Któregoś
dnia Marta znalazła w stołówce ołówek. Zaczęła rysować w
zeszycie kobiece sylwetki – chude, skulone, pokurczone. To dwa z
jej rysunków
więcej zdjęć
Któregoś dnia wpadły do
naszego pokoju o szóstej rano. Wyprowadziły wszystkie trzy,
najpierw do toalety – sikanie przy otwartych drzwiach. Potem
rozbieranie do naga, stajesz na wadze tyłem, nie widzisz, ile się
wyświetla.
Po śniadaniu dywanik u ordynatorki: – Schudłyście. Dwie po 10, a jedna nawet całe 20 deko. Będzie kara.
Rozdzielenie. Renata idzie do izolatki. Kaśka na dziecięcy, a do mnie wprowadziły się dwie narkomanki i dziewczyna w głębokiej depresji.
Najważniejsze to znać swój dzień. Wtedy cała sztuka to wstrzymać mocz przez całą noc. Na wieczór wypijasz dwa kilogramy wody. Na wszelki wypadek jesteś w pogotowiu dwa dni z rzędu.
Decyzja
Marta ma 15 lat. Od ponad trzech lat choruje na anoreksję. Jako 13-latka po raz pierwszy trafiła do szczecińskiego szpitala publicznego Zdroje na oddział psychiatrii dziecięcej i młodzieżowej, gdzie leczy się także zaburzenia odżywiania. Chce o tym opowiedzieć.
- Tam jest obojętność, upokarzanie, leki, po których nawet jeśli chcesz płakać, to nie możesz. Boję się tego miejsca chyba bardziej niż śmierci.
Dziś Marta mieszka znowu z rodzicami, chodzi do trzeciej klasy gimnazjum. Czyta wiersze Williama Blake’a, dużo rysuje i już myśli o egzaminach wstępnych na ASP. Jej mama jest nauczycielką, ojciec inżynierem. Marta ma jeszcze młodszego brata i psa. To ona wpadła na pomysł zaproszenia dziennikarki. Rodzice to zaakceptowali. Siadamy we czwórkę przy stole w ich kuchni. Nie rozmawiamy o tym, co przyczyniło się do choroby dziewczynki.
Nie to jest tematem.
Ważne jest to, że któregoś dnia Marta nabrała przekonania, że wszystkie jej problemy w ten czy w inny sposób związane są z faktem, że waży 53 kilogramy. Zaczęła się odchudzać.
Po półtora roku jej wskaźnik BMI (stosunek wagi do wzrostu) spadł do 16, co oznacza zagrożenie życia.
Anoreksja to choroba śmiertelna. Ze wszystkich zaburzeń psychicznych pod tym względem niebezpieczniejsze jest tylko uzależnienie od alkoholu i narkotyków. Więcej osób umiera z powodu anoreksji niż z powodu depresji.
Doktor Barbara Starobrat-Hermelin, ordynator ze Zdrojów, najpierw spotykała się z Martą w prywatnym gabinecie, ale szybko wypisała jej skierowanie na swój oddział.
Ojciec Marty: – Zamknąć dziecko w takim zakładzie to dramatyczna decyzja. Rodzice zwykle wierzą, że nie ma takiego problemu z dzieckiem, którego nie byliby w stanie sami rozwiązać. Nie panowaliśmy już nad jej chorobą i nad własnymi emocjami. Trzeba było ratować jej życie.
- Pani ordynator powiedziała, że tam będzie mogła mi poświęcić więcej czasu. Że będę mogła się do niej codziennie zwrócić, że będziemy sobie rozmawiać i że jeszcze będzie psycholog. Miało być lepiej – mówi Marta.
Ucho
- Na tym oddziale są głównie narkomani na detoksie, schizofrenicy i osoby z niedorozwojem psychicznym, często agresywne. Pielęgniarki biegały za nimi i krzyczały: „Uspokój się, bo zastrzyk dostaniesz”. Jedna dziewczyna była nimfomanką, inna cierpiała na zaburzenia nastroju, tylko dwie miały zaburzenia w odżywianiu. Panował zaduch. Okna nie miały klamek. Pielęgniarki nosiły własne klamki, którymi otwierały okna na parę chwil w ciągu dnia. Za oknami tkwiły kraty. Zrozumiałam, że trafiłam do zakładu dla wariatów – mówi Marta.
- A ja nie uważam się za wariata! Wariatem był Janusz, o którym szeptano, że próbował zgwałcić swoją matkę, chłopak, który krzyczał, że jest Jezusem. A dla nich my wszyscy byliśmy na tym samym poziomie.
- Dla nich, to znaczy dla kogo?
- Dla pani ordynator i pielęgniarek. Najwięcej kontaktu ma się z pielęgniarkami. One nie mają żadnego przygotowania do pracy z osobami chorymi psychicznie. Niektóre siedziały na naszym oddziale po siedem lat, nic dziwnego, że puszczały im nerwy. Mogły faktycznie nas znienawidzić.
A pani ordynator?
- Pierwszego dnia przywitała mnie i wytłumaczyła, że brakuje miejsc i dlatego będę musiała chwilowo zostać na sali dziecięcej. Musiałam oddać w depozyt komórkę, mp3, lakier do paznokci, pilniczek, pasek i wyjąć sznurówki z butów.
- A jak będę wychodzić do parku? – zapytałam pielęgniarkę.
- Nie będziesz wychodzić.
Pierwszej nocy w ogóle nie spałam. Dzieci z ADHD w mojej sali krzyczały i biły się nawzajem.
W ciągu miesiąca pani ordynator rozmawiała ze mną sam na sam może dwa czy trzy razy. Mimo że była moim lekarzem prowadzącym. Ona pracuje tylko do czternastej i jest bardzo zajęta.
- Nie polubiłyście się?
- Kiedyś dostałam zapalenia ucha. Bolało potwornie, zwykły środek przeciwbólowy nie pomagał, ale nie mogłam dostać antybiotyku, bo był piątek wieczór. Musiałam czekać do poniedziałku, aż pani ordynator przyjdzie do pracy. Bo tylko lekarz prowadzący mógł przepisać mi jakikolwiek lek.
Obiad
- Największym autorytetem była Kaśka. Weteranka – trzeci raz na oddziale. Ona mieszkała na wsi. Kiedy ją przywieźli po raz pierwszy, nie wiedziała nawet, co to znaczy anoreksja. Miała obsesyjny lęk o swój brzuch, ciągle go dotykała, uważała, że jest kolosalny.
Renata była nowa, tak jak ja. Miała wagę prawie w normie, ale ciągle wymiotowała, wtedy była raczej bulimiczką. Obie we wszystkim słuchałyśmy Kaśki, ona wiedziała wszystko.
- Co wiedziała?
- Jak przeżyć w szpitalu, czyli jak obejść rozmaite zakazy.
- A jakie to były zakazy?
- Z grubsza wszystko sprowadza się do dwóch rzeczy: nie ruszaj się i jedz.
Tuż przez pójściem do szpitala Marta jadła wyłącznie makaron razowy, jogurt Magda – wynaleziony w Tesco – 29,7 kcal/100 g -
białko z jaj, czasem jabłko. Piła kawę, mleko 0,0 procent tłuszczu w niebieskim pudełku, wodę niegazowaną (mało) i czerwoną herbatę.
- W szpitalu na pierwszy obiad dostałam zupę, kotlet z rozgniecionymi ziemniakami i surówkę. Powiedziałam: – Ja tego nie zjem. Powiedziały: – To zjedz pół.
W domu zawsze jadłam osobno. A tu trzeba zjeść na sali ze wszystkimi i w miarę sprawnie. Anorektyczki dostają to samo co cały szpital: gruba parówa z sosem, kotlet, ryż ze śmietaną, tłuste mleko z kluchami. Wiadomo, pierwszego dnia nikt nas nie popędzał, pozwolono ostatecznie zjeść jedną trzecią. Ale po paru dniach trzeba już było zjeść wszystko. Pielęgniarki spokojnie i ciepło uprzedziły nas, że inaczej będziemy karmione sondą.
- Co czuje anorektyczka jedząca kluchy na tłustym mleku?
- Najpierw ściąga się kożuch i wyciąga kilka klusek na brzeg talerza. Wpatrujesz się w ohydną breję, nabierasz trochę na łyżkę i zamykasz oczy. Wkładasz łyżkę do ust i czujesz, jak ciepły bezsmakowy płyn, bo my nie czujemy smaków, z jakimś flakiem przechodzi wolno przez gardło, potem przez przełyk, wreszcie żołądek. Wlewasz w siebie kolejne porcje… Nagle czujesz, że brzuch ci zaczyna rosnąć. Przykładasz do niego dłoń i rzeczywiście, unosi się. Wiesz, że więcej nie zniesiesz.
- I co wtedy?
- My z Renatą płakałyśmy. Siedziałyśmy nad tym talerzem nawet 45 minut. Ale Kaśka przełykała wszystko sprawnie. Jeszcze demonstracyjnie posypywała te kluchy nesquikiem, bo to w końcu dodatkowe kalorie z własnej woli, i wiedziała, że to będzie odnotowane.
Najważniejsze to nie umrzeć
Na stronie internetowej ZOZ „Zdroje” można przeczytać, że tamtejszy oddział psychiatryczny prowadzi nowoczesną terapię opartą na światowych rozwiązaniach, zapewniając wszystkie dostępne formy terapii biologicznej oraz szeroki wachlarz leczenia pozabiologicznego.
Doktor Barbara Starobrat-Hermelin jest specjalistą psychiatrii dziecięcej i wojewódzkim konsultantem w tej dziedzinie. Umawiając się na spotkanie, wyjaśniam, że chodzi o Martę, że chciałabym skonfrontować z nią opowieść dziewczynki.
Przy wejściu na oddział psychiatrii dziecięcej i młodzieżowej na gazetce ściennej, niczym przestroga, wisi zdjęcie amerykańskich bliźniaczek anorektyczek Michaeli i Samanthy Kendall. Jako pulchne nastolatki obiecały sobie, że będą się odchudzać. Na fotografii wyglądają jak żywe kościotrupy. Obie już nie żyją. Pierwsza konsekwentnie odmawiała współpracy z terapeutami. Druga w końcu dała się przekonać do jedzenia, ale niestety, okazało się, że już nie potrafi tego robić. Popełniła samobójstwo.
- Najważniejsze, żeby nie doszło do katastrofy – mówi doktor Starobrat-Hermelin. Pierwszym punktem terapii jest ocena stanu somatycznego pacjenta i zapobieganie zagrożeniom życia. Na naszym oddziale żadna pacjentka nie umarła. Ale niektóre od razu po przyjęciu trafiały na OIOM.
Po zbadaniu zaczyna się właściwe leczenie, które polega między innymi na uzyskiwaniu stopniowego przyrostu masy ciała. Pacjentka przychodząca na oddział ma dietę inną niż w domu, ale też nie taką jak osoba zdrowa.
- Marta pamięta, że dawano im to samo co innym.
- One mówią niestworzone rzeczy.
- Mięso z kartoflami, parówki…
- Tak. Jedzą wszystko to, co inni, ale mniej. Na samym początku jest to jedna trzecia, potem pół porcji. Zależnie od stanu zdrowia.
