ABIGAIL THOMAS
ŻYCIE NA TRZY
PSY
Przełożyła
Maria Olejniczak - Skarsgĺrd
Dla Sally
Gdy przychodziły zimne
noce,
australijscy aborygeni
spali z psami,
żeby się ogrzać.
Wyjątkowo zimną noc
nazywali nocą na trzy
psy.
Wikipedia
Serdeczne podziękowania składam
Agnes Wilkie i Jill Aguanno za
wnikliwość, mądrość i współczucie
oraz za to, że potrafią mnie rozśmieszyć.
Moją wdzięczność zechce przyjąć
także
Chuck
Verrill,
najlepszy
przyjaciel, za to, że rozumie wszystko w
każdych okolicznościach.
Część
pierwsza
TO, CO SIę NIE
ZMIENIA
Nie zmienia się tylko jedno: mój mąż
miał
wypadek. Wszystko inne się
zmienia. Mój wnuk raz mnie potrzebuje,
a raz nie. Moje dzieci utrzymują bliskie
kontakty, a potem któreś z nich się
odsuwa. Palę papierosy i rzucam
palenie. Robię na drutach poncha,
później
kapelusze,
szale,
znowu
kapelusze, przestaję robić na drutach i
znowu zaczynam. Zegar tyka, jedna pora
roku przechodzi w drugą, nocne niebo
się przeobraża, lecz mój mąż ciągle jest
w takim samym stanie, jego obrażenia są
trwałe. On daje mi poczucie pewności.
Sprawia, że błyszczę. Przy Richu mogę
na siebie liczyć.
Mieszkam w przytulnym, ładnie
umeblowanym domu. Tu mija mi czas.
Jest kominek, osiemdziesiąt arów ziemi
i są psy, które biegają wokoło i kopią
dołki, lecz wcale się tym nie przejmuję.
Mam
dwudziestosiedmiocalowy
telewizor i mnóstwo filmów. Często
słyszę dzwonek telefonu. Rich tkwi w tej
jednej bieżącej chwili, po której nigdy
nie następuje kolejna. W zeszłym
tygodniu leżałam na jego łóżku w domu
opieki i patrzyłam, co robi. Ponieważ
znajdowałam się poza jego polem
widzenia, pewnie zapomniał o mojej
obecności. Stał nieruchomo, potem
wziął
gazetę
z
wierzchu
równo
ułożonego stosu, potrzymał i ostrożnie
odłożył na miejsce. Opuścił ręce wzdłuż
ciała. Wyglądał tak, jakby czekał na
następne zdarzenie, ale następnego
zdarzenia nie ma.
Mnie
została
przeszłość
i
przyszłość. Takie karty przypadły mi w
tym niefortunnym rozdaniu. Wiem, co się
stało, i nie mogę do tego przywyknąć.
Gdy mam wrażenie, że wszystko już
przetrawiłam, zaraz coś miesza mi szyki.
„Kich częściowo stracił wzrok”, tak się
wyrażam; niedawno usłyszałam, jak
Sally, córka mego męża, mówi do
pielęgniarki: „On nie widzi na prawe
oko”, i nagle miałam wrażenie, że
wyrwano mnie z bezpiecznego czasu
przeszłego i wrzucono w teraźniejszość.
Dziś jadę samochodem do sklepu z
włóczką. Wchodzę, trzymając w ręku
pióro i otwarty zeszyt.
- Co robisz? - pyta Paul.
-
Przeprowadzam
ankietę.
Powiedz mi, co jest niezmienne w
twoim życiu.
- James - odpowiada natychmiast.
- A James pewnie powie, że Paul -
mówię, zapisując w zeszycie słowo
„James”.
- Skądże! Powie, że psy - śmieje
się Paul.
- Kreatywność - powiada genialna
Heidi.
- Muszę się zastanowić - powiada
nieznajoma kobieta.
- Psy - powiada James.
Wraz z mężem miałam kiedyś
dom. Rich był ogrodnikiem co się
zowie. Przekopywał i grabił grządki,
sadził rośliny i wyrywał chwasty, z
dumą spoglądał na swoje dzieło.
Szczególnie interesowały go trawy
ozdobne. Kiedyś wyciął moje ostróżki i
na ich miejscu posadził rozplenicę. „Nie
zauważyłeś ich?”, zapytałam. „Były
takie piękne i okazałe”. On kopał jednak
zapamiętale i w ogóle mnie nie słyszał.
Straciłam zainteresowanie kwiatami.
Swego czasu posadziliśmy pod oknem
kuchennym
hortensję
bukietową.
Wycięliśmy (po długich naradach) dwa
duże cierniste krzewy, które niczym
zrośnięte brwi stykały się ze sobą nad
wąską ścieżką. Poczekaliśmy, aż ptaki
odchowają młode, a potem na miejscu
wykopanych krzewów Rich posadził
jeszcze dwie hortensje. Nie mam ochoty
oglądać ich teraz, patrzeć, jak wysoko
wyrosły, jak pięknie wyglądają w
deszczu
ciężkie,
białe
kwiaty.
„Wspaniale zajmujesz się ogrodem”,
powiedziała
moja
przyjaciółka
Claudette
na
widok
grządki
wyrośniętych
pokrzyw
za
domem.
Oczyściłam ten teren z chwastów jeden
jedyny raz. Zamierzam posadzić tam
rozplenicę, ale najpierw muszę zamówić
koparkę.
Rich i ja nie mamy lepszych i
gorszych
dni,
jak
to
bywa
w
małżeństwie. Ja nie tracę cierpliwości.
On nie musi łamać sobie głowy, czym
się
zajmie
na
emeryturze,
Nie
przyglądam się, jak podczas wakacji
chodzi smutny, bo ogarnęła go tęsknota
za dziećmi. W zeszłym tygodniu szliśmy
korytarzem do jego pokoju, był listopad,
spędziliśmy razem całe popołudnie.
- Gdyby nie było cię przy mnie i
gdyby nas nie karmiono, moja dusza
pogrążyłaby się w ciemnościach - rzekł
pogodnym tonem.
Rich nie zdaje sobie sprawy, że
wychodzę, dopóki nie znajdę się za
drzwiami.
Część
druga
WYPADEK
Poznałam męża przed dwunastoma laty,
gdy odpowiedział na drobne ogłoszenie,
które zamieściłam w „New York
Review of Books”. Spotkaliśmy się w
restauracji Moon Palace na rogu
Broadwayu i Sto Dwunastej Ulicy.
Ponieważ padało, miał ze sobą duży
parasol. Zamówiliśmy wołowinę z
szalotką dla niego i dzwonka ryby sauté
dla
mnie.
Po
pięciu
minutach
uświadomiłam sobie, że rozmawiam z
najsympatyczniejszym
mężczyzną
na
świecie, a gdy trzynaście dni później
poprosił mnie o rękę, przyjęłam jego
oświadczyny. Miał pięćdziesiąt siedem
lat, ja - czterdzieści sześć. Po co było
zwlekać? Nadal przechowujemy ten
numer czasopisma. Gdy patrzyłam na
stronę pełną ogłoszeń, a wśród nich na
moje, jedyne zakreślone przez niego,
czułam, jak niepewny był ten uśmiech
losu. „Dziękuję ci za najszczęśliwszy
rok w moim życiu” - napisał Rich w
pierwszą
rocznicę
naszego
ślubu.
Wyobrażaliśmy sobie, że na starość
siedzimy na werandzie od frontu,
dodajemy sobie otuchy, jesteśmy razem
do końca naszych dni. Ale życie płynie
meandrami.
Raz
się
człowiekowi
wiedzie, raz nie.
Wczoraj
w
szpitalu,
gdy
siedziałam przy łóżku męża, odezwał się
natarczywym tonem:
- Czy mogłabyś przesunąć mnie o
czterdzieści dwa tysiące kilometrów w
lewo?
- Dobrze - odparłam, nie ruszając
się z krzesła.
- Dziękuję - rzekł po chwili i
dodał zdziwiony: - Nic nie czułem.
- Nie ma za co - powiedziałam.
- Jesteśmy sami? - zapytał.
- Tak - odrzekłam. Salowa
właśnie wyszła na chwilę z sali.
- Co się stało ze Stacy i z flądrą?
I wtedy zrozumiałam, czym dla
niego jest ta sala szpitalna - swego
rodzaju zupą pierwotną z pomroki
dziejów,
atmosferą,
w
której
przepływająca w powietrzu flądra
wcale nie budzi zdziwienia. Ten obraz
wciąż pozostaje mi w pamięci.
W przyszłym tygodniu mój mąż
przejdzie operację mózgu.
Dzisiaj
siedzę na ławce w psim parku. Pogoda
jest stonowana, jak powiedziałby Rich.
W tym parku próbuję zrozumieć stan
rzeczy, uporządkować je, poskromić to,
co się wydarzyło. Nasz beagle Harry
okrąża wybieg dla psów, wodząc nosem
przy ziemi. Jest samotnikiem. Ja też
siedzę sama, ale na wszystko zwracam
uwagę.
„Cierpienie
jest
najwspanialszym nauczycielem”, dawno
temu oświadczył mój stary przyjaciel.
„Uczy
dostrzegać
szczegóły”.
Nie
wiedziałam, o co mu chodzi. Teraz
wiem.
Obserwuję
psy,
jakiegoś
malutkiego jamnika, tak chudego, że
przypomina pociągnięcie piórkiem do
kaligrafii. Starszy pan z bardzo młodym
chow - chow pochyla się, żeby
pogłaskać mojego psa. Harry odskakuje.
- Doskonale - mówi inny pan
zapytany, jak się miewa.
Minęło wiele czasu, od kiedy tak
odpowiadałam na to pytanie.
W poniedziałek, dwudziestego
czwartego
kwietnia,
o
dziewiątej
czterdzieści wieczorem, nasz portier,
Pedro, zadzwonił do mnie domofonem.
- Pani pies jest w windzie -
powiedział.
W tej samej chwili, jak mi się
wydaje, zrozumiałam, że świat zmienił
się na zawsze.
- Pies? - zapytałam. - A gdzie jest
mój mąż?
- Nie wiem. Ale lokator spod HE
wiezie windą pani psa. Trzeba zaraz go
odebrać.
Wyszłam w szlafroku na korytarz.
Otworzyły się drzwi windy i zabrałam
Harry'ego.
- Gdzie jest mój mąż? - zapytałam
ponownie.
Sąsiad nie miał pojęcia. Harry się
trząsł.
Rich szaleje z niepokoju,
pomyślałam.
I
znowu
zabrzęczał
domofon.
- Pani mąż został potrącony przez
samochód - rzekł Pedro. - Na rogu Sto
Trzynastej i Riverside. Niech pani tam
biegnie.
To
niemożliwe,
niemożliwe.
Gdzie postawiłam buty? Gdzie jest
spódnica?
Robiłam
wszystko
w
zwolnionym tempie, jak zanurzona w
wodzie. Zajrzałam pod łóżko, znalazłam
lewy but, chwyciłam sweter, który
wisiał na oparciu krzesła. To nie może
być nic poważnego. Narzuciłam ubranie
i wsiadłam do windy. Popędziłam
Riverside, a widząc gromadę ludzi na
chodniku przed sobą, zaczęłam biec
jeszcze szybciej i wykrzykiwać imię
męża. Cóż za wypadek mógł przyciągnąć
taki tłum?
Zobaczyłam, że mąż leży w kałuży
krwi, ma rozbitą głowę. Czerwone
lampy migotały na wozach policyjnych i
pojazdach służb ratowniczych; przy
ciele klęczeli ludzie z pogotowia. „Nie
można przeszkadzać im w pracy”,
powiedział do mnie policjant, gdy udało
mi się przepchnąć do Richa i znaleźć na
tyle blisko, że mogłam dotknąć jego ręki.
Rozcinano na nim ubranie, po kolei
wiatrówkę, flanelową koszulę. Ktoś
mnie odciągnął. „Proszę nie patrzeć”,
usłyszałam męski głos. Ale ja chciałam
patrzeć, chciałam mieć go na oku. Jakiś
funkcjonariusz zadawał mi pytania.
„Pani jest żoną? Jego nazwisko? Data
urodzenia? Jak się pani nazywa?
Miejsce
zamieszkania?”.
Potem
widziałam, jak kładą Richa na noszach i
ładują do karetki. Chciałam też się
zabrać, ale odjechali błyskawicznie,
beze mnie. Policjant zawiózł mnie na
izbę przyjęć szpitala świętego Łukasza,
trzy przecznice dalej. Towarzyszył mi
administrator naszego budynku, Cranston
Scott; poczekał, aż przyjedzie moja
rodzina, dał mi numer swojej karty
kredytowej,
żebym
mogła
zatelefonować do swoich dzieci i sióstr.
Zadzwoniłam również do poprzedniej
żony
Richa,
która
znała
numery
telefonów jego dzieci i brata, Gila. Gdy
czekałam w pokoiku przed izbą przyjęć,
dziesiątki
pracowników
szpitala
wchodziły i wychodziły drzwiami, za
którymi znajdował się mój mąż. Później
dowiedziałam się, iż w raporcie
policyjnym z wypadku zanotowano, że
Rich jest „martwy lub bliski śmierci”.
Przychodzi Harry. Podnosi na
mnie wzrok, a ja schylam się, żeby
pogłaskać go po głowie, po uszach. Jak
przypuszczam,
zwierzak
chce
się
upewnić, czy nadal tu jestem, albo chce
upewnić mnie o swojej obecności. Był
przybłędą; wzięliśmy go od naszego
przyjaciela, który rok wcześniej znalazł
go - wygłodniałego i przerażonego - w
swoim ogrodzie. Rich nie chciał mieć
psa. Ilekroć udało mi się zaciągnąć męża
do sklepu zoologicznego, żeby obejrzał
kolejnego
szczeniaka,
którego
wypatrzyłam, spoglądał na zwierzę i
mówił mniej więcej tak: „Hmm, ale czy
on nie ma czegoś drapieżnego w
oczach?”. Gdy zaprezentowałam mu
Harry'ego, powiedział: „Hmm, bardzo
miły piesek”. Pięć miesięcy później
Harry zerwał się ze smyczy i Rich
wybiegł na Riverside Drive, żeby go
ratować. Nie patrzę na Harry'ego z
wyrzutem i nie myślę: Trzeba było go
nie zabierać. Nie winię za ten wypadek
ani siebie, ani psa, choć pewnie
winiłabym, gdyby obrażenia odniosło
dziecko. Byliśmy dorośli, wiedliśmy
swoje życie i doszło do tragedii. Nie
widzę nic paradoksalnego w tym, że
przyczyną wypadku, któremu uległ Rich,
jest stworzenie podnoszące mnie na
duchu. W całej sprawie nie ma ironii
losu, nie ma niczyjej winy, nie ma
miejsca na ocenę z perspektywy czasu.
Byłby to unik, no i przejaw słabości.
Trzeba stawić czoło niezbitym faktom.
Znosimy tę sytuację razem - mój mąż i
ja; zostaliśmy rzuceni na ten obcy teren,
gdzie pogoda nie taka i zasady też nie
takie. Wszystkie moje myśli i działania
są teraz ważne jak nigdy dotąd.
Mam wrażenie, że po drodze
pozbywam się różnorakiego bagażu,
rzeczy zbędnych, zbyt ciężkich. Dawne
lęki się ulatniają, klaustrofobia, która
przez lata mnie paraliżowała, minęła.
Niegdyś
szłam
po
schodach
na
czternaste piętro do naszego mieszkania,
ponieważ bałam się jechać sama windą.
A jeśli stanie? A jeśli nie będę mogła
się
wydostać?
Aż
pewnego
niedzielnego
poranka
weszłam
do
szpitala, Rich leżał na siódmym piętrze,
winda była pusta. To, co latami budziło
we mnie przerażenie, teraz wydało się
śmiesznie proste. Nie mam na to czasu,
pomyślałam i natychmiast weszłam do
środka. Gdy zamknęły się drzwi,
powtarzałam w duchu: No dalej!
Spróbuj! Co jeszcze możesz mi zrobić?
Mój mąż doznał pourazowego
uszkodzenia mózgu, a konkretnie płatów
czołowych; część mózgu wklinowała się
do zatok, ściągając przy tym tętnice.
Opona twarda, która osłania mózg,
została przerwana w jednym, a może w
kilku miejscach. Jest złamana podstawa
czaszki.
Istnieje
poważne
niebezpieczeństwo
zapalenia
opon
mózgowych. Lekarze muszą usunąć
martwą tkankę mózgową, zszyć oponę
twardą,
obniżyć
ciśnienie
spowodowane
nagromadzeniem
się
płynu, wykonać plastykę kości czaszki.
Taka operacja jest długotrwała i niesie
ryzyko
infekcji.
Miała
być
przeprowadzona trzy tygodnie temu, lecz
na trzy dni przed terminem Rich dostał
gorączki i trzeba było poczekać.
Rano nic mu nie dolegało, był w
dobrym nastroju, ale po południu
zauważyłam, że ma ciepłą skórę i
zachowuje się jak nie on w żadnej ze
swoich
postaci.
Mówił
niskim,
chrapliwym głosem niczym Jimmy
Cagney i nurzał się w odmętach, z
których nie mogłam go wydobyć.
Wiedziałam, że jednym z pierwszych
objawów zapalenia opon mózgowych
jest zmiana osobowości; zdjął mnie
strach. Lekarze natychmiast podali mu
środki, które stosuje się przy zapaleniu
opon
mózgowych;
żółte
płyny
o
złowieszczym
wyglądzie
zaczęły
skapywać z woreczków do żyły w jego
ręce. Punkcja lędźwiowa nie wykazała
infekcji, ale i tak odłożono operację do
czasu, gdy spadnie gorączka.
Jest czerwiec, dni są ciepłe, Harry
linieje. Gdy go czeszę, stoi nieruchomo.
Nocą śpi w moim łóżku. Szyję owiewa
mi jego ciepły oddech, na policzku czuję
dotyk ucha, które przywodzi na myśl
„aksamitny liść nenufaru”, jak mawiał
Rich. Nie kładę się po jego stronie
łóżka, strona Richa należy do niego, jego
piżama, równo złożona, wciąż znajduje
się pod poduszką. Z początku, kiedy na
oparciu krzesła zobaczyłam spodnie i
górę jego piżamy, rozpłakałam się.
Ogarnia mnie smutek na myśl o
przeszłości, o naszych porankach przy
kawie i z gazetą w ręku. Wziąwszy
prysznic, Rich pojawiał się w kuchni,
niosąc łazienkowy kosz na śmieci i
obwieszczając
nadejście
„nagiego
śmieciarza”. Tęsknię za swoim mężem.
Tęsknię za komfortem psychicznym, jaki
dawało mi życie z człowiekiem, którego
kocham i któremu bezgranicznie ufam.
Gdy w maju odbywał się mój wieczór
autorski, wśród przybyłych brakowało
mi
jego
rozpromienionej
twarzy.
Żałowałam, że nie widzę, jaki jest ze
mnie dumny, jak w pierwszym odruchu
chce zaprosić wszystkich słuchaczy na
kolację. Idąc naszą ulicą, pragnęłam, by
znajdował się u mego boku. To, co
należy
do
przeszłości,
zostaje
wchłonięte przez teraźniejszość z jej
niezwykłymi wydarzeniami. Najczęściej
jest jednak tak, że sięganie pamięcią
wstecz sprawia mi zbyt wiele bólu.
Wczoraj wieczorem zadzwonił
mój syn.
-
Niepokoisz
się
o
wynik
operacji? - zapytał.
- Raczej nie - odparłam.
Słyszałam, jak jeden z lekarzy
powiedział, że to rutynowa operacja,
bułka z masłem. Natomiast boję się
pomyśleć, jak będzie wyglądał Rich,
gdy go przywiozą na salę pooperacyjną.
To brzmi bezsensownie, ale ciągle
pamiętam okaleczoną nie do poznania
twarz tuż po wypadku, krew zbierającą
się w kącikach zapuchniętych oczu.
Podczas
tych
pierwszych
dni
przychodziłyśmy do szpitala na zmianę z
jego córką Sally; każda siedziała po
dwanaście godzin przy łóżku, słuchając
pikania monitorów na OIOM - ie.
Bałyśmy się go zostawić. Było w tym
coś
z
wysiadywania
jajka
-
ogrzewałyśmy go swoją obecnością -
chciałyśmy, żeby zobaczył znajomą
osobę, gdy się obudzi. „żQué pasa?”,
tak brzmiały jego pierwsze słowa, gdy
lekarze wyjęli mu rurkę intubacyjną.
Przyłożyłam ucho do jego ust. „żQué
pasa?”. I to mówi człowiek, który nie
zaliczył hiszpańskiego. Jaki zabawny
cud.
Siedzę na ławce; za mną trzy psy
przekopują się na drugą stronę kuli
ziemskiej. Przed chwilą obok mnie
usiadła dziwaczna pani z plastrem na
nosie, w białych rękawiczkach, która
często stoi przy bramie i zamęcza psy
oraz ich właścicieli opowieściami o
tym, że śledzą ją agenci FBI. Ta pani ma
whippeta. Mówi mi, że whippetów
używano do łapania szczurów w
kopalniach. „W Walii, a może w Szkocji
czy Irlandii”, dodaje. Było tam tak
ciasno,
że
nie
mogły
przetrącać
szczurom karków, więc ukręcały im łby.
„Interesujące”, wtrącam powściągliwie.
Nasza rozmowa snuje się jak pies, który
szuka dobrego miejsca, by zlec. Jakoś
tak się dzieje, że zaczynamy wspominać
stare audycje radiowe. Clyde'a Beatty,
seriale telewizyjne Sky King i Sergeant
Preston of the Yukon. Kobieta pyta, czy
pamiętam
tę
propozycję
kupna
nieruchomości. Kręcę przecząco głową.
„Oferowano
sześć
centymetrów
kwadratowych
ziemi
na
Alasce”,
wyjaśnia. Do końca dnia nie przestaję
myśleć o tym, że można posiadać sześć
centymetrów kwadratowych alaskiej
głuszy. We wszystkim doszukuję się
sensu.
Przez
pierwsze
tygodnie
po
wypadku Rich mówił zagadkami. Można
było
odnieść
wrażenie,
że
jest
podłączony
do
jakichś
ogromnych
zasobów mądrości, dostępnych jedynie
tym ludziom - bez względu na ich
osobowości, dziwactwa, historie życia,
przyzwyczajenia - u których nastąpiły
zmiany w mózgach.
- Tylko pomyśleć, że człowiek,
który biegłby dalej i dłużej, być może
znalazłby odpowiedź - powiedział
któregoś
wieczora,
bredząc
i
przytomniejąc na przemian.
- I co by poznał? - spytałam
zaciekawiona.
- Czar odległości - odparł. Co za
oniryczne wyrażenie.
W zeszłym tygodniu, gdy usiłował
zrozumieć ten świat, ale nie mógł
znaleźć słów, by to wyrazić, przyszła z
wizytą
moja
najmłodsza
córka
Catherine.
- Poznajesz mnie? - zagadnęła.
Spojrzał na nią bacznie i zapytał:
- Jesz polne myszy?
Uważałyśmy, że to dziwne pytanie,
aż w końcu uprzytomniłam sobie, że
pierwsze trzy litery jej imienia składają
się na słowo „cat”
*
. W tej ulotnej chwili
zobaczyłam, jak poturbowany umysł
próbuje złożyć się w całość i uruchomić
synapsy. „Koza ma w pysku mnóstwo
kamyków”, rzekł pewnego dnia Rich;
nie zastanawiam się nad tym - niech
pozostanie tajemnicą. W ciągu dnia, gdy
nie możemy komunikować się za
pomocą słów, kładę się przy nim na
łóżku i trzymamy się za ręce. Terapia
drzemką. Ta pozycja ciała jest znajoma,
przyjmujemy
ją
bez
słowa,
bez
zastanowienia.
Przyjaciele pytają mnie, jak sobie
radzę, jak to robię. Przynoszą mi
jedzenie i kwiaty, przysyłają listy,
zostawiają wiadomości. Modlą się.
Kocham tych ludzi, kocham swoją
rodzinę. Niby co robię? - zadaję sobie
pytanie. Tak potoczyło się życie nas
obojga. Przed miesiącem sądziłabym, że
taka egzystencja jest nie do zniesienia.
Niekiedy wydaje mi się, że ratuję
tonącego i mam tylko tyle czasu, by
jeden raz wynurzyć się dla nabrania
powietrza, a potem muszę znowu
zanurkować.
Jest
w
tym
coś
euforycznego, jakiś haj tylko po części
wywołany wyczerpaniem, i niemal z
przerażeniem stwierdzam, że tętni we
mnie życie. Nie ma to jak katastrofa, by
poczuć świeżość chwili. Paradoksalnie,
czuję, że w ostatnich kilku latach moje
życie stawało się rozlazłe, przypominało
rozciągniętą gumkę od majtek, dni
plątały mi się wokół kostek. Teraz
energicznie wykonuję nawet najprostsze
czynności - kupuję papierowe ręczniki,
proszek do prania czy karmę dla psów,
dbam o dom pod nieobecność Richa.
Pewnego ranka kupiłam sobie naszyjnik
ze szkiełek wypolerowanych przez
morze i traktuję go jako talizman.
Kupowanie rzeczy jest patrzeniem w
przyszłość. Jak mówi moja córka
Jennifer, w robieniu zakupów wyraża
się nadzieja.
W dniu wyznaczonym na operację,
o szóstej trzydzieści rano, jestem na
miejscu
razem
z
Sally,
żeby
odprowadzić męża na salę operacyjną.
Idziemy przy noszach na kółkach i
staramy się uspokoić Richa, który jest
tak zdezorientowany i poruszony, że
anestezjolog wstrzykuje mu midazolam.
„My też możemy prosić?”, pyta Sally.
Gdy Rich zostaje zabrany na salę
operacyjną, udajemy się na śniadanie do
szpitalnej stołówki. Sally bierze dwa
gotowane jajka, zupę mleczną z płatkami
zbożowymi, hache wołowe i kawę; jest
pielęgniarką i wie, co robi - przed nami
długi dzień. Ja jem banana. Poczekalnia
jest duża, z wysokim sufitem. Przez
wąskie okno widzę Piątą Aleję z
zielonym Central Parkiem w tle i
malutkie sylwetki kolorowo ubranych
dzieciaków idących z nianiami na
piknik. Dzień jest chłodny i bezchmurny.
Siadamy
z
Sally
w
fotelach,
przygotowane na długie oczekiwanie,
gdyż - jak nam powiedziano - operacja
będzie trwała cały dzień. Nie martwię
się o Richa, myślę o swoim chorym
psie; przestał jeść, miał gorące uszy i
krwawy stolec. Moja siostra Judy
zgodziła się zawieźć go do weterynarza.
Nagle wpadam w panikę i wydzwaniam
do niej co piętnaście minut. Jej syn
informuje mnie cierpliwie, że mama
jeszcze nie wróciła od lekarza. Nie
mogę trzeźwo myśleć - co bym zrobiła
bez Harry'ego? Zdesperowana dzwonię
w końcu bezpośrednio do gabinetu.
Okazuje się, że Harry ma zapalenie
okrężnicy i trzeba tylko dawać mu dużo
ryżu oraz przez pięć dni lekarstwo.
Odczuwam bezmierną ulgę i nie mogę
pojąć,
dlaczego
byłam
taka
zaniepokojona; po chwili dociera do
mnie, że ja dodaję otuchy Richowi, a
Harry dodaje otuchy mnie.
O szóstej dowiadujemy się, że
operacja przebiegła pomyślnie. Idziemy
zobaczyć Richa, który leży w sali
pooperacyjnej na górze. Śpi, głowa w
bandażach, pod nimi szwy od ucha do
ucha.
Lekarze
wykonali
to,
co
zamierzali. Ponieważ cała kość czołowa
była strzaskana (popękana jak skorupka
jajka, tak nam powiedziano), zrobili mu
nowe czoło z tytanu. Odbudowali
podstawę czaszki, usunęli obumarłą
tkankę i nagromadzony w mózgu płyn.
Prawego płatu czołowego nie ma, lewy
jest stłuczony. Lekarze mówią, że
osobowość Richa już nie będzie taka
sama, czas pokaże charakter zmian.
Nigdy nie przyswoiłam sobie tych
informacji. Zmiany? Tylko oddajcie mi
go,
a
wszystko
będzie
dobrze.
Zaczynamy
obdzwaniać
naszych
przyjaciół i krewnych.
W ciągu kilku dni po operacji
okazuje się jednak, że Rich wchodzi w
okres,
zwany
eufemistycznie
„niewłaściwym zachowaniem” i będący
etapem
procesu
dochodzenia
do
zdrowia, kiedy pojawiają się napady
złości i irracjonalne reakcje. Jest
wzburzony i zdezorientowany. Mówi nie
o powrocie do domu, tylko „byleby się
stąd wydostać”, nieważne dokąd. Jego
zdaniem nieustannie sprawiam mu
zawód, bo nie chcę go ratować. Dawniej
sądził, że może na mnie polegać, że się
kochamy, teraz widzi, że nasza miłość
wygasła. Szorstkim ruchem odpycha
mnie, gdy zamierzam wziąć go za rękę.
Jestem urażona - nic na to nie poradzę,
choć próbuję przemówić sobie do
rozsądku.
Gdy
siedzę
przy
nim
godzinami i widzę jego zagniewaną
twarz, przypominają mi się opowieści o
ludziach, którzy na skutek pourazowego
uszkodzenia mózgu stali się zupełnie
inni. Ogromnie się boję, że doprowadzi
mnie to do zguby. Nie takiego mężczyznę
poślubiłam. To nie jest jego wina ani
jego wybór, ale też nie mój.
Pewnego
dnia
patrzę
przez
szpitalne okno wysoko nad Central
Parkiem i mam wrażenie, że między
pokojem Richa a naszym mieszkaniem
jest rozpięta lina, ja zaś nie robię nic
innego, tylko chodzę po niej tam i z
powrotem nad rozciągającym się w dole
miastem. Niemal widzę, jak lina buja się
niczym druty wysokiego napięcia ponad
drzewami. I wtedy uprzytamniam sobie,
że muszę dbać o siebie, nawet jeśli
wychodząc od niego, wzbudzam w nim
gniew albo - co gorsza - smutek. Muszę
spać i jeść. Muszę robić rzeczy, które
nie wymagają myślenia, chodzić do kina,
leniuchować
popołudniami.
Uświadamiam sobie coś jeszcze, coś
bardziej zaskakującego: nie sprawię, że
wszystko będzie dobrze. To on doznał
obrażeń, nie ja. Nie potrafię go
wyleczyć, nie potrafię odkręcić tego, co
się stało.
Rich
nadal
nie
przyjmuje
pokarmów i lekarstw, bo wszystko jest
zatrute. „Dlaczego pleciesz bzdury?”,
pyta rozzłoszczony, gdy mówię coś
pokrzepiającego o zawartości potasu w
bananach. Takie uwagi są przykre, tym
bardziej że słysząc własne słowa, sama
uważam, że zachowuję się jak wieczna
optymistka.
Kiedy
przemierzamy
szpitalny korytarz, na tomografię, Rich
powiada: „Gdy człowiek idzie długim,
zupełnie pustym korytarzem, zawsze
wie, że wpadnie w tarapaty”. Po
badaniu mówi do mnie: „Miałem
wrażenie, jakby odbywała się pospolita
egzekucja”. Kiedy traci na wadze niemal
czternaście
kilogramów,
lekarze
wprowadzają mu sondę do żołądka.
Podobną do małpiego ogona rurką, która
skręcona wychodzi spod pościeli i łączy
się z kroplówką, podają mu pokarm i
lekarstwa. Być może kształt rurki
utwierdza go w przekonaniu, że w jego
łóżku rzeczywiście jest małpa.
- Tu nie ma żadnej małpy -
zapewniam go.
- Nie bądź taka pewna -
odpowiada, zerkając pod prześcieradło.
Jak oddzielam dawnego Richa od
tego dzisiejszego? Co tłumaczę sobie
obrażeniami, których doznał? Na co się
godzę
i
na
jakiej
podstawie?
Pielęgniarki mówią mi, że ten stan
minie, ale to mnie nie pociesza. Tęsknię
za swoim dawnym mężem. Tęsknię za
dawną sobą. Gdy natrafiam na jakąś
rzecz sprzed wypadku, na przykład
zdjęcie Richa, który ma na twarzy ten
swój wspaniały uśmiech, odczuwam
dotkliwą stratę. Co się stało? Gdzie się
podział mój mąż? Podczas sprzątania
szafy
znajduję
mały
przenośny
wentylator - prezent od Richa, przydatny
w podróży, bo nie mogę zasnąć, nie
słysząc białego szumu - i zbiera mi się
na płacz.
„Nie wiem, kim jestem”, powtarza
na okrągło Rich. „Mam mętlik w głowie.
Nie jestem sobą”. Wczoraj powiedział
do mnie: „Przypuśćmy, że idziesz z
przyjacielem ulicą. Oglądasz witryny
sklepów. Ale tuż za tobą znajduje się
mężczyzna z wielkim walcem pełnym
białej farby i zamalowuje wszystkie
miejsca, w których byłaś, wszystkie
wymazuje. Także twojego przyjaciela.
Nawet nie pamiętasz jego imienia”.
Dreszcz przechodzi mi po plecach, gdy
to sobie wyobrażam, ale Rich mówi o
tym, nie posiadając się z radości. Zdarza
się, że żyje tu i teraz; bywa też, że w
jego zmąconym umyśle się kotłuje.
Kiedy jest wzburzony, moje odwiedziny
są krótkie. Gdybym została dłużej, ani
on, ani ja nie mielibyśmy z tego pożytku.
Co mogę zrobić w takie złe dni? Cząstka
mnie nadal zachowuje wspomnienie,
jaką byliśmy parą. Co mogę zrobić,
czując gniew? Czy mam prawo się
złościć? Mój mąż miał wypadek. Jego
organizm
w
pewnej
mierze
nie
funkcjonuje. Zazwyczaj nawet nie czuję
gniewu, ale wiem, że we mnie siedzi, i
uświadamiam to sobie, gdy robię coś
autodestrukcyjnego, na przykład nie jem
dzień czy dwa, piję za dużo kawy,
pogrążam się w samotności, tracę siły ze
zmęczenia.
„Dobre rzeczy zwykle dzieją się
powoli”, powiedział lekarz na OIOM -
ie kilka miesięcy temu. „A złe rzeczy
dzieją się szybko”. Te pocieszające
słowa do dziś podnoszą mnie na duchu.
Powrót
do
zdrowia
jest
długim,
powolnym procesem. Oboje mamy
lepsze i gorsze dni. Staram się
zachowywać równowagę, lecz mimo to
w
gorsze
dni
ogarnia
mnie
przygnębienie, w lepsze ożywia mnie
nadzieja.
