Rybaltowska Barbara Jak to sie skonczy 06 Saga



Rybałtowska Barbara


Bez pożegnania 06


Jak to się skończy


Rozdział pierwszy


Mieszkanie

w przedwojennej

dwupiętrowej

kamienicy

ministerialnej

przy

ulicy

Mochnackiego,

otoczonej ogrodem,

niewątpliwie miało wiele zalet i jedną wadę. O niej przekonała się Kasia w ciągu trzech miesięcy od urodzenia Zosi. Nie zainstalowano tam windy. Przedtem, nawet gdy była już w zaawansowanej ciąży, nie miało to znaczenia, ale teraz dźwiganie po schodach na trzecie piętro wózka dziecięcego z zawartością dawało się jej we znaki.


Wprawdzie

kilka

miesięcy

temu

zawiadomiono

ich

o dobiegających końca pracach w ich wyczekiwanym od lat mieszkaniu spółdzielczym, ale zaaferowani zmianami, jakie nastąpiły w ich życiu po pojawieniu się córeczki, nie kwapili się do przeprowadzki, zwłaszcza że poznali już lokalizację i zamieszkanie w świeżo wzniesionym wieżowcu nie nęciło ich zbytnio.


– Wrócę dziś trochę później, mam po pracy konferencję prasową w FSO – powiedział Maciek tamtego dnia, wychodząc.


– Damy sobie radę, nie martw się.


– Nie wątpię. I zadzwoń do spółdzielni. Poproś, żeby przełożyli nasze oglądanie mieszkania na inny dzień. W tym tygodniu nie dam rady.


Kasia, mimo dość licznych obowiązków macierzyńskich, niezmiennie realizowała też polecenia Maćka spisane na pozostawianych jej kartkach. Lubił być szefem, a ona poddawała się temu bez szemrania.


Spółdzielnia mieszkaniowa była niedaleko, przy Słupeckiej.

Wystarczyło przejść na drugą stronę Grójeckiej przez plac Narutowicza.

Zamiast dzwonić Kasia postanowiła zajrzeć tam idąc na spacer z córeczką.



Urzędnik rozpoznał ją ze sceny. Był na jakimś koncercie czy „Podwieczorku przy mikrofonie”, w którym brała udział. Dzięki temu przełożenie terminu oglądania mieszkania przyszło bez trudu. Tym bardziej, że owo mieszkanie, jak się okazało, nie było jeszcze gotowe do pokazania.


To dziwne, jak mówienie o pewnych sprawach prowokuje uruchomienie działań ich dotyczących. Bo tego właśnie dnia rozpętała się lawina zdarzeń zapowiadających zmiany.


Kiedy Kasia wtaszczyła na górę wózek ze śpiącą córeczką, drzwi otworzyła jej Matylda ze ścierką w ręce. Była podekscytowana.


– Sprzątam, bo o szóstej ma tu przyjść niejaki Janiszewski z Ministerstwa Komunikacji, były podwładny mojego męża. Teraz pracuje na jego stanowisku. Przypomniał sobie nagle o nas.


– Ładnie z jego strony – powiedziała Kasia. – Rozbiorę Zosię, nakarmię ją i pomogę mamie. A w ogóle to co tu sprzątać, przecież w stołowym jest porządek.


– Daj spokój! Nie na tyle, żeby przyjmować w nim gości.


Kasia wzruszyła ramionami. Uznała, że nie warto na ten temat z Matyldą dyskutować. Przed każdymi odwiedzinami kogokolwiek ulegała panice.


Już po wizycie urzędnika stwierdziła, że cała ta poprzedzająca ją nerwowa krzątanina teściowej była zupełnie niepotrzebna. Bo powód jego odwiedzin nie był bynajmniej odruchem serca.


Po kilku latach od śmierci Marcina Kalczyńskiego, męża Matyldy i ojca Zuzy i Maćka, Ministerstwo Komunikacji postanowiło odebrać rodzinie zmarłego pracownika mieszkanie służbowe. Potrzebne im było dla kogoś ważnego teraz w ich hierarchii. Tak więc oczekiwany w dobrej wierze gość pojawił się z nakazem eksmisji. Nieświadoma niczego Matylda, podobnie jak jej syn powitali go z honorami, wzruszeniem i eleganckim poczęstunkiem. Tym trudniej było mu wyartykułować to, z czym się pojawił. Kiedy wreszcie czerwony jak burak, z kropelkami potu na nosie i czole wyłożył jąkając się swą misję, przy stole zapanowała grobowa cisza. Ani Maciek, ani tym bardziej jego matka nie wiedzieli, co powiedzieć. Spoglądali zszokowani to na siebie, to na gościa, z tak głupimi minami, jakby sobie z nich nieelegancko zażartował. I pewnie by się ich reakcją zdziwił, gdyby miał odwagę podnieść na nich oczy.


Kasia obserwowała całą tę scenę z zapartym tchem przez ażurową ściankę regału, który oddzielał część sypialną pokoju od jadalnej, w której się rozgrywała. Czterdziestometrowy salon pozwalał na takie aranżacje, bo miał dwa ogromne weneckie okna, które rozświetlały każde

z zaimprowizowanych

pomieszczeń.

Nie

uczestniczyła

w rozmowie, bo zdrzemnęła się po nakarmieniu Zosi, śpiącej obok niej.


Cisza przy biesiadnym stole trwałaby nie wiadomo jak długo, gdyby przebudzona nagle kruszynka nie zakwiliła cichutko.


– Kotek miauknął? Mają państwo kotka? – zapytał urzędnik rad, że może zmienić temat i wybrnąć z niezręcznej sytuacji.


Muki Czerepowicz, siedzący dokładnie naprzeciw niego na marmurowej półce nad kaloryferem koło okna, wytrzeszczył na gościa swoje turkusowe oczy syjamczyka i z pogardą odwrócił głowę, udając, że wygląda na ulicę.


– Tak, mamy kota. Siedzi przed panem i milczy, a głos, który pan słyszał, należy do wnuczki pana dawnego szefa, którą skazuje pan na zamieszkanie razem z trzema dorosłymi osobami w dwudziestometrowej kawalerce, szumnie nazwanej w pańskiej eksmisji mieszkaniem zastępczym – wypalił Maciek mało życzliwym tonem.



– Ależ panie redaktorze! Ja sam o niczym nie decyduję! Jestem tylko posłańcem. Niewdzięczna rola… Przykro mi. Takie są przepisy dotyczące mieszkań służbowych.


– Przepisy, przepisy… A ludzie? Jak się mają do tego ludzie?


– Niepotrzebnie pan mnie atakuje. Mogliśmy przesłać państwu nakaz eksmisji pocztą. Przez szacunek dla rodziny naszego nieodżałowanego pana Marcina pofatygowałem się osobiście.


– I co, spodziewa się pan oklasków? Chce pan nasycić oczy widokiem upokorzonych, bezradnych ludzi?


– Bynajmniej, ale przecież musieli się państwo z tym liczyć.

Ministerstwo ze swej strony sprawdziło wszystko podejmując konieczne kroki. Wiadomo nam, że państwo młodzi należą do spółdzielni mieszkaniowej, a pani Matylda dostaje od nas mieszkanie zastępcze.


– Jak to pan powiedział, o naszej przynależności do spółdzielni „wiadomo nam”? Bardzo pięknie! Bardzo pięknie! Jesteśmy do tego inwigilowani!


Janiszewski wstał, sięgnął po rękę Matyldy, ucałował ją i powiedział:


– Nic tu po mnie. Chciałem być przyzwoity. Nie było mi miło zostać zwiastunem tych wieści, mimo to podjąłem się niewdzięcznej roli.

Składam wyrazy szacunku i ubolewania, ale w tej sprawie jestem tak samo bezradny jak państwo. Dobranoc.


Sam zdjął swój płaszcz z wieszaka w przedpokoju. Maciek nie odprowadził go do drzwi. Matylda posłała mu załzawione spojrzenie.

Spuścił oczy.


– Przepraszam – wyszeptał i wyszedł.



Ruchliwy zazwyczaj Maciek siedział jak skamieniały. Wpatrywał

się tępo w dokument eksmisji.


Cała ta sytuacja wydawała się Kasi nierealna. Wzięła dziecko na ręce i podeszła do Matyldy.


– Nic ci nie jest? – zapytała. – Gdzie są twoje krople na serce?


– Na toaletce – odpowiedziała i zwróciła się do syna: – To ile nam zostało czasu?


– Co ty mówisz, Matyldo? Jak to, ile nam zostało czasu – przestraszyła się Kasia.


– Mama myśli o przeprowadzce. Trzeba będzie zobaczyć to mieszkanie zastępcze. Nie martw się mamo. W razie czego zamieszkasz z nami.


Długo jeszcze w ten wieczór rozmawiali o tym, co ich czeka w ciągu dwóch miesięcy, bo w takim czasie musieli zwolnić mieszkanie.


Matylda starała się zachować spokój. Powtarzała w kółko, że przecież powinna była się spodziewać takiego obrotu spraw. I tak udało się im nie ruszać z miejsca przez kilka lat. Tłumaczyła to sobie i swemu synowi, jak mogła, byle go uspokoić. Wiedziała, podobnie jak jej synowa, że nie jest on stworzony do porażek życiowych. Nie potrafi ich znosić spokojnie ani stawić im czoła.


Rano jednak trzeba było ją zawieźć na pogotowie. Trafiła na oddział kardiologiczny szpitala przy Hożej. Po tygodniu wróciła do domu uspokojona i wyciszona.


Przyjechała z Krakowa Zuza. Jak twierdziła po to, żeby pożegnać się z mieszkaniem ojca, skoro ma być im odebrane. A tak naprawdę postanowiła zabrać matkę na święta Bożego Narodzenia do siebie, żeby w nowym otoczeniu odpoczęła od czekających ją zmian.


Zuza była inicjatorką pomysłu, żeby wszyscy razem obejrzeli przydzieloną Matyldzie kawalerkę i zaplanowali, co można do niej zabrać i jak ją urządzić.


– W ten sposób – powiedziała – mama będzie spokojniejsza wiedząc, co ją czeka, i nie zostanie z tym sama.


– No wiesz – zaoponował Maciek – a my to co? Myślisz, że moglibyśmy zostawić ją z tym samą?


– Nie myślę tak, ma się rozumieć, ale im nas będzie więcej, tym lepiej.


Mieszkanie zastępcze, które obejrzeli wspólnie, nie wyłączając Zosi w beciku, miało jedną podstawową zaletę. Znajdowało się w tym samym rozbudowanym budynku przy ulicy Żelaznej, tuż przy jej zbiegu z Alejami Jerozolimskimi, w którym rodzina Kalczyńskich mieszkała przed wojną. Wcześniej nie skojarzyli sobie tego, bo zmylił ich adres, który w dokumencie przydziału brzmiał: ulica Chmielna 73.


Odkąd w Śródmieściu w Warszawie stoi Pałac Kultury, mało kto pomięta, że Chmielna, a teraz Rutkowskiego, pełna sklepików aż po Nowy Świat, ma swój dalszy ciąg za placem Defilad w stronę Dworca Głównego. Tak więc Kalczyńscy szukając adresu nowego lokum pojechali najpierw na Kruczą i skręcili w lewo w Chmielną obok nowych wieżowców. I tu konsternacja. Numery biegnące w górę od Nowego Światu do Marszałkowskiej kończyły się na dużo mniejszym, niż mieli na dokumencie.


– Że też nie sprawdziłem tego na planie! – uderzył się w piersi Maciek i wyciągnął plan Warszawy ze schowka. – A więc tak, trzeba wrócić i wjechać od Żelaznej.



– Obok naszego dawnego domu? – ożywiła się Matylda.


– Tak, to musi być gdzieś tam.


Jeszcze raz skręcając z Alej Jerozolimskich zatrzymali się przed kamienicą, w której mieszkali przed wojną. Popatrzyli na okna na pierwszym piętrze, poopowiadali sobie po raz kolejny o rozkładzie apartamentu, o pokojach w amfiladzie i długim korytarzu, po których mały Maciek ze skye terrierem Blackiem gonili się bez przerwy.

Powzruszali się i skręcili w Chmielną. Szybko zorientowali się, że dobrnęli do celu.


Dawna kamienica została przebudowana na wielki czworobok uzupełniony o sześciopiętrowe domy stanowiące monolit. Nowy twór niezbyt pasował do stylowego frontonu, był toporny i przaśny, ale fakt, że obie budowle połączono w jedną całość, usposobił doń życzliwie Matyldę. Była podekscytowana.


– No patrzcie, kto by pomyślał, że wrócę tu na stare lata?! Życie jest doprawdy nieprzewidywalne! Czuję w tym rękę Boga! – entuzjazmowała się.


Weszli do wskazanej w dokumencie bramy, odczytali z tabliczki informację, że mieszkanie numer 68 znajduje się na szóstym piętrze i weszli do windy. Z trudem się w niej we czworo plus Zosia zmieścili.

Winda skończyła swój kurs na piątym piętrze. Do szóstego trzeba było dotrzeć stromymi i wąskimi schodami.


– Musimy się zastanowić, jakie meble tu zabrać, duża szafa mamy raczej tędy nie przejdzie – zauważyła Zuza.


Maciek nad głową Zuzy zrobił do niej minę ostrzegającą przed zniechęcaniem matki. Ona jednak była w dobrym nastroju, wynikającym z odkrycia, gdzie znajduje się jej przyszłe mieszkanie. O tym, żeby go nie przyjąć, i tak nie mogło być mowy. Oferta była tylko jedna.


Kluczem wyjętym z koperty otworzyli drzwi i całe królestwo ukazało się ich oczom. Znaleźli się od razu w pomalowanym na biało kwadratowym niewielkim pokoju. Naprzeciw okna znajdowała się w nim otwarta wnęka kuchenna wielkości szafy, a obok niej drzwi do łazienki. Prawie całą jedną ścianę zajmowało okno z parapetem z grubej deski. Wnęka kuchenna nie była znowu taka duża – trochę ponad dwa metry… Jedna ze ścian była drewniana, okazała się przesuwanymi drzwiami do dużej szafy.


– Mieszkanko dla lalek – powiedziała Matylda. – Dobrze, że chociaż jasne, no i w tym domu… To jest jego niewątpliwą zaletą.


Towarzyszące jej osoby milczały. Trudno im było sobie wyobrazić, jak można się tu zaasymilować po zamieszkiwaniu w przestronnych pokojach stylowej kamienicy przy Mochnackiego.