Jednocześnie pielęgniarki obserwują zachowanie dziewcząt. Pacjentki z anoreksją są bardzo sprytne. Moment nieuwagi i już masło pod stół albo oddają je innym dzieciom. Zawsze się znajdzie chętny na dodatkowy kotlet.
- A co się dzieje, gdy kogoś przyłapiecie na oszustwie?
- Ponowne nałożenie porcji. Musi ją zjeść. Są skargi, że pielęgniarki stoją i patrzą. Mówimy więc, żeby robiły to dyskretnie.
Kontrakt
- Skoro Kasia posypywała sobie kluchy nesquikiem, to chyba wyzdrowiała? – zauważam.
- Tam nie je się z wyzdrowienia. Tylko żeby osiągnąć pewne profity – wyjaśnia mi Marta. – Kaśka była już na tyle wyćwiczona, że umiała zmuszać się do jedzenia.
Nowa pacjentka podpisuje ze swoim lekarzem prowadzącym kontrakt. Wylicza się jej wskaźnik BMI. Żeby wyjść ze szpitala, trzeba mieć BMI na poziomie normy. Dla Marty oznaczało to przytycie o prawie siedem kilogramów. Jej kontrakt wyglądał tak:
telefony – 41,20 kg,
odwiedziny – 43,50 kg,
spacery – 45 kg,
przepustka – 47 kg,
wyjście – 48 kg.
- 41,20 – to była moja waga na wejście. Wszystko, co powyżej, było nagrodą, co poniżej – karą.
Usłyszałam, że na razie mam telefony. To znaczy jak zadzwonią rodzice, będę poproszona do telefonu. Ja dzwonić nie mogę, nikt tam nie może.
Wkrótce przytyłam 50 deko i mnie pochwalono. Ale na następnym ważeniu schudłam 20 i ważyłam 41,50 – a więc i tak więcej niż na wejściu. I mimo to telefony mi zabrano. Za karę, że schudłam.
- Odwiedziny czy spacery nie są u nas zabronione. Oczywiście, jeżeli pacjentka współpracuje – mówi ordynator. – Jeżeli kręci, chowa jedzenie, prowokuje wymioty, ukradkiem się gimnastykuje, to na jakiś czas wstrzymuje się spacery i odwiedziny. Jest kara. Ale nie ma u nas atmosfery rygoru. Właśnie wracam z porannego zebrania, dzisiaj na oddziale wszyscy tacy zadowoleni. Przyszła na kontrolę pacjentka, która przez miesiąc leczenia u nas doszła do ustalonej wagi. Wyszła trzy tygodnie temu, trzyma wagę, wróciła jej menstruacja. Dziewczyna uśmiechnięta, powiedziała: – Pani doktor, już nigdy nie będę liczyć kalorii.
Marta: – W domu chowa się jedzenie do ubrań i do mebli. No ale w szpitalu jest się gołym. Kaśka nauczyła nas, że najcenniejszym narzędziem są paznokcie. Bierzesz w rękę kromkę chleba i paznokciem małego palca pocierasz ją od spodu. Okruszki szybko zrzucasz na podłogę. Kruszenie jest odnotowywane, ale jak znajdą nakruszone pod stołem, to nie wiedzą, która to.
Pod paznokcie chowa się też masło. Pod wszystkie dziesięć można zebrać naprawdę sporo, jeśli oczywiście są odpowiednio długie.
- I co z tym potem robicie?
- Wcieramy we włosy.
Kotlet w majtkach to była norma. Korzystało się z momentu, gdy były zajęte rozdawaniem jedzenia innym. Ale potem się wycwaniły. Zaczęły dawać nam jedzenie jako ostatnim. A przy wyjściu ze stołówki rewizja. Mała: zaglądanie do kieszeni, przelecenie rękami po ubraniu, albo duża, gdy któraś miała coś na sumieniu albo był donos. Wtedy trzeba było zdjąć buty, odwinąć skarpetki. – A majteczki? – pytała pielęgniarka.
Są dwie strategie: zapierać się rękami i nogami, żeby nie przytyć, albo szybko przytyć i wyjść, żeby znów zacząć się odchudzać. Ale wyjściem idealnym jest udawać, że się je, a jednak nie jeść, i udawać, że się przytyło, a tak naprawdę chudnąć.
Pół kilo do prysznica
Postanowiłam skonfrontować opowieść Marty z jeszcze jedną osobą. Doktor Cezary Żechowski z Kliniki Psychiatrii Dzieci i Młodzieży w warszawskim Instytucie Psychiatrii i Neurologii niedawno skończył badania na temat wrażeń osób z anoreksją z ich pobytu w szpitalu, który opuściły sześć lat wcześniej.
W ankietach pacjentki napisały, że najbardziej pomogły im indywidualne rozmowy i dobry kontakt z lekarzem.
Cezary Żechowski jest psychoterapeutą dzieci i młodzieży. Anoreksją zajmuje się od 15 lat. Na jej temat pisał pracę doktorską.
- Niedawno w „American Journal of Psychiatry” ukazał się artykuł porównujący różne sposoby leczenia anoreksji. Okazało się, że bardzo skuteczną metodą jest tzw. terapia podtrzymująca. To zwykłe rozmowy. Pacjent mówi o sobie, o swoich problemach, a terapeuta słucha, podąża za nim. Po prostu ma dla niego czas.
Na całym świecie terapeuci odchodzą od rygoru i uciążliwej izolacji. To nic nie daje, a czasem przynosi szkody. Dlaczego osoba z anoreksją nie może mieć w szpitalu komórki, dlaczego nie mogą jej odwiedzać rodzice czy koleżanki? Dlaczego nie może wyjść na świeże powietrze? U nas w instytucie komórki mają także chorzy na schizofrenię – mówi. – W wielu ośrodkach w Polsce stosuje się jeszcze metody Geralda Russella i Arthura Crispa. To dwaj profesorowie z Londynu, którzy w latach 60. XX wieku wprowadzili przymusowe żywienie chorych na anoreksję, i to był wielki pozytywny przełom. Bo wcześniej chorzy masowo umierali.
Tak zaczęły powstawać różne metody oparte na systemie zakazów i nakazów, kar i nagród, z których część była zupełnie nieuzasadniona.
To pokutuje nie tylko w Polsce. Na pewnej konferencji koledzy z Hiszpanii opowiadali, że w ich ośrodku pacjentka przed osiągnięciem pół kilograma przyrostu wagi w ogóle nie ma prawa wstać z łóżka. Ale to raczej wyjątek.
- W waszej klinice nie zmuszacie do jedzenia? – pytam
- Zmuszamy. Jeśli ktoś ma BMI 13, to musi jeść, bo umrze, to rzecz poza dyskusją. Musi jeść 3 tysiące kalorii dziennie albo i więcej. W razie potrzeby stosujemy sondę – przyznaje doktor.
- Jaka jest więc różnica?
- Dla osoby z anoreksją zjedzenie kotleta to jak skok ze spadochronem. Trzeba to przynajmniej rozumieć. Ona musi skoczyć, ale w miarę możliwości należy jej zminimalizować szok. W naszym Instytucie zlikwidowano szpitalną kuchnię. Posiłki są z cateringu. To o wiele tańsze, a przede wszystkim jedzenie jest smaczniejsze. Respektujemy też wegetarianizm, oczywiście jeśli ktoś był wegetarianinem przed zachorowaniem.
W Berlinie pacjentka je posiłek sam na sam z terapeutą i ma na to godzinę. Na to nie możemy sobie pozwolić, ale wymyśliliśmy, żeby pozwalać chorym na wybór trzech potraw, których zdecydowanie nie chce jeść. Chodzi o jakiś ukłon wobec pacjenta i jego choroby.
Bycie szanowanym jest dla człowieka najważniejsze. Bardziej nawet niż bycie lubianym, niż bycie w pełni rozumianym.
Pytać krótko
Matka Marty: – Czasem dzwoniliśmy do córki, a pielęgniarka oznajmiała – Marta nie może podejść do telefonu. Ma zakaz. – Ale dlaczego, co się z nią stało? – denerwowałam się. – A, to już z panią ordynator proszę rozmawiać, ale jej już nie ma, proszę dzwonić jutro, do 14.00. A jeśli to był piątek, to za trzy dni.
Liczyłam na to, że pani ordynator przedstawi mi jakiś plan terapii. Jak Marta chorowała na serce, to lekarz tłumaczył mi wszystko. Myślałam, że w tym przypadku też tak będzie.
Postawiono sprawę tak: skoro pani sobie nie potrafi poradzić z dzieckiem, to musi pani zdać się na nas i nie zadawać pytań. Pani ordynator była uprzejma, ale niekomunikatywna: „Proszę nie dzwonić, ja powiem, kiedy można dzwonić, proszę nie rozmawiać z dzieckiem na takie i takie tematy, wiadomo, że na oddziale bywa różnie, pytać krótko”. Nie czułam wsparcia.
Ojciec: – Ordynator powiedziała, że jeśli dziecko będzie współpracować, jeśli nie będzie ukrywać jedzenia, jeśli nie będzie unikać posiłków, to wtedy… jest system kar i nagród.
Problem w tym, że Marta nie chciała współpracować. Na tym właśnie polega ta choroba.
Marta: – Kiedy miałam zakaz, to nawet nie wiedziałam, że w ogóle ktoś dzwonił. Kiedyś schudłam 30 deko i zabrali mi odwiedziny. Tata mógł mi jedynie zostawić karteczkę „Kocham cię”.
Doktor Starobrat-Hermelin: – O kontakty z rodzinami my się wręcz dobijamy. Nieraz sami dzwonimy do rodziców. Zapewniam, że są i tacy rodzice, którzy po prostu nie mają czasu dla własnych dzieci. Tłumaczą się, że pracują od rana do wieczora.
Często źródło choroby tkwi właśnie w rodzinie; jeżeli ona nie podda się terapii, to trudno jest wyeliminować chorobę.
Ojciec Marty: – To prawda, sami zrezygnowaliśmy z terapii rodzinnej. Byliśmy dwa razy wszyscy czworo, ale nie mieliśmy wrażenia, że to coś daje. Atmosfera pośpiechu, lekarz zerkający na zegar, zaraz następna grupa.
Wśród psychoterapeutów często cytowane są prace na temat tak zwanego przeciwprzeniesienia. Otóż u terapeuty, który zajmuje się pacjentem ze skłonnościami samobójczymi, powstają emocje, które przenosi na chorego. W kontakcie zarówno z samobójcą, jak i z anorektykiem dominującą emocją lekarza jest bezradność. Jej efekt to niechęć wobec pacjenta, czasem agresja, a przede wszystkim chęć oddzielenia się od niego.
- To się dzieje w podświadomości – mówi doktor Żechowski. – Stąd nasze niekontrolowane zerkania na zegarek, złośliwości, ironizowanie, mimowolne okazywanie wyższości, a przede wszystkim niedostępność. Terapeucie po prostu trudno jest wytrzymać. Kiedyś przyłapałem się na tym, jak zapomniałem przepisać mojej pacjentce z anoreksją środek na wypróżnienie, o który mnie prosiła i którego naprawdę potrzebowała. Czy rzeczywiście zapomniałem? Czy też podświadomie chciałem jej dopiec za to, że moja terapia nie daje efektów?