Najtrudniejsza
w
tym
wszystkim jest niepewność. Nie ma
żadnych prognoz, nikt nie potrafi mi
powiedzieć, jak bardzo poprawi się stan
zdrowia męża i ile czasu to zajmie. W
przeddzień
moich
urodzin
Rich
wyobrażał sobie, że pojechaliśmy razem
na Coney Island i że kupił mi naszyjnik z
muszelek. Prezent, który dostałam, był
równie rzeczywisty dla mnie, jak i dla
niego. Rich trzymał mnie za rękę. To się
działo wczoraj, mieliśmy dobry dzień,
choć smutny. Zmienia się pora roku,
chodzę z Harrym do parku i patrzę, jak
żółkną i opadają liście, nad głową i pod
stopami jest tak cudnie. Pojawiło się coś
więcej, coś, czego nie znam, coś, co
usiłuję wyczuć, coś tak subtelnego jak
zmiana wilgotności lub temperatury, a
może natężenia światła, gdy lato
przechodzi w jesień, najpiękniejszą porę
roku, która niesie w sobie piękno
zanikania i obietnicę nadejścia czegoś
jeszcze.
DOM
Wybieram się do Pago Pago, ale po
drodze
zatrzymuję się najpierw w
restauracji Rosita's; zamawiam ryż z
fasolą, jajko sadzone i kawę z mlekiem.
Robią tu dobre grzanki, więc proszę
również o kilka grzanek. W sali
rozchodzi się zapach liści laurowych i
kawy; dyplomanci, młode małżeństwa i
taksówkarze
obsiedli
niczym
niewyróżniające się stoliki; słychać
mieszankę hiszpańskiego i angielskiego.
Uspokaja mnie atmosfera tego miejsca,
jednego z kilku, które uważam za swój
drugi dom. Wybieram się do Pago Pago,
gdzie mój mąż, z którym przeżyłam
trzynaście
lat,
obudził
się
tego
niedzielnego
poranka,
gotów
uczestniczyć w polowaniu na goryle.
Jest zaniepokojony, gdy zapowiadam, że
złożę mu wizytę. Twierdzi, że podróż
jest długa i niebezpieczna. „Będą ci
potrzebne amulety”, mówi stanowczo.
„Musisz porozmawiać z szamanami”.
Spokojnie informuję go, że będę na
miejscu za dwie godziny. „Jak mnie
odnajdziesz?”,
pyta.
„Przyjadę
pociągiem”, odpowiadam. Mojego męża
nie ma już prawie rok.
Jadąc pociągiem do Manhasset,
zawsze mijam Flushing, gdzie dorastał
mój tato. Pamiętam szalowany dom,
krzaki hortensji. Pamiętam gabinet jego
ojca, na lewo od wejścia, długą leżankę
pokrytą skórą, oszklone gabloty z
narzędziami
lekarskimi.
Pamiętam
tajemnicze wnętrze, pokój na prawo,
spłowiałą wykładzinę dywanową w
kwiatowy wzór, dywan, który od czasu
do czasu pojawia się w moich
niedokończonych
opowiadaniach.
Pamiętam żelazne wanny na nóżkach w
kształcie lwich łap, kominek gazowy,
kuchnię z (chyba) kremowo - zieloną
emaliowaną kuchenką, na której babcia
przyrządzała trzy rodzaje mięs na
Święto
Dziękczynienia.
Codziennie
dawała mojemu dziadkowi kieliszek
sherry, do której wbijała jajko, a my,
dzieci, obserwowaliśmy ten rytuał,
zafascynowani. W ogródku za domem
rósł dąb, zasadzony w dniu narodzin
mojego taty, i dalej, za betonowym
murem, biegły tory kolejowe przez Long
Island. Wiem, że ten dom zniknął przed
laty, chcę jednak znaleźć resztki muru,
skąd - jak pamiętam - patrzyliśmy na
drugą stronę i w dół nie tak znowu
stromego i długiego nasypu, obserwując
przejeżdżające pociągi. Wyglądam przez
okno,
ilekroć
przejeżdżam
przez
Flushing. Wiem, że dawno nie ma już
grzejników, w które babcia stukała co
rano, żeby obudzić piątkę swoich dzieci.
Dawno
nie
ma
już
zapachu
podsmażanego bekonu. Dawno nie ma
już rodziny, która rozproszyła się po
świecie. Mimo to pamiętam zapach
kominka gazowego, schody prowadzące
na pierwsze i drugie piętro. I wyłożone
płytami trotuary, po których jeździliśmy
na wrotkach, okrążając raz po raz cały
kwartał. „Flushing, ulica Główna!”,
woła zawsze konduktor, ale to miejsce
nie wygląda tak, jak zachowało się w
mojej pamięci. Niekiedy wyobrażam
sobie, że obok mnie siedzi mój tato. Nie
odzywa się - co tu mówić? Ale przez
pewien czas jego obecność dodaje mi
otuchy.
Gdy pojawiam się w szpitalu,
Rich czeka na lunch. Pago Pago
wyleciało mu z głowy. Jest szczęśliwy,
że mnie widzi, i ma ochotę na grzankę.
Staje przed dużymi, metalowymi tacami,
na których zazwyczaj znajdują się dania,
i trzyma nad nimi wyciągnięte ręce, żeby
sprawdzić, czy są podgrzewane. Zagląda
pod ladę, dotyka tego i owego, po czym
znowu trzyma ręce nad tacami. „Stąd to
się bierze”, oznajmia. Pokazuję mu
toster, ale Rich dalej mówi swoje:
„Będzie za chwilę. Stąd to się bierze”.
Wkrótce personel przywozi lunch i Rich
siada przy stole we wspólnej jadalni.
Oboje jemy kanapki z kurczakiem. Rich
ma apetyt, zjada dwie kanapki, całą
sałatkę ziemniaczaną, siedem czy osiem
krakersów z razowej mąki pszennej. Ma
białą brodę, często pochyla głowę. Choć
nie wygląda tak jak dawniej, coraz
bardziej
przyzwyczajam
się
do
człowieka, jakim się stał. Widzę, że jest
zmęczony, więc idziemy zdrzemnąć się
razem w jego pokoju. „Wąskie łóżko,
jeszcze węższe po lunchu”, powiada,
gdy kładziemy się obok siebie. Po
półgodzinie
wstaje;
słyszę,
że
wielokrotnie otwiera i zamyka szuflady
niewielkiej
komody.
„Szukam
dla
ciebie koca”, wyjaśnia.
Tego wieczora moim drugim
domem staje się inna restauracja w
okolicy, gdzie mieszkam, znajoma jak
tutejsze
trawniki,
z
malutkimi
świeczkami na każdym stoliku, z
licznymi gośćmi, którzy pochyleni ku
sobie, gadają jak najęci. Lubię ten
klimat. Siedzę sama przy oknie. Znam
każdy centymetr trotuaru i wszystkie
sklepy stąd, przy Sto Dwunastej Ulicy,
do H&H Bagels na rogu Osiemdziesiątej
Pierwszej i Broadwayu - chcę, żeby tu
rozrzucono moje prochy, gdy przyjdzie
co do czego. Po drugiej stronie ulicy
widzę błękitno - fioletowy neon Deluxe
Diner i żółte lampy Pertutti's, gdzie
jadaliśmy z mężem kilka razy w
tygodniu. Na rogu mieści się restauracja
Tom's, serwuje kiepskie jedzenie, ale
zyskała
rozgłos
dzięki
serialowi
telewizyjnemu Kroniki Seinfelda. Idzie
wiosna.
Zamawiam
kolejnego
manhattana, choć znalazłam się już tam,
dokąd zmierzałam, w tym nakrapianym
miejscu, z którego przechodzi się w stan
upojenia. Po powrocie do domu spojrzę
na zapełnione książkami regały, które
kupiliśmy z mężem trzynaście lat temu, i
przypomni mi się, z jaką lubością
likwidował
półki
zrobione
własnoręcznie przez mojego dawnego
amanta (sto gwoździ na metrze drewna).
Pomalował łazienkę na jasnoróżowy
kolor i wyrugował wariacki, metaliczny
błękit, jakim ktoś pokrył ściany przed
laty. Odciskał swoje piętno, wymazując
ślady innych okresów w moim życiu,
zewnętrzne i widoczne oznaki, które nie
dawały mu spokoju i raziły jego zmysł
estetyczny. Z ulgą i zadowoleniem
patrzył, jak wyrzucam głębokie fotele
wyściełane pluszem, jeden w kolorze
fioletowym,
drugi
w
intensywnym
odcieniu błękitu królewskiego. Miały
pozrywane
sprężyny
i
łysiejące
podłokietniki, ale przywodziły mi na
myśl foyer starych kin o takich nazwach
jak Bijou czy Roxy. Razem kupiliśmy
kanapę
u
Altmana;
stonowanym
ciemnozielonym materiałem obiliśmy
dwa krzesła, które przywiózł Rich.
Szacowność. Na ścianach powiesiliśmy
należące do męża ryciny z wizerunkami
ptaków oraz - za moją namową - jego
trofea w biegach. Gdy co jakiś czas
przeglądałam szafy i hurtem wyrzucałam
różne rzeczy, Rich żartował, że jeśli nie
będzie uważał, też znajdzie się na
śmietniku. Początkowo bawiło mnie to,
później byłam oburzona. Za kogo on
mnie ma? Przecież jest moim mężem.
Towarzyszem na całe życie. „Nie
wyrzucam
ludzi
na
śmietnik”,
oświadczyłam obrażonym tonem.
Zbliża się dziesiąta, popijam drugi
manhattan. Rich zupełnie zapomniał, że
byłam dziś u niego. Wydaje mu się, że
nie zdążyliśmy na pociąg do Providence,
i to go martwi. Takie życie jest
niewątpliwie piekłem ponad moje
wyobrażenie. Co najwyżej znajduję
trywialną
analogię
do
tego,
co
przeżywałam, zgubiwszy torebkę na
lotnisku w Minneapolis. Gdy minął
pierwszy
szok
i
wybrnęłam
z
natychmiastowych
kłopotów
spowodowanych
brakiem
biletów
lotniczych,
dowodu
tożsamości
i
pieniędzy, stwierdziłam, że najbardziej
mi
doskwiera
nie
utrata
kart
kredytowych czy prawa jazdy, nie
telefonu komórkowego czy gotówki,
nawet nie pomadki do ust. Najdotkliwiej
odczułam nieobecność mojego kumpla
na ramieniu, brak poczucia pewności,
które daje grzebanie w masie rzeczy,
zaciskanie palców na pęku kluczy,
wymacywanie papierowej chusteczki,
starego pudełka z jednym pogiętym
papierosem,
reliktów
przeszłości,
będących dowodem, że przeżyłam
kawałek życia. Oto odcinek biletu, oto
kwitek od ramiarza, oto książeczka
czekowa z wydartymi czekami i notatką
na odwrocie, którą zrobiłam sobie ku
pamięci, oto nowa książeczka z czekami.
Bez torby czułam się niekomfortowo,
nieswojo, jakby zniknęła jakaś część
mnie. Właśnie to utracił mój mąż. Nie
pamięta, co jadł na śniadanie, że po
nocy nastaje dzień, jak pobrzękują
monety w kieszeni. Nie ma pamięci
krótkotrwałej. Musi ją sobie wymyślać.
Dwadzieścia lat temu zapytałam
swojego przyjaciela, czy trawi go jakaś
wieczna tęsknota (tak jak mnie nęka i
domaga się nazwania).
- Oczywiście - odparł.
Jedliśmy
lunch,
siedząc
nad
stawem przy Pięćdziesiątej Dziewiątej
Ulicy i obserwując kaczki. Świeciło
słońce, trawa była gęsta, zielona, kaczki
krążyły po nie tak znowu niebieskim
stawie. Trwałam w zawieszeniu między
jednym życiem zakończonym a drugim
nierozpoczętym.
- Za czym tęsknimy? - spytałam. -
Co to takiego?
- Nie ma tego czegoś - rzekł po
dłuższym zastanowieniu. - Jest tylko
tęsknota za tym.
Ta odpowiedź trafiła mi do
przekonania. Teraz, gdy minęło wiele lat
i nabrałam mądrości, wiem, za czym
była ta tęsknota: za miejscem, gdzie
czujemy się u siebie.
W sierpniu, po trzech miesiącach
spędzonych w dwóch szpitalach, Rich
wrócił do domu. Wyglądało na to, że
jest znowu sobą, że po urazie mózgu
zdarzył
się
cud.
Pamiętam,
jak
zastanawiałam się, o co w tym
wszystkim chodzi, skoro po takiej
tragedii nic się nie zmieniło. Oboje
przeżyliśmy piekło, ja się zmieniłam,
dowiedziałam się więcej o sobie, o
przyjaźni, o największych potrzebach
człowieka, nauczyłam się przyjmować
gesty otuchy. I oto patrzę na swego
męża, który wygląda tak, jakby nic się
nie
stało
dwudziestego
czwartego
kwietnia,
za
piętnaście
dziesiąta
wieczorem. Jakby wcale nie wpadł pod
samochód. Jakby był takim samym
człowiekiem.
Doznałam
poniekąd
rozczarowania, że wszystko wygląda tak
samo jak przed wypadkiem. Co ja teraz
zrobię z tą całą nowo nabytą wiedzą?
Jak podzielę się nią z mężem?
Rozmawiałam o tym z moją mentorką,
wspaniałą kobietą, której mąż doznał
pourazowego uszkodzenia mózgu przed
siedmioma laty. Wysłuchawszy mnie,
powiedziała: „Zachowaj te dni w
pamięci”. O nie, pomyślałam, wszystko
będzie dobrze. Przecież ona nie wie, co
nas
czeka.
Wrócimy
do
naszego
dawnego życia, jakby nic się nie
wydarzyło
dwudziestego
czwartego
kwietnia.
Przez pierwszych dziesięć dni
zdawało się, że wszystko jest w
porządku. Rich chodził po kuchni,
otwierał szafki, dotykał stołu, blatów.
„Zapoznawał się”, jak mówił. Jednak
potem, z wolna, zaczął się rozlatywać.
„Dlaczego
zmieniłaś
mieszkanie?”,
pytał. „Wcale nie zmieniłam mieszkania.
Tu jest nasz dom”, tłumaczyłam. A on
nie mógł się nadziwić, jak tego
dokonałam
-
nowe
mieszkanie
urządziłam tak samo jak stare. Może już
nie był sobą, ale uważał, że właśnie
mieszkanie się zmieniło. Bo ja wiem?
Mijały dni, a on złościł się coraz
bardziej.
Dlaczego
to
zrobiłam?
Dlaczego chcę go oszukać? Dlaczego
kłamię? Jego „prawdziwy” dom jest
piętro wyżej, piętro niżej, wszędzie,
tylko nie tu. Aż pewnego ranka obudził
się z przeświadczeniem, że o jedenastej
musi się stawić na gestapo. Był
wystraszony i zrezygnowany. „Nie ma
żadnego gestapo”, powtarzałam na
okrągło, trzymając go w objęciach.
„Jesteśmy bezpieczni. Miałeś zły sen”.
On był jednak pewny, że jest inaczej.
Urojenia
występowały
coraz
częściej. Obcy ludzie kręcili się nocą po
jego pokoju. Biegały jakieś zwierzęta.
Ponieważ jego mocz był skażony, wysłał
próbkę do Atlanty; gdzie jest numer
telefonu NIH - u
*
? Trzeba natychmiast
tam zadzwonić. Rychło moje pojęcie
normalności zaczęło się rozmywać.
Ziemia usuwała się Richowi spod nóg, a
ja starałam się dopasować krok do jego
kroków. W domu zapanował chaos i
strach. Na nic się nie zdały wielokrotne
telefony do lekarza - Rich coraz bardziej
popadał w paranoję, która ostatecznie
przekształciła się w pełnoobjawową
psychozę. Którejś nocy wyszedł z
mieszkania o piątej rano, boso, w samej
bieliźnie.
-
Nawet
nie
próbuj
mnie
zatrzymać! - krzyknął. - Wracam do
domu.
Pielęgniarka zatrudniona na noc
wzięła mnie na stronę i powiedziała:
- Pani Rogin, w tym domu
obłąkani rządzą zdrowymi na umyśle.
Dotychczas dawałam się nieść
prądowi. W końcu znalazłyśmy lekarza i
szpital, który zgodził się przyjąć Richa
podczas ostrego dyżuru, ale on, choć był
przerażony, zdezorientowany i wściekły,
nie chciał pojechać. Pewnego okropnego
poranka, w środę, znowu uparł się, że
wraca do domu. Przysunęłam mu wózek
inwalidzki.
- Siadaj, Rich - powiedziałam,
czując do siebie odrazę. - Zawiozę cię
do domu.
Ten manhattan jest duży, ale to już
trzeci, a ja na tyle sobie pozwalam.
Wypijam trzy drinki i w ten sposób
powstrzymuję się od czwartego. Do
dnia, gdy Rich miał wypadek, nie
tknęłam alkoholu przez dwadzieścia lat.
W zeszłym roku znowu zaczęłam pić i
palić.
Popijam
drinka,
zapalam
papierosa. Stare, wypróbowane sposoby
radzenia sobie ze stresem, element
mojego trybu życia - nienajlepszy - przez
czterdzieści lat. Gdy spróbowałam
pierwszego manhattana, miał swojski
smak. Dziś wieczorem powiedziałam
Richowi, że go kocham. Odrzekł: „To
jest warte dwadzieścia kapeluszy i
wszystkie autografy na tym świecie”.
Pociągam łyk drinka. Nie wiem, czy mąż
znajdzie
się
kiedyś
w
domu.
Gdziekolwiek by to było.
Mój przyjaciel, ten, który był ze
mną nad stawem z kaczkami, ma
kamienny dom pośród zielonych wzgórz
gdzieś w Massachusetts. Rzadko w nim
bywa, mieszka w Nowym Jorku. Czasem
nachodzi go myśl, że powinien sprzedać
ten dom komuś, kto będzie mieszkał w
nim na stałe, kochał tę posiadłość i o nią
dbał. Ale - jak mówi - ilekroć tam
przyjeżdża, przez pierwszych pięć minut
wie, że właśnie to jest jego miejsce. Że
tam
czuje
się
u
siebie.
Potem
nerwowość, jaką nosi w sobie, zagłusza
owo uczucie. A jednak te pięć minut
mniej więcej raz w miesiącu sprawia, że
warto mieć ten dom.
Dopijam trzeciego drinka, płacę
rachunek i wracam do domu, prosto,
równym
krokiem
pokonując
długi
odcinek do następnej przecznicy. W
mieszkaniu czuć mojego męża i jego
nieobecność.
Tego
wieczora,
pod
wpływem smutku, złości i trzech
drinków, wysuwam trzymetrowy stół z
gabinetu - żeby go tam wstawić, trzeba
było wezwać trzech mężczyzn. Ten stół
służył mojemu tacie do pisania, jest
bardzo stary, na kozłach, waży chyba...
Nie mam pojęcia, ile waży, wiem tylko
tyle, że następnego ranka nie mogę go
nawet unieść. Ale tego wieczora pcham
go przez drzwi, korytarzem, pod regały z
książkami, zajmuje mi to sześć minut od
początku do końca. Tego wieczora
muszę coś zmienić. Stawiam na stole
miedziany kościółek, który dostałam od
Richa
podczas
naszego
trzeciego
spotkania. Na wieży są malutkie
dzwony. Pamiętam, że podziękowałam
za prezent i pomyślałam sobie: Czy to
swego
rodzaju
oświadczyny?
To
rzeczywiście
były
oświadczyny.
Trzynaście lat temu.
Ta noc jest ciężka. Tyle odłamków
życia muszę wpasować w swoje
pojmowanie przeszłości i przyszłości,
lecz i tak mam szczęście - wiem, co się
zmieniło i gdzie jestem. Rich stracił
swój kompas, nie może trafić do domu.
Dla niego najbardziej realne są szczątki
jego pamięci. A przecież wszyscy
szukamy swojego miejsca. Poza tym,
czyż dom nie jest tym, co klecimy
naprędce z naszych zmieniających się
„ja”? Może nie ma tego czegoś - jak
powiedział mój przyjaciel - a jest tylko
tęsknota.
POCIESZENIE
Co roku w październiku w katedrze pod
wezwaniem świętego Jana obchodzi się
dzień świętego Franciszka i odprawia
ceremonię
błogosławienia
zwierząt.
Tysiące ludzi przyprowadza swoich
ulubieńców,
wielki
kościół
jest
przepełniony.
Spore
zwierzęta
przywiezione z farm - potulne krowy,
konie i owce - z girlandami kwiatów na
szyjach idą w procesji do ołtarza. Są
tam węże, ogromne papugi, orły i
jastrzębie. Pewnego razu przybył nawet
słoń. Na parkingu przed kościołem
znajduje się kilka minizoo, gdzie dzieci
mają kontakt z oswojonymi zwierzętami;
któregoś roku dużą popularność zdobył
miot
prosiaczków.
Pawie,
zamieszkujące
teren
przykościelny,
pysznią się swoim wyglądem. W dwa
tysiące
pierwszym
roku,
gdy
uczestniczyłam w tej uroczystości,
oddaliśmy cześć dzielnym psom, które
przeszukiwały płonące cmentarzysko po
World
Trade
Center,
oraz
ich
opiekunom. Wielu z nas nie mogło
przestać płakać.
Dostrzegłam Rosie niemal z końca
ulicy; siedziała pod stolikiem na
parkingu, a wraz z nią jeszcze dwa psy
do oddania. To naprawdę była miłość
od pierwszego wejrzenia, choć zwierzę
wyglądało na kłopotliwe - zalęknione i
podenerwowane. Ta psina, krzyżówka
jamnika z whippetem (niewyobrażalna
kombinacja),
była
najpiękniejszym
stworzeniem, jakie widziałam w życiu.
Przypominała sarnę albo gazelę w
miniaturze, spełnienie marzeń jamnika -
tak powiedział ktoś, spoglądając na jej
długie nogi. Czy ona jest nauczona
czystości? Wysterylizowana? - zadałam
kilka zbędnych pytań. Wiedziałam, że
chcę mieć tego psa bez względu na
wszystko. Przykucnęłam, pogłaskałam
jedwabistą, brązową sierść i spojrzałam
w niespokojne, brązowe oczy. Drżała na
całym ciele. Od dawna chodziło mi po
głowie, żeby mieć drugiego psa - no i
się pojawił.
Nie powiem, że mój beagle Harry
skakał z radości na widok Rosie. Tak
naprawdę powarkiwał. Przywykł do
tego, że panuje nad połową kanapy,
sadowiąc się pośrodku, więc przybycie
Rosie
było
co
najmniej
niemile
widziane.
Uradowana
zauważyłam
jednak, że trochę się ożywił. Od dawna
prowadziliśmy z Harrym samotniczy
tryb życia; oboje opuszczaliśmy dom
niechętnie, tylko gdy to było konieczne.
Po wypadku Harry w ogóle nie chciał
wychodzić na dwór. Musiałam nieść
roztrzęsionego psa do windy, potem na
korytarzu, na ulicy, do parku Riverside,
a gdy tam postawiłam go na ziemi, zaraz
puszczał się pędem do domu. Idąc na
uroczystość do katedry, wzięłam ze sobą
jego zdjęcie, bo z pewnością nie
chciałby znaleźć się tam osobiście.
Harry mieszkał z nami zaledwie
pięć
miesięcy,
kiedy
doszło
do
wypadku.
Trafił
do
nas
za
pośrednictwem
naszego
przyjaciela,
który znalazł go wygłodniałego w lesie.
Pierwszego
dnia
przysporzył
nam
zmartwień: nic nie jadł, nie pił,
wyprowadzany na spacer kulił się przy
ziemi,
podwijając
ogon.
Gdy
podchodziliśmy do niego, wbijał się w
róg kanapy. W końcu, zrozpaczeni,
położyliśmy się do łóżka. Dziesięć minut
później usłyszeliśmy stukot pazurków o
gołą podłogę i oto Harry już był z nami
w łóżku. A zatem wszystko miało ułożyć
się dobrze. Ułożyło się lepiej niż
dobrze.
„Jaki jest teraz twój stosunek do
tego psa?”, zapytał mnie ktoś niedługo
po naszej tragedii. „Kocham Harry'ego”,
odparłam.
Byłam
zaskoczona
tym
dziwnym pytaniem. „Nie przebrnęłabym
przez to, gdyby nie on”. Przez pierwsze
tygodnie pobytu Richa w szpitalu często
budziłam się w nocy i wyciągnąwszy
rękę,
żeby
dotknąć
mego
męża,
stwierdzałam, że ciepło, które czuję przy
sobie, wydziela malutki Harry. I wtedy
rozpacz łączyła się we mnie z
wdzięcznością, wzbudzając doznanie,
do
którego
zdołałam
później
przywyknąć.
Po kilku scysjach mających na
celu ustalenie, kto posiada prawo
własności terenu,
Harry i
Rosie
prowadzili politykę odprężenia. Tylko
raz doszło między nimi do prawdziwej
bitwy - o lukrowanego pączka, którego
bezmyślnie zostawiłam w ich zasięgu, a
był to pączek wyprodukowany przez
firmę Entenmann's, wart, by o niego
zawalczyć. Kilka dni po przybyciu
Rosie, Harry odzyskał równowagę
wewnętrzną i zaczął zadzierać ogon.
Teraz co rano wychodzę z psami, żeby
się wybiegały. Wyprowadzając Rosie,
mam wrażenie, jakby do końca smyczy
był przyczepiony latawiec, natomiast
Harry, który sunie statecznym krokiem,
zdaje się niewielką, solidną kotwicą. W
parku siadamy z Harrym na ławce i
patrzymy, jak Rosie biega, podskakuje,
sadzi susami, ściga się z każdym psem,
który ruszy za nią w pogoń, i ustępuje
jedynie dwóm: saluki o imieniu Sophie i
chartowi
afgańskiemu
o
imieniu
Chelsea. Tylko one biegają szybciej niż
Rosie,
ale
zazwyczaj
są
nazbyt
dystyngowane, by w ogóle puścić się
biegiem.
Rosie wydobyła nas z marazmu.
Śpi z otwartymi oczami; gdy tylko
westchnę, natychmiast nastawia uszy.
Kiedy podnoszę wzrok znad książki albo
zdejmuję okulary, już ma napiętą uwagę.
Dowiedziałam się, że jej właściciel
zginął pod gruzami World Trade Center,
pies
trafił
do
schroniska,
przyprowadzony
przez
zapłakanego
krewnego. Kimkolwiek był poprzedni
pan Rosie, na pewno kochał ją równie
mocno jak ja, nauczył ją różnych rzeczy -
gdy każę jej usiąść, siada - mogłabym
przysiąc, że jego duch krąży opodal.
Chcę
powiedzieć
ludziom,
którzy
kochali tego człowieka, że jego pies jest
teraz członkiem rodziny i dobrze się
czuje.
Odwiedzam męża raz w tygodniu.
Obecnie przebywa w północnej części
stanu, w domu opieki dla ludzi z
pourazowym uszkodzeniem mózgu. Od
wypadku minęły już ponad dwa lata, ale
nadal nie mogę ogarnąć tego rozumem.
Rich jest tam i zarazem go nie ma, jest i
nie jest moim mężem. Jego myśli jakby
się rwały i zderzały ze sobą, ja zaś
staram się w ogóle nie myśleć. W dobre
dni
siedzimy
na
dworze.
Nie
rozmawiamy, po prostu siedzimy blisko
siebie i trzymamy się za ręce. Czuję się
tak, jakby wróciły dawne czasy,
jakbyśmy znowu byli małżeństwem. Gdy
wieczorem wracam do domu, witają
mnie psy - Rosie skacze jak na
sprężynie, Harry kręci się wokół nóg.
Czasami siadam od razu na podłodze,
zanim zdejmę płaszcz.
Kto
by
zajrzał
do
naszego
mieszkania późnym rankiem, wczesnym
popołudniem albo przed kolacją, pewnie
zobaczyłby, że śpimy wszyscy razem.
Oczywiście, najlepiej nadają się do tego
dni deszczowe, ale także w słoneczne
letnie dni kładę się z psami do łóżka.
Rosie daje nura pod narzutę po prawej
stronie, Harry mości się po lewej,
wtulamy się w siebie. Wkrótce Harry
zaczyna pochrapywać, Rosie opiera
brodę na mojej kostce, koc unosi się i
opada w rytm naszych oddechów, a mnie
przepełnia wdzięczność. To, co robimy,
jest niezbędne dla naszego dobrego
samopoczucia, tak samo jak jedzenie,
powietrze i woda. Zwyczajna wymiana
ciepła, które wydzielają nasze ciała -
ciała trzech stworzeń dwóch gatunków -
syci nas, uspokaja, regeneruje i daje nam
pocieszenie.
NIESPODZIANKI
Przez całą wiosnę co rusz się
przewracałam.
Potykałam się
o
korzenie,
bruk
i
nierówne
płyty
chodnika. Zdarzało mi się poślizgnąć na
kasztanie, gdy szłam z górki, albo upaść
w błoto. Nieraz nogi plątały mi się w
plastikowych śmieciach. Moje nowe
buty były za duże, ale za to markowe,
firmy Nike, i przewiewne; wykradłam je
córce.
Choć nie znosiłam takich
niefortunnych przygód, muszę przyznać,
iż ten ułamek sekundy, gdy człowiek
wie, że upada na ziemię (w jego
odczuciu trwa to całą wieczność), jest
podniecający.
Przekroczywszy
sześćdziesiątkę, może znajduję jakąś
przewrotną przyjemność w tym, że w
pewnej
mierze
tracę
nad
sobą
panowanie.
Przeżywamy właśnie falę upałów,
psy muszą jednak chodzić na spacery, no
i dziś rano upadłam na kamiennych
schodach, które prowadzą do parku przy
Sto
Piętnastej
Ulicy.
Temperatura
sięgała
trzydziestu
ośmiu
stopni.
Wyszłam z tego bez szwanku, nawet nie
wypuściłam z rąk smyczy. Dwóch
sympatycznych panów z ostrzyżoną
suczką,
której
futro
przypominało
mechaty koc i która wcale nie była
szczeniakiem, jak sądziłam, lecz miała
jedenaście lat (Czym ją karmicie? - też
powinnam przejść na taką dietę), otóż
tych dwóch panów rzuciło mi się na
pomoc, na szczęście nic sobie nie
złamałam. Byłam w nerwach, bo nie
włożyłam kompletu bielizny de rigueur
w przypadku kobiety w moim wieku, ale
żar lał się z nieba i po prostu nie
zawracałam
sobie
tym
głowy,
a
ponieważ tak się ubierałam w latach
sześćdziesiątych,
być
może
przypomniały mi się beztroskie, szalone
dni młodości, do których wcale nie mam
ochoty wracać myślami.
Rozmowa z miłymi panami o
naszych psach dobiegła końca. Gdy
weszłam do parku, dostrzegłam coś
dziwnego w zaroślach pod młodym
drzewem. Przedmiot, który wyciągnęłam
i
dokładnie
obejrzałam,
był
ponadmetrowej
długości
trójzębem,
obwiązanym czerwonymi i zielonym
wstążkami, z naklejką od jabłek fuji u
nasady. Rozejrzałam się wokoło - może
jakiś anonimowy artysta czeka gdzieś na
swoją anonimową publiczność - ale
nikogo
nie
zauważyłam.
Rosie
zwietrzyła jakieś zwierzę i zrobiła
stójkę, gotowa puścić się w pogoń,
Harry zaś ciągnął niewzruszenie w
przeciwną
stronę,
wobec
tego
wetknęłam trójząb z powrotem w krzaki
i zaczęłam schodzić ostrożnie po zboczu,
uważając na leżące wszędzie żołędzie,
podobne do rozsypanych kulek z
łożyska. Raz zatrzymałam się, żeby
wyjąć Harry'emu z pyska kurzą kość, a
potem znowu, żeby pocieszyć Rosie,
która nie mogła dopaść wiewiórki, choć
wszystkie komórki jej rozedrganego
ciała mówiły, co trzeba zrobić w tym
celu. Na płaskim terenie każde z nas
znowu zajęło się swoimi sprawami:
Rosie polowała, Harry węszył, ja
szukałam kolejnych wytworów ludzkiej
ręki.
W parku Riverside działa artysta,
a może nawet grupa artystów. Kilka
miesięcy temu znalazłam kupkę gładkich,
okrągłych
kamieni,
wyglądały
jak
złożone
jajka,
były
wsunięte
w
zagłębienie pnia. Potem zobaczyłam
nakrycie do posiłku - nóż, widelec,
łyżkę, wszystko z gałązek - pod
ogromnym wiązem. Na pniakach nieraz
widziałam kompozycje z kamieni i
gałęzi, podobne do ofiary złożonej na
prowizorycznym
ołtarzu.
Opodal
wielkiego głazu stała oparta o drzewo
skomplikowana konstrukcja, która albo
stanowiła
część
niedokończonego
szałasu, albo przedstawiała połowę
pajęczyny zrobionej z patyków. Dłuższą
chwilę spoglądałam na nią z podziwem,
ponieważ
zdawała
się
przeczyć
prawom fizyki. Chciałam zrobić zdjęcie,
lecz gdy przyszłam następnego dnia,
konstrukcja była zniszczona. Ogarnęło
mnie przygnębienie, aż w końcu
przemknęło mi przez myśl, że być może
zrobił to sam artysta, niezadowolony z
biegu rzeczy. Kiedy byłam tam wczoraj i
szłam przez Rezerwat Ptaków, kilka
kroków w bok od ścieżki zobaczyłam
dwa patyczki wetknięte w ziemię,
oddalone
od
siebie
o
dziesięć
centymetrów i połączone na górze
wygiętą
gałązką.
Wyglądało
to
dokładnie jak symbol oznaczający liczbę
pi. No cóż, w końcu to terytorium
hrabstwa Columbia.
Mam oczy otwarte na takie rzeczy,
choć niewiele o nich mówię, wiedząc,
że uważa się mnie za zapaleńca. Podczas
pobytu w Szkocji latem tego roku
chciałam pokazać mojej córce śliczną
karmazynową plamę na trawie przed
nami. ,Jennifer! Zobacz!”, zawołałam.
„To papierek po kit kacie, mamo”,
rzekła spokojnie. Nie chcę sprawiać
wrażenia, że jestem wariatką. Pewna
znajoma opowiadała mi, że jej dom
nawiedza duch dziecka, które robi
laleczki ze sznurka, włóczki oraz
szmatek i zostawia je na schodach. Włos
mi się jeżył. Trzydzieści lat później
nadal włos mi się jeży, choć teraz
przypuszczam, że ona sama robiła te
lalki. Któregoś wieczora w zeszłym
tygodniu,
po
ulewnym
deszczu,
dostrzegłam kawałek materiału, zwinięty
w kłębek pod krzakiem obok pomnika
Louisa Kossutha przy Sto Trzynastej
Ulicy. Okazało się, że to szal, mój
własny, jak stwierdziłam, lepiej mu się
przyjrzawszy. Zapewne zsunął mi się z
ramion w jakiś wietrzny, deszczowy
wieczór i pofrunął w krzaki, a teraz,
brudny, mokry i ledwie widoczny,
wyglądał
zupełnie
jak
ślad
pozostawiony na miejscu zbrodni.
