M ody B g z p tl na szyi Psy


Anka Mrówczyńska

Młody bóg z pętlą na szyi

Psychiatryk

Wydawnictwo Psychoskok

Konin 2015

Anka Mrówczyńska

Młody bóg z pętlą na szyi. Psychiatryk”

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2015 Copyright © by Anka Mrówczyńska, 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Wydawnictwo Psychoskok

Projekt okładki: Anka Mrówczyńska Korekta pobieżna

facebook.com/Mlody.bog.z.petla mrowka@anka-mrowczynska.com anka-mrowczynska.com

ISBN: 978-83-7900-460-7

Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o. ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-500 Konin tel. (63) 242 02 02, kom. 665-955-131 wydawnictwo.psychoskok.pl e-mail:wydawnictwo@psychoskok.pl Antoniemu Mrówczyńskiemu, mojemu Mrówkowi, dziękuję, że ze mną wytrzymujesz.

W dzisiejszych czasach pliki elektroniczne żyją swoim życiem. Taka już natura internetowej braci. Nie mam nic przeciwko. Ba! Popieram.

Masz ten plik z sieci? Spoko, miłego czytania!

Jednak mam małą prośbę. Jeśli spodoba Ci się ta książka - kup oryginał i podziękuj mi za to, co napisałam. Odwdzięczę się pisząc kolejne.

Telefon (poniedziałek)

„No zajebiście. Jak to nie mają psychiatry? Jak w Centrum Interwencji Kryzysowej może nie być psychiatry? Co ja teraz zrobię? Zabiję się, kurwa, zabiję się!”

„No zaraz jej jebnę! Chyba wiem, że to nie to samo! Co za durny babsztyl! Kurwa, czy ona nie rozumie, że ja już nie mogę? Że się zabiję, jak z kimś nie porozmawiam?!”

„Zrób coś. Powiedz coś, babo. Nie odsyłaj mnie, błagam, nie odrzucaj... pomóż mi!”

„A co cię to babo obchodzi?! Co za różnica! Kurwa mać, stoję na ulicy i mam się spowiadać z tego co robię?”

„Dobrze gada. Ale do rzeczy, do rzeczy! Zapiszesz mnie na tę wizytę, czy nie?!”

„Czy ja tam zdążę? Co mi da to spotkanie... psycholog nie da mi zwolnienia... ja już dłużej nie dam rady! I pomyśleć, że wczoraj mogło być już po wszystkim... ”

Pierwsza wizyta u psycholog (wtorek)

Weszłam za nią i zajęłam krzesło pod ścianą.

„Po co ja tu w ogóle przyszłam. Co mi to da... pogadam godzinę i nic to nie zmieni. Nic się nie zmieni. Ja nie potrzebuję pomocy. Nikt mi nie pomoże. Nic mi nie pomoże. Zabiję się i nikogo to nie będzie obchodzić. Nikogo!”

Siedziałam u niej półtorej godziny. Od pierwszego momentu zrobiła na mnie dobre wrażenie. Zaufałam jej. Otworzyłam się w stopniu, w jakim nie otworzyłam się jeszcze przed nikim – przed żadnym psychologiem ani psychiatrą.

Spełniła swoją rolę. Psycholog zajmujący się interwencją kryzysową ma wspierać. Była bardzo wspierająca. Choć mówiła niewiele. Od razu wychwytywałam typowe zwroty, o których przecież uczyłam się na pedagogice. Jednak ona używała ich w sposób niesztuczny i niewymuszony. Nie przeszkadzały mi.

Sprawiała również wrażenie autentycznego zainteresowaniamoją osobą. Była to dla mnie nowość w tego rodzaju kontaktach. Do tej pory spotykałam się z ignorancją i lekceważeniem powagi moich problemów.

Podała miejsca, w które mogę zadzwonić w sytuacjach takich, jak w weekend. Przyznałam jej, że wątpię bym skorzystała. Wtedy praktycznie zupełnie tracę kontakt z rzeczywistością i racjonalnym myśleniem.

Zaproponowała, że pomoże mi przetrwać okres do wizyty u psychiatry. A po spotkaniu z lekarzem i omówieniu jego decyzji, wspólnie zastanowimy się co robić dalej. Zdecydowałam się. I poczułam, że nareszcie nie jestem z tym wszystkim sama. Oczywiście mam Mrówka. Chodzi jednak o to, że mam kogoś, kto może mnie trochę pokierować. Pomóc dobrać najlepsze wyjście z tej nieciekawej sytuacji.

Proponowała wizyty u psychoterapeutki (zamiast u niej), która pracuje tam wymiennie z nią. Odmówiłam. Za tydzień mam kolejne spotkanie.

Nie byłabym sobą, gdybym po wyjściu i chwilowej euforii nie zaczęła szukać problemów. Zaczęłam zastanawiać się czy dobrze zrobiłam, że się zdecydowałam.

Chwaliła leki. Że te nowej generacji nie są już takie, jak te, które brałam.

Przed wizytą bardzo się stresowałam. Przez pierwsze pół dniówki w robocie nie myślałam o niczym innym niż o tym co mam powiedzieć. Drugie pół dniówki był taki zapieprz, że wszystko wyleciało mi z głowy. Jechałam tam z tabulą rasą zamiast przygotowaną listą kwestii do poruszenia.

Zdziwiłam się niezmiernie, gdy po początkowych trudnościachgadałam ciurkiem. Z tematu na temat. Co mi przyszło do głowy. Byłam zaskoczona, że poruszyłam aż tyle spraw.

Dodatkowo słuchając siebie przeraziłam się nie na żarty. Dopiero wypowiadając, a nie pisząc, te wszystkie problemy, uświadomiłam sobie w jak poważnym stanie jestem. Momentami czułam wstyd, że doprowadziłam się do takiego stanu. Psycholog co jakiś czas podkreślała, że rozumie i wie, jak ciężko mi musi być.

Standardowe zwroty. Jednak w jej ustach brzmiały autentycznie i troskliwie.

Dodatkowo powiedziała mi, że jestem bardzo świadoma tego, co mi jest. Mówię dojrzale i w bardzo ładny sposób o tym wszystkim opowiadam. Zdziwiłam się, ale nie wzięłam tego za stwierdzenie nie na miejscu.

Okazało się, że rejestrując się do tej psycholog nie rozmawiałam z rejestratorką, tylko z nią. Poznałam po głosie. Zresztą przy mnie, po gorących przeprosinach, odebrała telefon i rejestrowała kolejnego nieszczęśnika

Była też pierwszą osobą, której wystarczył słowny opis aktów autoagresywnych. Choć pytania zadawała szczegółowe. Do tej pory zawsze słyszałam „proszę pokazać” i były to stanowcze „prośby” nie znoszące sprzeciwu. Nietrudno się domyślić, że równie dobrze mogłoby to być żądanie „proszę się rozebrać do naga”.

Nie sądziłam, że tak będzie, ale to wygadanie się, poczuciebycia zrozumianą i bezwarunkowo akceptowaną wprowadziło mnie w stan wręcz euforyczny. Oczywiście długo on nie trwał i dość szybko powróciły myśli samobójcze. Jednak w końcu mam jakiś punkt zaczepienia. Mam się czego uchwycić. Świadomość, że za tydzień znów mogę do niej pójść, pomaga. Każe przejść w stan stand by ze wszystkimi odpałami i czekać na kolejną godzinę z nią.

Martwi mnie tylko to, jak zareagowałam na tą psycholog. Dostrzegam niebezpieczną i dobrze znaną idealizację. Przywarcie. Przed dzisiejszym atakiem czułam silną potrzebę spotkania się z nią. Zaraz. Teraz. Dobrze wiem jak to się kończy.

Dziękuję wszystkim, którzy namawiali mnie na ten krok. A w szczególności Des, która oprócz kopów w dupę uświadomiła mnie o możliwości skorzystania z pomocy interwencji kryzysowej.

Żałuję tylko jednego – że tak późno się na to zdecydowałam.

Noc

Po kłótni z Mrówkiem zapanował nade mną i zdrowym rozsądkiem – paniczny lęk przed opuszczeniem. Porzuceniem. To nie była realna chęć zakończenia życia.

A przymus mocnego skrzywdzenia siebie. Przerwania łańcucha wszechogarniającego i niedającego się niczym stłumić bólu.

Kilka lat temu wołała mnie klamka „Jesteś beznadziejna! Zasługujesz na śmierć! Dostanę cię! Chodź i się na mnie powieś!”.

Teraz klamka nie krzyczała. Tylko coś we mnie. „On cię zostawi! Nie może z tobą wytrzymać! Zostaniesz sama! Opuści cię! Zabij się! Powieś się! Poczuj wyzwalający ból! Poczuj brak tlenu w płucach! Poczuj jak pętla zaciska szyję! Jak wżyna się w skórę i zabiera dech! Powieś się! To cię oczyści!”. Posłuchałam. Było około trzeciej nad ranem. Mrówek spał w drugim pokoju. Gdyby nie ułamkosekundowy przebłysk zdrowego rozsądku, który kazał mi się zerwać na równe nogi, tym razem pewnie skończyłoby się to tak, jak nie udało się przy poprzednich czterech próbach.

Boję się. Tak bardzo się boję. Siebie. Tego głosu. On wciąż krzyczy. Krzyczy od wczoraj nieprzerwanie. Pogodzenie z Mrówkiem przygłuszyło nieznacznie ten krzyk, ale wciąż go słyszę. I wciąż z trudem się mu opieram.

Jutro na 16:00 mam spotkanie z psycholog. Obawiam się, że to spotkanie nic nie da – a wiem, że to moja jedyna deska ratunku w najbliższym czasie.

Denerwuję się. Okropnie.

Mrówek wczoraj mnie przeszukał i znalazł żyletkę. Została zarekwirowana. Wiem, przecież wiem, że muszę przestać. To nie jest żadne wyjście. Wiedziałam to od samego początku. Już w grudniu pisałam, że muszę z tym skończyć. Nim się znów właduję w autoagresję na całego. Na tej teoretycznej wiedzy się skończyło. Wjebałam się po uszy. Jak kiedyś. Byłam głupia. Jestem nieprzeciętnie głupia. Jak z tym wieszaniem się – i na co mi to… jakby było mało problemów. Wziąć się w garść. Wziąć się w garść. Wziąć się w garść.

Niech ktoś uciszy ten samobójczy krzyk!

W nocy nie mogłam znieść bólu życia. Żyletka nie przyniosła ukojenia. Wciąż czułam na sobie jego nienawiść, pogardę i obojętność. Znów chciałam to wszystko zakończyć. Sięgając po dobrze znany środek. Ale nie mogłam. Czując zaciskającą się pętlę na szyi przeraziła mnie świadomość nieodwracalności jej skutków. Przełykając łzy, wstałam. Nim brak tlenu zakręcił w głowie i odciął możliwości wolnej woli. Sama nie wiem czemu pozwalam temu ciału wciąż oddychać…

Ostry dyżur psychiatryczny (niedziela)

- Proszę poczekać na korytarzu, lekarz zaraz przyjdzie.

„I po co on mnie tu przyprowadził? Co to da? Niczego to nie zmieni.” - Proszę wejść, lekarz czeka.

Nie wiem po co tam poszłam. Znów zostałam zlekceważona. Czasem mam wrażenie, że chodzę do tych psychiatrów tylko po to, by kolekcjonować diagnozy: do bierno-agresywnych zaburzeń osobowości z elementami schizoidalnego teraz dołączona została osobowość chwiejna emocjonalnie.

Powiedziałam wszystko. Jak na spowiedzi. O próbie sprzedtygodnia. O planach samobójczych w piątek. O kolejnej próbie w sobotę. Autoagresji. Agresji i tym wszystkim o czym pisałam ostatnio. Czego się dowiedziałam? Że to tylko problemy z regulacją emocji. Zostało wzbudzone we mnie poczucie winy. Jak narzeczony może ze mną wytrzymać? Powiedziałam, że właśnie nie wiem i chciałam spędzić z nim miły wieczór w piątek po czym się zajebać. Jego reakcja? „No właśnie, to problemy z emocjami”.

Odpłynęłam. Patrząc przez lekarza w okien kraty, jak kilka lat temu. Gdy obok matka, a oni pytali o cięcie i próby samobójcze. Jakże mogłam im coś powiedzieć?

- Nic nie powiem dopóki ona tu będzie – a ona mnie za rękę i wyrzut w oczach.

Strzepnęłam jej rękę z siebie.

I czułam, że jestem tamtą mną sprzed lat. A ten psychiatra wciąż do mnie z głupimi pytaniami.

Tyk-tyk-tyk. Jakby chciał mnie zeżreć. Wypić mi mózg. A lekarz dalej swoje.

W jaki sposób panią skrzywdzą?

Pozbawiające mnie wszystkiego

I ja jej powiedziałam o tym. Psycholog we wtorek.

Przepisał mi Chlorprothixen – nie pytając czy biorę jakiekolwiek leki ani czy na coś choruję.

Zalecił prywatne EEG we śnie. I cierpliwe czekanie na psychoterapię. Do hospitalizacji wskazań nie widział. I tak bym się nie zgodziła. W karcie konsultacyjnej wszystko sprowadził do… konfliktu ze współpracowniczką. Widać śpieszyło mu się do oglądania jakiegoś serialu na oddziale.

Efekt jest taki, że po czterdziestu minutach rozmowy z nim:

I ciekawe jak ja mam pracować po tych tabletkach… kiedy nawet na „trzeźwo” nie ogarniam rzeczywistości i niczego nie pamiętam. Nie pamiętam co i jak robiłam dzień wcześniej. O co ogromne pretensje na współpracowniczka i jedzie po mnie przez to, mówiąc „co się z tobą dzieje? Obudź się! Nic nie umiesz!

Niczego nie pamiętasz!”. Ale to wszystko to przecież tylko emocje.

Nie ogarniam siebie. Nieodgadnioną sobą dla siebie się stałam. Która to ja? Nie ja-racjonalna. Nie ja-chłopak. Nie ja-dziewczynka. Która ja to ja teraz?

Te tabletki mnie niszczą. Znieobliczalniałam przez nie. Niekontrolowane myśli.

Niekontrolowane czyny. Niekontrolowane uczucia, emocje i wybuchy agresji.

W piątek po robocie łyknęłam ich sześć. Chciałam kupić pół litra. Iść nad rzekę. Siedzieć tam pod mostem albo się utopić. Sama nie wiedziałam. Tylko przymus ogłupienia się nimi działał. Kiedy mnie zmuliło, a wolna wola przestała działać, nogi poniosły mnie do domu. Choć nie miałam tam po co wracać. Poszłam spać.

Tej tożsamości nie znam. To nie jedna z moich osobowości. Nie chcę jej. Gardzę nią. Jest nieobliczalna. Jak ja, ale to nie ja.

Miałam potwierdzić kierowniczce, że w poniedziałek nie będzie mnie w robocie. W końcu nie wyraziła zgody, tylko powiedziała „zobaczymy”. Gdy prosiłam ją o wolne w, zdaje się, środę. Ale mogę się mylić. Wszystko się zlewa w jedną masę. Dni i godziny pozostają nierozpoznane. Ale ta ja, która mną nie jest, nakazała nie czekać aż kierowniczka skądś wróci. Dokądś poszła. Tylko nakazała wyjść. Łyknąć tabletki. I niczym się nie przejmować. „Przecież mówiłaś kierowniczce, że chcesz wolne na poniedziałek. Współpracowniczce powiedziałaś, że cię nie będzie. Jest już fajrant. Piątek popołudniu. Zgłupiałaś, że chcesz na nią czekać? Najwyżej cię wyjebią. I tak nie chcesz tu pracować. Wyjdź stąd. Wyjdź i wpierdol w końcu te tabletki. Idź nad rzekę! Na co czekasz?!”. Więc wyszłam i łyknęłam.

Nie jestem sobą. Nie jestem żadną ze moich ja. To coś jest dziwne, ale na pewno nie jest mną. Powiem o tym psychiatrze. Powiem, że chcę do szpitala albo zwolnienie. To ona powie. Nie ja. Ani żadne z moich ja. Ja nie chcę do zamknięcia. To tamta chce. Albo odwrotnie. Teraz już sama nie wiem. Autodestrukcja to pomysł mój czy jej?

Albo ta terapia na oddziale dziennym. Psycholog potwierdziła słowa psychiatry z ostrego.

- To bardzo dobry pomysł – powiedziała.

Ale i tak nie przejdę kilkuetapowego castingu. Trudniej się tam dostać niż na studia. Zresztą terapie grupowe, psychodramy – to nie dla mnie. Zdecydowanie. Ja mogę o tym czytać. Poznawać mechanizmy. Zrozumiewać dlaczego i jak to pomaga. Ale brać w tym udział to inna sprawa.

To chyba sytuacja bez wyjścia. Tak myślę. Albo tamta ja - nie ja tak myśli. Co do tego mam wątpliwości. Nie jestem pewna. Odstawiłam te tabletki. Skutki uboczne są o wiele gorsze niż efekty. Uspokojenie, gdy jestem spokojna. A w chwilach pobudzenia – pobudzają jeszcze bardziej. Nieobliczalnieję po nich. Puszczają mi jakiekolwiek hamulce. Mogłabym bić-zabić. W środku nocy rzuciłam krzesłem. I walnęłam głową w ścianę niemal do porzygania. Chyba nie tak powinny działać tabletki o silnie uspokajającym działaniu?

Zastanawiam się tylko dlaczego nikt nie bierze mnie na poważnie. Tej autodestrukcji. Tych prób i zamiarów samobójczych. Psycholodzy i psychiatrzy. Wiecznie jest „to tylko… (problemy z osobowością, emocjami)”. A może ja żyję w świecie równoległym i oni widzą więcej? Choć dałabym sobie uciąć rękę, że więcej widzę ja.

Druga wizyta u psycholog (wtorek)

Idąc na nią, zastanawiałam się czym popić paczkę Chlorprotixenu. Pod które nadjeżdżające auto się rzucić. Z którego mostu skoczyć. Podjętymi decyzjami zaś były: zarzucenie pomysłu terapii i zrezygnowanie z poniedziałkowej wizyty u psychiatry.

Przez ponad pół spotkania musiała ciągnąć mnie za język. Unikałam jej wzroku gapiąc się w podłogę. Rzucałam zdawkowo hasła na temat tego, że to wszystko nie ma sensu. A zamiast się leczyć, chcę się tylko zabić.

I znowu, jak za dotknięciem magicznej różdżki. Jej spokojnego tonu. Łagodnego głosu. Dobrze dobieranych słów (Swoją drogą nie wiem jak ona to robi. Jest pierwszą osobą, która nie powiedziała jeszcze ani jednego zdania, ani jednego słowa, które w jakiś sposób by mnie dotknęło. A zazwyczaj wystarczy naprawdę niewiele, żebym zmieniła front i z kogoś przyjaźnie nastawionego zrobiła wroga.). Delikatny uśmiech. I serdeczny śmiech nawet podczas mówienia o rzeczach trudnych ( Kolejny fenomen. Ani przez ułamek sekundy nie wzięłam ich za prześmiewcze lub nie na miejscu. Co też robię notorycznie.). Wyciągnęła na powierzchnię mnie racjonalną, dorosłą. Sporo było milczenia (Tak, tak. Z jej strony też. Przecież dobrze znam ten środek. Milczenie jako sposób przełamywania oporu u pacjentów. Jednak coś z tej pedagogiki pamiętam).

Sprawiła, że znów chcę się leczyć.

Dała mi zadanie domowe. Zrobić listę priorytetów, którą pomoże mi zakodować we łbie. Żeby niezależnie od niestabilności i huśtawek emocjonalnych mieć punkt zaczepienia. Którego brak powoduje takie zagubienie i myśli samobójcze z błahych powodów. Oczywiście na początku się zgodziłam, ale jeszcze przed wyjściem z gabinetu zaczęłam doszukiwać się problemów. Powiedziałam jej o swoich wątpliwościach. Zapewniła mnie, że nawet jeśli nic nie napiszę, to nic się nie stanie. Mam zrobić to na tyle, na ile nie zestresuje mnie to zadanie. Najwyżej opracujemy wspólnie taką listę na spotkaniu.

Co do sensu istnienia takiej listy miałam wątpliwości. Gdy jest dobrze, nie potrzebuję jej. Gdy jest źle, nie będzie miała dla mnie sensu.

Ustaliłyśmy więc wspólnie, że na samej górze zapiszę dużymi literami, że pomysł tej listy i korzystania z niej niezależnie od nastroju jest jej. Wtedy trudniej będzie mi go bojkotować w negatywnych stanach emocjonalnych.

Wracałam do domu z buta. Chciałam sobie pewne kwestie przemyśleć. Szłam w sumie prawie godzinę i myślałam nad tym co na tą listą wpisać. Notując w myślach kolejne punkty wyciągnęłam dwa wnioski:

  1. Większość punktów można by ująć jednym słowem – TERAPIA – czyli pamiętać o tym, że chcę się zmienić, a do tego potrzebuję terapii.

  2. Praktycznie wszystkie punkty (oprócz dwóch) dotyczą zmian. Zatem wychodzę z założenia, że obecnie nic nie mam i nie dostrzegam żadnych pozytywów w życiu. Może cieszyć się nie mam za bardzo z czego, ale zdecydowanie deprecjonuję to, co mam. A to jest niebezpieczne, bo w chwilach zwątpienia nie mam się czego uchwycić. Dobijam się myśleniem, że tyle rzeczy muszą zmienić, żebym mogła w ogóle żyć. A skoro nie mam siły, żeby to wszystko zmienić, lepiej się zabić.

Poprosiła mnie również o stworzenie drugiej listy. Rzeczy, które sprawiają mi przyjemność. O ile z tamtą sobie jakoś poradziłam, co do tej mam sporo wątpliwości. Jeśli chodzi o priorytety, z wypisaniem ich nie miałam aż tak wielkiego problemu, gdyż są to dość fundamentalne (nie tylko dla mnie, a raczej dla większości ludzi) kwestie. Nie mówię, że w nie wierzę i je respektuję. Raczej wypisałam je na „czuja”, jako sprawy, na których powinno mi zależeć. O tyle z przyjemnościami jest większy kłopot, bo: różne ja lubią różne rzeczy. Do tego dochodzą nastroje. Podejście do życia. Autodestrukcja. Z jednej strony przyjemność sprawia mi na przykład czytanie. Pisanie. Spacer. Kino. Teatr. Z drugiej sam fakt istnienia. Słońce. To, że rosną kwiatki i ładnie pachną. Bieganie w wiosennym deszczu. Oglądanie deszczu meteorytów latem, gdy razem z Mrówkiem leżymy na leżakach przy ognisku i sączymy piwko, wygłupiając się przy tym. A z trzeciej, przyjemności nie sprawia mi nic i z niczego nie potrafię się cieszyć.

Spotkanie u psychiatry (poniedziałek)

Dziś na 10:15 miałam wizytę u psychiatry w PZP przy szpitalu psychiatrycznym, w którym byłam hospitalizowana. Miałam się tam zjawić piętnaście minut wcześniej w celu założenia karty. Byłam 9:45. Chciałam dopełnić formalności i na spokojnie pomyśleć nad tym, co powiedzieć lekarzowi. Załatwiłam formalności, zostałam skierowana pod konkretny pokój. Poszłam jeszcze zapalić fajkę. 10:05 stałam pod gabinetem. Minęło dziesięć minut, minęło dwadzieścia... Babka, która była przede mną zagadała, że to zawsze tyle trwa. Czekałam więc dalej. Godzina 10:30, 10:40... Wciąż słychać dobiegające zza drzwi głosy. Nic to. Może ktoś potrzebuje więcej czasu. Czekam, więc cierpliwie (właściwie to niecierpliwie). Ale gdy o 10:45 z gabinetu wyszła lekarka, wpadłam w panikę. Czekałam pod złym gabinetem! Zeszłam do rejestracji.

Rejestratorka przyjmując srogą minę w pierwszym odruchu się uniosła:

Uspokajającym tonem, z przepraszającym uśmiechem, zaprowadziłamnie pod dobry gabinet: numer dwanaście na parterze. Kazała mi poczekać. Weszła do gabinetu i zaanonsowała lekarzowi:

W pierwszej chwili uderzył mnie wygląd psychiatry: po trzydziestce. Wysoki. Szczupły (właściwie to wręcz patyczakowaty - chudy innymi słowy). Długie ciemny blond włosy spięte gumką (Właściwie to chyba bardziej jasny szatyn. Choć według moich standardów ten kolor włosów zalicza się jeszcze do ciemnego blondu. Ale mogę się mylić. Tym bardziej, że opisuję go nie z zapamiętanego wyglądu, a z zapamiętanych przymiotników i określeń jego wyglądu dotyczących). Zarost.

„Jezus! On wygląda jak Jezus! Bardziej pasuje na terapeutę uzależnień niż psychiatrę. Czemu skojarzył mi się z Jezusem? Przecież nie jest podobny...” Lekarz wskazał ręką krzesło. Usiadłam niepewnie.

„Z czym pani przychodzi? - Na pewno zaraz padnie to pytanie. Na pewno. Zawsze ono pada. A na diagnozie pedagogicznej uczyli nas, żeby na początek zadać jakieś luźne pytanie. Ale nie. Psychiatrzy zawsze:

Za każdym razem. Z czym przychodzę? Teraz to już z pustką we łbie. Czy oni nie rozumieją, że zadając to pytanie powodują u mnie taki stres, że wszystko zapominam? I co? Zaraz znów otworzę usta i nie będę wiedzieć co powiedzieć...”

Nie zdążyłam się bardziej nakręcić, bo psychiatra podniósł głowę znad karty poprzedniego pacjenta i wziął moją. Zaczął inaczej niż się spodziewałam.

„No ok, ok, ale szybko, bo zaraz tak się zestresuję, że zapomnę po co tu przyszłam. Znów górę weźmie: nic mi nie jest, nic mi nie jest. Choć w sumie całe szczęście, że zaczął sam od jakichś pytań. Może będzie pytał dalej i nie będę musiała mówić tylko sama z siebie. Żeby on podtrzymywał rozmowę... Żeby pytał... Kurwa, nic nie pamiętam... Co ja mam mu powiedzieć... A tak ćwiczyłam od tylu dni, no przypomnij sobie... Jak to szło...” - Stan cywilny?

Po tych standardowych pytaniach przeszedł do wywiadu medycznego.

Miałam rozciętą głowę i guza, ale chyba nic poza tym.

„Dobra, ma trochę pisania, szybko. Kurwa szybko, bo zaraz skończy. Zapyta po co przyszłam i znów zrobię z siebie idiotkę tylko burcząc coś bez ładu i składu, gubiąc cały czas myśli... Jak to szło... Aha: Mam zaburzenia osobowości i wiem, że potrzebuję terapii. Ale od grudnia bardzo nasiliła się u mnie autodestrukcja. Dwa tygodnie temu się powiesiłam. W tamtym tygodniu w piątek cały dzień planowałam samobójstwo, w sobotę znów się powiesiłam. Boję się siebie. Ja nie chcę umierać. Ale boję się, że do tej terapii nie dożyję - a potem niech on pyta.” - Choroby psychiczne, samobójstwa w rodzinie?

„No tak, tylko podejrzewam. Tak sobie tylko gadam.”

„Nie... to bezsensu! Ja pierdole i po co ja tu przyszłam. Czy ja w ogóle chcę się leczyć? Albo niech mi przepisze jakieś tabletki, wypisze zwolnienie i będę miała wyjście awaryjne. Leki się zawsze przydadzą. I niech mi da to cholerne zwolnienie. Już nie wytrzymam dłużej w tej robocie. Ja pierdolę... A jak mi nie da? Nie wyobrażam sobie tam jutro iść... Kurwa mać... Na pewno mi nie da... Zrobię z siebie tylko debila. Zdechnąć kurwa. Zdechnąć! Dość mam tego zajebanego życia. Dość kurwa!”

„Albo coś sobie zrobię. Nikt nie traktuje mnie poważnie. Nikt! Tylko mnie odsyłają. Powinni mnie zamknąć w psychiatryku. A może on to zaproponuje... Wolę dać się zamknąć niż tam iść jutro! Pewnie mnie oleje... Jak każdy... Powie, że to tylko jakieś zaburzenia i odeśle do psychologa. Ja wam wszystkim kurwa pokażę! Zajebię się! Coś sobie zrobię! Nie chcę już kurwa żyć... Co ja wyprawiam... Skup się! Skup się na tym co masz powiedzieć i nie rozmyślaj tak, bo zapomnisz po co tu przyszłaś!”

„Jak on to robi? Już tyle czasu gadam, a on słucha i notuje. Ciekawe co tam notuje. Nadąża za mną, nie olewa. Ja bym nie umiała tak jednocześnie...” - A co pani przepisał?

„Jak on to wszystko ogarnia... Jakoś mi idzie. Cały czas gadam. Jak on to robi?”

„Ile ja tu już siedzę? A właściwie nie powiedziałam nic z tego, co chciałam. Zaraz się skończy czas, a ja zostanę z niczym... super... po co ja się tak rozgadałam? Przecież można to było w dwóch zdaniach powiedzieć. Pomyśli, że jakaś nawiedzona jestem. I co z tym zwolnieniem... ” - Mówiła pani o autoagresji. Jak to u pani wygląda?

Znów zaczęłam swoje opowieści. Nie tylko o alkoholu, ale i tabletkach, próbach samobójczych, całej tej autodestrukcji. Niestabilności. Poczuciu pustki. Burzliwości związku. Nawet się nie zorientowałam, a opowiadałam płynnie o wszystkim tym, o czym chciałam. Jezus chwilami miał nawet problemy żeby dopytać o coś, co go zainteresowało spośród potoku wypowiadanych myśli. W końcu stwierdził:

Roześmiał się.

„Ale?” - zaświtało mi w głowie.

„Tylko żeby nie zadziałał tak, jak poprzednie tabletki... Na pewno mnie otumani... Nie będę mogła się zwlec z łóżka... Może da mi zwolnienie... Ja już nie mogę z tą robotą...”.

„Depakine, Depakine... gdzieś już słyszałam nazwę tego leku, coś o nim czytałam. Tylko co... ciekawe, czy mi to pomoże. Może chociaż uda się załatwić w końcu coś z tą terapią, bo ile można”.

Przecież ja to wszystko wiedziałam! Czekałam na dobry moment, żeby mu przerwać.

Niestety. Mam wiedzę teoretyczną, ale nie umiem z niej skorzystać.

Byłam rozanielona tą wizytą. Taka miła odmiana, po tych wszystkich poprzednich nieudanych próbach leczenia. Dostałam nowe tabletki, które miały mi pomóc. Jasne wytyczne co do terapii. Zyskałam nadzieję.

„Zwolnienie! Kurwa, zapomniałabym o zwolnieniu!”

Serce chciało mi wyskoczyć z piersi.

„Daj mi, daj mi, daj mi....” - próbowałam zaklinać rzeczywistość.

„Wiedziałam, kurwa, wiedziałam! Nie będzie dla mnie dobre... skąd on wie, co będzie dla mnie dobre? Ja się zabiję przez tą pracę! Dawaj mi to zwolnienie!” - Rozumiem... - bąknęłam pod nosem załamana.

„A może ma rację... może nie powinnam mieć wolnego? W sumie potem byłoby jeszcze gorzej tam iść. On chyba rzeczywiście chce dla mnie dobrze...”

Uśmiechnęłam się.

„Jednak w porządku ten psychiatra. Jezus!”

Pod jego wpływem poszłam od razu zapisać się na konsultacje u ordynatora.

Termin: trzynasty marca, godzina 13.00.

Trzecia wizyta u psycholog (wtorek)

Cały wtorek nienawidziłam go za to, że skazał mnie na tak koszmarny dzień. Natężenie myśli samobójczych przez pracę mnie przygniatało. Nie radzę sobie z nimi zupełnie. Chyba nie mam na to wszystko siły. Nie mam już, kurwa, siły żyć.

Chciałam sobie coś złamać. Żeby nie musieć chodzić do tej roboty. Chciałam też jechać do psycholog i powiedzieć jej, że rezygnuję ze spotkań.

Podczas wizyty była rozkojarzona. Zaraz po końcu pracy jechała na urlop. Myślami była, więc już pewnie tam, gdzie się wybierała. Poczułam się zdradzona. Oszukana. Porzucona. I mnie-autodestrukcyjnej zrobiło się jeszcze gorzej niż przed wizytą.

Moje przywiązanie do niej jest mimo wszystko ograniczone. Celem naszych spotkań nie jest terapia, a w miarę bezpieczne doholowanie mnie do niej.

Wiem, że to ta nieracjonalna ja tak miesza. Wiem. I próbuję ją trzymać na dystans. Przegrywam.

Spóźniła się trzy minuty. Runął w gruzach mój idealny obraz jej osoby. Doszłam do wniosku, a następnie wzięłam za pewnik, że jej na mnie nie zależy. I pewnie w ogóle nie przyjdzie, bo zapomniała o naszym spotkaniu.

Oprócz omówienia wizyty u psychiatry, za i przeciw tej intensywnej terapii oraz ubiegłego tygodnia, rozmawiałyśmy o zadaniu domowym. O liście przyjemności, której nie sporządziłam (zrobiłyśmy to razem). Oraz liście priorytetów, za którą dała mi 6+ (za zaskakująco dojrzałe podejście do tematu oraz element humorystyczny – który rozbawił ją do łez – drugi akapit listy, którą zamieszam poniżej).

Tymczasem niestabilność harcuje w najlepsze, z nasileniemporównywalnym do cyklonu. Emocjonalnie rozwala na łopatki. Cykle kilkugodzinne lub niecałogodzinne wywracają życie moje i Mrówka do góry nogami. Na szczęście od weekendu między nami jest dobrze.

Lista priorytetów

Idea listy priorytetów ma służyć jako ściągawka w chwilach zwątpienia jako przypomnienie co jest dla MNIE ważne i na czym MI zależy.

Pomysł stworzenia listy i trzymania jej się niezależnie od sytuacji, nastroju czy dnia należy do psychologa, więc bojkotowanie go (jako głupiego i nic nie wnoszącego) jest bezsensu i działa na moją szkodę.

Priorytety:

Czwarta wizyta u psycholog (wtorek)

Jej śmiech.

Konsultacje u ordynatora Dziennego Oddziału Leczenia Nerwic

(czwartek)

Wszystkiego bym się spodziewała, ale nie takiego obrotu spraw. Ordynator spokojnie wyjaśnił, że nie może mnie przyjąć ze względów bezpieczeństwa.

Oddział dzienny jest dla mnie zbyt niebezpieczny.

Przeczytał moją kartę. To, co napisał w niej Jezus (najwyraźniej się znają, jako że pracują w jednym szpitalu. Tak wywnioskowałam z tego co mówił.), coś sobie notował na kartce.

Dalej czytał. Coś notował.

Kiwał głową. Coś notował.

„Wiedziałam”.

Pamiętam tylko strzępki informacji, które mi przekazywał. Byłam w szoku.

Bałam się zlekceważenia. Stało się coś zupełnie odwrotnego.

Powiedział, że jak najszybciej mam iść do Jezusa i prosić o skierowanie. Jeden zwrot najmocniej utkwił mi w pamięci „nie będzie się tu pani czuła bezpiecznie”.

Ja nie mogę przecież… nie mogę zniknąć na pół roku! Mrówek zobaczy jak to jest żyć beze mnie. Odejdzie. Rodzina się dowie. Wyjdę. Nie będę miała pracy. Pół roku po drugiej stronie Polski. Sama w psychiatryku w obcym mieście. Nie będę miała do czego wracać.

Ta wizyta tylko pogorszyła mój stan. To sytuacja bez wyjścia. Ordynator pozbył się problemu. Ja nie dostałam się na terapię. Jestem w punkcie wyjścia z silnymi myślami samobójczymi i brakiem nadziei na cokolwiek. Sytuacja bez wyjścia.

Jestem postawiona pod ścianą. Zaraz będą strzelać. Chcę uciec. Uciec!

Piję piwo. Płaczę. Myślę o śmierci. Pocięłam się. Nie tego oczekiwałam po tej wizycie. Nie tego.

Piąta wizyta u psycholog (wtorek)

„Wymieniłam tylko potrzeby fizjologiczne”.

„Dlaczego te potrzeby przyszły mi jako pierwsze do głowy? Przecież dziecko ma też uczucia...”

„Kurwa. Zaczyna mnie stresować tym gadaniem. Dlaczego i dlaczego. Ryczą, bo są wredne. Kiedy ja płakałam?”.

Mutyzm.

„Ja pierdole, nie wiem. Ona chyba oczekuje konkretnej odpowiedzi. Co może mieć na myśli? O co ci chodzi? Wyjdę na nieczułego debila. Jak kretynka jakaś. Po co ja tu przychodzę. Nie wiem, no kurwa, nie wiem! Kurwa, zaraz się poryczę. Znów ten pieprzony mutyzm. Teraz to już nic nie powiem. Niech to spotkanie się już skończy”.

Moje delikatne kiwnięcie głową.

„Pozamiatane. Po co ona o to pyta? Widzisz, co narobiłaś babo?!”

Zgadza się pani?

Kiwnięcie.

„No zajebiście. Wiedziałam. Wiedziałam, że nie chodzi jej o nic dobrego. Czyli takie ma o mnie zdanie. Wszystko sprowadza do tego, że chcę na siebie zwrócić uwagę. Tak. Wszystko wiesz, bo pozjadałaś wszystkie rozumy. Psychologiem w końcu jesteś, nie? Gówno o mnie wiesz. Gówno! Po co ja tu w ogóle przychodzę. Żeby mi jakieś babsko mówiło, że to wszystko to tylko próba zwrócenia na siebie uwagi. Zajebiście.”

„Po cholerę ona zaczyna o biciu? Chcę stąd iść! Dlaczego ja tak zareagowałam na jej sugestię o zwracaniu na siebie uwagi? A może rzeczywiście. Ta mała dziewczynka jest taka płaczliwa, bo domaga się uwagi. Została zostawiona sama sobie. Była przerażona. Krzyczała, żeby ktoś ją dostrzegł. Zainteresował się. Obronił. A nikt nie zwracał na nią uwagi. Była odpychana. To przez matkę. Wszystko przez jej chorobę!”

Co można jej powiedzieć?

„Ja naprawdę to powiedziałam? Dlaczego jestem taka nieczuła? Przecież to mała, zagubiona dziewczynka. Potrzebująca miłości, troski i opieki.”

Chodź, zaopiekuję się tobą”. Czy tak nie jest lepiej?

Wzruszenie ramionami. Po chwili kiwnięcie.

„Kurwa. Czy ja to mówię na głos? Naprawdę tak myślę? Jestem jak moi starzy.

Co ta psycholog sobie o mnie pomyśli? Wyjdę na zimną sukę”.

Kiwnięcie głową pełne wstydu. Wzrok spuszczony. Twarz do połowy zakryta szalikiem.

„Rozpłynąć się. Co oni mi zrobili? Dlaczego jako pierwsze powody płaczu przyszły mi do głowy kwestie związane z fizycznością? A potem długo, długo nic? Zaniedbywali mnie emocjonalnie? Musiało być coś z tym nie tak. Inaczej bez problemu przyszłyby mi do głowy emocjonalne potrzeby dziecka”.

„Mały szantażysta, chce coś wymóc”.

Szósta wizyta u psycholog (wtorek)

Odgraniczam od świata zewnętrznego.

Zaprzeczyłam kiwając głową. Nie byłam w stanie na nią spojrzeć.

Wzruszyłam ramionami. Wszystko wydawało się tak odległe. A jedyna szansa na terapię stracona. Tak jest zawsze, gdy na coś się nastawię, a potem nic z tego nie wychodzi. Świat się zawalił. Zgasili światło. Dziękujemy. Koniec przedstawienia. Oczywiście w moim odczuciu tym przedstawieniem jest życie.

A więc śmierć.

Wyraźnie naciskała.

„Czego ona ode mnie chce? Żebym się zdecydowała? Żeby miała mnie z głowy?! Jak ona mnie wkurwia! Daj mi spokój babo! Nie chce mi się gadać, nie chce mi się żyć! Po co ja tu przyjechałam w ogóle”.

Zdziwiła mnie tym pytaniem do tego stopnia, że uniosłam wzrok z podłogi i spojrzałam na nią.

Przytaknęłam głową.

Spojrzałam na nią pytająco. To ja doszłam do takiego wniosku?

Jakby rozumiejąc, co myślę, dodała:

Zaprzeczyłam.

„No nie... To był cios poniżej pasa! Ma rację. Ale...”

„Ja pierdolę, czy ona nie rozumie, że jak tak naciska to przynosi odwrotny skutek? Ona, ludzie z bloga... Wszyscy tylko ten Babiński i Babiński. A ja nie mogę. Nie chcę! Chociaż może. Może naprawdę byłaby to dla mnie szansa. E tam, szansa. W końcu się zdecyduję i okaże się, że mnie nie zakwalifikują. To bezsensu. Wszystko jest bezsensu! A im bardziej oni wszyscy naciskają, tym bardziej się zapieram. Nie rozumiem tego. Czemu jestem taka przekorna? Nawet jakbym chciała jechać, a tak by mi gadali, to bym zrezygnowała. I co, zadzwonię tam i co powiem? A co powiem rodzicom? A Mrówek? Jak my będziemy żyć przez pół roku osobno?

Lekko skinęłam głową.

Byłam nieugięta.

„Pierdolę, mam dość tej baby! Ona mnie nie rozumie! Ja się chcę zajebać, a ona mi pierdoli o tym cholernym Babińskim. Sama se jedź! Ja nie mogę, nie rozumiesz tego kurwa?! Nie mogę tam jechać! Więcej już tu nie przyjdę, stracona godzina co tydzień. Pierdolę. To niczego nie wnosi.” - To co, widzimy się za tydzień o 16:00?

Przytaknęłam.

„Ona jest dla mnie taka miła. Jak mogę się na nią denerwować? Jak mogłabym we wtorek po tej cholernej robocie tu nie przyjeżdżać? Najwyżej odwołam telefonicznie.”

Siódma wizyta u psycholog (wtorek)

To był zły dzień.

- Jak każdy wtorek - zauważył Mrówek.

W pracy kryzys osiągnął apogeum. Nerwy. Silne myśli samobójcze. A do tego współpracowniczka, która tego dnia nie spuszczała mnie z oka rzucając co chwilę:

Wychodziłam z zakładu z przekonaniem: „Rzucam tę cholerną robotę i nie przychodzę tu jutro albo się zabiję!”. W pośpiechu upychałam kubek i łyżeczkę do torebki. Ostatnie dwie rzeczy, które tam miałam. Do psycholog jechałam w jednym celu: definitywne zakończenie naszych spotkań. Jednak szybko zawróciła mnie z tej ucieczki na oślep.

A mnie się pomóc nie da.

Gdy milczenie się nazbyt przedłużało rzuciłam z rezygnacją.

Wtedy dotarło do mnie, że tym podświadomym milczeniem jej do siebie nie zrażę. I to milczenie nagle przestało być problemem.

Wibracja. Wiadomość multimedialna. Odczytaj. Mem. „Czasaminajtrudniej jest postawić kropkę. Nadużywamy wtedy przecinków, chcąc przedłużyć to, co już dawno powinno mieć swój koniec.”

Coś mnie blokowało. Wzruszyłam jedynie ramionami. Psycholog wykręciła numer.

Zdecydowanie zaprzeczyłam kiwając głową.

Psychiatra. Ósma wizyta u psycholog (wtorek)

Na dzisiejszy dzień wzięłam wolne. Rano poszłam do psychiatryka i PZP, w którym przyjmował mnie Jezus. Po kopię dokumentacji medycznej.

Popołudniu pojechałam na wizytę u psychiatry. Byłam wcześniej, żeby założyć kartę w rejestracji. Podałam nazwisko lekarki i nastąpiła niemiła sytuacja.

„No, kurwa, zajebiście! Wiedziałam. Wiedziałam, że tak to się skończy! Znów się nastawiłam niepotrzebnie. Teraz ani kurwa skierowania na terapię, ani zwolnienia. Pierdolę! Zaraz się tu kurwa poryczę, albo pójdę sobie podciąć żyły! Albo... kurwa coś sobie zrobię! Dlaczego ja mam zawsze takiego pecha? No dlaczego, kurwa?! Ja już nie mam siły na to wszystko! Przecież też mogłam przyjść na rano. Kurwa zmarnował mi termin durny babsztyl! I co ja mam teraz, kurwa, zrobić?! No co?!”

„No kurwa, zaraz wyjebie mi tu z jakimś terminem za dwa miesiące, albo na 10:00 rano. Zajebiście! Zabiję ją!”

Po kilku minutach wróciła. Wypełniła naprędce kartę. Podała mi ją z przepraszającym uśmiechem połączonym z satysfakcją z rozwiązania problemu.

Może tak miało być. Może miałam zostać niepoinformowana i trafić do tego lekarza? A może to był tylko zwykły zbieg okoliczności - wyjątkowo dla mnie korzystny.

Psychiatra

„I znów to samo. Dobrze chociaż, że nie zapytał na wstępie z czym przychodzę”.

Odpowiadam. Opowiadam. Nużą mnie te pytania.

Przerzuca te papiery, czyta. „Wsadza odwrotnie kartki do koszulek! Do góry nogami! No co on robi? Będę musiała to wszystko teraz powyciągać i jeszcze raz pochować! Co za brak elementarnego szacunku dla pacjenta!”. Nie zdążyłam nakręcić kuli śniegowej oskarżeń, bo zaczął:

„Czy on oszalał?! Ja nie chcę żadnej terapii grupowej! Boję się ludzi! Ona nic mi nie da! Daj mi na grupową to zobaczysz! Wywalą mnie stamtąd! No dawaj, dawaj to skierowanie! Popamiętają mnie tam! Chcę terapii indywidualnej, kurwa mać!”

W środku się gotuję. Lecą bluzgi. Nienawiść aż wypala. A na zewnątrz? Miła. Spokojna. Grzeczna. I cicha. Ale do czasu, oj do czasu! Do czasu, gdy paniczny lęk przed ujawnieniem swoich emocji ustępuje afektowi. On umiejętnie ściąga tę grzeczną maskę pozornego panowania nad sobą.

„No w sumie tak. Podoba mi się jego podejście. Konkretny gość! Ale kręcenia to on chyba nie lubi. Jak ja mu mam powiedzieć o tym zwolnieniu. Pewnie znów usłyszę, że to nie będzie dla mnie dobre. A ja wiem lepiej, co jest dla mnie dobre! Ja nie wytrzymam ani dnia dłużej w tej robocie! Podetnę sobie żyły jak mi nie da tego zwolnienia. Wyjdę z gabinetu i podetnę sobie żyły w kiblu. Kurwa, tak właśnie zrobię! Nie dam rady spędzić tam ani godziny więcej! Mam dość tego cholernego życia. Dość! Pierdolę to wszystko, zajebię się!”.

„No! Jeszcze mnie pochwalił! Czyli nie jestem taką kompletną wariatką!”

„Tylko czy koniecznie tym działaniem musi być terapia grupowa? Ja się do tego nie nadaję. Siądę tam i co. Przecież nic nie powiem o sobie. A w ogóle, jak to będzie? Jak ja to załatwię? Pójdę tam i co? Jeśli mnie przyjmą, to gdzie będę miała iść? Jak się zachować pierwszego dnia? Nie będę tam nikogo znać. Nikomu nic nie powiem! Będę siedzieć. Dookoła obcy ludzie. Będą mówić o swoich problemach. Nie chcę ich słuchać. Nie chcę mówić sama o sobie”.

„Niby jest w porządku, ale... coś z nim nie tak... chyba zbyt bezpośredni. A może się ze mnie nabija? Może traktuje mnie jak naiwnego gówniarza? A może ma mnie w dupie? Ale musi mieć dobrą zabawę. Czego on ode mnie chce? To on jest lekarzem i powinien mi kazać coś brać albo zabronić brać! A nie. Chyba jest niekompetentny. Sam nie wie co ma robić. Dziwny jakiś. A może mu zależy? Taki wyluzowany, lepszy niż tamten ordynator. A czy lepszy niż Jezus? Jezus się ze mnie nie nabijał. Traktował mnie i moje problemy poważnie! A on co? Taki hop do przodu chce być? Przynajmniej nie jest nadęty. Ani niemiły. To miłe, że pyta jaki mam stosunek do leków”.

„Co za dziwny lekarz . Myślałam, że się krzywo popatrzy, albo co... A on jeszcze mnie broni. Lubię go! Inny lekarz by na pewno mnie ochrzanił. Ten jest w porządku. Chcę chodzić do niego! On mnie rozumie. Zależy mu na mnie. Naprawdę mnie rozumie! Ale to wszystko zajebiście się złożyło, że trafiłam właśnie do niego”.

Chwilę patrzył na mnie badawczo spod byka. Jakby chcąc odgadnąć o czym teraz myślę.

„Uwielbiam go! Pierwszy lekarz, który mnie tak traktuje! Nie to, co ci wszyscy poprzedni. Jezus niby miał być taki super, a okazał się kawałem chama. Nawet mi nie odpisał na e-maila!”

Lekarz roześmiał się.

„Czemu on do mnie mówi jak do dziecka? Ma mnie za głupka? Dawusia, tabletusia? Co to, kurwa, przedszkole jest? Nie bierze mnie na poważnie. Źle go oceniłam. Źle! Na pewno nie da mi tego zwolnienia. Pierdolę, nie będę żreć tych tabletek! Przepisz mi je, przedawkuję”.

Psychiatra cały czas mnie obserwował, dając mi się wewnętrznie wyszumieć. Sprawiał wrażenie, że może rozumieć, przez co teraz przechodzę. Z jego ust też nie znikał ten cholerny uśmiech – rozbrajał mnie nim, jak najlepszy saper.

Uległam.

„Może jednak mi pomogą te tabletki. Może nie będzie tak źle. Może on wie co robi. W końcu widać, że mu zależy.”

Trochę włączy takiego „olewatora”.

Z punktu mu przerwałam.

„Czy on nie pamięta co mówiłam przed chwilą? Przecież powiedziałam, że nienawidzę się czuć otępiona! Żadnych zobojętniaczy! Jednak mu nie zależy na mnie! Pierdolę! Nikt mnie nie rozumie. Nikomu na mnie nie zależy! Tylko ućpać lekami i niech chodzi jak zombie. Nikt mnie nie rozumie! Jestem sama na tym pieprzonym świecie. Sama! Nie mam po co żyć. Nie mam dla kogo. Chcę zdechnąć!”

To co, najmniejsza dawusia?

Zaczął wypisywać skierowanie i receptę. Odważyłam się zacząć:

To chyba jakiś jego znak rozpoznawczy.

„A gówno. Kurwa domyśl się! Nie da mi tego zwolnienia. No nie da mi. Ja się, kurwa, zabiję!”. Czułam, jak oczy nabierają ochoty do płaczu.

„No kurwa nabija się ze mnie! Po co ja tu przyszłam. Po kolejne beznadziejne tabletki, skierowanie na terapię grupową, której nie chcę i odesłanie z kwitkiem. Bez tego cholernego zwolnienia, na którym mi najbardziej zależało! Wiedziałam, że tak będzie. Wiedziałam. Jutro do roboty. Pobudka o 5:20. Wyjdę stąd i coś sobie zrobię. Niech mnie zamkną! Nikt mnie nie traktuje poważnie!” - A w ile pani dojdzie do siebie? - wyrwał mnie z chaosu myśli.

„W tej robocie nigdy! Miesiąc albo dwa, a najlepiej daj mi zwolnienie do końca umowy!”

„To koniec. Jutro do roboty. Nie mam siły. Ja się zabiję. Podetnę sobie żyły albo łyknę wszystkie tabletki jakie znajdę. Może wtedy zrozumieją, że ja nie żartuję.

Ja naprawdę nie mam już siły!”

„Wiedziałam, że mnie zrozumie! Co za ulga. To jednak porządny lekarz. I wie czego mi trzeba!”

Psycholog

Nastała chwila, dla mnie niezręcznego, milczenia. Nie wiedziałamco powiedzieć.

Miałam dobry nastrój, który błyskawicznie zaczął się pogarszać.

„Teraz, jak mam dobry humor, pewnie stwierdzi, że te spotkania nie są mi już potrzebne. Pewnie powie, że to koniec! Ja sobie bez niej nie poradzę. Na pewno mnie opuści! Zostawi mnie samą.”