Zuza wyjęła z torebki notatnik i miarkę, naszkicowała plan mieszkania i pozapisywała dokładnie wszystkie jego wymiary.


Wyjrzeli za okno. Widać było z niego wieżę Pałacu Kultury, ale trzeba było się wychylić, żeby ją zobaczyć. W dole widniała, jak w tunelu, wąska uliczka prowadząca do Chmielnej, niskie dachy domów po jej drugiej stronie. Żadnych drzew, żadnej zieleni z okien nie było widać.


Wszyscy oprócz Matyldy byli przygnębieni. Ona była skłonna przymknąć oczy na niedostatki swojego nowego lokum z powodu jego przynależności do budynku, który zapisał się złotymi zgłoskami w jej pamięci.


– Słońce raczej ci nie dokuczy – zauważyła Zuza. – Okno wychodzi na wschód. Trzeba będzie zawiesić gęste zasłony, żebyś się za wcześnie nie budziła.



– Chwała Bogu, że to nie południe lub zachód, usmażyłabym się w tej klatce – odrzekła niezrażona Matylda.


Kalczyńscy w niewesołych nastrojach wrócili do domu. Jeszcze tego popołudnia Maciek odwiózł siostrę i matkę na dworzec. Kiedy wrócił, położył się przodem do ściany, co było nieomylnym znakiem, że jest w depresji, i zasnął. Zawsze tak robił, odsypiał zmartwienia obrażony na cały świat. Kładąc się prosił, żeby Kasia obudziła go na kąpiel dziecka, ale ona postanowiła dać mu tego wieczora spokój. Sama zajęła się Zosią, a kiedy ją uśpiła, zadzwoniła do Zamościa do matki.

Rozmawiały przez telefon prawie codziennie, ale nie widziały się od dawna. Odkąd Teofil stał się mniej sprawny, Zofia przestała podróżować, bała się go zostawiać samego. Była wprawdzie w domu Pelasia, która tak samo jak w ubiegłym roku nie została przyjęta na studia, mimo dobrze zdanego egzaminu. Znowu zabrakło jej punktów za pochodzenie, zaangażowanie społeczne i inne bzdety. Od listopada pracuje w biurze urzędu miasta, więc od rana do godziny czwartej po południu nie ma jej w domu.


– Co tam słychać, córeczko? – usłyszała Kasia głos matki. – Jak tam moja imienniczka rośnie?


– Trzyma główkę prosto, rozgląda się i gaworzy do lalki. Jest dzielna jak jej babcia. Ale poza tym mamy same kłopoty. W ciągu dwóch miesięcy musimy opuścić mieszkanie. Mówiłam ci, że ono jest służbowe, a ojciec Maćka nie żyje już prawie osiem lat.


– I cóż wy, biedaki, zrobicie?


– Matylda na wieść o tym wylądowała w szpitalu. Dlatego nie dzwoniłam. Ale sytuacja jest już opanowana. Zuza zabrała ją do siebie na święta. Obejrzeliśmy oferowaną jej kawalerkę. Jest malusieńka, na szóstym piętrze. Winda dochodzi tylko do piątego piętra, potem trzeba się wspinać po wąskich, stromych schodach jeszcze jedno piętro. Wiesz, to całe blokowisko jest dobudowane do przedwojennej kamienicy, w której Kalczyńscy mieli apartament przed wojną.


– Co ty powiesz? Niesamowite, co za zbieg okoliczności.


– Właśnie. Dzięki temu Matylda zaakceptowała tę klitkę, z sentymentu do dawnych czasów. Upatruje w tym jakiegoś znaku, zrządzenia losu.


– A wy? Gdzie będziecie mieszkać?


– Czekamy na przydział. Byłam w spółdzielni, zobaczymy naszą przystań jeszcze przed świętami.


– Więc nie wiesz gdzie ona jest, jak wygląda?


– Wiem, że będą to dwa pokoje z kuchnią, o powierzchni około czterdziestu metrów kwadratowych. Reszcie przyjrzymy się na miejscu.


– Czterdzieści metrów? Nie za wielkie na trzy osoby.


– Och, mamusiu, nie każdy ma tyle szczęścia co ty. Przy twoich stu czterdziestu metrach wszystko będzie wydawać się ciasne. Tu, w Warszawie, wszyscy są stłoczeni jak śledzie.


– A więc w święta będziecie sami?


– Wyjeżdżamy.


– Z takim małym dzieckiem? A dokąd to?


– Maciek chce jechać w góry.


– Nonsens. Zosia jest za mała.



– Też mi się tak zdaje, ale przekonać Maćka do zmiany postanowienia nie jest łatwo.


– Przyjedźcie do nas. Będziemy w komplecie. Nawet Piotruś dostaje urlop z wojska.


– Nie wiem, czy to się uda. Spróbuję namówić Maćka.


Rzeczywiście nie było to łatwe, ale po kilku burzliwych rozmowach i wsparciu lekarki Zosi Maciek się poddał.


Rozdział drugi


Pojechali na święta do Zamościa. Stawili się tam wszyscy. Oni, Ania z synkiem i mężem oraz Piotrek. Bliźniaczy brat Pelasi, ostrzyżony krótko, w mundurze z naszywkami kaprala, przyciągał wzrok, taki się z niego zrobił przystojniak. Pelasia ani na moment nie chciała odejść od Zosi, a synek Ani, Norbert, trzymał się jej spódnicy.


Skoro najmłodsza z sióstr z zapałem zajęła się dziećmi, Kasia z Anią zaoferowały swoją pomoc w kuchni. Razem z dziećmi przebywało w domu dziesięć osób, trzeba było nieźle się krzątać, żeby wszystkim zapewnić odpowiednią ilość świątecznych specjałów. Tak się utarło w domu Zofii, że to ona zajmowała się gotowaniem. Córki dawniej nie bardzo kwapiły się do wyręczania jej w kuchni. Ale przed świętami było inaczej. Kasia i Ania prowadziły już własne domy, do których chętnie przenosiły zwyczaje żywieniowe matki. Odkąd miała telefon, ciągle instruowała młode gospodynie, jak się to i owo gotuje.


W przygotowaniu świąt od dawna chętnie uczestniczyły wszystkie.

To był magiczny czas. Przy lepieniu uszek do barszczu i pierogów słuchały opowieści matki, jak to było dawniej w rodzinie. Jak gotowano, świętowano, celebrowano. Jak elegancko bywało we dworze u babci Piaseckiej, jak biednie na zsyłce. Słuchali o choince z tui w Afryce, o lepioszce kukurydzianej w Kirgizji, o tym, co można było czymś zastąpić, a o czym tylko pomarzyć. W pracach kuchennych zawsze uczestniczyli na równi z dziewczętami Piotrek i Teofil, który kroił

karpie, zdejmował z nich łuski, po czym mył te łuski, suszył i po kilka opakowywał celofanem, żeby każdemu dać do portfela pakiecik na szczęście w finansach na cały rok.


Teraz Teofil siedział wprawdzie przy wielkim stole w kuchni, bo ostatnimi czasy było to jego ulubione miejsce, ale jego obecność była symboliczna. Przyklęknąwszy na jednym kolanie opierał się łokciami o blat i palił papierosa za papierosem głuchy na prośby Zofii, żeby dał

temu spokój i nie zatruwał dymem siebie i innych.



Nie słuchał, co się do niego mówi, nie wtrącał się do rozmów.

Tylko patrzył i palił bez opamiętania. Obecny fizycznie, faktycznie był

jednak wycofany, jakby przebywał w innej, nierzeczywistej przestrzeni.

W czasie dwóch dni pobytu Kasi i Maćka odezwał się do nich tylko raz, w przedwigilijny wieczór, kiedy wyjęli małą z kąpieli. Przyglądając się im powiedział bardziej do siebie niż do nich: „ładna dziewczynka”.


W dzień wigilijny przed południem Zofia ubrała się, żeby wyskoczyć po ostatnie zakupy – pieczywo, jakieś jarzynki i kilka drobiazgów, których brakowało.


– Wszyscy powinniśmy wyjść – powiedział Maciek. – Przecież święta nie są po to, żeby bez przerwy siedzieć przy stole.


– Ale wszyscy nie możemy – oponowała Zofia. – Jest jeszcze tyle do zrobienia przed kolacją wigilijną.


– E tam! – przerwał jej Maciek. – Jest armia ludzi do roboty, a powietrze nikomu nie zaszkodzi. Przed ratuszem postawili choinkę, trzeba ją zobaczyć. Przeczytałem też w waszej lokalnej gazecie, że Rotunda w tym roku będzie oświetlona.


– Rotunda jest za daleko. Dzisiaj nie ma na to czasu. Zresztą ktoś musi zostać z Teofilem.


– A Teofilowi nie należy się trochę powietrza?


– On nie da rady. Od dawna tak daleko nie chodzi.


Maciek najwyraźniej był w swoim żywiole. Nareszcie mógł kimś dyrygować, coś organizować. Prace w kuchni i pogaduszki nie są dla niego. To urodzony przywódca i człowiek czynu, jak sam lubi o sobie mówić. Musiał się biedak wczoraj wynudzić – pomyślała Kasia.


– Ja też pójdę z wami – oświadczył niespodziewanie Teofil. – Już się ubieram.


– Pomogę ci, tatusiu – zaofiarowała się Pelasia.


Odkąd Teofil zaczął chorować, Pelasia opiekowała się nim bardzo czule. Goliła go, pomagała w ubieraniu, podawała lekarstwa. Gdyby matka na to pozwoliła, karmiłaby go jak dziecko, ale Zofia uważała, że taka nadopiekuńczość uczyni z jej męża kalekę. Teraz też Pelasia najpierw pomogła ubrać się ojcu, potem poszła po swoje palto, żeby poczekać z nim na dworze, aż inni będą gotowi. Bo ku zadowoleniu Maćka wszyscy zapałali nagle chęcią spacerowania: Piotr, który lubił się tu wysypiać po porannych apelach o świcie w swojej jednostce, Ania z mężem i Norbercikiem, a także Kasia, która ubrała córeczkę w puchowy kombinezon, posmarowała jej buzię kremem i włożyła ją do wózeczka, otulając kołderką. W czasie gdy zakładała palto, Maciek wyprowadził wózek na zewnątrz.


Jeszcze nie byli wszyscy gotowi, kiedy spanikowana Pelasia, która dopiero co wyszła za ojcem, otworzyła z rozmachem drzwi i zapytała:


– Mamo, czy tata tu wrócił? Bo widziałam, jak wychodził, śpieszyłam się, żeby do niego dołączyć, a jego nigdzie nie ma.


– A Maciek? Może jest z Maćkiem? On przed chwilą wyszedł

z wózkiem.


– Jak to wyszedł? Nie ma go tam.


– Powariowaliście? – roześmiała się Zofia. – Pewnie są już pod ratuszem. Przecież się nie rozpłynęli.


– Och, kto jak kto, ale Maciek to potrafi – powiedziała Kasia.


– Co ty opowiadasz, dziecko?



– On zawsze gna przed siebie nie oglądając się, czy ktoś za nim nadąża. Już nie raz się pogubiliśmy. Zwłaszcza wtedy, gdy ja pchałam wózek.


– Teraz on jest z wózkiem, nie bój się, nie zginie ci.


Rozmawiając tak weszli na plac Mickiewicza. I od razu zobaczyli Maćka z wózkiem zmierzającego ku schodom ratusza, na którego pierwszym podeście ustawiona była choinka. Ale Teofila tam nie było.

Nie mógł zaplątać się w tłumie, bo oprócz dwojga dzieci w wieku szkolnym i pojedynczych przechodniów nikt się przy choince nie gromadził. Było puściej niż normalnie w ciągu dnia; wiadomo, ludzie zajęci przygotowaniami do Wigilii.


– Może jest na schodach albo gdzieś za kolumienkami pod schodami. Podbiegnę tam, żeby go znaleźć – odezwała się Pelasia.


– Ty szukaj po prawej stronie, ja po lewej – zaproponował Piotrek.


– A my popilnujemy od frontu – zadeklarowała się Ania z mężem.


– No to szukajcie go, a ja tymczasem załatwię pieczywo – powiedziała Zofia i weszła do piekarni „U Turka”, przy której się właśnie znalazła. Za chwilę wyszła z torbą pełną bułek i chlebów.

Odebrała je tylko, bo były wcześniej zamówione, i dołączyła do Kasi i Maćka przyglądających się choince. Ania z mężem biegali za Norbertem, który ganiał po placu jak piesek spuszczony ze smyczy.


Zofia ułożyła torby z pieczywem w pojemniku u dołu wózka Zosi i oświadczyła, że idzie na rynek po resztę zakupów.


– A my chyba przejdziemy się na Rotundę? – obstawał przy realizacji swojego planu Maciek.


– Jest za zimno. Zosia może odmrozić sobie buzię. Jest za malutka na długie spacery po mrozie – oponowała Kasia.


– Nic jej nie będzie, opatulona jest jak cebulka – upierał się jej mąż.


– Nie zaryzykuję. Zresztą chcę zobaczyć, co z Teofilem.


– Co ma być z Teofilem? Przecież to dorosły człowiek. Może poszedł po papierosy.


– O ile wiem, od pewnego czasu nigdzie sam nie chodzi.


– No to nareszcie się wyrwał. Robicie z igły widły.


– Daj spokój. Oni są z nim na co dzień, lepiej wiedzą, czy są powody do niepokoju.


Tymczasem jedno po drugim pojawili się przed ratuszem bez Teofila i coraz bardziej zaniepokojeni.


– Nie było go tutaj? Nie poszedł z mamą do domu? – pytali.


– Mama poszła na rynek po jarzyny – poinformowała ich Kasia.


– Okrążyliśmy ratusz, weszliśmy nawet za bramę z tyłu po przeciwnej stronie. Nigdzie go nie było – mówiła Pelasia.


– Zajrzałem też do kawiarni – dodał Piotrek.


Bliźniacy zaczęli się zastanawiać, gdzie jeszcze można by poszukać ojca, a Kasia postanowiła:


– My zostaniemy tu, na placu, pospacerujemy w kółko, zatrzymamy go, gdyby się pojawił.



Jednak Teofila wciąż nie było. Pelasia z Piotrem penetrowali podcienia wokół całego wielkiego rynku, zaglądali do sklepów i bram, ale wracali co chwilę bez niego.