Najniewdzięczniejszą rolę mają pielęgniarki. One walczą z chorymi na co dzień, bywają obiektem inwektyw i kpin. W nich też jest agresja, ale one uciec nie mogą.
Jednak więcej złości budzi w pacjentach lekarz, który jest fizycznie i emocjonalnie niedostępny, niż pielęgniarki, które dzielą dolę pacjentów na co dzień. Drzwi od pokoju pielęgniarek są zawsze otwarte. Drzwi pokoju lekarskiego – na ogół zamknięte.
Sen o siłowni
Przed szpitalem Marta codziennie chodziła na basen i co najmniej dwa razy w tygodniu na siłownię.
- W szpitalu rano cały oddział miał obowiązkową gimnastykę. Anorektyczki nie miały wstępu na salę gimnastyczną, a po obiedzie przez pół godziny nie wolno było się nam podnosić z łóżek. Dlatego tak ważna była urwana godzina snu przed pobudką. Wstawałam o szóstej i szłam się gimnastykować do łazienki. Na podłodze kładłam pastę do zębów i robiłam przysiady, równocześnie myjąc zęby. Kiedy wpadła pielęgniarka, mogłam skłamać, że po prostu schyliłam się po tubkę, która upadła.
Potem wychodziłam na korytarz i chodziłam kilkanaście metrów od naszego pokoju 303 do okna na końcu korytarza i z powrotem. Zwykle przy drugim nawrocie już krzyczały „Przestań!”.
Zwalniałam więc, ale gdy odwracały głowę, przyspieszałam. Zawsze w ten sposób urwie się kalorię czy dwie.
Chodziłam trochę rano i jeszcze dwie godziny wieczorem. Najpierw krzyczały, potem machały ręką.
Bardzo dużo ćwiczyłam też w myślach.
Doktor Starobrat-Hermelin: – Trudnością jest to, że one nie chcą się leczyć. Czasem mówią: ja to nawet chciałabym przytyć, ale tak, żeby waga się nie zmieniła. Terapia polega przede wszystkim na zmianie sposobu myślenia.
- W jaki sposób?
- Tłumaczy się dziewczętom, co im grozi, jeśli nadal będą się głodziły. W kontrakcie zapisuje się wynegocjowane zobowiązania i potem mniej więcej raz na tydzień pacjentki są ważone.
- A przy ważeniu nie mogą oszukiwać?
- Nie, nie, to odpada. Kiedyś próbowały, opijały się wodą. Teraz nie wiedzą, kiedy będą ważone. A jeśli mamy wątpliwości co do wiarygodności wagi, to powtarzamy ważenie na drugi dzień.
Marta: – Pielęgniarki trzymały w zabiegowym w lodówce maść z witaminą A na pękające usta. Na tej lodówce stał kalendarz z rozpiską ważenia na następny tydzień. Prosiło się o maść, pielęgniarka nachylała się do lodówki, na chwilę zasłaniały ją drzwiczki, wtedy szybko się podchodziło na palcach i zerkało na kalendarz.
Opłaca się uśmiechać
- W soboty odwiedzał nas ksiądz, ale nigdy z nami nie rozmawiał. Wpadał do naszego pokoju, wtykał każdej po świętym obrazku i wypadał. Mam je wszystkie, w sumie osiem z dwóch pobytów.
Wieczorami siadałyśmy sobie z Kaśką na parapecie, stopy opierałyśmy na wystającym kaloryferze. Za oknem wrony rozdziobywały worki z liśćmi, bo to był listopad, a w dali majaczyła niebieska fasada oddziału psychiatrycznego dla dorosłych.
- Za cztery lata pójdziesz na niebieski – mówiła Kaśka. – A ty za dwa – odwzajemniałam się.
Ona była strasznie biedna, ta Kaśka. Badania EEG wykazały, że ma zmiany w mózgu. To od tego dylematu chyba. Ona miała zupełne rozdwojenie jaźni – śmiertelnie bała się przytyć, ale zarazem bardzo chciała się stamtąd wyrwać. Dostawała tabletki antylękowe, żeby nie myślała tyle.
Zaczynałyśmy sobie płakać. Płacz był czymś bardzo przyjemnym, ale z tym też trzeba było się kryć. Płakanie bardzo spala. „Nie płacz, bo schudniesz” – mówiły, jak cię przyłapały. Płacz był odnotowywany. Mógł cię doprowadzić do zwiększenia dawki leków antydepresyjnych.
Wywoływały nas według kolejności fiolek. Grzecznie podchodzisz, ciekawa, czy gorzej z tobą, czy nie. I zamiast jednej niebieskiej tabletki podają ci dwie.
- Ale co znowu robię źle? – pytasz. – Z tym to do pani doktor.
Łykasz, popijasz wodą i otwierasz buzię. Języczek do góry, na jeden bok, na drugi. – Dobrze, połknęłaś, możesz odejść.
Dostawałam lek antydepresyjny, który miał mi pomóc spać, i lek uspokajająco-ogłupiający.
Trzymałam się głównie z Renią i Kaśką. Razem sobie wymiotowałyśmy. Renata i Kaśka miały tak wyćwiczone mięśnie brzucha, że potrafiły wymiotować nawet bez wkładania palców. Toalety były pod specjalną obserwacją pielęgniarek. Jak się udało, to normalnie święto było.
Jedna wchodziła, druga stała na czatach i w razie czego pukała. W drzwiach nie ma haczyków, pielęgniarka może nagle otworzyć drzwi do ubikacji. Albo po prostu staje za drzwiami i pyta: – A co robisz? – Siku. – Aha. Czeka, aż wyjdziesz, i zagląda w oczy. Po oczach widać.
Wiadomo, można się jakiś czas stawiać, ale potem się poddajesz. Zmuszasz się do tego jedzenia, chcesz przytyć i wtedy okazuje się, że dalej chudniesz. Pierwsze dwa kilo wchodzi szybko, ale dalej koszmar. Jesz 3 tysiące kalorii dziennie i chudniesz. Nie wiem, czym to tłumaczyć. Przecież nie tym, że się chodzi po korytarzu. To pewnie przez ten stres i podświadomość.
Anoreksjo, nigdy się z tobą nie zaprzyjaźnię
- A czy czasem nie jest tak, że one kombinują, żeby przytyć, tylko po to, żeby wyjść i zaraz znowu zacząć się odchudzać? – dopytuję panią ordynator.
- Liczymy się z tym. Dlatego staramy się, żeby wzrost wagi u pacjentki łączył się z efektami psychoterapii. To działa. To widać. Dziewczęta poddające się terapii stopniowo zaczynają w siebie wierzyć, kontaktować się z towarzystwem, mniej płaczą, chodzą uśmiechnięte.
Podstawa naszej pracy to korekta objawów psychopatologicznych, zaburzeń nastroju, samooceny, nieprawidłowego obrazu własnego ciała. Zapewniamy wsparcie, terapię rodzinną. Pamiętamy o zapobieganiu nawrotom.
Osoby chore na anoreksję mają irracjonalne przekonania. Pamiętam pacjentkę, która tłumaczyła mi, że jeżeli zje pączka, to na pewno nie zmieści się w drzwiach. Te dziewczęta są przekonane, że gdyby nie anoreksja, toby w ogóle nie poradziły sobie w życiu. Terapia polega na przeformułowaniu tych przekonań. Chodzi o to, żeby dziewczyna uznała, że anoreksja jej w życiu przeszkadza. Wymaga to czasu i zaangażowania.
Codziennie mamy spotkanie całego oddziału na tak zwanym zebraniu społeczności terapeutycznej. Trzy razy w tygodniu jest prowadzona psychoterapia w grupach. Raz w tygodniu jest to terapia ukierunkowana wyłącznie na anorektyczki. Są też rozmowy indywidualne z psychologiem i lekarzem oraz terapia rodziny. Dzięki temu stopniowo przestają one uzależniać poczucie własnej wartości od wagi i wyglądu.
- Jak to się dzieje?
- Są techniki. Na przykład lista argumentów za i przeciw anoreksji.
Pacjentka pisze, co jej anoreksja daje złego, a co dobrego. Na początku widzi same plusy: rodzice poświęcają mi więcej uwagi, koleżanki zaczęły mnie podziwiać, podobam się chłopcom. W miarę terapii chora potrafi zauważyć i minusy: jest mi zimno, nie chce mi się wychodzić, kłócę się ze wszystkimi, mama płacze.
Prosimy też o napisanie listu do anoreksji. Jako do przyjaciółki i jako do wroga.
Jeden ma się zaczynać od słów: Anoreksjo, dziękuję ci za…. a drugi: anoreksjo, nienawidzę cię za…
- I co piszą?
- Na przykład: anoreksjo, nigdy się już z tobą nie zaprzyjaźnię.
Zdrada
Marta: – Ile my się nagłowiłyśmy nad tymi minusami. Ale kilka plusów też trzeba było zostawić, żeby nie było podejrzanie.
Pamiętam tylko jedne zajęcia, które coś mi naprawdę dały. Na terapii grupowej ktoś nam czytał jakiś tekst: jesteś na latającym dywanie, ma takie i takie kolory, wyobrażasz sobie, jaki on jest miękki, i unosisz się na nim. To był relaks.
- A indywidualny kontakt z psychologiem?
- Kiedyś zwierzyłam się pani psycholog, że boję się jeść. I to zostało odnotowane. Potem ordynator do mnie mówi: – No, no, podobno masz cały czas lęk przed jedzeniem.
Wiadomo, na drugi raz powiedziałam, że już nie mam lęków. Jak psycholog zapytała, czy czuję smak jedzenia, odpowiedziałam, że tak. W szpitalu rozmowa z psychologiem nie ma sensu, bo cokolwiek jej powiesz, ona to powtarza pani ordynator.
Tam jest się strasznie samym. Nawet do przyjaciela nie można mieć totalnego zaufania.
- Mówiłaś, że ufałaś koleżankom.
- Na początku. Kiedyś poprosiłam Kaśkę, żeby potrzymała mnie w toalecie, bo chcę wymiotować. Godzinę później zaczepiła mnie na korytarzu pani psycholog.
- Podobno wymiotowałaś?
- A kto to powiedział? – zapytałam i akurat zobaczyłam przechodząca Kaśkę. Tak jakoś zwolniła kroku, jakby chciała podsłuchać, o czym mowa. – Kaśka, tak? – zapytałam.
- Tak, Kaśka – potwierdziła. – I musisz zrozumieć, że ona to zrobiła dla twojego dobra. Jeśli ty coś takiego zobaczysz, też powinnaś mi o tym powiedzieć.
- Dlaczego Kaśka to zrobiła? – pytam.
- Chciała się podlizać i wyjść wcześniej. A może była po prostu zazdrosna, że to ja dorwałam się do tej toalety, a nie ona.
- Co się z nią stało?
- Ona w kontrakcie miała 50 kilo na wyjście. Musiała przytyć całe 10 kilo. Opychała się biedaczka, przytyła, taka była szczęśliwa. I już miała wychodzić, ale nie wytrzymała i na do widzenia wypaliła ordynatorce: – W domu i tak schudnę!
- I co?
