypowiedziałam głośno swój pogląd. A gdy zabierałam się do następnego głośnego zwierzenia, usłyszałam cichutki szmer. Płynął z rurki pana Brysia, który znowu pojawił się przy moim biurku i próbował mnie o tym jakoś zawiadomić.

— Ja wróciłem, żeby powiedzieć pani redaktor, że z tym dachem to wszystko przez Malawskiego i Bażanta. Oraz przez Michalskich — zachrypiał cichutko. — Moja żona mówi, że dach nie sukienka. Ale niech pani przyjdzie i sama zobaczy. Mieszkania sześć—powtórzył, gniotąc beret.—Buc i wieprz — zamamrotał, wychodząc. I pokręcił głową z niekłamanym podziwem.

Igor zaprosił mnie na bal charytatywny.

— Ja? Z tobą? — Oczami wyobraźni ujrzałam dwa sztywne manekiny, które nie wiedzą, jak dopasować ciała do muzycznych rytmów. — A co mamy robić na tym balu?


— Zarabiać na szpital. Kupimy tort o nazwie „Udana operacja”.

Wypijemy strumień wódki. Zatańczymy sambę… Nie wiem, co jeszcze moglibyśmy zrobić, zważywszy na stan moich uczuć.

— Kto wymyślił ten bal? — Idea tańcowania w czasach, gdy w szpitalu nie ma zwykłych bandaży, wydała mi się trochę ekstrawagancka.

— Zombi. A któż by inny? Nasza dobrodziejka, Aurelia Szyk.

— Ta, co lubi pieniądze, bo takie ma zasady? — Podchwyciłam. — I ty naprawdę zamierzasz tam pójść?

— Myślałem, że się ucieszysz. W Bączkach tak rzadko strażacka orkiestra gra specjalnie dla ludzi dobrego serca. Zaproszenie oznacza, że masz takie serce. I nie trzeba tego udowadniać. Wystarczy zapłacić parę groszy, aby mieć świadomość ogromu swej chary taty wności.

— No, no! Niegłupie — cmoknęłam z zachwytem. — Jesz, pijesz, trzęsiesz biodrami. Ktoś z sąsiedniego stolika kupi z licytacji przedwojenny stetoskop, ktoś inny majteczki naszej pani doktor.

Orkiestra gra za frajer. A w sprzyjających okolicznościach walc czekoladowy wzbogaci konto szpitala o jakieś pięćset złotych…

— I wszyscy są zadowoleni! — dokończył Igor, szczęśliwy, że idea Aurelii Szyk nareszcie przebiła się przez tkankę mojego egoizmu i antyspołecznych zachowań.

Ale się nie przebiła.

— Nigdzie nie pójdę. — Z miną obrażonej królewny opadłam na łóżko, nieopodal ogona Blondyna. Obraziłam się na Aurelię Szyk. Na jej wyrafinowaną grę prowadzoną kosztem naiwnych ludzi. Nie chciałam być naiwna i nie zamierzałam brać udziału w tym haniebnie fałszywym, niesmacznie nowobogackim spektaklu. A jednocześnie tak bardzo pragnęłam zatańczyć z Igorem… Choćby tylko raz. Zakręcić się z nim dookoła naszych splątanych osi. Kto wie? Może nawet miałabym ochotę położyć głowę na jego ramieniu. I zamknąć na moment oczy?


— Tak myślałem. Wiedziałem, że nie zechcesz wywijać ze mną żwawych polek. — Igor już sięgał po swój szalik. — Bo wiesz… Ja też czułbym po takim balu niesmak. Pomyślałem tylko, że milo byłoby z tobą zatańczyć…

Linda zadzwoniła, gdy już zasypiałam, mając pod powieką Igora stepującego przed doktor Aurelią.

— Przyjedź, mamo — powiedziała. — Powinnaś przyjechać. — Zapadła długa cisza.

— Kiedy to się stało? — zapytałam.

— Dzisiaj. Lekarze mówią, że nawet nie wiadomo kiedy. Zasnęła i… i dopiero pielęgniarka zauważyła… Przyjedź pojutrze.

— Kto się zajmuje pogrzebem?

— Jej dalsza rodzina. Nie martw się o nic. Tylko przyjedź.

Kręciłam się na łóżku do rana. W tańcu bezradności i rozpaczy. Bez Igora i bez ustanku. A kiedy z ciemności wyłaniała się blada twarz Ulki, zastygałam w czasie, przerażona, że ta noc nie skończy się nigdy. I długo się nie kończyła.

Nikt nie płakał, kiedy w zbytnim pośpiechu czarny kondukt podążał

alejkami starego cmentarza. Wydawało mi się, że wszyscy, łącznie z Włodkiem, byli świetnie przygotowani do tej uroczystości. Perfekcyjni grabarze, poprawnie smutna rodzina. Nawet przedmioty martwe, nieliczne kwiaty i wieńce, wiedziały, gdzie spocząć i co z sobą zrobić, aby nie zakłócić ceremonii. Trumna wiedziała, jak zjechać w czarną czeluść. Ziemia, kiedy drgnąć, trąbka, kiedy zagrać pożegnalną nutę.

Prześladowała mnie myśl, że cały maleńki orszak zapomniał o Ulce.

Bo jej jakby w tym wszystkim nie było. Otoczona martwą ciszą, starannie ukryta przed elegancko zaczerwienionymi oczami, należała już do przedmiotów podporządkowujących się rytuałowi. Im było jej mniej, tym sprawniej wykonywano wszystkie czynności, które wymagały naszego uczestnictwa. Mówiono, śpiewano, modlono się i zakopano.

Wracałam z przeświadczeniem, że Ulka uciekła. Wymknęła się z tych profesjonalnych działań. Może stała za którymś z konarów starych dębów i patrzyła na nasze plecy pochylone nad jej świeżym grobem? Może nawet nie potrudziła się na cmentarz, wcale nieciekawa, jak zachowa się jej siostrzeniec z dalekiego południa, ciotka w woalce sprzed wieku czy ostatni mężczyzna, z którym sypiała tylko w piątki?

A potem przyszło mi do głowy, że w pochówkowym pośpiechu zgubiliśmy Ulkę. Zgubił jąksiądz, który mówił jak nakręcona pozytywka, bez pytajników i wykrzykników. I grabarze (jednemu wystawało z kieszeni spodni drugie śniadanie). I żałobnicy (na przykład ten szpakowaty grubas, który trzy razy rozmawiał podczas pogrzebu przez telefon komórkowy). Że nie wspomnę o ministrancie z maniackim uporem patrzącym na zegarek. Na pewno miał karnet na basen albo bilet do kina. A wiadomo, życie na niego nie poczeka. Trzeba się śpieszyć, żeby ze wszystkim zdążyć. Bo najważniejsza jest obecność w czasie.

Nawet tu, wśród uporządkowanych śmierci, oddzielonych alejkami i marmurem, w tym przestrzennym planie lokowania kolejnych odejść w zaświaty, najważniejsze jest zdążyć z cudzą śmiercią. Uporać się z nią jak najprędzej, aby potem spokojnie wrócić do swoich spraw. Bo na przykład sprawy takiej Ulki przestały już obowiązywać. Nie było Ulki. A przynajmniej nie narzucała się ze swoim istnieniem i potrzebami jak grabarz albo jego kanapka, co wypada z kieszeni.