– Słuchajcie, a gdzie Ania i Włodek z dzieckiem? – zainteresowała się nagle Pelasia – Może on jest z nimi.


– Pobiegli do domu, bo Norbert przewrócił się w jakimś ścieku.

Miał mokre nogi – odpowiedziała jej Kasia.


– Wobec tego sprawdźmy, czy tata nie stoi pod domem, bo może już wrócił.


– Ja zobaczę – zadeklarowała najstarsza siostra. – Myślę, że dla Zosi dość już tego spaceru. Jeszcze mi się zaziębi. Wy szukajcie dalej.


Maciek wzruszył ramionami.


– Czy wy wszyscy nie przesadzacie? Na jego miejscu też bym się urwał, gdyby mnie tak pilnowano – zażartował.


– Mówisz jak dziecko – zganiła go Kasia. – Przecież on jest chory.


– Ale w pełni władz umysłowych. Robicie z niego idiotę.


– Nie przychodzi ci do głowy, że mógł przecenić swoje siły?


Pojawiła się przy nich zdyszana matka i zapytała: – Znaleźliście Fila?


Maciek odebrał od niej torbę z zakupami.


– Ależ nakupiłaś – zauważył.


– Przy takiej gromadzie ludzi zawsze jest czegoś za mało.



– Bez przesady. Nie będziemy bez przerwy jeść – skomentował to Maciek.


– Jest Teofil? – ponowiła pytanie Zofia.


– Wciąż go szukają – odparła Kasia.


– O Boże! Że też zgodziłam się, żeby wychodził. Nie powinnam była na to pozwolić! Idę do domu. Może czeka pod drzwiami.


– My też tam idziemy. Uspokój się mamuś, Piotrek i Pela go w końcu znajdą.


– A może on zasłabł, wpadł pod samochód?


– Już by nas ktoś zawiadomił.


– Tego nam tylko brakowało, i to w samą Wigilię!


– A ja wam mówię, że martwicie się na zapas – upierał się Maciek.


– Gdzie on mógł pójść? – zastanawiała się Zofia.


– Może na uczelnię? – zasugerowała Kasia.


– Przecież od roku tam nie pracuje. Po co miałby tam iść?


– Dla wspomnień, czy ja wiem… Mnie by ciągnęło do dawnych miejsc.


– Ale tam dzisiaj nikogo nie ma. Na pewno.


– To co z tą Rotundą? – obstawał przy swoim Maciek. – Moglibyśmy pojechać tam samochodem…



– Jesteś jak dziecko! – oburzyła się Kasia. – Nic, tylko Rotunda!

Światełek nie widziałeś?


– Jedź z nim, bo ci nie da spokoju – szepnęła do niej matka.


– A Zosia? Co będzie, jak się obudzi?


– Zajmiemy się nią.


– Ale ja też się martwię Teofilem. Nie zostawię cię z tym tylko dlatego, że Maciek musi realizować swoje ustalenia.


– Nie widzisz, jakie to dla niego ważne? Jest Wigilia i niech wszyscy mają to, czego pragną.


Ach ta moja mama! – pomyślała Kasia. – Nigdy nie zapomina o tym, co czują inni. Żeby miała nie wiem jakie kłopoty, liczy się z bliźnimi. I powiedziała głośno:


– Dobrze, mamuś, postaram się, żeby to nie trwało długo. Zaraz wracamy. Maciek chodź, jadę z tobą.


– Tylko ty? – zapytał rozczarowany.


– Chodź, jedźmy już. Oni wszyscy tu mieszkają. Zdążą jeszcze zobaczyć.


Maciek sprawdził, czy ma w kieszeni kluczyki do samochodu.

Najwyraźniej odzyskał humor. Dla niego najważniejsze było to, żeby coś się działo, a działo się wtedy, kiedy miał okazję coś zaaranżować i pociągnąć za sobą innych.


Gdyby nie wzięli samochodu i poszli piechotą, wycieczka na Rotundę zajęłaby im tam i z powrotem ze dwie godziny. To kultowe cmentarzysko dzieci lubelszczyzny i innych ofiar wojny położone jest około dwa kilometry od miasta. W połowie drogi do stacji kolejowej skręca się w prawo i idzie wzdłuż krętej rzeki Łabuńki otaczającej mury twierdzy. W tym roku władze miasta wpadły na pomysł, żeby wstawić tam na okres świąteczny choinkę i oświetlić światełkami cały cmentarz.

Kiedy przedwczoraj jadąc z Warszawy zobaczyli z daleka łunę tej iluminacji, Maciek zaplanował sobie, że zobaczy to z bliska. Chociaż światła efektowniej wyglądają wieczorem, mało go to obchodziło, byle zrealizować swój plan.


Kasia miała do niego cichy żal o to, że jest taki bezwzględnie uparty i nie zważając na okoliczności obstaje przy swoim. Nie wiedziała, że za chwilę będzie błogosławić tę jego inicjatywę. Dojeżdżali już prawie do parkingu, kiedy zobaczyli wolno idącego, a właściwie drepczącego mężczyznę. Był lekko pochylony do przodu i zamyślony.

W splecionych z tyłu dłoniach trzymał rękawiczki.


– Przecież to Teofil! – krzyknęła Kasia. – Cofnij trochę, Maciek.


– Rzeczywiście! – powiedział Maciek. – Popatrz, no popatrz!

Zawędrował aż tu.


Zatrzymał samochód, a potem cofnął go trochę, aż zrównali się z idącym. Pogrążony w myślach Teofil zachowywał się tak, jakby ich nie zauważył.


Kasia wyskoczyła z samochodu i objęła go.


– Jesteś, chwała Bogu, jesteś! Tak się martwiliśmy. Wszyscy cię szukają.


– Przecież mówiliście, że pójdziemy na Rotundę, to poszedłem.


– I nie czekałeś na nas?



Nic dziwnego, że nie mogli go znaleźć. Kiedy wyszedł z domu i poszedł niżej w stronę kolegiaty, szybko skrył się za otaczającym ją murowanym ogrodzeniem. Oni wszyscy poszli w przeciwnym kierunku, na plac Mickiewicza otaczający ratusz. Od jego wyjścia upłynęła co najmniej godzina. Mimo powolności marszu, dotarł aż tak daleko.


– Zawracamy. Wsiadaj Teofilu – zadysponowała Kasia.


– Zmarzły mi ręce – poskarżył się.


– To czemu nie założyłeś rękawiczek? Trzymasz je przecież.

Słuchaj, czy ty nie pomyślałeś, że możemy się martwić? Nie oglądałeś się za siebie? Nie dziwiło cię to, że nikt nie idzie za tobą?


– Zamyśliłem się.


– Skoro Teofil się znalazł i dojechaliśmy tak daleko, zobaczmy tę dekorację, zanim zawrócimy – powiedział Maciek.


– Tak – poparł go szczęśliwie odnaleziony Teofil. – Zobaczmy!


– Niech wam będzie… – poddała się Kasia. – Ach, ci mężczyźni!

Myślą tylko o sobie! Byle jak najszybciej, bo w domu jest panika i nerwy. Najwyższy czas z tym skończyć.


Zostawili samochód na parkingu i doszli do Rotundy. Choinka stała nad dziedzińcem, ale iluminacji nie było. Widocznie włączano ją o zmierzchu. I słusznie. Dopiero wtedy jest efekt.


Rozczarowani mężczyźni posuwali się do samochodu w tempie Teofila. Kasia dwa razy szybciej. Nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie zobaczy bliskich i uciszy ich niepokoje.


Tego wieczoru Wigilia u Rembiszów była spóźniona. Musieli ochłonąć, zanim mogli ukończyć przygotowania. Zofia, która niedawno umierała z niepokoju, jak to się skończy, biorąc opłatek do ręki powiedziała:


– Magia tego święta jest niezwykła. Pomyślcie tylko: jesteśmy tu wszyscy i możemy się sobą cieszyć!


Rozdział trzeci


Pod koniec lutego Kalczyńscy poprzenosili się do nowych mieszkań. Nastrój Matyldy, odkąd zamieszkała w swoim – jak to nazywała – „gospodarstwie dla lalek”, nie był już taki dobry, jak po ustaleniu, że wraca na dawne miejsce. Zaczęła narzekać na strome schody, na niefunkcjonalność małego lokalu. Irytowała ją głęboka i krótka wanna w ciasnej łazience, a zwłaszcza to, że nie ma tam umywalki.


Ze swoich mebli zabrała tylko tapczan, okrągły stolik z dwoma wysokimi, obitymi skórą krzesłami i stylową toaletkę. Nic więcej by się nie zmieściło. W ściennej szafie dały się na szczęście upchać jej ubrania, obrusy i bielizna. Jednakże pamiętające lepsze czasy karakuły i inne płaszcze zmuszona była trzymać na wieszaku umieszczonym na drzwiach.


– To, co mnie najpierw ucieszyło – mówiła – a mianowicie powrót do dawnego domu, teraz stało się moim przekleństwem. Ustawicznie porównuję nasze przedwojenne życie do teraźniejszego wydziedziczenia i zniewolenia ograniczeniami bytowymi.


Nowe lokum młodych Kalczyńskich w świeżo wybudowanym wieżowcu na obrzeżach Ochoty mieściło się na pierwszym piętrze, miało dwa niewielkie pokoje i kuchenkę z oknem do jednego z nich.


Kiedy wstawili nową lodówkę, ledwie można było się w tej kuchni obrócić. Podobnie w łazience po wstawieniu pralki i wirówki.

Mieszkanie było jasne i miało windę, blisko ich drzwi. Trochę hałasowała, ale nie trzeba było targać wózka z dzieckiem po schodach.


Najszybciej ze wszystkich zaasymilował się w tym mieszkaniu Muki. Jego rozkład najwyraźniej przypadł mu do gustu. Z zadowoleniem kursował w kółko z przedpokoju przez całe mieszkanie. Szybko nauczył

się przesuwać łapą ruchomą szybę okna do kuchni i wskakiwać stamtąd na stół, kiedy tylko mu coś zapachniało. Z najwyższej półki regału obserwował ruchy lokatorów przy wejściu do budynku, a kiedy ktoś do nich przychodził, zajmował miejsce strategiczne w przedpokoju, skąd bacznie pilnował drzwi do wszystkich pomieszczeń.


W mniejszym pokoju Zosi bywał rzadko, odkąd panienka leżąc na brzuchu zaczęła na niego polować i jak tylko zbliżył się do drabinek jej łóżeczka, ciągnęła go za ogon. Czasami gdy spała, opierał się łapami o brzeg łóżeczka i wąchał ją poruszając chrapkami. Kiedy nie spała, często wodziła za nim oczkami i popiskiwała radośnie na jego widok. On ignorował ją lub udawał, że to robi. Bywał jednak bardzo niespokojny w czasie jej kąpieli. Sam tego nie lubił, więc uważał, że jego opiekunowie krzywdzą berbecia. Mała była wprawdzie konkurencją, zawłaszczała całą ich uwagę, ale codzienne moczenie jej w wodzie uznał

za przesadę. Toteż protestował przeciw tym praktykom nerwowym dreptaniem wokół wanny i głośnym miauczeniem. Kąpiele to były jedyne chwile, kiedy nie wahał się okazać małemu intruzowi odrobiny zainteresowania.


Poza tym wiedział swoje: Zosia to konkurencja i trzeba jej pokazać, że go nie obchodzi.


Nadarzyła się ku temu okazja, kiedy panienka skończyła pięć miesięcy. Niedawno stała się szczęśliwą posiadaczką wygodnego fotelika plastikowego, w którym przypięta paskami siedziała teraz przez większość dnia. Takich cudeniek próżno było szukać na krajowym ubogim rynku. Zosia odziedziczyła ten skarb po starszym od niej synku pewnej koleżanki mamy, która miała krewnych w Kanadzie.


Był to pożyteczny przedmiot. Zamiast trzymać Zosię na rękach, Kasia przypinała ją do fotelika i stawiała obok siebie. Dziecko miało dobrze ustawiony kręgosłup, machało rączkami i nóżkami obserwując z zainteresowaniem działania mamy. Odkąd mała zaczęła ząbkować, dostawała do rączki coś do gryzienia. Tamtego dnia była to skórka chleba.



Kasia postawiła fotelik z córeczką na podłodze i zaczęła obierać jarzyny na zupę, uśmiechając się i przemawiając czule do dziecka.

W tym czasie do kuchni wszedł bezszelestnie, jak koty mają w zwyczaju, Muki. Napił się wody ze swojej miski, ale jakoś dziwnie ociągał się z wyjściem, chociaż zazwyczaj czynił to natychmiast po zaspokojeniu pragnienia. Teraz jakby się wahał, zerkał to na dziecko, to na swoją panią. Najwyraźniej coś kombinował. Mama Zosi udała więc, że go nie widzi. Spojrzał na nią jeszcze raz ukradkiem, żeby się w tym upewnić i podjął decyzję. Oparł obie przednie łapki na rączce dziecka, żeby ją unieruchomić, zębami wyrwał z niej skórkę chleba, wypluł ją szybko i umknął do pokoju z zadartym ogonem. Zosia zaniosła się płaczem.


– Ach ty łobuzie, ty zbóju! – zawołała za nim matka. – To taki z ciebie zazdrośnik?


Utuliła małą w żalu, dała jej nową skórkę do żucia i zamknęła drzwi do kuchni. Muki wskoczył na krzesło przy stole i przez szybę okna do kuchni śledził rozwój wypadków. Nie próbował jednak przesuwać jej łapą. Chował się też, kiedy pani na niego patrzyła. Wielki był z niego cwaniak. Taki kotopiesoczłowiek.


Zosia była zdrowym i pogodnym dzieckiem. W wieku ośmiu miesięcy potrafiła już trzymając się drabinek stanąć w łóżeczku i dreptać w kółko. Lubiła skupiać na sobie uwagę, toteż pokrzykiwała: „Tio tio ja!”, „Pa pa pa” – zarządzała co jakiś czas. Tak brzmiały wedle niej początki refrenów piosenek często śpiewanych jej przez mamę. Potrafiła je już jako tako powtarzać, a nawet chwytała melodię modnych Orkiestr dętych. W każdym razie czyściutkim odtwarzaniem trzech pierwszych nut tego szlagieru – „pa pa pa” – wprawiała w podziw i zdumienie znajomych odwiedzających ich dom. Cieszyła się z aplauzu i chętnie się popisywała.