Nigdy nie wiadomo, co rzuci się
człowiekowi w oczy. W te upalne dni
ludzie spali w parku; wśród nich był
młody
mężczyzna
w
czerwonej
kraciastej koszuli, który przychodził na
wybieg dla psów, bo tęsknił za swoim
zwierzakiem. Z sympatią odnosił się do
Harry'ego. Zdaje się, że poprzedniego
dnia ukradziono mu portfel i zależało mu
na odzyskaniu karty bankowej, ale nie o
tym chciał rozmawiać - wolał gadać o
psach. Gawędziliśmy jakiś czas; miał
łagodny
głos.
Następnego
dnia
natknęłam się na jego ciało w wysokiej
trawie. Na szczęście żył; miałam
nadzieję, że się nie obudzi i nie zobaczy,
jak na niego patrzę. Szybko odeszłam
razem z psami.
Ostatnio
byłam
w
kiepskim
nastroju, dokuczała mi noga po upadku,
który tym razem skończył się złamaniem,
do tego tęskniłam za mężem, nagle na
nowo przepełniona smutkiem - i w tych
dniach znowu coś się wydarzyło, coś
podobnego do cudu. Na drzewie
owocowym,
w
rozgałęzieniu
pnia
balansowały cienkie jak kości patyczki,
które leżały rzędem obok siebie,
podobne do coraz dłuższych pasm
przędzy lub żebrowania kadłuba łodzi,
albo powietrznej kołyski czy instrumentu
dętego, a trochę dalej znajdowało się
drugie drzewo z identycznymi i ledwie
widocznymi patyczkami. Stanęłam jak
wryta. A mówi się, że ludzie wydają
okrzyk na widok znaleziska!
Oczywiście trafiają się również
dziwy natury - kawałek gałęzi w
kształcie
głowy
nura;
korzeń
do
złudzenia
przypominający
żabę:
charakterystyczna dla płaza łapa z
wiciowymi palcami obejmuje inny
korzeń; brukowiec opleciony korzeniami
drzewa, które niby strumienie lawy
spłynęły z pnia, i niby w strumieniach
lawy unieruchomiony na zawsze w tej
samej pozycji. Często widuję mężczyznę
z małym synkiem, którzy na chodniku,
przy wybiegu dla psów, układają z
patyków litery alfabetu, oraz ludzi z
wprawą
ćwiczących
tai
chi,
wyglądających jak postacie na jakimś
cudownym zegarze i zdających się
niweczyć czas swymi spowolnionymi
ruchami.
Pewnego
piątkowego
popołudnia, wyglądając przez okno
kawiarni, dostrzegam chłopca o pięknym
uśmiechu
i
muskularnej
sylwetce.
Chłopiec
jest
pracownikiem
przedsiębiorstwa budowlanego i wraz z
resztą ekipy rozkłada rusztowanie, które
stało tak długo, że nie pamiętam, co tu
było
przedtem.
Demontaż
jest
specyficzną sztuką - każdy element
trzeba odłączyć we właściwym czasie.
Pręty demontuje się po kolei, odkręcając
śruby, i podaje na dół; pomosty podnosi
się
i
spuszcza
na
trotuar.
Z
przyjemnością patrzę, jak chłopiec
napawa się swoją siłą, wrzuca ciężkie
stalowe
pręty
na
ciężarówkę,
uśmiechając się do kolegów, z których
wszyscy
przewyższają
go
doświadczeniem. Czuję, że oni są z
niego
zadowoleni
i
traktują
go
życzliwie.
Chłopiec
ma
może
dwadzieścia lat, przed nim całe życie.
Jak by to było, mówię w duchu, gdybym
znów miała dwadzieścia lat? Ale nie
potrafię sobie tego wyobrazić. Gdy
ponownie podnoszę wzrok, nie ma już
ani ciężarówki, ani ekipy budowlanej,
rusztowanie zniknęło, pojawiły się
rachityczne drzewa, całe w liściach.
FREGATA WIELKA
Rich był obskrwatorem ptaków, z
zamiłowania; mamy listy okazów, które
widział w Central Parku, gdy był w
czwartej klasie. Sporządzał notatki
miękkim
ołówkiem,
mocno
go
przyciskając.
Modrosójka
błękitna,
dziwonia ogrodowa, kruk... Gdy miał
dwadzieścia kilka lat, pewnego razu
wypatrzył niedaleko Jones Inlet fregatę
wielką, którą przywiał huragan. Podczas
wieloletnich obserwacji nigdy nie był
tak dumny jak wtedy. Na jego komodzie
stoi
teraz
niewielka
kolekcja
najróżniejszych
ptaków
-
ptaki
nabrzeżne,
długonogie
brodzące
stworzenia; gągołek, którego ulepił z
gliny w siódmej klasie; dwa ptaki -
wabiki, które kupiliśmy na aukcji;
czerwona kura z plastiku (moja), która
zgrabnie składa trzy białe jajka, gdy
lekko przycisnąć jej grzbiet; kruk z
papier mâché, maskotka przedstawiająca
Starego Kruka w eleganckim cylindrze,
która ogromnie przypadła mi do gustu,
bo coś w wyrazie jego twarzy
przywodziło mi na myśl mojego ojca.
Jest tam również pudełeczko na ziarno,
pozostałość
po
podróży,
którą
siedemnastoletni Rich odbył ze swoim
przyjacielem; przemierzyli cały kraj i po
drodze najmowali się do pracy na
farmach. Pudełeczko ma związek z
ptakami.
Co
dawniej
leżało
na
komodzie? Tacka na drobne pieniądze,
portfel Richa, świstki, na których
notował sprawy do załatwienia, zdjęcie
przedstawiające nas przed domem jego
brata, zrobione kilka tygodni po naszym
ślubie. Latarka - a nuż się przyda.
Zapasowy budzik - a nuż się przyda.
Rich był przygotowany na wszelkie
ewentualności. Zawsze nosił w portfelu
kilka plastrów i miał drugą chustkę do
nosa, gdyby ktoś potrzebował. Przy
sekretarzyku
postawiłam
dracenę
wonną, zieloną, gęsto ulistnioną roślinę.
One nigdy nie usychają.
W każdą środę jadę odwiedzić
męża.
Moja
przyjaciółka
Ruth
przyjeżdża po mnie o ósmej, więc muszę
wstać o szóstej, żeby wyprowadzić psy,
przeczytać gazetę i wypić kawę. Jazda
na północ trwa parę godzin, w
zależności od natężenia ruchu; przez
ostatnich kilka miesięcy zbliżyłyśmy się
do siebie. Naszym celem jest Kingston.
Znalazłszy się na miejscu, idziemy do
kawiarni Monkey Joe's, gdzie podają
fantastyczne cappuccino i rewelacyjne
bułeczki z dynią, serwowane na ciepło.
Spędzamy tam dwadzieścia minut, a
potem
Ruth
idzie
do
szpitala
benedyktynek, gdzie pracuje, ja zaś
zmierzam do automatu telefonicznego za
lokalikiem, który serwuje pikantne kurze
skrzydełka i zawsze wygląda tak, jakby
wkrótce miał być ponownie otwarty.
Dzwonię po taksówkę i jadę do ośrodka
rehabilitacji,
gdzie
od
jedenastu
miesięcy przebywa mój mąż.
Gdy wchodzę do pokoju, zdarza
się, że Rich jeszcze śpi, ma rozluźnioną
twarz, wygląda jak to on, aż trudno mi
uwierzyć, że nie obudzi się w dużo
lepszym stanie. Czasami zdążył już
wstać, znieruchomiał w trakcie jakiejś
czynności, stojąc tyłem do drzwi, z
uniesionymi jak dyrygent rękami, i
sprawia
wrażenie,
jakby
z
niewiadomych powodów udawał, że jest
posągiem. Albo siedzi na łóżku, trzyma
w ręku obie skarpety, obok niego leżą
przygotowane do włożenia spodnie. Po
zwyczajowym powitaniu: „Absie! Jak
mnie znalazłaś?” lub: „O której wstałaś?
W ogóle cię nie słyszałem” znowu
popada
w
milczenie.
Pielęgniarki
opowiadają, że niekiedy godzinę czy
dwie stoi w łazience przed lustrem (z
lśniącej blachy) i trzyma szczoteczkę do
zębów. Zapewne takie zachowanie mają
na myśli specjaliści od urazów mózgu,
gdy
mówią
o
„trudnościach
z
wykonaniem zadania”.
Gdy usłyszałam to określenie
pierwszy
raz,
wyobraziłam
sobie
dziecko, które nie potrafi zawiązać
sznurowadeł,
dorosłego
człowieka,
który nie pamięta, jak się robi
jajecznicę,
pomyślałam
o
jakiejś
dostrzegalnej
trudności,
widomym
fiasku, o czymś, czego można się na
nowo nauczyć. Nie miałam pojęcia, co
to znaczy być zablokowanym. Do
mojego męża nie dociera fakt, że coś się
wydarzyło przed chwilą, nie dociera do
niego stwierdzenie „siedzę tu już
półtorej godziny”. Taka informacja nie
mieści się w świadomości Richa. Dla
niego przeszłość się rozpadła. Jeżeli
czegoś nie pamięta, nie daje temu wiary.
A skoro wszystko dzieje się w
teraźniejszości, nie ma pośpiechu.
Próbowałam wpływać na niego zachętą
i namową („nakierować” go, jak mówią
specjaliści od pourazowych uszkodzeń
mózgu), ale to go jedynie złościło i
mieszało mu w głowie. Wobec tego
dostosowałam się. Dostroiłam się do
Richa. Siedzimy razem, zanurzeni w tej
jednej chwili, w godzinie dziesiątej
trzydzieści siedem, a za ścianami pokoju
przechodzi i znika cała godzina. Zawsze
ogarnia mnie zdumienie, gdy spoglądam
na zegarek i stwierdzam, jak wiele czasu
tam spędziliśmy.
Gdy Rich już jest na nogach,
widzę,
jak
wolno
się
szykuje.
Wybieramy razem ubranie. „Te rzeczy
nie są moje”, twierdzi Rich, ale jakoś
udaje się nam z tym uporać. Wkłada
skarpety w taki sposób, w jaki robił to
zawsze - zwija je, nasadza na palce,
wciąga powoli na stopę, centymetr po
centymetrze, i nasuwa na piętę. Potem
spodnie, następnie koszulę, którą zapina
starannie na guziki i porządnie wpycha
w spodnie. Od jakiegoś czasu się nie
goli, za to wyrywa jeden po drugim
włosy z brody. To ma jakąś nazwę, ale
uleciała mi z pamięci.
W zeszłym tygodniu nie odezwał
się do mnie ani nie uśmiechnął na
powitanie. Nie chciał wziąć mnie za
rękę. To było zupełnie do niego
niepodobne.
- Co się stało? - spytałam.
- Rozwiedliśmy się - odparł takim
tonem, jakbym była debilką.
- Jesteśmy małżeństwem, Rich -
powiedziałam.
-
Pobraliśmy
się
czternaście lat temu. Jesteś moim mężem
- dodałam, dotykając jego ramienia. - A
ja jestem twoją żoną.
Obrzucił
mnie
zimnym
spojrzeniem.
- Słowa przezroczyste jak szyba -
burknął.
Rich nie wierzy, że doznał urazu
mózgu, wobec tego wymyślił sobie
powód mojej nieobecności: rzuciłam go.
- Zostałem sam - rzekł, szerokim
ruchem ręki omiatając korytarz. - Setki
pojedynczych łóżek - ciągnął. - Setki
pojedynczych łóżek, a na nich leżą starcy
w butach.
Czas się wypaczył, splątał jak
żyłka wędki - czy coś zachowało jeszcze
sens? Jak to możliwe, że już dwa lata
minęły od wypadku? Przeliczam ten czas
na miesiące, na tygodnie, lecz liczby nie
wydają mi się ani prawdziwe, ani
istotne.
Sto
cztery
tygodnie.
Dwadzieścia cztery miesiące. Czas
garściami przeleciał mi przez palce.
Pory roku przemknęły jedna za drugą,
zanim zdążyłam pojąć, czym jest „zima”
lub „wiosna”. Nie wiadomo, jak
przekroczyłam sześćdziesiątkę; tylko
patrzeć,
a
Rich
będzie
miał
siedemdziesiąt lat. Byłoby to okazją do
urządzenia przyjęcia, a tak ostatnie
urodziny
minęły
niespostrzeżenie,
podobnie ostatnia rocznica. Dwa lata od
wypadku. W tym czasie dziecko już by
mówiło, chodziło, właziło, gdzie się da.
„Czas powiewa na maszcie”
*
, napisała
Virginia Woolf w Pani Dalloway. W
naszym wypadku czas zwisa z masztu.
Bywa, że nie mam pewności nawet co
do
masztu.
Coś
przestało
tykać
dwudziestego
czwartego
kwietnia
dwutysięcznego roku. Nasze wspólne
lata dobiegły końca, nasza wspólna
przyszłość uległa zmianie. W chwili
zadziwiającej jasności myślenia Rich
powiedział do mnie: „Moja przyszłość
została zdemontowana”.
Tydzień temu przez godzinę nie
chciał na mnie spojrzeć.
- Jeśli mogę żeglować tą już
wezbraną rzeką egocentryzmu - rzekł w
końcu - ludzie pożyczają rzeczy bez
pytania.
- Jakie rzeczy? - zapytałam z
wdzięcznością i rozmowa zeszła na inny
temat.
Przez
resztę
popołudnia
wertowaliśmy Atlas
ptaków Sibleya,
który kupiłam Richowi rok wcześniej.
Długo oglądaliśmy kaczki, dzięcioły i
drozdy. Rich nie przypominał sobie, by
kiedykolwiek widział fregatę wielką, a
ja nie upierałam się, że tak było. Pamięć
długotrwała funkcjonuje czasem bez
zarzutu, lecz jemu wyleciał z pamięci ten
wietrzny dzień sprzed lat na Long Island.
Ruth, zaprzyjaźniona ze mną
terapeutka, która pomaga ludziom po
stracie bliskich, twierdzi, że większość
wdów lepiej pamięta ostatnie tygodnie
życia
swych
mężów
niż
resztę
wspólnego życia. Nie owdowiałam, ale
mój mąż nie jest takim samym
człowiekiem,
jakim
był
niegdyś.
Koncentruję się na tym, jaki jest Rich w
danej chwili, i tracę z oczu to, jaki był,
jacy oboje byliśmy. Moja przyjaciółka
Denise musiała mi przypomnieć, jak to
pewnego razu mieliśmy gości w naszym
domu w Greenport i wczesnym rankiem
Rich poszedł kupić kilka gazet oraz
masę babeczek, croissantów, słodkich
bułeczek. Wyleciało mi to z pamięci, a
gdy
sobie
przypomniałam,
smutek
ścisnął mi serce. Rich robił świetne
omlety. Zdarzało się, że gdy nie miałam
ochoty szykować kolacji i w domu było
niewiele do zjedzenia, Rich smażył
sobie omlet. Zawsze pytał, czy ma
usmażyć i dla mnie, a ja odpowiadałam
niezmiennie: „Nie, dziękuję”. Ale widok
doskonałego
omletu
przysmażonego
gdzieniegdzie na brązowo, zsuwającego
się z patelni, pachnącego masłem,
czasem wędzonym łososiem dorzuconym
w ostatnim momencie, osłabiał moją
determinację i Rich nakładał mi na
talerz pokaźną porcję, namawiając do
zjedzenia. Pamiętam, jak budził mnie w
Greenport, podając filiżankę cappuccino
z kawiarni Aldo. W któryś weekend, gdy
Sarah, Cornelius i Kathy przyjechali do
nas w odwiedziny, zajrzeliśmy do
książki Audubona
*
po informacje o
fregacie wielkiej i wyczytaliśmy, że
samiec ma czerwone podgardle, które
rozdyma, by zwrócić na siebie uwagę
samicy, ale pełny efekt osiąga dopiero
po półgodzinie. „Puf puf... jeszcze
chwila,
kochanie...
puf
puf!”.
Siedzieliśmy w kuchni przy stole i boki
zrywaliśmy. Jak dawno temu to było?
Jedynym sposobem, by poradzić sobie z
tragedią, jest otoczenie jej kordonem
dat, ale te liczby nic nie znaczą.
Natomiast na myśl, ile kurzu zebrałoby
się na komodzie Richa, narastają
emocje. Nie ma to jak kurz.
Gdy Rich jest gotowy, dostajemy
przepustkę, z którą możemy wyjść poza
oddział zamknięty i zejść na dół do
kawiarni. W tym tygodniu Rich ma
lepszy nastrój, oboje chętnie idziemy na
lunch. Rich bierze tacę i przechodzi
prawą stroną sali, obok koszyków z
przyprawami,
dokładnie
sprawdza
zawartość każdego, po czym kładzie
dwa opakowania na tacy. Śliskie
torebeczki z majonezem, keczupem,
dżemem,
czymś
niewypowiedzianie
obrzydliwym o nazwie „syrop stołowy”,
sosem tatarskim, margaryną, dressingiem
do sałatek. Taca szybko pokrywa się
srebrzystymi foliowymi paczuszkami.
Serwetki, dwa noże, dwa widelce, dwie
łyżki. I masa, masa słonych krakersów.
Ja robię mu tymczasem kanapkę z
sałatką jajeczną, wrzucam sałatki do
misek,
zgarniam
kilka
bananów.
Spotykamy się przy kasie. „Nie mam
pieniędzy”, odzywa się z niepokojem
Rich, na co odpowiadam, że to ja
funduję lunch. (Po zważeniu mojej
kanapki z serem okazuje się, że mam
zapłacić za nią trzydzieści dwa centy).
Znajdujemy
wolny
stolik
i
wyładowujemy jedzenie. W zeszłym
tygodniu,
kiedy
to
byliśmy
po
rozwodzie, Rich rozejrzał się dookoła i
powiedział:
„Ci
wszyscy
ludzie
wsadzają swoje pączki do filiżanki
pełnej smutku. Mam nadzieję, że nie ma
w niej domieszki Styksu”. Dzisiaj znów
trzymamy się za ręce, szczęśliwi, że
możemy być razem. Zjadamy lunch,
idziemy po następną filiżankę kawy,
odwijamy krakersy. Po jedzeniu Rich
sięga po przyprawy, ostrożnie otwiera
każdą
torebeczkę,
wygarnia
albo
wyciska zawartość na krakersy i je
zjada.
Przypomina
powodowane
ciekawością i pełne zdecydowania
dziecko.
Chcę, żebyśmy wrócili na górę o
wpół do drugiej, kiedy wyznaczono czas
na papierosa. W stołówce na oddziale
neurologicznym wydziela się papierosy
po posiłku i wystawia z szafy ciężkie,
stalowe popielniczki. Personel rozdaje
fajki i podaje ogień palaczom, a palą
niemal wszyscy - ja również, Bóg
świadkiem. Jeden z pacjentów, pan
Mendez, ma piękny głos i na prośbę
zebranych śpiewa teraz po hiszpańsku
Gwiaździsty Sztandar. Trzyma się blatu
stołu, wystukuje stopą rytm i przed
zakończeniem
każdej
frazy
z
dostojeństwem oddycha przeponą, nie
zmieniając tempa hymnu. Śpiewa i
śpiewa przez piętnaście minut - gdzieś
zacięła mu się płyta - i potem, sama nie
wiem jak i w którym miejscu, pieśń
dobiega końca. Pan Mendez kończy
hymn, a raczej przestaje śpiewać.
Bijemy brawo, on zaś przyjmuje uznanie
ze skromnością, ale nie z pokorą. Gdy
cichną oklaski, rozgląda się wokoło z
uśmiechem i mówi: „To jest Ameryka”.
Dziękuje ukłonem.
Zeszłej
zimy
pojechałam
na
tydzień do Meksyku, na półwysep
Jukatan, gdzie czas stoi w miejscu, a
przynajmniej nie warto pytać o godzinę.
Człowiek wstaje o świcie, je, gdy
odczuwa głód, kładzie się spać o
zmroku. Przez resztę czasu wyleguje się
na słońcu albo pływa w morzu.
Widziałam
tam
pelikany,
które
niezdarnie, jak to one, wbiegały do
wody; któregoś dnia przeleciało nad
nami pięć niesamowicie różowych
flamingów - nagle wszyscy poderwali
się i osłonili oczy przed słońcem jak
widzowie na stadionie, którzy wstają,
żeby
zobaczyć grand
slam. Potem
zauważyłam
dwa
inne
ptaki
-
rozpoznałam je od razu, choć nigdy
dotąd
ich
nie
widziałam.
Zanim
wyciągnęłam
aparat
fotograficzny,
wzbiły się już wysoko w przestworza i
stały punkcikami na niebieskim niebie.
Pstryknęłam fotkę, ale trudno byłoby je
rozpoznać. Tam w górze mogły być
czymkolwiek.
Część
trzecia
JAK NAUCZYć SIę
żYć W SAMOTNOśCI
Zaledwie trzy dni miałam nowy
samochód, gdy, cofając, uderzyłam w
drzewo, zbiłam tylną szybę i wgniotłam
karoserię. Drzewo (wyłaniające się we
mgle niczym widmo) rosło na parkingu
przy sklepie z artykułami żelaznymi, a w
samochodzie znajdowały się dwa nowe
pojemniki na śmieci. Wstrząśnięta,
jechałam z powrotem do domu, słysząc
za plecami brzęk szkła i zapewne
zostawiając
odłamki
na
szosie.
Wjechałam
na
podjazd
niedawno
kupionego domu, oparłam głowę na
kierownicy i czekałam. Na co? Na
rosłego mężczyznę, który przyjedzie i
wszystko załatwi. Czy wspomniałam, że
padał deszcz? Że na liczniku było
czterysta
dziewięćdziesiąt
dziewięć
kilometrów?
Gdy nikt się nie pojawił, weszłam
do domu i zadzwoniłam do dzieci. Moja
córka Jennifer, zapewne wyrażając
opinię
pozostałych,
powiedziała
życzliwie: „Mamo, musisz się wreszcie
nauczyć prowadzić samochód”. Nie było
sensu upierać się, że umiem prowadzić.
Jennifer poradziła mi zadzwonić do
dilera
samochodowego.
Tak
też
zrobiłam. Diler tylko westchnął i
zaproponował, żebym skontaktowała się
z warsztatem, gdzie wstawiają szyby.
Pracownik warsztatu polecił mi udać się
do blacharza, ten zaś uznał, że należy
zawiadomić
towarzystwo
ubezpieczeniowe,
co
jeszcze
nie
przyszło
mi
do
głowy.
Pani
z
towarzystwa
ubezpieczeniowego
powiedziała: „Och, lepiej nic im nie
mówić. Pozbędą się pani jak zgniłego
jajka”. Twierdziła, że od początku nie
mieli ochoty mnie ubezpieczyć, bo mam
sześćdziesiąt lat, po raz pierwszy w
życiu
ubezpieczam
samochód,
nie
przejechałam ani jednego kilometra
przez ostatnie trzy lata i mieszkam w
Nowym Jorku.
W dawnych czasach samochodem
zajmował się mój mąż Rich. Jeździł na
przeglądy,
wymieniał
olej,
nawet
przekładał opony. Gdyby teraz był przy
mnie, mogłabym lamentować, że tego
wieczora parking tonął we mgle i
drzewo ledwie majaczyło, po czym on
zaprowadziłby mnie na górę do sypialni,
zapakował do łóżka i sam wszystkim się
zajął. Ale nie było go przy mnie.
Niezbitym faktem było zaś to, że cofając
się, wjechałam w drzewo. Nic innego
nie miało znaczenia - zła pogoda,
skromne zakupy, mały parking, nic.
Cofając się, wjechałam w drzewo.
Jeżeli nie chciałam dalej marnować
energii, powinnam pogodzić się z tym
faktem. W rezultacie okazało się, że
otworzenie
książki
telefonicznej
z
żółtymi stronami to nic trudnego. Ku
własnej radości przekonałam się, że
mam umiejętności praktyczne - umiem
przeprowadzić
kilka
rozmów
telefonicznych, żeby oddać samochód do
naprawy - i po paru tygodniach auto
wróciło do mnie prawie jak nowe. To
drobne osiągnięcie wywołało we mnie
podniecenie.
Może
wreszcie
wchodziłam w dorosłość.
Wykazywanie
umiejętności
praktycznych zawsze było dla mnie
czymś nieosiągalnym, wprawiało mnie
w stan napięcia, a nawet serdecznego
rozbawienia - ludzie praktyczni wiedzą,
do czego służy lewarek, jak wymienić
bezpiecznik lub przewód w lampie, ale
nie ma w tym nic kobiecego ani
seksownego. W sytuacjach kryzysowych,
na przykład gdy siadło powietrze w kole
albo nastąpiła awaria ciepłej wody,
zawsze
udawałam
ofiarę
losu.
Dlaczego? Bo wiedziałam, że mogę
sobie na to pozwolić. Takie zdarzenia
bynajmniej nie przestały być dla mnie
czymś nadzwyczajnym, ale już nie tracę
głowy, ilekroć w domu coś zazgrzyta lub
kaloryfery zrobią się lodowate. Gdy
znowu wysiada piec, włączam światło
w piwnicy, schodzę zdecydowanym
krokiem po schodach, zbliżam się do
swojego
kosmicznego
pieca,
przekręcam zawór i wlepiam wzrok w
szklaną rurkę, która musi się napełnić,
ale tylko do pewnej wysokości. Jeżeli
napełni się za bardzo, woda tryśnie mi z
sufitów. Muszę zrobić to wszystko, w
przeciwnym razie pękną mi rury.
Gdybym zapakowała się do łóżka,
mogłabym
się
obudzić
w
domu
zniszczonym przeciekami.
Minęły już prawie trzy lata od
dnia, gdy Rich miał wypadek. Kupiłam
ten dom, znajdujący się zaledwie o
dwadzieścia minut drogi od miejsca,
gdzie on przebywa. Jak to się zdarza u
ludzi, którzy doznali pourazowego
uszkodzenia
mózgu,
Rich
zaczął
cierpieć na przedwczesną demencję. Nie
wiem, czy pamięta coś z naszego
dawnego życia - poprzednie mieszkania,
prowadzone rozmowy, zwyczaje. Z
trudem
przypominam
sobie,
jacy
byliśmy przed tym wypadkiem. Lata,
które potem nastąpiły, to koszmar -
okresowe napady psychozy, potworne
paranoje,
ataki
wściekłości,
stany
będące skutkiem urazu mózgu. Teraz
Rich znalazł spokój, czuje się w swojej
skórze, często żartuje, ataki furii minęły,
paniczny lęk ustąpił. Nasze rozmowy
często nie mają sensu, ale są wspaniałe.
„Wycisnęłaś te wszystkie kolory z
owoców”, zauważył któregoś dnia Rich.
Robiłam na drutach szalik z czerwonej i
fioletowej
włóczki.
„Zgadza
się”,
odparłam. Rich napomyka czasem o
„dziergającej pani” i „tej drugiej Abby”,
a gdy mówię mu, że jest tylko jedna
Abby, która właśnie siedzi obok niego,
przytakuje i dodaje łagodnie: „Ale jest
również ta druga Abby”. Co ja tam
wiem?
Może
mam
jakiegoś
tajemniczego sobowtóra, który znajduje
się w kącie pokoju albo w holu.
Sobowtóry,
zjawy...
zawsze
dopuszczałam do siebie możliwość ich
pojawienia się i poniekąd w tym tkwił
sęk. Począwszy od jedenastego roku
życia, kiedy to byłam przekonana, że na
ulicach Saint Paul czyha goryl (mimo
sześciometrowych zasp), przez całe
życie doznawałam irracjonalnych lęków.
Gdy mieszkaliśmy w Minnesocie, mój
tato musiał stać na werandzie z tyłu
naszego domu, a pani Rice na werandzie
z tyłu swojego domu, żebym mogła
przebiec z krzykiem tę odległość po
wieczorze
spędzonym
z
moją
przyjaciółką Karen na grze w monopol.
Pewnego lata wynajęliśmy z Richem
małą chatę w lasach Maine - „byle jak
najdalej od ludzi, bo nie chcę widzieć
innych domostw”, tak sobie ubzdurałam.
Czułam się okropnie. Nie było tam
żywej duszy. Gdy leciwy pan, który
wynajął nam ten dom, powiedział
uspokajająco, że w ciągu trzydziestu lat
dokonano tam tylko jednego włamania „i
nie zabrano nic więcej prócz siekiery”,
chciałam
natychmiast
wyjechać.
Zostaliśmy. Co noc leżałam wpatrzona
w sufit i czekałam, aż rozlegną się
odgłosy
kroków
zapowiadających
dokonanie na nas krwawej egzekucji.
Sytuacji nie poprawiało to, że w salonie
roiło się od kosarzy, a na ścianach
wisiały
dla
ozdoby
narzędzia
gospodarskie, z którymi styczność mogła
być
niebezpieczna.
Sytuacji
nie
poprawiło też to, że w swojej
prostoduszności zabrałam do czytania
Milczenia owiec. Rich nie odczuwał
strachu. Starał się być pomocny i po
prostu się nie bał. Mimo wszystko
wyjechaliśmy dzień wcześniej. Rich
dzielnie
prowadził
samochód
w
najgorszą ulewę, jaka kiedykolwiek
przeszła nad światem, by dowieźć mnie
do
Nowego
Jorku,
kochanego
i
bezpiecznego. Od tamtej pory nigdy nie
reflektowałam na wolno stojący dom na
wsi. Ludzie obok mnie, nade mną i pode
mną to jest moje naturalne środowisko.
Miliony ludzi dookoła.
A jednak wylądowałam tutaj.
Dzisiaj, gdy podczas wieczornego
spaceru z psami widzę światło na
poddaszu, najzwyczajniej nie podnoszę
ponownie wzroku. Żeby tak postępować,
nawet nie trzeba mieć silnej woli. Stoję
przed wyborem: albo oszaleć ze strachu,
albo wziąć się w garść. Obraz małej
istoty, która być może siedzi skulona w
jakimś zakamarku i je kanapki z masłem
orzechowym, wyrzucając twardą skórkę,
zapewne byłby dla mnie wstrząsem,
potrafię jednak odpędzić taką myśl.
Następnego ranka sprawdzam, który
wyłącznik
zawiaduje
światłem
na
poddaszu (nie miałam o tym pojęcia), i
przekręcam kontakt. Nakłaniam mojego
przyjaciela, żeby towarzyszył mi, gdy
pierwszy
raz
wejdę
na
strych.
Rozkładamy schodki, robimy obchód i
przekonuję się, że nie ma tam żadnych
zakamarków ani gargulców i że lepiej
jest obejrzeć poddasze, niż go nie
oglądać. Często dochodziły mnie inne
dziwne hałasy. Z początku podzwaniały
na
oszklonej
werandzie
dzwonki
wietrzne, całe mnóstwo, w bezwietrzne
dni. Nie miałam ochoty ich zdejmować
w obawie, że nadal bym je słyszała, ale
moja najmłodsza córka, rozdrażniona do
ostateczności ciągłym dzwonieniem,
odcięła je bez zastanowienia i od tego
czasu mamy spokój. Potem rozległo się
jakieś walenie, które obudziło mnie i
psy o pierwszej w nocy. Wyskoczyłam z
łóżka i zeszłam na dół, głośno tupiąc,
włączając po drodze wszystkie światła i
wrzeszcząc na cały głos, żeby sprawca
tych hałasów wynosił się z mojego
domu. Dudnienie nie ustawało, więc
zarówno psy, jak i ja postanowiliśmy
sprawdzić, skąd się bierze. Mimo
strachu, a był potężny, z radością
stwierdziłam, że mój gniew jest
silniejszy od lęku. Nie zamierzałam
kulić się z przerażenia w sypialni ani
zamykać się w szafie. Postanowiłam
wejść do jaskini lwa, która - tak czy
owak - była moją jaskinią. Ilekroć
zbliżaliśmy się do źródła hałasu,
ustawał i po chwili rozlegał się w innym
miejscu. „To mój dom!”, krzyknęłam w
którymś momencie, stojąc na szczycie
schodów prowadzących do piwnicy.
(Tylko wtedy psy naprawdę miały
stracha). W końcu położyliśmy się na
kanapie, przy zapalonych wszędzie
światłach, i postanowiliśmy przetrwać
tak do rana. Mój przyjaciel Chuck
zaproponował potem, że na oblewanie
nowego domu kupi mi w prezencie piłę
łańcuchową. Będę mogła trzymać ją pod
poduszką. Gdy pojawię się w luźnej
flanelowej koszuli nocnej, dzierżąc w
ręku piłę łańcuchową, bez wątpienia
każdemu napędzę pietra. Dla ścisłości
dodam, że nie zdołałam odkryć, skąd się
brało to dudnienie, ale na szczęście
więcej się nie powtórzyło.
Spokojnie mi się tu mieszka.
Jakieś cmokanie nad kominkiem? Nawet
nie podnoszę wzroku znad robótki.
Jakieś szuranie (głęboki wdech), jakby
ciągnięto coś po podłodze? Dźwięk,
który przechodzi w ciężkie posapywanie
(przez wielkie nozdrza) i wydobywa się
(jak się później okazuje) z każdej ściany
w całym domu? Nie ma sprawy. Jeżeli
nie słyszę skrobania paznokciami, a nie
słyszę, to zabieram psy i idę spać. Te
odgłosy są prawdziwe i niewątpliwie
mają logiczne wyjaśnienie, ale w środku
nocy logika nie jest moją towarzyszką,
zatem lepiej, żebym panowała nad
swoją wyobraźnią. Ciepłe ciała z mojej
lewej i prawej strony pod pościelą są
doskonałymi druhami. Czuję, jak szeroki
uśmiech wypływa mi na twarz, gdy
pomyślę,
że
koegzystujemy
z
posapującymi
i
pomrukującymi
ścianami. Dawniej prysnęłabym z domu
w ułamku sekundy, ale gdybym to
zrobiła, być może nie zdołałabym tu
wrócić.
Wiem,
dlaczego
tu
jestem.
Kocham ten dom i tę miejscowość;
ludzie, których poznałam, już są mi
drodzy. A Rich znajduje się zaledwie
dwadzieścia minut drogi stąd. Dzisiaj
jest nieogolony, wolnym krokiem idzie
do łazienki, gdy wchodzę. Ma na sobie
pogniecione drelichowe spodnie i
flanelową koszulę, którą widzę po raz
pierwszy - pewnie prezent od jego córki
Sally. Patrzy na mnie ze zdziwieniem i
radością. „Absie!”, woła. Ma zimne
ręce. Cały emanuje słodyczą. Jego
uścisk wciąż rozgrzewa mnie jak nic
innego na świecie. Schodzimy do
pracowni plastycznej, mijając wielkie
akwarium ze złotymi rybkami. Rich
mówi zazwyczaj, jak bardzo się spasły,
ale
dziś
staje
przy
akwarium.