Najwyraźniej zauważyła, że coś mnie gryzie.

„O co jej chodzi? Mówi poważnie, czy się ze mnie nabija? A może mnie prowokuje? O co jej chodzi?”

„I po chuj mi tu wyjeżdżasz z tym cięciem? Co cię to obchodzi kurwa mać?

Chcesz mnie jeszcze dobić babo durna?”.

„Co za różnica, ile? Cały, kurwa, czas!” - Codziennie - bąknęłam niewyraźnie.

„Raczej wątpię, że wytrzymam”.

„Co ona się tak uczepiła tej autoagresji? Jak tak, to unika trudnych tematów, a teraz się przyczepiła do tego, jak rzep psiego ogona, niech to szlag! Nie chcę o tym rozmawiać!” - Pokaże mi pani?

„Jeszcze czego? Co to ja jestem, eksponat do oglądania?! Podobno psychologiem jesteś, a nie wiesz, że to zbyt intymne?!” - Wstydzi się pani?

„Chuj ci do tego babo! Nie, nie wstydzę się, z przekory nie chcę pokazać. Co ci to zresztą da kobieto? No co? Głupia jakaś jesteś? Po cholerę chcesz to oglądać? A może myślisz, że wcale się nie tnę tylko tak gadam? Więcej do ciebie nie przyjdę, to bezsensu! I tak te spotkania mi nic nie dają!”

Nieśmiało wskazałam całą długość lewej ręki.

Zawstydzona przytaknęłam głową. Chciałam już wyjść z gabinetu.To było nasze ósme spotkanie. Trochę mnie już zdążyła poznać. Postanowiła pójść na przeczekanie. Milczała masując sobie skronie.

no sama pani wie. Nie wiem, czy dam radę, czy to w ogóle jest sens.

„Czyli jednak nie chce mnie zostawić!”

Prawdopodobnie zorientowała się, jakie mam wątpliwości, bo dodała:

Uśmiechnęła się łagodnie.

„Może jednak wszystko się jakoś ułoży”.

Konsultacja u ordynatora Oddziału Dziennego Leczenia Nerwic szpitala akademickiego.

Dziewiąta wizyta u psycholog. (wtorek)

Konsultacje poszły zdecydowanie inaczej niż się spodziewałam.

Nie spodziewałam się, że „Tym razem wyjątkowo mamy jedno wolne miejsce.

Ktoś zrezygnował” może paść na mnie. Ja i szczęście? Coś nieprawdopodobnego.

Boję się. Tak cholernie się boję. Nie jestem do końca przekonana co do formy tej terapii. Czy poradzę sobie na grupowej? Ale co mam zrobić. Nie byłam na to przygotowana. Że to już. Od jutra. Miało być od lipca. Choć ucieszyłam się, że to się tak potoczyło.

Nie mogę się rozmyślić. Nie mogę zmarnować tej jedynej szansy. Drugiej takiej już nie będzie. I rozwiązał się problem pracy. Dostanę zwolnienie na trzy miesiące. Już tam nie wracam.

Dziś przez cały dzień jem jedną pizzerkę. Po kilka gryzów. Jedzenie w ogóle mi nie wchodzi. Nie czuję głodu. A nawet jak czuję , nic mi nie przechodzi przez usta. Ale jem. Staram się. Choć byłoby to kuszące i nie ukrywam, że miałam takie myśli. By wykorzystać ten efekt uboczny Seronilu do głodówek. Ale to głupie. Wiem. Muszę jeść. Choćby i po to, że kiedy ten efekt przejdzie, przytyję o wiele więcej. Zresztą przecież podobno zależy mi na zdrowiu i jest ono najwyżej na liście priorytetów. Pamiętać o liście priorytetów!

Psycholog ucieszyła się z tego, że mi się udało to załatwić. Czas się powoli żegnać. Zrobiła swoje. Poprosiłam ją o spotkanie jeszcze za tydzień. Tak dla poczucia bezpieczeństwa. Dobrze mieć świadomość, że cokolwiek się stanie, we wtorek o 16.00 mam spotkanie z nią.

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie doszukiwała się problemów. Choćby i czysto „organizacyjnych”. A jak pójdę tam jutro i się okaże, że to miejsce zajął ktoś inny? A jak dokładnie dowiedzą się o co ze mną chodzi, i mnie odeślą? Ordynator rzucił tylko okiem na skierowanie i na te wszystkie papiery od lekarzy i kazał przynieść je jutro. Ale nic to. Powiedziałam A, trzeba powiedzieć B. I tak do końca alfabetu. A potem znów od początku.

Reasumując: od jutra zaczynam 12-tygodniową terapię grupową na oddziale dziennym. Będzie się działo. Oj będzie…

Pierwszy dzień terapii (środa)

Jestem właśnie w drodze. Świruję. Ze strachu. Z lęku. Przed terapią. Przed ludźmi. Przed mówieniem o sobie. Boję się. Panicznie się boję. Że to się nie uda. Że mnie zdyskwalifikują, bo nie będę potrafiła się otworzyć. Mam z tym ogromne problemy w cztery oczy. Co dopiero przed taką dużą grupą.

Widziałam wczoraj tych ludzi. Wglądali, jakby się dobrze znali. Ja do nich dołączam. Syndrom bycia nową. Choć wiem, że dopiero zaczęli.

Po załatwieniu wszystkich formałności związanych z przyjęciemdo szpitala, poszłam wypalić nerwowo kilka fajek i wróciłam na oddział. Nerwowemu odliczaniu minut towarzyszył paniczny lęk przed tym, jak będzie.

„Przecież ja nic nie powiem. To bezsensu. Chcę do domu...”

Wyobrażałam sobie najgorsze, ale to jak było, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.

Wybrałam krzesło blisko drzwi - takie wyjście bezpieczeństwa. Żeby w razie czego móc uciec.

Gdy przyszła moja kolej, bąknęłam pod nosem:

Nastało niezręczne milczenie. Kątem oka spojrzałam na terapeutki. Wzrok obu wbity w wybrany punkt.

To był koszmarny dzień. Działo się wiele. Kłótnie. Wzajemne oskarżenia. Agresja słowna. Ranienie. Płacze. Wybieganie z sali. A ja? Siedziałam zmutowana i przez trzy godziny przeżywałam atak paniki za atakiem. Przed oczami oślepiająca jasność. Zazwyczaj było ciemno przed oczami. Serce wariowało. Za dużo emocji. A oni tylko się wzajemnie nakręcali jałowymi dyskusjami. A ja chłonęłam. Chłonęłam. Chłonęłam. Nic dziwnego, że te osoby, które zrezygnowały tego nie wytrzymały. Nie wiem, czy dam radę.

I on. Rozwalający wszystko. Agresywny. Atakujący. Raniący. I grupowy lincz na nim. Nie wiem, co o tym myśleć. Nie wiem, co czuć. Znów zaczynam uciekać.

Nie wiem co ze sobą zrobić. Kręcę się bezmyślnie po mieszkaniu. Kłótnia z Mrówkiem wczoraj – przeniosła się na dziś. Poszedł się zdrzemnąć. A ja myślę.

Myślę. Myślę.

Czuję lęk przed jutrem. Przed porannym opowiedzeniem o aktualnym stanie emocjonalnym. Z możliwym dołączeniem emocji po dniu dzisiejszym.

Pustka. Poplątanie. Zagubienie. We własnych emocjach i myślach. Słowa mi się wymykają. Emocje nie dają zwerbalizować. Szczególnie na żywo, przed grupą. Przed tymi wszystkimi wpatrzonymi oczami. Oprócz wzroku terapeutek zawieszonego na jednym obranym punkcie. To napawa lękiem. Włącza się przymus ucieczki. Ciało sparaliżowane. Uruchamia się więc izolacja. Derealizacja. Depersonalizacja. Mutyzm. Napady paniki. Wachlarz reakcji obronnych jest naprawdę duży. Autoagresja i myśli samobójcze wciąż nabierają na sile. Dziś już nie umiem sobie z nimi radzić. Rozchwiałam się totalnie.

Seronil. Mimo, że jego działanie się na dobre nie zaczęło, pomaga. Czuję to. Autodestrukcja nasilona, ale impulsywność trochę wystopowała. Skrajne stany nie są aż tak skrajne.

Kolejne ataki paniki w domu. Przed jutrem. Przed kolejną dawką cudzych emocji, których nie jestem w stanie przyswoić i przetrawić. To początek, wiem. Nie powinnam wyrabiać sobie opinii po jednym dniu. I nie wyrabiam. Lękam się. Chcę uciekać.

Dużo ze sobą rozmawiam. Wchodzę w rolę mojej psycholog. Wiem, co ona by powiedziała na dany temat i to sobie powtarzam. W myślach odtwarzam listę priorytetów jak mantrę. A w duchu się śmiałam z psycholog, gdy mi to zaproponowała.

Obiecałam sobie. Postaram się do jutra nie zabić.

>

Drugi dzień terapii (czwartek)

Dziś jadę tam z jeszcze większym lękiem. Wczoraj był to lęk przed nieznanym.

Dziś przed znanym. Przed tym, co mnie tam czeka.

Jestem zupełnie rozchwiana.

Wiem, że pewnie znów się zmutuję, więc spisałam to, co chcę powiedzieć. Wiem, że muszę się otworzyć, zacząć mówić. Że to mi pomoże. Ale nie jestem jeszcze na to gotowa.

Nie pocięłam się dziś przed wyjściem, co uważam za duży sukces.

Przed poranną sesją byłam pełna lęku. Przed kolejną dawką emocji. Przed odstawaniem od grupy. Jako jedyna jeszcze się nie odzywałam. Ponadto wiedziałam, że nie dam rady opowiedzieć z jakimi emocjami zaczynam dzisiejszy dzień. Kiedy w kolejce do tego zadania zostałam tylko ja i jeszcze jedna osoba, zdobyłam się na odwagę i powiedziałam, że chcę coś przeczytać. Wyjęłam telefon i odczytałam kilka zdań napisanych rano w domu.

- Przepraszam, że czytam, ale wymykają mi się słowa. Nie oswoiłam się jeszcze z tą sytuacją i gubię się w swoich myślach i emocjach. To, że milczę, nie znaczy, że was ignoruję. Uważnie słucham. Czuję się zagubiona, zagrożona i rozchwiana. Wiem, że żeby sobie pomóc, muszę zacząć mówić, ale potrzebuję jeszcze trochę czasu.

Grupa mnie wsparła. Pochwaliła za próbę zmierzenia się ze swoim lękiem przed publicznym mówieniem o sobie. Doceniła kreatywność znalezionego sposobu na komunikację, innego niż mówienie. Tego dnia już więcej się nie odezwałam.

Już wczoraj jeden pacjent wydał mi się podejrzany. Atakujący, szukający zaczepki, analizujący, stosujący agresję słowną. To wszystko sprawiło, że grupa zaczęła się jednoczyć przeciw „wspólnemu wrogowi”. Wtedy przyszło mi na myśl, że on jest podstawiony. Choć takie metody byłyby dość kontrowersyjne. Niemniej jednak, mimo że obrywało się pojedynczym osobom, które z płaczem wybiegały z sali, zadziałało to pozytywnie na grupę jako całość. W pewnym sensie jakoś zjednoczyło ich to. Ja wciąż się izoluję i jestem bardziej obserwatorem.

Dziś pozostali wygłosili na głos takie same wątpliwości. Coś jest z tym facetem nie tak.

Do tego ci obserwatorzy za lustrem weneckim. Nie pomaga mi to w otworzeniu się.

W poniedziałek mam spotkanie z psychiatrą. Badanie internistyczne. Dostanę zaświadczenie o pobycie na oddziale. Mam dostawać zwolnienie z dołu co dwa tygodnie. Nie wiem jak to będzie. Jak ja to załatwię z tą pracą. A jak mnie zwolnią?

Dostałam dziś od terapeutki regulamin terapii i opis, jak dokładnie to wszystko będzie wyglądać. Powiem jedno. Jestem przerażona. Indywidualna praca z terapeutą na forum. Psychodrama. Oprócz tego mam się zgłosić do pielęgniarki na mierzenie ciśnienia, pulsu i ważenie. A jak zobaczy moją pochlastaną łapę?

Do tego jedna wielka, ciągnąca się w nieskończoność kłótnia z Mrówkiem. Totalne rozchwianie. Jeden, wielki, permanentny atak paniki od wczoraj. Bardzo silne myśli samobójcze. Przymus ucieczki. „To nie ma sensu. Nie dam rady. Chcę się zabić”. Nie wiem, czy sobie poradzę. Może tamten ordynator miał rację, że powinnam iść na oddział zamknięty? Tu nie czuję się bezpiecznie sama ze sobą. A tak naprawdę na razie właściwie odczuwam tylko emocje innych. Co będzie, jak przygniotą mnie moje własne? W ciągu dwóch tygodni muszę opowiedzieć swoją historię. To dopiero będzie wyzwanie. I on. Te jego prowokacyjne pytania i ataki.

Boję się, że zrobię coś głupiego. Że rzucę terapię albo się zabiję. Jestem tego bliska. Choć tak mocno z tym walczę. Próbuję sobie tłumaczyć. Próbuję pamiętać o tym, co ważne. Próbuję myśleć racjonalnie. I powtarzać sobie, że chęć ucieczki to mechanizm obronny i normalna reakcja w takiej sytuacji. Inni, jak jeden mąż, wyznali dziś, że bardzo nasiliły im się objawy nerwicy. Mam tak samo. To minie, wiem. Wiem, że musi być gorzej żeby mogło być lepiej. Tylko czasem tak bardzo nad sobą nie panuję.

Trzeci dzień terapii (piątek)

Wczoraj siedzieliśmy z Mrówkiem do późna i rozmawialiśmy.Wynegocjowaliśmy rozejm. W jego ramach zobowiązałam się powiedzieć komuś o tym, co się ze mną dzieje.

Boję się. Tak bardzo się boję. Nie tylko rozmowy i opowiedzenia o tym. Jeszcze bardziej boję się reakcji zwrotnej. Boję się. Po zdyskwalifikowaniu mnie przez ordynatora tamtego oddziału, na który się nie dostałam. Boję się, że mogą chcieć się mnie pozbyć. Pewnie niesłusznie. Ale się boję.

Przez pierwsze pół pierwszej sesji siedziałam zwinięta w kłębek. Z kapturem na głowie (od samego początku w szpitalu go nie ściągam). Włosami na twarzy.

Patrzyłam nieruchomo w jeden punkt. Próbowałam się zebrać w sobie.

W końcu, gdy ktoś skończył mówić, podzieliłam się z grupą wyznaniem na temat mojego obecnego stanu. Niestety, znów odczytałam jedynie napisany w domu tekst.

Wzięłam głęboki wdech. Serce w jednej chwili się zatrzymało.

„To bezsensu. Po co ja w ogóle podniosłam tą rękę.” Puf!....... Puf!.... Puf!... Puf!.. Puf! Puf! Puf! Serce się rozpędziło i zaczęło bić jak oszalałe. Każde uderzenie wstrząsało ciałym ciałem.

„Niepotrzebnie się zgłosiłam...”

Tak wyglądała moja wypowiedź dla grupy:

- Przepraszam, że znów czytam. Mam nadzieję, że to ostatni raz w ten sposób, ale muszę, inaczej nie dam rady. Wczoraj byłam w tak złym stanie, że wracałam do domu na pieszo w deszczu. Zamierzałam rzucić terapię, upić się, łyknąć wszystkie tabletki jakie znajdę i się pociąć. A najlepiej, i to zakładał mój plan, skrzywdzić się z możliwością zabicia. Nie planowałam samobójstwa jako-takiego. Chciałam się zeszmacić i mieć świadomość, że mogę przesadzić i umrzeć. A jak zawiodą inne środki i wciąż będzie mi mało krzywdzenia siebie, to zawsze mam pasek i klamkę. Tak a konto mojego życiorysu... Mam problem z autoagesją, tendencjami samobójczymi i ogólnie autodestrukcją. Jestem po sześciu próbach samobójczych, z czego cztery razy się wieszałam. Te sześć razy to próby podczas których naprawdę chciałam się zabić - to był ich cel. Oprócz nich, niezliczone ilości zachowań samobójczych. Zazwyczaj było to zapijanie tabletek alkoholem. Wtedy celem nie była śmierć. Chciałam się skrzywdzić, zeszmacić. Chciałam zasypiać ze świadomością, że mogę się nie obudzić. Po pierwszej próbie samobójczej zauważyłam, że na drugi dzień czułam się oczyszczona. Przez trochę czułam się lepiej. Jak reset nagromadzonych emocji i myśli. W balansowaniu na granicy śmierci odnalazłam swoje katharsis. Poza tym zaczęło mnie pociągać to balansowanie, igranie ze śmiercią. Jechałam po bandzie. Wciąż było mi mało. Chciałam się krzywdzić coraz bardziej. Wtedy moim marzeniem było znalezienie się w stanie śmierci klinicznej. Chciałam mieć świadomość, że na chwilę zabiłam to ciało. Byłam od tego niemal uzależniona. Żeby się zeszmacić potrafiłam nawet podtruwać się gazem, czy przedawkowywać Apap albo Polopirynę. Miałam takie akcje, że w szkole prosiłam kilka koleżanek o kupienie Apapu w sklepiku i łykałam kilka paczek. Tak po prostu. W domu miałam dostęp do sporej ilości leków: Tramal, Estazolam, Chlorprotixen - silne leki przeciwbólowe, uspokajające i nasenne, których nazw nie pamiętam. Poza tym były apteki. Przez kilka lat był jako-taki spokój. Odwalało mi kilka razy do roku. Ale od grudnia zaczęłam pracę, żeby móc się leczyć i bardzo mi się pogorszyło. Ta cała autodestrukcja i tendencje samobójcze mocno się nasiliły. A teraz czuję, że przestaję sobie dawać z tym radę i nie czuję się bezpiecznie sama ze sobą. Choć jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że nasilenie myśli samobójczych to nic innego jak mój mechnizm obronny i przymus ucieczki w reakcji na stres. Staram się o tym pamiętać. W myślach jak mantrę powtarzam listę swoich priorytetów. Rozmawiam ze sobą i tłumaczę sobie, że to minie. Staram się pamiętać o tym, co jest dla mnie naprawdę ważne. Ale wychodzi to z różnym skutkiem.

A tak wyglądała z mojej perspektywy:

Gdy skończyłam, zapadła przedłużająca się niezręczna cisza. Przez cały czas ani razu nie podniosłam wzroku. Sama nie wiedziałam, czy chcę tam być, czy zniknąć. To było trudne. Bardzo. Do samego końca, aż nie zaczęłam czytać, zastanawiałam się, czy się odważę, czy dam radę. Wiele mnie to kosztowało.

„Wiem”. Ktoś jeszcze zapytał, czy nie chcę się przełamać i pociągnąć tematu.

Zaprzeczyłam głową.

Czego oczekiwałam? Zrozumienia? Akceptacji? Współczucia? Potrząśnięciamną? A może po prostu ulgi w skutek wyplucia kawałka siebie? W końcu miałam świadomość, że podzielenie się tym z grupą i tak mnie nie ominie.

Do końca dnia milczałam. Nie ruszałam się, patrząc w jeden punkt. Dużo myślałam. O stanie w jakim się znalazłam. Do którego sama siebie doprowadziłam. Pozwoliłam sobie do niego dojść.

Doszłam do ważnego wniosku. Skoro podjęłam terapię, muszę też coś zrobić z autoagresją. Skoro nie daję sobie z nią rady, może powinnam starać się bardziej? Wyrzuciłam wszystkie żyletki. Obiecałam sobie, że zrobię wszystko, by wytrwać w autoagresywnej abstynencji.

Chciałam porozmawiać z terapeutką. Niestety. Dowiedziałamsię, że wszystkie rozmowy mogą odbywać się jedynie na sesji. Indywidualnych konsultacji i rozmów brak. Mogę rozmawiać tylko z lekarzem. Porozmawiam z nim w poniedziałek rano na badaniu. Powiem, że nie radzę sobie z cięciem. W sumie niech wie. Może coś poradzi. W końcu nie chcę nic ukrywać. Mimo tych wszystkich uników, chcę sobie pomóc. Teraz jestem tego pewna.

Wstyd. Złość. Na siebie. Poczucie winy. Przez szczerość. Że się otworzyłam.

Zwierzyłam. Niepotrzebnie zupełnie.

To terapia nerwic. Powinnam zająć się nerwicowymi problemami. Zdradziłam swoje tajemnice publicznie. Będą na mnie patrzeć jak na pojebaną. Chce się zajebać. Tnie się. Żre tabletki. Wiesza. Nie umie mówić. Siedzi nieruchomo z kapturem na łbie i włosami na twarzy. Do nikogo się nie odzywa. Taki obraz mnie ma grupa. Czuję przed nimi lęk.

Izoluję się. Nie znam ich imion. Nie rozmawiam z nimi. Gdy ktoś powie „Cześć”, odpowiadam. To mój jedyny kontakt z grupą poza sesją. Żadne rozmowy. Żadne zainteresowanie. Ja i mój świat. Oni są w innym wymiarze. W świecie paralelnym, do którego wchodzę na dwa razy po półtorej godziny. Nie chcę z nimi rozmawiać. Nie chcę ich poznawać. Niech każdy z nich pozostanie osobą siedzącą na danym miejscu. W tym cholernym kółeczku. Nie odczuwam żadnych emocji wobec nich jako osób. Są mi totalnie obojętni. Dopóki są zupełnie obcy i nieznani. Może cokolwiek powiem. Nie mogę ich poznać. Zamknę się w sobie. Jeszcze bardziej.

Wszyscy wyrazili obawy. Czy ta terapia im coś da? Czy jest sens? Dla większości to grupówka któraś z kolei.

Może. A może nie. I za jakiś czas będzie:

Nie powinnam była czytać tego, co przeczytałam. Czuję złość. Nie chcę tam wracać. Jak mam coś z niej wynieść, w stanie takiego rozchwiania? Oni inne choroby-zaburzenia mają raczej zaleczone. Terapiami indywidualnymi. Uzależnień. Innymi grupowymi. DDA. A ja? Czuję, że do nich nie pasuję. Odstaję.

Izoluję się. Jestem alien.

Czwarty dzień terapii (poniedziałek)

Dziś wizyta u lekarza. Ponoć badanie internistyczne. Muszę poprosić o receptę. Powiedzieć, że mogę sobie nie dać rady z autodestrukcją. Potem zadzwonić do roboty i powiedzieć, że jestem dalej na zwolnieniu i nie wiem kiedy wrócę.

W ogóle nie chcę tam wracać.

Ze stresu żołądek wywraca mi się na lewą stronę. Nie chcę tam iść. Zastanawiam się nad sensem. I co mam powiedzieć na początku? Chyba tylko tyle, że czuję pustkę. Przeraźliwą pustkę wypełnioną po brzegi stresem i smutkiem.

Lekarz zrobił wywiad medyczny. Zbadał. Osłuchał. Popukał. Postukał neurologicznie. Obejrzał dokładnie moje łapy.

Nie czułam nic. Pierwszy raz, gdy lekarz oglądał moje blizny, nie czułam zupełnie nic.

Na sesji pierwszy raz nie czytałam wcześniej napisanego tekstu

Na drugiej sesji terapeutki włączyły światło. Nastało przedłużające się milczenie. Było głosowanie, kto jest za zgaszeniem światła. Ilość głosów przeważyła na korzyść zgaszenia.

Nastał opór grupy wobec tak jawnie zaprezentowanej represyjności. Milczenie trwało niezwykle długo, nim ktokolwiek się odezwał.

Czuję się tam źle. Odkąd napomniałam o myślach i próbach samobójczych, reszta mówi:

Czuję się inna. Wyobcowana. Najbardziej powalona z nich wszystkich. Jebnięty alien. Bez potrzeb. Bez chęci życia. Bez wiary w możliwość zmiany.

Kolejna kłótnia z Mrówkiem. Nie umiem, nie mam potrzeby rozmawiać.

A ja chcę, chcę opowiedzieć jak było. Tylko nie wiem. Nigdy nie wiem. Jedno, dwa, trzy ogólnikowe zdania. Potem pustka w głowie. Czarna dziura. Nic nie wiem. Nic nie pamiętam.

Rozumiem o co mu chodzi. Gdy denerwuje się i wypominami, że piszę. Rozumiem, że nie ma nic przeciwko pisaniu. Że chodzi mu o to, że z nim nie rozmawiam. Że po powrocie nie mam nic do powiedzenia. A piszę codziennie. Nie potrafię komunikować się za pomocą słów. Piszę na blogu i oczekuję, że mu to wystarczy.

„Chcesz wiedzieć jak się czuję, co myślę lub co się wydarzyło? Przeczytaj sobie”. Tak było zawsze. Nawet gdy spotykałam się z przyjaciółmi i chciałam o czymś porozmawiać. Siedziałam z nimi kilka godzin w barze w milczeniu. Rozmawiałam dopiero po powrocie do domu. Przez internet. Wypowiadanie słów tak bardzo mnie boli. Staje się barierą nie do pokonania.

Nienawidzę siebie. Za to, że ranię. Wprowadzam wieczną atmosferę nieporozumień i chaosu. Czy można nauczyć się rozmawiać? Czy można nauczyć się potrzeby rozmowy? Nie czuję jej zupełnie. Jestem winna. Czuję się winna. Reaguję mutyzmem. Dlaczego muszę być tak jebnięta? Dlaczego, kurwa, nie mogę być normalna?!

Ta terapia jest bezsensu. Ja się i tak nie zmienię. Nie nauczę się rozmawiać. Nie rozwiążę konfliktu potrzeba bliskości – lęk przed nią. Nie rozwiążę konfliktu na linii autonomia – zależność.

Nie opuści mnie paraliżujący lęk przed mówieniem o sobie i okazywaniem emocji. To wszystko nie ma sensu.

Prowadzę rozmowy w głowie. Ustosunkowuję się do wypowiedzi innych.

Opowiadam. Zadaję pytania. Nie otwieram w tym celu ust. Większość mojego życia toczy się w głowie. Zbyt mało informacji wypływa na światło dzienne.

Dzwoniłam do kierowniczki. Powiedziałam, że nie wrócę do dwunastu tygodni. Zmartwiła się. Życzyła mi powrotu do zdrowia. Niepotrzebnie się bałam tego telefonu. Tylko ona jeszcze nie wie, że nie zamierzam tam wracać.

Chcę umrzeć. Tylko o tym jestem w stanie myśleć. Żałuję, że wyrzuciłam żyletki. Chcę się schlastać. Najlepiej po twarzy. Niech każdy widzi, jaka jestem pojebana. Niech mnie zamkną. Odetną od społeczeństwa. Od życia. Potrafię tylko ranić wszystkich wkoło. Jestem szmatą. Jestem ścierwem. Jestem niewdzięcznicą. Nie zasługującą na nic. Nie powinnam żyć. Czuję się winna, że zużywam tlen. Że ktokolwiek marnuje choćby minutę swojego życia na mnie.

NIENAWIDZĘ SIEBIE. GARDZĘ SOBĄ. NIE AKCEPTUJĘ SIEBIE. CHCĘ UMRZEĆ!!!

Piąty dzień terapii (wtorek)

Pokłóciłam się wczoraj z Mrówkiem, bo nie czuję potrzeby rozmowy. Dopiero jak zaczynam pisać, wszystko mi się przypomina, a informacje układają się w kolejne zdania.

Przez tą kłótnię, wpadłam w mutyzm. Mówię mu:

- Zrozum, że po powrocie do domu byłam tak zmutowana, że gdyby postawili moją rodzinę pod ścianą i kazali mi coś powiedzieć, bo inaczej ich wszystkich zabiją – dalej nie potrafiłabym nic powiedzieć.

A on na to:

- No ja nie wątpię, żebyś nic nie powiedziała. Co cię rodzina obchodzi. Byleby ciebie nie zabili.

Byleby mnie nie zabili. Dobre sobie. Właśnie za taką ma mnie narzeczony. Zimną, wyrachowaną, egoistyczną sukę, która dba tylko o własną dupę. A ja nie potrafię. Nie potrafię okazać, że mi na nim zależy. Że się martwię o niego. Że on mnie w ogóle interesuje. Wszystko to się dzieje u mnie w głowie i nic nie wychodzi na zewnątrz. Przez to ma wrażenie, że traktuję go jak obcego. Że wszystko przed nim ukrywam.

A ja na zmianę kocham i nienawidzę. Choć tak naprawdę chyba nie wiem co to znaczy kochać. Przez większość życia miłość dla mnie była platonicznym, nieszczęśliwym uczuciem. Kochać umiałam tylko z daleka. Nieszczęśliwa miłość do swojego wyobrażenia była łatwiejsza niż uczucie do prawdziwego człowieka. Choć bolało, nic nie mogło mnie zaskoczyć ani rozczarować.

Nie potrafię wejść w relację partnerską. Albo jestem totalnie zależna, uległa i czekam aż się za mnie zadecyduje i pokieruje moim życiem albo się buntuję, chcę rządzić, czuję się pokrzywdzona, mam poczucie wyższości. Ze skrajności w skrajność.

I chyba tak się właśnie czułam w młodości przez rodziców: albo mogę robić totalnie wszystko. Wracać po nocy do domu. Imprezować. Chlać. Żreć tabletki. Izolować się. Albo nie mogłam totalnie nic. Oglądać przez rok telewizji. Wychodzić. Korzystać z telefonu. Z internetu, bo ojciec zabierał kabel za karę.

Zero kasy. I moja ulubiona kara (gdy miałam jakieś 19 lat):

- Nie dostaniesz wafelka, bo byłaś niegrzeczna. Jesteś taka niewdzięczna, na nic nie zasługujesz.

Czy da się to jeszcze naprawić? Czy można nauczyć się podstawowych relacji społecznych? Czy już zawsze będę takim dzikusem i alienem krzywdzącym i wprowadzającym chaos?

Powiedziałam to na sesji. Że pokłóciłam się z Mrówkiem i jestem przez to na siebie zła. Bo nie umiem rozmawiać. Bo nie czuję potrzeby rozmowy. Bo on czuje się, jakby był mi obcy. Bo myśli, że jestem zimną suką pozbawioną uczuć. Ale to nic nie zmieni.

Miałam iść do psycholog na 16:00. Po zajęciach wolnym krokiem posnułam się przez pół miasta do domu z buta. Do psycholog napisałam SMS. Że przepraszam, ale nie przyjdę. Że zbyt źle się czuję. Co jest prawdą. Tylko nie przez terapię. A przez to, co dzieje się w moim życiu. Między mną, a Mrówkiem. Że wszystko się sypie. Rozsypuje w drobny mak. A ja nie wiem jak, i czy w ogóle, da się to posklejać. Nie mam siły. Nie mam na to wszystko siły.

Ostatnio głodziłam się przez dłuższy czas. Waga spadła do czterdziestu pięciu kilo. Od wczoraj wieczorem się obżeram. Chcę się ukarać. Nie mogę być szczupła.

Nie zasługuję na to.

Dzwoniła matka z pretensjami, że nie spędzimy z nimi świąt. Dopytywała co się dzieje. Miałam ochotę rzucić telefonem o ziemię. Ze łzami w oczach zapewniałam ją, że nic. Chyba nie uwierzyła.

W drodze do domu kupiłam tanie wino. Siedzę. Piję. Palę. I myślę o tym wszystkim. To nie ma sensu, skoro on nas przekreślił. Nie ma między nami bliskości – z mojej winy. Nie ma namiętności – z mojej winy. Nie ma rozmowy – z mojej winy. Nie ma wsparcia. Nie ma rozwiązywania problemów. Nie ma zaufania. Nie ma nic – z mojej winy.

Chcę się dzisiaj schlać. Chcę się znieczulić. Nie myśleć. Nie czuć. Nie oddychać.

Nie istnieć. Nie żyć. Skrzywdzić się. To mój cel na dzisiaj.

Pocięłam się. Nie raz. Dość mocno.

Wdałam się w wymianę SMS-ową z psycholog. Zupełnie niepotrzebnie. Dzwoniła. Odrzuciłam połączenie. Zobaczyła jakim jestem pojebańcem i manipulantem. I tak chce się spotkać za tydzień. Nie rozumiem jej. Nie zrozumiała, że ode mnie trzeba trzymać się z daleka?

Chcę umrzeć. Nie chcę umierać. Chcę nie żyć.

Obżeram się. Tnę. Chleję. Nie zasługuję na nic. Nie zasługuję na pomoc.

Pocięłam się dziś już kilka razy. Nie powiem o tym jutro. Nie pasuję tam. To terapia nerwic. Ludzie tam mają problemy z objawami nerwicowymi. Nie są tacy pojebani jak ja. A przynajmniej o tym nie mówią.

Tamten ordynator miał rację. Powinnam trafić na oddział zamknięty. W takim tempie nie wiem, czy dożyję końca terapii.

Szósty dzień terapii (środa)

Ale mi wstyd. Choć w sumie… powinno mi być wstyd. A chyba nie jest.

Schlałam się wczoraj. Do tego stopnia, że poszłam spać, zdaje się, po 22:00.

Nie pamiętam dokładnie.

Ciekawe, czy mnie dzisiaj nie wyjebią z sali. Czuję, że zgrzewa ode mnie na kilometr. Dalej jestem nawalona. Przegięłam. Wino i dwa piwa na prawie pusty żołądek przy czterdziestu sześciu kilogramach wagi to za dużo. Na dodatek zrobiłam tyle głupot. Te wszystkie SMS do psycholog. Wymiana SMS-owa z nią. To było zupełnie niepotrzebne.

Jak dzisiaj ściągnęłam plastry z ręki i ją zobaczyłam… przesadziłam. Po raz drugi.

Mrówek jest na mnie wściekły. Ale to przez niego się spiłam. Jak on może mnie tak traktować. No jak?! Wszystko ma w dupie. Łącznie ze mną.

Mimo wszystko, nie sądziłam, że tak to się skończy. Przegięłam na całej linii. To będzie ciężki dzień. O ile nie wyproszą mnie stamtąd. Na dodatek mam miejsce koło terapeutki. Miałam iść dzisiaj do pielęgniarki na te wszystkie pomiary. Chyba sobie odpuszczę.

Wiem, że wczoraj zachowałam się bardzo głupio i nieodpowiedzialnie. Na wielu frontach. To był impuls. A dziś nie umiem tego żałować.

Może nie powinnam tam iść. Może powinnam zostać w domu. Odespać.

Wytrzeźwieć. Chyba nie powinni mnie widzieć w takim stanie.

Zdecydowałam, że pojadę. Jestem w drodze do psychiatryka. Tam moje miejsce.

- Mam poczucie winy, że tu przychodzę i nie mam nic więcej do dodania. Dziękuję – wypowiadając dziś te słowa miałam tylko nadzieję, że terapeutka nie poczuje ode mnie alkoholu. Nie poczuła.

Całą sesję nie mogłam się skupić. A gdy usłyszałam coś o żyletkach, które ktoś za dzieciaka miał na wszelki wypadek, chciało mi się płakać. Choć właściwie czułam tylko pustkę. Przed oczami pojawiała mi się ta krwawiąca ręka. Schlastana równo z góry na dół. Te dwie najgłębsze, rozchodzące się sznyty. Po których zostaną paskudne blizny. W tak widocznym miejscu. Na kolejne kilka lat mogę pożegnać się z krótkim rękawem.

Mrówek się do mnie nie odzywa. Nie chce mnie znać.

Kiedy w przerwie między sesjami dostałam od niego sms „Jak wrócisz do domu oddasz mi pierścionek” – wpadłam w rozpacz. Widziałam go pakującego się. Długo się nie zastanawiałam. Pobiegłam do terapeutki. Powiedziałam, że muszę coś pilnie załatwić. Wybiegłam ze szpitala.

Pół drogi pokonałam tramwajem. Bus miałam za pół godziny. Więc drugie pół drogi, prawie pięć kilometrów, niemal biegłam. Cały czas myśląc o tym, że jeśli mnie zostawi – zabiję się. To nie emocjonalny szantaż. To rozpacz. Nie mogę go stracić. Choć właściwie już go straciłam. Przez swoje popierdolenie. Przez to, że zmarnowałam tyle lat, nie chcąc się leczyć.

Gdy dotarłam do domu, Mrówek się nie pakował.

Nie wiem, co powinnam zrobić. Rozumiem już o co chodziło tamtemu ordynatorowi. Choć ten odpał nie był spowodowany przez emocje wywołane terapią. A tym, co dzieje się między mną a Mrówkiem. Choć z drugiej strony chodzenie tam jest wyczerpujące psychicznie i emocjonalnie. A właściwie praca się jeszcze nie zaczęła. Dopiero za półtora tygodnia zacznie się ta właściwa część.

Czy powinnam pójść do lekarza i powiedzieć mu, co zrobiłam? Czy powinnam powiedzieć mu, że zupełnie sobie nie radzę? Czy powinnam powiedzieć, że wpadam w stany, w których bezpośrednio zagrażam swojemu życiu i zdrowiu? Pewnie tak. Tylko co, jeśli wypisze mnie z oddziału? Zostanę na lodzie. Bez żadnej możliwości leczenia. Zapiszę się na terapię indywidualną i będę czekać między pół roku a rok na jej rozpoczęcie? Wrócę do pracy i co? Kolejna próba samobójcza, bo w takim jestem stanie? Poproszę go, żeby mnie przepisał na oddział zamknięty? Nie wiem. Nie wiem. Nie wiem. Tak bardzo nic nie wiem, że mnie to przeraża.

A co będzie później? Co będzie, kiedy rzeczywiście pojawią się silne emocje? Nie dam sobie z tym rady. Ja to wiem. Wiem, że w emocjach nie myślę racjonalnie. Że robię bardzo głupie rzeczy. Że nie myślę o konsekwencjach. Że się krzywdzę. Nie wiem. Tak bardzo chciałabym żeby Mrówek mi wybaczył. Żeby dał mi szansę się zmienić. Nie ranić więcej. Nie bać się bliskości. Poczuć namiętność. Stworzyć rodzinę. Żeby mnie jeszcze nie przekreślał. Ale on mówi, że jest już za późno.

Wiem, że nie powinnam o tym teraz myśleć. Ale nie mogę sobie wybaczyć. Nie potrafię wybaczyć sobie, że byłam taka uparta. Że kiedy wszyscy dookoła mówili żebym poszła na terapię, ja byłam mądrzejsza. Ja mam się leczyć? Niech inni się leczą! Ja jestem zupełnie normalna! Może gdybym wtedy posłuchała... Bylibyśmy z Mrówkiem prawdziwą rodziną. Może chciałabym mieć dziecko. Może stałabym się prawdziwą kobietą. Może nawet mielibyśmy szansę na to, żeby być szczęśliwi. A tak… Dopiero wchodzę na ścieżkę, z której powinnam już powoli schodzić. Mrówek nie ma już sił. Chce odejść. A ja jestem tą samą durną smarkulą, którą byłam. Tylko wątroba już nie ta. I blizn na rękach coraz więcej.

Zrobiłam trochę zakupów na święta. Spędzimy je sami z Mrówkiem. Zaopatrzyłam się w mięso dla niego. Już je zamarynowałam. Mrówek nawet wyszedł po mnie do sklepu. Żeby mi pomóc to wszystko przytrachać. Sama nie dałabym rady. Przez to wszystko zapomniałam rano łyknąć Seronil. Nadrobiłam to popołudniu.

Teraz leżę w wannie i myślę. Piję browara. Wiem, że nie powinnam. Ale jestem mistrzem w popełnianiu wciąż tych samych błędów. I nie jestem pewna, czy mi na tym wszystkim zależy. Nie wiem nic. Co będzie z nami? Co będzie z moją terapią?

Co będzie ogólnie? I czy w ogóle coś będzie?

Rany na ręce pieką w gorącej wodzie. To dobrze. Zasłużyłam sobie na to.

Jestem dziwnie spokojna. Odcięta totalnie od emocji. Choć chyba nie myślę do końca racjonalnie. Powinnam zacząć pisać życiorys na terapię. Muszę go oddać do końca przyszłego tygodnia w formie pisemnej. A na sesji opowiedzieć go innym. To będzie duże wyzwanie. Nie mogę się za to zabrać. Wciąż to odkładam i mówię „od jutra”. Jak zwykle robię wszystko na ostatnią chwilę.

Kiedy słucham na sesjach opowieści innych, wiele mi się przypomina. Coś nas wszystkich jednak łączy. Oprócz nerwicy rzecz jasna.

Waham się. Najchętniej poszłabym jutro do psychiatry i przyznała się do wszystkiego. Strach przed wypisaniem z oddziału jest jednak paraliżujący. A pielęgniarka? Co będzie, jeśli to się wyda przy mierzeniu pulsu czy ciśnienia?

Chyba lepiej byłoby się przyznać niż być przyłapanym. Sama nie wiem.

Patrzę na nadgarstek. Mam ochotę chwycić żyletkę i przeciąć go mocno. Mam ochotę podciąć sobie żyły. Nie po to żeby umrzeć. Ale żeby się mocno skrzywdzić.

Wciąż mam ogromne ciśnienie na skrzywdzenie siebie. Skrzywdzenie w stopniu o wiele większym niż wczoraj. Nie rozumiem tej silnej potrzeby. Przymusu raczej.

Nie chcę tam jutro iść. Znów zastanawiać się na ile siebie odsłonić. Ile powiedzieć? Czy zasłonić się zdaniem „dziś nie mam nic do powiedzenia”? Tak ustaliliśmy między sobą. Kiedy ktoś nie chce opowiedzieć o swoich emocjach, ma powiedzieć to zdanie. Właściwie grupa ustaliła. Ja się nie udzielam. Nawet w kwestiach organizacyjnych. Terapeutki zostawiają nam wolną rękę. Odzywają się dwa razy na dzień. Robią podsumowanie całej rundki. Czyli wypowiedzi każdego po kolei z jakimi emocjami zaczyna dzień. Oraz na koniec dnia. Poza tym, milczą. Tak będzie jeszcze półtora tygodnia. Dopiero wtedy się aktywują.

Co zrobić? Dalej udawać? Powiedzieć wszystko? Zdradzić tylko część? Iść do lekarza, czy zrobić to na sesji przy wszystkich?

W regulaminie nie ma mowy o cięciu. Choć po moim wyznaniu, że chciałam się pociąć, schlać i mocno skrzywdzić, terapeutka powiedziała jakieś tam zdanie:

- Podczas terapii należy powstrzymywać się od działań autodestrukcyjnych.

Ano należy. I to nie tylko w czasie leczenia. I przecież próbuję się powstrzymywać. Tylko różnie mi to wychodzi. W końcu mówiłam lekarzowi, że z autodestrukcją nie radzę sobie zupełnie. Trudno żebym nagle w ciągu kilku dni zaczęła. A może się mylę? Może nie zależy mi tak bardzo, jak powinno?

Patrzę na tę rękę i jest mi siebie żal. Jak można doprowadzić się do takiego stanu? A jak można chcieć skrzywdzić się jeszcze bardziej? Coraz częściej dochodzę do wniosku, że ta terapia na początek była złym pomysłem. Obawiam się, że niewiele z niej skorzystam. Że nasilenie zaburzeń i rozchwianie uniemożliwią mi wyniesienie z niej czegokolwiek.

Siódmy dzień terapii (czwartek)

Mam nic o tobie nie pisać, bo sobie nie życzysz? Łączy nas tylko mieszkanie? Ok. Od dziś będziesz współlokatorem – pasuje? Na moim palcu nie ma już pierścionka.

Odcięły się emocje – jestem zimną suką, za którą mnie ma. Co będzie, jak te emocje się uwolnią? Niezbyt dobrze wtedy będzie.

Wypiłam wczoraj trzy browary. Jestem żałosna. Jestem sama.

Mam ochotę nie iść tam dziś. Chcę samotności. Chcę spokoju. Chcę zniknąć dla oczu innych. Jutro moje urodziny. Najgorszy dzień w roku. Zaraz po Wigilii.

Mam ochotę kupić tanie wino i iść nad rzekę. Może by zafundować sobie taki prezent? Do tego koniec tygodnia. Mam ogromne ciśnienie na zrobienie czegoś głupiego. Im głupszego tym lepiej.

Te wszystkie szopki „nienawidzę cię – nie odchodź”. Brak seksu. Lęk przed bliskością. Zawiłe przekazywanie nawet najprostszych informacji. Odpały i chore akcje. Moja wina. Zniszczyłam ten związek.

Wczoraj po pierwszej sesji zniknęłam dość nagle. Nic nikomu nie mówiąc.

Oprócz terapeutki rzecz jasna.

Dziś kilka osób przechodząc koło mnie stwierdziło, że to dobrze, że się dziś pojawiłam. Myśleli, że zrezygnowałam.

Na sesji trochę się otworzyłam. Wyjaśniłam powód mojego wczorajszego zniknięcia. Przyznałam, że jestem teraz odcięta od emocji. Nie dopuszczam ich do siebie. I nie wiem co się stanie, gdy w końcu dojdą do głosu. Że mogę sobie z tym nie poradzić. Powiedziałam też o opinii ordynatora oddziału w tym drugim psychiatryku. Że on odesłał mnie do Krakowa. Przyznałam, że coraz częściej myślę, że to byłby dobry pomysł.

- Po tym co usłyszeliśmy, sądzę, że personel powinien się tym zainteresować – rzucił ktoś.

Kilka osób przyznało, że po wysłuchaniu mnie zrobiło im się smutno. Wpadłam w poczucie winy, że zepsułam im humor.

Po zajęciach byłam u pielęgniarki. Na szczęście obyło się bez rozbierania i nic się nie wydało.

Zaczynam odczuwać coraz większy lęk w związku z opowiedzeniem życiorysu. A potem tych sesji indywidualnych. Rozmawiać z terapeutą przy pozostałych? Potem być przez nich oceniana? Jest mi z tym cholernie źle i ciężko. Wpadam w tendencje ucieczkowe. Nie czuję się bezpiecznie sama ze sobą.

Znów piję browara. Siedzę. Myślę. I próbuję pisać ten życiorys. Wkrada mi się straszny chaos w niego. Trudno zebrać myśli. Trudno odnaleźć chronologię.

Chciałabym go opowiedzieć jutro. Mieć to już z głowy. W końcu nie ma lepszego dnia niż urodziny na opowiedzenie swojego zjebanego życia. Choć raczej się jutro nie odważę.

Skala mojej autodestrukcji mnie przeraża. A najgorsze, że nie jest to spowodowane emocjami wywołanymi przez terapię. Na tamte emocje jestem zablokowana. Po pierwszych mocno emocjonalnych dniach, wyizolowałam się z grupy i jestem bezpiecznym obserwatorem. Choć ich emocje na mnie wpływają i po dwóch sesjach czuję psychiczne i emocjonalne zmęczenie.

Z życiorysem doszłam do początków autoagresji. Jeszcze wiele kwestii pominęłam. Wymaga to gruntownego przejrzenia i uzupełnienia. Niemniej jednak początek już jest.

Znów leżę w wannie. Piję drugiego browara. Dziś jeszcze wpadnie ciocia – żałuję. Myślę. Cały czas myślę. To ogromne ciśnienie na podcięcie żył nie daje spokoju. Nie cięłam się. Ani wczoraj. Ani dziś. Ale to jedna z niewielu spraw, o których potrafię myśleć.

Cały czas nie daje mi spokoju ten Kraków. Coraz częściej wydaje mi się, że to jedyne słuszne rozwiązanie. Że powinnam tam trafić. Że powinnam zadzwonić. Umówić się. Przestać pić. I pojechać tam. Dać się zamknąć. I mieć nadzieję, że mi tam pomogą.

Czuję zagrożenie. Ogromne zagrożenie. Nie ze strony ludzi w grupie. Ze swojej własnej.

Boję się świąt. Boję się jutra. Tak bardzo się boję, że mi coś znowu odjebie. Że nie dam sobie rady. Zrobię coś głupiego. Coś, czego będę żałować. O ile jeszcze w ogóle będę.

A jednak znów się pocięłam. To był impuls. Odruch. Głupota, która nie przyniosła ukojenia. Nie radzę sobie. Bezpiecznie poczułabym się chyba tylko w zamknięciu.

Przed chwilą odjechały matka z ciocią. Zeszłam do nich. Siedziałam w aucie i gadałam prawie godzinę. Po dwóch browarach. Prosto w oczy sypałam kłamstwami jak z rękawa. Jak nam zajebiście. Jak dobrze nam się układa. Jak się kochamy.

A w oczach niewidoczne łzy. Że to wszystko kłamstwa. Że wszystko się sypie. Że wcale nie chodzę do roboty. Że chodzę na terapię, która daje mi w kość, a to dopiero początek.

Chce mi się płakać. Łzy stoją w oczach. Blokuje je niewidzialna tama. Myśli kaleczą się o wyobrażane ostrza. Nie poradzę sobie. Nie dam rady.

Wszystko przepadło. Wszystko się rozsypało. Życie w totalnym rozpadzie. Co było pewnikiem, zostało zaprzeczone. Co miało trwać wiecznie – umarło.

Tak trudno mi pamiętać, że terapia jest ważna. Tak trudno wytrwać w zamiarze zmian. Wciąż powracają utarte schematy. Autodestrukcja panoszy się po wszystkich kątach. Chyba się poddaję. Najchętniej poszłabym jutro do lekarza z płaczem, że nie daję rady. A muszę być twarda. Udawać. Te pieprzone urodziny... dwadzieścia siedem lat. Klub dwadzieścia siedem. Tyle, że ja nic nie stworzyłam.

Napisałam do ojca SMS. „Nie przejmuj się, że nie spędzimy razem świąt. Spotkamy się za tydzień. A ja Cię kocham Tato”. Ale mam przeczucie, że więcej się nie zobaczymy. Że ja ich nie zobaczę. Silne poczucie końca. Kresu wszystkiego. Schyłku życia.

Wjebałam się po uszy. Nie daję rady. Nie ma szans na ratunek. Nie wierzę, że w te niecałe trzy miesiące mi się poprawi. Wjebałam się znów po uszy w to bagno autodestrukcji. Teraz tylko siedzę. Piję kolejne piwo. Płaczę. Myślę o śmierci. Zjebałam swoje życie. Zmarnowałam tyle szans. Możliwości zmian. Wszystko zajebałam. Rozjebałam związek z jedynym człowiekiem, na którym mi zależało.

Teraz mnie nienawidzi. Nie chce mnie znać. Dwadzieścia siedem lat. Ładnie ten wiek będzie wyglądał na grobie. I oby ani roku więcej.

Dziś na sesji nasłuchałam się o podcinaniu żył. O płynącejkrwi. Dużej ilości krwi. I myślałam o tym, żeby zrobić to samo. Skrzywdzić się. Skrzywdzić się bardzo. Skrzywdzić się ostatecznie. Nie chcę dożyć jutra!

Ósmy dzień terapii (piątek)

Znów się schlałam. Powiedziałam współlokatorowi zbyt wiele. Że nie daję rady.

Że chcę na oddział zamknięty. Chciał dzwonić po starych. Albo karetkę.

Co ja wyprawiam… CO JA, KURWA, WYPRAWIAM?!

Sama sobie jestem winna. Jeszcze ten pieprzony osiemnasty kwietnia. Dzień mojego przekleństwa. W którym w prezencie dostałam życie. Życie.

Oko mi napuchło. Widać tylko małą szparkę. Zamiast gałki ocznej. Mało, że się tak czuję, że wskoczyłabym najchętniej pod jadące auto, to wyglądam jak ostatni debil. Jakby mi ktoś przyjebał.

Nie daję rady… nie daję rady… nie daję rady…

Zastanawiam się czy tam dzisiaj iść. Znów. Najchętniej polazłabym gdzieś. Do parku. Nad rzekę. Ten psychiatryk jest przy parku nad rzeką. Dobra sceneria na urodzinowe chlanie. Schlanie się do nieprzytomności.

Co ja kurwa wyprawiam?! Jestem nieobliczalna. Czuję się niepoczytalna. Nie panuję nad sobą. Niszczę wszystko. Odrzucam wszelką pomoc. Nie zasługuję na nic. Chce mi się płakać.

I znów idę na terapię nie do końca trzeźwa. Chyba pójdę na pieszo. Może trochę ze mnie odparuje.