Jak dotąd jej mama sama dawała sobie radę z opieką nad nią.

O pracy na scenie na razie nawet nie myślała, wystarczyło jej to, że od czasu do czasu napisała komuś jakiś tekst piosenki czy monolog.

Nawiązała też kontakt z jednym z muzycznych czasopism.


Po kilkukrotnym odmówieniu udziału w koncertach telefony na ten temat nękały ją coraz rzadziej.


– To zdumiewające, jak łatwo wypada się z obiegu! – mówiła kiedyś do męża. – Wystarczy raz czy dwa odrzucić propozycję i przestajesz istnieć.


– Chyba nie zamierzasz rezygnować ze sceny? – zaniepokoił się Maciek.


– Pewnie kiedyś do tego wrócę, jeśli to będzie możliwe. Na razie Zosia jest wszystkim, co się dla mnie liczy. Moim teatrem, spełnieniem i szczęściem. Zresztą pracuję pisząc. Jeśli to, co muszę zrobić przy niej i dla niej, nie jest pracą.


– To się nie liczy. Wszystkie kobiety to robią. To normalne – powiedział Maciek wzruszywszy ramionami.


– Czy ty aby, mój mężu, nie zamieniasz się w męskiego szowinistę?


– Daj spokój. Ja tylko troszczę się o ciebie. To, co robisz teraz, jest, sama przyznaj, mniej spektakularne od tego, co robiłaś kiedyś.


– Mnie to bawi.


– Ciebie… inni tak tego nie widzą.


Otóż to! – myślała z lekkim rozżaleniem. – Czy ja kiedykolwiek zdołam usatysfakcjonować mojego nadaktywnego męża? Jego kobieta musi błyszczeć, a poza tym sekundować mu w nienasyconym apetycie na życie.



Zauważyła ze smutkiem, że przez ostatnie miesiące cieszy się, gdy jest on w pracy. W niedziele ledwo nadąża ze wszystkim. Wstaje wtedy przed piątą rano, szykuje jedzenie na cały dzień, jest gotowa i spakowana, żeby na hasło męża wyruszyć „na powietrze”. Starym zwyczajem jadą w wolne dni za miasto, z dzieckiem, kotem i całym majdanem. Bo wolne dni trzeba wykorzystać.


– Prędko, prędko, szkoda czasu – niecierpliwi się jej mąż.


– Czemu służy ten pośpiech? Niepotrzebne nerwy i już! – narzeka i słyszy w odpowiedzi:


– Nie bądź taką heterą. Zrzędzisz i zrzędzisz.


Kładzie więc uszy po sobie. Kto chce być heterą? Na pewno nie ona.


Ku zdumieniu Maćka przed miesiącem stanęła okoniem w pewnej uciążliwej dla niej kwestii. Odmówiła wyjazdów z dzieckiem na wszelkie rajdy i zawody. Od roku jej mąż stał się niekwestionowanym autorytetem w organizowaniu prasowego biura obsługującego takie imprezy. A że zyskują one coraz większą popularność na świecie i nawet w Demoludach, niemal co tydzień Maciek ma w ten sposób zagospodarowaną niedzielę. Na początku chętnie w tym uczestniczyła.

Ale wtedy byli jeszcze sami. Z dzieckiem nie jest to ani łatwe, ani bezpieczne. Kasia zdaje sobie sprawę z zagrożenia, jakie samotne przebywanie jej męża w tym środowisku niesie ich związkowi. Te wszystkie efektowne dziewczyny kręcące się przy rajdowcach i jej mąż tak wrażliwy na kobiecą urodę… Ale przecież nie zamierza „dać się zwariować”. Musi znaleźć jakiś złoty środek, żeby żyć spokojnie. Co prawda nieraz jak zły sen stają jej przed oczami upiorne bliźniaczki towarzyszące im w podróży poślubnej, ale nie zmogły jej w końcu, to i z tymi iluzorycznymi zagrożeniami jakoś wszystko się ułoży – pocieszała się i tuliła uśmiechniętą córeczkę.


– Jesteś nagrodą za wszystko, co mnie spotkało i spotka, wiesz Koliberku? – mówiła do niej.


A Zosia uśmiechała się jeszcze szczerzej, pokazując swoje dwa ząbki.


Matylda ma dzisiaj zły dzień – zawyrokowała w myślach jej synowa. Przywędrowała do niej z Ochoty pieszo, w ramach spaceru, pchając przed sobą wózek. Jej dobra wola nie została należycie doceniona.


Poprzedniego wieczoru razem z Maćkiem i Zosią byli na kolacji u teściowej. Maciek pochwalił się jej, że już niedługo, w maju, będzie dziennikarzem towarzyszącym ekipie kierowców fabrycznych FSO na Zawodach Krajów Europy Wschodniej w Budapeszcie. Podobnie jak zimą na rajdzie Monte Carlo.


Wtedy była to trudna podróż i wielkie wyzwanie. Matylda na wieść o Monte Carlo ożywiła się bardzo. Dla niej wiązało się to ze wspomnieniami sprzed wojny, kiedy razem z mężem odbyli podróż po Lazurowym Wybrzeżu.


– Jeśli mógłbyś mi przywieźć gałązkę mimozy, byłabym szczęśliwa – zwróciła się do syna.


– Mimoza zimą? – zdziwiła się Kasia.


Okazało się, że wtedy właśnie mimoza tam kwitnie. Bo Maciek spełnił życzenie matki i zasuszona gałązka nadal stoi w małym wazoniku na toaletce.



Patrząc na nią Kasia poczuła ukłucie w sercu. Wręczając matce zieloną roślinkę o aksamitnych żółtych kulkach kwiatu pochwalił się wtedy:


– A wiesz mamo, że tańczyłem tam z najpiękniejszą dziewczyną na balu?


– Co ty powiesz? Zaprosiła cię do tańca? – zdziwiła się jego żona, czując się jak smagnięta biczem.


– To ja ją zaprosiłem, ma się rozumieć.


– Na czym więc polega sukces?


– Gratuluję, synu. Dobrze, że nie miałeś przy sobie żony.


Maciek spojrzał na Kasię, zobaczył łzy w jej oczach i zreflektował

się.


– Mylisz się mamo. Zatańczyłbym z moją żoną, bo gdyby tam była, ona byłaby najpiękniejsza.


Kłamał, to oczywiste, ale pięknie. Uzyskał więc przebaczenie.


O tym wszystkim przypomniała sobie Kasia, kiedy zaczęły rozmawiać o rychłym wyjeździe Maćka do Budapesztu. Przychodząc tu dzisiaj z dzieckiem miała nadzieję, że zrobi Matyldzie miłą niespodziankę, że ta będzie rozpływać się w zachwytach nad wnuczką, ale wizyta nie potoczyła się tak, jak się tego spodziewała. Teściowa ucieszyła się na ich widok, pogłaskała dziecko po głowie, ale pilno jej było przekazać synowej pewne nauki, którymi widać na wieść o tym, że syn jedzie za granicę, nabiła sobie wczoraj głowę.


– Nie chciałam tego mówić przy Maćku, ale mam do ciebie prośbę.



– Słucham mamo. Zrobię z radością o cokolwiek poprosisz.


– Spodziewam się. Otóż przed wyjazdem twego męża nie męcz go prośbami o to, żeby przywiózł ci to czy tamto. To jest jego praca, jego pieniądze i niech on ma z tego przyjemność.


– A nie przychodzi mamie do głowy, że czasem największą przyjemnością jest dzielenie się wszystkim z kimś bliskim?


– Więc jednak będziesz zawracać mu głowę?


– Ani myślę, ale…


– Żadne ale! Powinien kupić coś sobie.


– A swemu dziecku? Bo ja nic nie potrzebuję, ale Zosia…


– Zosia nic jeszcze nie rozumie. Jej jest wszystko jedno.


Całe szczęście! – pomyślała Kasia. – Czy ja też będę taką matką egoistką? Nie daj Boże…


Matylda jakby czytając w jej myślach wykładała dalej swoje teorie:


– Niedługo mnie zrozumiesz. Każda matka chce dla swojego dziecka tego, co najlepsze.


Pod warunkiem że wie, co rzeczywiście jest dla niego najlepsze – myślała pouczana. Nie było sensu dalej dyskutować na ten temat.


A przecież lubiła Matyldę i rozmowy z nią, oczywiście gdy nie dotyczyły jej syna, bo wtedy cała mądrość życiowa starszej pani, inteligencja i rozsądek przepadały z kretesem. Zupełnie jakby stawała się kimś innym. Inaczej było, kiedy wymieniały myśli o przeczytanych książkach, o teatrze, o jej życiu przed wojną. Wtedy ją uwielbiała. Nie mogła sobie wymarzyć lepszego kompana. Natomiast Matylda jako mama Maćka była nieznośna.


Kasia patrzyła ze smutkiem na jej kształtną twarz, piękne oczy i wytworną sylwetkę i zastanawiała się, ilu ta piękna kobieta musiała doznać rozczarowań i upokorzeń, jeśli z syna uczyniła sobie zadośćuczynienie za wszystkie swoje krzywdy. Najwyraźniej marzyło się jej, żeby odegrał się na kobiecym rodzie za całe zło, które ją ze strony mężczyzn spotkało. Przełknęła więc przykre wskazówki teściowej, postanawiając puścić je w niepamięć. Chociaż gospodyni z uporem maniaka wracała do swoich racji, młoda kobieta starała się zmienić temat, być ponad to, ale wbrew sobie tłumaczyła się w duchu.


Czy ona tego nie widzi? – myślała. – Przecież jestem ostatnią osobą, która chciałaby w jakikolwiek sposób być ciężarem dla jej syna.

Od czasu, kiedy opuściłam „Mazowsze”, nie kupiłam sobie nic nowego, poza stanikami, bo jako karmiąca matka w dawne się nie mieszczę. Nie wydałam też nic na stroje ciążowe, uszyła mi je mama. Wyręczam Maćka w różnych wydatkach; pomagają mi w tym tantiemy z ZAiKS-u, za wykonania publiczne tego, co piszę. Stać mnie na utrzymywanie domu i nie zawracam mu tym głowy, zatem te wszystkie insynuacje są głęboko niesprawiedliwe. Jednak on też powinien wreszcie poczuć się odpowiedzialny za rodzinę. Stanowczo Matylda ma swój zły dzień i niepotrzebnie tu dziś przyszłam. No cóż, chciałam dobrze…


– Poradzisz sobie bez Maćka? – zaczęła nagle z innej beczki.


– Jakoś będę musiała.


– Może powinnam na czas jego nieobecności przenieść się do ciebie, chociaż my, starzy, jak koty przyzwyczajamy się do miejsca.


– Jeśli mama zechce, zapraszam. Jeśli nie, jakoś dam radę. Zakupy robię przy okazji spacerów.



– Stanowczo powinnaś mieć kogoś do pomocy.


– Na przychodne. Bo nie wyobrażam sobie nikogo obcego w tym małym mieszkanku.


– Co za czasy – westchnęła starsza pani. – Co za czasy… a przed wojną…


No i popłynęła opowieść o tym, jak przed wojną Julka prowadziła ich dom, a głowa rodu, jej mąż Marcin Kalczyński, na same drugie śniadania zostawiał sobie z pensji osiemset złotych. A to nie była mała suma.


Tę opowieść i inne, które teraz usłyszała, Kasia znała na pamięć, ale wolała to od pouczeń wypowiadanych przedtem. Rozumiała zresztą, że nie tylko zgorzknienie, ale i przedwojenna mentalność sprawiały, że w teraźniejszości Matylda gubiła się w relacjach małżonków. Żona w jej pojęciu pozycję i stabilizację zawdzięczała mężowi, powinna więc być uległa i spełniać rolę reprezentacyjną, a także zapewniać mu spokój „na tyłach”, czyli dbać o to, by mógł rozwijać skrzydła do działania.


Rozdział czwarty


Wróciła do domu w sam raz o takiej porze, żeby zdążyć przygotować obiad przed powrotem męża z pracy. Wiosna na dobre rozpanoszyła się w Warszawie. Zakwitł maj. W przeddzień wyjazdu Maćka do Budapesztu Kasia odebrała telefon.


– A czy to świeżo upieczona mama? – rozległ się w słuchawce melodyjny głos Awy Brzeskiej.


– Awa! Jakże się cieszę! Skąd dzwonisz?


– Z Saskiej Kępy.


– Jesteś w Polsce?


– Jestem, od wczoraj. I umieram z niecierpliwości, żeby zobaczyć twoją córeczkę, czyli moją potencjalną synową. Mam tu dwóch zabójczo przystojnych kandydatów do jej ręki.


– Nie za starzy dla niej?


– Już zaczynasz wybrzydzać? Lepszych nie znajdziesz.


– Nie wątpię. Ale serio, Awa, kiedy się zobaczymy?


– Kiedy zechcesz. Za godzinę?


– Pośpiesz się. Czekam z otwartymi ramionami.


– Na kogo tak czekasz? – zainteresował się Maciek.


– Wyobraź sobie, że Awa Brzeska z dziećmi jest w Polsce. Zaraz tu będzie. Nie mam w domu nic słodkiego. Przypilnuj Zosi, wyskoczę na dół do sklepu.



Maciek nastroszył się. Nie lubił zmian w swoich planach.


– Ojej, już mi dajesz zadania! Przecież dopiero co wróciłem z pracy. Poza tym muszę się pakować. Nie mogłaś zaprosić jej na pojutrze, po moim wyjeździe?


– Nie, nie wierzę, że to mówisz! Nie widziałyśmy się dwa i pół

roku! Nie martw się pakowaniem. Wszystko ci przygotowałam.


Ale do Maćka to nie przemawiało. Przed każdym swoim wyjazdem był tak zdenerwowany, że graniczyło to z szaleństwem. A wciąż gdzieś jeździł. Powinien był już do tego przywyknąć. Niestety… Taką już miał

naturę. Nie potrafił w żaden sposób przystosować się do jakiejkolwiek zmiany. Z czego to wynikało, trudno odgadnąć. Przecież nie był

pesymistą, żeby tak bardzo bać się niewiadomego. Widać jednak się bał, bo jak inaczej wytłumaczyć tę jego wściekłość, dosłownie – wściekłość!