„Zastanawiam się, czy one wiedzą,
gdzie są, powiada, czy pamiętają inne
akwaria”.
W środku nocy przypomina mi się
jego uśmiechnięta twarz i duszki
zmykają. A jeśli nie zmykają, to
zmuszam je do odwrócenia wzroku.
JAK ROZDZIELIć
WALCZąCE PSY
Chwyć mniejszego psa za zadek i
pociągnij. Albo chwyć większego psa za
zadek i pociągnij. Nie myśl o tym, że cię
ugryzie. Albo przypomnij sobie, co w tej
sytuacji zrobiła twoja przyjaciółka
Claudette, i dla rozładowania napięcia
przywołaj jej słowa: „Wrzasnęłam i
rzuciłam
w
nie
ręcznikiem
papierowym”.
Zawsze miej przy sobie pistolet na
wodę,
wypełniony
odstraszającym
płynem. Postaraj się zapamiętać nazwę
jakiejś nieszkodliwej substancji, której
nie lubią wszystkie psy. Rozważ
zastosowanie amoniaku albo soku z
cytryny. Gazu łzawiącego. Noś na szyi
gwizdek, który wydaje przeraźliwy
dźwięk. Miej pod ręką puszkę po kawie
pełną monet, którymi będziesz potrząsać.
Po walce, w której twoja suka Carolina
przygryzła sobie język i zabryzgała ci
spódnicę krwią, zaszokuj samą siebie,
oświadczając: „Czuję się zupełnie jak
Jacqueline
Kennedy”.
Rozważ
tę
zaskakującą skłonność do żartów w
sytuacji,
która
przez
ostatnich
czterdzieści lat doprowadzała cię do
łez, gdy tylko o niej pomyślałaś. Spróbuj
znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego
ta kwestia nie jest już dla ciebie taka
ważna. Uświadom sobie, że jedenastego
września wszystko się zmieniło.
Zatrudnij tresera psów, a potem
bądź niedostępna nie z własnej winy
przez następne trzy miesiące. Podczas
jego pierwszej wizyty postaraj się mieć
uraz kręgosłupa, co spowoduje, że
poruszając którąkolwiek częścią ciała
prócz oczu i ust, będziesz wyć z bólu. Po
wyjściu
tresera
przypomnij
sobie
wszystkie błędy, które popełniłaś jako
matka, a gdy ogarnie cię depresja,
posprzeczaj się z ukochaną córką, w
wyniku czego depresja pogłębi się do
tego stopnia, że nie będziesz mogła
zebrać myśli. Po roku zadzwoń do
swego psychiatry, wtedy okaże się, że
właśnie wyjechał na trzy tygodnie z
miasta. Porozmawiaj z przyjaciółką,
której zdaniem powinnaś zastanowić się
nad
tym,
czy
nie
ma
pewnych
podobieństw między konfliktami wśród
psów a wśród członków rodziny, zaś
wnioski płynące z obserwacji psów
zastosuj w odniesieniu do ludzi.
Uprzytomnij sobie, że zarówno psy, jak i
ludzie są dla ciebie zagadką i w żadnej
sprawie nie jesteś w stanie nic zrobić.
Gdy psy znowu zaczną warczeć, krążąc
wokół siebie, z impetem otwórz drzwi
kuchenne i zdecydowanym krokiem
zejdź po schodkach do ogrodu, wołając:
„Jeżeli natychmiast nie przestaniecie,
opuszczę ten dom na zawsze!”. Zdaj
sobie sprawę, że te słowa padły z
twoich ust zapewne nie po raz
pierwszy. Pomyśl o dzieciństwie swoich
dzieci i pogrąż się w otchłani
zwątpienia.
Zmień podejście. Po pierwszym
gniewnym warknięciu wstań i wyjdź z
pokoju.
Takie
zachowanie
można
określić jako „wyeliminowanie się z
równania” - spróbuj przypomnieć sobie,
jaki to ma związek z matematyką. Bez
powodzenia. Zauważ, że po twoim
odejściu psy tracą ochotę do walki, i
zastanów się, czy wina zawsze leży po
twojej
stronie.
Napawaj
się
bezsensowną myślą o padającym w lesie
drzewie. Dostrzeż i zacznij doceniać to,
że psy nie przepraszają. Gdy każdy z
nich wypowie swoje zdanie, puszczają
się przez jasnozielony trawnik, mają
podniesione ogony i trącają się bokami.
Bolej nad tym, że człowiek notorycznie
przeprasza i zaraz znowu coś partaczy.
Bądź gotowa, gdy po długim milczeniu
odezwie się twoja córka. Okaż radość
powściągliwie.
Nie wyciągaj daleko idących
wniosków, gdy powie, że niedawno
kupiła sobie psa.
PSIA MOWA
Rosie potrzebowała rozrywki, ja zaś nie
nadawałam się do takich zabaw. Znużyło
mnie bieganie za nią, żeby oddała mi
obślinioną piłkę, której i tak wcale nie
chciałam; receptory Rosie nie odbierały
polecenia „zostaw”. Biedny Harry stał
niewzruszenie, gdy zataczała wokół
niego koła, szczekając i podgryzając mu
tylne łapy, by pobudzić go do działania.
Nadaremnie. Potrzebowała kogoś, kto
sprosta
wyzwaniu,
więc
zaczęłam
przyglądać się psom do adopcji.
Poznałam
dużego,
swawolnego,
czarnego labradora nieczystej rasy, który
by nas zdominował; poznałam ślicznego
husky o niebieskich oczach, który nie
znosił mężczyzn, i maleńkie stworzenie
przypominające srebrzystą brew, które
biegało po domu, ale na jego widok
Harry warknął, kłapnął paszczą i tyle -
cierpiący na alergię właściciel chwycił
pieska w ramiona i już ich nie było.
Niewiele
brakowało,
a
pewnego
deszczowego wieczora przygarnęłabym
ciężarną dalmatynkę. Właściciele sklepu
zoologicznego
zaproponowali,
że
pokryją
rachunki
za
opiekę
weterynaryjną i pomogą znaleźć domy
dla szczeniaków - tak bardzo chcieli ją
komuś oddać. Nie dopytywałam się, w
jakich okolicznościach zaszła w ciążę,
ale sprawcą był, jak mi powiedziano,
cocker spaniel. Elvina leżała na
podłodze w sklepie Dog - a - Rama i
unosiła głowę z ledwie widocznym
zainteresowaniem,
gdy
delikatnie
głaskano ją po grzbiecie. Była w kropce
i wiedziała o tym. Właściciele sklepu -
sympatyczni panowie, którzy mówili z
jakimś nieznanym mi, regionalnym
akcentem - byli wyraźnie zmartwieni.
Ludzie chcieliby mieć za darmo
dalmatyńczyka, powiedzieli mi, ale nie
ciężarną sukę.
Wkrótce rozpoczynały się zajęcia
wieczorowe, które prowadziłam opodal,
i nie widziałam przeszkód, żeby zabrać
ze sobą tę suczkę, ale coś mnie
powstrzymało.
Musiałam
wszystko
przemyśleć. Czy zdołam ją ochronić? Co
będzie, gdy moja żywiołowa Rosie
zacznie nakłaniać ją, by wstała i zaczęła
się bawić? A może Harry nie polubi
szczeniaków? Gdy byłam mała, nasz
jamnik Max zagryzł miot kociąt. Czy
zapewnię bezpieczeństwo maleństwom?
Przeprowadziłam w grupie ankietę i
wszyscy co do jednego byli za adopcją -
ale w kursie uczestniczyli pisarze, a ci
proponują coś tylko po to, by zobaczyć,
co się później wydarzy. Moi znajomi
zachowali się z większą rozwagą - jeden
z nich parsknął śmiechem, jakby
wyrażenie „ciężarna dalmatynka” było
puentą świetnego dowcipu. Wróciłam
do domu o północy i zadzwoniłam do
swojej córki Jen, która ku mojemu
zaskoczeniu nie starała się zachęcić
mnie do wzięcia ciężarnej dalmatynki.
„Nie
najlepszy
pomysł,
mamo”,
powiedziała. Następnego popołudnia
zatelefonowałam do sklepu i usłyszałam,
że Elvina znalazła dom.
Alleluja.
A
potem
zadzwoniła
moja
przyjaciółka Susan.
- Powinnaś zobaczyć tego psa -
rzekła. - Podobno jest cudowny. Chyba
jakiś beagle.
Wobec tego porozumiałam się z
Jodi Judson i umówiłam na wizytę. You
ain't nuthin but a hound dog, niemal
zaśpiewałam na widok tego stworzenia.
Carolina,
przydomek
Gnat,
wyglądała
idiotycznie,
była
nieproporcjonalnie wysoka i chuda, a do
tego robiła smętne miny, co przydawało
jej
jakiejś
absurdalnej
godności.
Wystarczyło, że raz przebiegła susami
wokół ogrodu, a już się w niej
zakochałam. Gdy Jodi ją znalazła,
mieszkała na parkingu przy szosie I - 95
gdzieś w Karolinie Południowej. Była
tak wychudzona, że kości wystawały jej
pod skórą. Jodi twierdzi, że tamtego
wieczora Carolina ledwie trzymała się
na nogach, bliska śmierci. Dała psu całe
jedzenie, jakie było w samochodzie.
Wracała wtedy z wakacji razem z
mężem. Ponieważ jej mąż nie chciał
zabrać obcego psa w czternastogodzinną
podróż samochodem („Nawet o tym nie
myśl”, powiedział), pojechali dalej.
Jodi twierdzi, że nie powiedziała
marnego słowa, ale gdy przekroczyli
granicę stanu, jej mąż mruknął: „No
dobrze” i zawrócił.
Ostatnimi czasy rozmawiam tylko
o psach. Był taki okres, gdy mówiłam o
psach i swoim kiepskim zdrowiu, ale
teraz czuję się lepiej, więc znowu
gadam
wyłącznie
o
psach.
Gdy
odbieram telefon i słyszę pytanie: „Co
nowego?”, zaczynam się denerwować,
wobec tego z zapałem opowiadam, w
jakiej konfiguracji spaliśmy ostatniej
nocy - czy w czwórkę w jednym łóżku,
czy też Rosie znowu położyła się w
pokoju gościnnym. Czasem wyczuwam
nieznaczne zawieszenie głosu, zanim
mój rozmówca zmieni temat i przypomni
sobie, że ma coś do załatwienia.
Prawda jest taka, że moje psy zawsze
mnie rozśmieszają, dodają otuchy i
nigdy nie nudzą. Gdy Rosie opiera
głowę na moim ramieniu,
Harry
przywiera do lewego boku, a Carolina
leży zwinięta jak paczka z chińskiej
pralni,
przepełnia
mnie
szczęście.
Jesteśmy oazą spokoju na podwójnym
łóżku. Tak pewnie było, zanim Adam
zjadł jabłko, gdy wszystko miało nazwę,
ale nie prowadzono tylu debat. Kiedyś
zapytałam swoją najstarszą córkę Sarah,
matkę piątki dzieci, co takiego mają w
sobie psy, że obdarzanie ich miłością
nie sprawia żadnego trudu. „Nie
odzywają się”, odparła.
Ale
się
komunikują.
Kiedy
przybyła Carolina, należało ustalić
hierarchię w stadzie. Przez pierwszy
tydzień niemal ciągle trwały psie
pyskówki, aż pewnego popołudnia
doszło do starcia między Rosie a
Caroliną, w wyniku którego Carolina
miała przegryzione na wylot ucho. Gdy
opatrywałam
krwawiącą
ranę,
uświadomiłam sobie, że - chcąc nie
chcąc - uczestniczę w naturalnym
procesie o gwałtownym przebiegu.
Jestem pełnoprawnym członkiem stada,
co więcej, jestem psem alfa. Ponieważ
jestem psem alfa, kwestia, kto, gdzie,
kiedy i jak blisko będzie siedział koło
mnie, wymaga rozstrzygnięcia. Tego
popołudnia Rosie odniosła triumf nad
Caroliną, choć była mniejsza.
Sprawy ludzkie są dużo bardziej
skomplikowane. „Wyczuwam dziwny
ton w twoim głosie. Jesteś na mnie
zły?”, z niepokojem pyta młoda kobieta,
przyciskając telefon komórkowy do
ucha, a ja zastanawiam się, jak to
możliwe, że ludzie w ogóle zadają się ze
sobą. Psy nigdy nie wpadają w zły
humor, ponieważ powiedziałaś coś przy
śniadaniu. Nie obwąchują strzępów
starych rozmów ani nie analizują
nieudanych
weekendów.
Życie
niepoddane analizie jest być może nic
niewarte, ale życie ciągle analizowane
jest z pewnością piekłem. My za dużo
mówimy.
Goszczę
swojego
przyjaciela,
który właśnie śpi na kanapie. Carolina,
od początku nieufna względem niego,
wpada w dygot, gdy książka spada mu z
piersi na podłogę, a on gwałtownie
budzi się ze snu. „To przeze mnie?”,
pyta. Kiwam głową. Carolina nie
przestaje się trząść. Harry uwielbia
mojego przyjaciela, a Rosie obskakuje
go, by dać mu buzi, więc to pewne, że
on nie wydziela żadnych złych fluidów.
Chciałabym, żeby sprawił sobie psa. Od
jakiegoś czasu nie ma żony i chyba
wiedzie
samotne
życie.
Jest
najzabawniejszy,
najmądrzejszy
i
najstarszy spośród moich kolegów.
-
Myślałeś
kiedyś
o
samobójstwie? - zapytałam go przed
laty, gdy oboje byliśmy na tyle młodzi,
by rozmawiać o życiu i śmierci. Ta
rozmowa odbyła się chyba w tysiąc
dziewięćset siedemdziesiątym ósmym
roku.
- Oczywiście - odparł między
jednym a drugim kęsem kanapki z
indykiem na ciepło.
- Jak chciałeś tego dokonać?
- Zawsze pociągało mnie odcięcie
sobie głowy - odrzekł.
Popijając
kawę,
parsknęłam
śmiechem i kawa trysnęła mi nosem.
- To mogło być trudne -
zauważyłam, odzyskawszy głos.
- W tym cała rzecz - powiedział. -
Nikt by nie chciał iść na łatwiznę.
Wtedy nabrałam pewności, że
będę go kochać po wsze czasy.
Przyjechał wczoraj wieczorem,
późno wyruszywszy z domu. Zdaje się,
że mało brakowało, a w ogóle by nie
przyjechał. Twierdzi, że odwiedzanie
znajomych sprawia mu trudność. Jak
zauważyłam, najlepiej czuje się wtedy,
gdy dostatecznie długo korzystając z
gościny - noc, ranek i znaczną część
popołudnia - staje się gościem w pełnym
tego słowa znaczeniu. Wie, że teraz
może wyjechać w każdej chwili, nie
zachowując się niegrzecznie wobec
gospodarza, więc jest rozluźniony,
opieszały, gotów prowadzić mniej
zasadnicze rozmowy. Przypomina mi
człowieka, który po niebezpiecznej
wspinaczce staje nad urwiskiem. Nie
pozostanie tam, ale może się rozejrzeć.
- Moim zdaniem powinieneś kupić
dom w tej okolicy - mówię.
Siedzimy w ogrodzie na tyłach
mojego domu.
- Byłoby miło - powiada.
- Mógłbyś wpadać na kawę o
każdej porze.
- I chodzić do pracy trzy dni w
tygodniu - dodaje, jakby rzeczywiście
rozważał możliwość przeprowadzki.
To udawanie jest oznaką kurtuazji,
a ja doceniam dobre maniery.
- Mógłbyś mieć psa - ciągnę.
Jest
piękny
wieczór.
Mój
przyjaciel szykuje się do wyjazdu.
- Owszem - przytakuje.
Podczas pożegnania psy kłębią się
przy jego nogach jak wzburzone fale.
Macham do niego ręką, nie namawiam
go, żeby został. Potem zamykam drzwi.
„A teraz lulu”, oznajmiam, po czym
wraz ze swoim stadem rzucam się na
kanapę, gdzie ucinamy sobie dłuższą
drzemkę, leżąc jedno na drugim niczym
gromada szczeniaków.
JAK ODPęDZIć
MELANCHOLIę
Będą ci potrzebne trzy psy, z których
jeden - suka - zwęszył interesującą woń
wlatującą przez okno na pierwszym
piętrze. To stworzenie jest psem
myśliwskim. One wszystkie są psami
myśliwskimi i we czwórkę śpicie razem
na podwójnym łóżku. Gdy otwierasz
oczy (czując na twarzy jej ciepły psi
oddech), ona patrzy na ciebie z takim
przejęciem, że wybuchasz śmiechem.
Narzucasz wczorajsze ubranie (które
leży tuż obok na podłodze) i schodzisz
na dół, nie nadeptując na Rosie,
Harry'ego ani Carolinę, kręcących się
pod nogami. Gdy otwierasz drzwi
kuchenne, psy wypadają do ogrodu i
natychmiast biegną z nosami przy ziemi
za tropem jakiegoś małego zwierzaka,
którego zygzakowaty ślad przypomina
elektrokardiogram. Idziesz za nimi po
mokrej, zielonej trawie. I oto jesteś na
świeżym powietrzu o godzinie piątej
rano.
Przez ostatni miesiąc siedziałaś w
domu, gdy padał deszcz. Może lubisz
obserwować, jak pada deszcz, lecz
postępujesz tak chyba zbyt długo. Nie
odpowiadasz
na
telefony.
Nie
przeglądasz
doręczonych
listów.
Zauważyłaś, że gdy dwa psy chodziły za
tobą z pokoju do pokoju, byłaś
poirytowana, a teraz, gdy chodzą za tobą
trzy,
jest
jeszcze
gorzej.
Ilekroć
wstajesz, one też się podnoszą. Nie
fatygujcie się, nie warto, masz chęć im
powiedzieć, gdy wstałaś z wyściełanego
czerwonym materiałem krzesła, żeby
zrobić coś w kuchni, jednak zanim tam
się znalazłaś, zapomniałaś, po co szłaś.
Spoglądasz przez okno, a psy sadowią
się tymczasem na dywaniku przy piecu.
Mają takie łagodne usposobienia. Po
kilku minutach przenosisz się do salonu i
psy znowu ciągną się za tobą. Jeżeli ta
sytuacja powtarza się dostatecznie
często,
uzmysławiasz
sobie
bezcelowość
swoich
codziennych
działań.
Stąd
prosta
droga,
byś
uświadomiła sobie bezsens własnego
życia - no i dlatego czujesz się
wybornie, będąc na dworze, w ubraniu,
o piątej tego ranka.
Następnie będzie ci potrzebna
grządka z pokrzywami wysokimi na
półtora metra. Może właśnie tak
prezentuje się twój ogród, zaniedbywany
przez dwa lata, od przeprowadzki z
miasta. Wmówiłaś sobie, że jeżeli nic
nie posadzisz, nie znienawidzisz saren,
które na pewno przyjdą obgryzać
rośliny. Rzecz jednak w tym, że jesteś
patentowanym leniem; zamiast grabić
ziemię i kopać dołki, wolisz siedzieć na
werandzie
i
popijać
kawę.
Ale
pokrzywy
zagłuszyły
trzy
krzaki
różowych
peonii,
które,
mogłabyś
przysiąc, stały w kwiatach przed dwoma
laty, raptem więc czujesz obcy ci
przypływ energii. Wpadasz do domu i...
och,
wspaniale,
tu
są,
rękawice
ogrodowe, prezent z okazji oblewania
domu przed dwoma laty, wciąż spięte
zszywką. Rozdzielasz je, nakładasz i
lecisz z powrotem do ogrodu.
Pierwsza
pokrzywa
stawia
dokładnie tyle oporu, ile trzeba - czyli
zero - wyrywasz ją z korzeniami i
radośnie odrzucasz za siebie. Wyrywasz
następną i następną, wkrótce ogarnia cię
szał, ciągniesz po trzy pokrzywy na raz,
nie zważając na oparzenia na rękach i
kostkach, stos chwastów wznosi się na
trawniku za twoimi plecami. Czasem
natrafiasz na jakiś zatwardziały okaz i
ciągniesz z całej siły, a gdy widzisz
główny korzeń tuż pod powierzchnią,
szarpiesz, wyrywasz, ziemia leci na
ciebie, czujesz się jak „stara kobieta i
pokrzywa”, ten, kto odbiera i daje życie,
i wtedy rozumiesz zażartość ogrodnika.
Po pięciu czy sześciu minutach
ogarnia cię zmęczenie i robisz krok w
tył. Spłachetek ziemi się przerzedził.
Może teraz zaparzysz sobie kawę i
wyjdziesz z filiżanką na dwór. Jeśli
wszystko będzie szło dobrze, do
południa wyłoni się doskonały krzak
różowych peonii. Pojawią się również
irysy, żółte i smukłe, oraz fioletowe o
głębokich
gardłach,
niestety
przypominające mosznę starca, lecz i te
oczyścisz z chwastów. Nim nadejdzie
wczesne popołudnie, słońce być może
przebije się przez gęstą o poranku mgłę i
jeżeli niespodziewanie zacznie razić cię
w oczy, nie trap się. I tak czas na
drzemkę. Po wejściu do domu może
zauważysz,
że
to,
co
dotychczas
wydawało ci się kurzem, jest warstwą
złocistego pyłku, który wlatuje przez
otwarte okno. Gdyby życie było takie
częściej, pomyślisz, pakując się z psami
do łóżka, a wtedy uprzytomnisz sobie ze
zdumieniem, że życie jest właśnie takie.
CAROLINA MA
RUJę, A JA NIE
Moja
suczka
Carolina
siedzi
w
samochodzie, a ja stoję między półkami
w aptece, do której nie zachodziłam od
piętnastu lat. Carolina ma ruję. Ruja -
jakież to staroświeckie pojęcie! Szukam
czegoś, co wsuwa się w siatkową
kieszonkę
czerwonego
wdzianka
podobnego
do
spodenek
Speedo,
zakupionego przed chwilą dla suczki.
Kto by przypuszczał, że produkuje się
coś takiego dla psów! Przychodzą mi na
pamięć cienkie pasy, które ja i inne
dziewczynki
dostałyśmy
razem
z
pierwszym opakowaniem podpasek i
załączoną do niego broszurką o fazach
cyklu płciowego u kobiet. Lata świetlne
temu. Biorę z półki przedmiot w
różowym opakowaniu z etykietką S i
kuśtykam do alejki 4b ze środkami
przeciwbólowymi, gdzie czuję się
bardziej swojsko. Boli mnie krzyż.
Łapię aspirynę, płacę za wszystko i
kieruję się w stronę samochodu.
Carolina rozpłaszczyła nos na szybie.
„Dobry
piesek”,
mówię.
„Dobry
piesek”. Udaje mi się wsiąść do auta,
nie wydawszy okrzyku bólu, klepię
Carolinę po wielkim łbie i przytulam się
do jej szyi, a ona wali ogonem o
siedzenie pasażera. Carolina właśnie
kuruje się z dirofilariozy i w tym
momencie
cieczka
jest
rażącą
niesprawiedliwością. „Chryste Panie,
kolejne
tortury”,
jak
powiedział
męczennik, gdy kat zaczął wyrywać mu
trzewia. (Nie pamiętam, jak się nazywał
ów święty, ale moja mama uwielbiała
go cytować). Zanim przekręcę kluczyk w
stacyjce, ustawiam strzałki na butelce i
na nakrętce jedna pod drugą, zdejmuję
nakrętkę,
przedziurawiam
piórem
foliowe zabezpieczenie i połykam trzy
tabletki.
Z suczką, która ma ruję, stykam się
pierwszy raz, natomiast ból kręgosłupa
złapał mnie trzydzieści lat temu, gdy
pochyliłam się, żeby podnieść z podłogi
kawałek puszkowanej brzoskwini, i nie
mogłam się wyprostować.
Mój drugi mąż znał to uczucie.
- O rety, co to takiego? -
krzyknęłam, gdy starał się mi pomóc.
- Piekielny ból w krzyżu. Tak to
się nazywa - odparł.
Ta odmiana piekielnego bólu w
krzyżu jest skutkiem noszenia nowych,
szykownych, czerwonych pantofelków -
prawy but mnie ciśnie i chodzę koślawo.
Nie wiem, dlaczego wkładam te
pantofle.
Być
może
dlatego,
że
uwydatniają moje zgrabne kostki. W
wieku sześćdziesięciu trzech lat mogę
szczycić się swoimi kostkami jak niczym
innym prócz pieczenia ciast.
Po
przyjeździe
do
domu
stwierdzam,
że
włożenie
psu
zakupionego
wdzianka
graniczy
z
niemożliwością. Ma ono otwór na ogon
i rzepy zapinane wokół zadu, ale jak tu
wepchnąć długi ogon przez rozcięcie w
małym, śliskim stroiku, gdy pies ciągle
kręci się w kółko? Mija piętnaście minut
i gdy moje wysiłki kończą się sukcesem,
Carolina spogląda na mnie z takim
przygnębieniem, że mam ochotę ją
przeprosić. Wygląda jak pies przebrany
za małpę.
Następnego ranka ledwie chodzę.
Moja przyjaciółka Claudette spieszy z
pomocą. Bierze Carolinę na smycz, w
razie gdyby pojawiło się w ogrodzie
stado psów, którym hormony uderzyły
do głowy. Potem zawozi mnie do
swojego akupunkturzysty. Jeszcze nigdy
nie byłam u akupunkturzysty, ale jestem
gotowa szukać u niego ratunku. Zabieg
jest szalenie interesujący - wszystkie te
igły łaskoczą mnie w nogi i ręce - i tak
odprężający, że pewnie bym przysnęła,
gdyby nie wbito mi igły pod samym
nosem. Ani na chwilę nie mogę przestać
o niej myśleć. Po zabiegu czuję się
lepiej, dopóki nie trafiam do działu
nabiałowego w Hurley Ridge Market i
nie sięgam po dwulitrowy karton z
mlekiem. Gdy jedziemy z powrotem
przez miasto, mijamy na wpół ubraną
młodzież z Woodstock, która wyleguje
się na błoniach. Stanowi piękny widok,
lecz zważywszy na ból w krzyżu i dobrą
pamięć, cieszę się, że nie jestem jedną z
tych młodych osób. Zbyt wiele mają
przed sobą.
Tymczasem mój otyły beagle
Harry zdobył się na to, by wyskoczyć
prosto w górę niczym Rudolf Nuriejew.
Nie wiedząc, czy Carolina go dostrzegła
- a nie dostrzegła - wykonuje ten skok
ponownie. Jest już niezdolny do
reprodukcji, ale to nie studzi jego
zapału. Rosie również jest po wpływem
unoszących się w powietrzu hormonów.
Energicznie robi toaletę Harry'emu i
Carolinie, zaglądając we wszystkie
zakamarki. Byłaby wspaniałą matką. Co
jakiś czas Carolina podnieca się do tego
stopnia, że zaczyna wyć. Napaleni są tu
wszyscy prócz mnie. Ledwie zacznę się
zastanawiać,
gdzie
się
podziali
zalotnicy, a na podjeździe zjawia się
duży biały pies. Oho, pierwszy adorator
Caroliny! Harry i Rosie zajmują pozycje
na werandzie od tyłu i szczekają bez
opamiętania, a ja dzwonię do swojej
siostry Judy, żeby z dumą powiedzieć
jej,
iż
wokół
domu
pałęta
się
niewykastrowany
husky,
który
prawdopodobnie
nie
skończył
podstawówki. „Teraz rozumiesz, co
czuli mama i tata”, mówi Judy.
Wychodzę na dwór, w jednej ręce
trzymając smycz z Caroliną, a w drugiej
mopa. Mop spełnia dwojaką funkcję:
laski
i
odstraszacza.
Grożę
nim
szubrawcowi, gdy podchodzi za blisko.
Obrzuca wzrokiem Carolinę, a ona
odpowiada na jego spojrzenia. O tak,
pamiętam te zerknięcia. Gdyby to
zwierzę było człowiekiem, miałoby na
sobie dżinsy i biały T - shirt. Zapalałoby
papierosa. Co tam obolały kręgosłup i
zaawansowany wiek. Gdyby to zwierzę
było człowiekiem, a ja byłabym na
miejscu Caroliny, nie oszukujmy się,
natychmiast rzuciłabym się na niego.
NA RAZIE
W październiku zeszłego roku, gdy
zepsuł mi się piec i robiło się coraz
zimniej,
gdy
budziłam
się
w
temperaturze siedmiu czy sześciu stopni
w sypialni, gdy razem z psami leżałam
w
pościeli
tak
długo,
że
mało
brakowało, a pękłyby nam pęcherze,
wtedy przysięgłam sobie, że na zawsze
zapamiętam, iż życie w cieple wcale nie
jest faktem oczywistym. Ale nie
zapamiętałam. Teraz przyszło lato i
nastąpiła awaria elektryczności. Moje
czerwone pokrowce na meble moczą się
w znieruchomiałej pralce, a meble stoją
gołe. Nie mogę włączyć odkurzacza ani
zjeść grzanki. Dziergałam na drutach,
grało radio, wentylator chłodził mi
twarz, a chwilę później wszystko
ucichło i zamarło. Nawet nie zdążyłam
przysiąc sobie, że to zapamiętam. Ale
przecież nie my dokonujemy wyboru,
które
urządzenie
przestanie
funkcjonować. Ileż to razy wodziłam
palcami
po
sztachetach
płotu
i
myślałam: Co za chwila! Zapamiętam ją
na zawsze! W końcu pozostaje tylko
wspomnienie pragnienia, by zachować
coś w pamięci. Mój wuj opowiadał mi
kiedyś, że brazylijskie ważki wracają do
jeziora, gdzie się urodziły - przed
śmiercią chcą ponownie osiąść w tym
miejscu. Podjęłam zobowiązanie, że
zapamiętam to w jego imieniu.
Nie podoba mi się, gdy ktoś
pamięta coś, co kocham, lepiej ode
mnie. O pewnych miejscach napomykam
rzadko, ponieważ nie chcę usłyszeć, że
komuś zapadły w pamięć bardziej niż
mnie - na przykład o Sneden's Landing,
gdzie mieszkaliśmy przez rok w latach
pięćdziesiątych. Moja siostra Judy miała
liczniejsze grono przyjaciół, a teraz ma
lepszą pamięć, więc gdy włącza swoje
reflektory,
jestem
zdemaskowana,
ogołocona ze szczegółów, niegodna
tego, że w ogóle tam mieszkałam. Ale
pamiętam potoki, które prowadziły nas
w dół do rzeki, i pamiętam miejsce,
gdzie szukaliśmy rośliny o srebrnych
liściach i grubych, soczystych łodygach,
która leczyła wysypkę po dotknięciu
sumaka jadowitego. Jak się nazywa, czy
ją znaleźliśmy i kto miał wysypkę - nie
pamiętam. Natomiast zachowałam w
pamięci piękny, ciemny wodospad i
głębokie jezioro, do którego wpadał,
oraz otaczające je kolumny i altanę z
winorośli. Gdy wsadziłaś nogę do
lodowatej wody, drętwiała ci po kolano.
Pamiętam
rzekę
Hudson
podczas
odpływu i jak szukaliśmy skarbów w
smrodliwym mule, a pewnego razu
znaleźliśmy
wygładzony
kawałek
rzeźbionego
nefrytu
i
mnóstwo
potłuczonej porcelany. Pamiętam, jak
leżeliśmy na pomoście na końcu
trawnika
przed
czyimś
domem,
słuchając
plusku
wody,
i
uprzytomniliśmy
sobie,
że
warkot
samolotu stał się dźwiękiem równie
naturalnym jak szum deszczu czy cykanie
świerszcza.
Pamiętam, jak przez miesiąc, a
może dwa, mama z uporem urządzała
herbatki po naszym powrocie ze szkoły.
Pamiętam jej pytanie: „Z mlekiem czy
bez?”. W moich wspomnieniach cała ta
sytuacja ma w sobie coś ironicznego, jak
gdyby
nasza
mama
świadomie
odgrywała komedię, a zarazem w
pewnej
mierze
zachowywała
autentyczną powagę. Robiła to wszystko
z wielką pieczołowitością - miała tacę,
jeden imbryk z herbatą i drugi z gorącą
wodą, cukier w kostkach, a nie sypki
(Jedna kostka czy dwie?”. „Poproszę
pięć”). Nie przypominam sobie filiżanek
i spodeczków, za to jestem prawie
pewna, że nie serwowała prawdziwych
ciasteczek (czy w ogóle podawała
ciasteczka?), lecz nijakie herbatniki Petit
Beurres, jej ulubione. Aż pewnego dnia
te podwieczorki się skończyły, jak
gdyby nigdy ich nie celebrowano.
Pamiętam, jak mama odmieniała
czasownik „kochać” po łacinie („amo”,
„amas”, „amat”), do melodii popularnej
piosenki, której tytuł wyleciał mi z
głowy, a my, dzieci, zsuwałyśmy się z
siedzeń samochodu, gdy wykrzykiwała
słowa przy otwartych oknach, jadąc na
pocztę w Palisades. Stara glicynia, która
rosła pod moim oknem, zawsze będzie
mi się kojarzyć z wonią upalnego lata i
nasuwać
wspomnienia
o
Tonym
Wallasie, który pokazał mi (bardzo
delikatnie),
co
to
jest
francuski
pocałunek. Byliśmy na wzgórzu, skąd
rozciągał się widok na rzekę Hudson.
Gdy moja siostra mówi, że uwielbia
glicynię, że to jej ulubiona roślina, coś
chce we mnie krzyknąć: Ona rosła pod
MOIM oknem. Wiem jednak, że nic z
tego
wszystkiego
nie
jest
moją
własnością.
Mój Boże, jaki to był przystojny
chłopak z tego Tony'ego! Nie musiał
wracać do domu o określonej porze,
jeździł nashem ramblerem, którego
słyszałam z odległości sześćdziesięciu
kilometrów. Umówił się ze mną, ale
byłam wtedy spłoszoną, nieśmiałą
piętnastolatką i na parę minut przed jego
przyjściem
ubłagałam
mamę,
by
powiedziała mu, że źle się czuję.
Ostatecznie poszłam do niego innego
wieczora na kolację. Pamiętam tylko
tyle, że poczęstowano mnie filiżanką
ovaltine, ale jej nie wypiłam, bo bałam
się, że haitańska kucharka wymówiła
nad nią jakieś zaklęcia wudu. Mam
fotografię
przedstawiającą
mnie
z
Tonym,
wydrukowaną
na
pudełku
zapałek z Copacabany, dokąd pewnego
wieczora udaliśmy się wraz z jego
rodzicami.
On
miał
wówczas
siedemnaście lat, a ja szesnaście. Moja
siostra przechowywała dla mnie to
pudełko przez czterdzieści lat, a potem
mi je wręczyła. Moja najstarsza córka
oprawiła je w srebrną ramkę i
podarowała
mi
w
prezencie
gwiazdkowym. Na tym zdjęciu widać
ciemne cienie pod jego oczami. Moje
oczy są czarne - źrenice rozszerzyły mi
się przy błysku flesza.