Boję się tych świąt. Trzy dni sam na sam. Razem. We dwójkę. Albo w te trzy dni się znów zejdziemy, albo się pozabijamy. Innej możliwości nie ma.

Muszę się ogarnąć. Muszę się jakoś ogarnąć. Od trzech dni upijam się codziennie. Tnę się codziennie. Popłynęłam. Zupełnie popłynęłam i nie umiem sobie z tym dać rady. Nie potrafię! To się skończy źle. Bardzo źle. Znam ten schemat. Na intensywnej terapii niech szykują łóżko. Jak się w tej chwili nie ogarnę, właśnie tam się to skończy.

Przeszłam całą drogę na pieszo. Pod szpitalem zmieniłam kierunek. Nie poszłam na sesję. Poszłam do parku.

Siedzę tu. Wciąż czuję alkohol we krwi. Myślę. Chce mi się płakać. Uciekam. Znowu, kurwa, uciekam. Na oślep. Co ja robię? Powinnam iść do lekarza. Powiedzieć co się dzieje. Że nie daję rady. Że się wjebałam. Że popłynęłam w autodestrukcję.

Znów silny przymus podcięcia żył nie daje mi spokoju. Siedzę na ławce. Piję kawę z butelki. Świętuję urodziny. Choć powinnam kupić pół litra. Albo nalewkę.

Jak na pijaka przystało.

Pod koniec pierwszej sesji zdecydowałam się. Powlekłam się do szpitala. Poszłam do lekarza. Szczerze z nim porozmawiałam. Przyznałam się do tego, co wyprawiałam przez ostatnie dni. Powiedziałam, że nie radzę sobie z autodestrukcją. Że miałam wątpliwości czy mu o tym mówić. Że uciekłam dzisiaj rano i nie poszłam na pierwszą sesję. Że się izoluję. Że mam myśli samobójcze.

Zaczął mnie namawiać na kontynuację terapii. Wyjaśniłam, że namawiać mnie nie trzeba. Że zależy mi na tym. Przekonywał mnie. Że mi to pomoże. Żebym wytrzymała ten kryzys. Że się opłaci. Może…

Dał mi receptę na Relanium. Mam łykać do trzech tabletek dziennie. Chce mnie zobaczyć we wtorek. Więc muszę się jakoś doprowadzić do porządku. W razie czego mam dzwonić prosto na pogotowie. Że w takim stanie na pewno mnie przyjmą do szpitala.

Zrobiło mi się lżej. Że on wie. Że nie muszę już tego ukrywać.

Na drugą sesję już poszłam.

Po niemiłej sytuacji w aptece, zachowałam się jak głupia idiotka. Czytaj: wróciłam do domu i rzuciłam się na łóżko z płaczem. Że nie sprzedali mi tabletek. Że na święta zostanę bez pomocy. Że chcę umrzeć. Że się skrzywdzić. Że się upić. Że to koniec wszystkiego. Mrówek wyszedł poza swoją złość na mnie. Przygarnął mnie do siebie. Uspokoiłam się. Pomyślałam racjonalnie. Poszłam do drugiej apteki. Nie robili problemów. Wróciłam do domu z Relanium.

Dobry profesor. Pięć miligramów we krwi wystarczyło. Uspokoiłam się. Myśli samobójcze i autodestrukcyjne ucichły. Przymus krzywdzenia siebie również.

Zajęłam się myciem okien. Sprzątaniem. Do końca dnia było w porządku.

Wieczorem pogadaliśmy. Tak szczerze. Na spokojnie. Już wiem, o co mu chodzi. Wiem, dlaczego ma mnie dość. Czemu chce odejść. Rozumiem go. Ostatnio zachowywałam się jak nieprzewidywalna wariatka. Wtedy tego nie widziałam. Oderwałam się od rzeczywistości. Od racjonalnego myślenia. Nie mogę sobie więcej na to pozwolić.

Gdy tylko mi coś odwali, ma od razu dzwonić na pogotowie. Nie czekać aż wpędzę się w taki kilkudniowy stan, w którym jestem nieobliczalna. W którym bezpośrednio zagrażam sobie i swojej terapii. Zależy mi na niej. Mam nadzieję, że Relanium pomoże tak nie odpierdalać. Ale gdyby – prosto do psychiatryka.

Profesor mówił o zgłoszeniu się na ostry dyżur psychiatryczny. Powiedziałam jak mnie tam potraktowali. Autodestrukcja? Autoagresja? Myśli i zamiary samobójcze? Chlorprotixen i czekać spokojnie na terapię. Profesor był zdziwiony.

Na sesjach nasłuchałam się opowieści. Od tej drugiej strony. Facetów wikłających się w związki z zaburzonymi dziewczynami. Przeraziło mnie to. Jakby mówili o mnie. Nie zdawałam sobie często sprawy, że aż tak źle to wygląda. Nic dziwnego, że te związki się rozpadają. Że uciekają, bo nie mają już sił. Jest też nutka optymizmu. Gdy się leczą, da się z nimi wytrzymać. A ja chcę się leczyć. Nie żałuję, że powiedziałam wszystko profesorowi. To złoty człowiek. Spokojny, cierpliwy, serdeczny dziadek. Profesor psychiatrii i psychoterapeuta. Czuję się przy nim bezpiecznie. Już nie mam odruchu kłamania i wybielania się w jego oczach. Zaufałam mu. On daje odczuć, że chce pomóc. W odróżnieniu od tego drugiego psychiatryka. Tam nie tylko budynek był jak z horroru o psychiatryku. Również i podejście personelu. Pacjenci to wariaci, nie zasługujący na szacunek. Naćpać ich lekami. Kto się wyłamuje z porządku, naćpać jeszcze większą ilością leków. W pasy. I totalny brak zainteresowania. Że pacjent ze schizofrenią leży nagi w pasach bez kontaktu? Obsikany. Przy otwartym oknie w listopadzie? Nie ich problem. W efekcie ciężkie zapalenie płuc? Znów nie ich problem. Tu jest inaczej. Czy dlatego, że to ośrodek naukowy? Być może. Prowadzą badania. Mają ludzkie podejście. Zależy im. Cieszę się, że tam trafiłam.

Z lekkim optymizmem patrzę w przyszłość. Chcę się leczyć. Chcę zacząć brać odpowiedzialność za swoje zachowanie i życie. Nauczyć się kontrolować te patologiczne stany. Nauczyć się reagować w porę i nie dopuszczać do ich eskalacji. Nie chcę tracić nad sobą kontroli. Biorę leki zgodnie z zaleceniami. Choć benzodiazepina w moich rękach to niebezpieczne i kuszące narzędzie. Ale nie mogę pozwolić sobie na zejście z tej dobrej ścieżki i muszę w porę reagować. Choć popłynięcie w autodestrukcję wciąż jest silnie kuszące. Przymus też zupełnie nie zniknął. Jednak póki co, daję radę to kontrolować. Na pewno ma na to wpływ świadomość wtorkowej kontroli u profesora. Chyba jednak muszę mieć bat nad sobą. Marchewka motywuje tylko na chwilę.

Spokojnie gotuję na święta. Jestem normalna dla Mrówka. Nie izoluję się. Na zakupy, po raz pierwszy od dawna, wyszłam bez kaptura na głowie. Nie chcę się zamykać i izolować. Rozmawiam. Widzę sens terapii. Póki nie odpuszczę, leczenie będzie miało sens. Jest nadzieja.

Na krótką metę połączenie Seronilu i Relanium jest dobre. Seronil sprawia,że bardziej mi się chce. Mam siłę coś robić. Relanium uspokaja. Sprawia, że energii nie obracam przeciw sobie. Nawet nie myślę żeby się schlać, przeżreć benzodiazepiny czy pociąć. Robię kilka rzeczy na raz w kuchni, a nie wpadam w nerwy. Mam jakiś plan i punkt po punkcie go realizuję. Jestem uporządkowana. Nie wkrada mi się chaos w pracę. Nie denerwuję się, że coś mi może nie wyjść. Mam poczucie kompetencji. I dobrze mi z tym. W końcu dobry dzień. Po tym ostatnim bagnie. A kiedy jestem w bagnie, chcę być w nim jeszcze bardziej. Kiedy z niego wychodzę, nie chcę tam wracać. Do czasu aż mi odjebie. Dlatego potrzebna mi umiejętność reagowania na czas. Żeby nie popłynąć. Muszę nauczyć się w takich chwilach chcieć z tego wyjść. Nie pogrążać się. Czeka mnie dużo pracy. Ogrom. Ale jestem na nią gotowa i zmotywowana. Może będzie dobrze!

Powiedział coś niemiłego. Coś co zabolało. Cholernie zabolało. Pierwsza myśl – ucieczka. Łzy w oczach. Coraz więcej łez. „Pamiętaj, nie izoluj się. Chcesz się zmienić. Pamiętaj o tym, co ważne. Znieś ten ból. Nie uciekaj”. Udało się. Wiele tabletek Relanium nie zostało wyciśniętych z listka.

Zmaganie się z sobą, by nie popłynąć jest tak cholernie trudne. Tak boli. Chwilami chcę się poddać. Zadziałać impulsywnie. Jakoś udaje mi się zachować nić racjonalnego myślenia. To jak z żyletką. Ciągnie i kusi. Umysł płata figle. Na ręce czuć ból rozcinanej skóry. Przymus, by to urzeczywistnić. Silny. Coraz silniejszy. I przetrwać to. Wytrwać. Nauczyć się odmawiać autodestrukcyjnej części mnie. Która jest silna. Tak silna. Przerażająco silna. Jeszcze się trzymam. Powoli przegrywam. Poddaję się. A nie mogę. Walczę z tą sobą. Ponoszę wiele ran.

Napady paniki. Natężone objawy nerwicy. Ale wytrzymać. Muszę wytrzymać.

Teraz zaczynam rozumieć, co tak naprawdę znaczy praca nad sobą. I jak żmudny jest to proces. Boję się o swoją motywację. Boję się odpuszczania. Boję się autodestrukcyjnej pokusy. Szczególnie w przypływie emocji. Chyba we wtorek powinnam mu powiedzieć. O tych myślach. Tych wszystkich walkach z sobą. Prawie przegrywanych. Jestem jeszcze słaba. Bardzo słaba. Powinien o tym wiedzieć.

To chyba zaczyna wychodzić. Ujawniać się. Emocje związane z terapią. Pada bezpieczny mur, chroniący mnie przed światem. Uświadamianie. Pozbawienie się dotychczasowych iluzji. Boli. To oczywiste. Jestem zbyt słaba, by ten ból znosić na dłuższą metę. Objawy somatyzują się. Serce boli. Sto ton na klatce piersiowej. Dojmujący ból podcinania żył. Odcinający tlen ból zaciskającej się od dłuższego czasu pętli. Ciągnie w autodestrukcję. Ciągnie w autoagresję. Ciągnie w ucieczkę. Ciągnie w samobójstwo. Rozmawiałam o tym częściowo z Mrówkiem. Wiem, że izolacja jest bardzo destrukcyjna. Muszę mu o tym powiedzieć. Profesorowi. O tym co się dzieje. We wtorek. Na wizycie kontrolnej. Opowiedzieć. Bez ściemniania. Że nie odpowiadam. Za siebie. Że nie wiem, co mi strzeli do głowy. Ani w którym momencie.

Czuję, że doszłam do momentu, w którym zaczynam rozpadać się na milion kawałków. Moje pięć ja zaczyna się mieszać. Wszystko się gubi. Rozmywa. Traci. I przywraca. Co przywrócone być nie miało. Nie chcę w autodestrukcję. A tam dokładnie zmierzam. Czuję przymus. Nie potrafię mu się oprzeć. Uciekam. Na oślep. W końcu rozbiję sobie łeb. Wolałabym walnąć w materac. Ubezpieczyć się. Zapewnić sobie bezpieczeństwo. Bo nie chcę umierać. Nie teraz. Jeszcze nie. Chcę się najpierw dowiedzieć kim jestem. Mam kilka spraw do załatwienia. Jaracjonalna chce żyć. I boi się o swoje życie. Jest słaba. Jest tak bardzo słaba. Może poddać się w każdej chwili. Ale walczy. Próbuje uzyskać pomoc. Próbuje o nią prosić. Przynosi to efekty. Coraz lepiej wiem, czego chcę. CHCĘ ŻYĆ. Mimo że jest tak cholernie ciężko przetrawić tłumione emocje z dwóch tygodni emocjonalnego odcięcia. Uruchamiają się schematy. Bardzo złe schematy. Nie mam jeszcze umiejętności, by z nimi walczyć. Ale staram się jak mogę. Walczę resztkami sił.

Potrzebuję. Muszę porozmawiać z profesorem. Tracę kontrolę. Nad sobą. Nad swoimi myślami. Nad odruchami. Muszę mu o tym wszystkim powiedzieć. Bo nie chcę umierać.

Autodestrukcyjne impulsy biorą górę. Nie potrafię nad nimi zapanować. Głupie myśli. Bardzo głupie myśli. Niebezpieczne przymusy, których nie chciałabym wcielać w życie. Muszę się ratować.

Relanium już nie przynosi ukojenia – ciągnie w drugą stronę. Profesorze! – uratuj mnie…

Dziewiąty dzień terapii.

1. dzień pobytu na oddziale zamkniętym (wtorek)

Mam zamiar poprosić dziś profesora o przeniesienie. O zamknięcie. Stanowię zagrożenie dla siebie. Nie chcę znowu skończyć na pasku. A czuję, że jestem nieobliczalna. Znów się pocięłam. Mam silne myśli samobójcze. A ja… chcę żyć.

Wzięłam dwadzieścia miligramów Relanium. Myśli samobójcze nie złagodniały.

Nasiliły się. Wszystko stało się zupełnie obojętne.

Nie wiem jak zareaguje profesor – zamknie mnie, przepisze inne leki czy po prostu wypisze z oddziału i zostanę bez pomocy? Nie wiem… ale wiem, że zagrażam bezpośrednio swojemu zdrowiu i życiu.

Wczoraj drugi raz rozmawiałam z Mrówkiem. To definitywny koniec. On ma dość dziewczyny wariatki. Nie dziwię mu się.

Powiedziałam mu o swoich planach. Obiecał, że teraz mnie nie zostawi. Że nie odejdzie w momencie, kiedy tak bardzo potrzebuję kogoś bliskiego przy sobie.

Gdyby jednak mnie zamknęli, jak ja to ukryję przed starymi?

Boję się. Tak bardzo się boję… nie wiem czego się spodziewać. Wiem jedno. Jeśli dłużej zostanę na wolności, finał może być tragiczny. Jestem tak słaba i rozbita.

Nie miałam żyletki. Skoczyłam do kiosku chwilę po przebudzeniu. Tak silna potrzeba pocięcia się. Podcięła żył. Profesorze... Pomóż mi! Zamknij mnie. Ja tak bardzo nie chcę umierać!

Jestem w totalnej rozsypce. Nie poradzę sobie. Choćby i Mrówek mnie pilnował dwadzieścia cztery godziny na dobę, to i tak mnie nie upilnuje. Potrzebna mi hospitalizacja. W trybie pilnym. Mrówek uważa, że to ucieczka. Przed pracą uciekłam na terapię. Z terapii chcę uciec do oddziału zamkniętego. Choć na jakiś czas. Aż przestanę sobie zagrażać.

Zamiast na pierwszą sesję, udałam się do parku obok instytutu. Czułam w sobie alkohol. Nie wytrzeźwiałam jeszcze po piciu poprzedniej nocy. Miałam bardzo silne myśli samobójcze. W niczym nie widziałam sensu. Wiem, że trzeźwienie miało w tym swój udział. Chodziłam ścieżkami. Przysiadałam na ławkach. Cały czas intensywnie myślałam. O sensie życia. O terapii. O związku z Mrówkiem. Napisałam SMS do koleżanki z bloga. Ochrzaniła mnie, że wciąż tylko gadam. Że piszę, że powinnam powiedzieć lekarzowi co ze mną jest. Że od kilku dni po powrocie z terapii piję. Że mam myśli samobójcze.

Po jakichś dwóch godzinach, wolno, noga za nogą, powlekłam się pod klinikę psychiatryczną. Choć wciąż się mocno wahałam. Droga z parku do instytutu zajmuje jakieś trzy do pięciu minut. Mnie zajęło to kwadrans. Spaliłam po drodze kilka fajek. Rozważyłam wszystkie za i przeciw powiedzeniu o wszystkim profesorowi. W końcu jednak zdecydowałam się. Przypomniałam sobie, że naprawdę mi zależy na leczeniu. Że chcę się zmienić. Że nie chcę więcej ranić bliskich mi osób. Ani siebie. Stałam pod kliniką. Paliłam ostatnią fajkę. Zastanawiałam się co mam mu powiedzieć. W końcu odważyłam się wyznać mu prawdę. Jeśli terapia miała przynieść jakiś efekt, musiałam być szczera. Poza tym, ja wcale nie chciałam umierać. Ja-racjonalna, która przez cztery miesiące walczyła, żeby zacząć się leczyć, chciała się ratować.

Wdrapałam się powolnym krokiem po schodach na czwarte piętro. Stanęłam pod gabinetem profesora. Głęboki wdech. „Wejść, czy nie wejść? A jak mnie wyjebie z terapii? Muszę mu powiedzieć, jeśli chcę sobie pomóc. Nie chcę sobie pomagać, tylko się zajebać! Chcę chlać i ciąć się aż się zajebię!” Ta racjonalna wygrała. Zapukałam.

Nieśmiało otworzyłam drzwi. Profesor wstał i odsunął mi krzesło.

Usiadłam. Z trudem powstrzymując łzy, powiedziałam:

Wiem, jak to się w końcu skończy. Zależy mi na tej terapii...

Chwila milczenia. Najwyraźniej dał mi czas na zastanowienie się. Jednak miałam pustkę w głowie. Wbity w podłogę wzrok.

Relanium. Przez pierwsze dwa dni pomagało. Uspokajało. Wczoraj nie pomogło. Dziś rano wzięłam dwa. Było jeszcze gorzej. Po godzinie wzięłam kolejne dwa. Otumaniło mnie to. Ale dalej te myśli samobójcze... sama nie wiem czemu, ale wzięłam kolejne dwa. Myślałam, że to coś da. Że pomoże. W końcu łyknęłam jeszcze dwa Chlorprotixeny. Łudziłam się, że jak się ogłupię, to te myśli ucichną. Nasiliły się tylko. Przyszłam tu na pieszo. Około osiem kilometrów. Nie byłam w stanie jechać autobusem – poza tym liczyłam, że trochę alkoholu ze mnie odparuje. Bałam się kolejny raz przychodzić na sesję pod wpływem alkoholu. Mam miejsce koło terapeutki. Bałam się, że w końcu coś poczuje.

Gdy wyszłam z gabinetu, spotkałam ludzi z grupy. Ucieszyli się.

Poczułam od nich wsparcie. Próbowałam się nie izolować. Średnio mi to wychodziło. Usiadłam przed salą terapeutyczną. Czekałam na koniec przerwy.

Jednak gdy się zbliżał, wymiękłam. Wróciłam do profesora.

Profesor wręczył mi skierowanie. Na oddział zamknięty. Szpitala psychiatrycznego. To tu się doprowadziłam. Nie było już odwrotu. Postanowiłam o siebie zawalczyć.

Poszłam jeszcze się pożegnać. Zapukałam i weszłam.

Przez salę przebiegły pomruki „Powodzenia”, „Trzymaj się”.

Wyszłam z instytutu. Kierowałam się w stronę przystanku.Zadzoniłam do Mrówka.

Wyjaśniłam mu pokrótce swoją decyzję.

Krzątałam się po domu zbierając rzeczy do zabrania. Było wczesne popołudnie.

Ostatecznie wyszliśmy z domu przed 17:00.

Właśnie idę do psychiatryka. Tego znienawidzonego. W którym byłam w 2008 roku. Dostałam skierowanie. Żeby mnie przyjęli natychmiast. Jak będzie?

Boję się. Tak bardzo się boję...

Ile będą mnie tam trzymać? Czy wystarczająco krótko żebym mogła wrócić na terapię grupową? Tyle niewiadomych... tyle lęku... świecie zza krat - witaj!

Stanęliśmy przed Izbą Przyjęć. Wzięłam kilka głębokich wdechów. Wchodząc tam, pozbywałam się wolności. W imię czego? W imię tak zwanego bezpieczeństwa. Psychiatryk albo samobójstwo. Kolejnej alternatywy nie było.

Weszłam. Wciąż czułam działanie sześciu Relaniów i dwóch Chlorprotixenów. Wszystko wydawało się tak nierealne. Standardowe pytania. Tak. Myśli samobójcze są. Zmierzyć ciśnienie? Podałam prawą rękę. Lewą? Bez zastanowienia ją odsłoniłam. Oczom lekarza i pielęgniarki ukazała się ręka. Cała pokryta zakrwawionymi plastrami. Czy byłam to zaszyć? To powierzchowne rany. Ciśnienie będzie zmierzone jednak na prawej ręce. Lekarz podsunął mi formularz. Podpisałam. Bez czytania. Na słowo honoru. Że to zgoda na przyjęcie do szpitala.

Równie dobrze mógłby to być dokument potwierdzający moje ubezwłasnowolnienie.

Przebierać się. W piżamę. Mam leginsy i koszulkę z długim rękawem. Zostawiam na sobie stanik. W nim mam kontrabandę. Przeszukanie rzeczy.

Szukajcie. Tam nic nie znadziecie.

Ruszamy w kierunku oddziału. Trójka. Jak w 2008 roku. Tam będzie mi dobrze, bo już znam ten oddział. Zlitował się nade mną lekarz dyżurny. I jak w 2008 roku.

Bolesne pożegnanie z wolnością.

Zajęłam swoje łóżko. Ubrałam szlafrok i zalożyłam kaptur na głowę. Słuchawki w uszy. Włosy na twarz. Znaleźć pielęgniarkę.

Ostrożnie poodklejała plastry. Przemyła rany. Patrzyłam na nie. Było mi wstyd.

Ale tylko trochę.

3. dzień pobytu (czwartek)

7:30 – pobudka

Spałam twardo. Najwidoczniej resztki Relanium powiązane z ogromną ilością emocji związanych z nagłym zawieszeniem terapii na oddziale dziennym i zamknięciem na oddziale całodobowym sprawiły, że zapadłam w tak głęboki sen.

Wpadłam w histerię. Wypisywałam SMS do Mrówka, że powinien mnie zostawić, żeby się ratował. Chciałam się zabić. Chciałam umrzeć. Pociąć się.

"Zabiję się! Zajebię się! Potnę się! Podetnę sobie żyły! Albo się powieszę! On mnie nie kocha! Nie kocha mnie! Chce mnie zostawić! Powinien mnie zostawić!

Zatruwam mu tylko życie. Ranię go." - myślałam.

Resztki racjonalnego myślenia kazały mi prosić o pomoc. Kiedy siedziałam w świetlicy, wcześniej podane leki zaczęły działać. Uspokoiłam się. Czułam się wręcz otumaniona. Kolejna kawa. Piąta? Szósta? Przestałam liczyć. Kawa z mlekiem to jedyny posiłek.

Zjawiła się psycholog. Przysiadła się.

Nasza rozmowa trwała długo. W zaciszu jej gabinetu ja-racjonalna otworzyła się. Mówiłam dużo. Co? Coś o sobie, problemach, planach. Tyle pamiętam. Poza tym – czarna dziura. Z półtoragodzinnej rozmowy.

4. dzień (piątek)

7:20 – pobudka

Kolejne, bolesne uświadomienie, że żyję. Że wciąż oddycham. Zęby, twarz, włosy – umyte. Na malowanie zabrakło już siły. Śniadanie – mocna kawa. Kolejna porcja przeciwdepresyjno-stabilizującej chemii. A ja chcę umrzeć. Umrzeć.

Umrzeć! Krzywdzić się!

Wczoraj pocięłam się. Tak. W psychiatryku też jest to możliwe. Ba! Jest dziecinnie proste. Uzależniony zawsze znajdzie sposób. Tubka z żelem do twarzy. Jej ostre zakończenie idealnie rozcina skórę. Choć żył raczej podciąć nie da rady. Muszę znaleźć coś innego. Wciąż to ciśnienie. Ta presja. Ten przymus powieszenia się. Psychiczna, zaciskająca się na szyi pętla. Odczuwana fizycznie. Mnie nie da się zmienić. Nie da mi się pomóc. Odtrącam każdą wyciąganą w moją stronę rękę. Proszę, błagam o pomoc. A reaguję na nią agresją. Jestem tak cholernie rozdarta. Chcę stąd wyjść. Zaraz. Już. W tej chwili. I zaraz po wyjściu się powiesić. Albo zostać tu do końca życia. Nienawidzę życia. Nienawidzę przymusu oddychania. Nienawidzę tlenu w płucach. Przeklinam hemoglobinę wiążącą tlen i dotleniającą komórki mojego ciała. Gdyby tak udało się wyssać z siebie tę hemoglobinę. Muszę coś sobie zrobić. Muszę. Muszę się skrzywdzić. Nienawidzę całej siebie – swojego ciała, umysłu, osobowości, samoświadomości.

Wciąż kłamię. Lekarzom, pielęgniarkom. Nie chcę, by ktokolwiek wiedział jak się czuję. Tylko Mrówek wie. Niepotrzebnie obciążam go sobą. Powinnam go od siebie uwolnić.

Nie jem. Nie czuję głodu. A nawet jak czuję, zasługuję na niego. Zasługuję na cierpienie. Zasługuję na śmierć.

Nie potrafię pisać. Nie potrafię już pisać. Jestem pusta. Jak wydmuszka.

Znienawidzone ciało – pojemnik na syf, który kryje się w środku. Więcej nic.

Na wizycie nie było mojej lekarki. Była ordynator.

"Mogłam ściągnąć kaptur z głowy. Uczesać się. Pomalować. Wyglądałabym bardziej przekonująco".

"Nie dać po sobie poznać. Nie dać poznać zamiarów. Muszę się zabić. Muszę! Nie wytrzymam dłużej życia..."

w psychiatryku nie jest trudno się zabić. Muszę tylko poczekać na odpowiedni moment.

Obchód poszedł dalej. Mogłam znów pogrążyć się w swoich myślach. Skupić na planowaniu samobójstwa. Sześć lat temu sprawdzali, czy się połknęło tabletki.

Teraz jest inaczej. Wierzą na słowo. Zastanawiam się, gdzie najlepiej je ukryć. Pod językiem? W policzku? Muszę to dobrze przemyśleć. Mam jedną szansę. Jeśli się wyda, będą mnie pilnować. Nie mogę sobie na to pozwolić. Uzbieram tabletki i łyknę wszystko. Wątpię, żeby mnie to zabiło, ale chociaż się skrzywdzę. Ukarzę siebie za to, że mam czelność żyć. Tacy jak ja nie powinni żyć. Obmyślam też, jak się powiesić. Psychiatryk, jak to psychiatryk, pozbawiony jest klamek. Ale w ubikacji jest klamka. Ona woła. Krzyczy wręcz: "Powieś się! Powieś się na mnie!

Ulżyj sobie! Skończ tę farsę! Pomogę ci, tylko musisz to mądrze rozegrać".

Pozostaje jeszcze coś przemyconego. Wyjście awaryjne. Niesamowicie łatwo jest wnieść do psychiatryka to, co się chce. W końcu mam lata praktyki. Czuję się bezpieczniej z nią przy sobie. Z żyletką.

Tak bardzo chce mi się ciąć. Od wtorku pocięłam się tylko raz. Dziś mamy piątek. To mało. Zdecydowanie za mało. Potrzebuję tego jak narkotyku. Nie mogę jednak z tym żelem do twarzy chodzić cały czas. To będzie podejrzane. Obserwują mnie. Niech się kurwa zajmą swoimi sprawami! Ja nie chcę być normalna. Nie chcę żyć! Muszę się pociąć. Muszę się pociąć. Muszę się pociąć, bo zwariuję!!! Skrzywdzić się w jakikolwiek sposób. Napisałam Mrówkowi okropne SMS. Odtrącam go. Ranię. Celowo. Prawie świadomie. Chcę żeby odszedł. Choć tak przeraźliwie boję się samotności. Ale on musi odejść. Musi mnie zostawić. Musi się ratować. Zniszczyłam go. Niszczę go każdego dnia. Nie potrafię kochać. Nie potrafię przebywać z ludźmi. I wcale nie chcę tego zmieniać. Chcę umrzeć.

ZASŁUGUJĘ NA KARĘ! ZASŁUGUJĘ NA ŚMIERĆ!

Kochani rodzice. Dziękuję Wam. Dziękuję Wam za tą miłość, za to wsparcie. Za zrobienie ze mnie kompletnej wariatki. Naprawdę serdecznie dziękuję. Marzyłam, żeby być samobójcą. I tak będzie.

Pocięłam się drugi raz podczas pobytu tutaj. To jest prostsze niż myślałam. Choć zatyczka od długopisu nie jest tak ostra jak zakończenie tubki. Nieważne. Nie mogę cały czas latać do kibla z żelem do gęby, bo zaczną coś podejrzewać. A jak będą mi sprawdzać łapy, to będzie koniec. Muszę jakoś dotrwać do odpowiedniego momentu na samobójstwo. Wciąż się waham co jest lepsze – podcięcie żył czy powieszenie. Z podcięciem żył problemu nie będzie. Gorzej ze śmiertelnością. Wykrwawianie się jest długotrwałe i niezbyt pewne. Jak mnie znajdą – będzie koniec. Z wieszaniem się jest łatwiej. Tylko czy getry mnie utrzymają? Klamka w kiblu jest niepewna. Cały czas ktoś się kręci. Lepiej poczekać do nocy. Pielęgniarki wychodzą z dyżurki rzadko. We wszystkich oknach kraty. To nie powinno być trudne. Gorzej jak mnie ktoś zobaczy za wcześnie. Mam tylko nadzieję, że nikt nie znajdzie tego zeszytu. To będzie koniec. Zabiorą mi wszystko. Naćpają jakimś syfem, zwiążą i po zabawie. Muszę to mądrze rozegrać.

Kusi mnie podcięcie żył. Tak naprawdę tego jeszcze nie próbowałam. Wieszałam się cztery razy. Ten ból już dobrze znam. Czas spróbować czegoś nowego. Dziewczyna z oddziału skoczyła z mostu. To głupota. Muszę się skrzywdzić. Ta odrobina krwi, którą udało mi się uwolnić z tego pierdolonego ciała nie wystarczy. Zbyt mało bólu, zbyt mało krzywdy. Muszę się skrzywdzić porządnie. Wciąż rozważam różne opcje. Byłam głupia, że tu przyszłam. Mogłam dalej płynąć. Mogłabym się ciąć, chlać kiedy tylko bym chciała. Mogłabym się powiesić. Podciąć te cholerne żyły. Zakończyć to piekło. A tak... muszę kombinować, żeby poczuć choć trochę ugli. Jak personel się dowie, będzie po mnie. NIE MOGĄ SIĘ DOWIEDZIEĆ!

To, co piszę, to bełkot. Bełkot naćpanej wariatki. Bezwartościowe gówno. Syf. Niewarty przeczytania nawet przeze mnie. Choć jestem zupełnym śmieciem. Mam dość! To się musi w końcu skończyć!

Te jebane leki chyba wydobywają ze mnie jakiś racjonalizm. Zaczęłam rozważać oddanie żyletki. Choć wiem, że to byłby błąd. Sprawdzą łapy. Zobaczą świeże cięcia. Będzie źle. Bardzo źle. Co ja wtedy zrobię? Nie wytrzymam bez cięcia. Zresztą stracę możliwość podcięcia sobie żył. A bardzo chciałabym tego spróbować. Teraz. Zaraz. Już!

Muszę nosić ten zeszyt przy sobie. Nie zostawiać go nigdzie. Nie może wpaść w niepowołane ręce.

Na terapię nie chcę wracać. Choć lekarzom, psycholog i Mrówkowi kłamię, że chcę. Ale ja chcę tylko jednego – śmierci.

Na śniadanie nie poszłam. Na obiad też. W końcu się czepią. Zauważą, że się głodzę i nic nie jem. Od wtorku zjadłam jedną kromkę bez masła z serem białym, jedną z serem żółtym i jeden obiad – trochę ziemniaków, surówkę z selera i jajko sadzone. Obleśne. Ociekające tłuszczem. Do tego pół batona, który wcisnął mi Mrówek. Drugiego sama z siebie. Wypiłam litr mleka do hektolitrów kawy. Więcej grzechów nie pamiętam.

Odpycham Mrówka, jak umiem. Powinien się ratować. Odejść. Mój los i tak jest już przesądzony. To już długo nie potrwa. Całe szczęście. Trzeba to tylko dobrze przemyśleć. Mam jedną szansę. Szansy na powtórkę już nie będzie.

Samotność i izolacja. Chcę być sama. Nie chcę nikogo. Nie potrzebuję nikogo.

Muszę chronić innych przed sobą.

Przez to, że jestem na tym samym oddziale co w 2008 roku, wszystko wraca. Wszystko. Boję się, że zaraz w drzwiach zobaczę rodziców. Czuję, jakbym znów miała wisielczą pręgę na szyi. Że wszyscy mnie obserwują. Że wiedzą. Kryję się. Ukrywam przed wzrokiem ludzi. Włosy na twarzy. Kaptur na głowie. Słuchawki w uszach. Ucieczka do miejsca odosobnienia. Choć o takie jest tu niezwykle trudno. Na sali mnie prawie nie ma. Śluza, przedsionek oddziału, to moje królestwo. Niepokoją mnie tylko te wszystkie osoby wchodzące i wychodzące z oddziału. I pielęgniarki. Co, sprawdzają, czy się nie wieszam? Nie byłabym taka głupia, żeby taką akcję odwalić w ciągu dnia, gdy ktoś może mi przeszkodzić. Muszę poczekać na noc. Aż wszyscy pójdą spać. Jest piątek. Sporo osób na weekend wychodzi na przepustki. Będzie spokojniej. To będzie okazja. Będzie szansa. Czas zakończyć to wszystko. Uwolnić Mrówka od siebie. Niech znajdzie sobie prawdziwą kobietę. Niech będzie szczęśliwy. Życzę mu tego. Zasługuje na to. To dobry i kochany człowiek. Tylko ja go zniszczyłam. Odebrałam mu wszystko.

Jestem potworem. Jebaną suką niezasługującą na życie.

Chciałam być poetką. Chciałam być pisarką. A jestem zwykłym śmieciem. Moja pisanina to tylko wypociny wariatki. Nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz coś napisałam. Nie licząc bloga, ale to się nie liczy.

Nie ma już we mnie nic. Nie ma wrażliwości. Nie ma natchnienia. Nie ma potrzeb. Nie ma nadziei. Nie ma... jest tylko syf. Brud. Jestem emocjonalnym zbukiem, psychicznym gównem, które zatruwa wszystkich dookoła. Śmierć, to KURWA JEDYNE ROZWIĄZANIE! Truję się fajkami – nie zostało mi ich za dużo. Bez fajek nie wytrzymam długo. To się musi stać dzisiaj. Dzisiaj w nocy. Cały dzisiejszy dzień spędzam na planowaniu. Obmyślam szczegóły. Dopracowuję swój plan.

Kolejna kawa-siekiera. Trzecia dzisiaj, a jest 13:10.

Poszłam do kibla i się pocięłam po raz trzeci. Choć "pocięłam" to nieodpowiednie słowo. Zatyczka długopisu zupełnie się do tego nie nadaje. Ślizga się po skórze. Muszę poczekać aż otworzą łazienkę. Pod prysznicem sobie w końcu porządnie ulżę. Tylko nie mogę przesadzić. Na wypadek, gdyby jednak sprawdzili mi łapy. Nie może to wyglądać na świeże rany, bo będę mieć przejebane. Ciekawe jakie mają procedury na wypadek autoagresji. Czy, jeśli jest już po fakcie, wyciągną konsekwencje? Co innego gdyby przyłapali mnie na tym. Zabraliby na pewno "narządzie zbrodni". Przeszukali jeszcze raz – tym razem dokładnie. Tak czy siak, jak to wyjdzie na jaw, będzie przejebane. Jak przeszukają mnie dokładnie, znajdą żyletkę. Odbiorą mi moją przyjaciółkę. Odbiorą mi moje ukojenie. Odbiorą mi moje wyzwolenie. Odbiorą mi...

A jeśli nie wyczuję momentu i się nie uda? Jeśli nie uda mi się wisieć na tyle długo, żeby odcięcie tlenu uśmierciło mózg? Nie trwa to długo, ale znając moje cholerne szczęście, właśnie wtedy ktoś wlezie i mnie znajdzie. Jak będzie blisko. Jak będzie już prawie po wszystkim. Może jednak lepiej poczekać. Udawać dalej, że się dobrze czuję. Może wypuszczą mnie za tydzień. Tydzień. Może dadzą mi przepustkę na długi weekend? Wtedy bym mogła. Tylko nie w domu. Nie w domu. Nie chcę go narażać na kolejną traumę. Nie powinien widzieć mojego zimnego, obsranego i obszczanego, martwego truchła wiszącego na klamce. Ta klamka. Ten przymus... sama nie wiem co jest silniejsze. Nienawiść do życia i pragnienie śmierci, czy przymus skrzywdzenia siebie. Tak sobie myślę, że powinnam jednak dalej żyć. Bo życie to kara. A ja zasługuję na karę. Zasługuję na wieczne cierpienie. Mam nadzieję, że piekło istnieje. I że trafię tam za bluźnierstwa i samobójstwo. Jeśli istnieje jakaś siła wyższa, niech mnie ukarze. Niech mnie karze całą wieczność. Bo tylko na to zasługuję. Na niewyobrażalny ból nie do zniesienia. Na upokorzenia. Na pogardę. Na wyśmianie. Na wieczną samotność.

Muszę udawać grzeczną pacjentkę. Współpracującą. Muszę się zacząć uśmiechać. Choć nie potrafię. Zacząć rozmawiać. Choć usta uparcie milczą. I myśli nie chcą myśleć. Rozpierzchają się jak stado antylop atakowane przez lwice. Pustka. Pustka. Pustka w głowie. Pustka we mnie. Pustka emocjonalna. Nie czuję nic. Absolutnie nic. To jest nie do zniesienia. Gdzie mój ból? Gdzie moje cierpienie? Gdzie moja kara? Muszę się ukarać za to, że żyję. Że oddycham. Że krzywdzę. Że ranię. Choć raniona powinnam być ja.

Od tych cholernych proszków nie umiem płakać. Wczoraj przeryczałam pół dnia. Przedwczoraj też. A dziś nie umiem. Jestem tylko pustką. Przezroczystym, pustym ścierwem bez żadnej wartości. Nie wiem nawet po cholerę piszę ten syf. I tak nikt nigdy tego nie przeczyta. Grafomanka. Debilka. Kretynka. Idiotka. Wariatka.

Zimna suka. To moje imiona.

Mam kolejny pomysł. Rozjebanie okna i podcięcie żył szkłem. Albo lepiej przecięcie tętnicy szyjnej, albo tej w pachwinie. To pewniejszy sposób. Nie dadzą rady zatamować krwotoku. Wykrwawię się. Albo jeszcze lepiej. Połknę szkło w nocy. Ból będzie nieznośny. Ale przecież o to chodzi. Żeby się ukarać. Żeby cierpieć. Śmierć nie może być szybka i bezbolesna. Trzeba jeszcze swoje wycierpieć przed ostatecznym końcem.

I pomyśleć, że przyszłam tu, żeby się ratować. Żeby nie umierać. Żeby się nie zabić. Byłam idiotką, że sama chciałam się dać zamknąć. Teraz byłabym w domu, chlała, cięła się, nażarła tabletek. Zeszmaciłabym się tak, jak lubię najbardziej.

Krótka rozmowa telefoniczna z tym cholernym zdrajcą wyprowadziła mnie z równowagi. Chciałam, żeby przyszedł. Dla niego się ogarnęłam w miarę. Umyłam twarz. Pocięłam się tą cholerną tubką, która jednak jest zbyt tępa. Ale z żyletki nie chcę na razie korzystać. Zostawiam ją na czarną godzinę. Rany po żyletce są oczywiste. Jak się to wyda, zabiorą mi ją. Rozważam w ogóle dzisiejsze zakończenie tego wszystkiego. Wokół sami zdrajcy. Sami kłamcy i oszuści.

Kolacji też odmówiłam. Nie chcę jeść. Chcę się zagłodzić! Pielęgniarka pytała, czy coś jadłam. Pierwszy raz przyznałam się. Powiedziałam prawdę. I co? I mnie zaczęła sondą do żołądka straszyć! Ja chcę stąd wyjść! Jebane skurwysyny siłą mnie tu trzymają! CHCĘ STĄD WYJŚĆ I SIĘ ZAJEBAĆ! Albo lepiej jeszcze dziś.

Tutaj. Niech tylko przyjdzie noc. Niech wszyscy pójdą spać... już czuję na szyi pętlę. Tę zaciskającą się pętlę. Ta niemożność złapania oddechu. Ten ból. Ten wrzynający się w szyję pasek. Chcę się powiesić. I chcę podciąć sobie żyły. Tak bardzo tego pragnę!!! To moje marzenie! Moje marzenie! Jedyne jakie mam!

Pocięłam się dla niego, żeby dojść jakoś do siebie. Żeby się uspokoić, poczuć pewniej, bezpieczniej. A on nie przyszedł! Nie przyszedł, kurwa mać! Nienawidzę go. Sami zdrajcy i oszuści dookoła. Nikomu nie można ufać. NIKOMU!

Ta psycholog też. Udaje, że jest po mojej stronie. A to gówno prawda. Chce tylko wyciągnąć ode mnie informacje.

Wzięłam prysznic. Chciałam spróbować się powiesić. Tak na próbę, czy się da i na czym. Z czego zrobić pętlę, na czym ją zawiesić. Zauważyłam jednak w lampie czerwone światełko. Takie samo było w sali terapeutycznej na terapii grupowej. Kamera? Powiesiliby kamerę pod prysznicem? Zrezygnowałam z tego pomysłu. Po kąpieli odwróciłam się twarzą do ściany. Wyciągnęłam moją przyjaciółkę i się pocięłam po raz kolejny. Pierwszy raz tutaj żyletką. Chciałam podciąć sobie żyły, ale to byłaby głupota. Ktoś czekał na łazienkę. Miałam się pospieszyć. Zrobiłam kilka niezbyt głębokich nacięć. To mnie otrzeźwiło.

"Co ty kurwa wyprawiasz kobieto?! Sama prosiłaś o pomoc!Sama się zgłosiłaś do szpitala, a tak odpierdalasz? Przyznaj się. Poproś Mrówka o pomoc. Niech pójdzie z tobą do lekarki. Niech pomoże ci się przyznać. Chcesz się leczyć. Chcesz być normalna. Przecież zależy ci na terapii. Zależy ci, prawda?"

Straszne rzeczy mu pisałam w SMS. Oskarżałam go o wpakowanie mnie do psychiatryka. O to, że chciał się ode mnie uwolnić. Że mnie nie kocha.

Dopiero wieczorem wróciło racjonalne myślenie. Po serii SMS, w których kazałam Mrówkowi obiecać, że nie zadzwoni na dyżurkę i nie powie co zrobiłam, przyznałam mu się do wszystkiego. Oprócz tego, że mam żyletkę. Waham się. Wciąż się waham. Czy powinnam się przyznać do tego, że ją mam? A może powinnam ją po prostu wyrzucić.

Wieczorem długo rozmawialiśmy przez telefon – dwie i pół godziny. Znów się do siebie zbliżyliśmy. Kocham go. Teraz znów o tym pamiętam.

Zostałam przeniesiona z sali obserwacyjnej na normalną.

5. dzień (sobota)

7:20 – pobudka

Dopiero w szpitalu człowiek uświadamia sobie, o ile łatwiejjest wykonywać najprostsze czynności w domu. Mycie zębów, twarzy, korzystanie z WC – bieganie z całym tym majdanem. Sala – łazienka – sala – świetlica (wziąć czajnik)– łazienka (nalać wody do czajnika) – świetlica (nastawić wodę) – itd.

Narobiłam głupot. Znów. Znów popisałam się niewiarygodną głupotą. Po co się pocięłam? Czy przyniosło mi to ulgę? Nie. Czy żałuję? Niestety. Nie potrafię. Ale chyba najważniejsze, że się przyznałam. Choć ja-autodestrukcyjna jest bardzo, bardzo silna. Mąci w głowie. Bardzo.

„Nie oddawaj żyletki! Spróbuj się powiesić! Przecież czujesz taki przymus!” krzyczy.

Śniadanie oddałam innej pacjentce. Muszę jeść – wiem. Wiem, że głodzenie się to objaw autoagresji. Zacznę jeść. Obiecałam to sobie.

Po śniadaniu znów ja-autodestrukcyjna szeptała – krzyczała właściwie – podczas podawania leków:

„Schowaj tabletki pod język! Spróbuj, czy się da, schowaj. Nie łykaj ich! Uzbieraj je, a potem łykniesz wszystkie naraz!”

Spróbowałam. To był jedynie test. Tabletki pod język. Łyk kawy. Pielęgniarka bez reakcji.

„Co ty kurwa znów wyprawiasz głupi dzieciaku?! Łykaj te tabletki w tej chwili!” odezwała się ja-racjonalna.

Zrobiłam drugiego łyka kawy. Połknęłam leki. Wciąż walczą ze sobą – jaracjonalna, która chce się leczyć i być normalna i ja-autodestrukcyjna, która chce się krzywdzić. Ta druga jest niezwykle silna. Często nie mam siły z nią walczyć. Często sama jej się poddaję. I płynę. Płynę. Płynę. W autodestrukcję. Chce mi się płakać. Nad samą sobą. Co ja ze sobą robię...

Dużo nad sobą myślę. Nad swoim postępowaniem. Próbuję pisać życiorys na terapię grupową, ale idzie mi średnio. Za dużo emocji, wszystko się miesza i następuje pustka. A potem łzy w oczach i przymus skrzywdzenia się.

Chyba to rozgryzłam. Chyba już znam przyczynę przymusu krzywdzenia się – to urazy z dzieciństwa. Wmawiano mi, że zasługuję na karę, bo jestem niewdzięczna. Wciąż mam poczucie winy. Poczucie winy. Że żyję. Że mam czelność oddychać. Jeść. Pić. Zajmować przestrzeń swoim czterdziestosześciokilogramowym ciałem. Skrzywdzili mnie. Bardzo.

Tak okropnie boję się najbliższej przyszłości. Kiedy wyjdę? Czy będę mogła wrócić na terapię? Boję się. Że nie. Że zbyt długo będę tu siedzieć. I co wtedy? Za tydzień, czy dwa, powrót do tej roboty, która doprowadziła mnie do takiego stanu? Nie mogę tam wrócić. Nie dam rady znaleźć innej pracy. Nie dam rady pracować. Chce mi się nad sobą płakać. Mały, zagubiony, głupi, skrzywdzony gówniarz, który zupełnie nie potrafi żyć.

Jeśli nie będę pracować – nie będę ubezpieczona. Mrówek obiecał, że zrobi wszystko, żeby sfinansować mi prywatną terapię indywidualną – obawiam się, że to nie wyjdzie.

Terapia będzie trudna. Bardzo trudna, bolesna i wyczerpująca. Czy dam radę? A jak nie dam? Jak, w przypływie bolesnych emocji, których nie dam rady znieść, znów spróbuję się zabić? Bez ubezpieczenia, jeśli bym przeżyła, narażę całą rodzinę na olbrzymie koszty. Jeśli nie przeżyję – cóż...

Wciąż się zastanawiam, czy chcę żyć. Nie potrafię się zdecydować. Życie – śmierć. A raczej życie – umieranie. Właśnie to umieranie. To balansowanie na granicy życia i śmierci jest tak kuszące. Tak uzależniające.

W tej chwili chcę się leczyć. Chcę być zdrowa. Podjęłam decyzję. Przyznam się, że mam żyletkę. Nie mogę mieć przy sobie nic ostrego. Mam mocne postanowienie poprawy. Trzymam się sposobu myślenia mnie-racjonalnej. Wiem, że z żyletką czułabym się bezpieczniej. Ale wiem też, że mając ją – na pewno bym jej użyła. Waham się, czy o tym powiedzieć. Mrówkowi i lekarce. Pewnie mnie przeszukają. Ale ja-racjonalna wie. Że tak trzeba. Że to dla mojego dobra.

Że muszę ponieść konsekwencje swoich działań.

Zrobiłam to. Połamałam i wyrzuciłam żyletkę. Chyba powiem o tym Mrówkowi. Choć obawiam się, że każe mi się do tego przyznać lekarce. Nie wiem, co mi za to grozi.

Odczuwam niepokój. Duży niepokój odnośnie najbliższej przyszłości. Boję się, że nie będę mogła wrócić na terapię, a z drugiej strony boję się tam wracać. Boję się, że mi znów odwali. Że nie poradzę sobie z tymi emocjami.

11:45 - „Panie, obiad!” - rozległ się krzyk pielęgniarki. - „Panie, obiad!” zawsze krzyczą po kilka razy. Obiad, co prawda, jest o 12:00, ale zanim zlezie się na stołówkę trzydzieści wariatek, trochę to trwa. Wariatka – określenie pejoratywne. Jednak tu mamy do tego dystans. Same siebie tak nazywamy.

W końcu siedzimy w wariatkowie.

Moje mocne postanowienie poprawy kazało mi wstać i wyjść z mojego ulubionego miejsca odosobnienia – śluzy. Jest to niewielkie pomieszczenie ze stołem i krzesłami. Z obu stron zatrzaskiwane drzwi bez klamek. Teoretycznie wejście do niej powinno być zamknięte. Miałoby to zminimalizować ryzyko ucieczki wariata z oddziału. W praktyce jest ona otwarta. To moje ulubione miejsce. Tylko czasem ktoś tu zajrzy. Kiedy przychodzą lub wychodzą odwiedzający. Czasem też, biorąc pod uwagę adnotację w mojej karcie „TS!” (tendencje samobójcze), zaglądają do mnie pielęgniarki.

Kontrola – nigdy jej nie lubiłam i denerwowałam się. Jednak tu można się dość szybko do tego przyzwyczaić. W końcu po to się tu zgłosiłam, żeby zapewnili mi bezpieczeństwo. Żebym nie zrobiła nic głupiego. To ich praca. Ich obowiązek. Choć zdaję sobie sprawę z tego, że sto procent pewności nie ma nigdy. Jak ktoś naprawdę chce się zabić – zawsze znajdzie sposób. Teoretycznie nawet pasy nie dają gwarancji (pomijając fakt, że pasy zawsze wiążą się z końską dawką leków uspokajających, po których człowiek dochodzi do siebie przez dwa dni). Można na przykład odgryźć sobie język (motyw zapożyczony z jakiegoś filmu).

Tym razem chyba jednak nie ma dopisku „ścisły nadzór”, jak poprzednim razem. Wtedy trafiłam tu po próbie samobójczej. Kontrole były rzeczywiście ścisłe. W nocy pielęgniarka zaglądała do mnie często. Jakby się uprzeć i powiesić zaraz po kontroli, zdążyłoby się udusić do następnej. Wtedy jednak miałam dość wrażeń związanych z powieszeniem się, zamieszaniem i chaosem jaki wywołałam w rodzinie. Pobytem na intensywnej terapii. Potem zamknięciem w psychiatryku na obserwację.

Teraz jest inaczej. Sama się zgłosiłam. Ja-autodestrukcyjna nie została odpowiednio nakarmiona. Wciąż czuje silny głód.

Powlekłam się grzecznie na obiad jeszcze przed 12:00. Po drugim czy trzecim nawoływaniu pielęgniarki. Gdy zobaczyła mnie wchodzącą na świetlicę, uśmiechnęła się zadowolona. Zupy odmówiłam. Czekałam na drugie. Kiedy je dostałam, nie wiedziałam jak zareagować.

W końcu otworzyłam go. Wzięłam widelec i zaczęłam nim dotykać tego „brokułu”. Była to obrzydliwa, rozgotowana breja, bez soli. Nie dało się go nadziać na widelec, bo się rozpadał. Wyglądało to, jak rozgotowany totalnie brokuł, nałożony chochelką bez odcedzania. Wszystko pływało w wodzie. Powiedzenie, że „coś rozpływa się w ustach” jest pozytywne – znaczy, że jest pyszne. Ten brokuł też „rozpływał się w ustach” - dosłownie. Dzióbałam go. Trochę zjadłam, żeby pielęgniarki w końcu dały mi spokój.