Nie wolno było w takich razach żartować, śmiać się, rozmawiać o czymś innym niż jego plany na najbliższe godziny. Tak było zawsze przed niedzielnym wypadem do pobliskich lasów. Dopiero kiedy siadał za kierownicą, odprężał się, jakby całe zamieszanie, którego był sprawcą, nie miało miejsca. Podobnie reagował, kiedy śpieszył się na pociąg, samolot czy cokolwiek innego, czym miał podróżować. Ponadto – i to ją śmieszyło – ten jej globtroter zachowywał się jak wariat przy przekraczaniu granicy. Był wtedy potencjalnym kandydatem do aresztowania za podejrzenie przemytu czy nie wiadomo czego, bo aż emanowało z niego poczucie winy. Gdyby nie było to tak irytujące, mogłoby być nawet komiczne, ale kto by odważył się otwarcie z tego śmiać? Na pewno nikt z jego bliskich. Swoiste rajzefiber już i tym razem brało go w posiadanie i Kasia zaczęła się bać, czy jej spotkanie z dawno nie widzianą przyjaciółką nie skończy się katastrofą.


– Wiesz co, Maćku? – wpadła nagle na pomysł. – Jesteś zmęczony.

Jak wrócę ze sklepu, prześpij się chwilę, a potem, gdy Awa pójdzie, szybko cię spakujemy. Ona tu długo nie zabawi, bo przed osiemnastą jedzie po Rafała na lotnisko.



– No dobrze – zgodził się bez oporu. – Naprawdę jestem zmęczony.


Sam wiedział, że w jego stanie spotkanie z przyjaciółką żony może być niewypałem.


Że też nie jest jej ciekawy po tylu latach – myślała Kasia. – Jak to możliwe? Wiedziała jednak doskonale, że zadaje sobie pytanie retoryczne, bo jej mąż tak obsesyjnie koncentrował się na zadaniu, jakie sobie postawił, że spojrzenie w bok było dla niego niemożliwe. Nie miał

podzielności uwagi, ot co. Z jednej strony to poniekąd ułomność, z drugiej znów chyba cecha geniusza. Czego to można dokonać skupiając się na czymś do tego stopnia.


Maciek położył się i natychmiast zasnął. Regenerować się też potrafił jak nikt inny. Tymczasem Zosia się obudziła, matka nakarmiła ją i nie zdążyła jeszcze sprzątnąć ze stołu, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi.


Otworzyła im z dzieckiem na ręku. Dwaj czteroletni, śliczni chłopcy, kopie Rafała, wbiegli do mieszkania i natychmiast zajęli się kotem, który też wyszedł im na spotkanie. Przyjaciółki padły sobie w objęcia. Zosia, lekko przestraszona, przyglądała się Awie, ale jeszcze bardziej ciekawili ją koledzy.


– Ależ ty jesteś słodka! Cały Maciek! Widzicie chłopcy, to jest Zosia. Podoba się wam?


– Podoba. Ale i tak się z nią nie ożenimy, tylko z tobą, mamo.


– Wiem kochanie. Dziękuję ci. Przywitaj się z ciocią Kasią.


– Ty jesteś naszą ciocią?



– Można by to tak nazwać.


– To dlaczego się nie znamy?


– Ja was znam od urodzenia, a potem wyjechaliście, więc mnie nie pamiętacie.


– No właśnie. Najwyższy czas to naprawić! – powiedziała Awa.


– Przyjechałaś na dłużej? Nie mów, że nie.


– Niestety, tylko na dwa tygodnie. Ale mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia.


– Zamieniam się w słuch.


– Wyjedziesz ze mną na okres mojego pobytu w Polsce do naszego ośrodka wczasowego. Już to załatwiłam i nie przyjmuję odmowy. Nie będzie gotowania ani zakupów. Nic, tylko leniuchowanie. Wreszcie sobie pogadamy.


– Zwariowałaś? A dziecko?


– Dzieci zabieramy ze sobą, to ośrodek rodzinny… Inaczej nie będziemy mogły się nagadać.


– Poczekaj Ava, jesteś szalona. Co to za wasz ośrodek? Wasz własny?


– Rodzinny Ośrodek Wypoczynkowy Pracowników Służb Zagranicznych – to pełna jego nazwa. Znajduje się niedaleko Warszawy, w Konstancinie.


– A co ja mam z tym wspólnego?



– Będziesz tam jako moja kuzynka.


– A jak się wyda?


– Daj spokój, Kasiu, nie wybrzydzaj.


Cała Awa – pomyślała Kasia. – Kto za nią nadąży? Wszystko robi z zaskoczenia, jakby bez namysłu i paradoksalnie jest w tym swoim działaniu nieprawdopodobnie skuteczna. Nagle się zakochuje i trafia w dziesiątkę. Pół żartem, pół serio wychodzi za mąż i nikt nie widział

lepszego związku. Zostaje nagle choreografem i zdobywa aplauz i szacunek środowiska. Zakłada się, że pisanie to żadna sztuka i…

sukces! A teraz wymyśliła ten ich wspólny wyjazd. Dokąd to? No tak: do Rodzinnego Ośrodka Wypoczynkowego Pracowników Służb Zagranicznych czy czegoś w tym rodzaju.


– Witaj Awa – rozlega się głos Maćka, który jakby nagle wyrósł

spod ziemi i cmoknąwszy Awę w policzek, mówi: – Wszystko słyszałem, świetny pomysł. Martwiłem się, że Kasia sobie tutaj sama nie poradzi. W dodatku bez samochodu, bo muszę go wstawić do warsztatu.

Kiedy wyjeżdżacie?


– Jutro – odpowiada Awa.


– To świetnie. Odwiozę was po śniadaniu.


– No widzisz? – Awa ściska Kasię. – Zostałaś przegłosowana.


– Ale ja…


– Nie masz nic do gadania. A teraz znikam. Czas na mnie.

Chłopcy, zakładajcie kurtki, jedziemy po tatę na lotnisko!


– Bierzemy kota do ośrodka? – zapytał jeden z bliźniaków.



– Kot jedzie do babci Matyldy – mówi Maciek i zakłada buty. – Pojadę do niej pożegnać się i zawiozę go.


– A skąd wiesz, że mama go zechce? Mówiła mi, że boi się, gdy on u niej wskakuje na okno. Szóste piętro…


– Mama nie chce Mukiego? Niemożliwe! Ucieszy się, zobaczysz.

Okno może mieć zamknięte. Kupiłem jej siatkę na lufcik przeciw komarom. Kot się przez nią nie przeciśnie.


– W głowie mi się kręci.


– Spakuj rzeczy Zosi, swoje i… moje. Ja jadę do mamy.


– Nie wierzę w ten mój wyjazd z Zosią. Co za szalony pomysł!


– Ale dobry, musisz to przyznać, odpoczniesz od gotowania, sprzątania, nagadacie się z Awą…


Maciek ubrał się, zabrał miski kota, kuwetę oraz ich właściciela.

Zapakował to wszystko do samochodu i pojechał do matki.


Awa zabrała chłopców, żeby razem z nimi odebrać swego męża z lotniska, a Kasia wstawiła Zosię do kojca i zaczęła się krzątać.

Początkowo kręciła się bezładnie, nie wiedząc, od czego zacząć. Potem usiadła i sporządziła na kartce plan działania metodą swojego męża.

Nauka nie poszła w las – pomyślała i roześmiała się do siebie. W duchu przyznała, że w tym szaleństwie jest metoda.


Zrobiła wykaz potrzebnych rzeczy dziecka i swoich, obliczyła, ile tego potrzebuje na wszystkie dni pobytu w ośrodku i pakowanie stało się prostsze. Wypchane walizki i torby ustawiała w przedpokoju. Kiedy Maciek wrócił, pozostały do włożenia do toreb już tylko jego rzeczy.


– Będę musiała jeszcze wieczorem zatelefonować do Awy. Nie wiem przecież, jak ten ośrodek przystosowany jest do pobytu w nim niemowląt. Czy mam brać łóżeczko, kojec, a w ogóle to wariactwo podejmować takie decyzje, gdy się ma małe dziecko…


– Daj spokój, Kasiu, gdyby tego nie sprawdziła, nie namawiałaby cię na ten wyjazd. Chyba jest odpowiedzialna.


– No jest, jest! Tylko że to powstało tak nagle.


Niedługo potem Awa uprzedziła jej telefon i rozwiała wszelkie wątpliwości. Tak więc jedynym zmartwieniem przed zmianą miejsca było uzbrajanie się przed nerwowymi wybuchami męża, zanim wsiądą do samochodu. Ale w tym była już wyćwiczona.


Główna aleja w kurorcie, prowadząca do tężni, z pewnością nie była tak zadbana jak przed wojną, ale drzewa przybrane młodym majowym listowiem i tak nadawały jej odświętny widok. Zresztą nie tylko one, nie tylko wiosna była tu ozdobą. Po obu stronach alei wyglądały zza drzew pałacyki i wille, tak inne niż nowe domy w miastach. Jedne zaniedbane, nieliczne odnowione, ale każda z tych budowli miała jakąś historię i tajemnicę.


Rodzinny Ośrodek Wypoczynkowy dla Pracowników Służb Zagranicznych ulokowany był na samym końcu promenady prowadzącej do tężni. Biały pałacyk z kolumienkami, otoczony rozległym ogrodem, udostępniał gościom wielką salę jadalną, kinową i dwie kawiarnie.

Mieściły się tam też kuchnia, biura i całe zaplecze gospodarcze ośrodka, natomiast w parku należącym do posesji wybudowano drewniane domki w stylu góralskim, zupełnie nie pasujące do pałacyku. Były jednak wygodnie

urządzone,

na

wzór

bungalowów

w pensjonatach

zagranicznych. Każdy z nich był przeznaczony dla dwóch rodzin.

Posiadał duży hol, pokój dzienny, łazienkę i kuchenkę ze wszystkim, co w niej potrzebne. Po co to wszystko, skoro jest stołówka? Do sypialni Kasi wstawiono kojec i łóżeczko dziecięce z drabinkami, zupełnie takie samo, jakie miała w domu, dostępne w handlu krajowym.



Park miał starannie wygrabione alejki i przystrzyżone trawniki i pełno w nim było starych drzew, z rozłożystym dębem obok pałacyku na czele. Teren poza murowanym ogrodzeniem zabezpieczała druciana siatka ze zwojami drutu kolczastego u góry, co wyglądało trochę przygnębiająco. Była też przy bramie stróżówka czynna przez całą dobę.


– No i co, jesteś zadowolona, że tu przyjechałaś? – spytała Awa. – Broniłaś się rękami i nogami, jak przed jakąś karą.


– Przepraszam. Zaskoczyło mnie to. Wszystko potoczyło się tak szybko.


– Nie było innego wyjścia. Nie miałybyśmy inaczej szansy ze sobą pobyć.


– Skoro macie być w kraju tylko dwa tygodnie, dlaczego nie zdecydowaliście się na pobyt w domu z rodzicami?


– Bo tam jest akurat remont. Nie chcieliśmy potykać się o kubły z wapnem i worki z cementem. Za dwa dni mama też tu przyjedzie, żeby nacieszyć się wnukami.


– A zatem wasz pobyt w Nigerii dobiegł końca, jedziecie do Algierii? Kto by pomyślał, że Rafał, literat z krwi i kości, stanie się urzędnikiem? Attaché kulturalny! Brzmi to intrygująco, ale jakże on sobie z tym radzi?


– Zwyczajnie. Jest do tego przygotowany. Przecież zanim został

pisarzem, studiował w Wyższej Szkole Służby Zagranicznej.


– Naprawdę? Nie wiedziałam. Dałabym sobie głowę uciąć, że jest magistrem filologii.


– Naprawdę nie wiedziałaś?



– Jakoś nie było o tym mowy. A ty? Nie brak ci sceny?


– Przy moich dwóch łobuzach? Chyba żartujesz. Nie mam czasu o tym myśleć. Zresztą udzielam się w środowisku. Robię jakieś przedstawienia dla dzieci, kursy tańca, ale to amatorszczyzna. Plany teatralne odkładam na później. A ty kiedy wracasz do pracy?


– Nie wiem… Okazało się, że „mamą być” to mój żywioł. Może jesienią, może…


– Nie rób zbyt długiej przerwy. Jesteś na miejscu, korzystaj z tego.

Ja to co innego. Ale wiesz, zwiedzanie świata mi to rekompensuje. No i to, że mogę być na co dzień z Rafałem.


– Rozumiem przez to, że u was jest nieprzerwana sielanka.

Pozazdrościć!


– Mówisz tak, jakby tobie się nie udało. Ale nie zawiodłaś się na Maćku?


– Och, nie! Chociaż łatwo mi z nim nie jest. Wiesz, on miewa zmienne nastroje. Czasem trudno mi zaakceptować to, jak się zmienia.

Kiedy coś jest nie po jego myśli, zachowuje się tak, jakby był zupełnie kimś innym. Dlatego często po prostu boję się, że nic dla niego nie znaczę, zaczynam mieć poczucie winy, że nie spełniam jego oczekiwań, że jestem beznadziejna i …


– Ty beznadziejna? Zawracanie głowy! To jemu może czegoś nie dostaje?


– Ależ skąd! Nastrój mija i jest do rany przyłóż. Wystarczy przeczekać te jego napady, ale ja nie zawsze potrafię. Boję się…


– No wiesz, żeby było dobrze, obie strony powinny się starać.



– Łatwo ci mówić, Rafał jest inny.


– Masz rację. Jest niezwykły i zupełnie nieskomplikowany. Aż mnie to martwi, bo to zbyt piękne, żeby mogło trwać. Czasem myślę, że na to nie zasługuję.


– Ty? Ty nie zasługujesz? To kto? Oj, Awa, głupstwa pleciesz, nie masz zmartwień, to je sobie wymyślasz.


Rozmawiając tak wyszły poza teren ośrodka. Zosia powinna trochę pospać, ale była zbyt pochłonięta obserwowaniem bliźniaków. Nie dało się jej położyć w wózku. Siedziała w nim sztywno, wychylając się tam, gdzie chłopcy akurat biegali. Najchętniej razem z nimi wspinałaby się na każdą gałąź i słupek, najwyraźniej zazdrościła im ruchliwości i swobody.

Po prostu ją fascynowali i zaczęła się szarpać z szelkami, którymi była przypięta do wózka. Bardzo też chciała przykuć ich uwagę. Śpiewała „pa pa pa”, grała rączką na wargach „bru, bru”, prezentowała cały arsenał

swoich umiejętności. Nienadaremnie. Chłopcy od czasu do czasu zerkali na nią, nawet zauważyli, że śpiewa.