„Nieobecna, usprawiedliwiona” — myślałam ponuro, wracając wolno śliską szosą. Wiozłam album z kilkoma naszymi zdjęciami ze studiów.

Na jednym z nich Ulka i ja stoimy przy murze z ordynarnym napisem: „Pierdolone dziwki”. Uśmiechamy się ponętnie. Jak niegrzeczne dziewczynki.

„Ciekawe, gdzie był ten mur. I ten napis? I gdzie tak naprawdę jest teraz Ulka?”

— Nudzę się, jak wyjeżdżasz — powiedział od niechcenia Igor.

Poszliśmy na spacer w stronę bączkowskiego cmentarza. Posiedzieć przy grobach trzech przyjaciół księdza Koszałko.


Spoglądał na te groby z niepewną miną. Lekarze muszą źle znosić cmentarne klimaty, choć przecież ze śmiercią są prawie na ty.

— A ja, gdy wyjeżdżam, zawsze cierpię.

— Ciesz się, że potrafisz.

— Ty też potrafiłbyś, gdyby… — Zrezygnowałam. Nie chciałam wtajemniczać go w mój ból.

— Gdybym przeżywał kolejne straty? — dokończył za mnie. — Być może. Ale właśnie tego nie potrafię. A może nie chcę.

— Raczej to drugie — wybrałam ostrożnie.

— Nie. Raczej to pierwsze. Zamiast przeżywać i cierpieć, wpadam w stan apatii albo znudzenia. Dobrze, że nie w trakcie operacji — próbował

obrócić wszystko w śmiech.

Ale żadne z nas się nie uśmiechnęło. Oboje drętwy wzrok utkwiliśmy w datach wyrytych w kamieniu. Patrzyliśmy na zardzewiałe krzyże, ozdobione martwo zwisającymi soplami lodu, nierówne, przysypane śniegiem płyty wskazujące, jak mały metraż potrzebny jest człowiekowi, który pozostał tu na wieki wieków.

My też byliśmy obcy. Tętnił w nas szum wielkich miast.

Rozbrzmiewał zgrzyt tramwajów i pisk hamulców. Nosiliśmy w sobie plany ulic, placów i mostów, wpisanych w nasze nogi i oczy. Skwery, kościoły i restauracje z kolorowymi neonami. Wreszcie mieliśmy jakąś inną, nie pasującą do tego cmentarza przeszłość. A jednocześnie ta trójka obcych, pozwalających się tu odwiedzać, stawała się nam coraz bliższa. I wystarczająco dla nas ważna, aby bez rękawiczek zgarniać śnieg z kamieni i czerwonymi od mrozu palcami odrywać przyrośnięte sople.

— Teraz lepiej to wygląda. — Igor z dumą spojrzał na nasze porządki.

Wracaliśmy radośni, choć nie umiałam tej radości sprecyzować. Była w nas, nie na zewnątrz.

— Wiesz, czym się od nich różnimy? Od tego Helmuta, Srula i Michaiła? Oni nie uciekali. Albo się pogodzili z sobą albo z historią, albo ze swoim losem. A my nie. My jesteśmy ciągle w drodze. Uciekamy. I tym się od nich różnimy…


— Ulka, kiedy się z nią żegnałam przed wyjazdem, powiedziała: „Uciekając, niczego nie zaczynasz”… A potem sama uciekła.

— Ale nie przed tobą — w głosie Igora wciąż dźwięczała radość.

Niósł ją z tego spaceru jak bezcenny skarb.

Zadzwoniłam do mieszkania z numerem sześć.

— I co tak wali? Niech poczeka chwilę! Przecież idę! — Głos dzwonka zagłuszył chrapliwy wrzask, a po kilku minutach zobaczyłam Brysiową.

— Czego chce? — rzuciła obcesowo.

— Jestem z gazety — zaczęłam, ale przerwał mi tubalny śmiech.

— Ha, ha, ha! Z gazety? Z krwi i kości jest, nie z gazety! Bronek!

Prasa do ciebie.

Pan Bryś przybiegł natychmiast.

— I co? — spytał cichutko.

— Ma pan rację. Obejrzałam dach i jest dość… kolorowy.

— Dość kolorowy? — Brysiowa zaczynała się nadymać. — Będzie mi tu mówiła takie dyndrony? To badziew jest, a nie dach! Ja się pytam, kto pozwolił…

— Jak to się stało, że państwo… takie różne dachówki? — Spojrzałam z nadzieją na pana Brysia, ale on pokornie patrzył na swoją żonę.

— Stało się, jak się stało! — wciąż krzyczała. — Pokłócili się o kolor i proszę! Każdy kupił po kawałku. Dom się podzielił na trzy kolory i teraz papuga nad głową. Niech to sfotografuje i światu pokaże! — zleciła mi, patrząc z góry, jak siedzę zdenerwowana obok jej cieniutkiego męża. — Kaszlenie Bronia tym chamom przeszkadza, a taki badziew z ich winy mi przeszkadza! — nie ustawała. — Jak ma coś do pisania, to składamy nasze skargi! — dodała jeszcze głośniej.

Drżącą ręką wydobyłam kartkę i pisałam pod dyktando. Pisałam dość szybko, aby jak najprędzej opuścić stojącą nade mną Brysiową, przesiąkniętą zapachem antymolowych kulek.


„Bażant kilkakrotnie wysikiwał się w piwnicy, gdzie z Michalskim Stefanem piją czasami piwo — notowałam. — Pani Rajmanowa robi tylko posiłki z kapusty. Zapach kapusty szkodzi Brysiowi Bronisławowi, gdyż jest trochę alergikiem. Chodzi o rzadsze stosowanie kapusty, bo na klatce nie ma szczelności i inni już nie mogą przejść obok Rajmanów.

Eliza Borgina, od fortepianu, razem z Bażantową wieszają swoje gacie na sznurkach pani Bryś. Nie reagują na uwagi. Pani Bryś ma własną bieliznę na te sznurki i nie życzy sobie cudzych gaci ściągać. Inżynier Malawski zimą odśnieża samochód kosztem komórki, a latem myje ze szlaucha wspólną wodą. Zabronić. I niech stawia rzęcha gdzie indziej, bo do Bronka pogotowie nie może dojechać. Raz tak było…”

— To może na dziś wystarczy? — spytałam grzecznie. Zapisałam kartkę. Bolała mnie ręka, głowa i uszy.

— Jakie wystarczy?! — rozpoczęła znów Brysiowa, ale nie wytrzymałam.

— Mówię wystarczy!!! — zaryczałam.

— A, chyba że tak — szepnęła i z godnością odprowadziła mnie do drzwi.

30


Kasia Mędraczek pojawiła się w moim życiu, żeby wypełnić pustkę.