Po południu odwiedził mnie Mrówek. Przeczytał tę część życiorysu, którą udało mi się napisać. Najboleśniejsze wspomnienia wczesnego dzieciństwa. Bardzo to przeżył. Moje wspomnienia zrobiły na nim duże wrażenie. I wkurwił się na moich starych.

Wcześniej coś wspominałam mu o tym, co się działo, ale były to raczej strzępkowe informacje. Nie byłam jeszcze gotowa na opowiedzenie tego w całości. Ze szczegółami. Teraz próbuję zmierzyć się z przeszłością. Choć jest to bardzo trudne i bolesne. Po przeczytaniu tych kilku wspomnień, obudził się w nim jeszcze silniejszy instynkt opiekuńczy. Zapewnił, że nie da mnie już nigdy nikomu skrzywdzić. Wierzę mu. Teraz mu wierzę, bo myślę logicznie.

Zjadłam pizzę. Pierwszy porządny posiłek od początku pobytu tutaj.

Po wyjściu Mrówka wróciłam do swojej samotni, dalej pracować nad życiorysem.

Dla kontrastu postanowiłam opisać dobre wspomnienia.

Dwa, trzy zdania zamienione z kimś o tak pozytywnej energiidodają sił.

Doceniam jej zaangażowanie w los pacjentów.

Rozmowa telefoniczna z Mrówkiem. Wszystko było w porządku. Nagle jedno zdanie wyprowadziło mnie z równowagi.

Mutyzm. W jednej chwili mutyzm. Myśli samobójcze i łzy w oczach. Poprosiłam o czas. Zapaliłam dwie fajki. W palarni zawsze jest wesoło.

Jej opowieść i sposób, w jaki mówiła, naprawdę poprawiły mi humor. Do tego stopnia, że poszłam zjeść ostatni kawałek pizzy.

Wzięłam telefon i wróciłam do śluzy. Znów wpadłam w to myślenie. Okropne wyrzuty sumienia, że w ogóle jadłam. Czułam się winna.

6. dzień (niedziela)

7.55 – pobudka

Dziś spałam prawie do śniadania. Obudzenie się było prawdziwą traumą.

Jakbym wypiła wczoraj pół litra wódki. Jakbym miała kaca giganta.

Żałuję, że przyznałam się do wszystkiego Mrówkowi. Żałuję. Że tu przyszłam.

Że dałam się zamknąć. Chcę umrzeć. Chcę umrzeć. Chcę umrzeć.

Śniadania odmówiłam. Kawa – siekiera. Leki. Znów pod język – ale i tym razem je łyknęłam. Pociąć się. Muszę się pociąć, bo nie wytrzymam. Nie chcę, żeby Mrówek dziś przychodził. Chcę być sama. Wciąż planuję jak się powiesić. Choć wcześniej wolałabym podciąć sobie żyły.

Może zrobię to, jak mnie za tydzień wypuszczą na przepustkę? Ciekawe, czy Mrówek będzie miał przez to problemy.

Podcięcie żył nie ma na celu zabicia mnie, a skrzywdzenie.Chcę cierpieć, bardzo cierpieć. Zastanawiam się tylko, która ręka. Lewą – piszę. Prawą – robię inne rzeczy. Chyba pisanie jest ważniejsze. Decyzja zapadła. Podetnę żyły na prawej ręce. Jest tam taki ładny spot żył. Kilka koło siebie.

Pomiar ciśnienia. Wcześniej miałam 105/60 i 95/50. Dziś 100/60.

Mrówek chciał zadzwonić. Nie chcę rozmawiać. Chcę umrzeć! Muszę się jakoś skrzywdzić. Ta tubka jest do dupy. Tnie za słabo. Po cholerę wyrzuciłam tą żyletkę? Po cholerę?! Mogłabym się pociąć normalnie. Nie chcę nic mówić lekarce.

Po cholerę przyznałam się pielęgniarce, że źle się czuję, gdy zapytała? No po co? Jestem głupia. Zasługuję na karę! Muszę się skrzywdzić! Czuć ból!

Niewyobrażalny ból! Chcę cierpieć nie do zniesienia!

Rozdrapałam kilka wygojonych ran, ale to za mało. Za mało! Poleciało trochę krwi, ale ból był zbyt słaby. A ja chcę się mocno skrzywdzić! Żeby ból był tak silny, jak na to zasługuję.

Podduszałam się rękami. Tak wspaniale było poczuć ten ból i niemoc nabrania powietrza. Rozdrapałam kolejne rany. Chciałam się przypalić fajką, ale ktoś wszedł do palarni. Dziś w nocy się powieszę. Patent z prześcieradłem jest dobry. Kraty i prześcieradło. Czemu wcześniej na to nie wpadłam? Z podcięcia żył nici. Nie ma czym. Nie mam nic tak ostrego. Chcę umrzeć. Chciałabym się najpierw zgnoić. Zeszmacić. Skrzywdzić. Ale nie ma jak. Nie mam siły wymyślić sposobu na to. Już mi wszystko jedno. Dzisiaj w nocy będzie po wszystkim.

Pocięłam się jeszcze. Kilka sznyt tubką. Gdy docisnąć ją bardzo mocno, wżyna się w miarę głęboko. Tak dobrze jest czuć ten ból. TAK WSPANIALE! Ale to wciąż za mało. Chcę się schlać i przeżreć lekami. Jutro na obchodzie muszę być bardzo uśmiechnięta i wesoła. Powiedzieć, że czuję się zajebiście i że mogę wyjść. Chcę stąd wyjść, bo jednak muszę się zeszmacić przed śmiercią. Śmierć musi boleć. Muszę cierpieć. KURWA. Muszę cierpieć! Potrzebuję bólu. Nie chcę pomocy. Nie chcę czuć się dobrze. Zasługuję tylko na krzywdzenie, tak, jak krzywdzę ja.

Przepłakałam ponad godzinę. Leki powinny już działać, ale, na szczęście, wcale nie czuję się lepiej. Nie zależy mi już na niczym. Nie boję się już nawet tego, że starzy mogą się dowiedzieć, że siedzę w psychiatryku. Pocięcie nie przyniosło ulgi. Trochę się uspokoiłam, bo mam plan. Dzisiejszy dzień jest ostatnim. To ścierwo – ja, będzie dzisiaj wisieć. Będzie wisieć! Bo tym jestem. Nienawidzę Mrówka za to, że mnie wtedy ściągnął z tej klamki. Nienawidzę go, że skazał mnie na to jebane życie. Ale dziś będzie koniec. Ostateczny.

Wypaliłam dwie fajki. Nie mogę jutro przyznać się lekarce do cięcia i tendencji samobójczych. Nie mogę! Zabiorą mi tę tubkę, a ja nie wytrzymam bez tego! Nie wytrzymam bez cięcia! Niech mnie stąd wypuszczą. Chcę wyjść i się gnoić. Mrówek próbuje się dodzwonić – nie odbieram. Idę spać. Przespać jak najwięcej tego jebanego czasu.

Nie spałam. Udawałam. Okłamałam Mrówka. Leżałam. Słuchałam Paktofoniki.

Myślałam, jak się zabić.

Godzina 12:03.

- Pani Aniu! - pielęgniarka lekko potrząsnęła mnie za ramię – Obiad.

Wstałam i powlekłam się na świetlicę. Postarali się tym razem. Rosół, ziemniaki z kurczakiem i buraki. Dla mnie pierogi z truskawkami i jogurt truskawkowy jako polewa. Pierogi – osiem dużych sztuk. A mi na samą myśl o jedzeniu się podnosi.

I ten smród kurczaka...

„A co ja, kurwa, niepełnosprawna jestem?!” - Nie. Proszę postawić obok.

Patrzyłam na ten talerz. Czemu takiego obiadu nie dali mi wczoraj, gdy miałam mocne postanowienie poprawy i chciałam jeść?

Wzięłam widelec do ręki i odkroiłam kawałek pieroga. Wzięłam do ust. Ledwie go przeżuwałam ze łzami w oczach. Tępo patrzyłam przez okno. Na życie toczące się normalnym tempem za kratami. Po co się tu zgłosiłam?

Wzięłam do ust drugi kęs. Było go jeszcze trudniej połknąć niż pierwszy.

Nie wytrzymałam. Pielęgniarka podeszła do stołu. Stanęła nade mną.

„Po chuju. Tylko stąd odejdź. Nie stój nade mną!” - myślałam.

Kiedy kończyłam drugiego pieroga, odeszła. Siedziałam chwilę bez ruchu. Obejrzałam się za siebie. Personel poszedł jeść. Wyjrzałam ze świetlicy. Nie było nikogo na korytarzu. Podeszłam do innego stolika.

Iza się ucieszyła z dodatkowego jedzenia.

Te dwa pierogi to i tak za dużo. Nie zasługuję na jedzenie. Nie zasługuję na nic.

Chcę się zagłodzić. Na szczęście inne pacjentki okazują się pomocne i chętnie przyjmują dodatkowe porcje jedzenia. Żeby tylko jakoś sprytnie to ukryć przed personelem... bo jeszcze gotowi są wmówić mi anoreksję.

Wyłączyłam telefon. Nie powinnam, ale nie chcę mieć kontaktu z nikim. A Mrówek cały czas mnie nęka. Nie chce mi przynieść komórki z internetem. Nie mogę pisać bloga.

Chuja wie. Ma mnie w dupie. Mnie i to, co jest dla mnie ważne. Nie chcę wracać na tę terapię grupową. Nie chcę iść na indywidualną. Chcę tkwić w tym syfie. Chcę autodestrukcji. Chcę śmierci. Chcę bólu. Chcę się karać za to, że żyję.

Kładę się z Paktofoniką na uszach. Może się nie obudzę. Dobranoc.

Mrówek nie odpuszcza. Zadzwonił na budkę na oddziale. Pielęgniarka znów mnie szturchnęła w ramię.

Powlekłam się.

Umieram ze strachu o ciebie.

Odwieszając słuchawkę słyszałam, że jeszcze coś mówił. Poszłam zapalić. Edytka znów opowiadała mi kolejną śmieszną historię. Miałam to w dupie.

Wymuszałam sztuczny uśmiech.

Znów się kładę. Muszę być w nocy w miarę przytomna, żeby się powiesić. Przymierzyłam się do uchwytu dla niepełnosprawnych w jednej z ubikacji. Jest idealny. Mam już plan. Byle do nocy...

Tym razem zasnęłam. Spałam aż do 17:00, gdy przeraźliwy krzyk „KOLACJA!!!” jednej z pacjentek, wyrwał mnie nagle z koszmarnych snów. Wzięłam swój żytni chleb i powlekłam się na świetlicę. Ledwie widząc na oczy i utrzymując równowagę.

Paprykarz. No kpina. Ryba dla wegetarianki i wpierdalajtawariaty! Kolacja powędrowała do Izy. Fajka.

Telefon dalej wyłączony. Nie chcę z nikim rozmawiać. Nie chcę mieć kontaktu ze światem zewnętrznym. Wiem, że jestem dla Mrówka wredną suką i go ranię.

Powinien odejść.

Od dwóch dni jestem na normalnej sali. Leżą ze mną trzy osoby – dwie babcie, co cały czas śpią i jedna około trzydziestu lat – prawie bez kontaktu, nie odzywa się do nikogo. Jest spokój i cisza. Przesunęłam łóżko bliżej okna – za nim mam szafkę. Stworzył się taki malutki zaułek. Babcia na łóżku obok śpi cały czas. Teraz nie muszę latać z tubką do łazienki. Mogę ciąć się w sali. Daje to dużo komfortu i mniejsze ryzyko przyłapania.

Idę dalej spać. Nie zależy mi już na niczym. Nawet na bólu i śmierci.

Późnym wieczorem, po wymianie wielu SMS, zdecydowałam się porozmawiać z Mrówkiem. Rozmawialiśmy długo. Wróciła ja-racjonalna.

Kiedy się kładłam, miałam silne myśli samobójcze. Napisałam Mrówkowi, żeby zadzwonił na dyżurkę. Żeby im powiedział, że dzwoni na moją prośbę, bo chcę sobie coś zrobić. Zadzwonił. Przyszła pielęgniarka.

Powlekłam się za nią do dyżurki i usiadłam na krześle.

„Co kurwa?! To ja ostatkiem sił błagam o pomoc, a one mnie jeszcze opieprzają?!”

Druga pielęgniarka wykonywała telefon.

Długo czekałam. Za długo. Czując ich wzrok na sobie. Chciałam zniknąć. Chciałam się rozpłynąć. Łzy w oczach. Cała się trzęsłam. Wzrok wbity w jeden punkt. W końcu doczekałam się psychiatry. Bardzo miły człowiek.

Powlekłam się na salę, wzięłam wodę i wróciłam do dyżurki. Łyknęłam tabletkę, po czym poszłam zapalić. Wypaliłam dwie fajki. Płacząc bardzo. Przypaliłam się kilka razy. Piekący ból przyniósł zasłużoną karę, ale wciąż było mi mało. Chciałam się jeszcze pociąć tubką. Myśli samobójcze bardzo się nasiliły. Miałam ogromne poczucie winy, że cokolwiek powiedziałam. Mogłam iść się powiesić i byłoby po sprawie. Wróciłam na salę. Bardzo płakałam. Pisałam dalej z Mrówkiem. Kiedy już chciałam się pociąć, nagle wparowała pielęgniarka.

Odpięłam je od MP3.

Oddałam. Nie mogłam długo zasnąć. Płakałam. Żałowałam, że się przyznałam. Miałam ogromne poczucie winy. Zasłużyłam na karę. Myślałam, czy jednak się nie powiesić, bo pielęgniarki więcej do mnie nie zajrzały.

7. dzień (poniedziałek)

7:20 – pobudka

Obudziłam się ze łzami w oczach. Wciąż nie mogłam dojść do siebie po wczorajszym nocnym wydarzeniu. Od rana płakałam. Poszłam wziąć prysznic, bo dzisiaj obchód. Na śniadanie nie poszłam wcale. Porozmawiałam z Mrówkiem przez telefon. Prosił, żebym umówiła wizytę z ordynator na dziś. Obiecywał, że nie zostawi tak tej nocnej sytuacji. Że nie popuści. Że nikt nie będzie mnie tak traktował. Jest dla mnie ogromnym wsparciem. A ja go tak ranię. Odtrącam. Izoluję się. Jestem podła. Jestem tym bardziej podła, im bardziej on chce pomóc.

Znów czuję, że zasługuję tylko na karę.

Zaraz będzie obchód na mojej sali. Ustaliliśmy z Mrówkiem,że nic na nim nie powiem, tylko poproszę o rozmowę na osobności – ordynator, Mrówek i ja. Chcę się do wszystkiego przyznać. Znów myślę racjonalnie. Choć czuję się tragicznie. Głównie przez tą nocną akcję. Pewnie zabiorą mi ten żel. Zawsze zostaje lusterko w kosmetyczce. Prawda jest taka, że zawsze znajdę coś, czym będę mogła się skrzywdzić.

Obchód.

Obchód poszedł dalej. Zaczepiłam psycholog.

Mrówek załatwiał sprawy na mieście. Miał być na 13:00. O 13:30 przyszła psycholog.

No żeż kurwa! Mieliśmy porozmawiać najpierw z jedną a potem z drugą. Nic nie umiem załatwić. Jestem beznadziejna!

Przyszedł Mrówek. Zostawił rzeczy, które mi przyniósł i poszliśmy na wizytę.

Siedzieliśmy w czwórkę. Zaczął Mrówek.

Ordynator była wyraźnie zbulwersowana.

Zaprzeczyłam głową.

Taka sytuacja jest niedopuszczalna.

To paraliżujący lęk.

Nic nie rozumiały.

Dalej nic nie rozumiały. Wyciągnęłam kartkę zapisaną całą takimi zdaniami „CHCĘ ZDECHNĄĆ! CHCĘ UMRZEĆ! CHCĘ PODCIĄĆ SOBIE ŻYŁY! CHCĘ SIĘ SKRZYWDZIĆ! ZASŁUGUJĘ NA KARĘ! CHCĘ SIĘ POWIESIĆ!”. Zapisałam ją bodajże drugiego dnia pobytu tutaj. Podając kartkę psycholog, powiedziałam:

Nie wytrzymałam.

Przytaknęłam głową.

Po rozmowie z ordynator i psycholog wróciliśmy na oddział. Spędziliśmy razem około trzech godzin. Tak wspaniale było czuć go koło siebie. Stęskniłam się bardzo po wczorajszym odcięciu się od wszystkich.

17:00 – kolacja

Wzięłam kromkę swojego chleba żytniego i poszłam jeść. Pasta jajeczna. Ok.

Zjadłam. Oddałam talerz wiecznie uśmiechniętej salowej.

Uśmiechnęłam się. Jej pozytywna energia wywołuje u mnie uśmiech nawet w bardzo złym stanie psychicznym.

Gdy Mrówek poszedł, poszłam do śluzy, skąd zostałam zaraz przegoniona przez pielęgniarza-służbistę.

Ze łzami w oczach zebrałam swoje graty i weszłam na oddział. Wtedy łzy popłynęły ciurkiem, a dobry nastrój prysł jak bańka mydlana. Poszłam zapalić fajkę i wyżalić się Mrówkowi. Starał się wyciągnąć mnie z tego stanu. Częściowo się udało, ale dobry humor nie wrócił.

I stało się. Miałam iść umyć tylko twarz i się ogarnąć. Sama nie wiem czemu wzięłam chusteczkę. Poszłam do WC. Przecięłam się kilka razy. Poleciała krew. Napchałam chusteczkę w opaskę na nadgarstek. Ulga? Nie. Poczucie winy? Nie. Żałuję? Nie. Chciałabym się skrzywdzić jeszcze bardziej. Męczy mnie to podcięcie żył lusterkiem z kosmetyczki. Tylko żeby się skrzywdzić. Nie umrzeć.

Przy wieczornym rozdawaniu leków.

Chyba połknęła, ale czort ją tam wie.

Wieczorem rozmawiałam z Mrówkiem. Rozkleił się. Rozmawialiśmy bardzo szczerze. Tak szczerze, jak dawno nam się nie zdarzało. Trochę się zwierzał. Trochę czytał swoje zapiski. Tak, jak na nim zrobiło ogromne wrażenie przeczytanie moich wspomnień z dzieciństwa, tak na mnie jego zapiski z młodości. To niewiarygodne, jak (mimo pozorów) wiele nas łączy. Emocjonalno-psychicznie, mimo częściowych różnic, jesteśmy do siebie tak podobni.

Po 22:00:

Uśmiechnęła się i odeszła.

Kiedy palarnia opustoszała i cały oddział poszedł spać, przeniosłam się tam.

Cisza, spokój i w końcu trochę prywatności. Zgasiłam światło.

Pielęgniarka co jakiś czas zaglądała do mnie, ale widząc, że rozmawiam przez telefon, odchodziła.

Ciekawa byłam, czy to nie zasługa ordynator. Po naszej wczorajszej rozmowie z nią i psycholog, była w dyżurce. Wydaje mi się, że przekazała personelowi, że ma mnie mieć na oku i jak ważne są dla mnie rozmowy z Mrówkiem.

Rozmawialiśmy długo. Skończyliśmy po północy. Kiedy kończyliśmy, czułam się podle, że zostawiam go samego. Mieliśmy jeszcze pisać SMS, ale to nie to samo, co słyszeć czyjś głos.

Jestem podłą suką. Egoistyczną, podłą suką. Zasługuję na karę.

Niedługo po tym, jak się położyłam, wparowała pielęgniarka. Stanęła przy moim łóżku i się na mnie patrzyła. Sprawdzała, czy oddycham?

SMS pisaliśmy prawie do 1:30. Potem zasnęłam. Zasnęłam! Gdy on był w potrzebie! Suka. Jestem podłą, egoistyczną suką. Zasługuję na karę. Wczoraj cichaczem zdjęłam z tablicy korkowej pinezkę. Użyję jej. Amen.

8. dzień (wtorek)

7:55 – pobudka

Ze snu wyrwał mnie donośny krzyk pielęgniarza, wołającego jakąś pacjentkę na pobranie krwi.

„I po chuj ja się obudziłam?” - pierwsza myśl. Druga - „Jestem podłą egoistyczną suką i zasługuję na karę.”

Fajka. Kawa. Pisanie. Nie mam siły nawet iść do WC. Ani umyć twarzy czy zębów. Ale powlekę się tam, gdy inni pójdą na śniadanie. Użyję pinezki.

Zasłużyłam sobie na to.

Przeraża mnie najbliższa przyszłość. Nie wiem jak będzie. Nie wiem, czy w ogóle będzie. Wciąż chcę sobie podciąć żyły.

Czeka mnie dziś rozmowa z psycholog. Mam jej pokazać życiorys i o nim porozmawiać. Wcale tego nie chcę. Nie chcę współpracować. Chcę współpracować.

Chcę stąd wyjść. Nie chcę stąd wychodzić.

Idę się ogarnąć i sobie ulżyć, korzystając z tego, że inne pacjentki jedzą.

Ulżyłam sobie. Jak dobrze. Kilka sznyt, trochę krwi. Moja kara.

Weszłam. Kolejna dawka chemii w żołądku. Zaraz zacznie się rozpuszczać

i krążyć we krwi. Chujowo się czuję.

Ordynator ma dzisiaj ze mną rozmawiać w sprawie leków. Chyba mi je zmieni, bo nic nie dają. Myśli samobójcze nie ustają. Są wręcz nasilone. Akty autoagresji nie ustały. Jestem zrezygnowana. Wcale nie chcę wracać do normalnego życia.

Świeci słońce. Drzewa są pełne życia. Zieleń liści razi w oczy. Nie cieszy mnie to wszystko. Wręcz smuci.

Chyba się poskarżę ordynator na tego pielęgniarza. Nie pozwala mi siedzieć w mojej samotni.

Prawie nic nie jem, a jestem tak obleśnie gruba. Mam dość. Nie chce mi się żyć.

To niewiarygodne, jak szybko można przyzwyczaić się do warunków panujących w psychiatryku. Szybko przestaje przeszkadzać nawet to, że część pacjentek po prostu otwiera drzwi do kibla. Bez pukania. Kiedy ty akurat masz wypiętą dupę nad kiblem i srasz. Wszystko staje się normą, co w normalnym świecie, poza kratami, jest nie do przyjęcia.

Mierzenie ciśnienia. Dziś robił to pielęgniarz. Działa mi na nerwy. Gdy przyszła moja kolej, zapytałam:

Ja i tak wiem swoje. Uwziął się na mnie.

Podniósł mi ciśnienie: 130/90 – to wysokie. Jak na mnie. To wszystko przez niego. Sam jego widok sprawia, że serce wali mi mocno. I to nie dlatego, że mi się podoba. Wręcz przeciwnie. Wywołuje we mnie niepokój. Czuję zagrożenie. To bardzo niekomfortowa sytuacja. Poskarżę się na niego.

Uświadomiłam sobie wczoraj, że specjalnie doprowadzałamojca do ostateczności. Chciałam go wyprowadzać z równowagi, żeby mnie źle traktował.

Chciałam się bać. Czułam, że zasługuję na karę.

Wczoraj zwiększyli mi dawki leków o sto procent. Dzisiejszy dzień to był koszmar. Cały dzień przeleżałam w łóżku, nie mogąc się ruszyć. Słuchałam Paktofoniki i bardzo chciałam umrzeć.

Połknęłam. To, co działo się później, było jeszcze większym koszmarem. Choć myślałam, że gorzej już być nie może. Czułam się jak żywy trup. Nie umiałam nawet płakać. Nie wiem, ile tak leżałam.

Ściągnęłam słuchawki i spojrzałam za siebie (leżałam twarzą do ściany).

Psycholog. Spojrzałam na nią nieprzytomnym wzrokiem, nie umiejąc podnieść głowy z poduszki.

Kiwnęłam twierdząco głową.

Nie wierzyłam jej.

Wzruszyłam ramionami. Wszystko było mi obojętne.

„Gówno prawda. Nic nie będzie dobrze. Chcę się powiesić, a nie mam siły się podnieść z łóżka!”

Wzruszyłam ramionami. Było mi wszystko jedno. Chciałam po prostu umrzeć.

Nie żyć. Rozpłynąć się.

Przytaknęłam głową. Psycholog mnie przytuliła.

Wszystko dokładnie zaplanowałam. Ściągnę poszewkę z poduszki, zrobię pętlę, przywiążę ją do uchwytu dla niepełnosprawnych w kiblu i się powieszę. Drugą opcją, mniej śmiertelną, jest podcięcie żył rozbitym lusterkiem z kosmetyczki.

Gdy przyszedł Mrówek, przeczołgałam się na łóżku, położyłam mu głowę na kolanach i wyszeptałam, płacząc:

Zza zasłony włosów widziałam jego pełen smutku i przerażeniawzrok. Poczucie winy. Silne poczucie winy i przymus kary. Że musi oglądać mnie w takim stanie.

Że mu smutno i przykro. Przeze mnie.

Po kilku godzinach leki odpuściły. Zaczęłam chodzić. Wzięłam prysznic. Choć Mrówek wszedł ze mną do łazienki. Ze względów bezpieczeństwa. Wciąż miałam zachwiania równowagi. Nie mógł oderwać oczu od mojej ręki.

Wypróbowałam dziś pinezkę zabraną z tablicy korkowej. Pierwsze kilka cięć było nieudanych. Musiałam docisnąć naprawdę mocno, żeby przeciąć skórę. Zadziałało.

Kojący ból.

A on wciąż patrzył na tą rękę.

Było mi wstyd. Czułam się skrępowana, gdy tak patrzył na tę pociętą łapę. Gdy się wycierałam, Mrówek podniósł się z krzesła.

Byłam zdziwiona, gdy przy wieczornym rozdawania leków wyczytali moje nazwisko. Byłam nieprzytomna. Gdy tabletka zaczęła działać, nie byłam w stanie mówić. Zaczęliśmy z Mrówkiem pisać. Potem urwał mi się film.

9. dzień (środa)

Pobudka. Nie pamiętam, o której. W ogóle mało pamiętam. Ledwie zwlekłam się z łóżka. Nie byłam w stanie chodzić. Żywy trup. Nic nie czułam. Powlekłam się zapalić fajkę. Potem zrobiłam kawę, której nie ruszyłam przez około trzy godziny.

Śniadanie.

Powlekłam się na salę. Po drodze zaczepiła mnie inna pielęgniarka.

Obudziłam Mrówka. Nie byłam w stanie rozmawiać. Powiedział, że pisałam jakbym była naćpana. Że chcą mnie ućpać i sprzedać moje organy, że chcą mnie zabić.

Przyszła pielęgniarka.

Łyknęłam tabletki z oporem.

Obchód. Leżałam z włosami na twarzy. Kapturem na głowiezasłaniającym twarz.

Plecami do lekarzy. Nie odwróciłam się do nich. Nawet nie wstałam.

Milczałam. Ordynator dotknęła mojego ramienia.

Poszli do następnej pacjentki.

Jakoś doszłam w miarę do siebie po około czterech godzinach od podania leków.

Przyszła psycholog i zastała mnie podczas pisania książki.

Na obiad zjadłam trochę kaszy z kotletem sojowym i surówkę z marchwi.

Czuję się winna. Bardzo winna, że tak potraktowałam ordynator. Teraz, gdy myślę racjonalnie, mam wyrzuty sumienia. Wiem, że ona nie chce dla mnie źle. To przez te leki. Muszę ją przeprosić.

Poprosiłam o rozmowę z ordynator. W międzyczasie przyszłapsycholog.

Weszła ordynator.

Przytaknęłam głową.

Kiedy przyszedł Mrówek, odbyliśmy rozmowę z psycholog. Mało z niej pamiętam.

Psycholog mówiła coś o tym, że jestem w złym stanie psychicznym, że muszę zostać jeszcze w szpitalu, że z przepustki na długi weekend nici. Prawdę mówiąc, tak myślałam. Ba! Byłam tego pewna. Zresztą nie chciałabym narażać Mrówka. Wychodząc na przepustkę, brałby za mnie odpowiedzialność. Nie chciałabym żeby miał przeze mnie problemy, gdy mi coś odwali. A jestem pewna, że by mi odwaliło.

Psycholog zaczęła mówić, że wyjście na własne żądanie wcale nie jest takie oczywiste i wyrazić zgodę na to musi lekarz. Że w przypadku zagrożenia zdrowia lub życia uruchamia się cała procedura, że sąd rodzinny, rozprawy...

Siedziałam ze łzami w oczach. Natłok myśli samobójczychnie dawał spokoju. Myślałam, że to wszystko nie ma sensu. Że chcę umrzeć. Że po co tu przychodziłam. Że mogłam się zabić. Że chcę się skrzywdzić. Że wcale nie chcę czuć się lepiej. Ja-autodestrukcyjna uruchomiła się na całego. W jednej chwili wszystko straciło sens. A mi przestało zależeć na leczeniu. Znów. Znów przed oczami miałam siebie wiszącą na poszewce od poduszki przywiązanej do uchwytu dla niepełnosprawnych. Mutyzm.

Przytaknęłam głową.

Znów przytaknęłam głową. Tym razem z pogłębiającym się smutkiem.

„Nie chcę z niczego rezygnować! To wszystko jest moje! Niczego nie oddam! Muszę się nauczyć kontrolować moje wszystkie ja. Nie chcę sobie pomóc! Muszę się niszczyć! Nie chcę się krzywdzić! Chcę się krzywdzić! Nie będę brać leków! Muszę brać leki!” - wewnętrzna walka trwała. Wciąż ta pieprzona ambiwalencja miesza w głowie. Nie wiem czego chcę. Nie wiem kim jestem. Co chwilę zmieniam zdanie i priorytety. Kocham. Nie kocham. Kocham. Nie wiem co to miłość.

Powinnam porozmawiać szczerze z Mrówkiem. Powiedziećmu, że lubię z nim rozmawiać przez telefon, ale czasem potrzebuję też czasu dla siebie. Tu, w psychiatryku, mam dużo czasu na myślenie. Może powinnam wykorzystać ten czas na dokładniejsze przemyślenie priorytetów?

Ja-racjonalna wyszła na powierzchnię. Chce zaufać ordynator i psycholog. Choć ja-autodestrukcyjna wciąż szepcze do ucha „Chcesz się niszczyć. Samobójca to prawdziwa ty! Nie słuchaj tu nikogo! Krzywdź się! Podetnij sobie żyły! Albo powieś się! Ulży ci! Oczyścisz się!”

A ja nie wiem kim jestem. Która ja jest prawdziwa? Czy ja-artystka wyswobodzi się z wpływu autodestrukcyjnej? Psycholog chyba ma rację, że przekraczając pewną granicę odczuwania i natężenia emocji, jestem sparaliżowana i tworzyć nie mogę.

Znów się pocięłam żelem. Nie wiem czemu. Nie chciało mi się, nie myślałam o tym. To był impuls. Kilka nacięć, widok krwi. Nawet nie przyniosło mi to ulgi. Sama nie wiem po co to zrobiłam. I dlaczego? Nawet nie wiem jak się z tym czuję. Ani dobrze. Ani źle. Jakby było mi to obojętne. Choć nie jest. Dobrze znany ból przynosi ulgę. Ale mnie-racjonalniej zapala się czerwona lampka. „Źle robisz! Dobrze robisz! Przyznaj się! Nie przyznawaj się!”. AMBIWALENCJA. Wieczna walka, ba! Wewnętrzna wojna na śmierć i życie – i to w dosłownym znaczeniu.

Zaczęłam jeść. Czuję się z tym źle. Czuję, że zaczyna się etap obżarstwa, którego tak strasznie się boję. Pochłaniam wtedy olbrzymie ilości jedzenia. Za karę. Karą jest bycie grubą. Z głodówką jest różnie. Raz, chcę być chuda. Nie szczupła, a chuda. Innym razem pełni funkcję kary. Nie zasługuję na jedzenie.

Kiedy jestem racjonalna, jem racjonalnie.

Psycholog mówi, że mną-racjonalną powinnam być w dziewięćdziesięciu procentach - że wtedy będzie to optymalne. Pozostałymi dziesięcioma procentami mogą się podzielić pozostałe ja. Czy ja wiem... podzieliłabym to raczej na pięćdziesiąt procent dla artystki, czterdzieści procent dla racjonalnej i dziesięć procent dla reszty. Ale muszę to jeszcze przemyśleć. To życiowa, jakby nie było, decyzja. Pewnie wyjdzie w praniu i w procesie terapii. Wiem, że autodestrukcyjna będzie ją sabotować, a racjonalna się jej trzymać. Cóż. Posiadanie bogatego życia wewnętrznego ma swoje plusy i minusy.

10. dzień (czwartek)

7:40 – pobudka

Oczy nie chciały mi się otworzyć.

Uśmiechnęłam się na ile mogłam i nakryłam głowę kołdrą. Spaaaać! Ten nowy lek mnie zabije. Nie będę mogła funkcjonować. Na pewno! Mrówek już nie śpi. SMS. Jeden. Drugi. Szybka toaleta, by doprowadzić się do ładu. Fajka i kawa na śniadanie.

Leki.

Wzięłam kieliszek i odwzajemniłam uśmiech.

Pielęgniarka się roześmiała.

Wczoraj w nocy przyznałam się Mrówkowi, że znów się pocięłam. Napisałam, że inaczej nie umiem. Obiecał mnie nauczyć. Wątpię, że da radę. Musiałabym najpierw sama tego chcieć. A ja-autodestrukcyjna jest jeszcze zbyt silna.

Dziś ojciec ma urodziny. Stresuje mnie to. Rozmowa z nim. Rozmowa z rodzicami. Ukrywanie pobytu w szpitalu psychiatrycznym jest trudne.

Odkładanie mojej zaległej imprezy urodzinowej tym bardziej.

Na korytarzu zaczepiła mnie baba jaga Alicja. Dziwne, że ma wolne wyjścia na miasto.

Nawet nie denerwuje mnie współpacjentka z sali, która ma problemy z pamięcią. Ta babka normalnie doprowadza mnie do szału, zadając po dziesięć razy te same pytania. Dziś odpowiadam jej z uśmiechem za każdym razem.

Na palarni biedna Iza spała na siedząco, próbując palić nieodpaloną fajkę.

Odpaliła fajkę, ale nie była w stanie jej utrzymać. Empatia kazała mi zareagować.

Ciśnienie.

A jak będą chcieli sprawdzić? Mam złe przeczucia. A wciąż chce mi się ciąć. Ciąć. Ciąć. I nie wiem, czy dam radę z tym walczyć. Nie wiem, czy chcę. Wiem, że powinnam. Boję się. Boję się wciąż najbliższej przyszłości. Napawa mnie to lękiem. Co będzie po wyjściu ze szpitala? Duża część mnie nie chce stąd wychodzić. Chyba nie nadaję się do normalnego życia.

W końcu odważyłam się powiedzieć Mrówkowi o rozmowach. Napisałam mu, że takie gadanie o pierdołach żeby tylko gadać, mnie dołuje. Mam nadzieję, że nie sprawiłam mu przykrości.

Jest 10:05. autodestrukcyjna walczy z racjonalną. „Tnij! Tnij! Tnij!” - krzyczy. A ja już nie wiem jak z nią walczyć. Zamykam się. Trzymam Mrówka na dystans.

Chcę się odciąć. Właściwie tamta chce. Czuję przymus płaczu. Płaczu nie tylko z oczu, ale i skóry. Mam ochotę się skrzywdzić. Wiem i rozumem, że to tamta próbuje dojść do głosu. Wieczny dylemat. Która ja jest prawdziwa? Po porannej euforii, przyszedł czas na dół i spadek nastroju.

Próbuję uporządkować i scharakteryzować wszystkie moje ja.

Ja-racjonalna– dorosła, w miarę kobieca, podejmująca walkę o siebie i swoje życie, świadoma problemów, chcąca się leczyć, mająca wgląd w istotę swoich zaburzeń.

Ja-autodestrukcyjna– co tu dużo pisać. Alkohol, autoagresja, tendencje samobójcze, lekomania, izolacja, fascynacja śmiercią, przymus krzywdzenia i karania się.

Ja-beksa– dziewczynka pragnąca miłości, troski, opieki, nieporadna, płaczliwa, emocjonalna, nieodporna na ból, krytykę, niepowodzenia.

Ja-twardziel– chłopak niepotrzebujący nikogo, twardy i nieustępliwy, uparty, silny psychicznie, pewny siebie, odporny na ból fizyczny i psychiczny, ukrywający emocje i problemy.

Ja-artystka– wrażliwa na piękno, emocjonalna, twórcza, odbierająca świat intuicyjnie. Zdecydowanie moja ulubiona ja.

Przyznałam Mrówkowi, że autodestrukcyjna dochodzi do głosu. A on co? Że jeśli jeszcze raz się potnę w psychiatryku, to będzie musiał to zgłosić! Nic mu więcej nie powiem. Nie będzie mnie straszył! Ne pozwolę, żeby mi zaszkodził. Nie mogę dopuścić do tego, żeby mi łapy oglądali i zabrali wszystko, czym można się pociąć. Nie wytrzymam tego! Jestem zbyt słaba. Autodestrukcyjna jest zbyt silna. Przez jego szantaż tylko bardziej chce mi się skrzywdzić. Walczę. Chyba ulegnę. Ukryję to. Nie może mnie wydać. Nie może!

A może ma rację? Przyszłam tu żeby uwolnić się od autodestrukcji. Pobyt tu miał mi pomóc. Cięcie mnie pogrąża. Ciągnie w złą stronę. KURWAAA! Jestem chodzącą ambiwalencją.

Obiecał, że nie zrobi nic bez mojej wiedzy i zgody. Że sam z siebie nie powie.

Nie wierzę mu. Zresztą... nic mu więcej nie powiem.

„Potnij się! Potnij się! Potnij się! Powieś się! Powieś się! Powieś się! Skrzywdź się! Skrzywdź się! Skrzywdź się!”

Pobyt w psychiatryku wymusza kreatywność. Najprostsze czynności, jak na przykład otwarcie nowej paczki kawy, stają się wyzwaniem. Oczywiście można iść poszukać pielęgniarki i poprosić o odcięcie rogu paczki. Można też być bardziej samodzielnym. Czy na wolności wpadłabym na to, że można zrobić to długopisem? Może. Ale raczej użyłabym nożyczek tudzież noża. A tu? Długopis staje się wielofunkcyjny.

Wczoraj, korzystając z WC, zdarzyła mi się niemiła sytuacja. Do tego, że gołą dupę wystawioną nad kiblem widziały inne pacjentki już przywykłam. Jednak wczoraj do kibla wparował mi starszy mężczyzna. Otworzył z rozmachem drzwi na oścież.

Zobaczył moją gołą dupę.

Ciśnienie mi skoczyło, a nerwy potrząsnęły całym ciałem.

Wychodził z ubikacji akurat w tym momencie co ja. Nie wytrzymałam, mimo, że miał skruszoną minę.

Po chwili chciało mi się z niego śmiać. Tym bardziej, że tego dnia za każdym razem jak mnie mijał, spuszczał zawstydzony głowę.

Za zakratowanym oknem świeci słońce, kasztany kwitną w najlepsze. Obserwowałam przez dłuższą chwilę wróbla na gałęzi. Ćwierkał. Zazdrościłam mu wolności. I skrzydeł.

Wysłałam ojcu SMS z życzeniami. Oczywiście zadzwonił. Ze stresu serce podskoczyło mi do gardła, bo właśnie zrobił się harmider na oddziale. Ale udało się. Sprawa długiego weekendu i mojej odkładanej imprezy urodzinowej została załatwiona kłamstwem. Jedziemy do rodziny Mrówka. Znów się udało.

Znów się pocięłam. Choć słowo „pocięłam” to za dużo powiedziane. To raczej zdrapanie naskórka.

Po obiedzie położyłam się. Myślałam o tym, jak się skrzywdzić. W sumie nie chcę umierać. Chcę się tylko oczyścić. Cięcie jest za mało destrukcyjne. Próba samobójcza to prawdziwe katharsis.

Zaraz odwiedziny Mrówka. Sama nie wiem, czy chcę go widzieć.

Siedział dość długo. Prawie cztery godziny. Nie potrafiłam okazać radości. Wciąż myślałam o krzywdzeniu siebie. O cięciu. Wieszaniu. Podcinaniu żył. Chwilowo miałam łzy w oczach, które starałam się ukryć. Nie chcę wieczornego telefonu. Nie chcę nic. Poszłam pod prysznic. Prysznic z bonusem, o którym myślałam pół dnia. O bonusie rzecz jasna. Pocięłam się. Kilka głębokich sznyt. Kiedy zobaczyłam, jak rozchodzi się skóra, a krew zaczyna pochodzić do góry i zbierać się w krople, poczułam wreszcie ulgę. Tym razem byłam odważniejsza. Sznyty już nie pod opaską na nadgarstku, a na przedramieniu. Ale co tam. Łap mi nie sprawdzają. Nie czuję wyrzutów sumienia. A powinnam. Wiem o tym. Obiecałam mu, że będę się starać. A tylko czekałam aż pójdzie, żeby się skrzywdzić. Jestem potworem.

Wstrętną, zimną suką. Powinien ode mnie odejść.

Na kolację zjadłam kromkę chleba razowego z margaryną.Szpitalne menu zaoferowało mi sałatkę z tuńczykiem. Cóż...

Chcę stąd wyjść – krzywdzić się. Nie chcę stąd wychodzić – nie chcę umierać.

A wiem, że znów spróbuję.

Zeżarłam dziś prawie dwa ociekające tłuszczem krokiety z kapustą i pieczarkami, batona w białej czekoladzie, sześć biszkoptów i kromkę chleba razowego z margaryną. Czuję się gruba i obleśna. Okropnie. Zasługuję na karę.

Podczas wieczornej rozmowy z Mrówkiem przyznałam mu, że znów się pocięłam. Powiedziałam, że sama sobie nie poradzę z autoagresją i ogólnie autodestrukcją. Przyznałam mu rację, że powinnam o tym powiedzieć. Przyznać się do tego. Chcę w poniedziałek porozmawiać z psycholog. Boję się bardzo, jak zareaguje personel. Czy zabiorą mi wszystko i będą faszerować lekami?

11. dzień (piątek)

– 1. dzień bez cięcia

7:30 - bolesna pobudka

Po Rispolepcie chodzę spać przed 23:00, a przed 8:00 nie mogę się obudzić.

Włosy, zęby, twarz – umyte.

Kawa siekiera i fajka na śniadanie.

Chyba zaczynam rozróżniać mnie-racjonalną ode mnie-autodestrukcyjnej. Zaczynam rozumieć, że marzenie podcięcia sobie żył to nie moje marzenie. Tylko tej chorej części mnie. Podjęłam decyzję. Będę walczyć o siebie. Już cholernie chce mi się ciąć, ale nie mogę. Muszę to w sobie zwalczyć.

Psycholog mówiła, że gdy tylko pojawią się złe myśli, mam to zgłosić personelowi. Dostanę wtedy Clonazepam. Chyba pójdę to zgłosić. Muszę walczyć o siebie – dla siebie i dla Mrówka.

Nie chcę umierać i nie chcę się niszczyć. To ta ja-autodestrukcyjna tego pragnie. Przyszłam do szpitala, żeby ją osłabić. Czy mi się uda?

Ciśnienie 105/75.

Nie mogłam dobudzić Mrówka. Dzwoniłam z dziesięć razy. Siedziałam skulona na łóżku przewidując najczarniejsze scenariusze. W końcu usłyszałam upragnione „Hallooo...”. Ulga.

Mrówek właśnie dzwoni do profesora. Ciekawe czy się w ogóle dodzwoni. Chcę ruszyć dalej z życiorysem, ale nie wiem, czy mi się uda. Chyba poproszę o tabletkę, bo nie daję rady.

Kiedy siedziałam nad życiorysem, przysiadła się do mnie Iza – bezdomna pacjentka, którą bardzo polubiliśmy z Mrówkiem.

Wcześniej chciałam dać jej paczkę, ale odmówiła.

Poszłyśmy do mojej sali.

Kiedy wyszła z sali, wpadła na oddziałową.

Wciąż czułam niepokój i potrzebę skrzywdzenia siebie. Pamiętając słowa psycholog, że mam się nauczyć proszenia o pomoc, podeszłam do oddziałowej.

Objęła mnie ramieniem.

Przytaknęłam głową.

Oddziałowa i tak musiała to sprawdzić w karcie.

Połknęłam tabletkę.

Oddziałowa uśmiechnęła się.

Wróciłam do śluzy. Będę dalej pracować nad życiorysem. Clonazepam mnie wyciszy. A po obiedzie przyjdzie Mrówek z pizzą, o którą go poprosiłam.

Obiecałam mu, że zrobię wszystko, żeby pamiętać o tym, że chcę się leczyć. Że będę o siebie walczyć, na ile starczy mi sił. Muszę zrobić od nowa listę priorytetów i plan, co robić w sytuacjach kryzysowych. Żeby nie dopuścić do głosu autodestrukcyjnej, żeby ją uciszyć. Muszę opracować listę zasad i rzeczy, o których muszę zawsze pamiętać.

LISTA PRIORYTETÓW:

  1. ŻYCIE, zdrowie, akceptacja i szacunek dla siebie.

  2. Narzeczony – miłość, bliskość, szacunek, akceptacja.

  3. TERAPIA!

  4. Pisanie.

PLAN NA WYPADEK ZŁEGO SAMOPOCZUCIA W SZPITALU:

    1. Nie zamykać się i nie izolować.

    2. Pamiętać na czym mi zależy (Lista priorytetów).

    3. Poinformować Mrówka o złym samopoczuciu.

    4. Poinformować personel o złym samopoczuciu i poprosić o pomoc.

    5. Wziąć tabletkę na uspokojenie/porozmawiać, o ile to wystarczy.

    6. Nie robić sobie krzywdy!!!!!!

    7. Gdyby złe samopoczucie nie przeszło, pójść ponownie do personelu i otym poinformować.

    8. Nie ulegać pokusom ani negatywnemu myśleniu.

    9. NIE SABOTOWAĆ TEGO PLANU ANI SWOJEGO LECZENIA!

    10. Nie myśleć o problemach, żeby sobie nie dokładać.

    11. Nie nakręcać się i nie snuć czarnych scenariuszy.

    12. Skupić się na „tu i teraz”.

    13. Zająć się czymś konstruktywnym, co odwróci uwagę od złych myśli np. czytanie książki, słuchanie muzyki, pisanie, rozmowa lub drzemka.

    14. Pobyt w samotności, o ile nie jest ona destrukcyjna. Czasem każdy potrzebuje pobyć sam.

MUSZĘ PAMIĘTAĆ O TYM, ŻE:

    1. Zależy mi na życiu, aby je zachować, nie mogę doprowadzać do stanu,w którym ja-autodestrukcyjna przejmuje kontrolę.

    2. Autodestrukcyjna – to nie ja. To chora część mnie, którą muszę nauczyćsię kontrolować za pomocą terapii i leków.

    3. W przypadku złego samopoczucia, z którym sobie nie radzę, poprosićo pomoc i zastosować „Plan na wypadek złego samopoczucia”.

    4. Autodestrukcja jest zła i choć wydaje mi się, że pomaga, na dłuższą metę– szkodzi.

    5. Izolacja i ukrywanie problemów jest złe i destrukcyjne.

    6. Nie zasługuję na karę i niszczenie siebie – to złe nawyki i schematyzaszczepione mi w dzieciństwie.

    7. Każdy człowiek zasługuje i potrzebuje czasem pomocy i nie jest to powóddo wstydu ani objaw słabości.

    8. Muszę nauczyć się prosić o pomoc, gdy sobie nie radzę.

    9. Potrzeba destrukcyjnych zachowań to objaw choroby, a nie część mnieprawdziwej. Prawdziwa, racjonalna i dorosła ja chce się leczyć i dzięki terapii stać się normalną, świadomą siebie i swoich zachowań kobietą ze zdrowymi schematami.

    10. Należy mówić wprost i otwarcie o tym, co mi nie pasuje, czego oczekuję lubz czym mam problem, zamiast się izolować lub denerwować.

    11. Proszenie o pomoc to nie jest powód do poczucia winy, tak samo, jak przyznanie się, że sobie z czymś nie radzę.

    12. Krytyka nie oznacza, że ktoś jest na mnie zły, tylko ma zastrzeżenia co domojego zachowania.

    13. Komplementy nie oznaczają, że ktoś kłamie i się ze mnie naśmiewa, a żedocenia jakąś moją cechę lub zachowanie.

    14. Kiedy zrobię coś źle lub nie po czyjejś myśli, nie oznacza to, że jestemniewdzięczna i nie zasługuję na miłość i szacunek oraz, że muszę się ukarać.

    15. Bliskość nie oznacza, że utracę siebie. Bliskość jest niezbędna w kontaktach z, nomen omen, bliską osobą.

    16. To, że ktoś się ze mną nie zgadza, nie oznacza, że nie mam racji i muszęsię ukarać. Jestem odrębną, indywidualną jednostką i mam prawo mieć własne zdanie.

    17. Jedzenie nie jest ani nagrodą, ani karą i nie należy go używać w tych celach. Jest to normalna potrzeba fizjologiczna. Zarówno głodówki, jak i obżarstwo są autodestrukcyjne.

    18. To, że mam kompleksy i uważam się za brzydką nie oznacza, że nie mamżadnej wartości i nie zasługuję na życie i na pomoc.

    19. Leki i terapia nie odbiorą mi mnie. Pomogą mi wrócić do równowagi i byćprawdziwą, twórczą mną.

    20. Sabotowanie leczenia to objaw choroby, a nie próba ocalenia mnie prawdziwej. Sabotowanie leczenia działa na moją niekorzyść.

    21. Jeśli czegoś nie wiem, muszę pytać. Niewiedza nie jest powodem do wstydui jest destrukcyjna, bo powoduje lęk, obawy i pisanie czarnych scenariuszy.

Na obiad dostałam ryż z jabłkami, cynamonem i jogurtem truskawkowym. Zjadłam prawie całą porcję. Mrówek przyniesie pizzę, więc sprawę jedzenia do końca dnia mam z głowy.

Clonazepam trochę mnie uspokoił. Jednocześnie trochę ściął, więc spróbuję się zdrzemnąć. Na życiorys nie mam siły.

Wciąż ciągnie do cięcia i uchlałabym się. Myśli samobójczew miarę ucichły, więc mogę walczyć dalej. Jestem dobrej myśli.

Muszę nauczyć się wprowadzać w życie plan na wypadek złego samopoczucia i powtarzać jak mantrę listę priorytetów oraz listę rzeczy, o których muszę pamiętać.

Sporo rozmawiam z bezdomną Izą. To niesamowite, ile siły ma w sobie ta kobieta. Całe życie pod górkę. Dużo realnych problemów. Do tego ma pecha do ludzi, których spotyka na swojej drodze. A wciąż jest uczciwa i się nie poddaje.

Skoro ja mam „tylko” problemy z sobą, to czemu miałabym sobie nie dać rady?

Wymaga to wiele pracy, trudu, wysiłku i jest bolesne, ale się da. Trzeba walczyć o siebie. O siebie i dla siebie. Nie ukrywam, że Clonazepam pomaga dochodzić do takich wniosków. Cóż... czasem farmakoterapia też jest potrzebna. Do tego dobra terapia, dużo wysiłku i można się zmienić. Przede wszystkim potrzebne są chęci, a ja te chęci mam. Mam po co żyć. I dla kogo.

Mam plan na poniedziałek. Wezmę listę priorytetów, rzeczy, o których muszę pamiętać i plan na wypadek złego samopoczucia. Pokażę to wszystko psycholog i powiem o tym cięciu. Myślę, że dzięki temu potraktują mnie łagodniej. CHCĘ SIĘ ZMIENIĆ! CHCĘ BYĆ ZDROWA! CHCĘ SIĘ LECZYĆ! I tego się trzymam.

Wpadła ordynator na chwilę.

Ordynator przeszła do kolejnej pacjentki.

Około cztery godziny po wzięciu Clonazepamu zaczęłam czuć, że działanie tabletki zaczyna schodzić.