– Mamo, ona umie śpiewać, słyszałaś?


– Nie może nie umieć będąc córeczką swojej mamy – powiedziała Awa, a chłopcy pobiegli przed siebie.


W pomysłach na zabawy byli niestrudzeni, a towarzysko samowystarczalni. Jak to bliźniacy. Patrząc na nich Kasia powiedziała:

– Takich dwóch jak Rafał to dopiero wyzwanie dla dziewcząt.

Moja biedna Zosia przeżywa swój pierwszy zawód miłosny. Wodzi za nimi oczkami i co?


– Da sobie radę, nie martw się. Niech no tylko podrośnie!



Przyjaciółki po dwugodzinnej wędrówce uszczęśliwione wróciły przed wieczorem do ośrodka. Opowiedziały jedna drugiej wszystko lub prawie wszystko o sobie. Kasia uznała, że Awa nic a nic nie straciła ze swego uroku i spontaniczności. Zdziwiona była, że mimo wielu atrakcji, jakie niesie z sobą życie w środowisku dyplomatów zagranicą, wolałaby wrócić już do Polski na dobre i zacząć coś robić. Powiedziała jej więc:

– Na to masz czas. Tymczasem korzystaj z tego, że możesz podróżować, poznawać ludzi mając przy sobie rodzinę.


– O tak, to na pewno poszerza horyzonty. A co do tego, czy mam jeszcze czas czegoś dokonać… Tego czasu nie ma się nigdy za dużo…

Czasami ogarnia mnie strach, że nie zdążę.


Nie wiedziały wtedy, ile racji miała Awa mówiąc to. Kiedy Kasia powracała potem myślą do tych jej słów, ciarki przechodziły jej po plecach.


Wieczorem przyjaciółki ułożyły dzieci do snu i wyszły na taras swego domku, żeby kontynuować zwierzenia przy świecach. Nie mogły nacieszyć się swoim towarzystwem.


– Wiesz, Awo, nie przypuszczałam, że tu będzie tak elegancko.

Jestem trochę zażenowana, że nie wzięłam więcej ubrań. Panie przebierają się do każdego posiłku… Ale ja nie stroję się ostatnio.


– Sama jesteś niezwykle ozdobna, cokolwiek masz na sobie, wyglądasz wspaniale. Wcale nie odstajesz od tych elegantek.


– Łaskawa jesteś dla mnie. Odstaję, odstaję. Ale nie wiem, czemu ostatnio nic sobie nie sprawiam. Na zimę udziergałam z czarnej popstrzonej kolorowymi supełkami wełny sukienkę, piorę ją i wkładam na wszystkie okazje. A na ciepłe dni mam dwa sportowe garniturki: lekki i lżejszy. Jakoś nie czuję potrzeby mieć więcej.



– No i świetnie. Gdybyś mi o tym nie powiedziała, nawet bym nie zwróciła na to uwagi. Dopóki ma się młodość i urodę, ciuchy nie mają znaczenia. Niepotrzebnie się za nimi uganiamy. Kiedyś zazdrościłam starszym paniom, że je stać na eleganckie szmaty. Tak jak zazdrościłam im gładkiej, zadbanej cery. Chociaż, gdy się tak poprzyglądałam, dochodziłam do wniosku, że i tak są stare. A teraz sama robię się stara…


– Żartujesz, ty stara? Trzydzieści lat to jest starość?


– Trzydzieści dwa! Za tydzień skończę trzydzieści dwa!


– No to będziemy tu obchodzić twoje urodziny! Wspaniale! A czy jesteś stara, to zależy. Kilka lat temu pewnie powiedziałabym, że tak…

Dziś – zdecydowanie nie! Mam tyle samo i nie czuję się staro.


– Jednak to już nie pierwsza młodość.


– I kto tu mówi o starości? – usłyszały nagle uwagę z tarasu domku naprzeciwko. Wychylona za balustradkę starsza pani właśnie podlewała tam kwiatki. – Grzeszycie dziewczynki. Będą panie w moim wieku, to dopiero docenią swoją dzisiejszą kondycję. Zamiast tracić czas na przedwczesne rozmowy o starości, do której wam jeszcze daleko, korzystajcie z młodości. Ani się obejrzycie, jak ona minie. – Mówiąc to starsza pani odstawiła konewkę i ukryła się w swoim domku, po czym jeszcze raz wychyliła do nich głowę i powiedziała: – Przepraszam, że się wtrąciłam, ale nie mogłam tego słuchać.


– I co ty na to, Awa? – roześmiała się Kasia.


– Nic. Jak widać, tutaj ściany mają uszy.


– Też tak uważam. Przyjrzyj się personelowi, niby nikogo nie widać, a jak tylko czegoś potrzebujesz, wyrastają jak spod ziemi.

Zupełnie jak na przyzwoitym przedwojennym dworze.



– Skąd to wiesz?


– Mama mi opowiadała. A kiedy po południu naszykowałam pieluchy Zosi do prania, jakaś niewidzialna ręka mnie wyręczyła.

Wracam, patrzę, a one czyste wiszą na sznurkach. Magiczne miejsce…


– Mówiłam ci, że tutaj odpoczniesz.


– Sama twoja obecność jest dla mnie zbawienna.


– Nareszcie dobre słowo, a tak się broniłaś przed tym wyjazdem!

Ojej! Musimy się schować do środka, za chwilę spuszczą psy.


– Jakie psy?


– Tutejsze rottweilery. Są tu na służbie do rana.


– Naprawdę? Coś okropnego! Dlaczego?


– Tak jest bezpieczniej. Za parkiem zaczyna się las, każdy mógłby tu wejść.


– A gdy ktoś z mieszkańców później wróci, co się z nim dzieje?


– Nic. Dzwoni do gospodarza i on je na chwilę zamyka, żeby mógł

wejść.


– No to będę się bała.


– A co, lunatykujesz po nocach?


– Nie, ale gdybym musiała wyjść… A do domków nie wchodzą?


– Nie. Zresztą one wcale nie są groźne. Może dla obcych.



– A skąd wiedzą, kto jest obcy?


– Daj spokój, nie zawracaj sobie głowy psami. Spotykamy się po latach nie po to, żeby gadać o psach.


– Masz rację – przyznała Kasia ziewając przeciągle.


– O rany, widzę, że jesteś śpiąca. Za dużo wrażeń na dzisiaj. Mamy przed sobą prawie dwa tygodnie, jeszcze się nagadamy. Kładź się spać.


Ucałowały się i każda z nich udała się do swego lokum.


Cudowna perspektywa – myślała Kasia biorąc prysznic. – Jutro od rana do wieczora z Awą! I tak będzie przez dwanaście kolejnych dni.

Istny dar losu! A swoją drogą nie miałam pojęcia, że istnieją w naszym kraju takie cudowne enklawy, dla wybranych wprawdzie, ale skoro i mnie to się przytrafiło – dobra nasza!


Tej nocy Zosia spała bardziej niespokojnie niż zazwyczaj. Pewnie czuła, że nie jest u siebie. Wymęczyła zatroskaną mamę na tyle, że rano nie wstała ona tak wcześnie, jak co dzień. Obudziła się dopiero wtedy, kiedy przyniesiono śniadanie. Pokojówka weszła bezszelestnie do kuchenki, postawiła tacę na stoliku, a kiedy zobaczyła, że młoda mama otworzyła oczy, szepnęła:

– Przepraszam. Nie chciałam pani budzić, ale skoro pani już nie śpi, przekażę pani list od pani Brzeskiej.


– List od Awy? Przecież ona jest tutaj, za ścianą.


– Niestety, wyjechała nad ranem. Jej dzieci się pochorowały.


– Jak to wyjechała? Nic nie słyszałam.


– Pani Brzeska wiedziała, że miała pani niespokojną noc. Dlatego nie chciała pani budzić. Ale zostawiła list. Oto on, proszę.


Kasia otworzyła kopertę. Na połówce wydartej z zeszytu kartki Awa skreśliła do niej ołówkiem kilka słów niedbałym pośpiesznym pismem:

Kochana. Nie tak to sobie zaplanowałam. Jak tylko zrozumiałam, że zasnęłaś, bo twoja Zosia przestała grymasić, u mnie się zaczęło.

Pawełek mnie wołał. Dotknęłam go, był gorący jak ogień. Pobiegłam po termometr, miał 40 stopni gorączki! Wyobrażasz to sobie? Pochyliłam się nad Piotrkiem, oddychał ciężko. Włożyłam mu termometr pod pachę – 39,5! Zgroza. Że też oni muszą wszystko robić razem, nawet chorować.

Zadzwoniłam do Rafała. Będzie tu lada chwila. Wiem, że zasnęłaś przed świtem. Gdy zajrzałam, spałaś tak smacznie, że nie miałam sumienia cię budzić. Wrócę, jak tylko postawię chłopaków na nogi. Czekaj na mnie, korzystaj z wypoczynku.


Ściskam. Awa


Co za ironia losu! Że też dzieciaki musiały się pochorować akurat teraz… Pech… Kasia miała nadzieję, że sprawa zdrowia chłopców szybko się wyjaśni, bo przebywanie tu bez Awy, mimo wielu zalet tego miejsca, nie było już frajdą. Czekała więc z niecierpliwością na wieści od przyjaciółki. Kiedy do południa Awa nie zadzwoniła, uznała, że wróci, bo przecież gdyby miało być inaczej, odezwałaby się do niej. Przed wieczorem nie wytrzymała i sama zatelefonowała do Awy. Ale nikt nie podnosił słuchawki. Co tam się stało? – zastanawiała się. – Do tej pory nikogo nie ma w domu? Pewnie tu jadą.


Żeby nie przegapić powrotu przyjaciółki, tego dnia w ogóle nie wyszła na spacer, kręciła się przez cały dzień wokół ich wspólnego domku. Po kolacji zadzwonił do niej Rafał.


– Rafał, witaj. Domyślam się, że Awa już tu jedzie. Tak, z pewnością tak jest.



– Witaj, Kasiu. Niestety sprawy się skomplikowały. Jutro rano przywiozę do Konstancina mamę Awy z Pawełkiem. Awa musi na razie zostać z Piotrusiem w szpitalu.


– W szpitalu? A co mu jest?


– Atak malarii.


– Atak malarii??


– No wiesz, w Nigerii trudno ich było upilnować przed ukąszeniem moskitów.


– I co teraz będzie?


– Jak zwykle: chinina, atabryna…


– Znam to z dzieciństwa w Ugandzie. Nieprędko wyzdrowieje. Co za pech!


– Teraz są mocniejsze leki. Myślę, że za osiem dni będzie po wszystkim.


– A Pawełek? Jak on się czuje?


– Jemu nic nie jest. Skoczyła mu temperatura z powodu niestrawności.


– Ucałuj ode mnie dzieci i Awę.


– Nie martw się, wkrótce ją zobaczysz. Przyjedziemy, jak tylko opuszczą szpital.


– A gdzie Piotruś leży?



– W klinice rządowej na oddziale chorób tropikalnych.


No tak – pomyślała Kasia. – Gdzie by indziej? Malaria w Polsce!


To, co ją tak cieszyło w ośrodku podczas wieczoru z Awą, stało się teraz dla niej udręką. Doskonale wyszkolony personel załatwił za nią wszystko. Wyprane pieluchy i ubranka Zosi suszyły się na sznurkach.

Kiedy usypiała małą wożąc ją po alejkach, ktoś pozbierał jej zabawki i wysprzątał kuchnię, a gdy wróciły z kolacji, zastała wywietrzoną sypialnię i pościelone łóżko do spania. Nie pozostawiono jej żadnej pracy, dzięki której mogłaby rozładować stres. Kiedy uśpiła dziecko, wzięła książkę i położyła się z nią do łóżka. Zasnęła nie przeczytawszy ani jednej strony. Ale zanim zamknęła oczy, zobaczyła nagle swoje dawne mieszkanie na Saskiej Kępie. Swoje i Piotra. Ogarnęło ją miłe ciepełko i nie wiadomo kiedy znalazła się poza granicą jawy.


Siedziała przy pianinie i grała Chopina, podobnie jak po powrocie z Chin, kiedy to Piotr dostał nagłego bólu głowy. Znowu tam mieszkała.


– Dokąd idziesz? – spytała byłego męża zmierzającego do drzwi.


– Umówiłem się z Rafałem i Awą.


– Oni tu zaraz wrócą, zobaczysz.


– Rafał nie ma racji, nie zobaczysz jej za kilka dni. Ona już nie wróci.


I Piotr wyszedł. Wstała od pianina, żeby pójść za nim, ale on szybko zbiegł ze schodów zeskakując z nich po trzy stopnie, tak jak zazwyczaj czynił Maciek, i nie była w stanie go dogonić. Podążała jego śladem. Nie wiedzieć kiedy znalazła się na ulicy Walecznych niedaleko domu rodziców Awy, w którym i ona z Rafałem i dziećmi mieszkali.

Piotr wołał ich, żeby do niego wyszli.



– Awa, Rafał, nie idźcie z nim – protestowała. – Przecież się nie znacie! On nie żyje! – krzyczała do nich z daleka.


Nie słuchali. W ogóle nie patrzyli w jej stronę. Poszli razem z nim nad Wisłę. Oddalali się od niej coraz bardziej. Nie mogła za nimi nadążyć. Awa ubrana była na biało, biegła przodem, chłopcy za nią, mężczyźni na końcu. Potem nagle zobaczyła, że Piotr i Rafał niosą chłopców na ramionach i trzymają Awę między sobą za ręce. Była zła na Piotra. Dokąd on ich prowadzi? I dlaczego oni za nim idą?


Na brzegu stała łódź i zaczęli do niej wsiadać. Nie powinni. Nad Wisłą zawisły mgły. Coraz gęstsze i gęstsze. Kasia pobiegła ku nim z łomotem serca. Nie zdąży ich zawrócić. Jeszcze dwa uderzenia wiosłem i skryją się w tej mgle. Awa!!! Nie!!! – chciała krzyknąć, ale nie mogła wydobyć głosu. Zaczęła rozpinać bluzkę pod szyją, starając się złapać oddech i wtedy obudziła się, ale w pierwszej chwili nie mogła się zorientować, gdzie jest.


Coś leżało na jej twarzy. Dotknęła tego w panice i okazało się, że to książka. Odłożyła ją i w świetle lampki stojącej na szafce zaczęła rozpoznawać sprzęty. Zobaczyła łóżeczko dziecięce i natychmiast zorientowała się w swojej sytuacji. W jednej chwili była na nogach.