„Jak się miewa Rich?”, pytają
ludzie. „Pamięta cię?”. Tak, rozpoznaje
mnie i swoją córkę Sally. Rozpoznaje
również wnuczkę Norę. We czwórkę
spotykamy
się
w
czwartkowe
popołudnia.
Sally
przyjeżdża
z
dzieckiem z Albany, a ja zabieram Richa
z domu opieki i przywożę do siebie do
Woodstock. Ostatnio mam wrażenie, że
poznaje widoki przy szosie numer 28.
Czy rzeczywiście? Być może tylko
odzywa się jego poczucie humoru, bo
chichocze za każdym razem, gdy mijamy
szyld firmy zwalczającej szkodniki.
Czasami rzuca: „Otóż to”, gdy na
zakręcie pojawia się z lewej strony
kościół. „Cześć, kajtku”, powiada do
Harry'ego, naszego starego psa.
Nie wiem, co się stało ze
wspomnieniami Richa. Chętnie mówił o
chłodnym brzozowym lesie w Finlandii,
gdzie kiedyś biegał w zawodach;
wyczarowywał to miejsce, ilekroć był w
opałach. Teraz ledwie słyszy i dłuższa
rozmowa z nim jest prawie niemożliwa.
„Pamiętasz ten las w Finlandii?”,
wykrzykuję do niego i patrzę, jak
najpierw stara się mnie usłyszeć, a
potem zrozumieć, co powiedziałam.
Czasem ogarnia mnie bezmierny smutek.
Do tego ciągle coś się dzieje.
„Chciałbyś skorzystać z łazienki?”,
zaproponowała mu Sally w zeszłym
tygodniu.
„A
po
co?”,
odparł.
„Koniecznie jest ci potrzebny świeży
mocz?”. Parsknęłyśmy śmiechem i dla
pamięci zapisałam sobie tę wymianę
zdań.
Po lunchu Rich zawsze zajmuje
swoje zwyczajowe miejsce przy zlewie
i bierze się do zmywania naczyń. Ani na
jotę nie zapomniał myć talerzy, z wolna
wykonywać
kolistych
ruchów
zmywakiem czy też ostrożnie opłukiwać
kieliszków lub czyścić powierzchni
między zębami widelców. Gdy Sally
wyjeżdża z dzieckiem do domu, stoimy z
Richem na werandzie, trzymamy się za
ręce i machamy jej na pożegnanie.
Potem on włoży okulary i weźmie
gazetę. Psy usadowią się u naszych stóp.
Popołudnie przejdzie w wieczór i przed
zmrokiem zawiozę go tam, gdzie obecnie
mieszka, ale to stanie się za jakiś czas.
Na razie on będzie przeglądał gazetę, ja
zaś będę patrzyła na niego, myśląc, że
to, co było i minęło, rozpływa się w tu i
teraz.
Część
czwarta
NAPEłNIANIE
PUSTEGO
Gdy kupiłam ten dom, była tam stara
lodówka, a w niej pół butelki keczupu,
musztarda w plastikowym pojemniku ze
stadionu baseballowego i napoczęty
słoik z piklami. Wiem, jak ciężko jest
wyrzucać rzeczy, jeszcze ciężej jest
pakować je podczas przeprowadzki, ale
widok
cudzych
przypraw
robi
przygnębiające wrażenie. Na domiar
złego z zamrażalnika wionęło jakąś
nieokreśloną
wonią,
po
wyjęciu
pojemnika na warzywa spadała półka, a
obudowa była pokryta pomarszczonym,
skóropodobnym materiałem, którego nie
sposób umyć. (Ktokolwiek wynalazł to
tworzywo, na pewno ani razu w życiu
nie wziął się do sprzątania). Ogólnie
rzecz biorąc, nigdy nie polubiłam tego
urządzenia i uważałam, że z jego
powodu zaopatruję się w żywność
wyłącznie na Święto Dziękczynienia. I
tak dwa lata później, uzbrojona w dane z
rankingu
„Consumer
Reports”,
pomaszerowałam do Searsa i po trzech
dniach miałam w kuchni nowiutką,
czyściutką lodówkę.
To nowe cudo aż lśni. Egzemplarz
w obudowie ze stali nierdzewnej
kosztował więcej i był wyposażony w
butelkę
specjalnego
środka
do
czyszczenia oraz instrukcję w trzech
językach. Ma szuflady na warzywa, z
regulacją
stopnia
wilgotności.
Na
drzwiach mieszczą się obok siebie dwa
dwulitrowe
kartony
z
mlekiem;
zamrażalnik
jest
duży
i
pachnie
wyłącznie zimnem. Nawet przeznaczono
osobną półkę na jajka. Pierwszego
tygodnia kupiłam jogurt, serek wiejski,
jabłka, kurczaka, sałatę i śmietanę.
Byłam zaopatrzona w mleko, sok
pomarańczowy
i
gazowaną
wodę
mineralną oraz w piwo, gdy odwiedzi
mnie córka ze swoimi przyjaciółmi.
Ponadto wlałam wodę do pojemnika na
kostki lodu. Zaprosiłam przyjaciół na
kolację i przyrządziłam słynne ziemniaki
swojej mamy: ser gruyére, śmietana
kremówka,
pokruszone
suszone
papryczki chilli, sól, pieprz, gałka
muszkatołowa. Aha, no i ziemniaki.
Zrobiłam sos karmelowy na ciepło do
lodów waniliowych, których miałam w
zapasie ze dwa litry. Potem minął
tydzień, dwa tygodnie, a teraz lodówka
znowu jest pusta. Nie uświadczysz tam
produktów na kanapkę z szynką i serem
ani nawet masła orzechowego czy
dżemu. Ilość warzyw jest znikoma, choć
leżąca od paru tygodni w szufladzie
sałata lodowa zachowuje nienaturalną
świeżość. Staram się sporządzać listy
produktów spożywczych do kupienia,
ale marnie mi to idzie. Natomiast
zawsze mam kawę i karmę dla psów
(uwielbiam kupować karmę dla psów)
oraz
ze
dwie
kostki
masła
w
zamrażalniku. Tylko nie mogę już
zwalać winy za swoje fatalne zwyczaje
zakupowe na lodówkę - ta nowa aż się
prosi, żeby ją napełnić.
Może dzieje się tak dlatego, że
jestem WASP - em
*
. To przywodzi mi
na myśl książkę kucharską, którą
zaczęłam pisać przed laty. Miała
ujmować
zagadnienie
w
sposób
właściwy WASP - om i nosić tytuł
Kuchnia
gojska. W niedokończonym
wstępie zauważyłam, że WASP - y nie
są kiepskimi kucharzami - mamy
mnóstwo
wspaniałych
przepisów
(wystarczy
wspomnieć
o popovers,
standing rib roast czy fudge
**
). Szkopuł
w tym, że nie robimy zakupów.
Porzuciłam to przedsięwzięcie i nigdy
nie dotarłam do sedna naszej ułomności.
(Przyjaciółka dostarczyła mi przepis na
krem budyniowy autorstwa Marianne
Moore.
Wyraziłam
wdzięczność
i
powiedziałam, że już mam taki przepis.
„Ale ten jest w sam raz dla WASP -
ów”, ciągnęła przyjaciółka. „To przepis
dla jednej osoby”). Z drugiej strony, gdy
miałam małe dzieci, moja lodówka
wcale nie świeciła pustkami. Pamiętam,
ile
w
niej
było
jogurtu,
serka
śmietankowego,
dżemu,
masła
orzechowego, sera topionego, cheddara,
requeforta, resztek szarlotki (jeśli coś
zostało), resztek mostku wołowego,
jabłek, soku pomarańczowego, masła i
mleka. Nie wspominając o sałacie,
pomidorach, cebuli i ziemniakach. Przez
pewien okres zawsze miałam w
zamrażalniku butelkę wódki z trawką i
podczas kilku ciężkich lat pociągałam
tego przesłodzonego specyfiku od rana
do wieczora.
Teoria na temat WASP - ów
trzyma się jednak mocno. Utwierdzam
się w tym przekonaniu, gdy przypomnę
sobie, jak zabrałam swojego starego
przyjaciela Jerry'ego do mamy, która
mieszkała w East Hampton. Usłyszałam
dobiegający z kuchni krzyk i poszłam
zobaczyć, co się stało. Jerry stał przed
otwartą lodówką i wskazywał palcem
jej zawartość: butelkę szampana i słoik
dżemu pomarańczowego, jedno i drugie
na dekoracyjnie powycinanej serwetce z
papieru. Pamiętam również szaleńcze
krzyki mamy, gdy któreś z dzieci
kierowało się do kuchni. „Niczego tam
nie jedz!”. Kiedy przybyło jej lat i stała
się wspaniałą babcią, podtykała nam
wszystkim zapiekany brie, pasztety i
ciasteczka. Łamała tabliczkę czekolady
na
duże
kawałki
i
ciągle
nas
częstowała.
W
dawnych
czasach
kupowała zapewne tylko tyle jedzenia,
żeby starczyło na kolację. Być może
ciągle jedliśmy składniki wieczornego
posiłku. Mama umiała gotować, ale
czasem podawała twardawe mięso. W
takich
sytuacjach,
gdy
dzielnie
przeżuwaliśmy
plastry
wołowiny,
obrzucała nas piorunującym spojrzeniem
i mówiła wyzywająco: „Dobre, twarde
mięso”.
W tym samym czasie kiedy w
domu pojawiła się nowa lodówka,
złożyłam stół w jadalni i ustawiłam pod
ścianami regały na książki. Moje życie
nie toczy się przy stole jadalnym, by tak
rzec - gdy mam towarzystwo, zazwyczaj
jemy
na
kolanach
w
kuchni
-
wchodziłam do jadalni, gdy musiałam
dostać się do innego pomieszczenia. W
gruncie rzeczy była bezużyteczna -
korzystałam z niej tylko podczas Święta
Dziękczynienia. Teraz zbliża się jesień,
moja ulubiona pora roku, a ja mam same
puste regały wokół siebie i kartony z
książkami w Nowym Jorku, które
czekają, by je tu przywieźć. Siedzę w
nowym pokoju, sprawdzając, jak się w
nim mieszczę, i stwierdzam, że ten dom
już mi nie odpowiada rozmiarem. Może
dlatego, że widzę stąd pustą kuchnię, a
gdy odwrócę głowę - także pusty salon.
Po obu stronach są niezamieszkane
pomieszczenia, panuje w nich cisza i
nastrój wyczekiwania - czekają tylko na
mnie, a ja nie mogę przecież siedzieć we
wszystkich
pomieszczeniach
jednocześnie.
Przychodzi mi na myśl, że
spożywanie posiłku jest wydarzeniem
towarzyskim. Mieszkam samotnie, więc
nie chce mi się robić zakupów ani
gotować. I psy, i mnie zadowala to, że
jem na stojąco namiastkę kolacji -
częstokroć grzankę z masłem - i rzucam
im kawałeczki prosto do pysków. Ale w
czwartki, gdy przyjeżdżają Rich oraz
Sally z Norą, jemy razem lunch. Na
skutek wypadku Rich stracił powonienie
i zarazem w dużym stopniu poczucie
smaku. Biorąc pod uwagę wszystko
inne,
co
tak
tragicznie
stracił,
pozbawienie go tych zmysłów wydaje
się
bezsensowne,
wprost
podłe.
Mieliśmy ulubione potrawy - małe
flądry, smażone na maśle i oleju,
podawane z młodymi ziemniakami i
groszkiem, oraz domowej roboty frytki,
które często jedliśmy w deszczowe
popołudnia. Całą zeszłą zimę piekłam w
czwartki kurczaka lub smażyłam omlety;
lato było jednak upalne i teraz zwykle
serwuję
potrawy
na
wynos
z
delikatesów. Rich nadal lubi jeść, ale
nie mam pojęcia, jakie czuje smaki.
W ostatni czwartek zachowywał
się niespokojnie. Nowy lekarz odstawił
mu dwa lekarstwa - dlaczego bawią się
w eksperymentowanie, gdy coś jest
skuteczne? - i w rezultacie, kiedy
przyjechałam go zabrać, był wzburzony i
przygnębiony, mówił, że nie może ze
mną jechać, ma inne plany, musi zająć
się różnymi rzeczami. Być może
wydawało mu się, że wrócił do pracy.
Przez kilka lat po wypadku wpadał w
rozpacz na myśl, że ma napisać reportaż,
lecz nie pamięta o czym. „Wszystko
zrobimy w Woodstock”, powiedziałam,
lecz nie, nie, on musiał zostać, gdyby
teraz
wyjechał,
sprawy
leżałyby
niezałatwione, a nie powinno się ich
dłużej odkładać. Siedział na krześle w
swoim pokoiku; na łóżku leżało nowe
w y d a n i e American
Heritage
D i c t i o n a r y , prezent
ode
mnie.
„Chodźmy”, namawiałam go. „Czeka na
nas Sally razem z małą”. Bez skutku.
Wstał
i
pomacał
w
kieszeniach.
„Szukam czegoś, ale nie wiem, co to
jest. Nie będę wiedział, nawet gdy to
znajdę”, rzekł.
Jak zdołałam nakłonić go do
wyjazdu?
Przymilaniem
się
i
zastraszaniem
na
przemian.
Przyjechaliśmy do domu, gdzie czekała
na nas Sally z Norą, a on - jak zawsze -
ucieszył się na ich widok. Zjedliśmy
ogromne kanapki, Rich poczęstował się
kilkoma ciasteczkami czekoladowymi,
swoimi ulubionymi, ale nie chciał kawy
- tym lepiej, bo nie miałam mleka.
- Muszę już iść - powiedział,
wstając. - Zrobiło się późno.
Wymieniłyśmy z Sally spojrzenia.
Minęła zaledwie godzina, przed nami
całe
przyjemne
popołudnie.
Nora
siedziała w kojcu i jadła płatki zbożowe
Cheerios, psy spały w słońcu, natomiast
Rich zmierzał do drzwi, gotów nas
opuścić. Poważny i stanowczy. Na
blacie leżał nowy zeszyt. Kupiłam go ze
względu na kolor - wspaniała czerwień -
i zielone planety na okładce. Podałam
Richowi zeszyt, znalazłam pióro i
namówiłam go, żeby do nas wrócił.
-
Przygotuj
sobie
plan
-
powiedziałam. - Napisz po kolei, co
masz zrobić.
Usiadł z powrotem na krześle,
położył zeszyt na kolanie i natychmiast
zaczął pisać. Znowu wyglądał jak
reporter. Czy myślał o kamerzystach i
dźwiękowcach? Czy przygotowywał
plan działania? Im dłużej pisał, tym
bardziej narastała we mnie ciekawość,
aż w końcu stanęłam za nim i zajrzałam
mu przez ramię.
„Kukurydza na zupę kukurydzianą.
Sałata, ogórek na sałatkę, do tego
pomidory i trochę cheddara. Piwo
bezalkoholowe i sok pomarańczowy.
Także mleko. Także sok jabłkowy.
Grubo krojony chleb na kanapki.
Tuńczyk, sardynki, cebula, szynka,
sardynki. Krakersy do sera”.
NIE
1.
Oto jak udaje mi się namówić męża,
żeby wsiadł do samochodu: kłamię w
żywe oczy.
- Wybieram się do sklepu, żeby
kupić coś na obiad dla nas. Pojedziesz
ze mną?
Jest deszczowe październikowe
popołudnie. Wkładam do kominka
sztuczną kłodę drewna, zapalam i razem
spędzamy rdzeń dnia, jak to on mówił.
Przysypiamy i budzimy się w blasku
ognia na kominku. Zupełnie jakbyśmy
znowu byli małżeństwem. Ale on nie
może zostać. Prędzej czy później muszę
dźwignąć się z fotela i obudzić Richa.
Muszę dotknąć jego ramienia, zagadnąć,
pochylając
się
tuż
nad
uchem,
potrząsnąć. Muszę nakłonić go, żeby
wstał z ciepłego fotela i wsiadł do
samochodu,
muszę
go
odwieźć.
„Wybieram się do sklepu, żeby kupić
coś na obiad dla nas. Pojedziesz ze
mną?”. Nie cierpię tego, że on kiwa
ochoczo głową i wstaje. Że działa to za
każdym razem.
Psy dają się zagnać do salonu.
Schodzimy wolno po schodkach z tyłu
domu; idę z lewej strony, prowadząc
Richa pod ramię, on prawą ręką trzyma
się
balustrady.
Niosę
pudełko
z
ciasteczkami, które wręczam mu, gdy
wsiądzie do auta i zapnie naciągnięty
przeze mnie pas.
- Ciasteczka czekoladowe! Chyba
się skuszę - mówi, otworzywszy
pudełko.
Jedziemy do Northeast Center for
Special Care. Usiłuję stłumić w sobie
wszystkie uczucia. Skoro już jesteśmy w
drodze, chcę jak najszybciej mieć to za
sobą. Chcę dowieźć go bezpiecznie na
miejsce, zaprowadzić do pokoju i potem
zaraz wyjść.
- Zajrzymy do dwóch marketów? -
pyta Rich.
Kiwam głową. Gdy zostawiamy za
sobą Black Bear Deli i Hurley Ridge
Market, on w ogóle ich nie zauważa.
Jedziemy szosą numer 28, mijamy
myjnię samochodową K&R, potem
różowy
parterowy
budynek,
gdzie
mieści się Catskill Mountain Organic
Coffee, przedsiębiorstwo posiadające
własną palarnię kawy, przejeżdżamy
obok
siedziby
firmy
zwalczającej
szkodniki (Po co komu myszy w domu?)
i skręcamy na szosę numer 209 w
kierunku
północnym
-
wstrzymuję
oddech, nie wiedząc, czy tym razem
Rich połapie się, że go zwodzę. Kątem
oka widzę, jak obejmuje dłońmi leżące
na kolanach pudełko z ciasteczkami.
Usiłuję stłumić w sobie wszystkie
uczucia.
- To były urocze trzy dni - mówi,
niewątpliwie sądząc, że jesteśmy na
wakacjach. - Jakie mamy plany?
Szukamy motelu?
Jest szczęśliwy. Pamiętam nasze
wakacje. Dobrze nam było ze sobą.
Pamiętam wyspę Nevis, gdzie małe
ptaki wydziobywały podczas śniadania
cukier z cukierniczki. Rich przebiegał
długie dystanse plażą, ja czytałam
Howards End (gdy skończyłam książkę,
wybuchnęłam płaczem, nie wiedzieć
dlaczego). Jadaliśmy sałatkę z homara
do
chleba,
zakochaliśmy
się
w
pelikanach
i
rozważaliśmy,
jak
wyglądałoby życie tam na stałe.
Kiedy
dojeżdżamy
pod
dom
opieki, Rich chce zostawić ciasteczka w
samochodzie.
- Skąd będą wiedzieć, że są
nasze? - pyta. - Wezmą nas za złodziei.
-
Powiem
im,
gdy
tylko
znajdziemy się w środku.
Zabieram ciasteczka mimo jego
protestów i trzymając go pod ramię,
lawiruję między autami na parkingu.
Uśmiecham się do mężczyzny, który
otwiera rozsuwane szklane drzwi.
Elektroniczna bransoletka na ręku Richa
uruchamia na chwilę alarm.
- Dobry wieczór, panie Rogin -
odzywa się mężczyzna. - Miał pan miły
dzień?
Rich niedosłyszy. Idziemy do
windy.
- Który guzik mam nacisnąć? -
pyta Rich.
- Z jedynką.
Jak ja mogę z tym żyć?
Część mieszkańców siedzi w
dużej jadalni i ogląda film z Goldie
Hawn. Prowadzę jednak Richa do jego
pokoju, bo uważam, że tam będzie mu
przyjemniej. Wąskie łóżko jest starannie
pościelone, na kapie leży parę ubrań -
bielizna, dwie bluzy. Podsuwam mu
krzesło.
- Może byś usiadł na chwilę? -
proponuję. - Niedługo wrócę. Mam parę
spraw do załatwienia. - Staram się nie
dostrzegać zdumienia na jego twarzy. -
Niedługo wrócę.
Widzę, że trzeba podlać rośliny.
Zrobię to następnym razem.
- Co jest nam potrzebne? - pyta
mój mąż.
Na
jego
twarzy
widać
przygnębienie. Zdaję sobie sprawę, że ja
jestem w jego pokoju w domu opieki,
jedną nogą za progiem, a on jest w
supermarkecie.
- Mleko.
- Tylko mleko? - dopytuje
powątpiewająco.
- Tak, tylko mleko.
- Ile?
- Dwa litry.
Wciskam mu do ręki pudełko z
ciasteczkami. Wiem, że lada chwila
zapomni o mojej obecności. Całuję go i
odchodzę.
Stałam kiedyś w kolejce po kawę
tuż za młodą kobietą, która powiedziała
do swojej koleżanki, że nie ma jeszcze
kompletu poglądów. Wyobraziłam sobie
katalogi, z których można wybierać
poglądy i tworzyć komplety w taki sam
sposób, jak kompletuje się na przykład
meble, wybierać takie, które nie zawalą
się pod ciężarem człowieka, będą duże,
solidne i stabilne. Co do mnie, wiem
już, na co mnie stać, a na co nie stać.
Znam swoje ograniczenia. Tylko tym
obecnie dysponuję, ale lepsze to niż nic.
2.
Jest
deszczowy
wieczór
tysiąc
dziewięćset osiemdziesiątego siódmego
roku. Wychodzę z West Side Market,
niosę śmietanę kremówkę i dwa
opakowania truskawek. Od prawie
dwóch tygodni ja i moja czternastoletnia
córka
jemy
kruche
ciasto
z
truskawkami. W owocach jest dużo
witaminy C, mówię sobie, gdy co
wieczór
maniakalnie
rozwałkowuję
ciasto. W każdym razie tego wieczora
pojawiła się Crystal, choć wtedy jeszcze
jej nie znałam. Dostrzegam wysoką
kobietę w wojskowej kurtce, o kilka
rozmiarów za dużej. Nic nie mówi -
właściwie nie trzeba nic mówić, gdy się
stoi z gromadką dzieci na trotuarze, do
tego w zaawansowanej ciąży, i trzyma
wyciągniętą rękę, wewnętrzną stroną
dłoni do góry. Za nią widać małego
chłopca, który wtula twarz w jej kurtkę.
Przypominają mi się moi wnukowie i
nagle uderza mnie myśl: Oto człowiek,
którego
było
mi
pisane
poznać.
Przeszukuję kieszenie i pytam tę kobietę,
czy potrzebuje czegoś jeszcze.
- Nie jestem przy pieniądzach, ale
mam wiele różnych rzeczy. Co pani jest
potrzebne? - mówię.
Uśmiecha
się.
Ma
piękną,
spokojną twarz.
- Dziękuję - szepcze i pokazuje
dzieciom dwudziestkę, którą wcisnęłam
jej do ręki. Odwraca się do mnie ze
słowami: - Talerze. Mamy dach nad
głową, ale brak nam talerzy.
Mam talerze, wobec tego wracam
do domu i pakuję je do pudełka,
dorzucam widelce, noże, łyżki i kilka
kubków, a na dokładkę wielki słoik
miodu. Zanoszę pudełko do sklepu, pod
którym oni nadal stoją. Wciskam
kobiecie pieniądze na taksówkę. Cała
gromadka ładuje się do samochodu i
jedzie ze zdobyczą do domu. W ciągu
następnego miesiąca natykam się na
Crystal mniej więcej raz w tygodniu,
zazwyczaj przed sklepem, i jakoś tak się
dzieje, że przypadamy sobie do gustu.
Czasem idziemy na kawę do Happy
Burger i rozmawiamy o muzyce albo o
minionej
młodości;
porównujemy
kobiety, które mają dzieci, z tymi, które
są bezdzietne, i zgadzamy się co do tego,
że te ostatnie nie mówią naszym
językiem. Potem ona rodzi i nasza
znajomość się urywa. Kilka miesięcy
później Crystal znowu stoi pod West
Side Market razem z Jeremiahem i
Goldie. Wszyscy idziemy na lunch do
Happy Burger. Staram się nie zwracać
uwagi na to, że od dzieciaków zalatuje
moczem i że jej czteroletni syn jeszcze
nie mówi. Siedzimy z Crystal przy stole,
trzymamy łokcie na blacie, rozmawiamy
o porodach i naśmiewamy się z
mężczyzn. Podoba mi się odporność tej
kobiety, jej optymizm i poczucie
humoru. Twierdzi, że człowiekowi
proszącemu o pieniądze najtrudniej jest
pokonać własne zażenowanie. Chcę się
dowiedzieć, jakie obserwacje poczyniła
na temat natury ludzkiej. „Ludzie nie
przystają, gdy pada deszcz”, powiada ze
śmiechem. Któregoś dnia idziemy razem
n
a P r e d a t o r a , obie
uwielbiamy
Arnolda; potem, gdy podrzuciłam ją do
domu taksówką, kierowca zapytał mnie:
„Ona jest pani gosposią?”. „Nie”,
powiedziałam
uczciwie.
„Moją
przyjaciółką”.
Ale to nieprawda. W kontaktach z
Crystal nie przekraczam pewnej granicy
- pilnuję się, by mówić tylko to, co
myślę, bez przesady. Jej życie mnie
przeraża.
Dzieci
są
czasem
poturbowane,
zwłaszcza
najstarsza
córka, ma złamaną rękę w następstwie
jakichś
dyscyplinujących
działań
podjętych w związku z otwartym oknem.
„To nie była wina Raya”, mówi Crystal.
„Doszło
do
tego
przypadkiem”.
Spoglądam na dziewczynę, która siedzi
przy stole w milczeniu, ze spuszczoną
głową. Crystal ma drugą rodzinę na
Florydzie, wspomina o niej tylko raz -
tamte dzieci są dorosłe, nie widziała ich
od dwunastu lat. W końcu mówi mi, że
jej mąż palił crack, ale teraz jest czysty.
Któregoś dnia Crystal wraz z
ośmiorgiem dzieci - ma ich ośmioro,
ostatnia ciąża była bliźniacza - czeka na
mnie, gdy wychodzę z pracy. Dzieci są
zmęczone
i
brudne;
Crystal
zaś
zdenerwowana i spocona. „Kazałam im
być cicho i włożyć rano całą zmianę
bielizny”,
mówi.
„
Bez
namysłu
podjęłam decyzję”. Ray znowu pali
crack, a ona nie ma zamiaru jeszcze raz
przez to wszystko przechodzić. Zabiera
dzieci i jutro jedzie do Tuskegee, tam
ludzie są podobno dobrzy dla obcych.
Przez cały dzień była z dziećmi w parku,
z dala od ich dzielnicy. Muszą gdzieś
przenocować. Autobus odjeżdża rano.
Czy mogłabym ich przyjąć?
Zgadzam się.
Catherine jest niezadowolona, te
dzieciaki zjadły kiedyś jej włoskiego
lizaka, był wyjątkowy, przez dwa lata
zostawiała go sobie na później, w
środku miał deseń podobny do kwiatu.
Jest przygnębiona, ale wie, że nie ma
wyjścia. „Co ja mogę powiedzieć,
mamo? Nie, nie możesz tu zostać z
dzieciakami, będziesz musiała spać na
ławce?”.
Przyjeżdżają,
zamawiamy
pizzę, wszyscy są syci, dzieciaki biegają
tam i z powrotem. Wygląda to tak, jakby
w mieszkaniu było pełno błędnych
ogników, a ja nie mogę ich ugasić,
zajmuje mi się podłoga. W końcu
informuję
Crystal,
że
idziemy
z
Catherine do kina. Crystal przegląda
ubrania dziecięce, których całą torbę
przywiozła dla niej moja najstarsza
córka. „Bawcie się dobrze”, mówi z
uśmiechem.
- Gdy wrócimy, może będą już
spać - staram się pocieszyć córkę.
- Wygląda na to, że to my nie
mamy domu - zauważa Catherine po
drodze do centrum, do Olympii.
Wracamy.
Dzieci śpią.
Leżą
wszędzie, przewieszone przez oparcia
foteli i kanapy, pod niskim stolikiem, na
dywaniku,
na
gołej
podłodze.
Przypominają mi małe ptaszki, które
zostały zestrzelone w locie i leżą tam,
gdzie upadły. Crystal śpi w fotelu
bujanym. Gdy przechodzimy na palcach
obok niej, pytam Catherine, czy chce
spać ze mną, przytakuje, ale ani ona, ani
ja nie możemy zasnąć. „A jeśli nie
wyjadą?”, szepcze moja córka. Ta myśl
mnie też nie daje spokoju.
Następnego ranka Crystal nie
spieszy się. Starannie wybiera skarpetki
spośród tych, które wzięła z torby,
starannie zawiązuje sznurowadła. Każdy
ma na sobie coś nowego, każdy ma
uczesane włosy, każdy myje twarz i
zęby. Patrzę na to wszystko w takim
stanie ducha, jaki jest odpowiednikiem
załamywania rąk, i zerkam ukradkiem na
zegar. A jeżeli spóźnią się na autobus?
A jeżeli będzie chciała zostać tu dłużej?
Czegokolwiek ma to być sprawdzian,
nie zaliczam go. Wreszcie są gotowi do
wyjścia. Crystal niesie walizkę, którą
dałam jej, żeby zapakowała resztę
rzeczy po dzieciach mojej córki.
- Bałam się, że nie zdążycie na
autobus - odzywam się z nadzieją, że nie
słychać ulgi w moim głosie. Mają
pięćdziesiąt pięć minut na dojazd do
Port Authority.
- Wolałam ich nie poganiać -
mówi Crystal. - Chciałam, żeby było tak
jak w zwykły dzień.
Zrobiłam im kanapki na podróż - z
masłem orzechowym i z dżemem -
najstarsza
dziewczynka
bierze
reklamówkę,
cicho
wypowiadając
słowa podziękowania.
Żegnamy
się,
obejmując
serdecznie.
Crystal
obiecuje,
że
zadzwoni. Jest pełna wdzięczności, na
którą nie zasługuję. Oto stoi przede mną
dzielna kobieta, która zabiera ośmioro
swych dzieci do obcego miasta, gdzie
nikogo nie zna, a ja myślę tylko o
jednym: Błagam, nie proś mnie o to,
czego nie mogę dać. Poniekąd boję się,
że jutro znowu zobaczę ich wszystkich
pod West Side Market. Kilka dni
później Crystal dzwoni z Alabamy:
dojechali szczęśliwie, mają dach nad
głową, znalazła już pracę, w barze
samoobsługowym.
Potem przez długi czas ogarniał
mnie strach, gdy dzwonił telefon.
Truchlałam, gdy rozlegał się dzwonek u
drzwi. Tak samo bałam się tego, że
znowu ją zobaczę, jak i tego, że nie
zobaczę jej nigdy więcej. Nie miałam
wewnętrznej siły i dobrze o tym
wiedziałam, a najbardziej bałam się
tego, kim się stanę, gdy powiem „nie”.
3.
Jest rok dwa tysiące trzeci. Pani, która
została
niedawno
zatrudniona
na
stanowisku pracownika socjalnego w
Northeast Center for Special Care,
pozdrawia mnie, gdy idę korytarzem na
oddziale neurologicznym. Ten oddział
jest zamknięty; wszyscy mieszkańcy
mają poważne zaburzenia zachowania na
skutek urazu mózgu. „Słaba kontrola
impulsów”, mówi się eufemistycznie.
Gdy owa młoda kobieta się przedstawia,
informuję ją, że odwiedzam swego
męża.
Pyta,
jak
się
nazywa.
Odpowiadam. Słyszę jej świergot,
nazbyt pogodny:
- Zajmiemy się tym, żeby Rich
wrócił do domu.
Mój mąż został potrącony przez
samochód trzy lata temu. Doznał obrażeń
mózgu. Czy ta kobieta zna mojego męża?
Czy ona w ogóle na czymś się zna?
- Ten etap mamy już dawno za
sobą - mówię.
- Och, w takim razie na weekendy.
Nie mam ochoty się uśmiechnąć.
Ta kobieta nie postępuje w dobrej
wierze, działa jak automat. Na jedno
kopyto.
Nie chcę zabierać męża do domu
na weekendy. Nie znaczy to, że go nie
kocham, że nie tęsknię za nim, natomiast
wiem, co jest możliwe, a co nie.
Pourazowemu
uszkodzeniu
mózgu
towarzyszą:
psychoza,
paranoja,
halucynacje, agresywne zachowanie,
napady wściekłości.
Pamiętam, jak szybko mój mąż
stracił
i
tak
słaby
kontakt
z
rzeczywistością.
Praktycznie
rzecz
biorąc, był obłąkany. Stał pośród
zakrwawionych ciał, bezbronny w
walce, zdesperowany i przerażony.
Gestapo miało go zabrać. Jedzenie było
zatrute, mieszkanie nie należało do nas,
tylko było wierną kopią naszego,
dlaczego ja go oszukuję? Zdarzało się
również, że przez jakiś czas był
łagodnym, uroczym człowiekiem, ale żył
w obłędzie. Przez całą dobę w naszym
domu przebywały opiekunki; razem
woziłyśmy go na wizyty do lekarza i na
rehabilitację, dbałyśmy, żeby wkładał
czyste ubranie i buty, chodził na spacery
do parku. Proste czynności wymagały
wiele wysiłku. To, co zwykły człowiek
wykonuje w pięć minut, Rich robił
godzinami, więc przekonałyśmy się, że
musi zacząć się szykować na długo
przed wyjściem, ale on wpadał w szał i
często w ogóle nie wychodziliśmy.
Opiekunki pracowały na trzy zmiany,
szły do siebie po ośmiu godzinach;
zostawaliśmy tylko my - Rich i ja - my
byliśmy u siebie.
Pięć tygodni później przyjęto
Richa na oddział psychiatryczny innego
szpitala, a stamtąd przeniesiono go do
ośrodka rehabilitacji na Long Island.
Stan jego zdrowia nie uległ poprawie i
po dziesięciu miesiącach uznano, że nie
może tam dłużej przebywać. To nie był
ośrodek zamknięty - Rich kilkakrotnie
wyszedł z budynku, ruszył pod górę w
kierunku sześciopasmowej autostrady.
Zablokowano
windę,
co
było
niedogodnością dla wszystkich, ale
potem on znalazł schody. Powiedziano
mi, że, niestety, Rich nie wraca do
zdrowia, że nie da się zapewnić mu
bezpieczeństwa i że potrzebne jest
łóżko, które teraz zajmuje.
Pamiętam,
jak
siedziałam
w
niewielkim pokoju razem z panią
nadzorującą przebieg leczenia. Bardzo
ją lubiłam. Przez ten rok zdążyłyśmy
dobrze
się
poznać.
„Co
nam
pozostaje?”,
zapytałam.
Sprawiała
wrażenie skrępowanej. Powiedziała, że
mogę poszukać domu opieki z oddziałem
zamkniętym, choć trudno by jej było na
poczekaniu zaproponować mi takie
miejsce, albo mogę zabrać męża do
domu.
Mam zabrać go do domu?!