Tę, którą odnajdywałam w sobie od przyjazdu do Bączków, czyli od momentu, gdy wytrzeźwiałam i na stałe opuściłam fotel wuja Freda. Tyle że ja wcale nie chciałam żadnego wypełniacza pustki. Tym bardziej nie wyobrażałam sobie, że mogłaby nim być osoba zbyt szczupła, zbyt wysoka, zbyt młoda i na dodatek dziewczynka. Mało tego! Nie mogło tak być, że kimś takim staje się dziecko posiadające szczególny dar irytowania mnie i wprowadzania w stan ogromnej niepewności. Przy Kasi traciłam wiarę we własne słowa. Nie ufałam temu, co mówię i co czuję.

Mogłam ze spokojnym sumieniem powiedzieć, że jej obecność doprowadza mnie do furii, a nieobecność ujawnia moją bezsilność. Bo gdy Kasi nie ma, zastanawiam się, gdzie jest, co robi i kiedy przyjdzie.

Przychodzi coraz częściej. Na widok jej kraciastych spódniczek staję się zalękniona i czujna. Jakby Kasia była domokrążcą, próbującym okraść mnie ze spokoju i intymności. A ona, poza herbatnikami, niczego nie chce. Na domiar złego przychodzi bardziej do Blondyna niż do mnie.

— Oswajasz ją. — Zwrócił mi ostatnio uwagę Igor. — Uważaj, bo odzwyczajanie jest zawsze bolesne.

— A może nie będzie potrzebne? — pytałam przekornie. Coraz częściej zastanawiałam się, jak mogłabym pomóc Kasi znaleźć się w Warszawie. Pod dobrą opieką lekarzy. Problem polegał na tym, że nie byłam gotowa tak postąpić.

— To jej pilnuj. Żeby ci nie uciekła. — Radził, a w jego oczach zapalały się ostrzegawcze światełka.

Podczas jej krótkich przedwieczornych wizyt rozmawiałyśmy

niewiele. Wolała bawić się z Blondynem. Prowokowała go do szaleństw kolorową piłeczką. Budziła w tym starym kocurze tyle wigoru, że zaczynałam wierzyć w jakąś tajemną reinkarnację. Bo mój kot nie był

przy niej tym samym zblazowanym i pozbawionym chęci życia Blondynem. Przeobrażał się w wulkan energii obdarzony tygrysią siłą, małpim sprytem i lisią przebiegłością.

A potem, gdy sięgała po swój przykrótki płaszczyk i szarą czapeczkę, Blondyn zastygał w bezruchu. Jak majolikowa, kiczowata rzeźba przeznaczona na sztuczny kominek.

Coraz częściej zdarzało mi się poprawiać Kasiny szalik i naciągać jej czapkę na uszy. Sprawdzałam też, czy wszystkie guziki w płaszczu trafiły do swoich dziurek. Kręciła się przy tych moich niezręcznych oględzinach, ale nie protestowała. Nie mogłam sobie przypomnieć, czy podobnie było z Lindą. To przecież wieki temu! Uśmiechałam się pod nosem, przywołując obraz trzynastoletniej córki. A może Linda nigdy nie była taka mała? Urodziła się prosto do stylonów, staniczka 70B i kozaczków numer 39? Ta wersja wydawała się najbardziej prawdopodobna, bo zwalniała od szukania wspomnień, jakich nie zarejestrowały nawet doskonałe aparaty fotograficzne Włodka.

— Jaką ja właściwie byłam matką? — zapytałam Lindę któregoś dnia przez telefon, po wegetariańskim obiedzie u Bławatkowej. Też matki.

— Idę na wykład. Nie mogę rozmawiać.

— Jest ważniejszy od mojego pytania? — zdumiałam się. I chyba ją zdenerwowałam.

A niesłusznie. Jeżeli matka dojrzewa do pytań, które ją krępują, to żaden wykład nie powinien utrudniać takiej rozmowy — doszłam do wniosku, zamawiając jeszcze jedną kawę. Broń Boże gratisową.

— O, kogo widzę! — zareagowałam głośno na widok przeciskającego się pomiędzy stolikami znajomego tułowia, skalanego niejedną golonką.

— Pan Moniek!

— A, tak, tak, witam panią, witam — sapnął.


— Dawno pana nie było…

— A, tak, tak — poczerwieniał. — Kłopoty z serduszkiem.

— Już lepiej?

— A, tak, tak, nie najgorzej — wyjąkał, spiesząc w stronę swojej kanapki.

Zanim do niej dotarł, juniorka Bławatek pojawiła się przy stole z dymiącym mięsiwem.

— Widzę, że wszystko w porządku? — szepnęłam protekcjonalnie do matki Bławatek stawiającej przede mną kawę.

— W najlepszym. On nas publicznie przeprosił, u pani, w gazecie. I powiedział, że miał rozstroje oraz nieżyt jelit z powodu dziczyzny. Bo Albert Moniek stołuje się w trzech restauracjach. — Matka Bławatek patrzyła niemal miłośnie na człowieka, który o mały włos nie posłał jej do więzienia.

Pan Moniek z apetytem pracował na następną wizytę u Igora.

Pomyślałam, że w kole, jakie zatacza codzienność, przejawia się piękno szczegółu. Nawet, jeśli szczegół jest szczególnie okazałym jelitem pana Monika.

Włodek odezwał się po południu, aby mi jeszcze raz podziękować za propozycję zamiany Artura na mecenasa Wiślańskiego.

— Kiedy pomyślę, że płaciliśmy człowiekowi, który z nas kpił…

— Z ciebie, Włodku — uściśliłam.

— Więc właśnie! — zreflektował się natychmiast. — Tym bardziej ci dziękuję.

— Drobiazg.

— Za parę dni nasza rocznica… To takie niezręczne, ale może zjadłabyś ze mną obiad?

— Lada dzień będziesz świętował nową rocznicę. Nie wydaje mi się…

— Rozumiem.

— Gówno rozumiesz! Przepraszam. — Tym razem ja się zreflektowałam. Choć z trudem. — Zjedzmy obiad o tej samej porze. Ty tam, ja tu, wspominając to, co było miłe.


— Oczywiście. Tak będzie najlepiej.

— Gówno najlepiej — sprzeciwiłam się jeszcze raz, kiedy już mnie nie słyszał, gdy włączał się w swoje warszawskie życie, a może tylko w uliczny ruch, a ja pozostałam sama na bączkowskim rynku. Z widokiem na redakcję, budynek Zbira i wystawę sklepu, który nazywałam sklepem tysiąca niepotrzebnych rzeczy. Ze smutkiem pomyślałam, że moglibyśmy w tym sklepie zostawić naszą miłość. Tak bezużyteczną jak wystawowy barometr w kształcie kieliszka. Rozstać się z nią bez złudzeń, że może się komuś przydać. Czego o barometrze nie dałoby się do końca powiedzieć.