- Musiała zostać. Podwyższyli jej poprzeczkę do 52.
Krzyż ze zmywacza
- Wie pani, jak funkcjonują poprawczaki – mówi Marta. – Idzie tam człowiek, żeby nastąpiła w nim wielka przemiana, a spotyka ludzi, którzy uczą go nowych sztuczek. Wychodzi gorszy, niż przyszedł, i jeszcze gorsze rzeczy może sobie zrobić.
Po tym jak mnie zakablowała Kaśka, zaczęłam się bardziej zbliżać do podgrupy narkomanów. Oni mi powiedzieli, że chudnie się po amfetaminie.
W szpitalu nauczyłam się też palić. Większość z nas paliła, także dzieci. Palenie jest dobre, bo łatwiej się można załatwić. A każde wypróżnienie jest odnotowywane pozytywnie.
Tworzy się relacja klawisz – więzień. Wszystko, czego pierwszy zabrania, drugiego cieszy.
Jak się choć raz udało pociągnąć dym z papierosa, to tak jakby się człowiek wolnością zachłysnął. Ktoś kiedyś wciągnął przez okno wódkę Bols na sznurku.
Ktoś skołował zmywacz do paznokci i zapalniczkę i w nocy zrobiliśmy na linoleum krzyż zmywaczem. Ale pielęgniarki się wkurwiły!
Kiedyś mieliśmy zryw wolnościowy i wyrwaliśmy kraty w sali. Przez kilka tygodni stopniowo szarpaliśmy naderwaną kratę, korzystając z krótkich okresów, gdy okno było otwarte. Nie rwałam kraty osobiście, to robili chłopcy. Ale byłam w spisku. Planowałam ucieczkę do Wrocławia. Ktoś zakapował. Kratę wymieniono na nową, kogoś przywiązano do łóżka w izolatce.
Ponieważ strasznie pilnowano, żebyśmy sobie nie zrobili nic złego (przecież dlatego zabrali nam te paski, sznurówki i pilniczki), atrakcyjne stało się też samookaleczanie.
Ubieraliśmy choinkę, ktoś schował bombkę, rozbiliśmy ją i potem pocięliśmy sobie w nocy nogi w łazience.
Od razu mi lepiej było!
Wychodzę!
Za pierwszym razem udało się Marcie przytyć tylko do spacerów. Ubłagała rodziców i wyszła na własne żądanie.
Mama: – Mówiła, że tam był alkohol, papierosy. Myśleliśmy, że przynajmniej możemy tam liczyć na odpowiednią opiekę… Zaczęliśmy się obawiać, żeby się coś nowego nie nałożyło.
Dr Starobrat-Hermelin: – Za wczesne wypisanie niedoleczonego dziecka ze zbyt niską wagą, zbyt optymistyczna wiara rodzica w zapewnienia córki, że „już sobie sama poradzi w domu” – źle rokuje. Grozi szybkim nawrotem problemów i przedłużeniem leczenia.
Marta: – Miałam opracowany plan działania. Musiałam szybko odrobić to, co mi zniszczyli: całe 3 kilo i 40 dekagramów. Na szczęście szybkie tycie łatwo się gubi. To odwrotność efektu jojo. Chodziłam po mieszkaniu jak w szpitalu, dwie godziny w tę i z powrotem. Rano jadłam z mamą śniadanie i pędziłam zwymiotować je do szkoły. Po obiedzie z rodzicami szłam do szaletu miejskiego. Potem już się nawet nie kryłam. Mama próbowała mnie nakarmić koglem-moglem – wyplułam jej go w twarz. Nie chciałam pomocy, chciałam tylko jeszcze trochę schudnąć, żeby ładnie wyglądać w trumnie. Ale na samobójstwo nie było mnie stać.
Waga spadła do 38,10 dag, ciśnienie do
60 na 40. Rodzice znowu zawieźli ją do Zdrojów.
Igor i ołówek
Tym razem Marta wynegocjowała niższą wagę na wyjście – 46,800. Musiała przytyć tyle samo co za pierwszym razem, ale dzięki temu mogła wyjść ze szpitala chudsza. Targowała się ostro. U ordynator na wyjście trzeba było mieć BMI 20, nowy lekarz prowadzący zgodziła się na 18 – krawędź normy.
Któregoś dnia Marta znalazła na stołówce ołówek. Zaczęła rysować w zeszycie kobiece sylwetki – chude, skulone, pokurczone. To był jej sekret. Rysunki w ołówku są mroczne i mogłyby zostać odnotowane. Jako spadek nastroju.
Kiedyś, gdy rysowała sobie wieczorem po kolacji, podszedł Igor, narkoman.
- Ładnie. To ty – spytał?
Igor pięć razy próbował popełnić samobójstwo. Zaczęli rozmawiać o śmierci i o swoich chorobach. Igor powiedział, że postanowił się wyrwać i już nie brać. Marcie przyszło do głowy, że jak tak, to może ona też spróbuje. We dwoje zawsze lżej.
Rozmowy z Igorem i rysowanie wypełniały jej coraz więcej czasu i myśli.
Za oknem stoi budynek oddziału położniczego. Wieczorem przy zapalonych światłach widać było snujące się za oknami ciemne sylwetki z wielkimi brzuchami. Zaczęła rysować takie.
Igor wyszedł tydzień przed nią. Następnego dnia próbował ją odwiedzić, ale go nie wpuszczono. Marta myślała, jak fajnie będzie spotkać się z nim za kratami. I tyła.
Powrót
Matka: – Tym razem Marta osiągnęła wagę wyjścia. Kiedy wychodziła, jedyną wskazówką, jakiej mi udzielono, było: nie ingerować w jedzenie. Dotarło do mnie, że muszę wziąć sprawę w swoje ręce. Sami z mężem zdobywaliśmy wiedzę: książki, internet, znajomi. Wzięłam roczny urlop w pracy.
Ojciec: – Jestem im wdzięczny, że nie dopuścili do śmierci Marty, ale mam wrażenie, że podobny efekt byłby, gdyby była zamknięta gdziekolwiek, nawet w domu.
Dzisiaj Marta waży 50 kilo, przy wzroście 164 cm. Miesiączkuje, dobrze się uczy, je.
- Co z Igorem? – pytam
- Spotykaliśmy się trochę po moim wyjściu. Ale on po miesiącu znowu zaczął brać. Ja postanowiłam wytrwać. To wszystko doprowadziło w naszej rodzinie do przesilenia. Jest większa mobilizacja, że ja sama muszę coś ze sobą zrobić. Inaczej wszystko się rozleci.
Początkowo znowu chudłam. Znów była droga prywatna terapia, znów bezskuteczna. Przełomem było spotkanie z Asią – koleżanką mamy z pracy. Asia jest byłą anorektyczką. Kogoś takiego potrzebowałam. Asia urodziła dziecko, zaproponowała mi opiekę nad swoją córką. Polubiłam to, obudził się we mnie instynkt kobiety. Odstawiłam leki. Zaczęłam chodzić do kościoła, ćwiczyłam jogę. Bardzo ważne okazało się to rysowanie. Zapisałam się na zajęcia z rysunków, usłyszałam, że mam zdolności. Byliśmy na fajnym wyjeździe plenerowym, poznałam nowych przyjaciół. Teraz mam jakiś cel – ASP.
Dobra śmierć psa
Doktor Starobrat-Hermelin podkreśla, że tylko 25 procent anorektyczek udaje się wyleczyć tak, że nie ma nawrotu choroby.
- Czy nie brakuje wam pieniędzy, odpowiedniego personelu? – pytam na koniec.
- To, czym dysponujemy, jest satysfakcjonujące. Problemem jest tylko opór pacjentek, a często także ich rodzin – odpowiada ordynator.
Doktor Żechowski: – Chętnie tłumaczymy nasze błędy i niepowodzenia oporem pacjentek, zwłaszcza gdy opór jest cechą charakterystyczną tej choroby. Każdy lekarz ma prawo popełnić błąd. Musimy jednak odróżnić opór pacjentki wynikający z jej choroby od reakcji na nasze błędy.
- A jakie błędy popełniacie w waszym instytucie? – pytam doktora.
- Zdarzały się u nas wódka i papierosy, i robak w sałacie. Najważniejszym chyba błędem jest to, że zbyt szybko wypisujemy pacjentki, czasem przed osiągnięciem ustalonej w kontrakcie wagi. Może nieświadomie chcemy się ich pozbyć, bo ich czasem nie lubimy, może czujemy presję długiej kolejki oczekujących i NFZ, który daje nam na leczenie 12 tygodni. Na Zachodzie hospitalizacja często trwa pół roku, niezależnie od osiągniętych poziomów wagi pacjentek.
My również za mało z nimi rozmawiamy.
- Jak pan myśli, co pomogło Marcie?
- Najciekawsze jest to, że nie mamy żadnego dowodu na to, że nasze oddziaływanie leczy anoreksję. I nigdy takiego dowodu nie będzie. Amerykańska lekarka dr Cynthia Bulik wypowiedziała kiedyś przewrotną hipotezę: leczenie polega na tym, że pacjent leczy się sam, instynktownie omijając błędy w naszej terapii. Momenty przełomowe dla tej choroby są często bardzo zaskakujące. Miałem pacjentkę, która nagle zaczęła zdrowieć, gdy umarł jej pies, inna, gdy zaczęły jej wypadać zęby. Tu wydaje się, że ważną rolę odegrał Igor.
Ale fakt, że Marta była gotowa otworzyć się na tę nową znajomość, to być może jednak zasługa szpitala i jego konsekwentnej walki o jej życie. Może zasługa determinacji rodziców.
A może po prostu w organizmie Marty nagle zwiększyła się ekspresja genu odpowiedzialnego za kontrolę odżywiania się i wpływającego na nastrój.
80 procent
Gdyby Marta miała wypełnić ankietę doktora Żechowskiego, napisałaby, że w szpitalu najbardziej brakowało jej szacunku.
Na pytanie, czym wzbogaciłaby terapię, odpowiada:
- Pani ordynator opowiada, że tyle się u nich wyleczyło anorektyczek. Może dobrze by było, gdyby choć jedna przyszła z nami pogadać. Pokazać, że z tego można wyjść.
Pytano nas, ile procent czasu myślimy o jedzeniu. Ja myślałam 80 procent. Ale nikt mi nie podpowiedział, co mam zrobić z tymi 80 procentami, kiedy już wyjdę. Musiałam sama do tego dojść.
- Masz kontakt z Renatą i Kaśką? – pytam.
- Nie mam pojęcia, co się dzieje z Kaśką. Kiedy trafiłam do szpitala po raz drugi, nie było też Renaty. Powiedziano mi, że doszła do wagi wyjścia i została wypisana. Spotkałam ją niedawno. Przy wzroście 172 cm waży 36 kilo. Chciałam odnowić kontakt, ale nie odbiera ode mnie telefonów. Jest już pełnoletnia i nie zgadza się na leczenie.
- A ty? Naprawdę wyzdrowiałaś?
- Kalorie liczę cały czas i nadal nie czuję smaku. Ani głodu.