Ogarnęło mnie przerażenie. Co z
nami będzie? Jak potoczy się moje
życie? Przestanę być żoną Richa, a stanę
się jego i swoim strażnikiem. Takie
poświęcenie nie miało sensu, nie
potrafiłam się na nie zdobyć.
Prawie pięć lat nie mogłam
zaakceptować swojej postawy. Co ze
mnie za kobieta? A moja przysięga
małżeńska? Dlaczego ułożenie sobie
życia jest dla mnie ważniejsze niż
opiekowanie
się
mężem?
Ciągle
zapominałam,
że
tak
naprawdę
opiekowanie się nim przekracza moje
możliwości.
Strach przesłaniał mi
prawdę: jedna osoba ani nawet dwie nie
zdołałyby zająć się mężczyzną, który jest
w takim stanie jak Rich. Skąd więc
brało się we mnie to poczucie wstydu?
Do jakich norm my, kobiety, się
dostosowujemy? Po wielu latach mogę
wreszcie powiedzieć: „Chcę mieć
swoje życie” i nie wyrzucać sobie, że
jestem
nienormalna,
samolubna,
tchórzliwa.
Tamta
pani
niezbyt
długo
utrzymała
się
na
stanowisku
pracownika socjalnego.
4.
Wróciwszy do domu, z początku mam
poczucie pustki wokół siebie, choć psy
witają mnie szczekaniem i podskokami.
Daję im jeść, nalewam świeżą wodę do
miski. Jeżeli Rich pozmywał naczynia,
zdejmuję je z suszarki i myję ponownie -
wzrok mu szwankuje. Czasem robię
sobie herbatę. Gdy idę do salonu, psy
biegną za mną; Rosie wskakuje na
poduszkę, o którą opieram się, siadając
w dużym czerwonym fotelu, Harry i
Carolina zwijają się w kłębek na rogach
kanapy. Niebieski fotel, na którym
siedział Rich, jest pusty. Mija z pół
godziny, zanim ponownie wypełnimy
dom, ale tak się staje.
KWESTIA WINY
Zeszłego lata podmuch wiatru otworzył
drzwi i na oszkloną werandę wpadł
kardynał. Nie wiem, jak długo tkwił tam
zamknięty, zanim rozszczekały się psy.
Ptak był nieduży, a może tylko tak
wyglądał, gdy trzepotał czerwonymi
skrzydełkami
i
walił
w
szybę
naprzeciwko drzwi. Zamknęłam psy w
kuchni, poszłam na werandę i machając
rękami, zaczęłam wydawać polecenia:
„Nie, głupcze, wracaj, drzwi są za tobą,
przecież mówię, że za tobą”, ale ptak
wystraszył
się
jeszcze
bardziej.
Wzięłam
szczotkę
i
spróbowałam
wygonić go na wolność, lecz to też nie
poskutkowało.
Zaczęłam
się
zastanawiać, jak długo to stworzenie jest
zamknięte i ile minie czasu, nim jego
oszalałe ze strachu serce odmówi
posłuszeństwa. Poszłam po ręcznik i na
szczęście udało mi się nakryć ptaka za
pierwszym razem. Trzymając go w ręku,
czułam, jak ta kruszyna rzuca się pod
materiałem - coś niesamowitego! - zaraz
go wypuściłam i spoglądałam, jak
wzbija się wysoko między gałęzie sosny
- czerwona plamka na zielonym tle.
Przeszklone drzwi kiepsko trzymały się
na
zawiasach.
Zamknęłam
je
i
zablokowałam klamkę, podstawiając
krzesło, żeby wiatr znowu ich nie
otworzył.
Wspominam o tym ptaku, bo
ostatnio interesuje mnie kwestia winy.
Trzydzieści lat temu mój stary
przyjaciel Quin zrobił krok w tył i
obcasem przygniótł głowę kociakowi.
Zaniósł maleństwo do łazienki, napuścił
ciepłej wody do umywalki i zanurzył je,
bo wciąż żyło, mimo że krew płynęła mu
z oczu i pyska. Po minucie, która trwała
nieskończenie długo, wyjął stworzenie,
a ono nabrało gwałtownie powietrza.
Wobec tego drugi raz włożył kotka do
wody, i trzeci, aż uszło z niego dziewięć
żywotów. Zanim to się stało, woda
zrobiła się różowa i potem czerwona.
Quin milczał przez resztę popołudnia.
Nie wiem, jaki jest związek
między tymi zwierzętami i kwestią winy.
Ale oto następna historia - o szopie,
którego
widziałam
przy
Palisades
Parkway przed dwoma laty. Zapewne
potrącił
go
jadący
przede
mną
samochód, bo gdy mijałam zwierzę,
lewa część ciała była zmiażdżona, a
prawa wciąż przebierała szaleńczo
łapami
w
powietrzu.
W
akcie
miłosierdzia należało przejechać je
ponownie,
lecz
nie
pomyślałam
dostatecznie szybko, poza tym nie
zdołałabym tego zrobić. Wciąż mam ten
obraz przed oczami - nie zaciera się.
Rozmyślam o zwierzętach i o
winie, wpatruję się w ogień na kominku,
Rosie śpi na poduszce za moimi
plecami. Chętnie sprawdziłabym w
słowniku słowo „wina”, ale nie chce mi
się iść po książkę; na dworze szaleje
zawieja,
śnieg
pada
płatami
przypominającymi
płytkie
talerze,
miękkie i białe, ja zaś siedzę w
przytulnym kąciku. Obsesyjnie myślę o
poczuciu winy, bo sądzę, że przestało
się we mnie odzywać, a przynajmniej
opuściło
mnie
w
wariancie
uniwersalnym, kiedy człowiek obwinia
się za nieudane przyjęcie, gdzie jest
tylko gościem, kiedy toksyczne opary
unoszą się przy drobnym przewinieniu
lub nawet jego braku - na przykład gdy
przyjęcie w ogóle nie zostanie wydane.
(„Nie przejmuj się”, powiada mój
przyjaciel Chuck. „Prawdopodobnie
zostałaś
zaproszona
w
ostatniej
chwili”).
Niedawno
postąpiłam
bezmyślnie
i
w
rezultacie
ktoś
niepotrzebnie pracował przez wiele
godzin. Było mi bardzo przykro,
przeprosiłam
tego
człowieka,
ale
poczucie
winy,
któremu
dawniej
towarzyszyła znajoma myśl, że do
niczego się nie nadaję, w ogóle się nie
odezwało.
W końcu nie mogę pohamować
ciekawości. Wstaję i znajduję słownik,
który leży nie tam, gdzie powinien
(jestem niezorganizowana, nie potrafię
utrzymać porządku, co jest ze mną nie
tak?). Sprawdzam słowo „wina”. Dwa z
podanych znaczeń stosują się do mnie -
jedno
brzmi
następująco:
odpowiedzialność za zły czyn; drugie:
wyrzuty sumienia po dokonaniu takiego
czynu. O poczuciu winy innego typu -
bez względu na wszystko - słownik nie
mówi nic, ale to nieważne. Przepaliły
się moje receptory na tego rodzaju
bzdury.
Wiem, czym jest prawdziwa wina.
To mój mąż doznał obrażeń, nie ja.
Ja byłam bezpieczna, tego wieczora
siedziałam w mieszkaniu, już ubrana w
koszulę nocną, zastanawiałam się,
dlaczego Rich nie wraca tak długo, ale
byłam zadowolona, że mam pół godziny
dla siebie. Rich postanowił iść na
wcześniejszą emeryturę; zanim podjął tę
decyzję, pracował jako reporter i
popadał w przygnębienie i złość,
widząc, że to, co kiedyś było newsem,
już nim nie jest. Teraz przebywał
nieustannie w domu, jak ja; żadne z nas
nie
potrafiło
się
do
niczego
zmobilizować.
Ciężar
własnych
kłopotów - troska o dzieci, nerwowość,
której
powodów
nie
rozumiałam,
dojmujący
smutek
po
stracie
wieloletniego przyjaciela - mogłam
łatwo przenieść na Richa. Byłam
przyzwyczajona do samotności przez
osiem godzin dziennie i jego obecność
wytrącała
mnie
z
równowagi.
Namawiałam go, żeby zaczął pracować
jako wolontariusz; wierciłam mu dziurę
w brzuchu, żeby poszedł na jakiś kurs;
suszyłam mu głowę, żeby znowu wziął
się do pisania - wszystko na próżno.
Zrobiłabym wszystko, by wyciągnąć go
z domu, choć sama w nim tkwiłam. „Na
dobre czy na złe, ale nie na lunch”,
mówiła moja przyjaciółka Liz, cytując
swoją ciotkę, teraz jednak już nic mnie
nie bawiło. W tamten poniedziałkowy
wieczór łatwo było mnie zirytować,
więc po kolacji poszłam do sypialni i
zaczęłam
czytać.
Rich
pozmywał
naczynia, po czym wziął psa na spacer.
Dwadzieścia minut wydłużyło się do
trzydziestu, do czterdziestu. Wyjrzałam
przez okno - na pewno już wraca - ale
nie było go widać. Gdzież on jest? Może
Harry'emu zachciało się świeżego
powietrza, a może Rich wdał się w
rozmowę z jakimś właścicielem psa? I
wtedy zadzwonił Pedro.
Dopiero po roku okazało się, jak
poważnych obrażeń doznał Rich. Jego
organizm powracał do zdrowia, ale
umysł wciąż niedomagał. Uścisk dłoni
był coraz silniejszy, natomiast zmysł
równowagi - zaburzony. Rich zataczał
się, powłóczył nogami, chodził ze
spuszczoną głową. Ja mogłam chodzić,
biegać, stać. Widziałam na oboje oczu.
Pamiętałam, co jadłam na śniadanie. W
przypadku Richa pamięć krótkotrwała
była do niczego, przez co nie mógł
rozeznać się w czasie; uszkodzenie
płatów czołowych spowodowało, że
roztrzaskała się jego osobista puszka
Pandory.
Dopasowywałam
jeden
szczegół z wyobrażeń Richa do drugiego
- jest na polu bitwy, atakują go psy, jego
dzieci zaginęły - szukając powiązań,
chcąc zrozumieć, co uruchamia coś
innego
w
jego
głowie.
Miałam
wrażenie, że zajmuję się poszukiwaniem
skarbów w wersji psychologicznej i pod
koniec dnia wszystko nabierze sensu.
Gdy
nie
odwiedzałam
Richa,
dzwoniłam.
Gdy
miał
zły
dzień,
dzwoniłam
w
kółko.
Oddzielenie
mojego życia od jego życia było
niemożliwością.
Minęło dużo czasu, zanim padło
słowo „nieodwracalny”. Rich doznał
nieodwracalnych
uszkodzeń
mózgu.
Nigdy nie zamieszka ponownie w domu,
nie będzie prowadził samochodu, czytał
książki, robił kawy. Wiedziałam o tym i
jednocześnie nie dawałam temu wiary.
Ale czternaście miesięcy po wypadku
podjęłyśmy
z
Sally
decyzję,
by
przenieść
Richa
do
ośrodka
długoterminowej opieki dla ludzi z
obrażeniami mózgu. Personel znał się na
swojej robocie, widział już wszystko,
był
życzliwy,
cierpliwy
i
przepracowany - budził moje zaufanie.
Po paru tygodniach ktoś napomknął
delikatnie,
że
częste
telefony
są
niepotrzebne.
Nie
muszę
się
tak
przejmować. Jeżeli pojawią się kłopoty,
będę zawiadomiona. Uznałam, że w tej
niezwykle miłej formie powiedziano mi:
zrób coś ze swoim życiem.
No i tym się zajęłam. Ułożyłam
sobie życie z rodziną, przyjaciółmi i
psami. Nauczyłam się korzystać z
samotności, której teraz miałam pod
dostatkiem. Zabrałam się do pisania, bo
chciałam,
żeby
coś
pożytecznego
wynikło z naszej tragedii. Ciężka praca
zaczęła
dawać
mi
z
czasem
zadowolenie. Napady paranoi u Richa
powoli ustępowały. Dwa lata po
wypadku kupiłam dom bliżej ośrodka
opieki i mogłam popołudniami zabierać
męża do siebie. Zawarłam nowe
przyjaźnie, nauczyłam się robić na
drutach, pilnowałam psów, gdy biegały
bez smyczy. Poznałam innych pisarzy;
zaczęliśmy spotykać się i dzielić
doświadczeniami.
I pewnego dnia
zadałam
sobie
potworne
pytanie:
Gdybym mogła sprawić, że do wypadku
by nie doszło, czy bym to zrobiła?
Chyba jasne, że tak. Prawda? Ale
zamiast powiedzieć „tak”, zawahałam
się. Zadając to pytanie, nadałam sobie
moc sprawczą, a wahając się, zajęłam
miejsce za kierownicą samochodu, który
potrącił mego męża.
Jak tu nie mówić o winie?
Żyłam w poczuciu wstydu długi
czas, zanim mogłam o tym rozmawiać.
W końcu zwierzyłam się swojej siostrze.
„Ależ tu nie chodzi o wypadek Richa”,
zauważyła Eliza. „Ty nie chcesz być
znowu nieszczęśliwa. I tyle”. Nigdy nie
zapomnę
tej
chwili
absolutnej
klarowności. Nagle stałam się wolnym
człowiekiem.
A jednak wciąż mówię w duchu:
Spójrz
na
siebie.
Jak
możesz?
Zbudowałaś to na tragedii.
Staram się pojąć to wszystko.
Poczucie winy u ocalałego, akceptacja
faktów
-
słysząc
te
wyrażenia,
przewracałam oczami; przecież jestem
zbyt doświadczona, żeby ulegać takim
stereotypom. Uważałam, że pogodziłam
się z wypadkiem Richa, nawet jeśli
stawiałam się w sytuacji sprzed
wypadku. Rich nie wyszedł jeszcze na
spacer. Mogę zatrzymać go w drzwiach.
Uważałam, że brak akceptacji oznacza
stanięcie
twarzą
przed
murem,
niemożność
funkcjonowania.
Zatem
sięgam teraz po słownik i sprawdzam
słowo
„akceptacja”.
Podana
tam
definicja - przyjęcie czegoś z aprobatą -
brzmi niewłaściwie. Patrzę na początek
hasła, gdzie jest podane znaczenie
najwcześniejszego rdzenia tego słowa -
„chwycić” - i dowiaduję się, że
pochodzi ono od staroangielskiego „nić
do tkania”, no właśnie, o to chodzi. Nie
można wyciągać nici. Trzeba ją wpleść i
tkać dalej.
Kocham męża. Ilekroć go widzę,
przez moment nie wierzę własnym
oczom. Patrzę na jego twarz i nasuwa mi
się tylko jedna myśl: Jak ci się to
przydarzyło? Nie mogę uwierzyć, że coś
takiego ci się stało! Gdybym tylko
mogła, przywróciłabym mu zdrowie.
Gdybym tylko mogła, sprawiłabym, by
tamten dzień potoczył się zupełnie
inaczej. Nie kupiłabym tej nowej
smyczy, która okazała się słaba i pękła.
Sama wyprowadziłabym psa na spacer.
Dotrzymałabym towarzystwa Richowi.
Zdarzają się dni, gdy nić się rwie,
widzę, że mój mąż leży na Riverside
Drive, ma rozbitą głowę, na ulicy są
plamy krwi, i zamiera we mnie dech.
Ale to mija. Rich jest mi potrzebny do
szczęścia; kocham go takim, jakim jest
teraz; kocham siebie taką, jaka przy nim
jestem;
czasem
udaje
mi
się
jednocześnie pomieścić w głowie te
dwie prawdy: pragnę, żeby był zdrowy,
i lubię swoje życie.
Jest zimowe popołudnie. Patrzę na
kominek, psy śpią, myśli krążą mi po
głowie, aż osiądą w spokoju. Płynie w
nas życie. Nasze rozmowy nie są
męczące. „Dobry piesek, dobry piesek”.
Zwierzaki
wypadają
na
dwór
i
obserwuję, jak zapamiętale coś tropią.
Pojawia się tu biała kotka (myślę, że to
kotka, a nie kot), zainteresowana
rozpadającym się, czerwonym kojcem
dla kurczaków - na jej widok psy
dostają szału. Kiedyś wzięłam ją za
oposa. Czasem z rozrośniętych forsycji
wypadają sarny i z gracją biegną susami
do lasu; w pościg za nimi ruszają psy;
gdy dolecą do białych chorągiewek,
gdzie
jest
zakopane
elektryczne
ogrodzenie, stają niemal w miejscu.
Lśnią białe plamy przy ogonkach
znikających wśród drzew saren. Może
dlatego nazywa się tę plamę lusterkiem.
Wczoraj znalazłam na dywanie kreta -
miał mały różowy ryjek i różowe łapki.
Ucieszyłam się, że jest martwy, że nie
czeka go powolna śmierć; byłam
zadowolona, że psy nie robią sobie
zabawy. Wzięłam go na kawałek tektury
i wyrzuciłam na śmietnik.
Nie wiem, dlaczego nie przyszło
mi na myśl, żeby dotknąć miękkiego
futerka albo poczuć ciężar małego ciała
na ręku.
Żałuję, że tego nie zrobiłam.
EDWARD
BUTTERMAN śPI W
DOMU
Moja przyjaciółka Jo zaprasza mnie na
kolację.
- Będzie gulasz wołowy i trzy
desery - oświadcza radośnie.
Serdecznie dziękuję, ale Rich jest
w szpitalu, spędziłam u niego cały dzień
i po prostu lecę z nóg.
- W takim razie przyniesiemy ci
resztki - zapowiada Jo.
Następnego
ranka
staje
w
drzwiach.
Wręcza
mi
paczuszkę
owiniętą folią.
- Gulasz zjedliśmy do końca -
mówi. - Ale masz tu trzy desery.
Ponieważ Rich ostatnio przepada
za słodyczami, zabieram desery Jo do
szpitala. Rich właśnie kończy lunch,
więc podaję mu paczuszkę.
- Co to jest? - pyta. - Gulasz
wołowy?
Uwielbiam takie sytuacje. Dzieją
się ciągle. Rich nie ma pojęcia o
istnieniu Jo ani o potrawie, którą
przyrządziła na kolację, ale odkąd uległ
wypadkowi mówi o rzeczach, o których
nie ma prawa wiedzieć. Może gdy jakaś
część mózgu jest poważnie uszkodzona,
zaczyna
działać
inna.
Może
tyłomózgowie, jedna z pierwotnych
części mózgu, wciąż znajduje się tam w
głębi,
pod
bardziej
rozwiniętymi
warstwami, i komunikuje się inaczej, nie
za pomocą języka. Kto wie, czy pod tymi
warstwami nie kryją się bezcenne
skarby?
Ostatecznie komu potrzebne są
słowa? Moje psy znają mnie lepiej, niż
ja znam samą siebie. Gdy patrzą na mnie
błagalnym wzrokiem, mówiącym: Nie,
nie rób tego, uprzytamniam sobie, że
zamierzam jechać do miasta na kawę i
po gazetę.
Za
pierwszym
razem
rzecz
dotyczyła szczeniaka.
Moja
przyjaciółka
Denise
przyjechała na wschód po śmierci
ukochanego psa o imieniu Gus. W
dawnych czasach, przed wypadkiem,
zarówno Rich, jak i Denise nałogowo
polowali na newsy; to ona dała mu
pięćdziesiąt
ołówków
z
wyrytym
napisem „Najmilszy mężczyzna na
świecie”. Drugiego dnia jej pobytu
pojechałyśmy do centrum zrobić zakupy
i
na
trotuarze
przed
sklepem
zobaczyłyśmy kobietę, która trzymała
nieproporcjonalnie wysokiego i chudego
szczeniaka kremowej maści. Był to biały
doberman z nieobciętymi uszami i
ogonem - na sprzedaż. Obserwowałam
twarz Denise, gdy wzięła psa na ręce, i
wiedziałam,
że
klamka
zapadła.
Wieczorem ów szczeniak - dostał na
imię Henry - biegał po całym mieszkaniu
z moimi psami, Harrym i Rosie,
szczekając wraz z nimi. Pamiętam, że
przeszło mi przez myśl, iż Richowi nie
podobałoby się to zamieszanie. I wtedy
zabrzęczał
telefon.
Zadzwoniła
pielęgniarka z ośrodka, gdzie przebywał
Rich, i powiedziała, że mój mąż nie
chce wyjść z pokoju, twierdzi, że za
drzwiami są dobermany, które tylko
czekają, żeby się na niego rzucić.
Rich nic nie wiedział o szczeniaku
znajdującym się w naszymi mieszkaniu.
Dzisiaj Rich wspomina o Eddiem
Buttermanie i dorzuca coś o giełdzie. Już
dawniej napomykał o Eddiem, ale nigdy
nie wymieniał jego nazwiska.
- Kim jest Eddie? - zapytałam za
pierwszym razem.
- To nasz ukochany Eddie -
odparł. - Jedyny na świecie.
Rich rozpakowuje desery i łamie
ciasteczko czekoladowe, proponując mi
połówkę.
- Nie, dziękuję - odpowiadam, ale
on i tak odkłada ją dla mnie na serwetkę.
Unosząc swoją połówkę do ust,
mówi:
-
Znowu
przyszedł
tu
ten
bawidamek. Może powinienem go
naśladować?
-
Kogo?
-
zapytałam.
-
Naśladować kogo?
- Tego bawidamka.
Uśmiecha się, wkłada ciastko do
ust i na tym kończy się ta rozmowa.
Pół roku temu pokłóciłam się z
przyjaciółką. Napisałam o czymś, co
ktoś powiedział przed wieloma laty, ale
w istocie rzeczy usłyszała to ona, a nie
ja. Ten fakt wyleciał mi z głowy.
Przyjaciółka tak ceniła sobie tamto
przeżycie, że zarzuciła mi kradzież
swojego wspomnienia. Na dodatek żal,
który towarzyszył jej doświadczeniu, w
mojej wersji przemienił się jakoś we
wdzięczność, tak więc nie tylko
przywłaszczyłam
sobie
jej
wspomnienie,
ale
również
je
zniekształciłam. Spierałyśmy się, nie
mogąc
znaleźć
płaszczyzny
porozumienia. Potem przez wiele dni
chodziły mi po głowie te same pytania.
Czy wspomnienie jest własnością?
Jeżeli dwie osoby pamiętają coś inaczej,
czy w takim razie któraś z nich się myli?
Czy moje wspomnienie wspomnienia nie
jest także autentyczne? Nie miałam
pewnych
odpowiedzi,
chodziłam
krętymi dróżkami, drepcząc w kółko.
Nie myślałam o niczym innym; między
mną a moją przyjaciółką rozwarła się
przepaść.
Gdy
w
czwartek
poszłam
odwiedzić Richa, od razu powiedział:
-
Wybacz
egoizm
staremu
człowiekowi,
który
zawłaszcza
przeszłość...
Zawiesił głos, ale ja już słuchałam
uważnie, zaskoczona tym, że jego słowa
nawiązują do moich wcześniejszych
myśli.
- ... wersję przeszłości, Eddie
może jeszcze nie doświadczył niczego
podobnego, ale gdy stronica została
przewrócona, uprzytomnił sobie, że
umie
snuć
opowieści...
Wiele
opowiedzianych od nowa baśni, legend i
bajek popłynęło najpierw z ich ust:
Eddiego i twojego ojca.
Zaczęłam
grzebać
w
torbie,
szukając pióra i zeszytu.
- Gdy człowiek zada sobie trud,
żeby zostać bajarzem - ciągnął Rich -
idzie na całego, chce być nie tylko tym
pierwszym, ale i jedynym...
Nie
twierdzę, że tak się stało. Zawsze
ogarnia mnie radość, gdy tak jest, pod
warunkiem że nie zrani się niczyich
uczuć.
Starałam się pisać jak najszybciej.
- W bajkach Eddiego słychać
wielu bajarzy, jednak żaden z nich nie
czuje się poszkodowany przez to, że nie
został wybrany jako pierwszy czy drugi
z ławki rezerwowych. Opowiadanie
bajek jest sztuką zbyt zróżnicowaną, by
jedna osoba opanowała ją całkowicie.
Mówił wolno, z przerwami, jakby
dyktował. Słuchałam go ze zdumieniem.
Nic nie wiedział o sprzeczce, nawet nie
zdołałby jej zrozumieć. Co więcej,
dotychczas wypowiadał na dany temat
jedno, najwyżej dwa zdania. A tu
rozwodził się tak elokwentnie właśnie o
tym, co od jakiegoś czasu zaprzątało mi
głowę.
- ... w niepamięć poszedł ten
sposób opowiadania, czas Eddiego, gdy
dokładał wspomnienie do wspomnienia
w głębokim lesie, warstwy ziemi, liści i
gałęzi zostają przykryte... w pewnym
sensie stąpamy po przeszłości.
Na moich oczach dział się cud.
Tak więc, gdy podczas mojej
wizyty w szpitalu Rich wspomina o
Eddiem Buttermanie, dzwonię później
do brata Richa.
- To nasz kuzyn ze strony ojca -
wyjaśnia Gil. - Nie używaliśmy imienia
Edward, zawsze był dla nas Eddiem.
Prowadził jakąś działalność na giełdzie,
ożenił
się
z
dziedziczką
firmy
obuwniczej, był bardzo towarzyski,
znali go wszyscy bywalcy wyścigów.
Nawet nosił kraciastą marynarkę, jak w
musicalu Guys and Dolls. Wyjechał na
zachód i zniknął dawno temu. Nikt nie
wie, co się z nim stało.
Rich jest w szpitalu, ponieważ w
zeszły piątek nie poznawał mnie.
Początkowo myślałam, że robi sobie
żarty, wydawało mi się, że widzę w jego
oczach błysk rozbawienia. Najpierw
zaczęłam krzyczeć, potem błagałam go:
„Natychmiast się do mnie odezwij, w tej
chwili, odezwij się”. W ogóle nie
reagował,
ani
na
mnie,
ani
na
pielęgniarki, ani na szturchnięcie w rękę
czy
szarpnięcie
za
ramię,
co
niezawodnie pobudzało go do gniewu.
Żadnej reakcji. Zmierzono mu ciśnienie
- w normie, temperaturę - w normie. Ale
on był nieobecny. Gdy zaczął wracać ze
świata, w którym przebywał, nie mógł
chodzić. Nie mógł nawet utrzymać się na
nogach. Padły słowa: „atak”, „udar”.
Parę lat temu pojechałam z Denise
do Meksyku. Podczas pobytu tam obie
liczyłyśmy dni, kiedy znowu będziemy z
naszymi psami. Zachowywałyśmy się
beznadziejnie.
San
Miguel
było
wspaniałe - koguty i doniczki z kwiatami
na dachach, nasz dom przy stromej,
brukowanej ulicy, pyszne jedzenie - a
my chciałyśmy tylko wsiąść do samolotu
i wrócić do naszych psów. Któregoś
ranka próbowałam dodzwonić się do
Richa. On przebywał w Northeast
Center for Special Care w Lake Katrine,
w stanie Nowy Jork, ja zaś w San
Miguel de Allende, w Meksyku.
Wydzierałam się w telefon, żeby mnie
usłyszał, żeby nie odsunął słuchawki od
ucha. Wpatrywałam się w kafelek na
blacie i krzyczałam:
- Rich? Rich? Słyszysz mnie?
- Halo - odrzekł z pewną
powściągliwością.
- Jak się czujesz? - zawołałam,
przebijając wzrokiem płytkę terakotową.
- Świetnie - odparł.
- Co robiłeś? - wrzasnęłam.
Zapadło milczenie.
-
Dzisiaj
robiliśmy
płytki
ceramiczne - odezwał się po chwili.
Wróciwszy do domu, sprawdziłam
tę wiadomość. Rozmawiałam nawet z
osobą,
która
prowadzi
zajęcia
plastyczne i organizuje wolny czas. Nie
robiono płytek ceramicznych ani tamtego
tygodnia, ani nigdy przedtem.
Zawsze
wierzyłam
(nie
bez
zażenowania),
że
istnieje
świat
niewidzialny. Znam ludzi, z którymi
kontaktowali się zmarli. Moja siostra ma
przeczucia. Od czasu do czasu ktoś siada
w nogach mego łóżka, materac ugina się
pod ciężarem; gdy się budzę, nie widzę
w pokoju nikogo, tylko czuję przyjazną
atmosferę. Poważni obywatele z grona
moich znajomych widzieli duchy. Ale
Rich nie zajmował się takimi sprawami.
Pracował jako reporter, polegał na
dowodach, a tu nie było dowodów.
Ciekawa jestem, co dawny Rich miałby
do powiedzenia o nowym Richu.
Jest już po lunchu, Rich zasnął.
- On dużo palił, prawda? - pytają
mnie trzej lekarze po obejrzeniu jego
spuchniętych nóg.
- Rich w ogóle nie palił - mówię,
zastanawiając się, co czeka mnie,
sześćdziesięciotrzyletnią kobietę, która
wypala paczkę dziennie.
Na twarzach lekarzy maluje się
zdziwienie.
Nie jest to do końca prawda. Rich
mówił mi, że przez całe życie miał sześć
razy papierosa w ustach i za każdym
razem wypalił jedynie kawałek.
Swego
czasu
poddałam
się
hipnozie,
żeby
rzucić
palenie.
Wypalałam trzy paczki dziennie, a
pewnego wieczora, gdy pisałam dla
„New York Post” skróconą wersję
życiorysu
George'a
Steinbrennera
*
(żadnych
negatywnych
stwierdzeń,
powiedziano mi), wykończyłam czwartą.
Następnego
dnia
zadzwoniłam
do
hipnotyzera, choć byłam w strachu. A
jeśli nie wrócę z miejsca, do którego się
udam? Wyobraziłam sobie, że dyndam
na końcu wędki zarzuconej daleko od
brzegu jeziora i nie można mnie
przyciągnąć. Co się ze mną stanie? Kto
będzie
zamieszkiwał
moje
ciało?
Hipnotyzer wiązał długie siwe włosy w
kucyk i nosił hipisowskie koraliki na
szyi. ,Jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby
klient
odpłynął
i
nie
wrócił”,
powiedział. Weszłam do gabinetu jako
palaczka i po trzech godzinach wyszłam
stamtąd, nie mając ochoty na papierosa.
Było tak przez dwadzieścia lat.
Moja córka Jennifer wie, że palę.
Wyczuwa to przez telefon.
-
Skądże!
Jeszcze
nie
zwariowałam - zarzekam się. - Właśnie
piję herbatę.
Jennifer spodziewa się w sierpniu
bliźniąt, więc ze wszech miar zależy jej
na tym, by mieć zdrową matkę.
Kilka
miesięcy
temu
zastanawiałam się, czy mieszkając na
stałe w tym domu, stać mnie na
zatrzymanie mieszkania w mieście.
Zbliżała się zima, olej był drogi,
niedługo będę musiała wyremontować
dach, no i zająć się swoim potomstwem,
któremu co jakiś czas przydałaby się
pomoc. Bardzo się tym przejmowałam.
Próbowałam
wyobrazić
sobie,
że
sprzedaję
mieszkanie,
w
którym
przeżyłam prawie trzydzieści lat. Żal nie
ściskał mi serca, ponieważ wszystkie
moje rzeczy już znajdowały się tutaj, a
to,
co
zostało
w
mieszkaniu,
przypominało
czyjąś
nadjedzoną
kanapkę. Ale jednak...
W czwartek pojechałam zabrać
Richa do domu na całe popołudnie.
- Nie mogę stąd wyjechać -
powiedział, gdy tylko weszłam.
- Dlaczego? - spytałam.
- Musimy sprzedać mieszkanie -
rzekł. - Dziś przychodzi pośredniczka w
handlu nieruchomościami.
Rich od lat nie wspominał o
mieszkaniu. Sądziłam, że w ogóle o nim
nie pamięta.
Codziennie odwiedzam Richa w
szpitalu.
Papierosy
zostawiam
w
samochodzie. Pacjenci po udarze i po
ataku serca zajmują całe piętro szpitala.
Czy chcę, żeby i mnie to spotkało?
Palenie
nawet
nie
sprawia
mi
przyjemności. Nie chcę papierosa. Ale
coś, co sięga dalej niż ja, chce zapalić i
w rezultacie wypalam paczkę dziennie.
Co za absurd.
Trzeciego dnia Rich informuje
mnie, że czeka go amputacja stopy.
Mówi to spokojnym, rzeczowym tonem.
- Nie będzie żadnej amputacji -
zapewniam go. - Z twoją stopą jest
wszystko w porządku.
Zaraz
jednak
opadają
mnie
wątpliwości.
Może
po
ostatnim
epizodzie chorobowym Rich stracił
czucie. Może był odrętwiały. Czy
dlatego nie mógł ustać? To wyjaśniałoby
całe zdarzenie. Gładzę go po nodze.
- Czujesz coś?
Kiwa głową.
- A teraz?
Znowu kiwa głową.
- Ile potrzeba czucia, by wiadomo
było, że ma się duży palec u nogi? -
pyta.
Nie tak dawno temu poproszono
mnie, żebym napisała szkic o byciu
opiekunką. Omal nie powiedziałam: Ale
ja nie jestem opiekunką. Jestem żoną.
Całymi
dniami
robiłam
notatki,
płakałam z bezradności i smutku, nadal
zajmując
pozycję
obronną,
nadal
usprawiedliwiając się, dlaczego nie
zabrałam męża do domu na stałe. Nie
czułam się na siłach, by to zrobić,
powtarzałam sobie, nikt by nie dał rady.
Gdy tamtego tygodnia odwiedziłam
Richa, wspomniał o naszych kłopotach.
- Jakich kłopotach? - spytałam.
Z całą przytomnością odparł:
- Mam dosyć tego miejsca, chcę
wrócić do Nowego Jorku. Uważam, że
niewiele mi tu pomagają i mogą mnie
oddać pod twoją opiekę.
Nurtuje mnie pytanie, dokąd Rich
podążył, gdy się stąd zabrał. Siedział na
krześle w świetlicy - głowa spuszczona,
ręce splecione, twarz pozbawiona
wyrazu. Ludzie nie mogą się jednak
powstrzymać od interpretacji nawet
tępego spojrzenia: kto wie, czy trwanie
naszego gatunku nie będzie zależało od
zdolności odczytywania wyrazu twarzy.
Za ileś tam lat pusty wzrok Richa być
może pozostanie w mojej pamięci jako
wyraz zaskoczenia i czułości. W
wyobraźni usłyszę jego głos: O co to
całe zamieszanie? Zostaw mnie w
spokoju, nic mi nie jest, po prostu siedzę
sobie za domem i grzeję się w słońcu.
Jestem pewna, że stanie się tak, bo chcę
w to wierzyć.
Pamiętam,
dokąd
ja
sama
podążyłam.
Gdy
zostałam
wprowadzona w stan hipnozy, zeszłam
boso
po
kondygnacjach
różowych
marmurowych schodów, miękkich w
dotyku, na trawiasty brzeg niebieskiego
jeziora. Byłam wilgotną gliną, gotową
przyjmować. W drodze powrotnej
wchodziłam po schodach pełna spokoju.