Muszę popracować nad mówieniem całej prawdy. Ale powoli. Spokojnie. Jak to mówi Mrówek „kroczek po kroczku”. I tak zrobiłam postęp, bo znów myślę racjonalnie. Napisałam te listy i plan. I chcę się ich trzymać. Póki co, daję sobie radę. Jak się nasili złe samopoczucie, pójdę znów do pielęgniarki. Wiem, że nie mogę też za każdym razem, gdy coś jest nie tak, lecieć od razu po tabletkę. Muszę nauczyć się radzić sobie z dyskomfortem psychicznym, przestać uciekać i odreagowywać w destrukcyjny sposób. Tylko na razie jeszcze nie wiem jak...

Położyłam się i chciałam zdrzemnąć. Niestety. Ja-autodestrukcyjna rośnie w siłę i daje coraz boleśniej o sobie znać. Pamiętacie te trójwymiarowe pocztówki, które – w zależności od kąta, pod którym się na nie patrzyło – pokazywały różne obrazki? Tak jest z moim sposobem myślenia. Pyk – ja-racjonalna, pyk – jaautodestrukcyjna, pyk – ja-racjonalna i tak w kółko. Chcę się leczyć – chcę się pchać w autodestrukcję – chcę się leczyć – chcę się pchać w autodestrukcję i tak w nieskończoność. To bardzo wyczerpujące i w pewnym momencie nie wiem już, którą sobą chcę być. Walczę. Ale czasem mam wrażenie, że to walka z wiatrakami. Że tej walki nie uda mi się wygrać. Że to niemożliwe. Czasem mam ochotę roztrzaskać sobie czaszkę i wyrwać ten kawałek mózgu, w którym siedzi autodestrukcyjna. Gdyby tak się dało... tylko czy wciąż byłabym sobą? Rozterki. Wieczne rozterki i rozchwianie. Niestabilność nie tylko emocjonalna, ale i życiowa.

Poglądowa. Światopoglądowa. I osobowościowa. Tak trudno jest być mną.

Autodestrukcyjna pcha w moją wyobraźnię obrazy, na których się wieszam lub podcinam sobie żyły. A krew płynie i płynie. Ręka boli. Rozpierająco-rozrywający ból paraliżuje. Jest niemal namacalny. Przekłada się prawie na ten fizyczny.

Ale wciąż WALCZĘ!

W poniedziałek opowiem o tym wszystkim psycholog. Boję się wychodzić na "wolność" póki autodestrukcyjna jest tak silna. Muszę być szczera. Inaczej może się to skończyć tragicznie. Choćby i przypadkiem.

W porze kolacji Mrówka wciąż nie było. Czekałam na niego niecierpliwie.

Po chwili zajrzała na moja salę.

A ja tu wciąż głodna na niego czekam. Umieram z głodu! To chyba dobry znak.

Mrówek wyszedł dopiero przed 20:00. Jego wizyta bardzo poprawiła mi humor. Podniosła mnie na duchu. Pokazałam mu plan postępowania i listy. Po przeczytaniu ich, pochwalił mnie, dał ogromnego całusa i powiedział, że jest ze mnie dumny. Bardzo mnie to ucieszyło. Pozytywne wzmocnienie. Zjadłam całą pizzę i batona. Piję kolejną kawę, żeby porozmawiać z nim dłużej. Kocham go. Tak bardzo go kocham!

Powiem psycholog w poniedziałek, że boję się szybkiego wyjścia, bo jestem jeszcze słaba. Odwali mi, przestanę brać leki i wszystko wróci.

Mrówek zasugerował mi, żebym powiedziała też o przyczyniekilkukrotnego przypalenia się papierosem. Że to po tamtym incydencie z pielęgniarkami w nocy.

Przeżywam teraz zachłyśnięcie się pozytywnym, zdrowympodejściem. Już nie raz je przeżywałam. Zdrowa samokrytyka i racjonalne myślenie. Tylko zawsze kończyło się to nasiloną autodestrukcją.

Gadaliśmy do północy. Rozmawialiśmy kilka godzin. Bardzo szczerze. Idąc spać powiedziałam pielęgniarkom grzecznie "Dobranoc" i udałam się do łóżka. Pisaliśmy z Mrówkiem SMS. Przed 2:00, kiedy poszłam do WC, podciągnęłam rękaw i spojrzałam na swoją lewą rękę. Zachciało mi się ciąć. Bardzo. Wróciłam na salę i zastosowałam pierwsze punkty planu: nie wyizolowałam się i napisałam o tym Mrówkowi. Doszły myśli samobójcze. Wizje podcinania żył. Mrówek się wystraszył. Nalegał żebym zastosowała kolejne punkty: poinformowała o tym personel i wzięła tabletkę. Bałam się. One spały. Nie chciałam ich budzić i przeszkadzać. W pewnej chwili włączyło mi się stare myślenie. Napisałam mu: "Echh... gdybym miała żyletkę...". Ciśnienie na cięcie rosło. Mózg się ze mną bawił. Wytwarzał adrenalinę, która nie pozwalała zasnąć. Czułam się coraz gorzej. Mrówek powtarzał, żebym pamiętała o planie. W końcu przemówił mi do rozsądku.

Postanowiłam pójść do pielęgniarek.

Ubrałam szlafrok i poszłam do dyżurki. Pielęgniarki spały w łóżku. Leciutko puknęłam w futrynę. Zerwały się obie. Nieprzytomne.

Pielęgniarka patrzyła na mnie nieprzytomna.

Pielęgniarka spojrzała na drugą.

Tamta wycisnęła tabletkę, wzięła wodę i mi podała.

Czułam się winna, że je obudziłam. Jednak to, że były dla mnie miłe, nie pogorszyło mojego samopoczucia.

Połknęłam.

Po połknięciu tabletki poszłam zapalić fajkę, żeby się uspokoić. Ten przeklęty przymus autodestrukcyjny nie dawał spokoju. Skręcało mnie, ale byłam z drugiej strony z siebie zadowolona, że udało mi się wykonać plan. Mrówek też był ze mnie dumny. Poszłam się położyć. Dalej źle się czułam. Bardzo. Mrówek starał się mnie podnieść na duchu. Zadzwonił. Ściszyłam maksymalnie telefon i słuchałam jego głosu. Pomagał mi dotrwać do czasu zadziałania tabletki. Mówił, a ja czasem cichuteńko mu odpowiadałam. Po blisko godzinie lek zaczął działać. Przymus autodestrukcyjno-samobójczy osłabł. Mrówek puścił naszą piosenkę: Akurat „I dlatego lubię mówić z Tobą”.

Po godzinie 3:00 w końcu zasnęłam.

12. dzień (sobota)

– 2. dzień bez cięcia

8:00 – pobudka

„Niech ktoś wyłączy ten telewizor!” - pomyślałam, powoli wybudzając się z głębokiego snu.

W końcu uchyliłam oczy. Zerwałam się na równe nogi. Pielęgniarz Paweł!

Ciśnienie mi skoczyło. Lęk.

Ledwie kontaktowałam. Nie mogłam ustać na nogach. Pierwsze, co zrobiłam, to zebrałam graty i poszłam pod prysznic, korzystając z tego, że inne pacjentki jadły. Powoli dochodziłam do siebie. Nawet nie pomyślałam o tym, żeby się pociąć. Patrzyłam na rękę. Było mi siebie żal. Potem nadszedł czas na śniadanie: kawa siekiera i fajka.

Obudziłam Mrówka. Miło usłyszeć jego głos z rana. Kolejna porcja Rispoleptu w krwiobiegu. Chyba ten lek powoli zaczyna działać.

Podczas rozmowy z Mrówkiem, spokojnie i racjonalnie powiedziałam, że potrzebuję się za nim stęsknić. Że ciągłe rozmowy przez telefon źle na mnie wpływają, bo potrzebuję też czasu dla siebie. Potem wpadłam w nerwy. Rzeczowo mu powiedziałam, że chcę przerwać rozmowę i popisać, żeby się uspokoić. Puściłam głośno muzykę, poszłam do śluzy i po chwili poprosiłam go o chwilę samotności. Nie poradziłam sobie sama. Wypaliłam fajkę i poszłam do pielęgniarki.

Połknęłam Clonazepam.

Wróciłam do śluzy. Nawiązałam ponowny kontakt z Mrówkiem. Czekałam aż tabletka zacznie działać.

Więc kolejny sukces. Kolejna mała bitwa w wojnie z zaburzeniami wygrana. W wojnie o samą siebie. Może jednak jest dla mnie jakaś szansa? Bardzo bym tego chciała. Pisanie. Kolejny punkt, zarówno listy priorytetów jak i planu działania. Pomaga rozładować emocje. A uwierz Czytelniku, że tabletka jeszcze nie zaczęła działać. Jestem wciąż w kiepskim stanie, chce mi się skrzywdzić siebie, ale dzielnie realizuję plan krok po kroku. Zależy mi. Trzeba czekać. Czekać. Czekać. Czekać. Leczenie to długotrwały proces i nie raz, i nie sto, jeszcze będą zdarzały się takie sytuacje. Pytanie tylko, jak sobie w nich poradzę. Czy będę miała na tyle siły, żeby zawsze konsekwentnie realizować plan? Mam nadzieję, że – przynajmniej początkowo – z pomocą Mrówka, tak. A potem wyrobię już w sobie taki nawyk. Muszę też nauczyć się radzić sobie sama. Nie mogę za każdym razem biec po tabletkę. W przeciwnym razie szybko się uzależnię od benzodiazepin.

Idę zapalić. Chyba czuję pierwsze skutki tabletki. Pierwsze symptomy uspokojenia. A może to pisanie?

Kiedy byłam podłączyć telefon do ładowania, pielęgniarka zapytała:

To miłe, gdy ktoś się interesuje moim samopoczuciem. Mimo że to należy do ich obowiązków. Czuję się tu bezpiecznie.

Poniedziałkową rozmowę z psycholog zamierzam zacząć od pokazania jej list, które napisałam. Zacząć od „pochwalenia się” swoją pracą przez długi weekend. Żeby zobaczyła, że mi zależy na zmianie. Mam nadzieję, że przyzna mi rację i uzna zasadność tego, co napisałam. Potem powiem o tych destrukcyjnych zachowaniach przez pierwsze dziesięć dni pobytu tutaj.

Ordynator pewnie zainteresuje się moimi nagłymi potrzebami brania Clonazepamu. Będę musiała jej wyjaśnić, że wynika to z podjęcia decyzji o zaprzestaniu działań autodestrukcyjnych. Mam nadzieję, że wezmą pod uwagę moją obecną postawę i trzymanie się planu.

Odwiedziny Mrówka.

Wszystko było w porządku, dopóki nie zdenerwował się na simlocka w telefonie, który mi przyniósł. Jego nerwy szybko mi się udzieliły i spowodowały postawę dziewczynki-beksy. Było mi niewyobrażalnie smutno, chciało mi się płakać. Wszystko straciło sens. Dwie godziny wojował z telefonem. Wyskoczył na miasto po starter innej sieci. Użerał z pakietami. Było mi coraz gorzej. Mało rozmawialiśmy. Płakałam. Niewiele pamiętam. Po jego wyjściu odwaliło mi zupełnie.

Kaliber. „Księga Tajemnicza. Prolog”. Na cały regulator, słuchawki w uszach i płacz. Gdyby jeszcze oczy chciały płakać. Stałam i wyglądałam przez okno. „Nie nadaję się do życia.” W końcu straciłam wszystkie siły.

Osunęłam się po ścianie. Siedziałam skulona z głową w ramionach. W końcu płacz. Dużo płaczu.

Trochę z nim pisałam. Wylałam swoje gorzkie żale. Nie chciałam rozmawiać.

Chciałam być sama.

Pielęgniarki mnie mijały. Na pewno widziały co się ze mną dzieje. Pozwoliły mi pozostać w samotności.

Moje wywody na temat tego, że jestem niewdzięczna, że chcę umrzeć. Jego próby namówienia mnie na poproszenie o pomoc – bezskuteczne. W końcu zostałam wygoniona ze śluzy. Pielęgniarka popukała mnie w ramię:

Wstałam. Zabrałam zużyte chusteczki. Siadłam pod zamkniętymidrzwiami do mojej samotni. Chciałam być sama.

Pisałam. Dużo do niego pisałam. Że jestem niewdzięczna. Że na nic nie zasługuję. Że zasługuję na karę. Mój standardowy bełkot. A błagał, prosił, żebym poszła po tabletkę. Nie chciałam. W końcu uciekł się do szantażu: albo pójdę do dyżurki sama, albo on zadzwoni. Nie zrobiło to na mnie wrażenia.

Ktoś co chwilę trącał mnie w ramię. Unosiłam głowę, wyciągając jedną słuchawkę z ucha. Chcieli pożyczać fajki. Czasem przychodziła pielęgniarka:

Po kilku minutach.

Zadzwoniłam do niego.

Coś mówił, ale nie chciałam słuchać. Rozłączyłam się. Zadzwonił do dyżurki.

Zdrajca. Kłamca. Obiecał, że nie zrobi nic za moimi plecami!

Powiedzieli mu tylko, że widzą co się ze mną dzieje. Że mają mnie na oku i ma się nie martwić, bo jestem bezpieczna. Żałowałam. Tak bardzo żałowałam, że tu przyszłam. Napisałam mu to. Gdybym była w domu, chlałabym, cięła się i być może miałabym kolejną próbę samobójczą na koncie. W sumie, to na pewno bym miała.

Prosił wciąż, żebym nie niszczyła tego, co osiągnęłam w ostatnich dwóch dniach. Żebym działała według planu, który sama napisałam. Nie chciałam. Napisałam mu, że ja się nigdy nie zmienię, a tym planem można sobie dupę podetrzeć.

W końcu zaczęli mnie denerwować wszyscy ci ludzie, którzyco chwilę przeszkadzali mi w samotności. Autodestrukcyjnej samotności. Przeniosłam się do ubikacji. Siedziałam w kącie po ciemku. Pielęgniarka szybko mnie znalazła.

Po godzinie 22:00, gdy palarnia opustoszała, przeniosłam się tam. Pielęgniarka przyszła do mnie dwa razy. Chciała namówić mnie na rozmowę lub tabletkę.

Konsekwentnie odmawiałam. Po 23:00 znów przyszła.

Byłam zła, że przeszkadzają mi w samotności.

Poszłam.

Spojrzała na mnie badawczo. Jakby mi nie wierzyła. A ja byłam tak bardzo spokojna. Nie umiałam już nawet płakać.

Wyszłam z dyżurki i wróciłam do pustej palarni. Paliłam fajkę za fajką. Pisałam z Mrówkiem. Tak bardzo chciałam umrzeć.

Po północy powlekłam się do łóżka. Położyłam się i zmieniłam w końcu muzykę na 2Pac'a. Dalej pisałam z nim. W końcu, nawet nie wiem kiedy, zasnęłam.

13. dzień (niedziela)

– 3. dzień bez cięcia

7:45 – pobudka

„O kurwa, dlaczego ja jeszcze żyję? Nie chcę wstawać. Nie chcę się budzić. Chcę umrzeć!” - to były pierwsze myśli po przebudzeniu.

Nastrój z wczoraj pozostał. Rezygnacja. Rozpacz. Czarna rozpacz.

Zęby i twarz – umyte. Nie mam siły umyć włosów.

Fajka i kawa, której nie piję.

Łyknięte.

Znów Kaliber na uszy i powrót do łóżka. Trochę piszę, ale nie mam siły na nic. Nie mogę się zebrać do opisania wczorajszego wieczora. Zaczęłam pisać od dzisiaj. Może dlatego, że nie mam nic do napisania. Smród, syf, brud i mogiła – tyle jest we mnie. Więcej nic. Znów zraniłam Mrówka. Nie zasłużył sobie na to. A mnie to znów nie obchodzi. Myślę tylko o sobie.

Długo leżałam. Trochę pisałam o wczorajszym dniu. Zjadłam kanapkę.

Wypaliłam fajkę.

W końcu zdecydowałam się na wzięcie tabletki. Poszłam do dyżurki.

Poszłam za pielęgniarką do zabiegowego. Wycisnęła mi tabletkę na rękę.

Wzięłam tabletkę do ust i powlekłam się do sali. Wyplułam ją. Schowałam do paczki chusteczek. Zrobiłam łyka wody. To było prostsze niż myślałam. Pielęgniarka powinna być bardziej ostrożna w postępowaniu z niedoszłymi samobójcami, którzy mówią, że nie chce im się żyć.

Nie planowałam tego, ale jak to mówią: okazja czyni złodzieja. Sama nie wiem czemu nie połknęłam tej tabletki. Chyba dlatego, że była taka okazja.

Wczoraj się nie pocięłam. Sama nie wiem czemu. To była kara. Kara, bo nie chciałam się poczuć lepiej. Jestem niewdzięczna. Dalej nie obudziłam Mrówka. Okropnie go potraktowałam wczoraj. Ale zdradził mnie. Naskarżył na mnie pielęgniarkom. Przez niego mnie pilnowały. Nie mogłam się zabić.

Dziś pewnie też się nie potnę, bo nie zasługuję na ulgę. Nawet mi się nie chce ciąć. Zasługuję na ten ból psychiczny. Muszę cierpieć. Należy mi się za bycie pieprzoną, egoistyczną, popierdoloną księżniczką, której nic nie obchodzi.

Wczoraj, kiedy siedziałam w ubikacji skulona w kłębek ze słuchawkami na uszach, podeszła do mnie dziewczyna. Chciała pomóc. Pytała, czy coś mnie trapi. Podziękowałam za zainteresowanie. Poprosiłam jedynie o zgaszenie światła, po zapewnieniu jej, że chcę być sama.

To dziewczyna, jak głosi plotka na oddziale, ze schizofrenią. Często kładzie się plackiem na podłodze i tak leży. Dziś, robiąc sobie kawę, zobaczyłam, że siedzi przed TV z kroplówką.

Podeszłam.

No nie, wiedziałam! Wiedziałam, że TV Trwam nie leci bez powodu.

W głowie włączyła mi się czerwona lampka ostrzegawcza. Włączył się tryb ucieczki. Już chciałam iść, ale mnie zatrzymała.

Położyłam się. Po chwili Sylwia przyszła na moją salę powiadomić mnie, że jest do mnie telefon. To Mrówek dzwonił na automat. Wysłał mi SMS po wstaniu i dobijał się na dwie komórki. Chciałam być sama.

Aha, czyli mało tego, że nawiedzona katoliczka próbująca mnie nawrócić, to jeszcze do tego bezużyteczna. Musiałam sama się pofatygować na korytarz.

Wzięłam słuchawkę do ręki.

Piszę z nim SMS. Nie przyznałam, że schowałam tę tabletkę. Powiedziałam, że ją połknęłam, ale nic nie dała. Czuję się okropnie winna, że go tak ranię.

Napisałam mu tylko, że się nie pocięłam.

Poproszę o wydruk naszej wczorajszej konwersacji SMS-owej. Chciałabym zobaczyć na własne oczy, jaką podłą suką jestem. Chcę żeby ode mnie odszedł. Nie zasługuję na niego. Jutro nie powiem nic psycholog. Zamierzam kłamać ordynator na obchodzie.

Zaraz chyba pójdę powiedzieć, że tamta tabletka mi nie pomogła. Poproszę o coś innego.

Poprosiłam Mrówka o wydruk naszej wczorajszej konwersacji. Wiem, że nie mam prawa go o nic prosić.

Odmówiłam obiadu.

Niestety. Mrówek nie posiada już zapisu naszej wczorajszej wymiany SMS-owej. Trudno. Psycholog nie dowie się, jak było. Powiedziałam mu, że w takim razie może jej o wszystkim powiedzieć. Dosłownie o wszystkim. Oprócz cięcia w szpitalu.

Mrówek poprosił, żebym poszła do pielęgniarek. Poprosiła o rozmowę z lekarzem dyżurnym. Przecież nie ma tabletek na chęć życia. A ja nie mam siły na nic. Nie mam nawet siły chcieć się lepiej czuć.

Zrobiłam, jak chciał. Poszłam do dyżurki.

Powlekłam się ze łzami w oczach na salę. „Nie chce mi się żyć!” A Mrówek wciąż nalega na wizytę lekarza. A ja nie mam już siły.

Nie lubię tej pielęgniarki i chyba z wzajemnością. Pytała jeszcze:

Mrówek uparł się, że przyjedzie porozmawiać z lekarzem dyżurnym. Kiedy źle się czułam i chciałam umrzeć, próbowałam go od tego odwieźć. Nie chciałam czuć się lepiej. Aż nagle przeszedł mi ból głowy i poczułam się wspaniale. Nagły zastrzyk energii i czuję się jak młody bóg! Mogłabym góry przenosić!

Przyszedł Mrówek. Podczas odwiedzin, wciąż byłam w euforii. Czułam się jak w manii. Nie wiedziałam tylko czemu był taki przybity i podenerwowany. Przecież czułam się zajebiście! Jednak nie rozmawiał z lekarzem. I dobrze. Czułam się przecież zajebiście. Założyliśmy się o whisky, że jutro wyjdę. On mówił, że mnie w takim stanie nie wypuszczą. To co, będą czekać, aż będę się źle czuć? To ta chemia tak na mnie działa. Trują mnie tu tymi świństwami.

14. dzień (poniedziałek)

4. dzień bez cięcia nieaktualne

7:45 – pobudka

Kawa, fajka, szybki prysznic, leki.

Nastrój? Trudny do zdefiniowania. Nie chce mi się z nikim gadać. Chyba nie pójdę do psycholog.

Siedzę w śluzie i piszę. Miałam przepisać plan i listę rzeczy, o których mam pamiętać, ale nie mam siły.

Czuję, jakby miało mi odwalić. Nie mogę dobudzić Mrówka. Wczoraj gadaliśmy prawie do 1:00. Potem pisaliśmy. Siedziałam na łóżku, oparta o ścianę. Słuchałam Kalibra i patrzyłam ze smutkiem na świat za kratami. W takiej pozycji zasnęłam. Przed 4:00 przebudziłam się gwałtownie. Poszłam zapalić fajkę i napisałam do Mrówka. Jeszcze nie spał. Pogadaliśmy piętnaście minut. Wróciłam do łóżka i zasnęłam od razu.

Zajebiście zaczyna się dzień. Mrówka ni chuja nie mogę dobudzić, bateria w MP3 mi padła, a nie mogę jej wymienić, bo jebana salowa myje podłogę.

Zajebiście kurwa!

Skinęłam głową.

O godzinie 10:00 w końcu dobudziłam Mrówka. Wkurwiona na sto dwa. Przyszła wizyta.

Ordynator zapytała:

Przed wypisem trzeba porozmawiać, tak? W porządku. Już ja z nią porozmawiam. Nic mi kurwa nie jest! I nie wiem po jaki chuj tu w ogóle przyszłam. To był największy błąd w moim życiu.

Szykuję się psychicznie na wyjście do domu. W końcu się napiję i potnę. Przecież obietnica dotycząca cięcia dotyczyła tylko szpitala. Mrówka zapewniałam, że nic sobie nie zrobię, ale to nieprawda. Chcę wyjść tylko po to, żeby się niszczyć. Bo właśnie taka jestem. Chcę wrócić do autodestrukcji. Nienawidzę życia. Czułam się normalnie tylko przez chwilę. Taka jest prawda. Nie zależy mi na życiu ani zdrowiu. Mrówek chce porozmawiać z ordynator. Mam nadzieję, że nie nagada nic takiego, że mnie nie wypuszczą.

Trochę mi go szkoda. Kiedy znów spróbuję, a spróbuję na pewno, serce chyba mu pęknie... mam ogromne wyrzuty sumienia.

Zastanawiam się jak zacząć rozmowę z ordynator. Chyba od „To co z moim wypisem?”. W sumie to mam pewne obawy, że nie zechce mnie dziś wypuścić. A ja muszę wyjść! Jeszcze dziś kupię żyletkę i podetnę sobie żyły. Zanim się ostatecznie powieszę. Ale do tego muszę się najpierw z nim rozstać. Nie mogę go tak zranić.

W domu nie będę brać leków. Otumaniają mnie. A ja chcę być sobą. Chcę się niszczyć. Zasługuję na to.

Pielęgniarka woła na obiad. Nie idę. Z podekscytowania nie chce mi się jeść. Zresztą zjem w domu. Pomijając fakt, że na jedzenie nie zasługuję. Obym tylko nie palnęła nic głupiego przy ordynator. Obym się nie zdradziła ze swoimi planami.

Ordynator miała mnie wezwać zaraz po zakończeniu obchodu. Ale mnie olała. Jak wszyscy. Koleżanka z bloga nie chce mnie znać. Psycholog kryzysowa nie odpisała na SMS... tylko Mrówka mam. Taka jest prawda. A ja chcę go tak zranić...

Jeśli ordynator wspomni coś o zagrożeniu mojego życia, odpowiem jej, że to jest moje życie i nikomu nic do tego. Jestem dorosła i nie jestem ubezwłasnowolniona. Mogę robić co zechcę. Również się niszczyć i zabić. Ależ ja siebie nienawidzę. Ależ ja chcę siebie niszczyć! Tylko być już w domu... do domu... wyśpię się dzisiaj we własnym łóżku. A żyły podetnę jutro. Taki jest plan. Nie mogę wrócić do roboty. Nie zniosę tego. Kiedy ta ordynator mnie wezwie, kurwa... pielęgniarki chyba jeszcze jej nie przekazały, że chcę z nią rozmawiać. Kurwa mać. Wszyscy mnie olewają. Mrówek właśnie dzwoni do profesora. Omówić sprawy techniczne i umówić nas we trójkę. Nie chcę wracać na tę terapię grupową. Nie chcę! Nie chcę nic! Chcę się tylko niszczyć. Muszę to dobrze rozegrać.

Był problem z profesorem. Zgubili gdzieś upoważnienie. Mrówek nie ma prawa do uzyskiwania informacji o moim stanie zdrowia ani do odebrania zwolnienia. Musiałam sama zadzwonić. Mogę napisać upoważnienie, które uwierzytelni lekarz stąd.

Przyszła w końcu ordynator.

Ordynator się roześmiała.

Znów śmiech ordynator. Oddaliła się.

Zrelacjonowałam Mrówkowi pokrótce rozmowę z nią. Ustaliliśmy, co ma powiedzieć ordynator. Zaczęłam się denerwować. Chciałam skończyć tę rozmowę.

Nie potrafiłam dłużej ukrywać prawdziwego powodu, dla którego chciałam wyjść.

Po skończeniu rozmowy, wyznałam mu wszystko w SMS.Ciekawe, czy powie o tym ordynator...

Mrówek powiedział ordynator o wszystkim. O incydencie z pielęgniarką i tabletką (obiecała się tym zająć dyskretnie, żebym nie miała jeszcze większych lęków przed nią). Moim cięciu na oddziale. O tym, że chciałam dzisiaj wyjść na własne żądanie, żeby się krzywdzić lub zabić. Że moim największym marzeniem jest podcięcie sobie żył... sama go o to poprosiłam. Miał być szczery z lekarką. Względem mnie nie wyciągną żadnych konsekwencji. Według relacji Mrówka, ordynator podziękowała za wszystkie informacje. Że niby to pomoże im zrozumieć mój sposób myślenia. Ogólnie z jego wizyty dowiedziałam się, że to nie jest miejsce dla mnie. Też mi nowość. To jest dom starców ze średniowiecznymi standardami.

Potem nastąpiła kłótnia. Wielka i całkiem potrzebna/niepotrzebna. Chciałam tylko serek do chleba. Kupił mi jeszcze cztery bułki, zupkę chińską, sałatkę, batona, czekoladę, herbatę i trzy soczki. Zrobiłam mu o to wielką awanturę.

- Nie masz na co pieniędzy wydawać?! Po co żeś to kupił?! Jak masz za dużo pieniędzy, to biednym rozdaj! - zasypałam go gradem absurdalnych oskarżeń. Zrobiłam to przy innych pacjentkach z mojej sali. Strasznie się wściekłam, bo zaplanowałam sobie głodówkę. Skrzywdziłam go – wiem.

Przez resztę jego wizyty była napięta atmosfera. Popłakałam się. Wyszedł zdenerwowany na mnie.

Chcąc się ukarać i zrobić pokazówkę (chyba sama dla siebie) pocięłam się. Potem zjadłam cztery bułki, sałatkę, prawie cały serek, pół czekolady i wypiłam jeden soczek marchwiowy. Teraz okropnie boli mnie brzuch. Mam swoją karę. Karę – pokazówkę. Sama sobie robię na złość. Chciałabym to wyrzygać, ale nie potrafię.

Co ja robię... co ja robię i po co? Nie chcę wychodzić ze szpitala. Nie wiem czemu. Na myśl, że mam pod koniec tygodnia mam go opuścić, wpadam w panikę.

Dlaczego tak się zachowuję? Dlaczego pocięłam się na złość Mrówkowi? Wcale mi się nie chciało. Pocięłam się, żeby złamać obietnicę. Żeby był na mnie zły. Żeby mną gardził. Wtedy czułabym się lepiej. Pewniej. Bezpieczniej.

Dlaczego ja to wszystko robię? Zjadłam wszystko naraz – po co? Bo zaplanowałam głodówkę, a on kupił mi jedzenie? Tylko komu chciałam tym zrobić na złość? Jemu? Sobie?

Tak bardzo boję się życia. Tak bardzo potrzebuję terapii. Zrozumiałam to, leżąc na łóżku i nie mogąc się ruszyć z przejedzenia. Łapa znów skaleczona. Żołądek pęka. Impulsywna autodestrukcja. Na złość. Komu? Czemu?

Przeraża mnie myśl o normalnym życiu.

Napisałam to wszystko Mrówkowi. Jego odpowiedź była jedna: CLONAZEPAM, IDŹ, KURWA, PO CLONAZEPAM!

Myślałam. Myślałam. Aż poszłam. Po rozum do głowy.

Dyżurka:

Nie widziałam w tym problemu. W zabiegowym przejęła mnie inna pielęgniarka.

Łyknęłam krzywiąc się.

Pielęgniarka roześmiana odrzekła:

15. dzień (wtorek)

– 1. dzień bez cięcia

8:45 – pobudka

Wczorajsze leki wyautowały mnie totalnie. Zasnęłam około północy. Na śniadanie się nie obudziłam. Leki przynieśli mi do łóżka. Łyknęłam i spałam dalej.

Ciśnienie też mierzyli mi na śpiąco. Podałam tylko rękę. Spałam dalej.

Kiedy w końcu zwlekłam się z łóżka, nie byłam w stanie ustać na nogach.

Poszłam się ogarnąć do łazienki.

Zaczepiła mnie kobieta z... hmm... choroby nie znam, ale mówimy na nią „Orzełek”. Nosi ze sobą gipsowy odlew orła z godła narodowego i uparcie twierdzi, że to jest Matka Boska. Nic nie zje, ani nie weźmie leków, jeśli nie ma swojej Matki Boskiej przy sobie. Jest bardzo głośna i cały czas gada o szatanie i Bogu.

- Ja przepraszam panią, ale myślałam, że pani chce mnie udusić, dlatego tak krzyczałam, bo pani cała tak na czarno i szatan panią przysłał, żeby mnie udusić. Bo szatan wywrócił świat do góry nogami, wywinął na drugą stronę, a pani w kapturze i myślałam, że panią wysłał. Bo wszystko było odwrotnie, ale już z powrotem jest dobrze, to ja przepraszam, ale jak dorwę szatana to ja mu jeszcze pokażę! Przepraszam panią, bo pani mnie nie chciała udusić. - nie nadążałam za jej tokiem rozumowania i urojeniami.

Nawiązała do sytuacji z początków mojej hospitalizacji. W nocy wstałam zapalić i założyłam kaptur szlafroka na głowę. Tak przestraszyłam biednego Orzełka, że zaczęła krzyczeć w niebo głosy, że szatan przyszedł ją udusić. Musieli dać jej zastrzyk na uspokojenie.

Dziś myślę chyba racjonalnie. Strasznie mi wstyd za wczoraj. Czuję się winna – jak zwykle zresztą. Postanowiłam przepisać na czysto listę rzeczy do zapamiętania, priorytety i plan. Pokazać to wszystko psycholog do weryfikacji, porozmawiać z nią szczerze i współpracować z lekarzami.

Muszę zacząć doceniać, że Mrówek tak się stara. Że chce opłacić moją terapię indywidualną. Że chce to tak zorganizować, żebym, przynajmniej na razie, nie musiała pracować i mogła skupić się na leczeniu.

Siedzę na świetlicy, bo śluza jest zajęta i przepisuję te listy, żeby pokazać psycholog. Słucham 2Pac'a i staram się myśleć racjonalnie.

Podeszła jedna z pielęgniarek:

Zależy, która ja dojdzie do głosu.

Ledwie odeszła, podeszła do mnie wiecznie uśmiechnięta salowa.

Mojej dr prowadzącej dziś nawet nie widziałam. Swoją drogą, rozmawiała ze mną ze dwa razy po kilka minut. Nie ufam jej. Zabrała mi Seronil, mimo że dobrze się po nim czułam. Wolę panią ordynator.

Zapytałam pielęgniarkę o psycholog. Jest dzisiaj. Muszę z nią porozmawiać. Boję się bardzo. Napawa mnie to ogromnym lękiem, ale żeby sobie pomóc, muszę być z nią szczera.

Na obiad dostałam zapiekankę ziemniaczano-warzywną z serem żółtym i jajkiem. O dziwo była całkiem smaczna i do tego przyprawiona. Zjadłam całą.

Mrówek załatwia sprawy związane z moimi zwolnieniami. Jestem mu tak niezwykle wdzięczna, że się mną opiekuje i jest tak troskliwy. Muszę się nauczyć okazywać wdzięczność.

Chciałabym mieć rozmowę z psycholog za sobą. Stresuję się tym. Boję się wyznać jej prawdę, ale wiem, że jest to niezbędne dla procesu mojego leczenia.

Kolejna sprawa, którą sobie uświadomiłam to to, że jestem niezwykle łakoma pochwał i zapewnień, że ktoś jest ze mnie dumny. Jednak sabotuję takie wyznania, bo chora część mnie uważa, że nie zasługuję na nie. W konsekwencji pogarsza to mój stan psychiczny i, albo odrzucam takie stwierdzenie, albo czuję przymus ukarania się.

Poszłam na świetlicę zrobić sobie kawę i... dostrzegłam moją dr prowadzącą.

WOW! Nawet na mnie nie spojrzała.

Kiedy zadzwonił do mnie Mrówek, żeby powiedzieć co załatwił, podeszła do mnie terapeutka zajęciowa:

Właśnie z tym też mam problem. Kiedy ktoś mnie o coś prosi, wychodzę z założenia, że muszę to zrobić.

Podeszłam do dużego styropianu zapakowanego w folię. Zebrałam siły, sądząc, że w styropian zapakowane jest coś ciężkiego. Unosząc go roześmiałam się.

Terapeutka się uśmiechnęła.

Roześmiałam się.

Strych okazał się „uroczym” miejscem. Swojski zapach gołębi. Stare wózki inwalidzkie. Jakieś złożone łóżka. I inne ciekawe graty. Czułam się jak bohaterka filmu o psychiatryku, horroru zapewne.

Przez otwarte okno gołębie zrobiły sobie tam noclegownię.Wszędzie pełno pajęczyn. Prawie wdepnęłam w zdechłego młodego gołębia.

Salowa, która była z nami i terapeutka śmiały się ze mnie. Udzielił mi się ten dobry nastrój.

Śmiejąc się wracałyśmy na oddział. Pod drzwiami udałam, że schodzę niżej.

Siedząc w śluzie poprosiłam pielęgniarkę o rozmowę z psycholog.

Po chwili się zjawiła.

Umówiłam jeszcze Mrówka na jutro, na rozmowę z psycholog.

Psycholog zniknęła za drzwiami oddzielającymi mnie od wolności.

Muszę porozmawiać z psycholog o tylu sprawach, że wpadam w panikę.

Znów zaczynam nakręcać się myślami. Co będzie jak stąd wyjdę? Co będzie z terapią? Czy dostanę zwolnienie po szpitalu? Czy wrócę na terapię grupową? Czy nie zrobię nic głupiego? Czy uda mi się trzymać planu? Czy wytrwam w postanowieniach? Coraz więcej niewiadomych, a odpowiedzi i pewników jak nie było, tak nie ma.

Popołudniowe leki.

„Pewnie skończył im się Rispolept w kropach.” Połknęłam tabletkę.

Ordynator najwyraźniej zareagowała na „raport” Mrówka. Napisał w nim, że źle się czuję z proszeniem codziennie o Clonazepam. Że czuje się jak lekomanka wyłudzająca leki. Więc wpisała mi go na stałe. Jestem jej za to wdzięczna. Reaguje i działa w interesie pacjenta. Szczególnie ważne jest to w przypadku osób takich jak ja – z problemami w komunikacji społecznej.

Wiem jednak, że muszę pracować nad tym, żeby prosić o pomoc. Nie mogę się tego bać. Niemniej jednak, odczuwam ogromną sympatię do ordynator i zdaje sobie sprawę, że zależy jej na mnie. Czuję się tu coraz bezpieczniej.

Chyba włącza mi się syndrom więźnia – coraz bardziej boję się opuszczenia szpitala. Czuję się tu jak w domu. Kiedy będę stąd wychodzić, chyba będzie to uczucie jak powrót do domu z obozu. Z jednej strony radość, że się wraca, a z drugiej żal i nostalgia, że opuszcza się miejsce, w którym czuło się dobrze.

Próbuję przygotować się do rozmowy z psycholog, ale dziś już chyba nic z tego nie będzie, jako, że jest 14:35.

Wiecznie uśmiechnięta salowa zagadnęła mnie.

To niewiarygodne jak kilka słów zamienionych z pacjentemplus uśmiech, może podnieść go na duchu. Tym bardziej, że ja bardzo potrzebuję zainteresowania moją osobą. Zastanawiam się, czy to nie zasługa pani ordynator. Czy to nie jest jej zalecenie, żeby personel mnie zagadywał i pytał o samopoczucie. Bardzo mi to pomaga. Czuję wtedy, że komuś na mnie zależy, że jestem ważna, że zasługuję na zainteresowanie.

Chyba to małe skrzywdzone dziecko we mnie potrzebuje takiej uwagi i zainteresowania.

Widziałam dziś jeszcze raz moją lekarkę prowadzącą. Znów nie zwróciła na mnie uwagi. Ona chyba oczekuje, że będę za nią biegać. Ale tak nie zrobię. Nie ufam jej.

Mrówek próbuje załatwić mi to zwolnienie z oddziału dziennego. Jest godzina 15:00. Wzięłam jabłko, wodę, zeszyt, w którym piszę książkę. Czuję się w końcu na siłach, by zacząć ją czytać.

Leżąc w łóżku, podczas popołudniowego odpoczynku, słońce wpadało przez okno i migotało mi po powiekach. Ciepłe powietrze delikatnie muskało twarz. Wtedy naszła mnie refleksja. Że boję się dobrze czuć. Że boję się, że leki będą działać. Podświadomie chcę by nie działały. Boję się szczęścia i dobrego samopoczucia, bo wtedy nie czuję się sobą.

Mrówek wyszedł zapalić przed szpital. Siedząc na murku poznał pewną kobietę koło sześćdziesiątki. Uśmiechnęła się do niego. Odwzajemnił uśmiech. Wymienili dwa zdania. Dosiadł się. Z początkowej rozmowy na błahe tematy zeszli na poważniejsze.

Dalsza rozmowa potoczyła się w niespodziewanym kierunku. Okazało się, że owa kobieta leczyła się w klinice w Krakowie, gdzie trafiła pod opiekę wspaniałego profesora, który jej pomógł. Leczenie tam okazało się kompleksowe i, co najważniejsze, skuteczne. Mrówek powiedział jej, że ciężko się ze mną żyje. Przyznała, że nieraz prosiła męża, żeby od niej odszedł. Żeby znalazł sobie zdrową partnerkę. Dostrzegacie analogię? Mąż jednak się nie poddał, wytrwał. Są małżeństwem już dwadzieścia siedem lat.

Kobieta ta jest wolontariuszką w fundacji, która pomaga osobom z problemami psychicznymi. Prowadzą warsztaty aktywizujące. Zapraszała mnie na bezpłatne warsztaty. Dała Mrówkowi wizytówkę. Mało tego. Ma do niej napisać wieczorem maila. Wyśle mu książkę, którą napisała podczas leczenia w klinice. Mrówek ma ją wydrukować i jutro mi przynieść. Ma mnie natchnąć optymizmem. Powiedział jej, że ja również piszę książkę będącą relacją z mojego leczenia.

Gdy opowiadał mi tę historię, przeszły mnie ciarki. Nabrałam jeszcze większej ochoty i odwagi do leczenia. Chcę wziąć życie we własne ręce. Zamiast płynąć bezradnie w nurcie autodestrukcji. CHCĘ BYĆ ZDROWA! CHCĘ TWORZYĆ! MUSZĘ BYĆ SILNA! WYTRWALE DĄŻYĆ DO ZDROWIA!

Znowu się przejadłam. Choć tym razem sama zrobiłam Mrówkowi listę zakupów. Nie kupił nic nadprogramowego. Zjadłam pół czekolady, trzy bułki, sałatkę jarzynową i batona. Oprócz tego zapiekankę na obiad, zupkę chińską z dwiema kromkami chleba razowego i serkiem. Czuję się gruba. Zapomniałam jeszcze o jabłku. Brzuch mnie boli. Mam wyrzuty sumienia. Okropne. Chęć pocięcia się wzrasta. Zaczynam sobą gardzić. Dwa palce w gardło. Byłoby po sprawie. Niestety. Jedzenie u mnie wchodzi tylko w jedną stronę. Wyjść tą samą dziurą na zawołanie już nie chce. Staram się trzymać racjonalnego myślenia. Niestety jest ono bardzo ulotne. Jeśli w najbliższych dniach nie powstrzymam obżarstwa, będzie źle.

Bardzo źle.

Wszyscy tu widzą, że cały czas piszę. „Daj przeczytać.”, „Chociaż ostatnie zdanie.”, „A o czym to?”, „A co piszesz?”, „Ale pani pisze i pisze.”, „A ile już napisałaś?”, „A która to strona?”.

Zaraz wieczorne leki. Ciekawe czy dostanę też Clonazepam. Nie zrozumiałam pielęgniarki przy wydawaniu popołudniowych leków. A swoim zwyczajem nie dopytałam. Wiem tylko, że mówiła coś o trzech dawkach. Czy chodziło jej tylko o Rispolept? Czy o Clonazepam też? To chyba po tych lekach tak jem. A może to tylko moja wymówka.

Zaraz zadzwoni Mrówek. Mam nadzieję, że dobry nastrój mi wróci.

Wieczorne leki. Wszystko jasne. Clonazepam jak Rispolept, trzy razy dziennie. Pewnie dzisiaj też szybko klapnę. Jak wczoraj. Trucizna zaraz zacznie się rozpuszczać. Wchłaniać. Krążyć w krwiobiegu. Trafi do mózgu, gdzie się zagnieździ. Zacznie działać. Czy wróci racjonalne myślenie? Czy ja go chcę? Czy nie chcę? Czy tylko się boję?

Podczas wieczornej rozmowy z Mrówkiem nie miałam humoru. Ciężko mi się rozmawiało.

Przed północą salowa wygoniła mnie z palarni. Zdenerwowana poszłam do WC. Salowa to widziała. Mimo wszystko nie przeszkodziło jej to we wparowaniu mi do kabiny, gdy akurat, z gołym tyłkiem nad klozetem, oddawałam mocz.

- A przepraszam! - rzekła suka – Długo tam? - dodała.

A mnie ciśnienie skoczyło. Zdenerwowanie osiągnęło krytyczny poziom.

Że naćpane lekami wariaty wparowują do WC bez pukania, jestem w stanie zrozumieć. Ale jeśli chodzi o personel - nie ma litości.

Wróciłam na salę. Pisaliśmy SMS z Mrówkiem. Gdy weszłam do sali, sąsiadka chrapała. Nagle siadła na łóżku.

Zdenerwowanie wciąż narastało. Miałam ochotę coś rozwalić. Położyłam się. Im dłużej leżałam, tym było gorzej. Znów męczyły mnie wizje podcinania żył. Obmyślania planu. Wizualizacje. Przyznałam to Mrówkowi. Zaczął mówić o planie. Jednak byłam tak zmęczona, że wiedziałam, że szybko zasnę. Nie było najmniejszego sensu żeby wcielać plan w życie. Wystarczyło pójść spać.

16 dzień (środa)

– 2 dzień bez cięcia

7:45 – pobudka

Trzeba było wstać.

Zęby, twarz, włosy – umyte. Fajka, kawa – śniadanie. Clonazepam, Rispolept – poranna dawka chemii – łyknięta.

Wciąż tak trudno zachować racjonalne myślenie. Humor neutralny z tendencją spadkową. Najgorsze, że ten spadek kusi. Bardzo kusi. Gdy jest źle, naprawdę źle, czuję się sobą. Tak nie powinno być. Siedzę tu już ponad dwa tygodnie, nikt o tym nie wie, oprócz Mrówka, rzecz jasna, teściowej i profesora z oddziału dziennego.

Wyjście napawa mnie ogromnym lękiem. Muszę dziś porozmawiać z psycholog. Bardzo boję się tej rozmowy. Bardzo boję się co będzie po wyjściu stąd. Bardzo boję się, że rodzice się dowiedzą. Bardzo boję się spotkania z nimi, na moich, odkładanych od miesiąca, urodzinach.

Czy dam radę skończyć tę książkę? Czy wystarczy mi sił? Ciekawa jestem tej krótkiej książki, którą wczoraj spotkana przez Mrówka kobieta miała mu wysłać.

Leki działają. Chyba w końcu dobrze je dobrali. Myślę w miarę racjonalnie. Choć nie mam siły pisać życiorysu.

Czy będę musiała wrócić do pracy?

Mrówek ma mnie za artystkę. Też się kiedyś za nią uważałam. Tylko co z tego?

Teraz nie jestem w stanie tworzyć. Przez leki czuję się pusta. Kompletnie pusta. Jestem w stanie tylko pisać tę książkę. Już nie pamiętam kiedy ostatnio napisałam jakiś wiersz. Moja wrażliwość prysła jak bańka mydlana. Leki zabiły we mnie wszystko. Wszystkiego mi się odechciewa.

Przeraża mnie to, że myślę racjonalnie i racjonalnie chcę się zabić.

Zaraz będę musiała opuścić śluzę. Chciałabym iść spać. Czas obudzić Mrówka.

Dzisiaj obchód. Mrówek obiecał, że załatwi mi wyjście na spacer. Ciekawe, czy się uda.

Obchód. Byłam szczera.

Muszę się przygotować do rozmowy z psycholog. Chcę być z nią szczera i poruszyć różne tematy, ale nie mogę się skupić. Próbuję przeglądać te notatki, ale wszystko mi się miesza i zlewa w jedno.

Tematy do poruszenia:

Czuję się koszmarnie z tym, że dostaję trzy różne leki. Czuję się jak pieprzona lekomanka – wariatka. Źle mi z tym. Powinnam sama sobie dawać radę. A nie tak... Faszerują mnie chemią, a powinnam być silna. Wiem, znów to chore myślenie, które dostałam w spadku po ojcu. Ordynator powiedziała, że mam dostać ten Seronil od razu. Nie dostałam, a boję się zapytać o to pielęgniarek.

Jestem beznadziejna.

Leżałam w łóżku słuchając Kalibra. Ktoś mnie delikatnie dotknął. Ściągnęłam słuchawki i odwróciłam się. Psycholog.

W gabinecie dałam jej kartki. Obiecała, że zapozna się z nimi podczas obiadu.

Mówiłam dość chaotycznie.

Raz chcę żeby się o mnie troszczył, a zaraz zaczynam się buntować.

Nasza rozmowa była bardzo chaotyczna. Skakałam z tematuna temat.

Podsumowując. Ulżyło mi, że ta rozmowa się odbyła, że ktoś kompetentny wie, co się ze mną dzieje. Czuję się dzięki temu bezpieczniej.

Psycholog po raz kolejny stwierdziła, że jestem jedną wielką ambiwalencją. Cóż.

Wiem o tym. Zastanawiam się nad zadaniem, które mi dała.

Zaraz leki. W końcu dostanę swój Seronil.

Rispolept i Clonazepam – poszło. Z Seronilem jest problem, bo nie było go w aptece.

Z nudów, oprócz ciągłego pisania, rzecz jasna, robię pranie. To mnie relaksuje. Pomaga odciągnąć myśli. Wyprałam swoją opaskę na rękę. Chodzę bez niej. Mam coraz mniej oporów przed podciągnięciem rękawa, mimo że ręka wygląda paskudnie.

Mrówek właśnie rozmawia z psycholog. Ciekawe, co z tej rozmowy wyniknie. Jestem bardzo ciekawa, kiedy mnie wypuszczą. Prawdę mówiąc, zostałabym tu najchętniej do końca przyszłego tygodnia. Nie czuję się na siłach, by wyjść w tym tygodniu. Ordynator chyba też jest takiego zdania.

Do tej pory jestem tu szesnaście dni. Napisałam dziewięćdziesiąt jeden stron rękopisu w zeszycie A5. Kratka pod kratką. Nie mam notatek z pierwszych dwóch dni. Nie czułam się na siłach, by pisać. Zauważyłam, że im lepiej się czuję, tym więcej piszę i przychodzi mi to z większą łatwością. Może psycholog ma rację? Autodestrukcyjna mnie ogranicza. Po przekroczeniu pewnej granicy, nie jestem w stanie tworzyć. Może rzeczywiście najlepiej byłoby połączyć mnie-racjonalną ze mną-artystką? Może wtedy mogłabym rozwinąć skrzydła? Ale do tego muszę przyjmować leki i rozpocząć psychoterapię. Muszę się leczyć. Żeby stać się sobątwórczą, muszę być zdrowa. Motto na dziś: „Żeby być twórczą, muszę się leczyć. Tylko będąc zdrową, mogę być artystką”. A przecież właśnie na tym mi zależy. Ta część mojej osobowości jest dla mnie najcenniejsza.

Są artyści jednego utworu. Czy to piosenkarze, czy zespoły, czy poeci, czy pisarze. Ja jestem artystką zera utworów. Jeszcze nic nie stworzyłam. Nie licząc kilkuset bezwartościowych wierszy i kilku porzuconych projektów książek. Źle mi z tym. Okropnie źle. A im więcej o tym myślałam, tym bardziej pchałam się w autodestrukcję. Pomyliłam ją z wrażliwością. Zapomniałam, że niszczenie i krzywdzenie siebie tę wrażliwość właśnie zabija. Znieczula. Jak zwykle. Sabotowałam sama siebie. Swoją twórczość. Czy ona jest coś warta? Tego nie wiem. Ale nie dowiem się, póki nie spróbuję czegoś skończyć. A do tego, że niewiedza jest destrukcyjna, już doszłam. Muszę tylko o tym pamiętać.

Podeszła pielęgniarka:

Super. Być może trzeba było iść do innej apteki? Ale co ja tam wiem. Przecież jestem tylko wariatem, zamkniętym w psychiatryku.

Podeszła do mnie Sylwia.

Uniosłam głowę znad zeszytu.

Uśmiechnęłam się.

Roześmiałam się.

Kiedy przyszedł Mrówek, pokrótce opowiedział mi jak wyglądała jego rozmowa z psycholog. Ale ja teraz nie o tym, bo wciąż nie mogę dojść do siebie po pewnej niemiłej sytuacji.

Otóż nie wiedziałam, w jakiej dawce i ile razy dziennie mam dostawać Seronil.

Mrówek uparł się, żeby pójść do dyżurki i zapytać.

Ona zawsze stara się załagadzać konflikty.

Skinęłam głową.

Ta opryskliwa jeszcze coś powiedziała. Mrówek uniesionym głosem jej odpowiedział. A ja doprowadziłam się do takiego stanu, że uciekłam do sali z płaczem. Mrówek przyszedł za mną.

Skinęłam głową, wciąż nie mogąc się uspokoić.

Poszliśmy. Po chwili podeszła do nas ta miła pielęgniarka i starała się uspokoić sytuację.

Bez sensu angażować rodzinę, póki nie wyczerpiemy naszych możliwości.

Mrówek w końcu odpuścił robienie afery i kontaktowanie się z Rzecznikiem Praw Pacjenta. Ta miła pielęgniarka uspokoiła po części nas oboje.