*Prawdziwe personalia Marty tylko do wiadomości redakcji i dr Barbary Starobrat-Hermelin
Katarzyna Surmiak-Domańska
Szpital
psychiatryczny to bardzo osobliwe miejsce, chociażby z tego powodu,
że pensjonariusze cały czas narzekają; a to że nie dostali
przepustki na weekend czy święta, że jedzenie do bani, że mnóstwo
ograniczeń i restrykcji, że personel niemiły itd itp.
Jedna
rzecz jest znamienna, zdecydowana większość tych narzekających
nie kwapi się do wyjścia, nawet gdy przychodzi czas wypisu ze
szpitala, ludzie nie pałają jakoś specjalnie radością. Myślę
że podczas pobytu w szpitalu, nierzadko wielomiesięcznego, dochodzi
do wyalienowania od społeczeństwa. Ludzie są już tak
przyzwyczajeni do szpitala, że boja się zmian i tego co ich czeka
poza murami. Tutaj mieli wszystko narzucone, musieli
podporządkować się ścisłym rygorom i przepisom, w zasadzie nie
musieli nic robić, mieli zapewniony wikt i opierunek, z góry
ustalony plan dnia( w zasadzie każdy dzień wyglądał tak samo). A
poza nurami toczy się normalne życie w którym trzeba brać udział,
zapewnić sobie wszystko, wchodzi się w interakcje z innymi ludźmi
, w interakcje z otoczeniem. Ludzie zwłaszcza ci dłużej
przebywający w szpitalu nie potrafią się na nowo zaadaptować do
życia w normalnym świecie, przeraża ich codzienność.W związku z
tym bardzo często wracają do szpitala. Ja przebywałem w
dwóch szpitalach na oddziałach zamkniętych, fakt, o różnych
standardach i rygorach ale w obu przypadkach mechanizm był ten sam.
Myślę że podobna analogia występuje jeśli chodzi o życie z
zakładzie karnym.
Jak
napisałem wcześniej byłem w dwóch szpitalach
psychiatrycznych. Oba były nieco inne chociaż w jednym aspekcie
takie same chociażby z tego powodu, że pensjonariusze cały czas
narzekają; a to że nie dostali przepustki na weekend czy święta,
że jedzenie do bani, że mnóstwo ograniczeń i restrykcji, że
personel niemiły itd itp.
Jedna
rzecz jest znamienna, zdecydowana większość tych narzekających
nie kwapi się do wyjścia, nawet gdy przychodzi czas wypisu ze
szpitala, ludzie nie pałają jakoś specjalnie radością. Myślę
że podczas pobytu w szpitalu, nierzadko wielomiesięcznego, dochodzi
do wyalienowania od społeczeństwa. Ludzie są już tak
przyzwyczajeni do szpitala, że boja się zmian i tego co ich czeka
poza murami.
Pierwszy
szpital.
Zdecydowałem
się na pobyt w szpitalu w zasadzie na odczepnego w byłem pewny ze w
niczym mi on nie pomoże , pobyt nie wniesie nic pozytywnego. Rodzice
nalegali żebym spróbował jeszcze tego więc się zgodziłem. Kiedy
przyjechałem pod gmach oddziału psychiatrycznego byłem bardzo
senny gdyż zarwałem całą poprzednią noc, także od od razu po
przybyciu i podpisaniu zgody na leczenie pobyt w niniejszym
miejscu i po zajęciu sali oraz łóżka , poszedłem spać. Kiedy
obudziłem się po kilku godzinach snu i zacząłem kontaktować
zdałem sobie sprawę ze nie mam papierosów. Na szczęście w
kieszeni miałem jakieś 20 zł i zacząłem pytać po ludziach czy
nie maja odsprzedać paczki, jednak bez rezultatu. Papierosy były
towarem ścisłego zarachowania i nikt się nie chciał dzielić
Z
czasem się dowiedziałem że windziarze wożący pościel do prania
handlują na boku i można u nich kupić fajki z banderolą ukraińską
lub białoruską, oczywiście marnej jakości ale dla mnie wtedy to
było dla mnie jak Marlboro. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy to
obskurność owego szpitala. Miałem wrażenia że czas zatrzymał
się w latach 50 tych, ale wiadomo jakie sa w Polsce realia i nie
spodziewałem się luksusów. Poszedłem więc na palarnię, gdzie
przez większość dnia duża cześć pacjentów. Można powiedzieć
że na palarni toczyło się życie towarzyskie, ludzie grali w
karty, pili kawę , biesiadowali.
Jeśli
chodzi o wyżywienie miałem wrażenie że dają odrzuty z biedronki,
na dodatek w śmiesznie małych porcjach np na śniadanie jedno jajko
na twardo, na kolację jednego serdelka. Nie było widelców, noży ,
wszystko się konsumowało łyżkami. Zawsze starterem przy śniadaniu
była rozwodniona zupa mleczna. Suma sumarum najbardziej treściwy
był obiad. Z tym że tu pojawiał się mały problem. Ja
jako że jestem wegetarianinem, uskuteczniałem handel wymienny np
kotlet za dodatkowa porcję ziemniaków czy surówek.
Tak
czy inaczej gdyby nie paczki od rodziny popadłbym w anemię.
po
posiłku zwykle były podawane leki, pielęgniarki wywoływały
nazwiskiem, więc podchodziło się do stolika i brało swoja porcję.
oczywiście pielęgniarki obserwowały czy dany pacjent nie oszukuje
i nie markuje połknięcia ja grzecznie połykałem swoja porcję i
wracałem do sali. W czasie mojego pobytu w szpitalu panowała grypa
żołądkowa, co wiązało się z obstrukcją i długim
przesiadywaniem w toalecie. Niestety nie można było zamknąć
się od środka(tak chyba jest we wszystkich psychiatrykach) więc
trzeba było się pilnować lub trzymać za klamkę. Często wchodząc
do kabiny zastawało się obkakaną deskę do siadania a nawet rurę
od rezerwuaru,(taki niektórzy pacjenci mieli rozrzut)
jeśli
chodzi o rygory i standardy dało się wytrzymać, oczywiście nie
można było mieć niczego ostrego, w salach nie było gniazdek,
tylko na korytarzu, jednak dało się dojść do porozumienia z
personelem i puścić przedłużacz do sali.Na korytarzu stał
czajnik elektryczny zakupiony ze zrzutki pacjentów więc można było
zrobić kawę czy herbatę
Okna
były okratowane, jednak dla chętnego z brzeszczotem nie
stanowiły żadnego problemu. Telewizor owszem był, na
stołówce, jednak w dzień panował taki harmider że nie dało się
nic oglądać. Wyłączany był wraz z nadejściem ciszy nocnej przed
22:00. Centrum rozrywki była jednak palarnia, urządzona w sposób
spartański. Na środku stał ławostół, wokół niego
fotele(podziurawione i zapadające się) i kilka krzesełek, za
popielniczkę służyła puszka po paprykarzu szczecińskim. Mimo
wszystko było dosyć przytulnie, przy stole można było popijać
herbatę, grać w karty itp.. Można tam było przesiadywać cały
dzień i w zasadzie noc, z wyjątkiem pory podawania posiłków i
przyjmowania leków. Godzina 22:00 cisza nocna, wtedy wszyscy musieli
być w salach bo był obchód, potem można było wrócić na
palarnię czy wstępować do znajomych w innych salach, nawet przez
całą noc, aby cicho Reasumując, pod względem rygorów(nakazów i
zakazów) nie było źle, dało się wytrzymać
Inną
ciekawą personą był brodaty Pan ok 50 bardzo przypominający z z
twarzy i postury Janosikowego Kwiczoła. Dżentelmen ten ( spędzał
dnie siedząc na korytarzu koło gabinetów lekarzy i pielęgniarek
ze złożonymi dłońmi, ruszając kciukami na podobieństwo
kołowrotka mrucząc coś pod nosem. Już pierwszego dnia jego pobytu
zdawało się poznał cały personel, przynajmniej z imienia. Kiedy
tylko ktoś obchodził imieniny on wołał np do pielęgniarki.:
„Pani Ireno we wtorek jest Ireny, bardzo bym chciał żeby Pani
była”
Pewnego dnia na oddział trafił dziadek ok 80
tki poruszający się przy pomocy chodzika, trafił na sale do
„Kwicząła”. Widocznie nie popasowały mu poglądy
polityczne czy religijne
niniejszego brodacza bo uwziął sie na
niego , z uporem maniaka cały czas parł małymi kroczkami w stronę
swojego oponenta. Ów brodacz cały czas go odganiał aż w
końcu przylutował mu z piąch aż dziadek się potoczył w 2gą
stronę sali zatrzymując się na ścianie. Kwicziął skomentował
to takowymi słowy:” Personel nie reaguje, więc ja
zareagowałem.”
Niestety to nie zniechęciło upartego
dziadzia i kontynuował on swoje dzieło podpierając się chodzikiem
ledwo powłócząc nogami, uporczywie nękał swojego adwersarza aż
został przeniesiony na inną salę
Na oddział zawieruszył sie
nie wiadomo jakim cudem Włoch, w sędziwym wieku. Nie można sie
było z nmi nijak dogadać ale miałem wrażenie że znalazł z
brodaczem wspólny język, jakos sie sogadywali. W miedzyczasie jego
ogólny stan znacznie sie pogorszył i snuł sie po oddziale niby w
półletargu. szarpał za klamkę do drzwi wejściowych, próbował
dostac sie do okna przez co stał si uciążliwy dla personelu. W
takich zwykle było stosowane jedno rozwiązanie, mianowicie
umiejscowienie uciążliwego pacjenta na łóżku i przywiązanie doń
za ręce pasami. Niestety to nie uspokoiło tego uporczywego
jegomościa, próbował się on oswobodzić zsuwając się w dół
przez co praktycznie spadał z łóżka. Salowi podsadzali go z
powrotem do pozycji wyjściowej, jednak jednak Włoch nie popuszczał
ustawicznie zsuwając się i wydobywając z siebie niezrozumiałe
dźwięki, jęki. Zwykle dostawał wtedy serię zastrzyków
uspokajających po których spał jak niemowlę.
Był też taki
Boguś, niezmiernie szczery, pomocny i otwarty, wręcz do rany
przyłóż, przez co stawał się często niesamowicie natrętny.
Potrafił wejść za kimś do kabiny WC, czy do sali podczas snu.
Kręcił się po oddziale cały dzień i noc pomagając salowym za
szluga czy dwa. Pewnej nocy strasznie mnie poirytował. Nie dość że
przewracałem się z godzinę mimo przyjęcia sporej dawki
hydroxiziny i w końcu zasnąłem, po godzinie czuję przez sen
szarpanie za rękaw. zareagowałem gwałtownie adekwatnie do
sytuacji, patrze Boguś. Pyta czy nie mam poczęstować papierosem.
Na odczepnego wskazałem miejsce gdzie trzymałem papierosy, wziął
i poszedł. Drugi raz ledwo co przysnąłem, znowuż budzi mnie tenże
Boguś i pyta się czy nie mam jakiejś wody czy napoju. Już byłem
nieźle podkurwiony,a le myślę co? nie napoję spragnionego. Bogus
napiwszy się odszedł. Była godzina trzecia nad ranem i myślę że
jeszcze tak 3-4 godziny pośpię a tu za godzinę znowu mnie trąca
Bogus, częstując mnie Tigerem Widocznie chciał mi się odwdzięczyć
ale wkurwił mnie wtedy niesamowicie i od tamtej pory trzymałem go
na dystans nie pozwalając na zbytnie spoufalanie, inaczej z nim nie
dało rady.