Po opuszczeniu gabinetu szłam do domu
powoli, zwracając twarz ku słońcu. Gdy
Rich wrócił do nas, szalał ze złości.
Może
chciał
tam
zostać,
a
my
ściągnęliśmy go z powrotem. Kto to
wie?
Tydzień później Rich zostaje
wypisany ze szpitala. Opiekujący się
nim lekarze są skrupulatni i mili; jeden z
nich hoduje owce. Zrobili wszystkie
możliwe badania i uznali, że wyniki są
w
normie.
Alleluja.
Zgodnie
oświadczają, że Rich był odwodniony i
to doprowadziło do owego epizodu, jak
teraz mówimy. Odwodnienie. Jesteśmy
takimi prostymi organizmami. W sobotę
Richowi udaje się przejść kilka kroków.
Wieczorem, gdy wracam do domu, nie
zapalam w samochodzie papierosa.
Tego dnia rzucam palenie.
Nie mam ochoty na papierosa, nie
zmagam się ze sobą. Odczuwam spokój.
I bądź tu mądry!
- Edward Butterman śpi w domu -
powiedział do mnie wczoraj Rich.
Zastanawiam się, czy powinnam
do kogoś zadzwonić.
ROBÓTKI NA DRUTACH OD
2002 ROKU DO DZIŚ
112 szali
1/2 swetra
1/4 swetra
47 bluz z kapturem
34 przeróbki kapturów
17 koców
29 ponch
52 kapelusze
15
ciepłych
wdzianek
z
falbankami
323 szaliki
1 derka na posłanie dla psa
2/3 narzuty przeznaczonej na
prezent ślubny
34 ocieplacze na szyję (własnego
pomysłu)
1 opaska na włosy
SZTUKA
MARGINESU
Mam kolekcję kur i dużo starych
książek.
Mam
niewielkie koniki z
drewna i większe koniki z drewna, i
rupiecie zabrane z ulicy, na przykład
wycieraczkę przedniej szyby, zgniecioną
pod kołami samochodu i podobną do
ptaka, oraz palnik gazowy bardzo starej
kuchenki, znaleziony w lesie przez
mojego
syna
w
dzieciństwie,
przypominający, gdy postawić go na
sztorc, stwora, którego dzieci i ja
nazwaliśmy Szczurzym Królem. Mam
zbiór kamieni do puszczania kaczek,
niegdyś własność mojego ojca, leżący
na czarnej popielniczce z plastiku. Mam
skamieliny, paciorki i szafy pełne
włóczki. Mimo to nigdy nie zżerała mnie
chęć posiadania czegoś. Aż pewnego
dnia, dwa lata po wypadku, któremu
uległ mój mąż, przechadzałam się po raz
pierwszy
po
Northeast
Center
i
zobaczyłam te zdumiewające obrazy.
Wszystkie
namalowali
mieszkańcy
ośrodka. Zwłaszcza jeden wprost ściął
mnie z nóg. Były na nim czerwone domy,
niebieskie
niebo,
pomarańczowe
wzgórza, zielona trawa i białe obłoki. W
prawym górnym rogu znajdowało się
żółte słońce z uśmiechniętą buzią.
Poprawiał
mi
humor,
więc
zatrzymywałam się przed tym obrazem,
idąc na górę do pokoju męża i
ponownie, gdy od niego wychodziłam.
Po paru tygodniach ośmieliłam się
zapytać, czy dzieła są na sprzedaż, jeśli
tak, czy mogłabym kupić obraz wiszący
nad wodotryskiem z wodą do picia.
Był na sprzedaż. Nie wierzyłam
własnemu szczęściu. Bill Richards,
malarz,
który
prowadził
tamtejszą
pracownię plastyczną, przedstawił mnie
autorowi dzieła, Edowi Kindbergowi,
nieśmiałemu
panu
na
wózku
inwalidzkim.
Ed
zaczął
malować
dopiero po przybyciu do ośrodka i od
tamtego czasu nie mógł przestać.
Kupiłam od niego ten obraz, a potem
jeszcze dwa. Też nie mogłam przestać.
Ed był pełen szczęścia, natomiast ja
wpadłam
w
obsesję.
Ilekroć
odwiedzałam Richa, najpierw szłam
prosto do pracowni. Malarstwo Eda
ulegało
zmianie.
Dachy
domów
upodobniły się do kocich uszu, po niebie
nad dachami zaczęły przepływać głowy
kotów.
Wzgórza
poczerniały.
Nad
krajobrazem zaczęły górować ogromne
krzyże na tle mrocznego nieba. Te
obrazy były przerażające i zarazem
piękne. Nie dość, że stałam się
właścicielką sporej liczby dzieł Eda, ale
uważałam, że każdy jego obraz powinien
należeć do mnie. Gdy uprzytomniłam
sobie z zażenowaniem, ile już nabyłam,
zaczęłam kupować je dla znajomych.
Inna malarka z ośrodka zawsze rysowała
trzy kobiety - ołówkiem lub kolorowymi
kredkami rysowała trzy kobiety o
różnych twarzach i w różnych strojach -
zawsze trzy kobiety. Wybrałam jeden
rysunek, potem stwierdziłam, że mi to
nie wystarcza. Jej zamiarem było
pokazanie trzech kobiet w wielu
wersjach, a ja pragnęłam, by moje
doświadczenie sztuki tej artystki było
bliskie jej doświadczeniu. Kupiłam
sześć wspaniałych rysunków.
Nie od razu uświadomiłam sobie,
że właśnie otworzył się przede mną
nowy świat. Z zamieszczonego w „New
York
Timesie”
artykułu
o
Billu
Richardsie i jego pracowni w Northeast
Center dowiedziałam się, że w innych
ośrodkach też prowadzone są zajęcia
plastyczne i że tego rodzaju twórczości
nadano nazwę „sztuka marginesu”.
Znalazłam książki, które powiedziały mi
więcej.
Ogólnie
rzecz
ujmując,
określenie „sztuka marginesu” obejmuje
twórczość artystów samouków, którzy
często
żyją
na
marginesie
społeczeństwa; pierwotnie dotyczyło
twórczości
osób
obłąkanych,
dostrzeżonej w Europie u schyłku
dziewiętnastego wieku i sławionej w
pierwszej połowie dwudziestego wieku
przez Jeana Dubuffeta. Dubuffet nadał
jej nazwę art brut, czyli sztuka surowa.
Opowiadał się za nią, uważając, że jest
autentyczna,
niezanieczyszczona
oczekiwaniami
społecznymi
czy
ograniczeniami
kulturowymi.
Wywodziła się bezpośrednio z psychiki
i nie przechodziła przez żaden filtr.
Tworzyli ją ludzie obłąkani - kobiety i
mężczyźni w szpitalach psychiatrycznych
- wykorzystując materiały, które mieli
pod ręką. Jeden mężczyzna robił rzeźby
z przeżutego chleba; inny, Adolf Wölfli,
dostawał co poniedziałek ołówek i dwie
czyste kartki papieru gazetowego, po
czym pracował bez opamiętania, aż
pozostała mu odrobina grafitu między
czubkami paznokci. Jego rysunki są
skomplikowane,
lecz
z
każdego
spogląda ta sama dobroduszna twarz.
Słowo „obłąkany” zawsze mnie
przerażało.
Miałam
ciocię,
która
cierpiała na schizofrenię w czasach, gdy
o takich rzeczach nie mówiło się
otwarcie, gdy chory nie znajdował
zrozumienia, a tym bardziej pomocy - jej
choroba budziła we mnie śmiertelny
strach. Byłam raz u niej, kiedy zaczęła
słyszeć głosy i mieć przywidzenia, nie
mogłam patrzeć na jej zrozpaczone
oblicze, gdy starała się zachować
pozory normalności. Ten wyraz twarzy
wydał mi się znajomy. Bałam się, że
któregoś dnia i ja zwariuję.
Ciocia
była
filologiem
klasycznym. Miała w domu piękne
antyczne przedmioty - małe ptaszki z
gliny, tak lekkie, że ledwie czuło się je
na dłoni, wspaniałe stare monety, figurki
koni,
smukłe
posążki
z
miedzi,
pochodzące z etruskich sarkofagów.
Dawała nam prezenty: dostałam od niej
pierścionek z kameą przedstawiającą
Bachusa
z
winnymi
gronami
we
włosach, a jedna z moich sióstr
otrzymała broszkę z głową Meduzy. Po
latach, gdy siostra zbliżała się do
pięćdziesiątki,
wspomniała,
że
od
pewnego czasu ma złą passę, co być
może jest związane z Meduzą. Chciała
się pozbyć broszki. Zaproponowałam, że
ją wezmę; dam sobie radę, uwielbiam
starocie. Więc mi ją przysłała. Czy aż
tak źle może oddziaływać? - zadawałam
sobie pytanie.
Oddziaływała bardzo źle. Nie
dało się patrzeć na udręczoną twarz
Meduzy. Pokazałam broszkę znajomej,
która położyła ją na dłoni, i mówiąc:
„Wydziela ciepło”, natychmiast ją
zwróciła. Złe dżudżu. Nie chciałam jej
sprzedać - pieniądze, które bym za nią
uzyskała, też mogły przynieść pecha -
wobec tego zapakowałam ją starannie i
wysłałam do Metropolitalnego Muzeum
Sztuki, nie podając nazwiska nadawcy.
Znajomi uważali, że zwariowałam, ale
oni nie widzieli tej twarzy.
Ciocia lubiła rysować. Pamiętam,
jak pewnego lata wszystkie moje siostry
i ja miałyśmy pozować do portretów.
Robiłam to z ogromną niechęcią, gdyż
spojrzenie cioci wprawiało mnie w
niepokój.
Wiele
bym
dała,
żeby
zobaczyć teraz te rysunki - jak ona nas
przedstawiła? - ale ślad po nich zaginął.
Innym razem szkicowała ołówkiem
kościste twarze - więcej cienia niż
kreski - o ostro zarysowanych kościach
policzkowych i wrogich spojrzeniach.
Nie podobały mi się, ale byłam nimi
zafascynowana.
Ze
wszystkich
rysunków, które zrobiła w swym
burzliwym życiu, zachowały się trzy i są
u mnie. Patrzę teraz na rysunki Adolfa
Wölfliego,
przez
większość
życia
przebywającego w zakładzie; jest we
mnie pokora i respekt. Biedna ciocia.
Wyskoczyła
przez
okno
ponad
trzydzieści lat temu. Wyjmuję jej rysunki
z pudełka i oglądam od nowa.
Mam
ogromne
luki
w
wykształceniu. Przerwałam studia w
college'u w marcu na pierwszym roku i
nigdy ich nie podjęłam. Nie czytałam
Moby Dicka, a teraz pewnie jest już na
to za późno. O historii muzyki i o historii
sztuki nie wiem nic prócz tego, co
przeniknęło do mnie drogą osmozy. Ale
sztuka
marginesu
jest
zamkniętą
całością. Nie muszę posiadać wiedzy o
impresjonistach czy ekspresjonistach
abstrakcyjnych. Nie muszę umieszczać
tej sztuki w perspektywie historycznej.
Nie czuję, że jestem ignorantką. Co
więcej, paradoks nad paradoksami, nie
czuję, że jestem na marginesie - aby się
zakochać, potrzebuję jedynie pary oczu.
Moja
kolekcja
zaczęła
się
powiększać. W galerii kupiłam konia na
krótkich nogach, narysowanego kredką
na kawałku starego kartonu, ze słowami
„Jezus płakał” w lewym dolnym rogu -
jeden z czterech rysunków, które kiedyś
wisiały w wiejskiej chacie, w sypialni
kobiety dzierżawiącej ziemię. Koń
spodobał mi się od razu, a gdy się
dowiedziałam, skąd pochodzi, wszystko
nabrało
indywidualnego
charakteru.
Wyobraziłam sobie tę kobietę, tęgą,
zmęczoną.
Zastanawiałam
się,
jak
wygląda jej chata, czy jest duża, z czego
jest zrobione łóżko. Czy w domu jest
elektryczność, może świece albo lampa
naftowa? Przed oczami stanęła mi
zapadająca się frontowa weranda, w
środku wisiał koc, który oddzielał
sypialnię od reszty pomieszczenia, zaraz
przypomniałam sobie jednak o czterech
rysunkach i pomyślałam o czterech
ścianach. Zastanawiałam się, czy jest
tam drewniana podłoga, czy klepisko, i
wtedy - nie mogąc wyczarować nic
prócz ubóstwa - znowu spojrzałam na
wyrazy „Jezus płakał”, wykaligrafowane
pięknym
staroświeckim
pismem.
I
uświadomiłam sobie, że nic nie wiem.
Od mężczyzny z Northeast Center
kupiłam słowa, które ciągnęły się od
góry
do
dołu
strony,
w
trzech
kolumnach: pełne udręki propozycje
małżeńskie; kupiłam stronicę pokrytą
literami alfabetu, napisanymi ołówkiem
przez mężczyznę, który bał się, że straci
umiejętność pisania. Wśród liter są
cyfry
i
coś,
co
wygląda
jak
naszkicowane domy, oraz pochyłe
kreski, które przypominają mi płoty
przeciwśniegowe pochylające się pod
naporem
wyimaginowanego
wiatru.
Kupiłam
przesłanie
człowieka
cierpiącego na zespół lewostronnego
pomijania - na skutek urazu mózgu
wszystko po lewej stronie jest dla niego
niewidoczne. Wyrazy ciągną się od
połowy kartki do prawej krawędzi
strony, na nich są nadpisywane następne,
aż całość staje się czarną, nieczytelną
bazgraniną,
jedynym
zrozumiałym
fragmentem są pierwsze dwa słowa:
WYBACZ MI.
- Popatrz na to! A popatrz na to!
Łapałam
każdego,
kto
mnie
odwiedził, i oprowadzałam po domu,
czy chciał, czy nie.
- To zrobiła Sybil Gibson, zaczęła
malować w wieku pięćdziesięciu kilku
lat, z początku chciała mieć ozdobny
papier pakunkowy własnej roboty, a
potem nie mogła przestać.
Albo:
- To zrobił robotnik budowlany,
nie miał pracy i wylądował na ulicy,
wszedł do kościoła, a tam dali mu farby,
pędzle i papier, zaczął malować, no i
patrzcie tylko!
Goście
zazwyczaj
znosili
to
cierpliwie, uśmiechali się i patrzyli
obojętnym wzrokiem.
Pewnego razu poszłam z siostrą na
Targi Sztuki Marginesu, które odbywają
się co rok w Puck Building w Nowym
Jorku; dokoła zobaczyłam ludzi z takim
samym jak u mnie wyrazem szaleńczego
podniecenia na twarzach. Kupiłam obraz
przedstawiający
czarno
-
białe
wieloryby w granatowym morzu. Potem
kupiłam
następny,
ukazywał
zarys
postaci ludzkiej, której wypływał z
genitaliów strumień liter. I jeszcze
jeden, był na nim bukiet kwiatów; gdy
zaniosłam malowidło do domu i
powiesiłam
na
ścianie,
miałam
wrażenie, że widzę dwa duże fioletowe
paluchy u nóg, więc niedługo później
dzieło trafiło do szafy. Na rogu
Broadwayu i Sto Jedenastej Ulicy
nabyłam cztery obrazy, na których statek
kosmiczny wisiał nad Statuą Wolności.
Kolorystyka jest żywa - fiolety, czernie,
niebieskości, żółcie, czerwienie. To, jak
spodek utrzymuje się w powietrzu,
kojarzy mi się ze zwiastowaniem, tylko
że w tym wypadku miejsce archanioła
Gabriela zajmuje statek kosmiczny, a
jako Maria Panna pojawia się Statua
Wolności. O ile dobrze pamiętam,
twórca
napomknął,
że
został
uprowadzony, choć być może sama to
wymyśliłam.
Kupowałam prace artystów, którzy
malowali
kwiaty
na
papierowych
torbach, autobusy na kawałkach drewna,
gospodarstwa
wiejskie
na
sześciu
szybach starego okna we framudze.
Kupowałam
przerażające
gryzmoły
schizofrenika.
Kupowałam
dzieła
słynnych plastyków z marginesu, na
przykład Thorntona Diala, Sybil Gibson,
Justina McCarthy'ego i Clementine
Hunter.
Kupowałam
anonimową
twórczość z zakładów psychiatrycznych
i
z
ośrodków
odwykowych
dla
narkomanów,
sygnowaną
tylko
pierwszym imieniem. Kupowałam na
ulicach, w galeriach, na wielkich
pokazach
sztuki
marginesu
i
bezpośrednio od artystów. Nad biurkiem
powiesiłam pracę
J.B.
Murry'ego,
niepiśmiennego proroka z Południa,
który właściwymi sobie hieroglifami
pisał „przekaz od ducha” i potem czytał
na głos, patrząc na dzieło przez szklankę
z wodą źródlaną, zgodnie ze starym
afrykańskim zwyczajem. Z miejsca,
gdzie siedzę, ta praca wygląda jak mapa
topograficzna. Widzę łańcuchy górskie,
jeziora,
rzeki;
każdy
region
jest
obrysowany srebrnym lub czarnym
tuszem. Patrzę na nią cały czas.
Zaczęłam pisać, dopiero gdy
miałam czterdzieści siedem lat. Zawsze
chciałam być pisarką, ale wydawało mi
się, że trzeba mieć dyplom albo należeć
do klubu, a mnie nikt nie zaproponował
członkostwa. Myślałam, że uzdolnienia
literackie to dar od Boga; myślałam, że
trzeba mieć do powiedzenia coś
konkretnego, coś ważnego; myślałam, że
wszystko należy mieć od początku
rozplanowane. Minęło wiele czasu, nim
uświadomiłam sobie, że początki wcale
nie muszą być udane, istotne jest to, by
zacząć. Chwycić za pióro, pozwolić
sobie pisać źle i popełniać błędy,
przestać patrzeć sobie przez ramię. Ty
idiotko, mówiłam w duchu po napisaniu
połowy strony, skąd to przekonanie, że
potrafisz pisać? - po czym mięłam kartkę
i wyrzucałam do kosza. Aż pewnego
dnia jakaś kobieta opowiedziała mi o
dziewczynie, która uczestniczyła w
pogrzebie swojej matki. Ta historia
przykuła moją uwagę, nie mogłam się od
niej uwolnić. Próbowałam ją napisać i
nie wychodziło mi, lecz zamiast
zrezygnować (idiotko, rzuć to), zaczęłam
od
nowa,
pod
innym
kątem.
Uprzytomniłam sobie, że naśladuję styl
kobiety,
od
której
usłyszałam
tę
opowieść, ale w mojej wersji historia
nie
brzmiała
prawdziwie.
Postanowiłam, że to będzie mój
pogrzeb, i wyobraziłam sobie jedną z
moich córek w roli narratorki. Po trzech
godzinach miałam trzy kartki pokryte
tekstem, który mi się rzeczywiście
podobał. To był dobry początek.
Pierwszy raz czułam, że historia jest
ważniejsza
od
mojego
ego.
Przemądrzały głos, który mówił mi,
żebym nie zadawała sobie trudu, stracił
nade mną władzę.
Właśnie ten głos muszę odpędzać
od siebie każdego ranka. Siadam przy
biurku, patrzę na mapę J.B. Murry'ego,
na konia narysowanego kredką, na
czerwone domy, i staram się porzucić
niepotrzebne myśli - to znaczy prawie
wszystkie - żeby móc rozglądać się
wokoło tak, jakbym robiła to po raz
pierwszy. Czasem przychodzi mi do
głowy, że czekam, aż się wyklaruje
woda w akwarium. Trudno to wyjaśnić i
trudno zrobić, ale jednego jestem
pewna: dokądkolwiek muszę się cofnąć,
tam są już ci artyści.
Zanim się tu przeprowadziłam i
zaczęłam przywozić Richa do domu, co
tydzień chodziliśmy do pracowni Billa.
Mieści się w wysokim na dwa piętra
atrium z przeszklonym dachem. W
gorące dni Bill rozkładał coś w rodzaju
namiotu albo markizy nad długimi
stołami do pracy. Gdy padał deszcz, nie
pozostawało nic innego, jak rzucić
wszystko i zachwycać się dźwiękiem.
Nie mogłam się doczekać, kiedy znowu
poczuję
panującą
tam
energię;
uwielbiałam patrzeć, jak ludzie ciężko
pracują. Ani przedtem, ani potem nie
wiedziałam takiej różnorodności barw
w jednym miejscu. Uczestnicy zajęć
mają albo uszkodzenia mózgu, albo
urazy rdzenia kręgowego na skutek
wypadku,
udaru
lub
choroby
zwyrodnieniowej. Część siedzi przy
długim stole, inni są na wózkach
inwalidzkich i pracują na specjalnych
sztalugach ustawionych pod kątem;
pewien mężczyzna, który był chory na
paraplegię
i
posługiwał
się
przymocowanym do głowy pędzlem,
namalował niezwykle piękny zielony
labirynt z sylwetek biegnących saren.
Bill był wszędzie naraz, dokładał farb
na paletach, przynosił nowe ołówki,
dodawał otuchy, twórczość artystyczną
traktował
tak
poważnie,
że
jego
nastawienie udzielało się artystom. Nie
uczył plastyki, lecz stwarzał atmosferę,
w której ludzie dawali z siebie
wszystko. Bill potrafi przekonać ludzi,
że nie ma rzeczy niemożliwych. Ma dar,
osobowość.
Rich trochę tam rysował, czasami
malował. Pierwsza była kaczka - jak
zawsze, gdy niedbale bazgrał na kartce
papieru.
„Może
jeszcze
parę?”,
zaproponował Bill. Rich zgodził się
uprzejmie, narysował drugą i trzecią. A
potem jego ręka jakby nabrała swobody,
zaczął wodzić nią po kartce coraz
zamaszyściej, tworzyć wolne formy.
Gdy Rich rysował, wpadałam w
podniecenie.
- Co to? - pytałam, patrząc na
zakreskowany w kratkę papier i coś, co
wyglądało jak mosty, biegnące postacie.
- To są dwaj czarodzieje, a tam
mewy i żółwie, które chronią swoje
siedliska.
Narysował
elegancko
wyglądającego
mężczyznę
w
słomkowym
kapeluszu,
narysował
żołnierzy. Narysował wyspę z dwiema
palmami uginającymi się na wietrze,
potem jakieś inne dziwne rośliny. Na
drzewie wisiała tabliczka „Witajcie w
domu, Abby i Rich”, a obok, w
powietrzu, były słowa „Witajcie w
domu,
dwoje
obieżyświatów”.
Uwielbiam ten rysunek. Tylko że serce
mi pęka, gdy na niego patrzę.
Pewnego
popołudnia
Rich
rysował jakby postać leżącą w kręgu
malutkich
wieżowców.
Skojarzyłam
sobie to z wypadkiem, z tym, jak on sam
leżał na ulicy.
- Co rysujesz? - spytałam ze
ściśniętym gardłem.
- Zegar - odparł, po czym
narysował drugi taki rysunek, z cyframi.
Później powiedział mi, że tego
ranka rozmawiał ze swoją matką.
- Nie wiem, czy ona coś z tego
pojmuje - rzekł.
- Z czego? - zapytałam, nie
wspominając, że jego matka nie żyje od
wielu lat. Może z nią rozmawiał.
Niczego nie jestem już pewna.
-
Mieszkasz
z
mężczyzną
sześćdziesiąt dwa lata, a tu pewnego
dnia on się nie pojawia. Skwitowałabyś
to słowami: „No cóż”? - Westchnął.
Nie umiałam mu odpowiedzieć.
Zdarzało się, że Rich nie miał
ochoty iść do pracowni; bywało też, że
gdy już tam poszedł, nie miał ochoty
rysować. Kładliśmy przed nim czysty
papier, ołówki i flamastry, a on raz
sięgał po nie, raz nie. Niekiedy, chcąc
go zachęcić, brałam kredkę albo marker,
ale moje starania, żeby cokolwiek choć
nagryzmolić, były żenująco nieporadne.
Tylko udawałam. Swobodnie operuję
słowami, czuję się pewnie z piórem i
zeszytem, nawet jeśli nie napiszę nic
prócz: masło, cukier, mleko, jajka.
Rozglądałam
się
po
pracowni
i
chłonęłam
energię
tego
miejsca,
pragnąc zabrać ją ze sobą do domu.
Któregoś popołudnia siedziałam przy
stole naprzeciwko kobiety o krótkich
brązowych włosach. Wpatrywała się w
pustą kartkę papieru, miała przed sobą
pudełko ze świeżo zatemperowanymi
kredkami.
- Co chciałaby pani narysować? -
spytałam.
Kobieta
milczała,
więc
powtórzyłam pytanie i znowu zapadła
cisza.
- Twarz - rzekła w końcu, ale nie
zabrała się do rysowania.
- Może zacznie pani od oczu -
zaproponowałam.
Wzięła
z
pudełka
czerwonawobrązową kredkę i starannie
narysowała
falistą
linię.
Potem
podniosła
wzrok.
„Nos”,
podpowiedziałam - znowu falista linia.
„Usta”. Wkrótce na papierze pojawiło
się kilka drżących linii. Nikt by się
pewnie nie domyślił, że to ma być
wizerunek twarzy, ale bez wątpienia coś
się działo, słychać było ciche mruczenie.
W Northeast Center mieszkał
młody mężczyzna, który przybył tam
przepełniony
złością,
nastawiony
bojowo, gotów ni stąd, ni zowąd
zamachnąć się na człowieka. Zaczął
przychodzić do pracowni i zajął się
malowaniem. Na oczach Billa stał się
artystą. Z czasem przestał się miotać w
atakach
wściekłości.
Wrócił
do
równowagi na tyle, że mógł zamieszkać
w domu prowadzonym samodzielnie
przez ludzi, którzy niegdyś mieli
podobne zaburzenia jak on. Przed
wyjazdem z ośrodka powiedział do
Billa: „A w ogóle to czym jest sztuka,
jeśli
nie
możliwością
daną
człowiekowi, by nie walił pięścią w
ścianę?”.
BIEGANIE
Codziennie wymieniam pieniądze na
towary. Kładę banknoty i monety na
dłoni kasjerki, po czym zabieram mleko
i chleb. Czasem nie biorę papierowej
torby, tylko pakuję sok pomarańczowy
do własnej torebki. W jednym ze
sklepów mam dziesięć procent rabatu
dla osób od sześćdziesięciu trzech lat
wzwyż. Tam kupuję drogą oliwę z
oliwek, moją ulubioną. Idę do Liberty
House
i
napotykam
przyjaciółki
(niełatwo jest robić zakupy, bo zawsze
dzielimy się ostatnimi wiadomościami),
ale w końcu znajduję jakieś ciekawe
odzienie w dużym rozmiarze, wręczam
kartę, podpisuję zwijający się świstek i
wychodzę z torbą, która zawiera całą
gamę
możliwości.
(„W
robieniu
zakupów wyraża się nadzieja, mamo”,
słowa córki stały się moją mantrą).
Czasami decyduję się na nową szminkę i
inny niż dotychczas szampon albo przez
dziesięć minut nie odrywam wzroku od
tych wszystkich, jakże interesujących
tubek pasty do zębów. Potem jadę
samochodem do szkaradnego centrum
handlowego z widokiem na góry, żeby
kupić mężowi buty. Nosi obuwie w
rozmiarze
47,
chyba
największym
możliwym, do tego szerokie.
- Proszę się udać do działu
męskiego
-
mówi
sprzedawczyni,
osłupiała ze zgrozy.
Przychodzi mi na myśl, że ona
pewnie stara się, jak może, by nie
spojrzeć w dół na moje stopy.
- Te sprzedają się najlepiej -
oznajmia młody człowiek, wskazując z
dumą regał pełen cichobiegów firmy
New Balance.
Teraz
chyba
nie
mówi
się
„cichobiegi”, ale ja jestem za stara, by
zawracać sobie głowę nowoczesnymi
słówkami.
- Sprawdzają się w każdej sytuacji
- dodaje usłużnie. - Do chodzenia, do
joggingu i do biegania.
Mój mąż będzie w nich powłóczył
nogami. Ale lepsze to niż nic. W jego
oczach te buty będą wyglądały znajomo,
podniosą go na duchu, sprawią, że
poczuje się tak, jakby spędził albo
zamierzał spędzić trochę czasu na
bieganiu. Wróciwszy do domu, wyjmuję
je z pudełka i wdycham dziwny,
chemiczny zapach. „Nie ma to jak nowe
buty do biegania”, mawiał Rich,
zawiązując
sznurowadła.
Pozwalam
sobie na chwilę sięgnąć pamięcią
wstecz - widzę, jak Rich przygotowuje
się do treningu, pochyla sztywno tułów,
robiąc rozgrzewkę. Gdy wracał z
biegania, zawsze czułam od niego
zapach octu.
Bywa, że kupuję w Bread Alone
cappuccino
i
pięć
ciasteczek
czekoladowych. Jeżeli jest czwartek,
staram się nie skubnąć ciastka, bo zjem
wszystkie, a są przeznaczone dla Richa -
ciasteczka
czekoladowe
lubi
najbardziej. Albo siedzę w czerwonym
fotelu i zastanawiam się, czy nie
sprawić sobie w salonie żaluzji, a jeśli
tak, to z wąskimi czy szerokimi
listwami.
Jeżeli
kupię
je
teraz,
zaoszczędzę sto pięćdziesiąt dolarów na
montażu. Ale nie jadę ich kupić.
Zapadam w drzemkę, potem wychodzę z
domu po kurze udka, anchois i czerwone
wino.
Kupuję
również
mydło
lawendowe.
Oraz
włóczkę
i
różnokolorowe chipsy.
Rich
trenował
biegi.
Dla
przyjemności. Dla jasności umysłu. Gdy
przeszedł
na
emeryturę,
bieganie
nadawało rytm jego codziennemu życiu.
Wstawał,
pił
kawę,
jadł
płatki
kukurydziane, czytał gazetę, trawił,
wkładał strój treningowy (wiekowy T -
shirt i nowe, eleganckie szorty),
rozciągał mięśnie (o tyle, o ile), rzucał
uwagę o pogodzie sprzyjającej lub
niesprzyjającej bieganiu, biegał, pił
gatorade
*
i jadł pączka, płukał strój
treningowy w umywalce, brał prysznic,
wieszał strój treningowy na drążku z
kotarą prysznicową, dzielił się z żoną
wrażeniami z treningu, pił jeszcze trochę
gatorade, pisał dziennik, kładł się na
godzinę, wyczerpany i szczęśliwy.
Bieganie nadawało życiu Richa
porządek.
Rich nadaje porządek mojemu
życiu. Czwartki upływają niezmiennie
tydzień w tydzień. Wstaję, piję kawę,
trzymam się z dala od gazety, odkurzam
dywaniki, żeby wnuczka Richa, Nora,
nie znalazła paskudztw roznoszonych
przez psy. Piekę coś na deser albo
wsadzam
kurczaka
do
piekarnika,
zależnie od tego, jaka jest pogoda i jaki
mam
nastrój.
Sprzątam
kuchnię,
zamykam drzwi do sypialni, jeżeli na
podłodze są rzeczy do prania, spędzam
psy w jedno miejsce, a gdy są na
dworze, zaganiam je do domu. Jadę do
Northeast Center for Special Care.
Staram się zaparkować samochód przy
wejściu, żeby Rich nie musiał daleko
iść. Wpisuję się do księgi w recepcji,
dostaję plakietkę z napisem „Rodzina” i
przyczepiam ją do torebki. Przechodzę
obok rysunku, na którym jest dom i
słowa: „Zmieniam adres na Skrytka
pocztowa 1325 w Glendale”, wracam i
czytam jeszcze raz.
Jadę ogromną windą na pierwsze
piętro i szukam Richa. Dotychczas
ciągle spacerował, ale ostatnio chodzi
niepewnym, ciężkim krokiem i trudno
mu wstać. Idę korytarzem w stronę jego
pokoju, biorę głęboki wdech, potem
pukam i otwieram drzwi. Jest - siedzi w
fotelu, z gazetą na kolanach. Ogarnia
mnie radość, a zarazem trwoga. Nagle
jawi mi się życie, jakie będę wiodła bez
Richa. Wygląda nie jak opadanie bez
siatki asekuracyjnej w przestrzeni, lecz
jak opadanie ze spadochronem w
przestrzeni, gdzie nie ma planety, na
której można wylądować.
Dawno temu kupiłam sobie drogie
buty do biegania i przez krótki czas
(dwa dni) biegałam z Richem - ściśle
mówiąc, ja starałam się biec, a on
truchtał obok mnie. Po niecałych dwóch
okrążeniach kwartału leciałam z nóg. To
była niezła zabawa. Nie pamiętam,
dlaczego przestaliśmy - może zrobiło się
zbyt gorąco. Rich przez trzydzieści lat
prowadził dziennik, w którym robił
notatki z treningów. Zapisywał, jaka
była pogoda i pora dnia, dokąd biegł i
jak daleko. Jeżeli miał dobrą kondycję,
robił o tym wzmiankę; jeżeli opadł z sił,
notował, kiedy to się stało. O innych
sprawach wspominał rzadko - nie pisał
pamiętników - ale ósmego kwietnia
tysiąc
dziewięćset
osiemdziesiątego
ósmego roku, po uwagach na temat
pogody i stanów fizycznych, pojawił się
dopisek: „Jutro ślub z Abby”.
PRZESZłOść,
TERAźNIEJSZOść,
PRZYSZłOść
- Jak tam twoje sprawy uczuciowe? -
zapytał mnie ktoś zimą zeszłego roku.
Ostatni raz widziałam tę osobę,
gdy byliśmy w ósmej klasie. Poszliśmy
na premierę Love Me Tender w tysiąc
dziewięćset pięćdziesiątym szóstym; to
była jakby randka i, jeśli dobrze
pamiętam, zawiozła nas do kina jego
mama. Gdy przygasły światła, pochylił
się ku mnie, mówiąc: „Chyba teraz
powinienem zacząć szeptać ci do ucha
słodkie słówka”. Po raz pierwszy
usłyszałam wyrażenie „słodkie słówka”
i oniemiałam z zachwytu. Dwadzieścia
minut później, gdy Elvis pojawił się
jako kropka na polu, cała widownia
zawyła.
-
Jak
tam
twoje
sprawy
uczuciowe?
Sądzę,
że
pytanie
było
uzasadnione.
- Jestem mężatką - odparłam, nie
dodając z irytacją: „koleś”, bo to chyba
nie było pytanie z podtekstem.
Cokolwiek rzeczywiście miał na
myśli, nie drążył tematu; sprawa jednak
wypłynęła,
więc
musiałam
ją
przemyśleć. Czy on przypuszczał, że
doskwiera mi samotność? Czy uważał,
że powinnam bywać w świecie i szukać
innego partnera? Nawet gdybym miała
na to ochotę - a nie mam - nie
zniosłabym całej tej gadaniny. W moim
odczuciu przeszłość nie jest już tak
interesująca jak kiedyś, gdy byłam
młoda, a niewątpliwie stałaby się
tematem rozmów. Niczego nie chcę
przeżywać ponownie - swej młodości
przede wszystkim - a co się tyczy tego,
co będzie, nie widzę powodu do
pośpiechu.