Po jego wyjściu podeszła do mnie. Była w zabiegowym i spisała mi wszystkie leki wraz z ich dawkowaniem. Tak jak myślałam. Dostałam Seronil na rano w dawce dziesięć miligramów, mimo że wcześniej brałam dwadzieścia. Jutro postaram się dowiedzieć od ordynator, czy mi zwiększy do dwudziestu.

Po 19:00 zadzwonił Mrówek. Pogadaliśmy chwilę, ale ścięło mnie totalnie. Poprosiłam o przełożenie rozmowy na „po wieczornych lekach”. Położyłam się. Zasnęłam tak głęboko, że nie obudziły mnie głośne nawoływania pielęgniarek. Słyszałam jak we śnie: „Sprawdźcie, czy Ani nie ma w śluzie”. Obudziła mnie dopiero pielęgniarka, delikatnie szarpiąc za ramię.

Iza musiała mnie prowadzić, bo nie mogłam ustać na nogach. Łyknęłam wieczorną dawkę leków i zadzwoniłam do Mrówka. Rozmawialiśmy do 23:30. Przed położeniem się spać, poszłam do sali po szczoteczkę do zębów i pastę. Pielęgniarka przekonana, że jestem jeszcze na palarni, przymknęła drzwi do naszej sali. W momencie, w którym akurat wychodziłam. Wystraszyłam ją do tego stopnia, że aż podskoczyła.

Położyłam się. Popisaliśmy trochę SMS i odpłynęłam.

17. dzień (czwartek)

2. dzień bez cięcia

8:00 – pobudka

W końcu zwlekłam się z łóżka.

Fajka i kawa – obowiązkowe śniadanie. Leki. Był w końcu Seronil.

Powlekłam się do sali. Wzięłam przybory do mycia i poszłam wziąć prysznic.

Trochę mnie orzeźwił.

Połknęłam.

Kolejna fajka.

Zauważyłam Sylwię, która, jak podejrzewam, jest córką kobiety z fundacji.

Weszły ordynator z psycholog.

Podczas mierzenia ciśnienia, które wyjątkowo odbyło się na sali.

Grzecznie podwinęłam rękaw i podałam rękę.

To niesamowite. Psychiatryk. Rodem z XIX wieku. A wszyscy do wszystkich się uśmiechają. Oczywiście oprócz niektórych pielęgniarek.

Jest godzina 9:15. Czas zrobić drugą kawę i obudzić Mrówka.

Wczoraj miałam ogromny stres. Chodziło o zadanie, które dała mi psycholog. Myślałam, że nie uda mi się go zrobić. Jednak będąc w ubikacji olśniło mnie.

Rozrysowałam swoje ja. I zależności między nimi. Kolejny mały kroczek w przód.

Dziś znów chcę iść do psycholog. Kwestie, które chciałabym poruszyć:

Wychodząc z oddziału, psycholog przystanęła przy mnie.

Psycholog poszła.

Wydarzył się cud. Podczas rozmowy z Mrówkiem podeszła do mnie moja dr prowadząca.

Nie mogłam w to uwierzyć. Po ponad dwóch tygodniach w końcu znalazła dla mnie czas.

Rozejrzałam się po oddziale, nigdzie jej nie było. Zaczepiłam salową:

Udałam się do dyżurki.

Pielęgniarka po nią zadzwoniła. Poszłam do śluzy. Denerwowałamsię, bo nie ufam tej lekarce. Założyłam kaptur na głowę i czekałam... długo. A jej wciąż nie było.

W końcu się zjawiła. Miałam kaptur na głowie i włosy na twarzy. Chciałam się przed nią ukryć.

Nastała niezręczna cisza.

Znów niezręczna cisza.

Po chwili zapytałam:

Bo to też jest dla pani ważne, żeby pani o swoich potrzebach mówiła.

Gdy przyszedł Mrówek, był dość zdenerwowany rozmowąz ordynator. Był u niej w moim imieniu. Zapytać o kilka kwestii. Przy okazji nawiązać do ostatniego incydentu kiedy próbowaliśmy się dowiedzieć o dawkowanie Seronilu w dyżurce. Wtedy wynikło między nimi chyba jakieś nieporozumienie. Postanowiłam to wyjaśnić przy najbliższej okazji.

Kaptur na głowie i włosy na twarzy. A obiecałam mu, że się dziś pomaluję. Szybko przejęłam jego emocje. Pojawiły się silne myśli samobójcze. Płakałam. Gdy wyszedł na chwilę z oddziału, usiadłam w kącie śluzy. Puściłam głośno Kalibra. Pisałam mu standardowe SMS. Że powinien mnie zostawić. Że chcę umrzeć. Że mam wszystkiego dość.

Pielęgniarka przychodziła co chwilę i próbowała nawiązaćze mną kontakt. Nic z tego. Moja odpowiedź była jedna:

Robiła kilka podejść. Za każdym razem z tym samym efektem. Przyszedł do mnie nawet pielęgniarz Paweł, który nie budzi we mnie już takiego lęku. Coś mówił. Kucnął nawet koło mnie. Nie słyszałam go – Kaliber leciał na słuchawkach tak głośno, że nie docierały do mnie żadne odgłosy z zewnątrz.

W końcu przyszedł Mrówek. Powiedziałam mu, że ma sobie znaleźć kogoś normalnego i żeby poszedł już do domu. Sama poszłam się położyć. Wciąż słuchałam muzyki. Usiadł na moim łóżku. Powiedział mi, że zaraz przyjdzie do mnie lekarz dyżurny. I że to nie jego „sprawka”. Ostrzegł mnie tylko. Nie chciałam, żeby sobie poszedł. Chciałam, żeby przy mnie został. Poszedł zapalić. Po chwili przyszła pielęgniarka i powiedziała, że lekarka czeka już w dyżurce.

Powlekłam się za nią. Standardowo. Kaptur na głowie, włosy na twarzy.

Lekarka siedziała i obserwowała mnie.

Usiadłam niechętnie.

Powlekłam się.

Wyszłam z zabiegowego. Idąc na palarnię widziałam, że Mrówek rozmawia z lekarką.

Zapaliłam. Napisałam mu SMS: „Zajebiście, przenoszą mnie na obserwacyjną”.

Po chwili przyszedł.

Dopaliłam fajkę i poszłam do dyżurki.

A jak mnie przeniesiecie to znowu pojawi się stres i pogorszy mi się.

Pielęgniarka przychyliła się do mojej prośby.

Kiedy zaczynałam opisywać tę sytuację, zaczęły mi się wkręcać tabletki. Po jakimś czasie czułam się zupełnie ućpana. Czy to możliwe, że po dwóch miligramach Clonazepamu, jednym miligramie Rispoleptu i dziesięciu miligramach Seronilu jestem w takim stanie? Może mogłam nie kłamać. Może mogłam powiedzieć o tych próbach. Po tym Clonazepamie tylko nasiliły mi się myśli samobójcze. Kurwa. Kratki w zeszycie mi się pieprzą. Nie widzę wyraźnie. Dwoi mi się w oczach. Chcę umrzeć. Mam dość życia. Co oni mi zrobili... Mówiłam, że przejdzie samo. To mi wcisnęli ten Clonazepam zupełnie niepotrzebnie.

Mrówek mówił, żebym nie brała wieczornej dawki Clonazepamu. Ale wzięłam. Nie chcę nic czuć. Chcę się znieczulić. Chcę umrzeć. Czuć się koszmarnie. Nie chcę się tak czuć. Chcę się tak czuć. Clonazepam już nie pomaga na myśli samobójcze. Tylko je nasila. Może chociaż znieczuli. Choć to tylko ćwierć miligrama. Nie wiem, co mam zrobić. Mam bardzo silne myśli samobójcze. Jak przyznam, że je mam, od tamtej popołudniowej akcji, i że kłamałam lekarce, przeniosą mnie na tę salę obserwacyjną. A tego nie zniosę.

Tego wieczoru pisaliśmy tylko SMS. Dopiero przed północą Mrówek zadzwonił na chwilę. Dalej miałam myśli samobójcze. Chciałam, żeby się ratował. Żeby ode mnie odszedł. Życie z takim kimś jak ja jest koszmarem. Nawet jakbym zaczęła psychoterapię minie wiele czasu zanim będzie lepiej. Z początku będzie tylko gorzej.

18. dzień (piątek)

3. dzień bez cięcia nieaktualne

7:45 – pobudka

Kawa, fajka – śniadanie.

Twarz, zęby, włosy – umyte. Zdecydowanie za rzadko biorę prysznic, ale jakoś mam to w dupie.

Co chwila ktoś mnie pyta co piszę.

Wciąż czuję działanie nadmiaru Clonazepamu. Jestem pusta. Totalnie pusta.

Chcę żeby Mrówek przyjechał. Choć na chwilę.

Poranna rozmowa z Mrówkiem. Nie jest zły. Przyjął przeprosiny.

Zaczął się obchód. Muszę powiedzieć ordynator o tym, że Clonazepam nie działa już na myśli autodestrukcyjne. Denerwuję się. Na korytarzu zaczepiła mnie terapeutka zajęciowa.

Terapeutka się zdziwiła, ale nie ciągnęła tematu.

Obchód.

Dziękuję.

Po obchodzie poszłam do śluzy. Po chwili podeszła do mnie psycholog.

Teraz czekam na rozmowę z ordynator. Stresuję się bardzo. Nie wiem co z niej wyniknie. Nie chcę, żeby odstawili mi Seronil, tylko Clonazepam. Muszę o tym powiedzieć.

Poszłyśmy do gabinetu ordynator. Psycholog i ordynator już czekały.

Wzruszyłam ramionami, nie wiedząc co powiedzieć.

Powiedz mi dziewczyno jak oceniasz leki, które w tej chwili bierzesz.

Milczenie.

Wszystkie się zaśmiałyśmy.

Poszłaby pani by sobie pod opieką Mrówka. Jak się pani na to zapatruje?

Skinęłam głową.

A w poniedziałek zda nam pani relację.

Okazało się, że było to nieporozumienie. Źle zrozumieli wzajemnie swoje intencje. Ordynator ogólnie chodziło o to, żeby Mrówek rozmawiał z nią na temat mojego stanu zdrowia i leczenia, a wszelkie zastrzeżenia dotyczące pracy personelu przekazywał na piśmie.

Nawiązałam jeszcze do incydentu z podaniem dawki Seronilu:

Poryczałam się i uciekłam.

„Zaraz czy to nie jest temat dla psychologa? ” - No lęk irracjonalny.

Wyszłam z gabinetu z olbrzymią ulgą. Bałam się bardzo, ale okazało się, że niepotrzebnie. Ordynator była bardzo miła. Ustaliłyśmy plan leczenia. Zmieniła mi leki. Zostałam niemal wygoniona na spacer. Nieporozumienie zostało wyjaśnione.

Znów nabrałam ochoty i motywacji do leczenia.

Poszłam zapalić. Jakaś baba z zaburzeniami obsesyjno-kompulsywnymi szorowała parapet. Po chwili wzięła się za mycie ściany.

A kiedyś to jak rysa była albo coś pękło, to gipsem. Albo smołą. A teraz to nie zależy im. Lepiej jak tak czysto, nie? - gadała do mnie będąc ewidentnie w swoim świecie.

Wychodząc z palarni zaczepiła mnie pielęgniarka, którą niezbyt lubiłam.

Wyszłam z dyżurki zrobić sobie kolejną kawę.

Dziś wypisali do domu dwie babcie z mojej sali. Obawiałam się kogo mi dokwaterują. Na szczęście są to dwie starsze, miłe i, co najważniejsze, spokojne osoby. Tego mi trzeba w procesie leczenia – spokoju.

Przyznałam się Mrówkowi, że się bardzo ponakręcałam. Tak bardzo tęsknię za żyletką, że aż chce mi się płakać. On z góry założył, że albo się ponacinałam, albo próbowałam powiesić. Chyba myśli, że mi na nim nie zależy.

Podczas wieczornej rozmowy pokłóciłam się z Mrówkiem.Znów. Minęło jakieś pięć minut, a ja już nie pamiętam o co poszło. Było coś o jedzeniu. Coś o tęsknocie. Coś o jego wsparciu i mojego jego braku. Rozłączyłam się. Znów zadziałałam impulsywnie. Znów impulsywnie chcę się pociąć. On nie chce mnie widzieć. Nie chce mnie znać i nie dziwię mu się. Nie chce mnie widzieć do poniedziałku... Dziś mamy końcówkę piątku. Napisałam mu, że możemy się w takim razie nie zobaczyć już wcale.

Przyczepiła się do mnie Izka. Chce rozmawiać, kiedy ja nie chcę. Coś do mnie gada, a ja nie chcę słuchać. Chcę sobie zrobić krzywdę. Jemu na złość.

Trochę pokaleczyłam się tubką, ale to gówno. Żyletki chcę! Napisał mi, że jestem samotnikiem jak mój ojciec. Ma rację. Nie nadaję się do życia w związku. Te kilka draśnięć nie przyniosło ulgi. Najchętniej przypaliłabym się fajką, ale w palarni jest dużo osób. Nie będę się przy nich przypalać przecież.

Chcę się skrzywdzić. Nie chcę iść po Lorafen. Chcę umrzeć, ale dużo osób kręci się po oddziale, mimo że jest już późno. Przed 23:00. Może jak dostaną leki na sen, to zrobi się puściej.

Obżarłam się. Dwa batoniki, trzy kanapki i zupka chińska. Chcę się ukarać.

Straszy mnie, że zadzwoni, a jak nie odbiorę, zadzwoni na dyżurkę.

19. dzień (sobota)

– 1 dzień bez cięcia

8:00 – pobudka

Tragiczny powrót do rzeczywistości. Trudny powrót do rzeczywistości. Wczorajsza kłótnia z Mrówkiem była szokiem. Zaczął mnie straszyć, że się zabije. To była prowokacja. Prowokacyjnie pisał, że się powiesi. Chciał mi pokazać, jak to jest. Co mu robię. W jakim permanentnym strachu o mnie żyje. Dziś mam kaca. Okropnego kaca moralnego. Był silny. Dla mnie. Przez ponad dwa tygodnie mnie wspierał. Był opiekuńczy. Troskliwy. A ja? Nie potrafiłam tego docenić.

Wykorzystywałam go. Bawiłam się nim. Jego uczuciami. Jestem potworem.

Poszłam wczoraj po Lorafen. Poczekałam na nocną wizytę lekarza.

Lekarka spojrzała w kartę.

Pielęgniarka zaprowadziła mnie do zabiegowego.

Łyknęłam lek i wyszłam. Poszłam zapalić kolejną fajkę. Cały czas chciało mi się płakać, ale nie potrafiłam. Było mi tak cholernie źle. Błagałam go, żeby sobie nic nie robił. Dziś rozumiem, czemu tak zrobił. Otworzył mi oczy. Choć pewnie tylko na chwilę. Do czasu aż mi znów odwali.

Myślę, że powinien mnie zostawić. A ja nawet nie umiem docenić jego opieki i troski. On się przeze mnie wykończy!

Umyłam włosy, twarz i zęby. Połknęłam leki. Dałam sobie zmierzyć ciśnienie: 120/80. Jest ta pielęgniarka, która mnie nie lubi. Ta, która była bohaterką nocnej afery z telefonem, gdy zadzwonił Mrówek.

Zadzwonił Mrówek. Chce ze mną rozmawiać. Co za ulga...

Paląc fajkę w oknie naszła mnie refleksja. Drzewa rosną jak gdyby nigdy nic. Nie mają świadomości, że rosną na terenie psychiatryka. Biały gołąb usiadł na parapecie. Też bez świadomości, że kraty oddzielające go ode mnie, to granica oddzielająca nas od wolności. Namacalny dowód moich zaburzeń. Wyczuwalny i widoczny dowód utraty wolności. Dla mojego dobra?

Miligram Lorafenu działa cuda, ale nie zmienia faktu, że ten kac moralny, że ten ból... muszę być odpowiedzialna. Wiem, że leki mi w tym pomogą, ale reszta to musi być moja ciężka praca.

Muszę poważnie porozmawiać z Mrówkiem. Powiedzieć mu, że nie może się aż tak emocjonalnie angażować w moje leczenie. Muszę się usamodzielnić. Zaczynam dostrzegać pewne podobieństwa z rodzicami. Oni za wszelką cenę chcieli mnie uchronić przed popełnianiem błędów. On za wszelką cenę chce mnie uchronić przed skrzywdzeniem ze strony innych osób. A to nie jest zdrowe. Negatywnie wpływa to zarówno na niego, bo wyczerpuje go emocjonalnie, jak i na mnie – nie pozwala mi dorosnąć i dbać samodzielnie o swoje potrzeby. Bez niego sobie nie radzę. Bez niego jestem zupełnie bezbronna. I tak nie uchroni mnie przed złem całego świata. Muszę się nauczyć samodzielności.

Widzę poprawę po tych lekach. Tak jak mówiła ordynator, zaczynam nabierać dystansu. Staję się nieznacznie asertywna. Choć z drugiej strony mam przez to poczucie winy. Kiedy nie przejmuję się tak bardzo wszystkim i wszystkimi, kiedy zaczynam mówić „nie” i „stop”, czuję się zimną, nieczułą suką.

Będąc w palarni, chciałam się impulsywnie przypalić fajką. Mój mózg szuka alternatyw dla żyletki – wiem. Obżarstwo, głodówki, przypalanie papierosem. Wiem, że to wszystko, to pieprzona autoagresja. Mózg przyzwyczaił się do odreagowywania emocji przez ból fizyczny – to raz. Dwa – uzależnił się od tego bólu. I przecież dobrze wiem, że to kwestia przeczekania, odzwyczajenia się. Tak jak wtedy, gdy przestałam się ciąć w 2007 roku. Wtedy zadziałał szantaż Mrówka. To były początki naszej znajomości. Byłam wtedy wjebana w autoagresję jak teraz. Tyle, że wtedy było samo cięcie. „Albo przestaniesz się ciąć, albo odejdę” zaszantażował mnie wtedy. Było ciężko, bardzo. Tym bardziej, że nakręcałam się cały czas. „Ale bym się pocięła”, „Ale mi się chce ciąć”, „Chcę się pociąć, a on mi nie pozwala, nienawidzę go! Żałuję, że go poznałam!” - to był wtedy mój sposób myślenia. Po jakimś czasie jednak żyletka przestała być pierwszą myślą w stanie napięcia, czy smutku. Powoli się z tego wygrzebałam. Nie potrzebowałam jej już. Zdarzały się oczywiście wpadki, ale to było kilka razy do roku. Nie to co ostatnio, zanim poprosiłam profesora o skierowanie na oddział zamknięty. Popłynęłam. Moja lewa ręka wygląda jak dobrze zaorane pole, jak to kiedyś określił jeden z moich przyjaciół. Nim uciekł ode mnie i nie chciał mieć ze mną nic wspólnego.

Podczas wieczornej rozmowy z Mrówkiem dodawałam tagi do notatki na blogu. A raczej usiłowałam to zrobić, na tym starym gruchocie, który ledwie obsługuje internet.

Nocna zmiana tym razem jest bardzo miła. Jedna z pielęgniarek, przechodząc koło mnie zaśmiała się:

- No ładnie Ania! Przez jeden telefon rozmawiasz, a na drugim coś klikasz! Ja bym tak nie potrafiła! - rechotała.

No fakt. Musiałam wyglądać dość zabawnie. Na dodatek trzeci telefon miałam w kieszeni.

Jestem pełna, pełna po brzegi. Zjadłam dziś siedem pierogów ruskich na szpitalnym obiedzie, kanapkę z serkiem i dużą porcję sałatki jarzynowej, dwie pizzerki, dwa batony, największą paczkę chipsów i zupkę chińską. Do tego napój energetyczny i sześć kaw. Weszłam w etap obżarstwa.

Mrówek dostał e-mail. Odpowiedź od spotkanej przed szpitalem kobiety. Tej od książki. Będzie jutro w szpitalu. Pisała coś o możliwości spotkania na oddziale. Odpisał jej, żeby wzięła papierową wersję książki, to w końcu tylko dziesięć złotych. Poprosiłam go, żeby ją od niej kupił. Co do spotkania z nią... z mojej strony to chyba odpada. Jestem jeszcze za słaba. Nie jestem gotowa.

20. dzień (niedziela)

– 2. dzień bez cięcia

8:10 – pobudka

Nie byłam w stanie zwlec się z łóżka, mimo budzenia na śniadanie:

Po jakimś czasie snu zostałam znów obudzona:

Pielęgniarka musiała kilka razy wołać, zanim byłam w stanie zwlec się z łóżka.

Dwadzieścia miligramów Seronilu, miligram Rispoleptu i ćwierć miligrama Afobamu zostało połknięte. Najchętniej poszłabym dalej spać, ale Mrówek poprosił, żeby go obudzić wcześniej. Powlekłam się zrobić kawę i zapalić fajkę.

Ciśnienie.

Pielęgniarka odwzajemniła uśmiech.

Kolejnym punktem porannego dochodzenia do siebie był szybki (choć raczej średnio szybki) prysznic.

Pomagałam Mrówkowi przez telefon w sprawach zawodowych. Pomogłam mu w jednym problemie na trzy. Poddałam się. Chciałam tylko iść się położyć. Zebrało mnie na spanie. Trochę pisaliśmy SMS. Miałam ogromne wyrzuty sumienia, że zostawiłam go samego z pozostałymi sprawami. Nie miał pretensji. Rozumiał. Jednak mimo wszystko miałam poczucie winy. Zachciało mi się ciąć. Czułam, że zasługuję na karę. Zadzwonił i mnie ochrzanił, że tak myślę. Pomógł mi pozbyć się częściowo tego poczucia winy. Ale chęć cięcia pozostała. Silna potrzeba. Albo przypalenia się fajką. Najgorsze, że znów wróciło to myślenie „Jak stąd wyjdę, kupię żyletkę i się potnę, mocno potnę, a najlepiej podetnę sobie żyły”.

Napisałam to wszystko Mrówkowi. Poszłam zapalić. Przyznałam mu, że nie daję rady i chcę się przypalić. Zadzwonił z ochrzanem. Oczywiście pełnym miłości:

Wychodząc z palarni zaczepiła mnie pielęgniarka:

Musiałam wyglądać przekonująco z włosami na twarzy i kapturemna głowie.

Poszłyśmy do zabiegowego.

Marudziłam mu, jak to mi się chce ciąć, że nie daję sobie rady.

On zawsze wie, jak podnieść mnie na duchu. Jak mnie zmotywować. Przecież dobrze wie, że wjebałam się w autoagresję na całego. Że teraz mózg się dopomina bólu. Że to jest schemat. Że nawet nie trzeba żadnych silnych emocji czy napięcia. Że to po prostu uzależnienie.

Poszłam do palarni. Iza znów płakała. Lorafen już działał, więc nie byłam skupiona wyłącznie na własnych problemach.

Wylewała swoje żale w moje ramię. Żal mi jej bardzo. To porządna i uczciwa kobieta, tyle, że jest życiowo nieporadna.

Z mleczkiem?

Właśnie uświadomiłam sobie, że minęło półtorej godziny odkąd zaczęła działać tabletka, a od dobrej pół godziny nie miałam ani jednej myśli o żyletce.

Przypomniał mi się dzisiejszy sen. Śnił mi się Jerzy. Przyjaciel, który pewnego dnia miał mnie tak dość, że powiedział, że obchodzę go mniej niż problemy jakiejś gospodyni w „Pani domu”. Wtedy się załamałam. Ale ostatecznie dzięki temu traumatycznemu doświadczeniu poznałam Mrówka. Ale wracając do snu...

Byłam w palarni w oknie i paliłam fajkę. Zobaczyłam go. Szedł wzdłuż krat w tej swojej ramonesce, czarnej koszuli, czarnych jeansach i glanach. Z tymi swoimi kręconymi włosami do ramion i brzuszkiem piwnym. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się i mi pomachał. Nie był zaskoczony, że tu jestem. Szedł w odwiedziny do mnie. Gdy już przyszedł na oddział, pierwsze co chciał, oczywiście zaraz po przywitaniu się, to zobaczyć moją rękę.

Kiedy dzisiaj rano brałam prysznic, popatrzyłam na swoją lewą rękę. Nie potrafiłam nic czuć. Nie czułam ani żalu, ani wstydu, ani złości. I nie wiem czy to dobrze, czy źle. Mogłabym równie dobrze założyć krótki rękaw i paradować z tymi świeżymi bliznami po oddziale. Choć tego nie zrobię. Martwi mnie jedno. Ta obsesja na punkcie podcięcia żył. Na punkcie posiadania blizn. Domyślam się, że to chodzi o coś głębszego. O jakąś chęć posiadania namacalnego, widocznego dowodu mojego bólu wewnętrznego.

I znów. Lorafen we krwi, a ja tak bardzo chcę się leczyć. Wręcz nie mogę się doczekać.

Wystarczyło krótkie spięcie z Mrówkiem. Jedno krótkie nieporozumienie i już nastrój spikował w depresję. Nie trwało to jednak długo. Siedząc załamana w śluzie nad zeszytem z przerwanym w pół zdaniem, podeszła do mnie starsza pani, którą Sylwia odprowadzała do drzwi.

Przyszedł Mrówek. Wiem, że to nie jego wina, że sklep, w którym zawsze robił mi zakupy był zamknięty. Ja-autodestrukcyjna nastawiłam się na obżarstwo: paluchy serowe, pizzerki, sałatka jarzynowa, batony. A tu pocałowanie klamki. Oczywiście Mrówek został za to ukarany. Bo mógł przyjść wcześniej. Bo mógł być tu przed 16:00, kiedy sklep był jeszcze otwarty. Choć wcześniej przyjść, z przyczyn obiektywnych, nie mógł. Ale ja wpadłam już w ten swój stan. Już odwrotu nie było. Musiał zostać ukarany moim milczeniem i myślami samobójczymi. To takie głupie... Na kolację już oczywiście nie poszłam, bo skoro nie mogę się obeżreć, to nie będę jeść nic.

Mrówek próbował mnie uspokoić. Prosił, żebym spojrzała na to racjonalnie. Spokojnie próbował mi wytłumaczyć, że to nie jego wina. Że naprawdę nie mógł wcześniej przyjść. Zaoferował się, że pójdzie do marketu niedaleko i tam mi to wszystko kupi. Z łaską dałam mu listę zakupów. „A masz kupuj, ja i tak nic nie chcę”.

Myśli nakręcały się dalej. Ja-autodestrukcyjna przejmowałacoraz większą kontrolę. „Niczego nie potrafię zrobić dobrze! Jestem średnia! Jestem nijaka! Nie potrafiłam się zabić! Tnę się za słabo! Przez to jeszcze bardziej chcę im wszystkim pokazać, że nie jestem nijaka. Że jestem pełna. Dlatego chcę podciąć sobie żyły. Niech widzą paskudne blizny! Niech wiedzą, że nie żartuję! Niech wiedzą na co mnie stać! Pisać też nie umiem. To takie moje gryzmoły nie warte przeczytania – jestem tego pewna”.

Kiedy poszedł na te zakupy, ponakręcałam się jeszcze bardziej. Resztki racjonalnego myślenia przywołały do pamięci słowa psycholog: „Może czasem lepiej jest się nie spotkać, nie mieć kontaktu. Może lepiej się wzajemnie nie nakręcać”. Tak też mu napisałam. Że może lepiej będzie, jeśli da spokój z tymi zakupami i już dziś nie wróci. Byłam już w stanie totalnego rozpadu. Kaliber na uszach. Odpisał, że on danego słowa zawsze dotrzymuje i przyniesie mi jedzenie, ale nie ma zamiaru zostawać. Wtedy zaczęłam mieć wyrzuty sumienia. Zachowałam się egoistycznie. Myślałam, że robię dobrze. Że lepiej będzie, kiedy nie będzie go przy mnie. Ja się nie nakręcę – nie odwali mi. On nie będzie oglądał mnie w takim stanie. Nie zranię go swoim zachowaniem. Ale chyba się myliłam... Odtrąciłam go. Znowu... Pod maską planu i racjonalnego działania, znów kontrolowała mnie ja-autodestrukcyjna. „Trochę se poczekasz...” - po tym SMS zerwałam się z łóżka. Tysiące czarnych scenariuszy. Wzięłam telefon i już miałam wybierać numer i pytać w panice co się stało, gdy dostałam SMS z wyjaśnieniem, że jeszcze nie wyszedł z marketu, bo bardzo leje. A ja? Byłam już w palarni i zastanawiałam się gorączkowo: czy złamał nogę? Czy ktoś go napadł? Czy zawalił się market? Czy potrąciło go auto?

W końcu przyniósł mi te zakupy. Nie chciał zostać nawet na chwilę. Zostawił to i poszedł. Wpadłam w amok. Zjadłam wszystko co przyniósł. Znów. Pizzerka, czterdzieści deko sałatki jarzynowej, dwie kromki chleba z połową serka do smarowania i dwa batony. Poczułam się należycie ukarana. Krzywda za krzywdę.

Zraniłam go – musiałam, więc skrzywdzić siebie.

Te weekendy są najgorsze. Gdy nie ma psycholog. Gdy nie mogę z nią porozmawiać. Gdy mi tak odwala, a tabletka pomaga tylko na chwilę. Nie chcę być taka. Nie chcę ranić. Nie chcę krzywdzić. Ani jego, ani siebie. A nie robię nic innego.

Pisałam z nim. Przepraszałam. Błagałam o wybaczenie. Wybaczył. Jak zwykle. Ale sądzę, że wybaczył tylko dla świętego spokoju. Napisał, że może lepiej, za radą psycholog, powinniśmy odpocząć od siebie kilka dni. Ja nie chcę od niego odpoczywać. Nie chcę!

21. dzień (poniedziałek)

- 3. dzień bez cięcia

7:45 – pobudka

A jednak. A jednak zasnęłam. Wciąż żyję. Nie tak miało to wyglądać.

Wczoraj wieczorem planowałam samobójstwo. Właściwienie planowałam, a zaplanowałam. Dziś miało mnie już nie być. Mrówek myślał, że chce mi się ciąć. Ale wcale o tym nie myślałam. Nawet mi się nie chciało. Zaplanowałam powiesić się, gdy wszyscy pójdą spać. Położyłam się w ubraniu na łóżku. Na uszach w kółko „Moja obawa” Kalibra. Pisałam z Mrówkiem. I czekałam. Przykryłam się kocem. Udawałam, że śpię. Napisałam notatkę na blogu. Byłam zapalić ze dwa razy, żeby ocenić sytuację. W palarni wciąż siedziała jedna z pacjentek.

Byłam wściekła. Wszystkie plany się krzyżują. Po oddziale kręcą się ludzie. Palarnia zajęta. Pielęgniarki nie śpią. Chciałam powiesić się w ubikacji na getrach. Nie mogłam sobie pozwolić na wieszanie w sali. To byłoby zbyt ryzykowne.

W końcu jednak zasnęłam.

Psycholog wchodząc na oddział zaczepiła mnie. Siedziałam z kapturem na głowie i słuchawkami na uszach. Pisałam.

Tylko na nią spojrzałam, wyciągając jedną słuchawkę z ucha. Wzruszyłam ramionami.

Na pewno zauważyła w jakim jestem stanie.

Obchód.

Skinęłam głową.

KIEDY MÓWIŁAM RODZICOM, ŻE COŚ MI SIĘ NIE PODOBA, ALBO, ŻE COŚ MI NIE ODPOWIADA, MÓWILI, ŻE JEST IM PRZYKRO. ŻE MAM NAJLEPSZYCH RODZICÓW NA ŚWIECIE, A NIE UMIEM TEGO DOCENIĆ, BO JESTEM NIEWDZIĘCZNA. TERAZ, GDY KTOŚ MÓWI, ŻE JESTEM NAJWAŻNIEJSZA, MAM POCZUCIE WINY.

Mrówek jest zły na moich rodziców. Jest wściekły na to, co mi zrobili. Że jestem przez nich taka. A ja nie potrafię być zła na nich. Dziś nie potrafię ich obwiniać. Nie powiedziałam Mrówkowi, że chciałam się wczoraj przypalić. Nie chciałam go dodatkowo martwić. I tak powiedziałam wystarczająco dużo o planach samobójstwa. Wystarczy. Zresztą nie zrobiłam tego. To najważniejsze.

Przyszła pani psycholog i zabrała mnie do siebie. Dałam jej dwa wiersze. Przeczytała przy mnie jeden. Chyba zrobił na niej wrażenie. Obserwowałam ją kątem oka. W pewnym momencie aż opuściła ręce. Kręciła głową, jakby z niedowierzaniem. Chyba pojechałam po bandzie, dając jej to do przeczytania.

Zapytała, czy mam więcej takich wierszy.

Przytaknęłam głową.

Psycholog zaczęła mówić, że leki są dobierane, zwiększane dawki. Wyjaśniłam jej, że zdaję sobie sprawę, że to jest przejściowe i nie zwalam winy na leki.

Zaśmiałam się nerwowo.

Przytaknęłam głową.

Powiedziałam jej o tym, że resztka racjonalizmu nakazała mi żebym napisała Mrówkowi, żeby nie wracał.

Roześmiałam się i mówiłam dalej. Zaczęłam opowiadać dalszą część wczorajszego dnia. Nic nie ukrywałam. Przyznałam, że nie poszłam po drugą tabletkę, bo nie chciałam czuć się lepiej. Że chciałam iść do palarni się przypalić, ale ktoś w niej był cały czas. Psycholog zapytała, czy te plany samobójcze miały związek z emocjami spowodowanymi kontaktem z Mrówkiem. Przyznałam, że nie.

A ja to odebrałam tak, że chce mnie zostawić.

Psycholog przytaknęła głową.

Milczenie.

Prawie płakałam, ale łzy nie wypłynęły z oczu. Było mi cholernie źle. To bolało.

Po chwili milczenia.

A o czym piszesz tą książkę?

Co ty lubisz?

Po rozmowie z nią czuję się trochę lepiej. Cieszę się, że o wszystkim wie. Wyrzuciłam to z siebie. Cały ten syf. Najpierw powiedziałam o tym Mrówkowi, a potem jej. Zrobiło mi się lżej.

Mrówek właśnie wyszedł. Dzisiejsza wizyta przebiegła spokojnie i w miłej atmosferze. To miła odmiana po wczorajszym. Mam nowy zeszyt. Poprzedni już praktycznie się skończył. Kupił mi pizzerkę, duże opakowanie sałatki jarzynowej, dwa batony, dwa napoje energetyczne, serek do chleba i wodę. Piję dużo wody. To chyba przez te leki. Przy nim na kolację zjadłam dwie kromki i prawie całą sałatkę. Zaraz po jego wyjściu rzuciłam się na pizzerkę i batona. Potem jeszcze wzięłam sałatkę.

Chciałabym na wakacje pojechać w góry. W Tatry. Oboje z Mrówkiem nie byliśmy jeszcze nigdy w Tatrach. Choć ja chyba wolałabym Bieszczady. Bieszczady są puste. Marzy mi się, szczególnie tu, miejsce gdzie nie byłoby ludzi. Gdzie bylibyśmy tylko my we dwójkę i natura. Mrówek przypomniał mi jak głęboko kiedyś przeżywałam naturę. Jak czułam jedność z siłą przyrody. Jak odczuwałam witalność drzew. Jak przepełniała mnie ich moc. Teraz już prawie nie pamiętam tego uczucia.

Dziś znów kosili trawniki w przyszpitalnym ogrodzie. Choć słowo ogród jest tu nie na miejscu – niewielki teren porośnięty trawą. Trochę starych drzew. Stare ławki. Oraz kilka przyrządów do ćwiczeń. Jakaś zniszczona siatka do gry w siatkówkę, rozciągnięta między obdrapanymi słupami. Ale personel nazywa to ogrodem – niech im będzie. Tak więc, zapewne, dozorca (lub po prostu pan od koszenia trawników) jeździł kosiarką (taką wiecie, jak samochodzik) po „pięknym” przyszpitalnym ogrodzie.

Było mi żal, gdy widziałam jak kolejne kwiatki giną pod nożami tej spalinowej bestii.

Lubię siadać na łóżku, twarzą do okna, a plecami do drzwi i obserwować drzewa. Stare kasztany kwitną, matury w trakcie. Tylko ja tu zamknięta.

Aha, jeszcze jedno. Obiecałam Mrówkowi, że zapiszę to wielkimi literami:

NIEZALEŻNIE OD TEGO JAK GO RANIŁAM I RANIĘ, NICZYM NIE JESTEM W STANIE GO BARDZIEJ SKRZYWDZIĆ NIŻ ODEBRANIEM SOBIE ŻYCIA.

Jakież było moje zdziwienie, gdy przy wieczornym rozdawaniu leków w swoim kieliszku zobaczyłam Seronil.

Skoro tak... ale czterdzieści miligramów? Na noc? Co się będę kłócić. Prozacu nigdy za wiele.

Wypiłam napój energetyczny, kawę i rozmawiałam z Mrówkiem do 23:30.

Miałam dobry humor.

Kiedy tylko się położyłam, od razu wróciły złe myśli. Właściwie nie złe myśli – zachciało mi się po prostu ciąć.

Niedługo po tym zasnęłam.

22. dzień (wtorek)

– 4. dzień bez cięcia

8:15 – pobudka

Oddziałowa nie mogła mnie dobudzić. Ledwie się uniosłam, żeby połknąć leki.

Potem zwlekłam się z łóżka.

I standardowo. Poranna toaleta. Kawa i fajka – na śniadanie. Śluza i pisanie.

Śniły mi się koszmary.

Dziś świeci słońce. Kasztany kwitną, jak kwitły. Przysiadła się do mnie jedna z pacjentek. Bardzo mnie denerwuje, kiedy ktoś zakłóca moją prywatność i samotność.

Zaraz będę budzić Mrówka.

Rozmawialiśmy trochę, ale przerwałam rozmowę. Jestem okropnie zmęczona.

Mrówek znów zadzwonił. Rozmawialiśmy chwilę, ale byłam poirytowana tą rozmową. Powiedziałam mu po raz kolejny, że potrzebuję trochę samotności. Że nie chcę być z nim w kontakcie cały czas. Było mu przykro. A ja znów nie potrafiłam żałować. Byłam po raz kolejny egoistyczną suką.

Poszłam zapalić. Chciałam popisać. Wchodząc na salę, zauważyłam lekarza.

W gabinecie mnie badał na najróżniejsze sposoby. Wszystko było w porządku do czasu pytania:

Ściągnęłam koszulę. Zaczął dokładnie oglądać moją posiekaną łapę. Kątem oka zerkałam na te blizny. To mnie nakręciło.

Po badaniu poszłam od razu do dyżurki:

Kolejny miligram Lorafenu we krwi.

Nakręciłam się. Zupełnie niepotrzebnie. Zaczęłam pisać do Mrówka, żeby mi przyniósł żyletkę, bo nie wytrzymam.

Tabletka zaczęła działać. Poszłam na obiad. Zimniaki, jajko sadzone (nie lubię jajek sadzonych) i surówka z marchewki i jabłka. Zjadłam. Zostawiłam tylko trochę ziemniaków.

Zastanawiam się, czy dali mi Lorafen czy placebo. Nie chce mi się nic. Znów myślę autodestrukcyjnie. Znów nie mam siły na nic. Leżę w łóżku i chcę zniknąć. Po prostu zniknąć. Wstałam na chwilę, zapisać te kilka zdań, ale nawet nie wyszłam z łóżka.

Ta zła ja chciałaby pizzę. Wielką, ogromną pizzę, którą zjadłaby na raz. To głupie. Jem batona. Wywołuje to dwojaki efekt. Po pierwsze – poczucie winy, że jem. Po drugie – nakręcają mi się myśli o obżarstwie.

Leżąc tak w łóżku męczyły mnie złe myśli. Zastanawiałam się, w jaki sposób (najlepszy, najszybszy i najcichszy) zrobić żyletkę. Znów to podcięcie żył. I to po Lorafenie! Kolejny lek przestał działać? Czy moje chęci i myśli destrukcyjne są tak silne, że tabletka na nie nie pomogła?

Wyobraźcie sobie moi Czytelnicy, że moja dr prowadząca ma niezwykłe wyczucie czasu. Przyszła do mnie akurat dziś. Kiedy cały dzień leżę w łóżku.

Słucham muzyki. I mam myśli samobójcze.

Chwilę wcześniej napisałam do Mrówka SMS o treści: "Ratunku...". Nie wiem czemu to zrobiłam. Po ostatnich akcjach powinnam rozważniej dobierać słowa. Chciałam tylko, żeby się mną zainteresował. Chciałam, żeby ze mną popisał. Porozczulał się nade mną. Zaopiekował mną. Żeby stwierdził, jaka to ja jestem mała, biedna i nieporadna. Jaka jestem słabiutka i potrzebuję opieki. Uruchomiła się ja-dziewczynka. Mrówek się zdenerwował i mnie ochrzanił, że tak go straszę. Uruchomił mnie-chłopaka i mnie-autodestrukcyjną. Jestem gdzieś na pograniczu tych trzech mnie. Obojętność pomieszana z destrukcją, myślami samobójczymi i wciąż gdzieś w tle uruchomioną dziewczynką. Dziwny to stan. Niebezpieczny.

Grzmi. Bardzo grzmi. Za oknem pociemniało. Będzie burza. Ola, borderka, która skoczyła z mostu, wpadła w histerię, że chce się zabić. Może to taki dzień?

Gdy w porze kolacji usłyszałam donośne „Panie, kolacja!”, wstałam z łóżka i chciałam powlec się na świetlicę. Ledwie wyszłam z sali, zobaczyłam że na kolację znów jest paprykarz. Odwróciłam się na pięcie. Z mojego planu jedzenia regularnych posiłków – nici.

Wiecznie uśmiechnięta salowa zawołała za mną:

Mrówek wpadł tylko na chwilę. Zostawił mi zakupy i pojechał. Chwilę potem zadzwoniła matka. Przebiegłam szybko przez cały oddział, otworzyłam okno w śluzie i odebrałam. Rozmowa trwała jakieś piętnaście minut. Z czego ostatnie pięć stała nade mną jedna z pacjentek i sapała mi do ucha. Gdy skończyłam rozmowę z matką tradycyjnym "Muszę kończyć, bo mi się tu przypala" i usłyszałam od tej pacjentki: „Ania, masz jednego papierosa?” - wybuchnęłam.

Dopiero po zapaleniu fajki trochę się uspokoiłam.

Choć już w trakcie rozmowy z matką zaczęły mi puszczać nerwy.

No to przesadziła.

Czas jej się dłuży. A co ja mam powiedzieć, siedząc w tym cholernym psychiatryku i udając przed nimi, że wszystko jest w porządku, chodzę do pracy i właśnie gotuję obiad?

Już nie mam siły na te wszystkie kłamstwa. Nie mam siły. Najchętniej powiedziałabym im gdzie i dlaczego jestem. Przy okazji wyrzucając z siebie te wszystkie, trzymane od tylu lat zarzuty i żale. Ale nie mogę. Wiem, że nie mogę.

I to jest właśnie najgorsze.

Nawet nie wiem, czy potrafiłabym zwerbalizować swoje zarzuty wobec nich. Gdy wyobrażam sobie sytuację, że stoję naprzeciw, naprzeciw ojca i matki, i próbuję im powiedzieć, jak bardzo mnie skrzywdzili... nie potrafię tego zrobić nawet w swojej wyobraźni. Widzę to oburzenie na twarzy ojca. Te zapłakane oczy matki, mówiące: „Jak możesz? My byśmy wszystko dla ciebie zrobili!”. A ojciec by jej wtórował: „Mama by ci serce na dłoni dała! Byliśmy najlepszymi rodzicami na świecie. A ty jesteś taka niewdzięczna! Tak się odpłacasz za te wszystkie lata? Nie zasługujesz na nic!”. Stanęłabym ze łzami w oczach w niemym krzyku. Odwróciła się na pięcie i uciekła. I tyle byłoby z rozmowy.

23. dzień (środa)

– 5. dzień bez cięcia

7:25 – pobudka

Obudziłam się bez problemów. Wstałam niemal od razu. Dziś wypada dzień dobrego samopoczucia i tak też się czuję. Humor w miarę – choć właściwie, to jest on dobry.

Poranna toaleta. Prysznic. Fajka. Kawa w świetlicy zalana, ale nie mogę po nią iść, bo salowa zmywa podłogę. Denerwuje mnie to. Chcę iść po kawę! Zaraz tu padnę. Ciśnienie. Czyli jednak będzie kawa.

Z kawą poszłam do śluzy. Uwielbiam się tu ukrywać. Wczorajszy dzień spędziłam w łóżku. Nie miałam nawet siły siedzieć.

Zastanawiam się cały czas nad zadaniem od psycholog. Co mam powiedzieć? Co w sobie lubię?

Pozwólcie, że zastanowię się nad tym pisemnie.

Może zacznę od kwestii wnętrza, bo z wyglądem będzie gorzej.

Jaka ja jestem? Gdybym to ja wiedziała... nie wiem kim jestem. Nie wiem jaka jestem. Jak mam powiedzieć, co w sobie lubię?

Powiedziałabym, że lubię w sobie "pierwiastek artystyczny" jak to ładnie określa psycholog, ale teraz tego nie czuję. Cały element twórczy ze mnie wyparował. Boję się, że już nigdy nie będę potrafiła pisać. Jedyne co piszę, to ta proza. Zapis pobytu w psychiatryku. Zapis przebiegu, nagle przerwanej, terapii grupowej.

A poezja? Odeszła.

Tak więc co mogę w sobie lubić? Pustka w głowie. Tego nie lubię na pewno. Mogłabym powiedzieć, że wrażliwość. Wręcz nadwrażliwość. Ale leki mnie otępiły.

Nie potrafię już być wrażliwa.

Specyficzne, indywidualne postrzeganie świata? To samo, co z wrażliwością.

Polekowe otępienie.

Delikatność, subtelność? Przecież teraz bywam o wiele częściej brutalna, brudna i grubiańska niż delikatna i subtelna.

Uwielbiałam depersonalizację i derealizację. Ale one odeszły. A ja czuję się pusta. Czuję się pustą wydmuszką.

Moje rozmyślania przerwała psycholog.

Czyli jednak nasłali ją na mnie. Tak myślałam.

Mrówek chce żebyśmy poszli dziś na spacer. Nie jestem co do tego przekonana. Boję się wychodzić na zewnątrz. Tu, w zamknięciu, czuję się bezpiecznie. Dziś, gdy brałam prysznic, zobaczyłam swoje piersi. Obejrzałam się. Jestem gruba. Przez ostatnie obżarstwa, przytyłam dość mocno. Na oko ważę ponad pięćdziesiąt kilo. Czuję się tłusta. Muszę zacząć jeść normalnie, bo będę wyglądać jak potwór.

Wczoraj na wieczór też dostałam czterdzieści miligramówSeronilu. Pewnie boją się, że się w nocy zabiję. Dziennie biorę osiemdziesiąt miligramów Seronilu, trzy miligramy Rispoleptu i trzy razy po ćwierć miligrama Afobamu. Oraz doraźnie miligram Lorafenu.

Zaraz będzie wizyta. Obchód już się zaczął. Ciekawe, czy psycholog będzie chciała ze mną dziś rozmawiać. Ja chyba nie czuję dziś takiej potrzeby.

Wizyta.

„Co tu robi ten lekarz stażysta, który mnie wczoraj badał i oglądał mi łapę?”.

Wizyta przebiegła bezboleśnie.

O 10:30 zjadłam grzecznie śniadanie. Kromka chleba razowego z serkiem. Właśnie piję trzecią kawę siedząc w „mojej” śluzie i myślę nad zadaniem. Jakoś nic nie przychodzi mi do głowy. Co ja mogę w sobie lubić? Empatię? Ale przecież często jestem zimną suką i takim skurwysynem, że aż sobą gardzę. To wszystko chyba przez tą niestabilność, przez tą labilność. Raz jestem taka, a chwilę później jestem dokładnym przeciwieństwem. Inteligencja? Często jestem głupia jak but.

Naiwna. Tępa. Dojrzałość? Przecież emocjonalnie jestem jeszcze nastoletnią gówniarą. Bywam dojrzała, to oczywiste, ale tylko bywam.

Zaraz obiad. Pójdę grzecznie zjeść. O ile nie dadzą mi znowu jakiejś ryby. Poprosiłam Mrówka żeby przyniósł mi jabłko i banana. Muszę zacząć jeść zdrowo i racjonalnie.

Obiad. Obawiałam się, że dostanę rybę. Nie dostałam. Dziś uraczyli mnie rozgotowanym makaronem ze szpinakiem. Szpinak był doprawiony jedynie solą. Bez czosnku, bez bazylii, bez pieprzu, bez śmietany. Białka brak. Ja się pytam, co za dietetyk układa ten jadłospis? Jak w diecie wegetariańskiej, jak w jakiejkolwiek diecie, w posiłku może brakować białka? Śniadania nie jadłam, ale widziałam, że dla mnie był chleb z miodem. Białko będzie przynajmniej na kolację – pasta z jajek. Czytaj: rozgniecione jajka. Cóż...

Mimo wszystko zjadłam całe to paskudztwo zwane drugim daniem. Obiecałam to sobie. Będę jeść racjonalnie. Wiem, że się powtarzam, ale muszę sobie o tym cały czas przypominać. Zaraz po zjedzeniu uruchomił się mechanizm obżarstwa. Najchętniej bym zjadła kilka kromek chleba, zupkę chińską (albo i dwie) i batona. Jednak trzymam się planu. Muszę w sobie zwalczyć tę pokusę. Muszę być twarda i trzymać się wytycznych. Po obiedzie wypaliłam fajkę i zrobiłam sobie kawy. O 17:00 będzie kolacja. To będzie kolejny posiłek. no... nie wykluczam jakiejś drobnej przekąski. Ale drobnej! Idę się położyć i odpocząć.

Mrówek już prawie namówił mnie na spacer. Wybraliśmy buty przez telefon. Przy kurtce sprawy się skomplikowały. Nie mógł znaleźć tej, o którą mi chodziło. Postresowałam się. I bum. Znów wpadłam w stan „nic nie chcę, jestem biedna i poszkodowana, wszyscy są źli”. Już nie chciałam żadnego spaceru. Tak to działa.

Popołudniowe leki połknięte.

Tryb przepraszania Mrówka – włączony. Najpierw robię aferę, a potem przepraszam po dziesięć razy i się kajam. Dlaczego? Boję się porzucenia? Odtrącenia? Kary? Wychodzą kolejne urazy z dzieciństwa w takich sytuacjach. Rodzice uwielbiali, gdy się tak przed nimi płaszczyłam i przepraszałam w kółko.

Tego ode mnie oczekiwali.

Leżąc, staram się odwrócić uwagę od złych myśli. Myśli o tym, jak z puszki zrobić żyletkę i podciąć sobie żyły. Wyobrażam sobie siebie w domu, pracującą nad tą książką. Wyobrażam sobie, jak przepisuję ten zeszyt. Jak z notatek powstaje jednolity, gotowy tekst. A potem biorę do ręki opublikowaną już książkę. Jak ją sprzedaję. Jak w księgarni widzę ją na półce: Anka Mrówczyńska "Młody bóg z pętlą na szyi. Psychiatryk.". Wyobrażam sobie, jak powstaje do niej okładka według mojego pomysłu. Staram się trzymać dobrych myśli. Wzmacniać mnieartystkę i mnie-racjonalną, a osłabiać mnie-autodestrukcyjną, która wciąż ciągnie w złą stronę. Każda ciągnie w swoją stronę. Jedna w dobrą, artystyczną, twórczą – druga w autodestrukcję. Nakładają się na siebie różne sposoby myślenia. Pamiętacie aparaty fotograficzne, w których trzeba było ręcznie przewinąć film po zrobieniu zdjęcia? Kiedy się filmu nie przewinęło i zrobiło drugie zdjęcie, dwa obrazy nakładały się na siebie. Tak właśnie jest z moim myśleniem. Biegnie dwu-, a nawet trzytorowo. Jednocześnie. Ambiwalencja. Najgorsze jest to, że nie ma na to tabletki. Nie pomoże na to ani Seronil, ani Rispolept, ani Afobam, ani Lorafen. Trzymanie się tego dobrego toku myślenia to kwestia pracy nad sobą i terapii. I to mnie przeraża. Czy będę miała wystarczająco dużo siły i motywacji? Czy sobie poradzę? Czy będę chciała sobie poradzić? Boję się.