Pochyliła się nad dzieckiem. Zosia spała spokojnie, trzymając rączki z zaciśniętymi piąstkami wysoko nad główką. Odetchnęła z ulgą. A więc cała ta gonitwa za Brzeskim i Piotrem to tylko sen. Chwała Bogu! Tak ją ten sen zmęczył. Postanowiła zaczerpnąć powietrza, otworzyła drzwi na taras. Natychmiast przypomniała sobie psy wypuszczane na noc i zamknęła swój domek najszybciej, jak mogła.


Co za koszmarny sen! I dlaczego oni, to znaczy Brzescy i Piotr, byli razem? Próbowała to sobie jakoś logicznie wytłumaczyć. Jej dawne mieszkanie, teraz zajęte przez siostrę Anię i Włodka Rapackich, znajduje się na Saskiej Kępie, tak jak willa Brzeskich, a zostawił jej to mieszkanie Piotr, jej nieżyjący mąż. Pewnie dlatego i on pojawił się we śnie po dniu pełnym rozczarowań i niepokoju. Jak to w snach, pełno tam było nielogicznych wydarzeń,

przedstawionych

jednakowoż

bardzo

wyraziście. Tak, krzyczała: „Przecież się nie znacie”, ale gdyby Piotr nie uległ wypadkowi, z pewnością by się poznali i pewnie zaprzyjaźniliby się tak samo, jak z Maćkiem. Lecz gdyby nie spotkała Maćka, nie miałaby Zosi. Tego zaś nie chciała sobie wyobrażać. Jak mówi stare przysłowie: „Sen – mara, Bóg – wiara”. I tej prawdy musi się trzymać.

Zawsze gdy ma jakieś zmartwienia i przejścia nerwowe, miewa potem niespokojne sny. Ani w nich ładu, ani składu… Nie warto o tym myśleć.


W odróżnieniu od poprzedniej nocy, Zosia spała teraz wspaniale.

Już się widać przyzwyczaiła do nowego miejsca. Kasia uśmiechnęła się na myśl o tym, jak jej córeczka potrafi obserwować to, co ją otacza.

Naprawdę jest wrażliwa na architekturę i przyrodę. Nie zapomni, jak niedawno, kiedy przechadzali się po rynku warszawskiej Starówki, jej kruszynka nie odrywała wzroku od kolorowych kamieniczek. Tak samo było dzisiaj, gdy spacerowały przed obiadem pod wielkim dębem przy parkingu obok pałacyku. Mała wygięła się do tyłu i jak zaczarowana gapiła się na koronkową koronę olbrzymiego drzewa upstrzoną młodymi listkami. Pokazywała to paluszkiem i powtarzała: „Idis? idis?”, co miało najprawdopodobniej znaczyć: „Widzisz?” Wyglądało na to, że Zosia zacznie mówić bardzo wcześnie.


Takie to pogodne i czułe refleksje na temat córeczki rozluźniły jej matkę, strząsnęły z powiek wspomnienie przykrego snu i pozwoliły jej się odprężyć.


Przed obiadem następnego dnia zgodnie z obietnicą Rafał

przywiózł teściową i Pawełka, jednego ze swoich bliźniaków. Pomógł

im się rozpakować i szybko odjechał do Warszawy, żeby wspierać Awę w opiece nad ich drugim, chorym synkiem. Kasia przypomniała sobie swoje uciążliwe ataki malarii z dzieciństwa i pomyślała, że jej przyjaciółkę czeka kilka trudnych dni.


Pani Rutkowska niedawno przeszła na emeryturę i nie była już tą energiczną i autorytatywną osobą, jaką ją Kasia zawsze podziwiała.

Teraz jej ruchy stały się powolniejsze, opierała się mocno o poręcz krzesła podnosząc się z niego, często też wpadała na moment w coś w rodzaju otępienia. Na przykład gdy zmieniała buty. Zdjęła jednego i trzymała go przez dłuższą chwilę, zanim postawiła na podłodze.

Patrzyła bez ruchu w przestrzeń niewidzącym wzrokiem, z otwartymi ustami i dopiero kiedy zobaczyła swoje odbicie w lustrze, z tą gapiowatą miną, szybko korygowała swoje zachowanie i zabierała się do rozwiązywania drugiego buta. Kasia obserwując ją ukradkiem zauważyła w jej poruszaniu się i zachowaniu pewne podobieństwo do Teofila, odkąd zaczął chorować. Obiecała sobie, że przy najbliższej okazji uczuli Awę na to, że jej matka nie jest być może całkiem zdrowa. Bo według niej, te zmiany, które zauważyła, nie są tylko sprawą wieku.


Zastanawiała się, ile ona może mieć lat. Chyba jest mniej więcej w wieku Matyldy. Umysłowo obie są w doskonałej formie, gorzej ruchowo. Z tym, że teściowa Kasi porusza się z godnością. Otóż to! Nie tylko powoli, ale z godnością, jakby celebrując swój sędziwy wiek.

Podczas gdy spowolnienie ruchów pani Rutkowskiej jest jakieś chaotyczne, niemiarowe, jakby dyktowane bolesną kontuzją czy nagłymi zakłóceniami operatywności mięśni.


Swoją drogą kilka lat temu młoda kobieta nie zaprzątałaby sobie głowy wyciąganiem wniosków z takich obserwacji, mało tego, pewnie nawet by ich nie czyniła. Doszła więc do wniosku, że do wszystkiego trzeba dorosnąć. Uświadamianie sobie procesu przemijania przychodzi z wiekiem.


A degradacja związana z przemijaniem, kiedy się już zacznie, postępuje lawinowo. Myśląc tak poczuła nagle ukłucie w sercu. A moja mama? Jest niestrudzona… Jej chyba to się jeszcze nie ima.


Biedna pani Rutkowska, obiecywała sobie, że jak jej dzieci dorosną, z jeszcze większą energią będzie mogła oddawać się swojej pasji, szkole. Tymczasem jest już na emeryturze i jak widać, nie bardzo starcza jej siły, by nadążyć za wnukiem.


– Nie wiem, jak poradzę sobie z Pawełkiem – martwiła się matka Awy. – Bez Piotrusia jest zupełnie zagubiony. To niesamowite, jak bliźniacy czują się z sobą związani.


– O tak, zauważyłam to – odrzekła Kasia. – Nawet moja Zosia była trochę rozczarowana. Ciągle ich zaczepiała, ale mało ich to obchodziło.

Wystarczali sobie w zupełności.


Teraz jednak zanosiło się na to, że Zosia będzie miała więcej szczęścia, bo Pawełek pozbawiony towarzystwa brata robił właśnie do niej śmieszne miny. Mała była uszczęśliwiona, od razu włączyła się do zabawy. Chłopczyk zasłaniał sobie buzię poduszką, a potem nagle zza niej wyglądał krzywiąc się komicznie. Zosia się z tego głośno zaśmiewała. To nic, że powtarzał ten manewr bez końca, tym bardziej się tym cieszyła.


– Skoro dzieci dają sobie bez nas radę, może zjemy razem śniadanie na tarasie? – zaproponowała Kasia – Pani pozwoli, że przeniosę tam wszystko i przygotuję.


– Dziękuję ci, kochanie. Pewnie wolałabyś, żeby Awa tu była zamiast mnie?


– Bardzo mi z panią miło. Oczywiście stęskniłam się za Awą, ale przecież tu wróci. Tak sobie myślę, że przydałaby się pani do towarzystwa moja teściowa, może powinnam ją tu sprowadzić?


– Nie rób zamieszania, przecież lada chwila zamienimy się z moją córką. Rafał też z nią przyjedzie i wtedy będzie wam tu razem za ciasno.


– Rafał i Awa to wyjątkowa para. Ich uroda, ich miłość… Aż trudno uwierzyć, że są zwyczajnymi ludźmi z krwi i kości.



– To prawda. To, co ich łączy, jest wyjątkowe, aż się o nich boję.


– Czego tu się bać. Może się pani tylko cieszyć.


– Boję się, że to zbyt piękne, by miało długo trwać…


– Czemu cokolwiek miałoby się zmienić? A wie pani, że Awa też powiedziała mi coś w tym rodzaju?


– Naprawdę? No widzisz… Żeby tylko nie zapeszyć…


Kasia wzruszyła ramionami. Co tu zapeszać? Po co szukać dziury w całym. Są już z sobą ponad pięć lat i nic się nie zmieniło i zmienić nie może. Nie u nich. Kto jak kto, ale oni przetrwają wszystko. Tego była pewna.


Trzy miesiące później wiedziała już, że niczego nie można być pewnym do końca.


Nie zobaczyła więcej Awy ani nikogo z jej szczęśliwej i pięknej rodziny. Choroba Piotrusia przeciągnęła się prawie do końca ich pobytu w Polsce,

resztę

swojego

pobytu

w ośrodku

Kasia

spędziła

w towarzystwie pani Rutkowskiej i jej wnuka. Nie bez innych wątpliwych atrakcji.


Wszystko ułożyło się zupełnie inaczej, niż to sobie z przyjaciółką zaplanowały, tak bardzo odmiennie, że Kasia nie miała nawet czasu nad tym rozmyślać. Czwartego dnia pobytu w konstancińskim ośrodku obie kobiety ułożyły dzieci do snu i wyszły na taras, żeby pogawędzić przy świecach. Wieczór był ciepły, cichy i pogodny, niebo rozgwieżdżone, a młode listki drzew połyskiwały w świetle księżyca. Od krzewów bzu kwitnących tuż przy ich tarasie pachniało upojnie.


Jak zwykle wieczorem gawędziły sobie cicho i obie czekały, nie przyznając się jedna przed drugą, aż nadejdzie godzina dziesiąta, kiedy zamykane są bramy ośrodka i wypuszczane psy na jego teren. Wtedy i one zamkną drzwi do swoich pomieszczeń. Tego dnia jedna i druga chciały, by nastąpiło to jak najszybciej. Obu pilno było dorwać się do lektury, odkryły bowiem na terenie ośrodka niezłą bibliotekę, a w ciągu dnia, przy dzieciach nie mogły sobie na czytanie pozwolić.


– Mamy szczęście, że to maj. Ci, którzy przyjadą później, w czerwcu, nie posiedzą sobie tak jak my przy świecach. Komary im nie pozwolą, lada dzień się wylęgną.


– A rzeczywiście, teraz jest spokój. Mimo to wybaczysz mi chyba, że już pójdę do siebie, pilno mi do wypożyczonej lektury, już mnie ta książka wciągnęła. Trzeba było nie pokazywać mi biblioteki.


– Obie ją odkryłyśmy. Dobranoc pani. Miłego czytania.


Młodsza z kobiet nie poczytała jednak tego wieczoru zbyt długo.

Zanim wzięła prysznic, musiała jeszcze uprzątnąć rzeczy dziecka, a kiedy się wreszcie położyła, zasnęła nie doczytawszy do końca strony.


Przebudziła się w środku nocy zdziwiona, że nie zgasiła nocnej lampki. Sięgając jednak do kontaktu, zobaczyła, że jej córeczka kręci się w łóżeczku. Wstała szybko i pochyliła się nad małą.


– Ojej, czy ona czasem nie jest chora? – powiedziała z przestrachem.


Dziecko nie było rozbudzone, ale podniosło rączkę i tarło nią ucho.

Matka dotknęła czoła małej. Było mocno rozgrzane. Zdziwiło ją to, bo w pokoju wcale nie było gorąco. Firanka lekko poruszała się w uchylonym oknie. Zosia gdy tylko poczuła na czole dotyk matczynej dłoni, otworzyła oczka i wyciągnęła do niej rączki. A kiedy znalazła się w jej ramionach, zamiast się uspokoić rozpłakała się żałośnie.


To nie było normalne. Nieraz budziła się z płaczem, zanosiła się, złościła, ale nigdy nie była aż tak rozgrzana. Nie chciała jeść, nie chciała pić, tylko prężyła się i płakała. Nie dała się położyć z powrotem do łóżeczka i Kasia musiała wziąć ją do siebie. Po długiej chwili przytulona do piersi, której ssać jednak nie chciała, usnęła. Śpiąc wydzielała tak dużo ciepła, że grzała jak piecyk. Ona chyba ma gorączkę – pomyślała Kasia, sięgnęła do szufladki szafki i wyjęła termometr. W tym momencie uświadomiła sobie, że jej córeczka jeszcze nigdy nie chorowała. A teraz jest taka rozpalona. Wyjęła termometr z pudełka, strzepnęła go i zauważyła, że ręce jej drżą.


Zmierzyła gorączkę. Trzydzieści dziewięć i dwie kreski. Nie wierzyła własnym oczom. A więc zaraziła się od Pawełka! Ale to niemożliwe. Przecież malaria nie jest zakaźna. I co ona ma teraz zrobić?

Żeby uzyskać jakąkolwiek pomoc, będzie prawdopodobnie czekać do rana. A co może się stać do rana z dzieckiem z taką temperaturą, nie miała pojęcia. No i jak dowiedzieć się, co Zosię boli? Przecież nie powie.


Co za pechowe miejsce. Nie powinna była tu przyjeżdżać albo trzeba było odjechać zaraz po wyjeździe Awy. A teraz nawet nie ma jak się stąd wydostać. Przyjaciółka i jej mąż zajęci są swoimi sprawami przed wyjazdem. Maciek jeszcze nie wrócił. Nie mogła sobie znaleźć miejsca. Chodziła po pokoju tam i z powrotem, próbując coś wymyślić.

Kiedy kolejny raz przemierzyła pokój i podeszła do drzwi, drgnęła, bo otworzyły się przed jej nosem i stanęła w nich matka Awy.


– Wystraszyła mnie pani.


– Czy coś się stało, Kasiu? Nie mogłam zasnąć, słyszałam, jak malutka płakała, a potem ta twoja krzątanina. Co się dzieje?


– Zosia ma gorączkę. Ponad trzydzieści dziewięć stopni!


– Dzieci od byle czego gorączkują.



– Ale ona jeszcze nigdy nie chorowała. Nie wiem, co mam robić.


– Tak czy owak musisz zaczekać do rana. Zrób jej kompres na główkę i połóż się. Rano, jeśli jej się nie poprawi, poszukamy lekarza.


– Tutaj? Trzeba chyba jechać do Warszawy. Awa pojechała, gdy chłopcy mieli gorączkę.