Na szczęście obok moich osobistych kłopotów na świecie wciąż było śmiesznie i ciekawie. W zimowym słońcu mieniły się kolorowe dachówki Zbira, dzieci polewały wodą chodnik, aby Igor mógł poćwiczyć się w gipsie, a ciotka braci Kaczorków ustawiała na wystawie swojego butiku dwa żeńskie manekiny. Jeden w gustownym staniczku i peniuarze, drugi w bokserkach. Dość długo przyglądałam się sztucznej kobiecie w bokserkach. Zamiast udawać mężczyznę, zniechęcała płeć żeńską do zakupu bokserek. Może poza panią Ludwiką, choć ostatnio i ona pewnie biegała do „Azotka” w stringach lub lycrowym gorsecie. Co mówię! Nie do „Azotka”, lecz na komendę! Jej potrzeba oddawania się w ręce władz zdumiewała całą redakcję. Poza Mariolką. Mariolka też się oddawała.

Trudno było tylko ustalić wewnątrzrodzinną przynależność obu pań ze względu na niezwykłe podobieństwo braci.

Wieczorem usiadłam do artykułu. Pisałam go z radością, patrząc z małym przerażeniem, jak zamienia się w opowieść. Moje reporterskie pióro zaczynało przekraczać ustalone i ogólnie przyjęte granice gatunku.

Do reportażu wdzierał się epicki żywioł jak, nie przymierzając, ja do cudzych wnętrz i dusz. Ganiłam się za tę fantazjotwórczą swadę, ale z tym większą radością dawałam się ponosić fali natchnienia. Na piątej stronie kamienica przeobraziła się w małe skłócone i ziejące nienawiścią miasteczko, w którym czytano wieczorami Pismo Święte po to, by rozpocząć ranek od radości z cudzych porażek. Na szczęście pomiędzy mieszkańcami latały wychudzone gołąbki pokoju, utrzymywane z emeryckiej kaszy babki Fidjaszowej, plątał się Lelek z uszkodzonymi strunami głosowymi, który wiedział, gdzie nasikać. Chadzał dostojnie kot pani Elizy, regularnie podtruwany przez rodzinę Michalskich, a mimo to w doskonałym zdrowiu. I te osadzone w kamienicznym życiu zwierzęta zaczynały nabierać symbolicznych znaczeń. Wyrażały — w sposób nieczytelny dla swych właścicieli — pewną ciągłość życia kamienicy. W

świetle dość bezpiecznego bytowania tej zwierzyny dom na Miłej stawał

się teatrem, w którym trwał nieprzerwany spektakl nienawiści. Ale, jak to bywa w teatrze, przedstawienia wymagały świadków aktorskiej maestrii.

Gdy zabrakło spragnionych uciechy widzów, gasły sceniczne światła, a zmęczeni bohaterowie powracali do prawdziwej rzeczywistości. Karmili swoje zwierzęta, a potem sami zasiadali do wspólnego posiłku. I nawet gdy jedli dwie różne zupy, byli sobie potrzebni. Być może jutro trzeba będzie od nowa utrwalać animozje i pretensje. Bez nich kamienica stałaby się martwym, ceglanym domem. Zwykłym zbiorem mieszkań, w których czyta się gazety, obiera kartofle na obiad i umiera z nudów.

Zadzwoniłam do Lindy.

— Piszę chyba opowiadanie — rozpoczęłam nieśmiało.

— Coś na kształt pamiętnika zrozpaczonej matki? — zapytała.

— Nie. Skąd ci to przyszło do głowy?

— Ten twój dzisiejszy telefon… Zupełnie o nim zapomniałam.

— Ach, to nie chodziło o nas — skłamałam szybko.

— To dobrze. Bo jak pytasz o przeszłość, to musisz dać mi trochę czasu. Nie mogę ci powiedzieć, jaką byłaś matką, w pięć minut przed wykładem…

— Oczywiście! Poczekam, aż się skończą twoje wykłady — próbowałam zażartować.

— To o czym piszesz?


— Przeczytasz. Wyślę ci e-mailem.

— Przeczytam.

— Kocham cię.

— Ja też.

„Biedna Linda. Nie nauczyłam jej mówić o uczuciach” — myślałam, przygotowując się do snu. I natychmiast zrozumiałam, że w tym smutnym fakcie też jest jakaś wiedza o moim macierzyństwie. Ale taka, że nerwowo i niedokładnie umyłam zęby, pospiesznie wciągnęłam piżamę na lewą stronę, zrezygnowałam z kremu na noc, a potem, bez sięgania po książkę, zanurzyłam się w wykrochmalonej pościeli pani Morgen, szybko chowając twarz w poduszce.

— Cccałe Bbbbączki się bbawią w rrremizie — naczelny z zaniepokojeniem w oczach wręczał mi zaproszenie dla dwóch osób.

Wiedział, że dwie osoby w moim życiu to tłok. — Kkkkkarnawał, pppani Haniu.

— Skoro całe Bączki… — Czytałam ozdobny blankiet z uwagą.

— Ppprzyjdzie ppani? Bo ja mumuszę.

— Żona chce potańczyć? — spytałam domyślnie.

— Tttak. Babardzo — dodał z ogromnym rozżaleniem.

— Przyjdę — zdecydowałam.

Wracałam do domu w podniosłym nastroju. Widok samochodu Igora opartego o „Tłumiki. Galwanizacja. Szybko i tanio. Robert Rot”

potraktowałam jako dobry znak.

„Zaproszę go!” — uznałam, choć, szczerze mówiąc, ta myśl nie opuszczała mnie od chwili, gdy Jerzy Jeżyna wspomniał o balu.

Okazało się, że okna mieszkania Igora przesłaniają dwie grube kotary stojące, jak zawsze w takich sytuacjach, na straży moralnego porządku ulicy. Delikatne pukanie i nagła cisza za drzwiami nie pozostawiały złudzeń, że nikt tu na mnie nie czeka i nikt nie otworzy.

„Bo też któż miałby to zrobić?” — drwiłam w myślach, wolno

wracając do siebie. Przecież nie Igor, zajęty, tego akurat byłam pewna, dokładną obdukcją biustu panny Mańkowskiej, nowej wuefistki z gimnazjum, od której różniłam się liczbą dwadzieścia. Liczba dwadzieścia oznaczała moją przewagę metrykalną i wagową, i wzrostową. Gdyby nie liczba dwadzieścia, byłabym toczka w toczkę jak panna Mańkowska.

Tym bardziej nie mogłaby mi otworzyć drzwi wspomniana panna, odarta ze swojego, że tak powiem, gimnastycznego odzienia. W redakcji już od dwóch tygodni komentowano kontuzje, które wuefistka skwapliwie odnosiła na własnych lekcjach, aby w ten prosty sposób trafić na dyżur doktora Nowickiego.

Byłam na niego zła. Bo skoro z racji zawodu znał wszystkie kosteczki nieszczęsnej nauczycielki, to czy musiał teraz, w biały dzień, a raczej w gasnące popołudnie, wyczyniać z nią na swoim materacu te różne nieprzyzwoite w jego wieku cielesne ćwiczenia? I dlaczego robił to w momencie, gdy niosłam mu dobrą nowinę? Dobrą nowinę w postaci zaproszenia z pieczątką burmistrza porwałam na drobny mak i rozsiałam po chodniku. Z oczu płynęły mi łzy, jakby strzępy kredowego papieru były prochami Igora, a śnieżny chodnik oceanem, na którym mój przyjaciel znalazł kres swej wędrówki. Widziałam to w jakimś filmie. I wówczas też płakałam. Tylko wtedy płakałam nad tą piękną blondynką pozostawioną samej sobie, a teraz nad sobą i trochę ze złości, jaką budziła we mnie panna Mańkowska.