Na palarni spotkałam zapłakaną Izę.

Zrobiło mi się jej żal.

Dałam jej zupkę chińską serową – jej ulubioną. Tak się ucieszyła, że rzuciła mi się na szyję, zaczęła dziękować i pocałowała w policzek. Zrobiło mi się lepiej. Lubię się dzielić. Ale tylko wtedy, gdy sama chcę. Gdy chodzi o jedzenie i ktoś wymaga ode mnie podzielenia się, a nie wychodzi to ode mnie, staję się agresywna. Nie rozumiem czemu. Chyba muszę o tym powiedzieć psycholog.

Znów się położyłam. Nawet nie wiem kiedy zasnęłam. Pamiętam tylko, jak przez mgłę, że o 17:00 pielęgniarka próbowała mnie obudzić na kolację i próbowałam na nią nakrzyczeć, że nie będę jeść. Zapadłam z powrotem w głęboki sen. Obudził mnie dopiero Mrówek, o 17:45, gdy przyszedł. Ponoć budził mnie dość długo. Po tych lekach zapadam w bardzo głęboki sen.

Przed przyjściem Mrówka skusiłam się na batona. Przy nim zjadłam bułkę z serkiem. A po jego wyjściu zupkę chińską. Ale to z głodu, nie z obżarstwa.

A jednak obżarstwo. Oprócz tej zupki zjadłam jeszcze dwie kromki chleba z serkiem i batona i wciąż mi mało. Nie potrafię z tym wygrać. Nie umiem! Zeżarłam jeszcze jabłko. Jestem pełna, a wciąż bym coś zjadła. Jestem beznadziejna!

24. dzień (czwartek)

– 6. dzień bez cięcia

7:30 – pobudka

Wcale nie chciałam się budzić. To było jak trauma. Kolejny dzień. Kolejne tysiące wdechów i wydechów, na które nie mam siły. Kolejne przełknięcia ślin.

Mrugnięcia oczami. Nie mam dziś siły żyć.

Obudziłam Mrówka o 8:10. Próbowaliśmy rozmawiać, ale nic z tego nie wyszło.

Nie byłam w stanie.

Jestem gruba. Czuję się obleśnie gruba, ale na to zasługuję. Dziś wypada dzień deprechy. Jeszcze męczy mnie jebana czkawka. Nie mam siły na nic. Gdyby nie zmiana pościeli z rana, wcale bym nie wstała.

Jestem w śluzie. Kaliber na uszach. Kaptur na głowie. Siedzę zwinięta na krześle. Z głową w rękach. Ktoś mnie przytulił. Podniosłam głowę. Pielęgniarka.

Podeszła do mnie terapeutka.

Ordynator.

W końcu doczekałam się psycholog.

Wzięła kartki i poszła. A ja chyba pójdę się położyć. Nie mam siły.

Po jakiejś godzinie przyszła psycholog. Poszłyśmy do jej gabinetu.

Prawie. Nie chce pani tego wydać?

Po chwili milczenia.

I tych myśli starałam się trzymać. I jakoś się udało. No a dzisiaj za słaba jestem.

Jak ta siedmiolatka z wiersza.

Przychodziłam do domu i płakałam, że nie mam koleżanek i nie mam wyglądu.

Zakotwiczyć się tam. Na siłę przypominać go sobie.

Przytaknęłam głową.

Po chwili milczenia.

Po tej rozmowie czuję się trochę lepiej. Próbuję robić to, co radziła psycholog. Gdy powiedziała o tym przywoływaniu pozytywnych wspomnień, pierwsze co przyszło mi do głowy to nauka jazdy na rowerze u cioci. To były piękne czasy, bez żadnych „ale”. Wtedy nie było smutku. Nie było żadnych czarnych scenariuszy. Ani złych myśli. Więc mam pierwsze dobre wspomnienie.

Wracając do tego roweru... nie potrafiłam jeszcze jeździć. Trzymałam go więc za kierownicę i biegałam dookoła podwórka krzycząc wesoło „Ja jadę! Ja jadę!”.

Miałam ogromne wyrzuty sumienia, że przeze mnie Mrówek nie może pracować. A jednocześnie oskarżałam go, że popsuł mi znów humor tym martwieniem się. Wpadłam w ten swój stan. Zaczęłam pisać, że jestem egoistyczną szmatą. Że na nic nie zasługuję. Że jestem podłą suką. Zaczęłam go błagać o wybaczenie. Przepraszać. Kajać się. W końcu powiedział, że nie przyjedzie. Że go to wszystko przerosło i musi w końcu odpocząć. Wpadłam w rozpacz. Poszłam do ubikacji, siadłam w rogu z Kalibrem na uszach i chciałam zniknąć. Pisałam mu, że zasługuję na karę. W końcu napisał, że zadzwonił do psycholog i że ona zaraz do mnie przyjdzie. Chwilę trwało, zanim mnie znalazła w mojej kryjówce.

Skinęłam głową.

Ona nic nie rozumiała. Przecież on chciał do mnie przyjść, a jak zaczęłam do niego pisać, to już nagle nie chciał!

Zaciągnęła mnie do śluzy.

Kiedy psycholog poszła, po chwili poszłam na salę. Zadzwonił Mrówek i zaczął wyjaśniać mi, że nie jest na mnie zły.

Kiedy skończyliśmy rozmawiać, przyszła moja dr prowadząca. Przyniosła mi zwolnienie szpitalne.

z okazji. – A czy mogę prosić tę tabletkę?

Kurwa. Myślałam, że ona to za mnie załatwi. Powlekłam się do dyżurki. Była 14:30.

W tym momencie zauważyłam kartkę pod szkłem na biurku „MRÓWCZYŃSKA NADZÓR!” z wielkim wykrzyknikiem. Zrobiło mi się dziwnie. Czyli jednak mają mnie na oku, mimo że tego nie zauważam.

Skinęłam głową. Dostałam swoją tabletkę.

Od około 17:00 do 21:20 spałam. Pielęgniarka musiała mnie szarpać i krzyczeć „Pani Mrówczyńska! Pani Mrówczyńska!” żebym się obudziła. Spałam jak zabita. Połknęłam leki i zadzwoniłam do Mrówka. Nie rozmawialiśmy długo, bo musiałam się znów położyć. Pisaliśmy za to SMS. Długo. Przed godziną 1:00 napisałam mu „Tylko się nie denerwuj. To nie jest prowokacja. Ale co ty na to, jakbym użyła papierosa? Ja już nie mogę wytrzymać”. Zdenerwował się. Wcześniej powiedziałam mu o myślach samobójczych i przymusie autoagresywnym. Kazał mi iść po tabletkę, ale bałam się. Dyżur miała jedna neutralna pielęgniarka i jedna, na którą mówią kapo. Mrówek zapewniał mnie, że na pewno nikt na mnie krzywo nie spojrzy, że chcę tabletkę. Poszłam do dyżurki. Neutralna pielęgniarka spała, a kapo leżąc oglądała TV. Puknęłam delikatnie w drzwi. Poderwała się.

Pielęgniarka zajrzała w kartę zleceń.

Połknęłam tabletkę. Poszłam na palarnię, wciąż będąc w szoku. Pielęgniarkakapo uśmiechnęła się i powiedziała do mnie „Kochanie”? Kiedy powiedziałam o tym Mrówkowi, stwierdził, że wystarczy zrobić jedną aferę u ordynator i już wszystkie pielęgniarki będą mnie traktować z szacunkiem.

25. dzień (piątek)

– 7. dzień bez cięcia

7:20 – pobudka

Jakoś udało mi się zwlec z łóżka. Poszłam zapalić fajkę i wziąć prysznic. Dzień nie zapowiada się dobrze. Przy porannych lekach zauważyłam dodatkową tabletkę.

Uniknęłam niepotrzebnej, dodatkowej porcji chemii.

Nie mogę dobudzić Mrówka. Nie mam kawy. Nie mam napoju energetycznego.

Siedzę w śluzie z wodą i piszę. Brak kofeiny daje się we znaki.

Dziś wypada dobry dzień. Ale wcale tak się nie zapowiada. Od rana dół i deprecha. Tyle, że wstałam w miarę bez problemów.

Obchód. Ordynator jak zwykle przywitała się z uśmiechem.

Po obchodzie poczułam się gorzej. Miałam wrażenie, że ordynator źle zareagowała i w złą stronę zmieniła te dawki leków. Że ten Rispolept powinna całkiem wyrzucić. Czułam, że źle to załatwiłam. Jestem zła na siebie. I na nią.

Robiąc listę zakupów poprosiłam Mrówka o pizzę. Od kilku dni mam taką ochotę na pizzę. Wszystko już było ustalone. Mrówek opłacił rachunki i okazało się, że powinniśmy trochę „zacisnąć pasa” na chwilę. Zapytał, czy mogę zrezygnować z tej pizzy dziś. Odpisałam mu, że tak. Choć już uruchomił się mechanizm. Zabrali mi jedzenie, które już w wyobraźni jadłam. To zawsze kończy się źle. Przykro mi się bardzo zrobiło, bo z mojej perspektywy wygląda to tak, że na mnie wydawane jest mało pieniędzy, a Mrówek szaleje. Poczułam się gorsza, pominięta. Moje potrzeby są mniej ważne. Może i reaguję jak dziecko, ale czy nie mam choć odrobiny racji?

Na śniadanie zrobiłam sobie kanapkę z dwóch kromek chleba razowego z serkiem. W porze obiadu nawet nie poszłam na świetlicę. W piątki zawsze jest ryba. A według tutejszego dietetyka i kucharek ryba jest wegetariańska. Leżałam na łóżku, kiedy zjawiła się zawsze uśmiechnięta salowa. Przytuliła się do mnie.

Salowa tylko się uśmiechnęła w odpowiedzi i powiedziała:

Chce mi się płakać. Nie mam siły na nic. Nie mam kawy, która jako tako trzymała mnie na nogach. Chcę tylko leżeć w łóżku. Jutro Mrówek idzie na marsz. Będzie u mnie późno. O ile w ogóle przyjdzie. Wszystko wydaje mi się tak bezsensowne, że chciałabym tylko płakać. Ale nie mam nawet siły na płacz.

Dziś szpital opuściła kolejna kobieta, która trafiła tu w stanie ostrej psychozy. Kilka ostatnich dni była ze mną na sali. Dziś wyszła już do domu. A ja? Będę tu tkwić. Nie wiadomo ile. Nie wiadomo po co. Oni nie potrafią mi pomóc. Tak myślę.

Tak czuję, że mi tu nie pomogą.

Był Mrówek. Przywiózł wałówkę. Muszę sobie to jakoś racjonalnie podzielić. Nie mogę zeżreć wszystkiego na raz. Jego obecność poprawiła mi humor. Naprawdę. Nie sądziłam, że przez jeden dzień bez odwiedzin mogę się aż tak za nim stęsknić. Bardzo mi go brakowało. Wieczorem mamy porozmawiać, choć obawiam się wieczornych leków. Podniesiona dawka Rispoleptu i zabrany Seronil mogą mnie ściąć z nóg bardzo szybko. Ciekawe, czy jutro się dobudzę.

Dziś leżąc prawie cały dzień w łóżku, snułam czarne scenariusze. Że leki są źle dobrane. Że na pewno będę się czuć po nich okropnie. Że będę pusta i się zabiję. Nie potrafiłam się skupić na niczym przyjemnym. Pisanie książki? I tak się nie uda skończyć. Wydanie książki? Nawet jej nie napiszę. Widziałam siebie siedzącą przed monitorem, czysta biała kartka, migający kursor i pustka w głowie. Totalna. W takich chwilach uwielbiam sobie dokładać. I jestem w tym mistrzynią. A psycholog mówiła – skupić się na pozytywnych wspomnieniach. To nie. Ja musiałam być mądrzejsza i sobie dokładać. I znów snuć plany dotyczące podcięcia sobie żył. Na dodatek teraz jest weekend. Psycholog będzie dopiero w poniedziałek.

Jest 18:50. Za oknem szaleje wiatr. Smaga wielkie drzewa w przyszpitalnym ogrodzie. Deszcz siecze po oknach. Koszmarna pogoda. Już prawie ciemno, a ja próbuję skupić się na książeczce, którą mam od tajemniczej pani. Litery układają się w wyrazy. Tyle, że wyrazy jakoś nie chcą w zdania. Zdania w akapity. Akapity... Po lekach trudno jest mi się skupić. Koncentracja jest słaba. Właściwie jedyne co potrafię, to pisanie. Chciałam zacząć czytać to co napisałam do tej pory. Chciałam ocenić, czy ma to jakąkolwiek wartość. Niestety nawet własnego tekstu nie umiem przeczytać. Nosi mnie. A jednocześnie nic mi się nie chce. Dziwny to stan.

Na miejsce dziewczyny z zaleczoną psychozą, która dziś została wypisana, na moją salę przenieśli inną kobietę. Do tej pory nasza sala była oazą spokoju. Teraz, gdy przenieśli tu tę kobietę, przychodzą do niej „w odwiedziny” koleżanki z obserwacyjnej. Strasznie mnie to denerwuje. Zamiast ona jedna pójść do nich, to one w dwie lub trzy przyłażą na naszą salę i plotkują. Kółeczko wzajemnej adoracji. Kółko różańcowe. Lub koło gospodyń wiejskich. Tak je nazywam.

Biednej Izie szybko puszczają nerwy. Wczoraj wybuchła i dostała taką dawkę leków uspokajających, że podczas obiadu wylądowała nosem w zupie. Odprowadzili ją do łózka. Dziś znów wybuchła i sytuacja się powtórzyła. Pielęgniarki odtransportowały ją nieprzytomną do łóżka. Przespała prawie cały dzień. Biedna nie wiedziała nawet, że odwiedziła ją ciotka i spędziła kilka godzin przy jej łóżku. Kiedy wychodziła, my z Mrówkiem siedzieliśmy w śluzie. Z oddziału wypuszczała ją wiecznie uśmiechnięta salowa. Ciotka Izy powiedziała do niej zbulwersowana:

Ciotka nie odpuszczała.

Ma rację. To skandal. Wariat sprawia kłopoty? Ućpać wariata!

Staram się utrzymać dobry nastrój. Za wszelką ceną. Ale on jest jak bańka mydlana. W każdej chwili może prysnąć. Staram się przywoływać do pamięci dobre i beztroskie chwile z dzieciństwa. Jak mówiła psycholog. Uczepić się ich. Zauważyłam, że gdy przypominam sobie okres nauki jazdy na rowerze, swój wściekle różowy dresik i zupełnie rozczochrane włosy, robi mi się ciepło na sercu. A na ustach pojawia się mimowolny uśmiech. To rzeczywiście działa. Muszę poszukać w pamięci więcej takich wspomnień.

Zaczęłam w myślach robić przegląd wspomnień z dzieciństwa. Skakałam po wakacjach, bo z nich mam najwięcej dobrych wspomnień. I tak władowałam się na minę. Przypomniałam sobie sytuację, w której rodzice kazali mi iść do nowej rodziny, bo już nie jestem ich córką. Było to na wakacjach, gdy miałam z sześć lat. Tata kolegi przyniósł do namiotu złowione raki. Byłam bardzo ciekawa, jak się je przyrządza. Nie chciałam iść z rodzicami na spacer. Kiedy wrócili i do nich podbiegłam, odtrącili mnie. Nagle bańka mydlana prysła. Powrócił strach i lęk. Smutek i cierpienie. Staram się to odsunąć od siebie. Jak horror obejrzany za gówniarza, który potem śnił się po nocach. To wspomnienie przypomniało mi, że nie dokończyłam życiorysu. Co prawda na tamtą terapię grupową już nie wrócę – nawet gdybym chciała. Ale postanowiłam sobie, że ten życiorys dokończę. Choćby i jako materiał pomocniczy na terapię indywidualną. Albo po prostu dla samej siebie.

Wspominając dzieciństwo, próbując przywoływać dobre chwile, co i rusz napotykam na bolesne wspomnienia. Moje całe myślenie takie jest. Biegnie dobrą ścieżką i co chwilę zbacza. I wkracza w ciemny i mroczny las. Jestem jak taki pociąg co jedzie i co chwilę się wykoleja. Trzeba go dużymi nakładami pracy sprowadzać znów na tory, a on pojedzie kawałek i znów, sru, się wykoleja. Tak, to dobre porównanie. Jestem samo-wykolejającym się pociągiem.

A może mój pobyt tutaj służy nie tylko ustabilizowaniu mnie i dobraniu leków? Może jestem tu też po to, żeby w końcu coś napisać? Żeby napisać właśnie tę książkę? Może to jest właśnie mój czas? Tylko muszę się leczyć, żeby mieć siłę pisać.

Podczas wieczornych leków podchodziłam do pielęgniarki zdużą niepewnością. Obawiałam się tego jak mój organizm zareaguje na zwiększoną dawkę Rispoleptu oraz odstawienie nocnej dawki Seronilu. Spodziewałam się najgorszego. Zaśnięcia na siedząco, w godzinę po połknięciu leków i niemożność dobudzenia się rano.

Gdy przyszła moja kolej, zapytałam:

„O kurwa! To pozamiatane!”. Przecież to czterysta procent dawki, którą dostawałam. Kiedy powiedziałam o tym Mrówkowi, też był zaniepokojony. Miał te same obawy co ja. Zdziwiło mnie, że przez pierwsze 40 minut czułam się jakbym była pijana. Chciało mi się śmiać i miałam dobry humor. Nie wiem, czy to kwestia leku, czy mojego stresu. Potem bardzo powoli zaczynał działać. Aż w końcu przed 23:00 przestaliśmy rozmawiać. Musiałam się położyć. Pisaliśmy jeszcze SMS.

Prawie do północy. Zasnęłam spokojnie.

26. dzień (sobota)

– 8. dzień bez cięcia

6:10 – pobudka

Kiedy rześka otworzyłam oczy i stwierdziłam, że jestem wyspana, spojrzałam na zegarek. SZOK! Była godzina 6:10, a ja miałam energię, by rozpocząć nowy dzień. Chwilę jeszcze poleżałam, nie wiedząc co zrobić. W końcu poszłam zapalić i po kawę. Zrobiłam poranną toaletę z myciem włosów włącznie.

Mrówka obudziłam przed 8:00, bo nie wiedziałam już co ze sobą zrobić. Taka energia mnie rozpierała. Wcześniej trochę popisałam. Potem poczytałam. Potem znów popisałam. Wypaliłam trzy fajki. Zrobiłam kolejną kawę. Siedziałam na łóżku i nerwowo machałam nogami. W końcu stwierdziłam, że muszę do niego zadzwonić, bo mnie rozniesie. Gadałam jak nakręcona. Mrówek ucieszył się bardzo, że dla odmiany mam w końcu dobry humor i dużo energii.

Dziś przyjedzie do mnie wcześniej. Idzie na marsz ku pamięci rotmistrza Pileckiego. Zaraz po nim wpadnie do mnie. Chcę żeby już tu ze mną był. Choć właściwie nie. To ja chcę być z nim. Chcę już stąd wyjść, bo czuję się wyśmienicie!

Autodestrukcja mi nie w głowie. Nie chcę się krzywdzić. Nie chcę umierać.

Podczas rozmowy z Mrówkiem przyznałam, że w głębi chciałabym powiedzieć cioci, że od prawie miesiąca jestem w psychiatryku. Bardzo by mi ulżyło, gdyby o tym widziała. Gdybym mogła z nią o tym porozmawiać. Gdyby mnie odwiedziła. Nie zrobię tego jednak. Po pierwsze, ma na głowie swoje sprawy i nie chcę jej martwić. A po drugie, rodzice zauważyliby, że się czymś martwi. Sama z siebie by im nie powiedziała, gdybym ją o to poprosiła. To złota kobieta i umie dotrzymać tajemnicy. Boję się tylko, że wyciągnęliby to z niej. A ostatnią rzeczą jakiej mi trzeba to odwiedzin i telefonów rodziców, wiedzących, że tu jestem. Gdy tak rozmawialiśmy o cioci, przypomniałam sobie kolejne wspomnienie z dzieciństwa, którego mogę się uczepić w chwilach zwątpienia.

Gdy byłam mała, dużo czasu spędzałam na wsi. Po pracy ciocia zabierała mnie na przejażdżki autem. Puszczałyśmy wtedy radio w samochodzie na cały regulator. Otwierałyśmy okna. I jeździłyśmy szosą po okolicy. Uwielbiałam to. Często, gdy kończyła już pracę, prosiłam: „Ciociu, przejedźmy się!”. Nigdy mi nie odmawiała. Te beztroskie chwile rzeczywiście mogą być punktem zaczepienia.

Gdybym tylko chciała o tym pamiętać, gdy jest źle...

Kolejne wspomnienie, też związane z wakacjami u cioci. Ojciec zrobił mi basen. Taki ze dwa metry na dwa metry. Położył pustaki na trawie, wyścielił wykładziną, wyłożył folią i miałam, płytki, bo płytki, ale jednak spory basen. Woda w nim była cieplutka, szybko nagrzewała się od letniego słońca. Przychodziły do mnie koleżanki i pluskałyśmy się razem. To były piękne czasy.

Wspomnienia, wspomnieniami. Zupełnie zaniedbałam drugie zadanie od psycholog.

Co w sobie lubię?

Zaczynając od wyglądu, bo z tym jednak będzie łatwiej. Zawsze lubiłam swoje oczy i włosy. Czy dalej je lubię? Czasem moje oczy mnie przerażają. Czasem smucą. Albo puste i obce. Jakby nie moje. Często patrząc w lustro, mam wrażenie, że to oczy kogoś innego. A włosy? Już nie tak ładne jak kiedyś. Teraz są suche. Choć przetłuszczające się. Zniszczone. Rozdwojone końcówki. Łamiące się. Ale ok. niech będzie. Lubię swoje oczy i włosy. Przydałaby się jakaś argumentacja.

Lubię swoje włosy, bo: są długie i często stanowią kurtynę oddzielającą mnie od świata zewnętrznego, dając poczucie bezpieczeństwa. To chyba nie jest pozytywne, ale dla mnie bardzo ważne.

Lubię swoje oczy, bo: i tu jest problem. Dłuższa chwila zawahania. Powiedzmy, że lubię je, bo jest w nich głębia i ciekawość świata. Oczywiście wtedy, gdy nie są obce, ani puste i nieobecne.

Położyłam się. Nadmiar energii gdzieś wyparował. Zachciało mi się ciąć. Ale nie chcę robić nic głupiego. Staram się myśleć, że to przejściowe. Chwilowy kryzys. Zmuszam się do myślenia, co w sobie lubię, jedząc chipsy. Tego w sobie na pewno nie lubię – obżarstwa.

Z wyglądu lubiłam jeszcze swoją figurę, gdy ważyłam czterdzieści pięć kilo.

Choć i wtedy widziałam obleśny tłuszcz tu i ówdzie.

A jeśli chodzi o osobowość?

Doszłam do wniosku, że wypiszę te cechy, które lubię w sobie, nie patrząc czy są one stałe, czy niestabilne. W końcu nikt nie jest taki sam przez cały czas.

Wrażliwość- zdecydowanie moja ulubiona cecha. Choć tak często bywam obojętna. Czy to za sprawą leków, czy zaburzeń. Jednak to wrażliwość sprawia, że jestem twórcza.

Twórczość- jest dla mnie szalenie ważna. Tworzenie, pisanie to sens mojego życia. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym z tego zrezygnować. Ani że ktoś lub coś mogłoby mi to odebrać.

Empatia- wrodzona łatwość wczuwania się w emocje innych. Choć niestety ta empatia bywa zbyt duża, zbyt łatwo przejmuję nastrój i emocje innych.

Nie wiem, czy to ćwiczenie związane ze wspomnieniami mi nie zaszkodziło. Kiedy zamykam oczy, przeżywam efekt taki jak w filmach. Gdy bohaterowi przelatuje całe życie przed oczami. Na przemian dobre i złe wspomnienia. Różne okresy życia. Wszystko się plącze i miesza. Dobre i złe. Dzieciństwo i dorosłość. Jedno wspomnienie pociąga za sobą trzy kolejne. Spirala się nakręca. Staram się trzymać. Muszę się trzymać. Poradzić sobie. Dać sobie z tym radę. Muszę. Nie chcę iść po tabletkę. Nie chcę się emocjonalnie spłaszczać. A może to znak, że powraca moje życie wewnętrzne? Że wraca wielowymiarowość mojego wnętrza, które od dłuższego czasu zionęło pustką? Muszę sobie dać z tym radę, bo w przeciwnym razie ordynator może mi to odebrać lekami. A tak bardzo mi brakowało mojego życia wewnętrznego. Jego bogactwa.

O właśnie!

Bogate życie wewnętrzne- kolejna cecha, którą lubię w sobie. Niestety ostatnio dość mocno zaniedbane i spłaszczone. Dialogi wewnętrzne. Monologi. Analizy. Różne perspektywy. Tak bardzo mi tego brakowało. Tylko muszę nauczyć się to kontrolować. Nie może mnie to przytłaczać, bo wtedy z czegoś pozytywnego, staje się to destrukcyjne.

Albo mi się wydaje, albo te leki przywracają mi libido. Gdy sobie pomyślę o seksie, już tak kategorycznie go nie skreślam. Do tej pory samo słowo „seks” napawało mnie lękiem. A teraz... teraz myślę, że byłabym w stanie kochać się z Mrówkiem. Oczywiście, o ile on by tego chciał. Swoim celibatem doprowadziłam do tego, że przestał patrzeć na mnie jak na kobietę.

Zaczęłam z Mrówkiem rozmowę przez SMS na temat seksu. To był zły pomysł. Jestem na to jeszcze za słaba. Taki poważny temat wzbudza we mnie emocje, z którymi nie umiem sobie poradzić. Ciągnięcie tej rozmowy może się skończyć źle. Dlatego poprosiłam go o odłożenie jej w czasie, aż będę silniejsza. Nie chcę odwalić kolejnej akcji, po której będą wzywać lekarza, zrobi się zamieszanie... na co mi to.

Zepsuł mi się humor. A zepsuł się dlatego, że zaproponowałam mu seks na swoich warunkach, na które nie chciał przystać. Ma do tego pełne prawo. Ale ja oczekiwałam, że przyklaśnie pomysłowi mechanicznego seksu ze mną jako kłodą w roli głównej. Oczywiście temu pomysłowi nie przyklasnął. Pierwsze co sobie pomyślałam, to że nie chcę żeby przyjeżdżał. Że nie chcę w ogóle nic od niego.

Ani nawet nie chcę żyć. Zgodnie z dewizą: wszystko albo nic.

Znów się obżarłam. Zajadłam zły humor i stres. Musiałam się ukarać. Pizzerka, ciastka, baton, chipsy, czekolada. Tracę już rachubę. Muszę się doprowadzić do porządku. Muszę! Inaczej Mrówek dzisiaj nie przyjedzie.

Zastanawiam się po co w ogóle zaczęłam ten temat. Jest we mnie coś, co domaga się kłótni i konfliktów. Nasz związek jest niezwykle burzliwy. Wcześniej byłam pewna, że to jego wina. Teraz wiem, że moja.

Odcięłam się od niego. Znów się wyizolowałam. Po co? Dlaczego? Nie wiem. Nie wyobrażam sobie, że mógłby być obok. Powiedziałam mu, żeby nie przyjeżdżał. Że chcę być sama. Znów nie potrafię żałować. Znów wpadłam w ten swój stan. Na zmianę „nie zasługują na ciebie”, „chcę się skrzywdzić”, „to twoja wina”, „błagam, nie odchodź”. I tak przez pół dnia. W końcu nie wytrzymał. Po pierwszym SMS, że mu słabo i źle się czuje, myślałam, że to chwilowe. Ale kolejne SMS były jeszcze gorsze. Pisał, że boli go serce. W końcu napisał, że chyba umiera. Że mu nie przechodzi. Myślałam, że umrę ze strachu. W pewnym momencie zapytał, czy mi miło. Nie pojęłam w pierwszym momencie. Dopiero w kolejnych SMS wyjaśnił mi, że nic mu nie jest. Że, po pierwsze, chciał mi pokazać jak bolą takie SMS i jak on się czuje, gdy wypisuję mu takie rzeczy. Po drugie, żeby mnie wyrwać z tego stanu, w którym byłam. Napisał mi, że tylko takie informacje są w stanie mnie otrzeźwić. Nazwał to terapią szokową. To było okrutne. I bolało. Bardzo bolało. Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak się bałam. Ale z jednym miał rację. Tylko taka manipulacja była w stanie wyrwać mnie z tego stanu.

Szantaż Mrówka. Albo zadzwoni i rozmawiamy, albo urywamy kontakt na dzisiaj. Wybrałam rozmowę. Choć mówić było bardzo trudno. Coś mu jedynie odburkiwałam. Czułam się koszmarnie.

Zdecydowałam się iść po tabletkę. Łyknęłam Lorafen o 22:30. o 23:00 skończyliśmy rozmowę. Chciałam się już położyć. Pisaliśmy SMS. Nawet nie pamiętam, kiedy zasnęłam.

27. dzień (niedziela)

– 9. dzień bez cięcia

7:30 – pobudka.

Ledwie zwlekłam się z łóżka. To po Lorafenie. Dodatkowo przygniatał mnie moralniak po wczorajszym. Czuję pustkę. Przeraźliwą pustkę. I tęsknię za Mrówkiem. Choć dziś znów nie wyobrażam sobie, że mogłabym mu spojrzeć w oczy. Wolałabym, żeby nie przychodził.

Ogarnęłam się. Poranna toaleta. Leki łyknięte. Ciśnienie: 100/65. Może od ciśnienia nie chce mi się żyć.

Położyłam się. Zaczęliśmy pisać. Jak zwykle skupiłam się na sobie i swoim cierpieniu. Jestem egoistką. Podłą egoistką. Mrówek zaproponował, żebyśmy skupili się na czymś innym. Może rzeczywiście to pomoże? Takie babranie się w swoim bólu tylko mnie nakręca.

Wczoraj niespodziewanie zadzwoniła matka. Leżałam akurat na łóżku i tam odebrałam. Pytała jak się czuję. A ja oczywiście byłam w sobotę w pracy. Czyli znów: Kłamię. Kłamię. Kłamię. Bałam się bardzo, że pacjentka, która krzyczała co chwilę na cały oddział, znów da koncert. Adrenalina pomogła mi rozmawiać normalnym głosem. W końcu mama stwierdziła, że nie będzie dłużej przeszkadzać, bo na pewno jestem zmęczona. Kolejny raz się udało. Jestem tu już prawie cztery tygodnie i, jak dotąd, udaje się to przed wszystkimi ukryć. Czy uda się do końca?

Powoli zaczynam się poddawać. Zastanawiam się, czy to wszystko ma jakiś sens? Czy mi w ogóle da się pomóc? Jestem tu prawie miesiąc, a niestabilność wciąż jest nasilona. Wciąż ja-autodestrukcyjna jest na tyle silna, że przejmuje nade mną często kontrolę. Wtedy sabotuję leczenie. Odpycham Mrówka. Izoluję się. I robię wszystko odwrotnie niż napisałam w tych trzech spisach dla psycholog. Nie wypuszczą mnie w takim stanie. A ja zaczynam wątpić, czy mój stan ulegnie poprawie.

Zastanawia mnie co takiego we mnie jest, że ludzie lubią bawić się moimi włosami? Notorycznie. Pacjentki. Psycholog. Terapeutka. Pielęgniarki.

Obiad. Siadłam jak zwykle na swoim miejscu i czekałam. Co tym razem dostanę? Reszta, z racji niedzieli, dostała rosół, a na drugie danie udko. Po chwili podeszła do mnie salowa. Ta wiecznie uśmiechnięta.

Otworzyłam pojemnik. Moim oczom ukazały się dwa przypalone placki. Nacisnęłam jednego z nich widelcem. Olej wypłynął z niego jak z gąbki. Blech... Ukroiłam kawałek i spróbowałam. Fuj! Po raz pierwszy jedzenie było przyprawione. To prawda. W końcu ktoś użył pieprzu, ale i całej Wieliczki soli. Mało tego. Z wierzchu przypalone. W środku surowe. Przez myśl przeszła mi refleksja, że w więzieniu dostają lepsze jedzenie. Co zrobić? Zjadłam.

Nagle wiecznie uśmiechnięta salowa wybuchła:

Pierwszy raz usłyszałam jak puściły jej nerwy. Cóż. Nawet ona ma swoje granice wytrzymałości.

Po obiedzie położyłam się. Nie mogłam zasnąć. Leżałam w półśnie i męczyły mnie różne wizje podcinania sobie żył. W różnych miejscach. Różnymi sposobami. W różnej scenerii. W wannie. W parku. Żyletką. Rozbitą butelką. Po pijaku. I na trzeźwo. To jest jak film, którego nie da się zatrzymać. Odtwarza się w kółko w mojej głowie. Nie mogę myśleć o niczym innym. I czuję ten ból niemal namacalnie. Fizycznie. To jest ten stan, w którym łyknęłabym garść tabletek nasennych lub uspokajających. Żeby tylko nie myśleć. Żeby nie czuć.

W zabiegowym:

Łyknęłam tabletkę.

Zaprzeczyłam głową.

Jeszcze tego mi brakuje. Żeby mnie przenieśli na obserwacyjną.

Jutro zamierzam poruszyć kwestię tabletek doraźnych z ordynator. Nie chcę się od nich uzależnić.

Póki co, Lorafen powoli zaczyna działać. Powoli uspokaja. Natrętne myśli o podcięciu żył, zaczynają się zmieniać w zwykłą chęć pocięcia się. Ale to jest do ogarnięcia.

Przyszła pielęgniarka, gdy akurat pisałam.

Bodajże pierwszy raz pielęgniarka, po podaniu mi leku, przyszła po jakimś czasie zapytać jak się czuję. To miło z jej strony.

Odwiedziny Mrówka minęły w miłej atmosferze. Potem robiliśmy razem „zakupy przez telefon”. To znaczy on robił zakupy w markecie, a ja podawałam mu „listę życzeń”.

Jest godzina 20:30. Czyli wieczorne leki rozdane będą dopiero za trzydzieści minut, a babcie już zaczynają ustawiać się w kolejkę. Nie mogę z nich. Jakby to była jakaś różnica, która kiedy dostanie swoją porcję chemii. Niech założą komitet kolejkowy. Gdy rozlega się okrzyk pielęgniarki: „Panie, po leki!”, z bezładnie stojących, tworzy się pierwszej klasy kolejka. Jak za komuny po kiełbasę. Oczywiście można zaobserwować różne sytuacje społeczne. Jak wpychanie się. Wpuszczanie starszych przed siebie. Pragnienie za wszelką cenę bycia pierwszym. Lub (moja postawa) postawę olewatora – pchać się, ani w kolejki ustawiać nie będę. Czekam na koniec.

Pobudzająco-poprawiające humor działanie Lorafenu ustało. Ustąpiło miejsca pustce i uspokojeniu, pomieszanemu z poddenerwowaniem. Benzodiazepiny to zło! Mam wrażenie, że już w niewielkim stopniu się od nich uzależniłam. Tęsknię do tego stanu „po zażyciu”. Muszę o tym porozmawiać z ordynator. Wolałabym jednak na osobności, a nie na obchodzie.

28. dzień (poniedziałek)

– 10. dzień bez cięcia

7:00 – pobudka

Znów obudziłam się sama. Całkiem rześka. Poranny prysznic. Kawa. Fajka. Zapomniałam zabrać czyste majtki do łazienki. Przeparadowałam więc przez oddział owinięta od pasa w dół w ręcznik. Zauważyła mnie pielęgniarka:

Podeszłam do świetlicy, gdzie rozdają poranną porcję chemii.

Mam mocne postanowienie poprawy. Koniec z obżarstwem.Mrówek kupi mi więcej owoców. Ma też kupić suszone śliwki, bo od tej złej diety i leków mam problemy z wypróżnianiem. Przyniesie mi też pasztety sojowe, zamiast serków, które są kaloryczne. Słodyczy dużo mniej. Koniec z białym pieczywem w ilościach hurtowych. Przytyłam i to znacznie. Dziś podczas prysznica nie mogłam patrzeć na swoje ciało. KONIEC Z OBŻARSTWEM! Regularne, zdrowe posiłki. Więcej błonnika. Oto mój plan. Nie chcę się głodzić. Tylko jeść zdrowo. Muszę o siebie zadbać. Muszę! W przeciwnym razie źle się to skończy. Winą za obżarstwo obarczę leki i po wyjściu przestanę je brać. A dobrze wiem, że to nie przez leki się objadam. Wiem, że to inna forma autoagresji. Przestałam się ciąć, więc żrę. Żeby się skrzywdzić. I ukarać.

Ciśnienie: 110/75.

Za pół godziny będzie obchód, a ja mam pustkę w głowie. Kwestie, które chcę poruszyć:

Obchód. Ordynator podeszła jak zwykle z uśmiechem:

Skinęłam głową.

Przytaknęłam głową.

Minęło pół godziny od łyknięcia tabletki. Przerwałam nagle rozmowę

z Mrówkiem. Nerwy mną aż szarpały. Nie mogłam się skupić na tym, co mówi. Potem ogarnęła mnie senność. Potem znów nerwy. Może Mrówek ma rację? Może uzależniłam się od Lorafenu?

Mrówek ma dość. Zdecydował, że będzie utrzymywał kontakt tylko ze mnąracjonalną. Powiedział, że nie będzie ze mną rozmawiał ani pisał, gdy wpadam w te swoje stany. Kiedy zacznę mu pisać, że chcę sobie zrobić krzywdę lub że nie zasługuję na niego, po prostu nie odpisze i urwie kontakt. Muszę przyznać, że choć jest to dla mnie bolesne – działa. Choć taka jego postawa napawa mnie lękiem.

Na obiad dostałam ziemniaki z sosem pieczarkowym i marchewkę z groszkiem.

Zjadłam wszystko. Miałam ochotę jeszcze czymś dojeść, ale tego nie zrobiłam.

Po obiedzie mieliśmy z Mrówkiem porozmawiać. Zrobiłam sobie kawy i czekałam na telefon. Dość długo nie dzwonił. Z krzesła przed salą przeniosłam się na łóżko. Zmroczyło mnie. Wtedy zadzwonił. Porozmawialiśmy chwilę. Zdążyłam go zdenerwować. Stwierdziłam, że lepiej będzie, jak spróbuję się zdrzemnąć. Leżąc, myślałam o leczeniu. Teraz mam cztery różne leki podawane trzy razy dziennie. Do tego doszło. Jestem załamana. Jak jakaś lekomanka. Plus jeszcze piąty lek doraźnie. Na razie nie znam dawkowania nowego leku. Wiem tylko, że dostaję go po dwieście miligramów, ale ile razy dziennie? Że też nie zapytałam o to ordynator. Tyle leków.... siądzie mi wątroba i wszystkie inne narządy. Boję się tego. Przecież ja się boję nawet leków przeciwbólowych.

Na moją salę przenieśli starszą babkę. Cały czas gada, modli się na głos i twierdzi, że jest spokojna. Pomijając fakt, że jadaczka jej się nie zamyka. Szkoda, że przenieśli jej poprzedniczkę na otwartą część oddziału. Tamta pani była bardzo spokojna. Praktycznie cały czas spała. A ta? Już mnie doprowadza do obłędu, a jest z nami na sali jakieś pół godziny. Zaraz mnie szlag trafi! Czy ona nie może się modlić po cichu?

Obawiam się tego nowego leku. Boję się, że wywoła we mnie pustkę, jak te inne stabilizatory na padaczkę. Choć jest jeden plus. W skutkach ubocznych zawiera się zmniejszenie apetytu. Może to pomoże mi pokonać te napady obżarstwa. Choć już czuję silną potrzebę najedzenia się do granic możliwości. Dziś zjadłam obiad, kanapkę, zupkę chińską, banana, sześć kostek czekolady i garść ciasteczek. A to jeszcze nie koniec. Mrówek przyniesie mi pizzerkę, palucha serowego, sałatkę grecką, batona i owoce. Mam nadzieję, że nie obeżrę się jak świnia.

Na dworze zrobiło się ładnie. Może uda mi się przemóc i pójść jutro z Mrówkiem na spacer po przyszpitalnym ogrodzie? Boję się opuszczać mury szpitala. Sama nie wiem czemu. To jakiś syndrom więźnia czy co? Boję się też wolności. Boję się, że nie dam sobie rady.

Kiedy przyszedł Mrówek rozmawialiśmy o przepustce. Chciałabym ją na weekend, bo jest finał Ligii Mistrzów.

Babka, którą dziś do nas przenieśli nie daje mi spokoju. Cały czas coś gada. Na dodatek kaszle, bo jest chora. Pewnie mnie zarazi.

Nie mogliśmy z Mrówkiem znaleźć sobie miejsca. Ktoś zamknął śluzę.

W świetlicy dużo ludzi. Nagle zjawiła się pielęgniarka:

- A kto wam zamknął śluzę? - zapytała. – Co to za więzienie? - i otworzyła moją samotnię. Przenieśliśmy się tam z foteli na korytarzu.

Mam problem. Boli mnie ząb. Mam w nim na sto procent dziurę. Jestem tego pewna, bo język mi wpada. Tylko jest jeden szkopuł. Moja dewiza od małego brzmi: lepiej umrzeć, niż iść do dentysty. Choć dentystę mam w rodzinie. Tak cholernie boję się usiąść na fotel, że gdy tylko o tym pomyślę, mam myśli samobójcze. Całe szczęście, że mam zęby odporne na próchnicę po ojcu. Niestety. I tak zrobiła mi się dziura. I to dość sporych rozmiarów. Dla Mrówka to nie problem. Siada się na fotel, dostaje znieczulenie i pozwala sobie zrobić zęba. A ja również tego znieczulenia boję się jak diabeł święconej wody. Chyba mam to po ojcu. Zęby po ojcu – świetnie. Podejście do dentysty po ojcu – tragedia. Szkoda, że tego podejścia nie odziedziczyłam po mamie – wtedy nie byłoby problemu.

Zastanawiam się jak to będzie, jak wrócę do domu. Kiedykolwiek by to nie nastąpiło. Czy w tym tygodniu, czy w przyszłym, czy za miesiąc. Dostanę zwolnienie z pracy na miesiąc. To wiem na pewno. Mrówek mówi, że zaraz po wyjściu stąd mam podjąć terapię indywidualną. Po wyjściu stąd na pewno nie wrócę do tamtej pracy. Tego jestem pewna. Nie dam rady. Czuję się z tym parszywie.

Przy Mrówku zjadłam bułkę z pasztetem sojowym i trochę sałatki greckiej. Kiedy poszedł, dowaliłam jeszcze pizzerkę, batona, jogurt pitny i kilka suszonych śliwek. I mam ochotę na jeszcze jedną pizzerkę. Jestem obleśna. Nie mogę zrozumieć, czemu to robię. Jem do granic możliwości mojego żołądka i jeszcze więcej. Wiem. Zeżrę wszystko co niezdrowe i powiem Mrówkowi, żeby więcej mi takich rzeczy nie kupował.

Właśnie zdałam sobie sprawę z tego, jak monotematycznajestem. Autoagresja, autodestrukcja, samobójstwo, obżarstwo, obżarstwo, samobójstwo, autodestrukcja, autoagresja. Aż do zerzygania monotematyczna. Zamiast robić zadania i ćwiczenia od psycholog, ja użalam się nad sobą.

I znów jedzenie na tapecie. Zjadłam jeszcze drugą pizzerkę. Ledwie się ruszam.

Rozmowa z Mrówkiem trwała godzinę i piętnaście minut. O 22:15 musiałam się położyć. Pisaliśmy SMS do 23:00. Potem zasnęłam.

29. dzień (wtorek)

– 11. dzień bez cięcia

7:15 – pobudka

Obudziły mnie pokrzykiwania siostry oddziałowej. Była to bolesna pobudka.

Leżałam w łóżku do ok. 7:35. Nie mogłam się zwlec. Nie chciałam.

Poranna toaleta. Leki. Dwie fajki. Kawa.

Wzięłam papier toaletowy i poszłam do ubikacji. Zajęta. MOJA ubikacja zajęta. A ja pilnie muszę z niej skorzystać! Wczoraj tak się obżarłam. No muszę! Kto śmiał zająć MOJĄ ubikację?! Zauważyłam wiecznie uśmiechniętą salową.

Przywitała mnie wielkim i szczerym uśmiechem.

Bo to MOJA ubikacja! Wyłazić z niej!

Siedziałam w śluzie. Weszła siostra oddziałowa i przywitała mnie uśmiechem:

Wzruszyłam ramionami.

Personel twierdzi, że mi się poprawia. Ja tego nie widzę. Może właśnie dlatego, że, jak powiedziała oddziałowa, dzieje się to małymi kroczkami? A może wcale nie jest mi lepiej, a oni tylko tak mówią? Kryją ordynator, która nie potrafi mi pomóc? Chce mi się ciąć. Męczą mnie wizje podcinania sobie żył. Ja-autodestrukcyjna szaleje w najlepsze. Gnębi mnie i bawi się moim kosztem. Mówi mi, żebym przestała brać leki, gdy tylko wyjdę ze szpitala. Próbuję jej nie słuchać. Czy mi się uda?

Na oddziale poruszenie. Pacjentki zgłosiły skargi ordynator na wczorajszą nocną zmianę. Na taką starą pielęgniarkę, na którą mówimy kapo. Dla mnie jest miła. Wszystkie pielęgniarki są dla mnie miłe od czasu, gdy Mrówek interweniował dwa razy u ordynator. W porządku z niej babka.

Chciałabym z nią dziś porozmawiać. Jestem jednak w takim nastroju, że chyba nie mam siły. Może potem?

Zaczepiła mnie dr Cz.:

Wszyscy chcielibyśmy żeby było już dobrze.

Nie ucieszyła mnie ta informacja. Nie wiem, czy w tej chwili cokolwiek byłoby mnie w stanie ucieszyć.

Chciałam już iść. Chyba to zauważyła.

Podczas palenia fajki w oknie, słońce przyjemnie grzało mi w twarz. Zamknęłam oczy. Przypomniało mi się, jak kiedyś próbowałam przestać się ciąć. To było na wakacjach. Kiedy nie mogłam już wytrzymać, związywałam ze sobą rękawy swetra, wkładałam w nie ręce, po czym krzyżowałam je za plecami, tworząc w ten sposób kaftan bezpieczeństwa. Leżałam tak na łóżku płacząc. Był to dość drastyczny środek, ale skuteczny.

Chyba chciałabym dzisiaj porozmawiać z psycholog. O działaniu leków. Wiem, że to nie jej działka, ale nie radzę sobie z obojętnością i utratą bogatego życia wewnętrznego. Nie czuję się sobą. Stałam się płaska. Jednowymiarowa. Nie potrafię tego znieść. Poza tym, lewa łapa. Zaczynają się upały. A ja? Znów będę musiała chodzić w długim rękawie w największe upały. Blizny tak szybko nie zejdą. Będą różowe i ohydnie widoczne przez długi czas. Mogłabym je smarować maścią na blizny, ale czuję przed tym opór. To kara dla mnie. Za to, że się cięłam. Kiedy patrzę na tę rękę i pomyślę o tym, jakie to niesie za sobą skutki, chce mi się znowu ciąć. Albo zabić. Chyba poproszę o rozmowę. Albo nie. Sama nie wiem. Czuję taką potrzebę. Choć z drugiej strony nie chce mi się rozmawiać z nikim.

Nawet z Mrówkiem.

Czuję głód. Za pół godziny obiad, a ja dziś jeszcze nic nie jadłam. Wczoraj też tak było. Nadrobiłam potem ze zdwojoną siłą. Znów się obżarłam. Dziś powiedziałam Mrówkowi, żeby mi kupił tylko jedną pizzerkę. I nic więcej. Oprócz energetyka. Ale to picie, więc się nie liczy. Mam ochotę dla odmiany się głodzić.

Wiem, że to złe rozwiązanie. Muszę zjeść obiad. Choć jest w tym coś dziwnego. Kiedy mam pusty żołądek, łatwiej jest mi utrzymać głodówkę. Kiedy tylko coś zjem, mam ochotę żreć. I żreć. I żreć. Bez końca.

Leżę i myślę. Choć izolowałam się na terapii grupowej, to mimo wszystko zżyłam się jakoś z tymi ludźmi. Ciekawi mnie, jak sobie radzą. Czy terapia im pomaga? Zastanawiam się, czy ich nie odwiedzić. Oczywiście przy okazji pojechania po kopię dokumentacji medycznej. Mogłabym do nich podejść w przerwie między sesjami.

Mrówek już jadąc do mnie pisał SMS, że mam się szykować na spacer. Byłam już ubrana. Umyłam twarz. Uczesałam włosy. Popsikałam się dezodorantem i perfumami. Byłam gotowa, choć miałam ogromne wątpliwości. Bałam się wyjścia na zewnątrz. W końcu siedziałam w zamknięciu już od miesiąca. Widok ogrodu „upiększały” mi kraty. Teraz miałam wyjść na zewnątrz i spacerować po alejkach, którymi szłam do Jezusa czy na konsultacje do ordynatora Oddziału Dziennego Leczenia Nerwic. Bałam się tej częściowej wolności. Ogarniał mnie lęk. Kiedy Mrówek przyjechał, dał mi buty. Założyłam je. Szłam dość dziwnym krokiem. Odzwyczaiłam się przez ten miesiąc od butów. Mrówek w dyżurce załatwiał formalności, tzn. podpisywał kartę wyjść. Teraz on brał za mnie odpowiedzialność.

Gdybym uciekła, miałby problemy.

Wyszliśmy z oddziału tylnym wyjściem – wprost na ogród. Zaraz po wyjściu fajka. Poszliśmy na ławkę. Siedzieliśmy. Rozmawialiśmy. Potem przeszliśmy się na nieużywaną część ogrodu, gdzie trawa była nieskoszona. Gdzie rosły stare, zdziczałe drzewka owocowe. A zamiast wysokiego muru były zwyczajne kraty.

Godzina minęła szybko i trzeba było wracać na oddział. Podobał mi się ten spacer, choć wracałam z pewną ulgą. Za kratami czuję się bezpiecznie.

Kiedy wróciłam do sali, na moim talerzyku leżały dwa ciastka.

„Ach, ta Iza”. Uśmiechnęłam się pod nosem.

Spotkałam ją w palarni.

Przytuliłam ją.

Podałam jej chusteczkę.

Znasz przypowieść o wdowim groszu?

Iza się rozchmurzyła.

Długo musiałam ją pocieszać, ale w końcu się udało. Iza była radosna. A ja poczułam się lepiej, że mogłam pomóc tej kobiecie.

30. dzień (środa)

– 12. dzień bez cięcia

7:15 – pobudka

Leżałam w łóżku do 7:30. wstanie nie było tragedią, choć bardzo chciało mi się leżeć.

Poranna toaleta. Fajka. Kawa. Leki.

Ktoś chodzi od rana i zapisuje na jutrzejszą zabawę w piwnicy. Zabawa ludzi z różnych oddziałów. Ja nie chcę iść. Nie lubię takich spędów.

Kobieta z mojej sali z depresji przeszła w manię. Nie można z nią wytrzymać.

Cały czas gada albo zatrzymuje żeby opowiedzieć coś o sobie.

Dziś psycholog chciała porozmawiać ze mną na spacerze. Muszę jej powiedzieć, że bezpieczniej czuję się w jej gabinecie.

Dziś jest obchód. Chcę załatwić następujące sprawy:

Ciśnienie 100/60.

Gdy lekarze i psycholog wchodzili na oddział, psycholog mnie zaczepiła:

Przytaknęłam głową.

Obchód.

Pomyślałam sobie, że może nie żyć i nie potrafiłam nic czuć w związku z tym.

I jeszcze jedno. Czy jutro da się z panią jakoś umówić?

Psycholog przyszła po mnie do sali.

Dokończyłam fajkę i poszłam szukać Izy. Psycholog to wszystko obserwowała.

Gdy wróciłam do niej, zapytała:

Weszłyśmy do gabinetu.

O mniejszym natężeniu?

w domu, pocięłabyś się. Ale tego nie robisz.

Wzruszyłam ramionami.

Adoptuj się powolutku do skali przeżywania bliżej środka.