Dni
mijały, czas mi się w tym szpitalu dłużył niemiłosiernie,
każda godzina była jak doba
ale zdecydowałem się że
dosiedzę do końca. Dużo pomogła mi muzyka (rodzice dowieźli mi
odtwarzacz mp3). W trudnych chwilach się miałem odskocznię, mogłem
się wyłączyć. Z perspektywy czasu dużo przychylniej patrzę na
tamten szpital niż kiedy byłem pacjentem. Generalnie rzecz biorąc
personel nie był najgorszy, sztywno trzymający się zasad, dało
się dojść konsensusu w różnych kwestiach.
Mimo raczej
krótkiego bo dwutygodniowego pobytu nawiązałem sporo znajomości i
poznałem sporo różnych historii. Na pewno dużym pozytywem była
pracownia terapii zajęciowej i prowadząca ją Pani Iwonka,
osoba niezwykle sympatyczna, z którą dało się porozmawiać na
różne tematy, zagrać w szachy czy warcaby, czy chociażby wspólnie
posłuchać muzyki. Kolorytu dodawały również wolontariuszki i
stażystki, które odwiedzały oddział w ramach praktyki.
Jeśli
chodzi o koncepcję leczenia mnie to lekarze nie meli żadnej,
bezsensownie dodawali mi leki o których byli poinformowani wcześniej
że już je brałem bez żadnego pozytywnego skutku lub z samymi
objawami ubocznymi.M. in zostawał mi podawany lek po którym, miałem
problemy z wymowa, artykulacja myśli, zwyczajnie zaczynałem się
jąkać co było bardzo frustrujące. Kiedy poinformowałem o tym
lekarza ten stwierdził że z pewnością nie jest to wpływ leku
tylko objaw choroby, i taka była rozmowa. Idąc do szpitala na 99
procent wiedziałem ze nie przyniesie to żadnych pozytywnych
efektów. W zasadzie robiłem to dlatego aby uświadomić rodzicom i
osobom z mojego otoczenia którzy namawiali mnie na szpital
bezsensowność tego posunięcia. Po prostu na tyle już znałem
swoja chorobę, przetestowałem w tamtym czasie wszystkie możliwe
leki także wiedziałem że szpital w moim przypadku nie ma sensu. Z
reszta o wiele lepszy kontakt miałem ze swoim lekarzem prowadzącym
którego miałem w zasadzie pod ręką niż z lekarzem prowadzącym
mnie w szpitalu, który postawił diagnozę na podstawie 30
minutowego wywiadu ( z resztą błędną), z którym to widziałem
się trzy razy w tygodniu podczas obchodu. Rozmowa sprowadzała się
do ogólników, minuta i szedł dalej
Nie przeczę że jest
wiele przypadków w których szpital jest jedynym wyjściem i
rzeczywiście ma sens ale w sytuacji gdy wzięło się
wszystkie możliwe specyfiki w najróżniejszych konfiguracjach
przez 10 lat leczenia, (przecież w szpitalu za ściana nie
wyprodukują nagle nowych a nawet gdyby to takie leki zaczynają
dopiero działać min. po 2óch trzech tygodniach. Po tym czasie
okazywałoby się tak jak w 90 % dotychczasowych
przypadków że
lek nie działa tak jak powinien, lub jego działanie objawia się
samymi skutkami niepożądanymi i co następny lek od początku(
i tak w koło Macieju)
Działając zgodnie z tą logiką
spędziłbym w takim szpitalu jakieś pół roku i dalej byłbym w
punkcie wyjścia.
Z
resztą w drugim szpitalu w którym byłem lekarz, ordynator oddziału
na którym leżałem
stwierdził że w moim przypadku szpital
nie ma sensu, wręcz pogarsza sytuację, bo jest dużo więcej
bodźców zewnętrznych do przetworzenia z którymi nie jestem w
stanie sobie poradzić co wręcz negatywnie wpływa na mój stan, ale
to już inna historia
Jak
napisałem wcześniej byłem w dwóch szpitalach
psychiatrycznych. Oba były nieco inne chociaż w jednym aspekcie
takie same chociażby z tego powodu, że pensjonariusze cały czas
narzekają; a to że nie dostali przepustki na weekend czy święta,
że jedzenie do bani, że mnóstwo ograniczeń i restrykcji, że
personel niemiły itd itp.
Jedna
rzecz jest znamienna, zdecydowana większość tych narzekających
nie kwapi się do wyjścia, nawet gdy przychodzi czas wypisu ze
szpitala, ludzie nie pałają jakoś specjalnie radością. Myślę
że podczas pobytu w szpitalu, nierzadko wielomiesięcznego, dochodzi
do wyalienowania od społeczeństwa. Ludzie są już tak
przyzwyczajeni do szpitala, że boja się zmian i tego co ich czeka
poza murami.
Pierwszy
szpital.
Zdecydowałem
się na pobyt w szpitalu w zasadzie na odczepnego w byłem pewny ze w
niczym mi on nie pomoże , pobyt nie wniesie nic pozytywnego. Rodzice
nalegali żebym spróbował jeszcze tego więc się zgodziłem. Kiedy
przyjechałem pod gmach oddziału psychiatrycznego byłem bardzo
senny gdyż zarwałem całą poprzednią noc, także od od razu po
przybyciu i podpisaniu zgody na leczenie pobyt w niniejszym
miejscu i po zajęciu sali oraz łóżka , poszedłem spać. Kiedy
obudziłem się po kilku godzinach snu i zacząłem kontaktować
zdałem sobie sprawę ze nie mam papierosów. Na szczęście w
kieszeni miałem jakieś 20 zł i zacząłem pytać po ludziach czy
nie maja odsprzedać paczki, jednak bez rezultatu. Papierosy były
towarem ścisłego zarachowania i nikt się nie chciał dzielić
Z
czasem się dowiedziałem że windziarze wożący pościel do prania
handlują na boku i można u nich kupić fajki z banderolą ukraińską
lub białoruską, oczywiście marnej jakości ale dla mnie wtedy to
było dla mnie jak Marlboro. Pierwsze co mi się rzuciło w oczy to
obskurność owego szpitala. Miałem wrażenia że czas zatrzymał
się w latach 50 tych, ale wiadomo jakie sa w Polsce realia i nie
spodziewałem się luksusów. Poszedłem więc na palarnię, gdzie
przez większość dnia duża cześć pacjentów. Można powiedzieć
że na palarni toczyło się życie towarzyskie, ludzie grali w
karty, pili kawę , biesiadowali.
Jeśli
chodzi o wyżywienie miałem wrażenie że dają odrzuty z biedronki,
na dodatek w śmiesznie małych porcjach np na śniadanie jedno jajko
na twardo, na kolację jednego serdelka. Nie było widelców, noży ,
wszystko się konsumowało łyżkami. Zawsze starterem przy śniadaniu
była rozwodniona zupa mleczna. Suma sumarum najbardziej treściwy
był obiad. Z tym że tu pojawiał się mały problem. Ja
jako że jestem wegetarianinem, uskuteczniałem handel wymienny np
kotlet za dodatkowa porcję ziemniaków czy surówek.
Tak
czy inaczej gdyby nie paczki od rodziny popadłbym w anemię.
po
posiłku zwykle były podawane leki, pielęgniarki wywoływały
nazwiskiem, więc podchodziło się do stolika i brało swoja porcję.
oczywiście pielęgniarki obserwowały czy dany pacjent nie oszukuje
i nie markuje połknięcia ja grzecznie połykałem swoja porcję i
wracałem do sali. W czasie mojego pobytu w szpitalu panowała grypa
żołądkowa, co wiązało się z obstrukcją i długim
przesiadywaniem w toalecie. Niestety nie można było zamknąć
się od środka(tak chyba jest we wszystkich psychiatrykach) więc
trzeba było się pilnować lub trzymać za klamkę. Często wchodząc
do kabiny zastawało się obkakaną deskę do siadania a nawet rurę
od rezerwuaru,(taki niektórzy pacjenci mieli rozrzut)
jeśli
chodzi o rygory i standardy dało się wytrzymać, oczywiście nie
można było mieć niczego ostrego, w salach nie było gniazdek,
tylko na korytarzu, jednak dało się dojść do porozumienia z
personelem i puścić przedłużacz do sali.Na korytarzu stał
czajnik elektryczny zakupiony ze zrzutki pacjentów więc można było
zrobić kawę czy herbatę
Okna
były okratowane, jednak dla chętnego z brzeszczotem nie
stanowiły żadnego problemu. Telewizor owszem był, na
stołówce, jednak w dzień panował taki harmider że nie dało się
nic oglądać. Wyłączany był wraz z nadejściem ciszy nocnej przed
22:00. Centrum rozrywki była jednak palarnia, urządzona w sposób
spartański. Na środku stał ławostół, wokół niego
fotele(podziurawione i zapadające się) i kilka krzesełek, za
popielniczkę służyła puszka po paprykarzu szczecińskim. Mimo
wszystko było dosyć przytulnie, przy stole można było popijać
herbatę, grać w karty itp.. Można tam było przesiadywać cały
dzień i w zasadzie noc, z wyjątkiem pory podawania posiłków i
przyjmowania leków. Godzina 22:00 cisza nocna, wtedy wszyscy musieli
być w salach bo był obchód, potem można było wrócić na
palarnię czy wstępować do znajomych w innych salach, nawet przez
całą noc, aby cicho Reasumując, pod względem rygorów(nakazów i
zakazów) nie było źle, dało się wytrzymać
Jeśli
chodzi o całokształt i standard to poziom opieki i warunki były
zdecydowanie lepsze niż w szpitalu pierwszym. Obchody były
codziennie rano i wieczorem lekarz prowadzący(oprócz weekendów),
zastępca i jacyś stażyści.
Zdecydowanie miało się lepszy
kontakt z lekarzem prowadzącym, który nie traktował człowieka
protekcjonalnie jako kolejny bezimienny przypadek w swojej praktyce,
sprawiał wrażenie człowieka empatycznego i zdecydowanie bardziej
wyedukowanego i dużo bardziej nowatorskiego niż lekarze z którymi
się spotkałem w szpitalu pierwszym. Niestety miało się z nim
kontakt tylko w czasie tygodnia, co w moim przypadku miało
diametralne znaczenie z powodu skrajnego pogorszenia mojego stanu w
czasie weekendu. Wtedy żeby się paliło waliło nie można było
dokonywać zmian w zestawie podawanych leków i to był największy
ból. Nie wiem czy lekarz dyżurny był w stosunku do mnie z góry
uprzedzony, ale mimo próśb nie chciał mi podać nic mocniejszego
na zmniejszenie napięcia, bo podanie jedynie hydroxiziny w
stanie w jakim byłem w zasadzie śmieszne. Jeśli chodzi natomiast o
rygory (nakazy i zakazy) to było nieporównywalnie gorzej niż w
pierwszej placówce. Niektóre były wręcz absurdalne np jak ktoś
słuchał muzyki, podczas obchodu zabierano na noc słuchawki ( jakby
się ktoś mógł na słuchawkach powiesić),
w nocy goniono do
łóżka jak małe dziecko, nawet gdy ktoś zachowywał się cicho.