— O, Frau Włodek! — Ucieszył się Karol Morgen na mój widok. Gdy podeszłam bliżej, przestał się uśmiechać. — Frau hat kłopoty? — Stał

wciśnięty w futrynę drzwi i puszczał wielkie kłęby dymu z fajranta. — Ich mam auch kłopoty. Idę do wojska.

Pomyślałam, że z wojska się kiedyś wychodzi, a ze złudzeń nie. Ale nie powiedziałam mu tego. Po co? Każdy musi sam przejść swój bojowy szlak. Karol Morgen też. Uśmiechnęłam się do niego ze smutkiem.

— Polska armia czy Bundeswehra? — spytałam miłym szeptem.

— Selbstverstanden, że nasza! — Zaperzył się.


„Ciekawe, która dla Karola Morgena jest »nasza«?” — zastanawiałam się, robiąc Blondynowi szybki obiad z dwóch dań. Przy drugim daniu (wątróbki rybne plus warzywa) ktoś zapukał. Głośno, a potem cicho. Na widok Kasi Blondyn zrezygnował z wątróbek, a ja z krzątania się przy kocim obiedzie na widok Igora. Oboje uśmiechnięci stali w progu.

Uśmiech Kasi wędrował do kota, a uśmiech Igora pozostał bez adresata.

Patrzyłam na niego zaczerwienionymi oczami.

— Oho, przychodzimy w samą porę! Przynoszę suszarkę do wszelkich łez.

Położył na stole blankiet. Z zaproszeniem na dwie osoby. Do remizy.

Z pieczątką burmistrza i na kredowym papierze.

— Idziemy na bal, droga pani. Trzeba sprawdzić, czy jeszcze potrafimy zatańczyć angielskiego walca.

— Dlaczego angielskiego? — Zawstydziłam się rojeń o pannie Mańkowskiej i wcześniejszych, erotycznych projekcji rzuconych na ekran pościeli w krokodylowy wzór. — Nie umiem tańczyć po polsku, a ty mnie straszysz angielskimi walcami — wyjaśniłam spłoszonym głosem, wstydząc się tych wyznań przy Kasi. Ale Kasia tańczyła już swojego walca z Blondynem wokół drzewka szczęścia, a Igor tak się śmiał z moich obiekcji, że widziałam tylko to drzewko, bo kolorowe liście z jedwabiu zasłoniły mi resztę świata.


31


Paczka od Włodka w dniu naszej rocznicy ślubu była czymś tak nierealnym jak telefon od Pana Boga. Odwijałam ją, zastanawiając się, co mógł przysłać mi mąż, który przestaje być moim mężem.

„A może on odsyła?” — zmartwiłam się, pełna obawy, że za chwilę z arkuszy szarego papieru wyfruną moje miłosne listy i pocztówki, słane głównie przed ślubem. I nie mogłabym mieć pretensji do Marysi archiwistki, że nie zajęła się segregacją i klasyfikacją tej poczty. Choć patrząc z mojego punktu widzenia, nasze małżeństwo w ostatnim okresie miało pewien związek z powstaniem warszawskim, a raczej z jego klęską.

Papier ukrywał obraz. Namalowany na zamówienie. Z drewnianych ram wypływała radośnie żółtą plamą podwodna łódź zanurzona w akwarium pełnym złotych rybek. Tuż przy powierzchni wody rozmywał

się kawałek kobiecej twarzy i gdyby nie był tak urokliwą twarzą, uznałabym, że był twarzą należącą przed laty do mnie. Przyjrzałam się dokładnie temu jedynemu fragmentowi człowieka i z radością odkryłam, że w podwodny świat nieznany malarz wkomponował moje zdjęcie.

Kolaż. Ciekawy, barwny, z łodzią prującą prosto w słońce, które, niestety, nie zmieściło się na płótnie. |

Obraz był całkiem, całkiem. Może z wyjątkiem tej przytłaczającej żółci. Powinnam powiesić go nad łóżkiem. W każdym razie tak życzyłby sobie Włodek. Chciałby, aby każde moje samotne nurkowanie pod krochmalone kołdry nawiązywało do naszych szczęśliwych dni, a raczej nocy. Ale nie miałam mu tego za złe. On też by się nie obraził, gdyby otrzymał w prezencie ex libris z wizerunkiem naszej szczęśliwej rodziny.

Pomyślałby


nawet w swoim zadufaniu, że chciałam zrobić przyjemność jemu i jego bibliotekarce.

Powiesiłam obraz nad łóżkiem. Niech łódź napiera na świat zewnętrzny Bączków, w tym wypadku będący odpadającym tynkiem w ulubionym przez panią Morgen oranżowym kolorze. Niech ze ślizgiem i warkotem wkrada się w moje podwodne senne podróże. Inna sprawa, że wiele dałabym za to, aby dowiedzieć się, jaka melodia dzisiaj Włodka stymuluje. Bo jeśli jest nią, na przykład, piosenka z serialu „Klan”, to mój były mąż ma mocno ułatwione zadanie. „A jeśli on teraz nie potrzebuje żadnych stymulacji?” — pomyślałam ze strachem, tłukąc w ścianę młotkiem. Tłukło w nią moje poczucie bezsilności. Wreszcie na chwiejnym gwoździu zawieszam obraz. Z żółtą łodzią, która właśnie rozpoczęła od nowa penetrację mojego dna.

Igor przyszedł po mnie w nienagannym ciemnym garniturze. Z różą.

— Prawdziwy bal, prawdziwa dama i prawdziwa róża — szepnął, trochę zaskoczony, że kobieta wkładająca kwiat do wazonu wygląda nie gorzej od telewizyjnych prezenterek. Tych pracujących już na antenie kilka dobrych lat, ma się rozumieć. Miałam na sobie sukienkę niespodziankę. Była niespodzianką dla mnie samej oraz namacalnym dowodem wpływu Internetu na życie współczesnej niezależnej kobiety.

Jeszcze tydzień temu chodziłam ze smętnie zwieszonym nosem, mierząc cztery fasony kreacji sylwestrowych, dostępnych w Bączkach.

Każda z nich miała pełną numerówkę i przy trzeciej przymiarce zrozumiałam, że istnieje duże ryzyko zobaczenia identycznej sukni bez pleców na chudej radnej Drozd, niskiej Misi burmistrzowej oraz tęgiej pani Jeżynie. Szeroka oferta rozmiarów upewniła mnie, że wejdzie w tę suknię biust pani Mariolki, a panna Mańkowska ma szansę wyglądać w niej jak bogini smukłości. Pod warunkiem że ostatnio nie zwichnęła sobie żebra.