Idziesz dzisiaj na spacer z Mrówkiem?

Dzisiaj nie mogę znaleźć spokojnego miejsca do pisania. Cały czas ktoś mi przeszkadza. Wszędzie panuje harmider.

Po południowych lekach, koło 15:00, położyłam się. Byłam wyczerpana. Denerwuje mnie to, że leki zabierają ze mnie całą energię. Zasnęłam. Obudzili mnie dopiero na kolację.

Gdy poszłam wymienić telefon i podłączyć drugi do ładowania, pielęgniarka zapytała:

W końcu przyszedł Mrówek. Rozpakowaliśmy rzeczy dla mnie. Grzecznie nic nie jadłam, oprócz obiadu i połowy batona. Byłam głodna. Zrobiłam sobie dwie kanapki z pasztetem sojowym i kiełkami oraz wzięłam sałatkę grecką.

Przechodząc koło kuchni zwróciłam się do salowej:

Zaczęła się ze mnie śmiać.

Podczas rozmowy z Mrówkiem, po raz kolejny porównałam go do mojego ojca. Nagle przyszło olśnienie. Wprowadzam chaos w nasz związek, podświadomie chcąc, by nasza relacja była taka, jak relacja z ojcem – toksyczna.

Ciekawi mnie, dlaczego psycholog obdarza mnie takim zaufaniem. Przecież powiedziałam jej, że w 2008 roku kłamałam. Chyba ją o to zapytam.

31. dzień (czwartek)

– 13. dzień bez cięcia

7:15 – pobudka

Z łóżka zwlekłam się o 7:35 lub 7:40. Pewna nie jestem. Pierwsze co poczułam to kac. Kac gigant. Łeb pękał, kręciło się w głowie. Zapalić fajkę szłam węża tropem. Położyłam się znów. Rozmowa z Mrówkiem. Niezbyt długa. Leki.

Pielęgniarka przyniosła mi je do łóżka.

Łyknęłam tabletki z oporem.

Mrówek namawiał mnie, żebym wzięła prysznic. Nie miałam siły. Wszystko było mi obojętne. Nawet to, że będę śmierdzieć.

Ciśnienie 105/60.

Koło 9:00 zjadłam śniadanie. Kromka chleba żytniego z paprykarzem warzywnym, kiełki brokułu i pomidor.

Kiedy wracałam z fajki, zauważyłam dr Cz.

Mam okropne zawroty głowy po porannej dawce. Mam tylko nadzieję, że nie dadzą mi czegoś w zamian. Chcę iść na przepustkę w sobotę, a dziś mamy czwartek. Nie puszczą mnie na nią na nowym leku.

Czuję się naćpana. Zupełnie naćpana. Mózg mi zdrętwiał.

Siedziałam na fotelu. Był taki wygodny. Taki mięciutki. Zastała mnie na nim psycholog.

Kiedy przechodziła dr Cz. zaczepiłam ją:

Mrówek ma dziś rozmawiać z ordynator w sprawie przepustki. Denerwuję się. Tak bardzo chciałabym zobaczyć ten mecz... boję się, że nie dostanę tej przepustki.

Nie mam weny. Nie potrafię odróżnić rzeczy ważnych od mniej ważnych. Mam problemy z hierarchią wartości.

Wiatr z hukiem otwiera i zamyka okno. Czemu zdecydowałam się o tym napisać? Nie wiem. Może dlatego, że ten wiatr co plącze się w drzewach, szum tych smaganych liści, tak bardzo przypomina mi pobyty u cioci. U niej drzewa wydawały takie same dźwięki. Piękne i pełne grozy zarazem.

To głupie. Dochodząc do marginesu nie mogę się zdecydować, czy pisać dalej i wejść na margines, czy zostawić trochę wolnego miejsca i zacząć od nowej linijki. Czasem zastanawiam się ze trzydzieści sekund. Ale i tak zawsze podejmuję decyzję o pisaniu od nowej linijki.

Intuicja. Odbieram świat intuicyjnie. Rozumiem świat intuicyjnie. Ludzi odbieram intuicyjnie. Dlatego tak często ich nie rozumiem.

Czuć. Znów zaczęłam czuć. Mam ochotę pobiec do psycholog i jej o tym powiedzieć. Znowu czuję. Czuję po swojemu. Tak, jak czułam. Intuicyjnie. Całą sobą. To dzięki tym drzewom. Ten wiatr w drzewach mnie hipnotyzuje.

Mrówek napisał „Już do ciebie idę...”. „Nie udało się” - pomyślałam. Przyszedł do palarni.

„No to ładnie. Nici z meczu. To kiedy ja wyjdę?”

Usiedliśmy w śluzie.

Ale ja i tak się bałam. Bardzo bałam się tej wolności. Tyle pokus. I wcale nie chodzi tylko o żyletkę, której nie będę nawet miała okazji kupić. Nie chcę jej kupować.

Spędziliśmy z Mrówkiem dwie i pół godziny w ogrodzie przyszpitalnym. Mogliśmy pójść, gdzie chcemy, ale ja bałam się opuszczać teren szpitala. Sama nie wiem czemu. Chyba dlatego, że w szpitalu czuję się bezpiecznie.

Siedząc na ławce zrobiliśmy sobie mini piknik. Jedliśmy kanapki i sałatki. Było fantastycznie. Chwilami nawet zapominałam, że jesteśmy na terenie psychiatryka, a o 17:00 muszę wrócić na oddział.

Było fantastycznie, ale... właśnie. Zawsze to cholerne „ale”. Robiliśmy listę zakupów na cudowny weekend. A jednak nie potrafiłam się z tego cieszyć. Jakiś cholerny smutek i niepokój wkradły się we mnie i za cholerę nie chciały odejść. Martwiłam się. Jak zwykle się martwiłam o tysiąc spraw. Bałam się. Bałam się siebie. Bałam się wolności. Przez ten miesiąc przywykłam do szpitalnych warunków. Do kontroli. Do obserwacji. Do nadzoru. Do krat w oknach. Do nieposiadania ostrych narzędzi. Do braku klamek. Teraz, na prawie trzy dni, miało się to wszystko zmienić.

Gdy wróciliśmy na oddział, było prawie pusto. Prawie wszyscy poszli na zabawę w piwnicy. Był taki spokój. Aż nie chce się opuszczać tego oddziału. Boję się wypisu. Tak bardzo się boję.

Podczas pobytu w szpitalu przypomniałam sobie, jak bardzo kocham Mrówka i jak bardzo on kocha mnie. Zaplanował cały weekend. W sobotę zamawiamy pizzę i oglądamy finał Ligi Mistrzów. W niedzielę jedziemy do pobliskiego lasu na piknik. Pełen relaks. Zero stresów. Właśnie tego mi potrzeba. Natury i bliskości jego. Mojego Mrówka.

Jeszcze do mnie nie dociera, że za kilkanaście godzin wychodzę na częściową wolność.

Podczas wieczornych leków kosmyk włosów przykleił mi się do ust. W jednej ręce miałam butelkę z wodą, a w drugiej kieliszek z kroplami. Próbowałam go jakoś odrzucić głową. Bezskutecznie. Pomoc przyszła z nieoczekiwanej strony.

Pielęgniarka kapo odgarnęła mi delikatnie włosy z twarzy. Oniemiałam.

Rozmawiałam z Mrówkiem krótko. Krótko też pisaliśmy. Zasnęłam o 23:00.

32. dzień (piątek)

– 14. dzień bez cięcia

7:15 – pobudka

Początkowo nie chciało mi się wstawać. Jednak kiedy uświadomiłam sobie, że dziś wychodzę na przepustkę, zerwałam się z łóżka i szybko ubrałam. Paląc fajkę rozmawiałam z Mrówkiem. Cieszę się jego szczęściem. Chciałabym, żeby ten weekend był udany ze względu na niego. Dostarczam mu tyle przykrości. Bólu. Rozczarowań. Chciałabym, żeby w ten weekend czuł się ze mną dobrze. Żeby się dobrze bawił. Żeby wypoczął.

Przed prysznicem połknęłam leki. Zaczepiła mnie terapeutka:

Wzięłam szybki prysznic, podczas którego jedna z pacjentek chciała mi się władować do łazienki. Gdy otworzyła drzwi, zdenerwowałam się. Nie słyszy, że woda leci?

Czy w tym szpitalu nie można mieć chwili prywatności? Co to jest? Jakiś obóz pracy, że trzeba się myć po kilka osób?

Siadłam w śluzie i rozmawiałam z Mrówkiem. Na oddział weszła psycholog:

Chwilę później weszła ordynator:

Skinęłam głową.

To niesamowite, że ci ludzie cieszą się moją przepustką razem ze mną. A może nawet bardziej niż ja.

Jest 10:00. Za cztery godziny wychodzę na wolność. Boję się. Tak bardzo się boję. Nigdzie nie mogę sobie znaleźć miejsca. Wszędzie ktoś siedzi. A ja jak głupia łażę z kawą i zeszytem po oddziale.

Kolejny schemat. Poczucie winy. Mrówek wstał wcześnie. Przed 6:00. Teraz trochę opadł z sił i źle się czuje. A ja? Mam z tego powodu poczucie winy. Mój sposób rozumowania? Już wyjaśniam. Mrówek jest szczęśliwy, że wychodzę na przepustkę. Zaplanował dokładnie cały weekend. Nastawił się, że będzie miło. Teraz źle się czuje. To moja wina. Nie, że źle się czuje. Tylko, że nastawił się, że będzie fajnie, bo ja wychodzę. Czyli za moją sprawą jest teraz zawiedziony, bo źle się czuje i miło nie jest. Wiem, jak głupio i naiwnie to brzmi. Racjonalnie wiem.

Tylko co z tego, skoro tak właśnie czuję?

Na oddziale dobre wieści szybko się rozchodzą. Co chwilę ktoś podchodzi i pyta, czy wychodzę. Kiedy mówię, że tylko na przepustkę, wydają się być rozczarowani, ale i tak cieszą się razem ze mną.

Obchód.

Co mogło pójść nie tak? Tak wiele mogło pójść nie tak.

Czuję okropny stres przed wyjściem. Lęk przesłania mi radość z wolności. Mrówek zapytał, czy mam gdzieś w domu pochowane żyletki. Zrobiło mi się dziwnie. Przysięgłam mu, że ostatnią wzięłam ze sobą do szpitala i ją wyrzuciłam. W domu nie mam nic. To prawda. I wiem, że nie będę miała jak kupić żyletki. Nie chcę tego robić. Jednak wiem, że przy pierwszej lepszej okazji bym to zrobiła. Dlatego boję się wolności. Zawsze można rozwalić maszynkę do golenia. Ale nie chcę tego robić. Nie chcę się ciąć. Choć czuję taką potrzebę.

Przez całą drogę do domu szłam, jakbym miała kij w dupie. Byłam cała spięta. Dodatkowo w połączeniu ze starą, zużytą już czerwoną koszulą flanelową wyglądałam jak narkomanka idąca na odwyk. Mrówek stwierdził, że tak wyglądam. W ogóle o tą koszulę prawie się pokłóciliśmy. Gdy Mrówek się dowiedział, że zamierzam w niej iść, chciał zamówić taksówkę.

Ostatecznie postawiłam na swoim. Czułam się jednak dziwnie, gdy mijający nas ludzie przyglądali mi się. Ale miałam to w dupie. W mojej starej koszuli czułam się bezpiecznie.

Gdy weszliśmy do domu, zaczęło mi się kręcić w głowie. Nogi szły, jakbym była na księżycu, a nie w swoim mieszkaniu. Kiedy weszłam do kuchni, wszystko wróciło. Wszystkie wspomnienia ostatnich dni przed zgłoszeniem się na oddział zamknięty. Picie, a właściwie chlanie zaraz po przyjściu z sesji, cięcie, tabletki. Wszystko stanęło mi przed oczami sprawiając, że cała kuchnia zaczęła wirować.

Przysiadłam na krześle.

Gdy siedzieliśmy już w pokoju, zastanawiałam się głośno ile ważę.

„Zjebał mi cały weekend! Jak on mógł? No jak on, kurwa, mógł mi to zrobić?” byłam wściekła.

W głębi duszy wiedziałam, że bardzo dobrze zrobił. Od wielu dni myślałam o tym, że jak wyjdę na przepustkę, w końcu się zważę. Wiem, że waga wskazałaby o wiele za dużo jak na moje standardy. A to mogłoby wpędzić mnie w jeden z tych moich stanów.

- Jak chcesz wiedzieć ile ważysz, to poproś pielęgniarkę na oddziale, żeby cię zważyła - to dojebał.

Nie gniewałam się długo. Za sprawą leków nie chowam długo urazy.

Mrówek stwierdził, że mam dziwne oczy od leków. Jakby były pokryte warstwą czegoś. Powiedział, że wyglądają jak za szkłem. A ja myślę, że tak właśnie jest. Skoro oczy są zwierciadłem duszy, a leki sprawiają, że prawdziwa ja (do tej pory) jest zamknięta, to oczy też są zamknięte. Za szybą.

Mrówek jest wykończony i zasnął. Przyszłam do kuchni. Siedzę na tym krześle, przy tym stole, przy którym robiłam to wszystko przed zamknięciem. Mam ochotę otworzyć browara i wypić go jednym haustem. A potem drugiego. I trzeciego. A potem wziąć żyletkę i się pociąć. Nie wiem czemu. To chyba przez wspomnienia. Otworzyłam lodówkę. Piwo. Piwko. Zimne piweczko. Wybrałam napój energetyczny. Wróciłam na krzesło i zwinęłam się w kulkę. Te wspomnienia mnie przygniatają. W poniedziałek powiem o tym ordynator i psycholog. Jestem za słaba. Nie poradzę sobie jeszcze na wolności. Jestem za słaba...

Chciałam pójść i obudzić Mrówka, ale nie mogę. Czuję, jakby to krzesło mną zawładnęło. Czuję, jak mnie więzi. Nie mogę się ruszyć! Nie mogę pójść ani wołać o pomoc. Wysłałam mu SMS. Nie obudził się. Muszę zadzwonić do niego. To jedyny ratunek.

Dzwoniłam kilka razy – nic. Musi być naprawdę wykończony. Uległam. Otworzyłam sobie browara. Nie powinnam. Tak dobrze wiem, że nie powinnam. Wypiłam pół piwa dość szybko. Wtedy przyszło opamiętanie. Dalej nie mogłam się ruszyć z krzesła i iść obudzić Mrówka, więc zaczęłam dzwonić, po wysłaniu kolejnego SMS. Chciałam, żeby wiedział co się ze mną dzieje, zanim do mnie przyjdzie. W końcu się obudził. Przybiegł do kuchni.

Wziął mnie na ręce i zaniósł do pokoju. Posadził sobie na kolanach. Nie potrafiłam nic powiedzieć, ale tak dobrze było go czuć blisko siebie. Czułam bicie jego serca. Uspokoiło mnie to.

Dlaczego to zrobiłaś? - zasypał mnie gradem pytań.

Mrówek był bardzo zmartwiony. Stwierdził, że nie wie co ma robić.

Zaprzeczyłam głową.

Przytaknęłam głową.

Mrówek poszedł za mną do ubikacji. Stanął pod nią. Nie zamknęłam się, bo obiecałam, że nie będę zamykać zamka w ubikacji i łazience. Ale stania pod toaletą znieść nie mogłam.

Wyszłam wkurzona z ubikacji. Takiej kontroli znieść nie mogłam.

Wieczorem wzięłam kąpiel. Cudownie było leżeć w swojej wannie. Czy móc się wreszcie ogolić. Mrówek chciał, żeby drzwi do łazienki były zupełnie otwarte.

Mogłam. Choć coś we mnie się buntowało.

Postanowiłam zadzwonić do mamy z wanny. Chciałam odklepać cotygodniową rozmowę. Mrówek usiadł przy wannie i pokazywał mi zdjęcia, gdy ja rozmawiałam z matką. Piętnaście minut głupiej gadki odklepane. Swoją drogą, nie czułam się skrępowana tym, że Mrówek widział mnie nago. I wcale już nie chodziło o rękę, bo po przyjściu do domu chodziłam w krótkim rękawie. Nie czułam się skrępowana nagością. Mimo, iż wstydzę się swojego ciała odkąd przytyłam i zakrywam się ubraniami jak mogę.

Wieczorem siedliśmy przy piwku. Ja swoim, bezalkoholowym. Mieliśmy różne nastoje. Mrówek był ożywiony i pełen energii, ja za to zmęczona i śpiąca. Kiedy przyszedł czas na wieczorne „Panie po leki!”, Mrówek wyciągnął tabletki z kieszeni i zaczął skrupulatnie czytać „instrukcję obsługi leków”. Bał się pomyłki w dawkowaniu. Zdenerwował mnie po raz kolejny, bo nosił leki przy sobie. Tak jakbym miała połknąć wszystkie tabletki naraz. Trochę mu się nie dziwiłam, ale zdenerwował mnie tym. Nienawidzę kontroli.

Zabrał też to „czarodziejskie krzesło” z kuchni. Przyszedł i z dumą powiedział:

W głębi duszy wiedziałam, że zrobił dobrze, że się martwi i byłam mu gdzieś w środku wdzięczna za taką troskę. Choć na zewnątrz nie chciałam się do tego przyznać. Na szczęście z zakazu korzystania z kuchni zrezygnował.

Miło spędziliśmy wieczór.

Co ciekawe wróciła między nami „chemia”. Znów pocałunki sprawiały przyjemność. I nie były to zwykłe buziaki, a namiętne pocałunki. Mój kryzys pozytywnie wpłynął na nasz związek.

Mrówek przeczytał losowy rozdział tej książki. Miał przeczytać tylko otwarte dwie strony, ale stwierdził, że się wciągnął i doczytał do końca rozdziału.

Powiedział, że bardzo mi kibicuje, żeby ta książka powstała. To dla mnie szalenie ważne.

33. dzień (sobota)

– 15. dzień bez cięcia

8:05 – pobudka

Obudziłam się już wcześniej. Przed 6:00, bo musiałam siku. O 8:05 Mrówek obudził mnie pocałunkiem. To było miłe. Zaraz po tym dał mi wyliczone leki do połknięcia. Już się tym nie zbulwersowałam. Zastanawialiśmy się, czy nie iść jeszcze spać, ale ostatecznie wstaliśmy. Po Seronilu pewnie i tak bym nie zasnęła.

Stwierdziliśmy, że najwyżej zrobimy sobie drzemkę w ciągu dnia.

Wypiłam dwie kawy i zaczęłam pisać. Mrówek zajął się sprawami zawodowymi. Siedzę przy biurku i wiem, że za plecami mam jego. Tak wspaniale jest czuć jego obecność. Mieć świadomość, że w każdej chwili mogę podejść i się do niego przytulić lub go pocałować. Moje libido jakby drgnęło. Choć dalej mam jeszcze opory przed seksem. Ale znów wiem, dlaczego z nim jestem. Przypomniałam sobie miłość do niego. Kocham go!

Gdy Mrówek poszedł się szykować przed wyjściem do sklepu, siadłam na balkonie i zamknęłam oczy. Wdychałam głęboko świeże powietrze o intensywnym zapachu zieleni. Niewątpliwie odzyskałam swój dar intensywnego odczuwania zapachów. Może psycholog miała rację? Może przywyknę do bledszych emocji?

Może to zbyt intensywne odczuwanie wszystkiego mnie wypalało?

Mrówek nie chciał zostawić mnie samej nawet na chwilę. Musiałam, więc iść z nim do sklepu. Choć bardzo tego nie chciałam.

- Albo idziesz ze mną, albo rezygnujemy z zakupów – powiedział.

Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym choć przez chwilę się nie buntowała.

Szybko mu jednak uległam.

Poszliśmy do kilku sklepów dość blisko. Nie sądziłam, że przejście około jednego kilometra może mnie tak wykończyć. Poszliśmy do domu odpocząć, przed wizytą w kolejnym sklepie. Ledwie trzymałam się na nogach. Nieznośna lekkość bytu (jakby nie do końca działała na mnie grawitacja) dawała się we znaki. Nie sądziłam, że jestem aż tak słaba fizycznie.

Zastanawiam się skąd we mnie ta potrzeba bycia idealną. Skąd przekonanie, że skoro idealna nie jestem – nie zasługuję na nic. Nie jestem chuda – nie mam prawa głosu. Mam problemy z cerą (po lekach moja cera pogorszyła się sto razy) – nie zasługuję na pomoc. Nie wiem wszystkiego – jestem głupia. Przykłady można by mnożyć. Schemacie WSZYSTKO ALBO NIC – bądźże pozdrowiony!

Wspominałam o tym, że Mrówek zaplanował cały weekend? Dziś, po wizytach w sklepach i zakupie nowego sukulenta oraz sadzonki pomidora, nadszedł czas na przesadzanie. W pierwszej kolejności nowej skrzynki doczekały się moje przyprawy: tymianek, oregano i majeranek. Z małych doniczek, poszły do skrzynki balkonowej. Mrówek zajął się tym wszystkim. Ja tylko patrzyłam. Na wpół leżałam i obserwowałam co robi. Po tych zabiegach stwierdził, że się zmęczył. Przyznałam, że to obserwowanie też mnie wykończyło.

Nie przyznam mu się do tego w tej chwili, ale to dobrze, że wczoraj podczas kąpieli siedział przy wannie. Gdybym się zamknęła w łazience, pewnie bym się pocięła. Pamiętam, że chcę się leczyć. Powiedziałam mu, że powinien mnie pilnować.

Teraz czekamy na pizzę. Kolejna atrakcja dzisiejszego dnia. Zjadłam dziś tylko kanapkę i sałatkę z warzyw i parówki sojowej. Byłam grzeczna i nie obżarłam się.

Zasługuję na wyżerkę pod postacią pizzy.

Zjedliśmy po dwa kawałki mega pizzy. Ja jeszcze w kuchni dojadłam, ale zamknęłam się w sumie w dwóch i pół kawałka.

Po posiłku nadszedł czas na ratowanie kolejnych biedaków. Aturi i mimozy, które były w opłakanym stanie. Wymagały natychmiastowego przesadzenia. Mojego osiemnastkowego kaktusa, którego sobie sama kupiłam w dniu urodzin. Dwie bazylie, które również trzeba było ratować. Oraz biedną sierotkę pomidora koktajlowego, którego adoptowaliśmy będąc na zakupach. Cała operacja trwała do wieczora. Trochę się ożywiłam. Nawet trochę pomagałam Mrówkowi. Mam nadzieję, że roślinom spodoba się w nowych domkach.

Operacja „przesadzamy zieleń” zajęła cały dzień. Nie żałuję. Bardzo mi się to podobało. Wczułam się mocno. Zaangażowałam emocjonalnie. Stąd takie zmęczenie. Mimo, że to Mrówek wszystko robił.

Nadszedł czas na szybki prysznic, a potem finał Ligi Mistrzów! Derby Madrytu. Atletico kontra Real. Oboje nie lubimy Realu, dlatego kibicowaliśmy Atletico. Mrówek na początku meczu powiedział, że przeczuwa remis. Jakież było moje zdziwienie, gdy regulaminowy czas gry skończył się wynikiem 1:1. Kiedy zaczęła się dogrywka, Mrówek postawił 50zł na Atletico. Chciał, żebyśmy mieli większe emocje. Podobnie było podczas Mundialu w RPA. Mecze, które obstawialiśmy, oglądało się z o wiele większym zaangażowaniem, niż te, na które nie wnosiliśmy zakładów. Kochany. Wiem, że zrobił to dla mnie. Niestety. Atletico przegrało 1:4.

Za obopólną zgodą łyknęłam wieczorne leki o północy, zamiast o 21:00. Na dodatek wzięłam połowę dawki Rispoleptu. Chciałam być jutro na nogach. Chciałam mieć więcej energii i sił na atrakcje, które zaplanował Mrówek. Nie chciałam czuć się zmęczona pójściem do sklepu i spędzić ten dzień aktywnie.

To był bardzo udany dzień. Nie licząc przymusu cięcia. Poczułam go silnie kilka razy w ciągu dnia. A najmocniej na meczu, gdy spojrzałam na swoją rękę i blizny.

34. dzień (niedziela)

– 16. dzień bez cięcia

8:05 – pobudka

Obudziłam się bardziej rześka przez łyknięcie połowy dawki Rispoleptu wczoraj wieczorem. Zdaje mi się, że fizycznie mam więcej siły. Dzisiejszy dzień będzie udany!

Powiedziałam mu, że dzisiaj może mi coś odwalić. Żeby lepiej mnie pilnował. Zmartwił się. Zapytał, czy nie powinnam łyknąć więcej Rispoleptu – zaległej części dawki. Zaprzeczyłam.

Byliśmy na eurowyborach. Tylko Mrówek głosował. Ja musiałabym jechać do psychiatryka. Szkoda mi czasu na to.

Chwilowy odpoczynek i jedziemy na pomnik rotmistrza Pileckiego zapalić znicz.

Dziś rocznica jego śmierci.

Popołudniu będziemy jeszcze ratować sukulenty. Kolejna dawka przesadzania.

Mrówek stwierdził, że odkąd przytyłam, wyglądam zdrowiej. I w końcu mam zgrabną, zaokrągloną pupę. Ale ja nie potrafię zaakceptować tych dodatkowych kilogramów.

Pojechaliśmy na pomnik rotmistrza. Mrówek chciał, żebym miała dreszczyk emocji. Dlatego nie skasowaliśmy biletów. Miał rację. Emocje były. Ale to nie dla mnie. Całe siedem przystanków, które jechaliśmy, oglądałam się na ludzi. Obserwowałam ich. Kiedy tylko ktoś wkładał rękę do kieszeni albo otwierał torbę lub plecak, czułam ogromny stres, że wyciąga legitymację kontrolera. Po wyjściu z autobusu ulżyło mi. Po fakcie stwierdziłam, że było to nawet całkiem fajne przeżycie, ale nie chciałam go przeżywać ponownie. Musiałam zapalić fajkę z nerwów. Poszliśmy zapalić znicze. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że byliśmy jedyni.

Człowiek to jednak ciekawe stworzenie. Gdy staliśmy przy pomniku, a Mrówek go wycierał, ludzie z ciekawości zatrzymywali się przy nim i czytali tablicę informacyjną. Przynajmniej w ten sposób mogliśmy dołożyć cegiełkę do pamięci o nim. Poczułam, że spełniłam swój obowiązek moralny.

Wracaliśmy już nie na gapę. Choć drugi bilet nie chciał się skasować. Musiałam go wsadzać do kasownika kilka razy, zanim się udało. Mrówek potem śmiał się, że mogłam skasować tylko za siebie, bo za niego nie musiałam. Bilet sam nie chciał się skasować.

Po powrocie obejrzeliśmy teatr telewizji „Śmierć rotmistrza Pileckiego”. Poruszył mnie on. Był za mocny, jak na mój obecny stan.

Dowiedziałam się, że szwagierka wie o próbie samobójczej z 2008 roku. Ponoć była w pokoju mamy, gdy Mrówek zadzwonił w środku nocy, że zabrała mnie karetka. Nie dała nic po sobie poznać. Dopiero po tylu latach Mrówek się o tym dowiedział i powiedział mi.

Po obiedzie zdrzemnęłam się. Po obudzeniu zapaliłam fajkę. Słońce wpadało do pokoju. Patrzyłam jak zahipnotyzowana na tańczący, podświetlony, wydychany dym. Mrówek stwierdził, że powinnam o tym napisać, bo to też jest odczuwanie.

Boję się jutra. Ordynator i psycholog będą chciały ze mną porozmawiać. Nie wiem ile im powiedzieć. Czy powinnam się przyznać do wypicia tego piwa? Czy też do zamiaru pocięcia się? Czy powinnam powiedzieć, że obecność Mrówka podczas kąpieli uchroniła moją łapę przed nowymi sznytami? Czy powinnam powiedzieć, że gdy teraz wyjdę, przy nadmiarze emocji podetnę sobie żyły? Pewnie powinnam.

Pewnie powiem. Choć bardzo się boję.

Przytuliłam się do Mrówka. Pocałował mnie. Chciałam jeszcze. Już dawno nie chciałam się nawet całować.

- Może uda nam się odbudować nasz związek. - powiedział – Chciałabyś?

Z uśmiechem przytaknęłam głową. Znów mnie pocałował. Przez ułamek sekundy poczułam się szczęśliwa.

Mrówek twierdzi, że do szpitala wrócę na tydzień. Według mnie, to kwestia raczej dwóch tygodni. Muszą sprawdzić, jak zadziała nowy lek.

Taka jest prawda. Patrząc z perspektywy tego weekendu i zmniejszenia dawek Rispoleptu na wieczór, wiem, że potrzebuję kolejnego leku. Wiem, że wystarczy kłótnia z Mrówkiem. A nawet moje ubzduranie sobie, że na przykład nie zasługuję na pomoc. Wtedy nie jestem w stanie zagwarantować, że nie podetnę sobie żył.

Szybko odpuszczam. Po raz kolejny przekonałam się o tym. Podczas oglądania jednego z naszych ulubionych seriali nawet nie próbuję zapamiętać trudnych imion lub nazwisk bohaterów.

Kiedy zaczynam pisać, wczuwam się bardzo. Zaczynam pisać niewyraźnie, zjadać litery i notorycznie pomijać literę „m” na końcu czasowników w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Wczuwam się tak bardzo, że szkoda mi czasu na dokładne pisanie. Niestety potem bywają problemy z rozczytaniem niektórych fragmentów nawet przeze mnie.

Po tym weekendzie stwierdzam, że epizod depresyjny można oficjalnie uznać za zakończony. Niestety poważnym problemem jest wciąż niebezpieczna niestabilność.

Rozmawialiśmy z Mrówkiem o moim powrocie na oddział.

Szłaś jakbyś miała kij w dupie.

Znowu nieśmiało zaczynam marzyć. Marzę o sukcesie tej książki i pisaniu w ogóle.

35. dzień (poniedziałek)

– 17. dzień bez cięcia

7:55 – pobudka

Wyliczone przez Mrówka leki. Fajka. Kawa. Szybki prysznic. Wszystko w pośpiechu. Tak szkoda wracać na oddział. Tak bardzo chciałabym zostać w domu. Tak, jak bałam się wyjścia ze szpitala, tak teraz boję się powrotu do niego.

Przed wyjściem ze szpitala byłam już bardzo zestresowana. Im bliżej było godziny wyjścia, tym większy był lęk i psuł mi humor. Gdy doszliśmy do szpitala i paliliśmy fajkę, byłam załamana. Po dotarciu na oddział niestabilność dała się we znaki. Przestało mi na wszystkim zależeć. Zaczęłam odtrącać Mrówka. Chciałam być sama. Już nie cieszyła wizja powrotu do domu. Nie cieszyły dobre relacje z Mrówkiem. Nie chciałam nawet myśleć o pisaniu książki. Choć dzień wcześniej snułam wielkie marzenia z tym związane.

Trafiłam na obchód.

Siedzieliśmy z Mrówkiem w śluzie i czekaliśmy na rozmowę z ordynator. Nie chciałam z nim rozmawiać. Nie chciałam nawet podać mu ręki. Byłam w emocjonalnym szoku.

W końcu przyszła moja dr prowadząca.

Poszłam z nią. Gdy weszłam do gabinetu ordynator, psycholog zajmowała moje miejsce. Stałam jak wryta. Trzęsłam się cała ze stresu i nie wiedziałam co zrobić.

Psycholog spojrzała na mnie. Wstała z miejsca.

Zajęłam swoje miejsce.

Stres i szok emocjonalny sprawiły, że wszystko było mi obojętne. Chciało mi się płakać. Wolałabym usłyszeć, że muszę zostać w szpitalu ze dwa tygodnie. Bez możliwości opuszczania oddziału.

A jeśli teraz czujesz, to chyba dobrze?

Ordynator, psycholog i moja dr prowadząca roześmiały się.

Musiałam usiąść.

Przy pierwszej lepszej kłótni czy jakimś stresie.

Wszystko zostało załatwione jak należy, ale jakoś nie potrafiłam się z tego cieszyć.

Po rozmowie wróciłam oszołomiona na oddział. Cała się trzęsłam. Mrówek w czasie mojej rozmowy, poszedł do pawilonu zrobić zakupy. Nie chciałam nawet żeby wracał. Po rozmowie jednak poprosiłam go, że przyszedł. Przeprosiłam go za to odpychanie. Przyszedł na chwilę, po czym poszedł do domu. Ustaliliśmy, że dokończy sprawy zawodowe i wróci popołudniu.

Poszłam zapalić. W palarni siedziała Asia i płakała.

Poszłam do pielęgniarek i powiedziałam, że Asia potrzebuje rozmowy z ordynator. Od razu zadzwoniły. Wróciłam na palarnię i ją pocieszałam dalej.

Mam wrażenie, że nic się nie zmieniło. Że jest tak, jak było zanim tu przyszłam. Z tą różnicą, że aktualnie, ale tylko aktualnie, nie chleję i nie tnę się. Nasilona niestabilność, nieumiejętność radzenia sobie z emocjami. Mam wrażenie, że mi tu nie pomogli, a chcą mnie już stąd wyrzucić.

Kiedy przyszedł Mrówek, poszliśmy na ogród. Z minuty na minutę czułam się coraz gorzej. Mało rozmawialiśmy. Położyłam głowę w rękach na stoliku. Było mi okropnie słabo. Kręciło mi się w głowie. Muliło mnie. Po godzinie wróciliśmy na oddział, choć mogliśmy tam siedzieć do 18:00. Nie wiedziałam od czego się tak czułam. Czy to przez nadmiar emocji? Czy przez pogodę? Czy przez to, że nie dali mi Afobamu i schodziła ze mnie benzodiazepina, którą brałam od miesiąca? Na przemian łapała mnie kurwica i chciało mi się płakać. Położyłam się.

Nie mogłam zasnąć. Dużo myślałam. Pomysł napisania książki jest głupi. Tylko robię z siebie debila myśląc, że mogłabym coś napisać. Coś, co ktokolwiek by chciał przeczytać. Napisałam o tym Mrówkowi. Ale nawet jak uda się to napisać, to za co to wydać? Skąd wziąć pieniądze na tak dużą i niepewną inwestycję? A może jednak wszystko się uda. Przecież nie może być całe życie pod górkę. Czasem coś musi się udać. Może akurat z tą książką się uda?

Z ogrodu zadzwoniłam do matki z życzeniami. Podziękowała, powkurzała. Kłamałam. W pracy normalnie. Współpracowniczka mnie wykańcza. Tak. Kierowniczka jest w porządku. Nie. Nie będę przedłużać umowy. Kończy się w sierpniu. Tak. U nas wszystko w porządku. Tak. Szukam innej pracy. Co z tego, że nie mogę nic znaleźć. Najwyżej zapiszę się do Urzędu Pracy. Nie. Nie należy mi się zasiłek. Nie. Nie rozpaczam z tego powodu. Dobra, ja muszę kończyć. Wracam z pracy i właśnie stoję pod sklepem, bo robię zakupy. To cześć. Na razie.

Jakieś piętnaście minut po wieczornych lekach znów miałam atak słabości, mdłości, zawrotów i bólu głowy. Stwierdziliśmy z Mrówkiem, że to uzależnienie od benzo. Mózg dopominał się dawki Afobamu, której nie dostał. Czułam się koszmarnie. Nie byłam w stanie rozmawiać. Położyłam się o 22:00. Czterdzieści minut później, zasnęłam.

36. dzień (wtorek)

– 18. dzień bez cięcia

5:10 – pobudka

Obudziłam się zupełnie rześka. Chciałam jeszcze pójść spać, ale nie mogłam zasnąć. Poszłam zapalić fajkę.

Jak będzie wyglądał dzisiejszy dzień? Stresuję się tym sześciogodzinnym wyjściem do domu, a potem powrotem na noc na oddział. Czy zrobiłam dobrze?

Czy mi to pomoże?

Od ponad tygodnia moja współpacjentka z depresją dwubiegunową jest w stanie manii. Z naszej spokojnej sali zrobiła poczekalnię dworcową. Odkąd otworzy oczy, jest jazgot. Sprasza inne pacjentki, wszystkich wszystkim częstuje, a potem mówi, że jej kradną. Co chwilę ktoś wchodzi i wychodzi. Wczoraj szlag mnie mało nie trafił. Leżałam w łóżku, wykończona osłabieniem i mdłościami, a jedna z pacjentek usiadła mi dupskiem na włosach. To już są szczyty! Raz. Siadła na moim łóżku bez pytania. Na to jeszcze byłabym w stanie przymknąć oko. Dwa. Nie była na tyle łaskawa żeby spojrzeć, gdzie siada.

Dziś o 10:00 jest grill. Też wymyślili. Grill tak rano. Żeby chociaż popołudniu go zrobili. Ale po co. Wariaty mogą jeść kiełbaski z rana. Choć mnie to ani ziębi, ani grzeje. I tak nie idę. Przynajmniej będzie spokój na oddziale. A o 14:00 sru do domu! Nie mogę się już doczekać. Na 20:00 powrót do szpitala. Chyba wolałabym odwrotnie. Dnie spędzać w szpitalu, a noce w domu.

Zupełnie zapomniałam o ćwiczeniach od pani psycholog. Muszę wciąż poszukiwać dobrych wspomnień z dzieciństwa. Zupełnie to zaniedbałam. Nie mówiąc już o leżącym odłogiem życiorysie.

Poranna dawka leków zawierała Afobam. Czuję się lepiej po jego wzięciu. Teraz mam pewność, że to wczorajsze złe samopoczucie było spowodowane odstawieniem benzo.

Zaczepiła mnie wiecznie uśmiechnięta salowa:

W palarni spotkałam Asię.

Choruję od ośmiu lat i cały czas tylko w szpitalach jestem.

Ona zdaje się nas rozumieć, a nie tylko wiedzieć coś tam z książek.

Obiad. Ziemniaki z jajkiem na twardo i „jarzynka z wody” - czytaj, coś co smakowało (a raczej smaku nie miało) jak ugotowane bez soli obierki z marchwi i pietruszki. Ohyda!

Przygotowuję się do pierwszego z kilku wyjść do domu na pół dnia. Umyłam twarz, włosy i zęby. Pomalowałam się. Czekam na Mrówka, w tak zwanym międzyczasie patrząc, co mogę zabrać do domu już dzisiaj. Powoli oswajam się z myślą, że za kilka dni opuszczę te mury na dobre. Nie napiszę, że na zawsze. Kiedyś przechodząc koło tego psychiatryka podświadomie czułam, że tu jest moje miejsce. Nie pomyliłam się. Znalazłam tu spokój i poczucie bezpieczeństwa. Oraz kompetentną panią psycholog i ordynator, która tak ustawiła moje leczenie, że mi naprawdę pomogła. Pani psycholog też spełniła swoją rolę. Była oparciem w trudnych momentach, wspierała, uczyła, tłumaczyła, rozumiała. Jestem im wdzięczna. Mój czas tutaj powoli dobiega końca. Muszę odnaleźć spokój i poczucie bezpieczeństwa w domu. Po to mam te długie przepustki. Muszę nauczyć się radzić sobie w domu. Tak, jak nauczyłam się radzić sobie w szpitalu. Chciałabym poprosić psycholog o pomoc w przerobieniu planu na wypadek złego samopoczucia w szpitalu, na plan na wypadek złego samopoczucia w domu.

One dały mi narzędzie – mnie jako-tako ustabilizowaną. Pytanie teraz, czy będę umiała i chciała z niego skorzystać, czy ucieknę w dobrze znane schematy i zacznę się sama rozhuśtywać.

O 14:00 przyszedł czas na rozpoczęcie eksperymentu pod roboczym tytułem: powrót do normalnego życia. Po drodze do domu zrobiliśmy codzienne zakupy. Potem przesadziliśmy cztery sukulenty. Tym razem brałam czynny udział w tym zajęciu. Sprzątanie po przesadzaniu zrzuciłam na Mrówka, a sama poszłam zmyć naczynia. Niestety. Skończył się beztroski okres ochronny. Nie dojdę do siebie i nie wrócę do normalnego życia unikając obowiązków. Pierwsze spostrzeżenia dotyczące eksperymentu. Tym razem nie potrzebowałam czasu na zaadaptowanie się do pobytu w domu. Niemniej jednak, chciałam zapytać Mrówka, czy mogę sobie zrobić kawy, nim uświadomiłam sobie bezzasadność tego pytania.

Kiedy siedzieliśmy na kanapie, spojrzał na moją łapę i zapytał:

Te sześć godzin szybko minęło. Kiedy wracaliśmy do szpitala, powiedział:

Chyba, że nie chcesz, albo nie czujesz się na siłach.

Nie chodziło o to. Problemem miało być zapytanie o przepustkę z nocką.

Jeszcze dwa dni temu tak uważałam. Teraz byłam innego zdania. Szpital już nie był mi potrzebny do poczucia bezpieczeństwa. Bezpiecznie czułam się też w domu.

37. dzień (środa)

– 19. dzień bez cięcia

7:20 – pobudka

Obudziłam się z okropnym bólem głowy. Wystraszyłam się, bo wczoraj się z nim kładłam. I to o 22:00. O 22:01 już spałam.

Leki – łyknięte. Kawa – wypita. Dwie fajki – spalone. Głowa – już nie boli. To na szczęście ból przez zbyt długi sen. Kawa wystarczyła, żeby się go pozbyć. Dzisiaj obchód. Waham się, czy poprosić ordynator o przepustkę z nocą. Waham się, czy poprosić psycholog o rozmowę.

Chciałam iść do śluzy pisać i rozmawiać z Mrówkiem. Pocałowałam klamkę (choć drzwi klamek nie mają).

Jedna z lekarek wychodziła z oddziału.

Nic nie zrozumiałam z tego, co do mnie powiedziała. Zanim zdążyłam otworzyć usta, zniknęła za drzwiami zatrzaskując je za sobą. No mówiłam. Chamstwo i drobnomieszczaństwo. Zabraniają mi dostępu do mojej samotni!

Chwilę później weszła ordynator. Zlitowała się nade mną i zostawiła drzwi otwarte.

Zaraz będzie obchód, a ja wciąż nie wiem czy zdecydować się na poproszenie o tę przepustkę z nocą. Nie widziałam też dzisiaj pani psycholog. Ciekawe czy będzie.

Obchód. Psycholog nie ma. Mam nadzieję, że jutro będzie i zdążę z nią porozmawiać.

Ordynator się roześmiała.

Uśmiechnęłam się i przytaknęłam głową.

To niesamowite, jak szybko zmieniłam podejście. Chcę już wypis! Chcę do domu! Czuję się bardzo dobrze i jestem szczęśliwa, że udało mi się to tak łatwo załatwić. Przepustkę na noc oczywiście. Mój czas w szpitalu dobiega końca. Czas zacząć myśleć o rozpoczęciu nowego rozdziału w życiu. O rozpoczęciu terapii indywidualnej. Czuję się w miarę stabilnie. Zrobili tu, co mogli dla mnie zrobić.

Teraz wszystko zależy ode mnie.

Chodzę z bananem na twarzy. Nie mogę przestać się cieszyć z tej przepustki. Czuję się już na tyle silna, że chcę wyjść. Choć z drugiej strony boję się, że to chwilowe zachłyśnięcie się wolnością. Że po tym nadzwyczaj dobrym nastroju przyjdzie głęboka depresja. A teraz już bym tego nie chciała.

Kiedy siedziałam w śluzie i rozmawiałam z Mrówkiem, przyszła psycholog i zaprosiła mnie na rozmowę do gabinetu. Tym razem weszłam od razu do jej pokoju, nie czekając na słowa „Proszę wejść, zapraszam”.

Trudno ci było przyjąć fakt, że może być lepiej.

Psycholog się roześmiała.

Z Mrówkiem. Tak najlepiej do obiadu. Dobra, chodźmy. Odprowadzę panią.

Wieczorem rozmawialiśmy o kupnie ziemi na Jamajce i zostaniu rastafarianami.

Mrówek nagle stwierdził:

Gdy wypowiadał te słowa, moja mina rzedła. Czułam, jak z każdym wypowiadanym przez niego słowem, mój humor znikał. Czułam się, jakby mi coś odbierał. Jakby chciał ukraść mi część mnie. Poczułam się atakowana i zagrożona.

Poczucie bezpieczeństwa prysło. Chore, nie?

Mrówek przeczytał powyższy akapit. Zapytał, czy naprawdę prysło moje poczucie bezpieczeństwa. Kiedy potwierdziłam, pocałował mnie namiętnie, po czym mocno i na długo przytulił.

Z uśmiechem przytaknęłam głową. Doskonale odczytywał, czego mi potrzeba.

Czułam się autentycznie szczęśliwa. Chciałam, żeby ten stan trwał wiecznie.

W końcu byłam i, co najważniejsze, chciałam być, szczęśliwa i czuć się dobrze.

Kiedy szliśmy do domu, nie chciałam iść na zakupy. Pęcherz dawał mi się we znaki.

Pocałował mnie.

38. dzień (czwartek)

– 20. dzień bez cięcia

9:05 – pobudka

Jak dobrze jest obudzić się we własnym łóżku. Choć nastrój zupełnie odmienny od wczorajszego szczęścia. Brak humoru robi swoje. Obawa, że taki stan stanie się normą jest duża. Jednak jest jeden plus – nie nakręcam się. Mój nastrój się nie pogarsza. Racjonalnie rozumiem, że każdy ma prawo do gorszego dnia. A może połknięcie połowy dawki Rispoleptu wczoraj wieczorem ma w tym swój udział? Mam nadzieję. Wciąż mam nadzieję, ba, jestem tego pewna, że to stan przejściowy. Że ten dzień wcale nie musi być nieudany. Że dobry humor może powrócić.

Stresuję się dzisiejszą rozmową z psycholog. Oraz rozmową Mrówka z moją dr prowadzącą. Dziś ma nie być ordynator, a chcemy kolejną przepustkę z nocką. Nie chcę już być w szpitalu. Odnalazłam się w domu. Odnalazłam tu szczęście i poczucie bezpieczeństwa. Odmówienie mi takiej przepustki zadziałałoby na moją szkodę. Jutro najprawdopodobniej wypis. Ciekawa jestem jakie rozpoznanie mi wpiszą.

Na 12:00 byliśmy w szpitalu. Okazało się, że nie ma pani psycholog. Mówek poszedł porozmawiać z dr Cz. w sprawie ostatniej już przepustki. Dr Cz. chciała jeszcze porozmawiać ze mną.

Tak koło 12:00 by pani wróciła? Jak dzisiaj?

Wszystko udało się załatwić po naszej myśli. Stres zszedł. Rozpromieniona poszłam się spakować.

Tak też zrobiłam. Wzięłam wszystko. Rozebrałam pościel. Czułam, że opuszczam ten szpital już prawie definitywnie. Jutro po wypis.

Zdenerwowałam się trochę, gdy wracając do domu, poprosiłam Mrówka, żeby sam poszedł na zakupy.

„Czy ja jestem dzieckiem, które trzeba pilnować?” - pomyślałam, ale zdenerwowanie szybko mi przeszło - „Szkoda marnować tak wspaniały dzień na fochy” - skarciłam się.

Po powrocie do domu nie najlepszy nastrój powrócił. Obawiałam się, że wczorajsze szczęście było chwilowe, a normą stanie się taki nastrój jak dziś.

Czułam się niestabilnie, na granicy. Chciało mi się ciąć. Drzemka pomogła. Choć wciąż nie jest dobrze, mam szczerą nadzieję, że to przejdzie. Że to po prostu taki dzień. Jestem przygotowana na to, że jutro też może tak być. W końcu jutro rozmowa z psycholog i Mrówkiem. Mamy we trójkę ustalić strategie postępowania na wypadek mojego złego samopoczucia. Taki plan bardzo pomaga. Choć początkowo miałam problemy ze stosowaniem się do jego punktów. Jednak wraz z upływem czasu nauczyłam się tego. Teraz potrzebuję takiego planu do stosowania w domu.

Stresuje mnie jutrzejszy dzień, ale to będzie ostatni taki. Jutro opuszczę mury szpitala na dobre. Oficjalnie.

Skończyłam z obżarstwem. Odkąd przebywam więcej w domu, zaczęłam jeść zdrowiej i mniej.

39. dzień (piątek)

– 21. dzień bez cięcia

8:30 – pobudka

To była stresująca pobudka:

Zarwałam się z łóżka.

Zaczęłam klepać Mrówka, podczas gdy on próbował ją wykrztusić. W końcu się udało.

Odetchnęłam z ulgą.

Wczoraj obudziłam się w nie najlepszym humorze. Wstałam lewą nogą można by powiedzieć. W miarę upływu dnia było coraz gorzej. Wieczorem było bardzo źle. Nie myśli, a wspomnienia samobójcze nie dawały mi spokoju. Mieszkanie to jest również naznaczone nie tylko aktami autoagresji i autodestrukcji, ale i próbami samobójczymi. Pojawił się znów ten przymus pocięcia oraz wizje podcinania żył. Próbowałam robić ćwiczenie od psycholog, to ze wspomnieniami. Niestety. Odwołanie do jednego dobrego wspomnienia z dzieciństwa, pociągało za sobą kilka złych wspomnień. Czyli dalej występuje u mnie skutek uboczny tej metody. Muszę więcej ćwiczyć. Psycholog mówiła, że to kwestia ćwiczeń.

Dziś nastrój mam bardziej obojętny. To może być udany dzień. Wszystko zależy ode mnie. Dziś wielki dzień. Wypis ze szpitala i oficjalne zakończenie pisania tej książki. Pobyt w szpitalu to było trudne trzydzieści dziewięć dni. Zarówno dla mnie, jak i dla Mrówka. Jednak patrząc na to z perspektywy czasu – to była dobra decyzja.

Przed rozmową z psycholog bardzo się stresowałam. W drodze do szpitala wypaliłam kilka fajek. W końcu nadszedł czas rozmowy.

Skinęłam głową.

Stwierdziła, że mi zadedykuje tę książkę.

Skinęłam głową.

Mrówek i psycholog roześmiali się.

Dobra. Tu masz namiary na tych psychoterapeutów – podała mi dwie kartki. Tylko ja cię proszę, ty się nie zniechęcaj po jednej czy dwóch wizytach.

Przytuliłam się do niej. I szepnęłam na ucho „Dziękuję za wszystko”. Wyszliśmy z gabinetu.

Po tej rozmowie czekaliśmy na wypis. Nerwy udzieliły się również Mrówkowi.

W końcu wyszła do nas moja dr prowadząca.

Na wypisie zobaczyłam informacje: rozpoznanie zasadnicze – epizod depresji umiarkowany, rozpoznanie współistniejące – osobowość chwiejna emocjonalnie, typ borderline. Teraz miałam wszystko czarno na białym.

Opuszczając mury szpitala wzięłam głęboki wdech. Tak pachnie prawdziwa wolność. Czas rozpocząć nowy rozdział mojego życia.

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zabity za krzyżyk na szyi
Twarz-zmarszczki-Zatrzymaj młodość na szyi, ZDROWIE-Medycyna naturalna, Kosmetyki naturalne
TAKIE SYMBOLE NIGDY NIE POWINNY ZNALEŹĆ SIĘ NA SZYI CZŁOWIEKA NALEŻĄCEGO DO KOŚCIOŁA KATOLICKIEGOx
TL na stx awx
Br Hedman Bernard Prawda na czasie i jej zarzadzenia (konwencja Chicago 1987 rok, tł na polski)
Thomas Abigail Życie na trzy psy 2
Thomas Abigail Życie na trzy psy
Thomas Abigail Życie na trzy psy
Thomas Abigail Życie na trzy psy 2
10(5), Na ambonie i ka˙demu z osobna to m˙wi˙, ale wy jak te psy tylko nastajecie jeden na drugiego,
Wpływ mięśni twarzy i szyi na powstawanie bruzd i fałd, Anatomia
sciaga pytania na sk2, WAT, V SEM, PSY, PSY EGZAMIN, jakie egzamin
Budowa geologiczna Polski na tl Nieznany (2)
A co to za paskudna rzecz na Twojej szyi
Mięśnie działające na kręgosłup oraz stawy głowy i szyi
46(1), Jagusia zaraz na wst˙pie pomiarkowa˙a, ˙e na wsi dzieje si˙ cosik wa˙nego, psy jako˙ zajadlej
Psy i koty na co dzień

więcej podobnych podstron