Sale
były siedmioosobowe. Ja trafiłem na znamienite towarzystwo, młody
ksiądz, dwóch prawników, biznesmen i chłopak nieco młodszy ode
mnie, sam zająłem łóżko po księdzu. Ksiądz leżał
bezpośrednio koło mnie. Zrządzenie losu, ja jako antyklerykał
znowu trafiłem na człowieka z manią religijną.
Swoją
drogą mnogość księży i innych kaznodziejów w szpitalach
psychiatrycznych to nie przypadek. Pranie mózgu jakie robią im w
seminarium, w konfrontacji z rzeczywistością i kodeksem moralnym
jakim kieruje się przeciętny człowiek, żeby przetrwać na tym
świecie, do tego prawdziwe oblicze kościoła widziane od wewnątrz
może doprowadzić do dysonansu i zakończyć się chorobą
psychiczną.
Gość
z poprzedniego szpitala też miał starsza siostrę wykładającą
teologię na uniwersytecie
,
więc prawdopodobnie tak jak ten księżulek w seminarium miał
zrobioną wodę z mózgu .
Z
drugiej strony dużo ludzi mających problemy natury psychicznej i
emocjonalnej ucieka w religię szukając w niej
pocieszenia.
Mimo
siedmioosobowego towarzystwa nie bardzo miałem z kim znaleźć
wspólny język.
Lekarze
byli w nienajlepszej formie , mało się odzywali, lub rozmawiali na
tematy medyczne, jeśli chodzi o chłopaka, sprawiał wrażenie nieco
przestraszonego .
Jak
sie później dowiedziałem w trakcie rozmowy miał schizofrenię a
mianowicie głosy nakazujące i trafił do szpitala w ciężkim
stanie. Przeszedł serię elektrowstrząsów które, wręcz
zachwalał i namawiał mnie. Mówił że ze mu bardzo pomogły ale
patrząc na niego z boku odnośnie jego kondycji miałem
mieszane odczucia.
Jeśli
chodzi o księdza nie wychylałem się ze swoją filozofią świata
bo byłem w stanie tak złym że nie miałem ochoty na polemikę na
tematy światopoglądowe. Ale o księdzu później. Najwięcej do
powiedzenia miał ów biznesmen, który sprawiał wrażenie człowieka
z dużym bagażem doświadczeń, który z niejednego pieca chleb
jadł. Miło więc czasem było poleżeć na łóżku i posłuchać
jak prawił. Prawnik, analizował materiały prawne, gdyż prowadził
kancelarię ze swoim synem, w zasadzie w rozmowie i po czasie jaki z
nim spędziłem, właściwie nie wiem z jakim problemem trafił
do tej placówki (bo wyglądał na człowieka zupełnie zdrowego ),
chyba z przepracowania. Niestety tak jak się spodziewałem po
zakwaterowaniu na sali, najbardziej problemowym kuracjuszem okazał
sie ksiądz.
Całymi
dniami, notorycznie słuchał jak się można domyśleć rozgłośni
RM i na którą ja reaguję alergicznie. Na domiar złego
współkuracjusze ulegli narzuconemu
stanowi
rzeczy i „poszli z prądem” , także byłem osamotniony.
Zrozumiałe że nie chciałem dawać się gwałcić przez uszy,
więc szukałem azylu na korytarzu, czy palarni, jednak bezskutecznie
bo wszędzie kręciły się tabuny sępów. Sępili fajki,
mp3kę, która była moją jedyna odskocznią, wręcz nie można było
się opędzić. Często się zdarzało ze ksiądz zostawiał na noc
włączone radio (odpowiednio głośno) i zasypiał, co
uniemożliwiało mi zaśnięcie. Musiałem wtedy wstawać i
ściszać lub wyłączać po omacku, inaczej nie dało rady
Znalazłem
się między młotem a kowadłem, do tego mój stan z dnia na dzień
się pogarszał bo odstawiono mi mój główny lek(właściwie
nie wiem w jakim celu), nie dając w zamian za to żadnej
alternatywy.
Ksiądz
w trakcie tygodnia modlił się trzy razy dziennie, ok godzinę. W
tym czasie na sali musiała panować cisza, jak mówiłem reszta
pacjentów poszła z prądem, można powiedzieć wręcz
wtórowała księdzu w modłach, uciszając kiedy człowiek w ich
mniemaniu zachowywał się za głośno co było nader denerwujące.
Najgorzej było w niedzielę, litania trwała prawie cały
dzień, często bywało tak że zamykałem się w ubikacji albo
chodziłem wzdłuż korytarza szybkim krokiem, przemieszczając się
z miejsca na miejsce żeby w miarę możliwości unikać
sępiących.
Ksiądz,
młody, przystojny miał rzeszę wielbicielek, które odwiedzały go
praktycznie codziennie. Były to parafianki w wieku 60-70 lat,
przynosiły domowe wypieki i inne frykasy.
Zaznaczam.
Ja nie jestem z góry nastawiony negatywnie do księdza jako
człowieka, ale jak zaczyna robić ludziom wodę z mózgu,
indoktrynując, to co innego. Nie generalizuję, ksiądz jak każdy
może być dobrym lub złym człowiekiem, ale jak każdy nie lubię
kiedy mi ktoś narzuca swoją wolę, to chyba zrozumiałe.
Zbliżał
się weekend, mój stan stawał się coraz gorszy, czułem
niesamowite napięcie jakbym miał eksplodować połączone z lękiem.
Samopoczucie diametralnie pogorszyło się w piątek
wieczorem
Zostałem
na łasce lekarza dyżurnego i pielęgniarek, a tylko lekarz
prowadzący może zmodyfikować, zmienić zestaw podawanych leków.
Cała sobota była horrorem wiłem się na łóżku, wtedy nawet nie
wkurwiało mnie radio, ksiądz i jego modły, wszystko mi
zobojętniało. Przemęczyłem się tak całą sobotę. Wielokrotnie
prosiłem lekarza o jakieś silniejsze środki uspokajające typu
Relanium, ale bezskutecznie. Żeby dostać większa dawkę
hydroxiziny pielęgniarki musiały zwoływać konsylium, więc co tu
mówić o relanium.
Nic
nie jadłem, męczyłem się tak gdzieś do 3ciej w nocy aż w końcu
udało mi się zasnąć na kilka godzin. Gdy się obudziłem mój
fatalny stan osiągnął apogeum, nie wyobrażałem sobie jak
przetrwam niedzielę. Próbowałem to wewnętrzne rozpieranie
rozładować wypalając papierosa jeden po drugim ale to niewiele
pomagało. Pół dnia spędziłem w aneksie telewizyjnym tępo
patrząc w ekran i leżąc na sofie jak zwłoki. Kilkakrotnie brałem
hydroxizinę ale praktycznie nie czułem jej działania. Kiedy ktoś
o coś mnie pytał, praktycznie nie byłem w potencji żeby cokolwiek
odpowiedzieć, jedyną ulgę przynosiły mi wydawane cicho jęki.
Kiedy nadeszła pora obiadu i próbowałem coś zjeść, nic nie
przechodziło mi przez gardło. Wmusiłem w siebie trochę kartofli i
surówkę, ale po
tym
czułem sie jeszcze gorzej, więc szybko opuściłem stołówkę i
udałem się na fotel na końcu sali.(tam był najmniejszy ruch i
było najmniej żebrzących papierosy, chociaż byłem w takim stanie
że dawałem na odczepnego Liczyłem każdą minutę, każda godzina
trwała wieczność. Nie wyobrażałem sobie jak przetrwam
nadchodzącą noc. Czekałem na poniedziałek jak na zbawienie, bo w
poniedziałek przychodził z samego rana mój prowadzący lekarz i
myślałem tylko o jednym, o wypisie. Nie spałem całą noc,
starałem się jak najwięcej palić, bo to w małym stopniu( ale
zawsze) dawało ulgę na krótki czas.
Tylko
wizja rychłego opuszczenia szpitala dodawała mi sił żeby jakoś
przetrwać do rana bo jakby mi przyszło męczyć się tak choćby
jeszcze jeden dzień, chyba zacząłbym się przypalać zapalniczką
albo petować.
Jakoś
doczekałem do rana i kiedy zobaczyłem swojego doktora prowadzącego
poczułem ulgę bo cały czas wiedziałem że mogę się wypisać na
życzenie. Powiem szczerze że i fizycznie poczułem się lepiej,
pewniej.
Kiedy
wszedłem do gabinetu doktora i poprosiłem o wypis nie nie sprawiał
wrażenia zaskoczonego. Powiedział wręcz że szpital mianowicie
oddział ogólnopsychiatryczny nie jest miejscem dla mnie, ponieważ
jest tu dużo bodźców zewnętrznych, dużo ludzi i dużo nowych
rzeczy do przetworzenia. Mój stan w związku z tym może się nie
polepszać tylko wręcz pogarszać.
Jednym
z celów jakimi kierowałem się idąc do tego szpitala, było
poznanie kobiet z podobnymi problemami ( jak napisałem wcześniej
oddział był koegzystencjalny), bo jak napisałem od wielu wielu lat
borykam się z samotnością. Owszem było kilka fajnych dziewczyn z
którymi można było pogadać o tym czy o tamtym ale sprawiających
wrażenie nieufnych, lub będących w stanie ciężkim, którym nie w
głowie było zawieranie nowych znajomości. Były też dwa trutnie
bo inaczej ich nie można nazwać. Pierwsza sępiła papierosy
niemiłosiernie, mp3ke też. Jako że jestem człowiekiem w miarę
empatycznym
częstowałem, zwłaszcza że zarzekała się że
odda. Kiedy przyszedł dzień oddawania powiedziała, żebym
„pocałował si w dupę, nie trzeba było pożyczać wariatce.
Najśmieszniejsze jest to że za pół godziny przychodziła znowu
żebrać jakby nigdy nic.
Jakby nie patrzeć był to szpital
psychiatryczny nie hotel i trzeba było traktować pensjonariuszy z
odpowiednią pobłażliwością, spodziewając się różnych
zachowań.
Jednak ta była na tyle bezczelna ze potrafiła wejść
do sali i przeszukiwać cudze rzeczy
w poszukiwaniu papierosów,
musieliśmy ją solidarnie gonić na każdym kroku. Na dodatek była
niezwykle ordynarna i chamska, ale co zrobić w szpitalu towarzystwa
się nie wybiera
Druga z kolei była niezwykle namolna,
uprzykrzna jak mucha, potrafiła chodzić za mną wszędzie i nękać
to, fajki to odtwarzacz mp3. Ja szedłem do swojej sali, ona za mną,
szedłem do ubikacji, ona za mną. Na domiar złego była niezwykle
wulgarna i wrogo nastawiona do co ładniejszych dziewczyn,
zapewne z powodu kompleksów bo sama wyglądała jak
beczułka.
Pewnego dnia przyjęli na oddział chłopaka w wieku
lat 18, w zasadzie powinien być na oddziale młodzieżowym, ale że
się nie uczył i osiągnął wiek dorosły został dokooptowany do
naszego. Na pierwszy rzut oka wyglądał normalnie, jednak spojrzenie
miał błędne, lubieżne.