Napisałam e-maila do Danieli. W końcu kostiumolog. Wyjaśniłam, w czym rzecz, podałam swoje rozmiary i poprosiłam

O projekt sukienki. Na Danielę zawsze można było liczyć w sytuacjach podbramkowych. Poza tym lubiła kobiety. Trzeba przyznać, że spisała się lepiej, niż oczekiwałam. Sama kupiła odpowiedni materiał i razem z teatralną krawcową, z którą łączyła ją zażyłość starsza od maszyny Singer, na której pracowały, wyczarowały to, co z przejęciem obserwował teraz Igor. A widział najpiękniejszą sukienkę, jaką kiedykolwiek na siebie włożyłam. Skromną, ale pełną dystynkcji i czaru.

Taką, do której pasowały tylko miękkie włoskie pantofle i miękkie słowa.

— Ślicznie wyglądasz — szepnął i uczynił to bardzo delikatnie. Tak, że jego słowa skojarzyły mi się natychmiast z włoskim zamszem w najlepszym gatunku. Odwdzięczyłam się lekkim przytuleniem do jego pachnącego zimą płaszcza. A potem ruszyliśmy na bal.

Nie ukrywam, że chciałam, aby dostrzeżono mojego partnera i sukienkę, gdyż były to dwa bączkowskie sukcesy, porównywalne do największych sukcesów, jakie odniosłam w Warszawie. Ale nie sądziłam, że nasze pojawienie się może wywołać aż tak głęboki rezonans spojrzeń i szeptów. Szłam przez szpaler zastygających ze zdumienia par, objęta delikatnym uściskiem Igora. Różne były te błyski oczu i okularów. Jak flesze przepełnione życzliwością i zdziwieniem. Igora odprowadzały do naszego stolika spojrzenia melancholijne i smutne. Należały do kobiet, które z oczywistych względów musiały widzieć w nim wyjątkowo urodziwego mężczyznę. Na szczęście i mnie udało się przechwycić kilka znaczących męskich uśmiechów. Najbardziej lubieżny rozlał się bezwstydnie na czerwonej twarzy radnego Kruka. Gdy siadaliśmy przy stoliku, wiedziałam, że dla tej jednej chwili warto było podnieść się z fotela wuja i znaleźć tutaj.

Orkiestra grała trzy utwory. Najtrudniejszym wyzwaniem dla tancerzy była piosenka pod tytułem W Kwaśniewicach stanął w ogniu dom. Po kilkakrotnych

treningach

tańczyliśmy już „Kwaśniewice” jak Presleyowskie Love me tender… Przytuleni i spokojni o każdy swój krok.

Początkowo dziwiłam się, że co jakiś czas wyrasta przed

Igorem któraś z bączkowskich kobiet. Mówi „białe tango”. Dyga przed nim i prosi do tańca. Wracał lekko zażenowany, wyjaśniając, że to pacjentka. Wreszcie poczułam się jak w szpitalu, gdyż białe tango trwało, a pacjentek przybywało w sposób zatrważający. Bal trwał. Dom w Kwaśniewicach niestrudzenie płonął. Płonęłam i ja, zwłaszcza że każdy następny taniec wymagał od Igora męskiej walki o mój wypełniony karnecik. A potem, gdy strażacy gasili pragnienie, siedzieliśmy w naszym kącie, patrząc z rozbawieniem na kuriozalne karnawałowe sensacje, których nie żałowali nam zgromadzeni goście. Patrzyliśmy, jak panna Róża otacza czarnym wężem boa pana Maczka, który chciał sprawdzić, czy wąż jest prawdziwy, i został przez drobną Maczkową nieco poturbowany. Pannie Róży też się dostało. Od kaprala Kręćka siedzącego sztywno przy barze, w mundurze i ciężkich buciorach.

Pani Ludwika ze swoim Kaczorkiem wygrała konkurs na rock and rolla. Nie przeszkadzała jej nawet inna linia melodyczna ani sukienka będąca najkrótszą wersją mini, jaką widziałam tej nocy.

Igor z ogromnym rozbawieniem przyglądał się parom i wreszcie nieśmiało zapytałam o wynik oględzin.

— Jestem pijany, czy dzisiaj obowiązuje jednolitość strojów pań?

Istotnie. Na parkiecie kręciło się dziesięć jednakowych sukien. Przy sąsiednim stoliku siedziały obok siebie trzy identyczne garsonki. Pewna zgodność materiałów i deseni panowała też przy stoliku włodarzy, gdzie panie błyszczały tą samą ilością cekinów i tkwiły w takich samych dekoltach. Tylko właścicielka butiku, Izabella Łojek, miała na sobie letnią, obrzydliwą sukienkę w maki. Widać — sprzedała całą karnawałową dostawę i wzięła z wieszaka te kwitnące drugi sezon maki, bo była kobietą interesu.

— Nie jesteś pijany — uśmiechnęłam się czule. — Ale gdy pomylisz mnie z burmistrzową, zmienię zdanie.

Z burmistrzową nikogo nie można było dzisiaj pomylić. Siedziała naburmuszona i wściekła, wachlując się frędzlami wieczorowej chusty. Cała sala widziała, co wywoływało uczucie duszności u pierwszej bączkowskiej damy. Wszystko zaczęło się od kurtuazyjnego tańca dwóch plebiscytowych zwycięzców. Burmistrz Drzymałko skłonił się przed panią Mamło i o północy wykonali taniec sojuszu i przyjaźni przy akompaniamencie dość dowolnej interpretacji utworu Mówią, płonie stodoła, płonie aż strach… Po tym pierwszym wirtuozowskim tańcu burmistrz Drzymałko nie zaprzestał zacieśniać owych sojuszów przez następną godzinę. Gdy już na wpół uśpiona sala nuciła „płonącą stodołę”, nieruchomo oblegając stoliki, dłonie burmistrza Drzymałko nadal kurczowo wczepiały się w chude pośladki matematyczki, a ona sama, nieprzyzwoicie przylegająca do służbowego garnituru, napierała na własność Misi swym drobnym, ostrym biustem, ignorując myśl, że gdzieś nieopodal pijany pan Mamło, starszy księgowy, wodzi za tym biustem smutnym wzrokiem.

Polityczno-szkolny skandal trwał do białego rana, odsuwając na dalszy plotkarski plan inne skandale. Rzadko kto zauważył, że radny Kruk nasikał do kufla od piwa, bo założył się z sekretarzem, że to zrobi.

Nie zwrócono uwagi na kraksę panny Mańkowskiej, która znowu miała okazję złamać co nieco, upadając na zastawiony wódką stolik państwa Rotów od taniej galwanizacji.

Wracaliśmy nad ranem.

— Nie odchodź jeszcze. — Igor zatrzymał się przed brzózką.

— Chcesz, abym tu postała?

— Nie tu — uśmiechnął się — tam. — Skinął głową w stronę swych okiem.

Leżeliśmy obok siebie w delikatnym uścisku. Leżeliśmy, marząc o tym wszystkim, co może się przytrafić kobiecie i mężczyźnie, kiedy leżą obok siebie. Na pościeli w krokodylowy wzorek i przy szczelnie zsuniętych zasłonach.