Obserwuję
swoje
psy.
Wszystko robią z oddaniem; nawet śpią
zapamiętale. Nie czekają na lepsze jutro
ani nie wracają do dni swej chwały.
Biorąc z nich przykład, staram się żyć
teraźniejszością. Nie ugrzęzłam tu na
mieliźnie, wiem, skąd przyszłam, mogę
ze
szczegółami
przywołać
częste
niegdyś miejsca spotkań, a także minione
stany umysłu.
Przyszłość wchłania jednak moje
dawne dzielnice miasta. Tam, gdzie
kiedyś było widać niebo na cztery strony
świata, znajduje się wielki, nieforemny
budynek
mieszkalny,
natomiast
po
drugiej stronie ulicy - mam na myśli
Broadway i Sto Dziesiątą - jest ogromny
dół, z którego wyrasta kolejny blok. Nie
ma już West Side Market, Columbia
Bagel ani Dynasty Restaurant. Nie ma
już Ideal Bookstore ani tego małego
biura, skąd wysyłało się paczki za
pośrednictwem UPS. Nadal pamiętam
czasy,
gdy
w
odległości
dwóch
przecznic
mieliśmy
trzy
stragany
owocowo - - warzywne, zajmujące
sporą część trotuaru. Teraz mamy
Gristede's z hermetyczną halą sklepową
(jak to się dzieje, że trzymane pod
dachem owoce mają taką lśniącą
skórkę?) i nasze oko nie natknie się na
barwną plamę, która byłaby jadalna i
znajdowała się na świeżym powietrzu.
W
latach
cielęcych
często
odwiedzałam West Side Market i od
dawna nieistniejący Cathedral Market,
flirtowałam z rzeźnikami, sprzedawcami
serów i kierownikiem działu sprzedaży.
Będąc w kwiecie wieku, krążyłam
pośród
pomarańczy,
bakłażanów,
selerów, jabłek, karczochów, leżących
w pudełkach i ułożonych w piramidy na
ulicznych stoiskach. Miałam wielbiciela
- ten starszy pan nosił sombrero i
aksamitkę
zawiązaną
pod
szyją.
Odznaczał się wysokim wzrostem,
często
popijał
coś
z
brązowej
papierowej torebki i mamrotał: „O
śliczna damo”, gdy mijaliśmy się na
chodniku. W dni, gdy nie wyglądałam
korzystnie, przechodziłam na drugą
stronę ulicy, żeby nie zmuszał się do
mówienia: „O śliczna damo”, skoro w
istocie byłam smutną damą, zmęczoną
damą albo w ogóle nie przypominałam
damy. Ów pan zachowywał się z
galanterią. Teraz sprawa się uprościła -
jestem damą w średnim wieku, nikt na
mnie nie patrzy, nikt mnie nie zauważa.
Wychodzę na dwór bez szminki, jeśli tak
mi się podoba, i zawsze mam na sobie
wygodne ubranie. Takie życie jest mniej
urozmaicone, ale gdy pojawia się coś
pięknego, kobiecie w średnim wieku
wolno się pogapić.
Pewne małżeństwo prowadziło
drogerię na Broadwayu, po stronie
zachodniej,
między
ulicami
Sto
Dziesiątą a Sto Jedenastą. Woleliśmy
zaopatrywać
się
w
tym
małym,
staroświeckim sklepiku niż w sklepie
dyskontowym, który został otwarty po
drugiej
stronie
ulicy.
Właściciele
wywodzili się z Europy Wschodniej i
mieli
wytatuowane
numery
na
przedramionach.
Co
wieczór,
po
zamknięciu sklepu, szli wolnym krokiem
ulicą - ona miała rumiane policzki,
srebrne
włosy
upięte
pięknymi
grzebykami. W moich wspomnieniach
trzyma go pod rękę. Byli skromnymi,
uprzejmymi ludźmi; mąż pochylał się w
lekkim ukłonie, gdy spotykały się nasze
spojrzenia, a żona, rozpoznając nas,
uśmiechała się i witała skinieniem
głowy. Wyprowadzali na spacer starego
psa. Drogeria została zamknięta chyba
ze dwadzieścia pięć lat temu; nie
pamiętam, co tam otworzono ani gdzie
dokładnie mieściła się na tym odcinku
ulicy, natomiast o takim małżeństwie
marzyłam, o związku, w którym dwoje
ludzi czuje się tak dobrze, że nawet nie
muszą rozmawiać.
Rich i ja nie prowadzimy rozmów;
wymieniamy ciekawostki o tym, jak
spaliśmy, co jedliśmy na śniadanie.
Jesteśmy odarci ze wszystkiego do
rdzenia naszej istoty - nie ma awantur,
ironii, podtekstów. Od czasu do czasu
Rich mówi coś, co zapiera mi dech w
piersiach. „Czuję się jak namiot, który
chce być latawcem i szarpie za kołki”,
powiedział ni stąd, ni zowąd któregoś
dnia. Był w szpitalu, leżał w łóżku, ale
oczy błyszczały mu radośnie. W pewnym
sensie jesteśmy po prostu starym
małżeństwem, które niespodziewanie i
przedwcześnie znalazło się w stadium
niemej komunikacji. Mam kumpla, który
w odległych czasach sławił walory
ciepła ludzkiego ciała; wówczas mnie to
rozpalało, ale teraz go rozumiem.
Siedzimy z Richem i trzymamy się za
ręce;
jesteśmy
ciepłokrwistymi
stworzeniami w cichym miejscu; takie
porozumiewanie się w zupełności nam
wystarcza.
Cały
czas
muszę
jednak
powstrzymywać się, żeby nie tworzyć
wspomnień wartych oprawienia w
ramki, nie pielęgnować w pamięci
najszczęśliwszych chwil naszego życia.
Rich jest niespokojny. Czasem nie może
usiedzieć na miejscu. Ma zaburzoną
równowagę i trzeba pomagać mu wstać.
Razem chodzimy po domu. Chcesz
filiżankę kawy? A wody? Może chcesz
pójść do łazienki? Nie i nie, i nie. Rich
po prostu musi się przemieszczać.
Zadaję sobie pytanie: Co człowiekowi z
tego, że ma cel?
Niedawno ktoś spytał o moje lęki
- co budzi we mnie największe obawy.
Nie potrafiłam niczego wymienić. Żeby
się czegoś lękać, trzeba móc wyobrazić
sobie przyszłość, a ja przestałam myśleć
o przyszłości. Ona już nie jest moim
celem. Oczywiście, mogę wymienić
sytuacje, w których nie chcę się znaleźć.
Nie chcę złapać gumy czy zabłądzić
podczas jazdy nocą, czy być pożarta
przez dzikie zwierzęta. Nie chcę stracić
rozumu lub źródła utrzymania. Nie chcę
zapomnieć,
gdzie
zaparkowałam
samochód, jak mają na imię moje dzieci,
ale jeśli do tego dojdzie, skoczę z mostu,
jak mawiała moja stara przyjaciółka.
Niedawno wpisałam w Google'u: „płyn
w uchu wewnętrznym”; przez chwilę
zastanawiałam się nad mało znanymi
przyczynami głuchoty, zaniepokojona
trzaskami w lewym uchu, ale to minęło -
niepokój i trzaski - po sushi deluxe z
Claudette
w
Wok
and
Roli
w
Woodstock. Co się tyczy lęków, w ogóle
ich nie mam.
- Masz - twierdzi moja siostra
Judy.
- Nie mam - upieram się.
- Więc dlaczego nie chcesz wsiąść
do windy u mnie w domu?
- To jest fobia - wyjaśniam.
- Fobia znaczy strach! - triumfuje
moja siostra. - Nie znasz greki?
Może
to
wszystko
kwestia
semantyki. Gdybym miała zdefiniować
strach, powiedziałabym: nieodłączny
towarzysz, wierny druh, jest przy tobie
jak zegarek, przewija się nieustannie.
Przestałam tak żyć. Fakt, że mam
sześćdziesiąt trzy lata jakoś się z tym
wiąże. Dawniej bałam się zestarzeć -
nie chodzi o bóle czy niedomagania, ani
wyrzucanie sobie: Co ja zrobiłam ze
swoim życiem! lub niebezpieczeństwo
nabawienia się choroby, nic z tych
rzeczy.
Po prostu nie potrafiłam
wyobrazić sobie, jakie będzie moje
życie, gdy stracę urodę.
Dopisało mi szczęście. Poślubiłam
Richa, zbliżając się do pięćdziesiątki, i
wkroczyłam w wiek średni łagodnie, bo
żyłam z mężczyzną, który aprobował mój
wygląd. Trzy lata po ślubie, gdy
biadoliłam, ile przybyło mi na wadze,
powiedział: „Nie przejmuj się. Kocham
wszystko, co ci przybyło. Tyj, ile
chcesz”. Po zastanowieniu dodał uroczo:
„Pod warunkiem że zdołasz wstać z
fotela”.
Gdy poznaliśmy się z Richem,
chcieliśmy wiedzieć o sobie wszystko
ze szczegółami. Przeszłość wciąż była
świeża i pełna tropów - pozwalała
zrozumieć
i
uporządkować
życie
każdego z nas, pokazać, kim się
staliśmy. Rich słuchał opowieści o
moich
małżeństwach,
rodzicach,
siostrach i dzieciach, a ja słuchałam
jego historii. Ja trzymałam jego stronę,
on trzymał moją w odwiecznych
sporach. Teraz, jak z upodobaniem
mówi
mój
szwagier,
przeszłość
wylądowała na śmietniku.
Poza tym pasuje mi życie w
pojedynkę. Gdy mam kaszel, nie zawsze
chce mi się odpowiadać na pytanie,
dlaczego kaszlę. Lubię pogrążyć się w
lekturze Return to a Place Lit by a
Glass of Milk, a wtedy wolę nie słyszeć
pytania, co czytam. Cenię sobie to, że
mogę w spokoju myśleć o niczym. Nikt
nie zgania moich psów z kanapy ani nie
oburza się, że cała trójka ma brzydki
zapach z pysków i puszcza bąki pod
pościelą, gdy razem śpimy w nocy.
Lubię przesuwać meble, więc cieszę się,
że nie ma koło mnie nikogo, kto
wolałby, żebym tego nie robiła, albo nie
zauważył, że to zrobiłam. Czasem
chętnie gotuję, a czasem nie. Czasem
ścielę łóżko, a czasem nie. Czasem pielę
ogród, a czasem nie. Zdarza się, że
oglądam filmy do trzeciej nad ranem, i
nikt o tym nie wie. Zdarza się, że
oglądam filmy w wiosenny dzień, i nikt
o tym nie wie. Nie wspomnę już o
drzemkach.
Wracając do pytania. Jak tam moje
życie uczuciowe? Rich jest moim
mężem. Nasze małżeństwo trwa już
siedemnaście lat. Zasypiamy razem na
kanapie - z ufnością, wygodnie, w
cieple.
Tak wygląda moje życie
uczuciowe, nie pragnę innego i mogę je
mieć w każdej chwili. Muszę tylko
pojechać do Northeast Center, zabrać
męża i przywieźć go do domu. Ale tak
się złożyło - oblodzony podjazd przed
domem, potężne zawieje, powtarzające
się przeziębienia - że przez dwa
miesiące tej zimy nie mogłam tam
jechać. Co tydzień strach brał górę,
bałam się, że nie mam dość siły, by
pomóc Richowi wejść po schodach, że
oboje poślizgniemy się i runiemy w
śnieg. Gdy byłam młodsza, w ogóle się
nie przewracałam, a gdyby nawet, co z
tego? Teraz mam kruche kości, dolega
mi to i owo, więc patrzę pod nogi. Bycie
ostrożną jest dla mnie czymś nowym,
dotychczas celowałam w pospiesznych
działaniach. Obecnie postępuję uważnie.
Idąc pod górę czy schodząc w dół,
równie łatwo się potknąć. Lód ma
czasem powierzchnię gładką, a czasem
falistą. Na plastikowej torbie można się
poślizgnąć. Duży pies może zwalić
człowieka z nóg.
Gdy jesteśmy w Northeast Center,
zazwyczaj spędzamy czas w pokoju.
Rich ze swoją częścią gazety siedzi w
fotelu, a ja ze swoją siedzę na jego
łóżku. Od czasu do czasu zerkam kątem
oka i widzę, że pochylił głowę, trzyma
gazetę na kolanach. Na ścianie wisi parę
obrazów przedstawiających kwiaty oraz
kilka zdjęć Sally z dzieckiem. Łóżko jest
przykryte narzutą w zieloną kratę. Są tam
dwa kalendarze z ptakami, zahaczone na
pinezkach; jeden jest otwarty na stronie
z marcem, drugi - na stronie z majem. W
pokoju znajduje się dracena i zielistka, a
także piękna ciemnoniebieska hortensja,
którą przyniosła Sally. Gdy Rich zaśnie,
wszystko znika i widzę wyłącznie to, jak
on wygląda.
Pierwszego
dnia
przyzwoitej
pogody przywiozłam Richa do domu.
Minęły słoty i ulewy, i znowu słoty,
wreszcie niemal zupełnie zniknął lód,
drogi pokryły się błotem. Podczas jazdy
Rich milczał i nie reagował na widok
charakterystycznych miejsc w okolicy,
chyba nie rozpoznał domu. Czułam się
tak, jakby nie było go tu od wieków, nie
wiem, jak sam to odbierał. Nie wiem,
jakie ma poczucie czasu. Lubię zabierać
Richa do domu. Ciągle coś robimy -
herbata za herbatą, lunch, znowu
herbata, ciasteczka, zmywanie naczyń.
Przy dobrej pogodzie chodzimy na
spacery albo przesiadujemy w ogrodzie.
Gdy trzeba obciąć Richowi paznokcie,
robi to Sally. Ona podcina mu również
włosy, kiedy zachodzi potrzeba. Jest
staranna i cierpliwa. W zeszłym
tygodniu trzeba było obciąć mu włosy.
Tak, zgodził się na strzyżenie, ale
później. Zawsze był uparty, lecz po
wypadku
jego
upór
wzmógł
się
wielokrotnie. Zapewnienia, że „zajmie
to minutkę”, na nic się nie zdały.
Pozostał nieugięty. „Nie teraz”, oznajmił
po raz trzeci, już z nutą poirytowania.
Wszyscy grzęźliśmy po kolana w tej
przeciągającej się sytuacji. I wtedy Rich
usiadł na krześle, a Sally położyła mu na
ramiona ręcznik i zabrała się do roboty.
Po pięciu minutach strzyżenia Rich
przysnął. Nora uważnie jadła płatki
zbożowe Cheerios. Psy zachowywały
się dla odmiany przyzwoicie. Sally
czesała i strzygła, czesała i strzygła. Na
twarzy Richa malował się spokój. W
Northeast Center jest wolontariusz
zatrudniony jako fryzjer męski, ale Rich
przechodzi obok niego, nie zatrzymując
się. Ciągle jest na nogach, jak mówią mi
pielęgniarki; gdy czuje się marnie,
wędruje korytarzami, trzymając się
poręczy na ścianach. Tydzień temu
znalazłam go w korytarzu, gdy zmierzał
do windy. Powiedział mi, że szuka
„drzwi do”, „miejsca, gdzie”, a potem
urwał, nie mogąc dokończyć zdania.
Po strzyżeniu Rich chciał pójść na
górę. Niepokoją mnie te schody i
dotychczas
udawało
mi
się
wyperswadować mu wchodzenie na
piętro.
Zazwyczaj nawet ich nie
zauważa. Ale jeśli straciłby równowagę,
a ja razem z nim? Jestem za słaba, żeby
zapewnić mu bezpieczeństwo, nawet nie
mogę podnieść jego starej maszyny do
pisania.
- Po co chcesz iść na górę? -
zapytałam. - Tam nie ma nic ciekawego.
Wtedy zdołałam już zaprowadzić
go do salonu i siedzieliśmy razem na
kanapie. W kominku palił się ogień. Psy
pochrapywały.
- Powinienem położyć swoje
grzebienie i szczotki w nowym miejscu -
odparł radośnie.
Kiedy byłam młoda, w przyszłości
zawierało się wszystko, co dobre: stroje
wieczorowe, piękna porcelana, srebra
rodzinne,
posady
dorosłych
ludzi.
Przyszłość jawiła się jako szczególna
kraina i chcieliśmy znaleźć się w niej
jak najszybciej. Nie znaczy to, że nie
cieszyliśmy
się
młodością,
choć
zdawaliśmy
sobie
sprawę
z
jej
minusów. Miałam wtedy wrażenie - jak
pamiętam - że omija mnie coś naprawdę
dobrego, coś, co dzieje się gdzieś
indziej. Czułam, że życie przechodzi
obok,
i
ogarniało
mnie
zniecierpliwienie. Teraz w ogóle tego
nie odczuwam. Gdy coś ciekawego
dzieje się gdzieś indziej, to świetnie,
Bogu dzięki, oby nikt do mnie nie
zadzwonił. Czasem mogę się zdobyć
jedynie na to, żeby wyczyścić zęby
szczoteczką, pasta do zębów działa po
prostu nazbyt pobudzająco.
W przyszłości czaiły się również
rzeczy złe. Moje dzieci zmierzały
wątłym stateczkiem ku przyszłości, a ja
drżałam pełna obaw. Chciałam usunąć
przeszkody, naprostować ich drogi,
chciałam zmienić ich dzieciństwo.
Zależało mi na tym, żeby zawsze mieć
rację, żeby dzieci mnie słuchały, uczyły
się na moich błędach i oszczędziły sobie
wielu zmartwień. Teraz wiem, że mogę
panować
nad
swoim
językiem,
nastrojami, apetytami, i na tym koniec.
Nie mam wpływu na pogodę, ruch
uliczny
czy
przychylność
lub
nieprzychylność losu. Nie sprawię, że
będą się działy rzeczy dobre. Nie
zdołam nikogo ochronić. Nie potrafię
kontrolować
przyszłości
ani
nadreperować przeszłości.
Co za ulga.
Przebywałam kiedyś na małej
wyspie na środku ogromnego jeziora,
wokół którego piętrzyły się góry. Gdy
obserwowałam dok pływający, zerwał
się wiatr, fale nadciągnęły nie wiadomo
skąd. Wyobraziłam sobie, że leżę tam,
dok zrywa się nagle z uwięzi i odpływa
pchany wiatrem. Zastanawiałam się, czy
mogłabym
leżeć
spokojnie
i
z
przyjemnością poddawać się kołysaniu,
ostatecznie nie byłabym jeszcze martwa,
nie tonęłabym, tylko dawała się unosić
tam, dokąd nie zamierzałam się udać. Na
samą myśl wstrząsnęły mną dreszcze. A
jednak jazda byłaby wspaniała, choć jej
konsekwencje niepewne. Miałabym na
to ochotę. W końcu tak się dzieje z nami
wszystkimi, tylko nie zdajemy sobie z
tego sprawy.
PRZEMIESZCZANIE
SIę
1.
Siedzę w alejce z eseistyką w księgarni
Barnes & Noble i zmieniam skarpetki.
Nie mam już mieszkania, więc urządzam
sobie krótki postój tutaj, na rogu
Broadwayu i Osiemdziesiątej Trzeciej.
Po jednej stronie mam Approaching Eye
Lvel Vivian Gornick, a po drugiej pełne
wydanie Prób Montaigne'a. Zamierzam
przejrzeć i jedno, i drugie, ale najpierw
załatwiam
sprawę
pierwszorzędnej
wagi. W drodze do miasta kupiłam sobie
buty i od razu wyszłam w nich ze sklepu
- są zielone w różowe kropki -
skarpetki, które miałam na nogach, w
ogóle do nich nie pasują. Zwykle bym
się czymś takim nie przejmowała, ale ten
widok razi oko.
Nadchodzi dwoje młodych ludzi;
lokują się na końcu działu z beletrystyką,
półtora metra ode mnie. Wydają
dźwięki, które u ludzi starszych od nich
można by uznać za tłumiony śmiech,
chłopak namawia dziewczynę, żeby
kupiła książkę zatytułowaną Seks coś
tam coś tam, lecz ona nie ma na to
ochoty. On jej nie puszcza ani nie
przestaje jej czegoś tam robić, dopóki
ona nie zgodzi się kupić książki ze
słowem „seks” w tytule. Dziewczyna
nadal się sprzeciwia.
Gdybym
nie
była
zajęta,
podsłuchiwałabym jak należy, a tak
usiłuję ściągnąć z lewej nogi czarną
skarpetkę
w
czerwone
papryczki.
Przychodząc tu, liczyłam na trochę
prywatności. Niełatwo jest siedzieć na
podłodze i zmieniać skarpetki, a przy
tym nie wyglądać na osobę, która siedzi
na podłodze i zmienia skarpetki,
zwłaszcza gdy ma się sześćdziesiąt trzy
lata. W końcu udaje mi się ściągnąć
stare i włożyć nowe - krótkie, koloru
różowego - po czym wsunąć na nogi
obuwie. Teraz jestem zjawiskowo
piękna od dołu. Młodzi coś do siebie
szepczą, pewnie zastanawiają się, czy to
możliwe, że mam bzika. Nie patrzę w
ich stronę. Otwieram Montaigne'a na
chybił trafił. 0 pijaństwie, no tak. W tym
przyjaznym salonie sieci Barnes &
Noble można robić prawie wszystko, to
tu jakiś klient przesiedział cały dzień na
krześle, w niezmąconym spokoju, i po
zamknięciu sklepu okazało się, że jest
martwy.
Kilka godzin później siedzę na
ławce przed sklepem z bajglami, na rogu
Szóstej Alei i Trzynastej Ulicy, zajadam
bajgla ekstra z serem kremowym,
starając się nie zabrudzić opowiadania
mojego słuchacza z kursu, gdy siada
obok
mnie
pan
z
rudawosiwym
zarostem.
Ławka
jest
niewielka.
Zalatuje od niego brudnymi włosami i
zatęchłym potem, poza tym ów pan gada.
Najpierw mam wrażenie, że rozmawia
przez komórkę, bo mówi, milknie,
znowu mówi, pyta kogoś, czy chciałby
wrócić do domu. Dla pewności zerkam -
nie ma komórki. Ponownie rzuca
pytanie, dając sobie uprzejmie czas na
odpowiedź. Widzę kątem oka, jak z
kieszeni na piersi wyjmuje paczkę
papierosów i szuka ognia w bocznej
kieszeni kurtki, tuż przy kieszeni mojej
kurtki. „Innym razem”, odzywa się.
Nadal skupiam się na jedzeniu bajgla,
mimo to ekstra dodatki spadają na stronę
tytułową. W końcu pan wstaje, wyjmuje
zapałki, zapala papierosa, po czym
znowu siada na ławce. Po dwóch
machach podnosi się. „No to do
zobaczenia jutro”, powiada i odchodzi.
Gdy bajgiel jest zjedzony, grzebię
w torbie, gdzie ledwie mieści się
dwadzieścia, może trzydzieści kartek,
zapisanych
tekstem
z
pojedynczą
interlinią i spiętych spinką do włosów,
oraz
wiele
pogniecionych
i
poplamionych brązowych kopert, krótka
koszulka (wszystko mogę wyjaśnić),
brudne skarpetki, trzy szminki, tusz do
rzęs,
papierowa
torba
wypchana
bibułkami, serwetki papierowe, dwie
puste torebki plastikowe, antologia
poezji (należność została uiszczona),
trzy terminarze z licznymi zapiskami i
listami zakupów, rozmaite papierki
zmięte w kulki, dwa długopisy, jeden z
nazwą agencji nieruchomości w innym
stanie, drugi z nazwą hotelu w Karolinie
Południowej, a także kilka sztućców na
wszelki wypadek. Jedna z moich
przyjaciółek zawsze nosi w torebce
Konstytucję
Stanów
Zjednoczonych,
jeśliby znalazła czas, by ją przeczytać.
Nie uchodzi mej uwadze to, że po raz
drugi
tego
dnia
przypadkowy
obserwator mógłby uznać, iż lepiej
unikać ze mną kontaktu wzrokowego.
Chcę jednak sprawdzić, czy nie mam
ziarenek maku między zębami, więc
nadal przetrząsam torbę w poszukiwaniu
lusterka. Jeszcze tylko tego brakuje,
żebym znalazła plastikową łyżeczkę, a
obmacując te rupiecie, zacznę krzyczeć
albo mamrotać pod nosem. Ale oto
zbliża się mój kursant. Cóż, nie
uśmiechnę się do niego, i tyle. Łaska
boska, że zmieniłam skarpetki.
Po
zajęciach,
za
piętnaście
jedenasta, jadę metrem na Sto Jedenastą
Ulicę, gdzie tego ranka zaparkowałam
pod rusztowaniem samochód, myśląc
sobie: Que sera sera, potem kupuję dużą
czarną kawę i zastaję samochód
nienaruszony. Jestem w swojej dawnej
dzielnicy.
Jedną
przecznicę
dalej
wystawiono na sprzedaż obraz, który
najpierw wisiał w moim mieszkaniu, a
potem znalazł się na stoliku do gry w
karty, umieszczonym przed sklepem
Academy Hardware. Wiem, co się stało
z tym obrazem, bo malarka znalazła go
na ulicy, ponownie stała się jego
właścicielką i zadzwoniła do mnie.
Powiedziałam jej, że nie było moim
zamiarem wyrzucanie malowidła, choć
w istocie rzeczy właśnie tak się stało.
Gdy
się
wyprowadzałam,
wyrzuciłam wszystko. Pamiętniki z
trzydziestu lat. Nawet ten, który zaczynał
się od słów: „Dzisiaj poślubiłam
mojego najdroższego” (lecz najpierw
usiadłam na podłodze i przeczytałam go
od deski do deski). Był okropnie
osobisty i okropnie nudny, mniej
pożyteczny niż szkolne bryki. Pełny luz!
Wyrzuciwszy go na śmietnik, zaraz
przypomniałam sobie, że sędzia pokoju
się spóźniał, zabawa szła w najlepsze, a
ja bałam się, że on nie przyjdzie, że
zapomniał, że zgubił adres albo numer
telefonu, że zachorował albo utknął
gdzieś, że wziął nogi za pas. Rich objął
mnie ramieniem. „Nie martw się”,
powiedział. „Pojedziemy w podróż
poślubną,
a
ślub
weźmiemy
po
powrocie”. Czy to mnie pocieszyło? Na
pewno pomyślałam: Miło z twojej
strony, ale gdzie jest sędzia pokoju?
Teraz
myślę:
O
rety,
jakiego
sympatycznego mężczyznę poślubiłam.
Wracam do Woodstock, popijając
kawę i słuchając Leona Russella na
pełny regulator. Wchodzę do domu o
wpół do pierwszej, witana przez trzy
rozgorączkowane psy - po ogrodzie
krąży dzikie zwierzę, więc trzeba się
nim zająć. „Nic z tego”, mówię. „To
sezon
niedźwiedziej
aktywności”.
Wciągam w płuca nocne powietrze,
kładę się spać ze swoim stadem i budzę
się rano, mając odciętą przeszłość i
niewyobrażalną dla mnie przyszłość.
2.
Z rana postanawiam przejrzeć rupiecie
w torbie. Choć oddałam klucze do
starego mieszkania, nadal mam na kółku
cztery klucze, które nie wiem, do czego
pasowały.
Powinnam
również
je
wyrzucić, ale nie robię tego. Być może
któryś z nich otwierał sprzedany przed
laty dom moich rodziców. Mojej
siostrze śni się, że rodzice stają u niej na
progu i pytają, dlaczego nie mogą
wrócić do domu.
- Co im mówisz? - pytam
przerażona.
- Pomijam ten temat. - Obie
parskamy śmiechem. - Ale pewnej nocy
przyśnili mi się młodsi wiekiem. Stali
na podjeździe, ja też. Chcieli wejść do
domu, na co powiedziałam, że nie było
ich tyle czasu i ktoś inny w nim
zamieszkał.
- I co dalej?
- Nie pamiętam.
- Jak wyglądali? Co mówili?
- To był sen. Obudziłam się.
- Ale...
- To był sen - powtarza moja
siostra.
W ich ogrodzie rosła bardzo stara
magnolia. Pamiętam, jak któregoś dnia,
gdy większość grubych płatków opadła
na ziemię, tworząc okazały, śliski
dywan, stałam z moim tatą pod
drzewem. „Oto przykład rozrzutności
natury”, rzekł tato z pewną dumą, jakby
to on odpowiadał za takie żywiołowe
działanie. To stwierdzenie zapisało się
w mojej pamięci razem ze słowami,
które wypowiedział innym razem: że w
naturze nic się nie marnuje, nie znika,
wszystko
jest
wykorzystywane
wielokrotnie, tylko w różnych formach.
Czy ta druga wypowiedź rzeczywiście
padła, czy też ją wymyśliłam? Po co
zadawać sobie tyle trudu i w rezultacie
jedynie wyniszczyć duszę?
Część
piąta
PIęć LAT
Pewnego marcowego popołudnia, w
czasie polegiwania, jak to mówił Rich,
czuję, jakbym miała w piersi gorącą
monetę, która wypala w moim ciele
dziurę na wylot. To uczucie mija, gdy
wstaję, ale potem wraca i raptem
przeszywa mnie ból od ramienia do
palców lewej ręki. W rezultacie
dzwonię do lekarki, co do mnie
niepodobne, a ta radzi mi przyjść i nie
zmienia zdania, gdy chcę odwołać
wizytę. Na pytanie o samopoczucie
odpowiadam, że jestem stale zmęczona,
ciągle śpię, nie cierpię myśleć, wobec
tego zapełniam czas snem i oglądaniem
filmów, a do tego czuję, jakbym miała w
piersi
gorącą
monetę,
nie
mogę
normalnie oddychać. Lekarka prosi,
żebym opisała swój dzień, co zajmuje
mi niewiele czasu. Chcąc poprawić jej
nastrój, mówię, że rzuciłam palenie.
Uważa, że podjęłam słuszną decyzję i
pyta, co na nią wpłynęło. Opowiadam,
że mój mąż jest w szpitalu i jakoś tak się
stało, że postanowiłam przestać palić. -
Jaki jest stan pani męża?
- To już prawie pięć lat...
Wybucham płaczem i nie mogę się
pohamować. W słowach „pięć lat”
pobrzmiewa coś stałego i niezmiennego.
Przyjeżdżam do Northeast Center.
Rich wygląda dobrze.
- Ja się miewasz? - krzyczę mu do
ucha.
Uśmiecha się.
Za dwadzieścia dziewięć dni
minie pięć lat.
- Albo brak mi sił i bezskutecznie
czegoś szukam, albo czuję się dobrze,
nie wiedzieć czemu - mówi.
Uwielbiam, gdy się rozgada, gdy
odpowiada na pytanie więcej niż jednym
słowem czy dwoma.
- Wspaniale. Jak ci się spało?
Już
nie
czuję
się
głupio,
wykrzykując te proste pytania. Łatwo je
usłyszeć i łatwo na nie odpowiedzieć.
- Nie mam kłopotów ze snem -
mówi Rich. - Odtwarzam wszystko.
- Co odtwarzasz?
Ciekawe stwierdzenie, jest w nim
coś nowego.
- Przebieg wypadku. Ale bez
koszmarnych szczegółów.
-
Co
pamiętasz?
-
pytam
wstrząśnięta.
- Nie pamiętam, że wyszedłem z
psem.
Jeśli się nie mylę, Rich dotąd nie
wspominał o wypadku.
- Dlaczego zacząłeś o tym myśleć?
Krzycząc, staram się zrozumiale
wymawiać słowa.
- Bo leżałem tutaj.
Bo leżał tutaj sam, tak sądzę.
- Powiedz coś więcej.
Czuję, jak wali mi serce.
- Gdybym tylko mógł. Chciałbym
mieć więcej do powiedzenia.
- Co jeszcze pamiętasz?
Muszę podtrzymać tę rozmowę,
nie
mogę
dopuścić,
by
zapadło
milczenie.
- W ogóle nie pamiętam, co się
działo przedtem. Wiem tylko tyle, że
staram
się
poskładać
fragmenty
przeszłości,
bardzo
niedawnej
przeszłości.
- Jakie fragmenty już masz?
Rich
sprawia
wrażenie
spokojnego, za to ja wcale nie jestem
spokojna.
- Same następstwa. Nie pamiętam,
że był pies, że za nim biegłem - to
wszystko mi umknęło.
- Ale teraz to wspominasz.
- Wspominam te okoliczności,
odkąd pamiętam.
- Co jeszcze?
Ten balon ma unosić się w
powietrzu.
Jeżeli
dotknie
ziemi,
rozmowa się zakończy.
- Właściwie nic. Nawet nie
pamiętam, że padało, gdyż wówczas
postanowiłbym przeczekać deszcz, bo
droga była nierówna.
Można by sądzić, że prowadzimy
zwyczajną rozmowę.
- Zadawaj mi pytania, a ja będę na
nie odpowiadać - proponuję.
Ponieważ Rich milczy, mówię
dalej. Nagle zależy mi ogromnie na tym,
żeby się dowiedział.
- Byłam na górze, gdy to się stało.
Zadzwonił Pedro i pobiegłam do ciebie.
- Krzyknęłaś?
- Tak. Wiele razy.
Oboje milkniemy. Uświadamiam
sobie, że to, co on usiłuje sobie
przypomnieć, ja usiłuję zapomnieć.
Mija minuta. Pytam Richa, czy
wie, jak długo jesteśmy małżeństwem.
- Około roku - odpowiada.
Kręcę przecząco głową.
- Siedemnaście lat - mówię. -
Pobraliśmy się w tysiąc dziewięćset
osiemdziesiątym ósmym, a teraz jest
dwa tysiące piąty.
- Abby - uśmiecha się - nasze
życie toczyło się tak gładko, że dni
przemykały jeden po drugim.
*
C a t (ang.) - kot (wszystkie
przypisy pochodzą od tłumaczki).
*
NIH (National Institutes of
Health) - amerykańska agencja federalna
do spraw ochrony zdrowia.
*
Przekład Krystyny Tarnowskiej.
*
John James Audubon (1785 -
1851) - pierwszy badacz ptaków w
Ameryce. Skatalogował je i opisał w
dwóch książkach opatrzonych jego
ilustracjami.
*
WASP (White Anglo - Saxon
Protestant) - człowiek rasy białej,
anglosaskiego pochodzenia, wyznania
protestanckiego.
Określenie
tradycjonalistycznie
nastawionego
Amerykanina ze średniej i wyższej
warstwy społecznej.
**
Popovers - rodzaj bułeczek z
lekkiego ciasta; standing rib roast -
antr ykot; f u d g e - masa karmelowa,
karmelek.
*
George Steinbrenner - osobistość
w sporcie amerykańskim, od
1973
r.
właściciel klubu baseballowego The
New York Yankees.
*
Gatorade - napój
używany
przez
sportowców do uzupełnienia płynów i
soli organicznych.