Był to jegomość bez żadnych
hamulców, sądząc po zachowaniu biseksualista, bo potrafił
dziewczyny łapać za pośladki, wyjeżdżać ze sprośnymi tekstami,
był wyjątkowo nachalny
Podobne zachowania kierował w stosunku
do mężczyzn. Teksty typu : „czy dygnął ci ptaszek w nocy” ,
lub ściskając banana mówił:” to jest Twój ku**s były na
porządku dziennym. Potrafił obejmować kogoś, łapać za jaja, czy
wchodzić za kimś do toalety.
W stosunku do mnie się trochę
hamował bo mu któregoś razu odpaliłem zdecydowanie, równając
słownie z ziemią, ale inni nie dawali sobie z nim rady, był duży,
ok 185 cm grubokościsty, ważył około setki i nie łatwo
było przegonić. często musieli interweniować sami salowi, ludzie
zaczęli skarżyć się na jego zachowanie więc salowi od jakiegoś
czasu mieli go na oku.
Jedyną osoba, która dodawała uroku
całemu oddziałowi była jedna wolontariuszka. Siedziała ona w sali
terapii zajęciowej. Niska, urocza blondyneczka o anielskim
spojrzeniu i niesamowitej aurze. Czasami chadzałem do owej sali żeby
patrząc na nią poprawić sobie humor. Niestety nie przychodziła
często a ja w późniejszej fazie pobytu nie czułem się na tyle
dobrze i pewnie żeby zagajać rozmową. Cóż, z perspektywy czasu
żałuję że się nie poznaliśmy, może teraz nie byłbym taki
osamotniony i wyalienowany
Właśnie
mijają trzy lata od mojego pobytu w pierwszym psychiatryku. . Muszę
przyznać że minęły jak z bicza strzelił a kiedy tam rezydowałem
liczyłem każą minutę, godzinę, dzień do wyjścia. Każda minuta
była udręką. Udręka przebywania w zamknięciu i podporządkowania
panującym tam rygorom. Męczyła mnie nie tyle niemożność
wychodzenia co sama świadomość bycia w zamknięciu bo przecież
analogicznie z domu też prawie nie wychodzę ale nie ciąży na mnie
zakaz jego opuszczania.Podobnie jest z władzą, która polega nie na
samym stosowaniu środków przymusu tylko utrwalaniu w świadomości
obywateli możności jej zastosowania. Teraz, kiedy patrze na szpital
z perspektywy trzech lat, odczuwam pewien sentyment. Ciekawi mnie ilu
pensjonariuszy którzy ze mną przebywali w tej placówce trafiło
tam ponownie i przebywa teraz. Będąc na oddziale miałem wrażenie,
że niektórzy tam przebywają pół roku lub nawet dłużej, byli
jakby zrośnięci ze szpitalem na stałe. Niektórzy pobyt w szpitalu
traktowali jako sposób na życie; mieli tam zapewniony wikt i
opierunek, nie musieli się o nic martwić nie musieli zmagać się z
ponurą rzeczywistością świata na zewnątrz.
Była
na oddziale bardzo sympatyczna terpeutka od terpii manualnej. Gdybym
zabwił tam dłużej i był w lepszej formie niewykluczone że bym
próbował z nią romansować. Ciekawi mnie czy mój kumpel, po
sześciu próbach samobójczych zaliczył tam pobyt ponownie i czy w
ogóle jeszcze żyje.
Sam
obraz szpitala ani trochę nie zatarł się w mojej pamięci.
Obskurne sale, stołówka i palarnia i panie które wydawały leki i
nadzorowały ich połykani, chociaż nie było wielkim problemem je
oszukać. Byli ludzie, którzy przez tydzień gromadzili po jednej
dawce danego leku i potem połykali wszystko hurtem żeby „poczuć
się dobrze” lub prowadzili handel wymienny z innymi pacjentami,
ale akurat t to nie jest żadnym ewenementem, podobne zwyczaje mają
miejsce w wielu szpitalach. Tak czy owak mój pobyt w tymże miejscu
był bezzasadny a poszedłem tam na odczepnego.
Teraz kiedy patrzę z perspektywy kilku lat mimo wszystko lepiej wspominam ten pierwszy szpital. Fakt, warunki były spartańskie. O wyżywieniu lepiej nie wspominać bo na śniadanie standardowo była rozwodniona do maksimum zupa mleczna i powiedzmy jedno jajko, w moim odczuciu nie do końca świeże, nie było tylu diet m.in wegetariańskiej jak w szpitalu drugim także na obiad jadłem praktycznie tylko ziemniaki i surówkę. Panie ze względu na to że nie jadłem mięsa dokładały mi dodatkową porcję ziemniaków, bywało też, że zamieniałem się z innymi kuracjuszami powiedzmy kotlet za surówkę. Kolacji było tyle co kot napłakał i gdyby nie jedzenie z domu mógłbym zapaść na anemię ale jak wspomniałem wcześniej idąc do szpitala nie spodziewałem się luksusów, więc zastane realia nie były dla mnie wielkim zaskoczeniem. Jedna istotna różnica pomiędzy tymi dwiema placówkami – zaostrzenie rygorów. Zdecydowanie ten czynnik przmawiał na korzyść tej pierwszej, przynajmniej z mojego punku widzenia. Drugim czynnikiem była elastyczność personelu. Po pierwsze na korytarzu były gniazdka, z których można było cały czas korzystać, chociażby żeby podładować telefon lub mp3kę, oprócz tego można też było puscić soboe prąd przedłużaczem do sali i podpiąc boomboxa czy laptopa. W drugiej placówce gniazdka były tylko na stołówce a telefony czy inne przenośne rządzenia niestety można było ładować tylko w nocy, na nic zdały sie prośby, personel sztywno trzymał się zasad. Do tego obowiązywały śmieszne nakazy i rygory. np. Podczas przyjęcia na oddział należało zdać wszystkie sznurki/ sznureczki czy ściągacze przez co ludziom spadały spodnie, brakowało tylko tego żeby jeszcze wyplatano sznurowadła z butów, absurdem było, że podczas nocnego obchodu zabierano słuchawki do mp3ek, tak jakby ktoś był w stanie sie na tym powiesić. Najgorsze było to, że miało sie wrażenie bycia traktowanym jak dziecko, w nocy goniono człowieka do łóżka jak sześciolatka, co było nadzwyczaj irytujące. Nie można było po wieczornym obchodzie sobie siedzieć spokojnie na palarni nikomu ni wadząc tak jak w szpitalu pierwszym, pielęgniarki wręcz kilka razy w ciągu nocy wędrowały po salach i sprawdzały czy wszyscy są w łóżkach i grzecznie śpią, nawet częste chodzenie do toalety było napominane. Jednym aspektem którym drugi szpital zdecydowanie górował nad pierwszym była poieka lekarska. Obchody były codziennie ranoi i wieczorem nawet w weekendy. W czasie tygodnia był o wiele lepszy dostęp do lekarza prowadzącego i sam lekarz był dużo bardziej przystępny, miała sie wrażenie, że nie traktuje pacjenta z góry jako kolejny bezimienny przypadek tylko bardziej indywidualnie. Jednak na weekendzie pozostawało się na łasce lub niełasce lekarza dyżurnego i skrupulatnie trzymających się regulaminu pielęgniarek. Żeby dostać coś na obniżenie napięcia w chwilach kryzysowych, kiedy prawie dogorywałem i potrzebowałem czegoś mocninejszego, lekarz dyżurny cedził mi hydroxizinę, która nijak sie miała do skali napięcia . Jeszcze jedna istotna sprawa. Na podstawie własnych obserwacji i po rozmowach z ludźmi oraz znajomymi chyba na wszystkich oddziałach ogólnopsychiatrycznych jako rozpoznanie na dzień dobry dają schizofrenię paranoidalną, chyba że ma się w papierach czarno na białym inna chorobę. Tak na zakończenie jesli chodzi o te dwa szpitale w których byłem kuracjuszem pozostał sentyment do tego pierwszego. Mimo, że w drugim oddział był mieszany, to w pierwszym byli ciekawsi ludzie, można było na palarni spokojnie pogwarzyi na rózne tematy i nie było takich ciśnień. faktem jest, że czas mi sie tam dłużył niemiłosiernie, korytarz z kumplem przmierzlismy setki razy tam i z powrotem ale było zdecydowanie bardziej swojsko i nie było tylu sępów na papierosy czy inne zabawki
Odnośnie
szpitali psychiatrycznych i tego typu placówek.
Jeżeli
chcecie decydować o ewentualnym wcześniejszym wypisie czyli
cofnięciu zgody na leczenie, absolutnie nie mówcie podczas
przyjęcia o myślach samobójczych i miejcie baczenie czy nikt z
rodziny tudzież osób opiekujących się nie mówi takich
rzeczy.
Nie
mówię tu o sytuacjach kiedy ktoś trafia do szpitala po nieudanej
próbie samobójczej, wtedy może zostać przetrzymany w placówce
nawet kilka miesięcy. Mówię o sytuacji kiedy trafiacie do szpitala
z własnej woli podpisując stosowne dokumenty.
W
takim przypadku jeżeli ktoś ma w karcie myśli samobójcze, lub
pobyt w szpitalu blokuje rodzina, zostajecie na łasce bądź
niełasce lekarza który was prowadzi w szpitalu. W takich
przypadkach minimalny czas pobytu wynosi dwa tygodnie, lecz może
zostać wydłużony.
W
takich przypadkach pozostaje jeszcze zwrócenie się do sądu o
rozpatrzenie sprawy, ale cały proces począwszy od przybycia sądu
do szpitala do wydania orzeczenia w sprawie trwa dosyć długo i w
zasadzie mija się z celem.
Na oddziale VI A było fajnie. Gdy tam przyszedłem to od samego początku dobrze się czułem, bo znałem tam sporo osób. Poznałem też nowych ludzi. Na tym oddziale był spokój, ponieważ był to oddział rehabilitacyjny przebywały tam osoby na ogół spokojne. Pewnego dnia na oddział trafiła Anna D., która bała się tego miejsca. Ja zacząłem ją oprowadzać po oddziale i tłumaczyłem jej, jakie zasady są na oddziale. Ania bardzo mnie polubiła i na pamiątkę zrobiła mi opaskę na drutach. Na oddziale tym spotkałem też Sylwka, z którym leżałem już wcześniej na IIIA. Któregoś dnia fazowaliśmy sobie z chłopakami w palarni. W drzwiach od palarni wybiliśmy pleksę. Kiedy rano szedłem na stołówkę to na niej była zadyma mianowicie jeden z pacjentów uderzył drugiego i ten, który go uderzył wracał do Sali zamachnął się przede mną jak by mnie chciał uderzyć, ale zdążyłem się schylić i uniknąłem ciosu. Dnia 14.03.2006 roku chciałem już wyjść na stałe do domu, bo miałem dosyć przebywania w szpitalu musiałem wtedy napisać podanie do ordynatora oddziału i po wizycie i naradzie lekarskiej wypisali mnie do domu. To był bardzo krótki pobyt w szpitalu tym razem