— Ty też wkrótce uciekniesz, prawda? Znikniesz, kiedy zasnę.

Zostawisz małą karteczkę albo pomadkę przy lustrze w łazience…

— Już przestałam uciekać — uśmiechnęłam się do niego.


Krokodylki rozpełzły się w mojej wyobraźni i rosły. Miały na sobie garniturki nadziei, a ja odkrywałam ze zdumieniem radość leżenia i czekania na Igora. Bo Igor, choć wyraźnie czułam jego rękę na swoim udzie, jeszcze nie powrócił. Wciąż był poza miejscem i czasem należącymi do nas. Bardzo pragnął znaleźć się obok. Czułam, jak bardzo.

I dlatego cierpliwie na niego czekałam, licząc zielone krokodylki. Pełna nadziei jak one.

— Świetna jest ta twoja Kamienica, mamo. — Linda zadzwoniła w momencie, gdy omawialiśmy nowy numer „Wiadomości”. — Powinnaś ten tekst wysłać na jakiś konkurs.

— Myślałam o tym, ale mam inny pomysł. Najpierw roześlę go bohaterom mojego artykułu. Niech zobaczą, jak są widziani.

— Obawiam się, że niczego nie zobaczą, ale to będzie przynajmniej uczciwe.

— Co u ciebie?

— W porządku.

— Jak tam Mateusz?

— Mateusz?

— No, ten od dżudo…

— Ach, nie… Nie wiem.

— To o kogo powinnam zapytać?

— O Łukasza. Piąty rok stosunków europejskich.

— Nieźle — pochwaliłam.

To, że kolejny młody, krótko ostrzyżony człowiek zna się na stosunkach europejskich, w żaden sposób nie chroniło mojej córki przed kolejnym rozczarowaniem. I pewnie nie miało większego wpływu na jej osobiste stosunki. Ale nie mogłam jej przed niczym ochronić. Więc tylko pełna podziwu dla konsekwencji, z jaką Linda powiększała swój uczuciowy skład apostolski, wróciłam do kolejnego numeru gazety.

Łatwiej planowało się nowy numer niż nowe życie. Moje sprawy od czasu karnawałowego balu zaczęły przypominać karuzelę wprawioną w ruch przez szaleńca. Sprawa rozwodowa


była już też w szaleńczym toku, kierowana wprawną ręką mecenasa Wiślańskiego.

Igor codziennie przynosił mi mały bukiecik frezji, a niedawno zaproponował, abyśmy razem wyskoczyli promem do Szwecji. Na krótki weekend we dwoje.

Rozmawiałam z panią Adą Turkiewicz o Kasi. Postawiłam sprawę jasno. Powiedziałam, że interesuje mnie pełna adopcja i jestem gotowa przystąpić do wszelkich prawnych negocjacji. Ada Turkiewicz sprawiała wrażenie zmartwionej, ale rozumiem, że ktoś taki jak ona musi się wiecznie czymś kłopotać. Być może życie pani Ady polegało na nieustannym martwieniu się. Na szczęście moje zaczynało polegać na życiu. Takim pełną piersią. I to od chwili, gdy sobie uświadomiłam, że jeszcze na nic nie jest za późno.

Ksiądz Koszałko nie odniósł się do mojego pomysłu adopcji tak entuzjastycznie, jak tego oczekiwałam.

— Czy ty przypadkiem nie chcesz, drogie dziecko, załatwić jakichś swoich interesów? — zapytał, składając planszę i pionki po skończonej grze.

Zarumieniłam się.

— Nie myślałam w ten sposób — odpowiedziałam lekko urażonym głosem.

— Och, na pewno! Wiem! — zapewnił mnie zbyt szybko. I zbyt szybko zmienił temat.

Najlepiej moją decyzję przyjęła Linda. Przysłała list. Długi i szczery.

Jestem już dorosła i coraz dalsza. Fajnie jest pomyśleć, że gdzieś na końcu świata znalazłaś mi siostrą. Zawsze chciałam mieć siostrą, ale na ten temat nikt ze mną nie rozmawiał. Szkoda, że tak rzadko kiedyś rozmawiałyśmy. Teraz, gdy drugi raz bądziesz mamą, musisz to wziąć pod uwagą. Po tegorocznej Wigilii zapytałaś mnie, jak sią czułam, bądąc twoim dzieckiem. Nie odpowiedziałam. Nie było takiej potrzeby. Teraz jest, bo „spodziewasz” sią drugiej córki. Czułam sią zawsze obok twoich spraw.


Obok. To okropne stać obok własnej matki. Nie wiesz nawet, czy wypada ci wgramolić się na jej kolana. Rozumiesz, o co mi chodzi?

Dzisiaj nie wstydziłabym się do ciebie przytulić, ale już minął czas przytulania. Dla mnie minął. Dla innych dzieci — nie. Chcę, żebyś była tego świadoma. Wcale nie jest tak łatwo być blisko ciebie. Łatwiej jest być obok…

Jeżeli przedtem wątpliwości związane z adopcją Kasi Mędraczek zajmowały więcej miejsca niż radosna myśl, że tak uczynię, to po liście od Lindy proporcje się odwróciły.

Wieczorami zamiast czytać nowości wydawnicze do gazetowego kącika „Nasza Witryna”, wertowałam sprowadzone poradniki w rodzaju: „Jak zostać rodzicem”. Moja półka nad łóżkiem zamieniła się w warsztat pedagoga, psychologa i socjologa ze specjalnością „dziecko”. Jadłam śniadanie przy kserokopiach artykułów poświęconych toksycznym rodzinom i sierotom. Przy kolacji studiowałam psychikę odrzuconych.

Popołudniami, gdy nie wpadała do Blondyna Kasia, kreśliłam na marginesach książek uwagi i stawiałam znaki zapytania. Przychodziłam do pracy zupełnie rozkojarzona i rozbita. Dlatego uznano, że się zakochałam.

Nie ukrywam, że dziwny stan podniecenia miał związek z pokładami zupełnie dla mnie nowych uczuć. Ale w głębi duszy doskonale wiedziałam, że tym razem nie jest to jedno z tych pięknych, niefrasobliwych zakochań, które poprawia figurę i samopoczucie. Skłania do wyrzeczeń i wiecznego patrzenia na zegarek albo w lustro.

Na takie „dyndrony”, jak by powiedziała pani Bryś, nie miałam czasu, bo zaczął się dla mnie sezon wielkiego czekania.

32


Kasia umarła o szesnastej pięćdziesiąt. W piątek. Taki zwyczajny, lutowy. Trochę może zimniejszy od innych piątków. Przynajmniej u nas, w Bączkach, tego dnia od rana sypał śnieg, a szyby okien zamieniały się od mroźnych podmuchów w białe, abstrakcyjne witraże.

Nie wiem, co robiłam, gdy umierała. Bardzo możliwe, że w tym czasie myłam włosy albo rozmawiałam telefonicznie z mecenasem Wiślańskim.

Mogłam też być w redakcji, bo pamiętam, że do poniedziałkowego numeru zabrakło nam felietonu na temat wydarzeń kulturalnych. I to ja pisałam ten tekst. O poecie z Jaśminowej Doliny, który wygrał konkurs na wiersz pod tytułem Pomiędzy kobietą a mężczyzną.

Na pewno, gdy Kasia umierała, nie myślałam w sposób szczególny właśnie o niej. Nie było takiego powodu. A przynajmniej ja nie widziałam powodu, aby myśleć o Kasi, która od marca miała ze mną zamieszkać. Na razie w mieszkaniu pani Morgen, a potem się zobaczy…

Kasia rozpoczęła swoje umieranie w szkole, po lekcji wuefu. W

szatni, gdzie dziewczynki pospiesznie ściągają białe skarpetki i tenisówki, żeby nie spóźnić się na matematykę. A Kasia tego dnia tak się zachowywała, jakby chciała się spóźnić. Potem ktoś wezwał karetkę.

Przyjechał Igor i zawiózł Kasię do Gdańska. Do akademii medycznej.

Najszybciej, jak się dało.

W czasie gdy ją tam wiózł, mogłam kupować jedzenie dla Blondyna i coś na kolację. Ale też być może jadłam obiad w restauracji pani Bławatkowej, którą tego dnia okropnie bolała głowa. Jadłam ten obiad z panią Maczek, która mi wtedy powiedziała, że Bławatkową boli głowa od jej własnej kawy gratis.


Niewykluczone też, że gdy Igor pędził erką po oblodzonych szosach i klął na ślizgawicę, ja wpadłam na chwilę do drogerii, bo skończył się papier toaletowy i płyn do płukania tkanin. Tak. Mogłam wówczas stać w małej kolejce. Jeszcze śmiałyśmy się z panią Kocoń (przemiła kobieta), że to jedyna w Bączkach kolejka, bo ta prawdziwa kolej już od dziesięciu lat nie kursuje.

Nie pamiętam już, kto mi powiedział, że Kasia nie żyje. Albo pani Ada, albo ksiądz Koszałko. Tego nie wiem i już nawet nie chcę wiedzieć.

Bo po co?

Po pogrzebie zapytałam Igora, czy ona miała na sobie tę sukienkę w pepitkę. Zbyt szczupłą i zbyt krótką.

Miała.

Poprosiłam panią Adę, aby mi dała tę sukienkę. Trzeba mieć jakąś sukienkę po kimś, kogo się kochało. Tak powiedziałam pani Adzie. A ona na to, że oczywiście. Trzeba mieć.

Powiesiłam ją w szafie. Pomiędzy moimi rzeczami. Pachnącymi mną.

Moim ciałem i oddechem. Z czasem sukienka Kasi Mędraczek też będzie tak pachniała.

Z nikim nie chciałam rozmawiać o tym, co się stało. Bo po co? Igor trochę się złościł. Twierdził, że trzeba takie rzeczy wyjaśniać. Ale ja uważam inaczej, bo to nie była żadna rzecz. I nie da się wszystkiego wyjaśnić. A przynajmniej słowami.

Na pogrzeb Kasi przyszła cała kamienica. Pan Bażant, inżynier Malawski, babka Fidjaszowa. Wszyscy na czarno, jak należy.

Uświadomiłam sobie, że nie napisałam o nich całej prawdy i podarłam reportaż. Tak to jest ze słowami. Na opowieść o życiu masz ich za dużo.

A na opowieść o śmierci zawsze zabraknie słów. Nawet tych najprostszych.

Pod koniec lutego pakowałam walizkę. Na razie tylko część rzeczy, którymi tu zdążyłam obrosnąć. Igor patrzył na mnie spod oka.

— Uciekasz?

— Nie wiem — odpowiedziałam. — Na razie tylko wyjeżdżam.


— Nie chcesz zrozumieć tego, co się stało? — zapytał. Dawno nie rozmawialiśmy o Kasi i było dobrze. Ale widać nie chciał, aby mi było dobrze.

— A co tu rozumieć?

— Choćby to, że nic się nie zdarza bez przyczyny…

— Marfan, serce, beznadziejny przypadek — wymieniałam przyczyny jednym tchem. Bez pytania, co się potem robi z sukieneczkami w pepitkę, które nikomu już nie są potrzebne.

— Chodzi mi o to, co dostałaś od Kasi…

— Ja? — Wydęłam pogardliwie usta. — Dostałam kosza.

— Dostałaś znacznie więcej, tylko tego nie widzisz.

— A ty widzisz? Skinął głową.

— Ona cię zmieniła. Pokazała ci, co zgubiłaś. I teraz możesz zacząć tego szukać.

— Dziękuję — odburknęłam. — To, co zgubiłam, zostało pochowane.

To, co znalazłam, odebrane…

— Mylisz się — powiedział i zapalił papierosa.

Wyjeżdżałam do Warszawy o zmierzchu. Wzięłam ze sobą sukienkę Kasi. A właściwie już naszą. Wspólną. Trochę jej, trochę moją. A nawet Lindy.

Nie musiałam myśleć o zatrzymaniu procesu adopcyjnego.

Wyręczono mnie. Ze wszystkiego ostatnio mnie wyręczano, poza myśleniem. A z tym radziłam sobie fatalnie. Chociaż robiłam postępy.

Tak powiedziała pani Ada, gdy rozmawiałyśmy ostatnio. Nie o Kasi. O

mnie. O moim bolesnym dojrzewaniu.

Kasia jechała ze mną. Zawsze będzie tuż przy mnie i we mnie. Nie obok. Jestem jej wielką dłużniczką. Przypomniała mi, jak się kocha.

Teraz potrafię sobie tak wiele wybaczyć. To również jej zawdzięczam.

Nie bardzo mogę się zgodzić z nurtującą mnie myślą, że każda śmierć służy życiu, ale tak się przecież stało. A świadkiem tej przemiany jest sukienka w pepitkę.

I ja.

Dlatego, gdyby ktoś próbował mi wmówić, że zdarzyło mi

się coś nad wyraz szczególnego, gdyby jakiś psychoanalityk przekonywał mnie, że to niesamowite, a scenarzysta chciał kupić materiał

na nowy film, powiedziałabym na pewno, że się myli. Powiedziałabym: „Nic nowego pod słońcem, miły panie…”.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kosmowska Barbara Głodna kotka
Kosmowska Barbara Niebieski autobus
Kosmowska Barbara Buba
Barbara Kosmowska Niebieski autobus
Niebieski autobus Barbara Kosmowska
Niebieski autobus Barbara Kosmowska ebook
Barbara Szumilas Powiat limanowski
Nowa Marchiwa prowincja zapomniana wspólne korzenie materiały z sesji naukowych Gorzów Wlkp zes
Granada prowincja info
Psychologia ogólna - ćwiczenia , Szkoła - studia UAM, Psychologia ogólna, Konwersatorium dr Barbara
barbararadziwil
Nowa Marchiwa prowincja zapomniana wspólne korzenie materiały z sesji naukowych Gorzów Wlkp zes
Barbarzyństwo w Chinach

więcej podobnych podstron