– Bo oni mieszkają w tropikach. Awa i Rafał muszą się liczyć z konsekwencjami tego, zresztą okazało się, że Piotruś musi być leczony na oddziale medycyny tropikalnej. Ty możesz skorzystać z tutejszego lekarza pediatry.


– Ale czy znajdę pediatrę?


– Żartujesz sobie. Przecież ludzie tu żyją. Poza tym jest szpital i sanatorium. Zrób małej kompres i kładź się.


– A jak jej się coś stanie?


– Nie wygląda na to.


Przerażona matka, której przyszło po raz pierwszy stawić czoła chorobie dziecka, była w duchu oburzona, że starsza pani bagatelizuje ten problem. Skorzystała jednak z jej pomocy przy robieniu kompresu i posłusznie położyła się potem do łóżka, ale nie zmrużyła oka do rana.


Kiedy pokojówka przyniosła śniadanie, była już ubrana i gotowa do wyjścia. Zasięgnęła języka, gdzie jest najbliższa przychodnia dla dzieci i postanowiła udać się tam natychmiast.


– Nie chce pani skorzystać z naszych lekarzy? Mamy tu przecież internistę i pediatrę. Przecież to ośrodek rodzinny. A skoro nasza mała ma temperaturę, lekarka przyjdzie do pokoju ją zbadać. Wystarczy zatelefonować. Tutaj, na ścianie, jest tabliczka z numerami.



– Nie zwróciłam na nią uwagi. Ależ ze mnie gapa! Mogłam zadzwonić już wczoraj wieczorem. – Mówiąc to wykręciła odpowiedni numer i za dwadzieścia minut lekarka już badała Zosię.


Główkę miała nieco chłodniejszą dzięki kompresom, ale gorączka, chociaż to było rano, nie opadła.


Lekarka obmacała jej brzuszek, zajrzała do gardła, a gdy zobaczyła, że dziecko rączkami pociera uszy, poszła tym śladem i znalazła przyczynę gorączki.


– No tak – powiedziała – biedactwo, nic dziwnego, że jest taka niespokojna. Nasza panienka załatwiła sobie zapalenie uszu. O, jaki nieładny wysięk i obrzmienie. Boli, malutka? Zaraz się za to weźmiemy.


Wypisała receptę i wytłumaczyła, gdzie jest apteka.


– Może ja pójdę po lekarstwa? – zaofiarowała się pani Rutkowska.


– Z powodzeniem może to załatwić mama dziecka. Weźmie małą do wózka i pomaszeruje. A wracając wstąpi do mnie do gabinetu na zastrzyk. Waciki z olejkiem kamforowym będzie pani zmieniać sama.


– Pani doktor, czy to niebezpieczne?


– Co, olejek kamforowy?


– Nie, to zapalenie.


– Przecież się za to bierzemy. Dwa zastrzyki dziennie i za trzy dni powinna być zdrowa.


Tak też było. Tyle że dotychczasowa ufność Zosi do lekarzy została wystawiona na ciężką próbę. Przed tą chorobą rozbrajała personel przychodni lekarskich w czasie rutynowych wizyt szerokim uśmiechem. Teraz widok ascetycznych wnętrz takich przybytków tudzież białe fartuchy wywoływały w niej histerię i spazmy. Lekarka zleciła więc pielęgniarce, żeby w normalnym stroju przychodziła z zastrzykami do pokoju zajmowanego przez pacjentkę i jej matkę.


Tak więc kolejne dni w ośrodku, wciąż pełne nieoczekiwanych zdarzeń, umykały szybko.


Któregoś dnia, kiedy Zosia odzyskała już zdrowie i wigor, a jej matka spokój, korzystając z ciepłego popołudnia razem z matką Awy i Piotrusiem przechadzały się po wygrabionych starannie alejkach ośrodka.


– Ten bez pod naszymi oknami tak upojnie pachnie, że czasem od tego kręci mi się w głowie – powiedziała pani Rutkowska.


– Naprawdę? – usłyszały głos z boku. – Pani też kręci się w głowie? Jakże się cieszę, nie ma pani pojęcia, jak się cieszę.


– Z czego, przepraszam, z czego pani się cieszy?


– Z pani zawrotów głowy, ma się rozumieć. To znaczy z tego, że nie tylko mnie się kręci – odpowiedziała osoba idąca z przeciwka i już po chwili potrząsała radośnie ręką towarzyszki Kasi.


Przed chwilą Kasia rozmawiając z panią Rutkowską przyglądała się idącej z przeciwka kobiecie, a właściwie nie tyle jej, co bursztynowi wielkości pięści na jej piersiach. Był tak okazały, że nie mogła od niego oderwać wzroku. Oprawiony misternie w złoto, zawieszony na grubym złotym łańcuchu, wyglądał bardziej na eksponat muzealny niż biżuterię osobistą.


– Ależ to pani Halina! Co za spotkanie!



– My się znamy? – zdziwiła się właścicielka pięknego okazu.

Zmrużyła oczy, odsunęła się lekko i przyjrzała się dokładnie osobie, którą zaczepiła tak bezceremonialnie. – Ależ tak! Pani jest żoną dyrektora Filharmonii. A on doskonale znał mego męża.


– Panią także.


– Tak, wiem, ale Broszek już nie żyje.


– Wiem to. Byliśmy na pogrzebie.


– Osiem lat. Upłynęło już osiem lat od jego śmierci.


– Jak pani powiedziała o mężu? Broszek? Miał na imię Anastazy.


– No właśnie, za długie imię. Dlatego używałam zdrobnienia od nazwiska: Broch – Broszek. Tak było łatwiej. Wierzy pani w reinkarnację? Widzę po minie, że nie. A pani, moje dziecko? – zwróciła się do Kasi. – O, jaka pani ładna.


– Dziękuję – odrzekła Kasia. – Nie wiem, czy wierzę w reinkarnację, ale coś w rodzaju déjà vu już kiedyś, będąc dzieckiem przeżyłam.


– Bardzo się cieszę. Wobec tego musimy się spotykać i porozmawiać o tym. A wie pani, że nasi bliscy odchodząc od nas są przez jakiś czas z nami – mówiła dalej napotkana, gestykulując nerwowo. – Jej ręce o długich powyginanych palcach ozdobione były dużą liczbą złotych pierścieni. Niektóre z nich przecudnej roboty, istne dzieła sztuki. Podobne do nich Kasia widziała na kramach mostu Złotników we Florencji. Zastanawiała się, kim może być ta ekscentryczna dama nonszalancko nosząca na sobie fortunę w postaci niezwykłej biżuterii, smukła i przystojna, niewątpliwie wiekowa i bezpośrednia w sposób niepoczytalny. – W którym domku panie mieszkają? – zapytała.



– Dwadzieścia pięć – odpowiedziała Kasia, a matka Awy zrobiła do niej minę, z której wynikało, że zdradzając ich adres popełniła błąd.


– To świetnie – ucieszyła się nieznajoma. – Jesteśmy sąsiadkami.

Mieszkam

w dwadzieścia

siedem.

Powinnyśmy

się

spotykać

i porozmawiać.


– Tak, pani Halino, ale teraz zmuszone jesteśmy panią opuścić, bo zbliża się czas, by uśpić dzieci. Mają o tej porze drzemkę.


– Nie będę spał! – zaprotestował Pawełek. – Mama nas nigdy o tej porze nie kładzie.


– Jeszcze chwileczkę – pani Halina nie chciała dać za wygraną. – Co za cera! Nadzwyczajna! – wykrzyknęła patrząc na młodszą z kobiet.

– Otóż nasi umarli są z nami do pewnego czasu. Ja nienawidzę fryzjera, sama farbuję sobie włosy. – Tu pokazała swoją grzywkę, na końcu rudą, a przy skórze siwą. – Kiedyś, gdy skończyłam farbowanie, zapytałam Broszka: dobrze? A on położył mi rękę na ramieniu i klepnął mnie dwa razy, na znak, że się ze mną zgadza. Innym razem patrzyłam na fotele okryte wilczym futrem, te z Berlina, i powiedziałam: Broszku, widzę cię wciąż siedzącego w tym fotelu. I wiedzą panie, co on zrobił? Podwinął

duży kawałek futra, o, w ten sposób. – Pani Halina bezceremonialnie uniosła róg narzutki, którą miała na sobie Kasia i zademonstrowała, jak wyglądał odwinięty kawałek futra na jej fotelu. – Odprowadzę panie.


– Szkoda, że nie możemy pani teraz zaprosić, ale musimy uśpić dzieci, rozumie pani – mówiła szybko pani Rutkowska. – O, wiem już, co zrobię. Pożyczę pani niezwykle ciekawą książkę, nie oderwie się pani od niej. – Weszła do domku i wyniosła stamtąd wypożyczoną niedawno książkę, mrugając znacząco do Kasi. A ta czuła się lekko zażenowana.

Co ona kombinuje – myślała. – Dlaczego tak chce spławić tę swoją znajomą? Co to ma znaczyć?



– Niech pani od razu zacznie czytać – powiedziała do swojej znajomej pani Rutkowska – bo za dwa dni wyjeżdżamy i będę musiała oddać tę książkę do biblioteki.


– Na pewno ją pani zwrócę – odpowiedziała na to niegościnnie potraktowana pani Halina i wolnym krokiem, ze spuszczoną głową odeszła w stronę swojego domku.


– Kim jest ta pani znajoma? – spytała Kasia, upewniwszy się, że kobieta odeszła na tyle daleko, że nie może ich słyszeć.


– Nie poznałaś jej?


– Nie bardzo. Chociaż w jakimś młodszym wydaniu musiałam już ją gdzieś widzieć.


– To Halina Lisowska.


– Ta gwiazda opery? No tak, teraz ją sobie przypominam. Jeszcze do niedawna wszędzie o niej pisano. Co ona tu robi?


– Jako żona byłego ministra kultury wciąż tu przyjeżdża.


– A dlaczego pani tak chciała się od niej uwolnić?


– Bo jest męcząca. Ciągle mówi o tym samym. Wszyscy się przed nią bronią.


– Może czuję się samotna.


– Z pewnością. Po życiu, jakie prowadziła!


Po tym stwierdzeniu swojej towarzyszki młodsza z kobiet poczuła się nieswojo. Los bywa okrutny – rozmyślała. – Halina Lisowska jeszcze niedawno była żywą legendą. Jest żywą legendą – poprawiła się, karcąc się w duchu za nieopatrzne użycie czasu przeszłego. Jeszcze niedawno ta operowa diwa, „nasz skarb narodowy”, jak o niej mówiono, odnosiła sukcesy na deskach najznakomitszych scen operowych całego świata, a teraz ludzie przed nią uciekają.


– A jej dzieci? – powiedziała głośno.


– Jakie jej dzieci? Ona stawiała zawsze tylko na karierę. Nie miała czasu na dzieci.


– A może nie mogła ich mieć…


– Może i nie mogła – zgodziła się jej rozmówczyni.


– Pewnie dlatego czuje się samotna…


Kasia nie mogła się pogodzić z tym, że ludzie tak łatwo zapominają o czyichś zasługach. Ledwie miną lata świetności, a publiczność bije pokłony przed nowym bóstwem.


– Pani dobrze ją znała?


– O tak, dopóki jej mąż żył, bywali u nas, a my u nich. Niedługo przed jego śmiercią ona zeszła ze sceny i coś się jej przestawiło w głowie. Zrobiła się męcząca.


– No tak, ale…


– Kasiu, całego świata nie zbawisz! Czasem trzeba umieć się od czegoś odciąć, żeby ocalić siebie. Każdy z nas z wiekiem ma coraz więcej problemów. Ich nadmiar nam nie pomaga, tylko przyśpiesza naszą degradację.


Kasia słuchała jej i przytakiwała grzecznie, ale w środku wszystko się w niej buntowało. Ona by tak nie umiała. Wsłuchiwanie się w innych i liczenie się z ich potrzebami wyssała z mlekiem matki. Dlatego bardzo żal jej było samotnej starej gwiazdy. Starała się też usprawiedliwiać matkę przyjaciółki. Też ma już swoje lata. Wychowała czworo dzieci, przeżyła dramatyczne lata wojny i ponad ćwierć wieku kierowała liceum, które to zajęcie musiało poza satysfakcją dostarczać jej wielu zmartwień. Ma prawo być zmęczona. Pewnie też niełatwo znosi przejście na emeryturę po dawnej swojej aktywności.


– Tak sobie myślę – powiedziała na głos – że dzięki stanowisku pani męża miała pani okazję do wielu niezwykłych spotkań i znajomości. Nie kusi pani, żeby to utrwalić, napisać o tych ludziach?


– Jak to odgadłaś? Ja właśnie to robię. I stąd się bierze moja niechęć do Haliny Lisowskiej czy też zniecierpliwienie nią. Nazywaj to, jak chcesz.


– ?


– Przed laty, jeszcze kiedy pracowałam w szkole, postanowiłam napisać historię jej niezwykłej kariery. Zebrałam informacje o tym, gdzie i w czym występowała, recenzje i wszelkie inne dostępne materiały prasowe, stąd i z zagranicy, ale to mi nie wystarczało. Chciałam to okrasić jej wrażeniami, przemyśleniami, smaczkami. A ona nic nie potrafiła mi o tym opowiedzieć, jakby wszystko wymazała z pamięci.

Albo jakby broniła się przed tymi wspomnieniami. Doszło do tego, że czułam się nie na miejscu indagując ją na ten temat. Jeśli mnie oceniasz, to pomyśl, jakbyś się czuła, gdybyś po raz setny usłyszała pytanie o to, czy wierzysz w reinkarnację i to wszystko, co mówiła dzisiaj.


– A może trzeba to z nią przegadać, może to ją odblokuje i zacznie mówić o czymś innym? I wtedy pani tę książkę napisze.


– Ta moja Awa jest prawdziwą szczęściarą – powiedziała nagle pani Rutkowska, biorąc Kasię w objęcia. – Nie dość, że znalazła sobie nadzwyczajnego męża, ma cudowne dzieci, to jeszcze przyjaciółkę, jakich szukać ze świecą! Wszystko, co mi o tobie opowiadała, jest prawdą! Nic nie przesadziła. Jestem szczęśliwa, że los was połączył.

Jesteś, moje dziecko, darem losu, cudowną, empatyczną istotą i proszę, nie opuszczaj mojej córki w chwilach dobrych i złych.


Starsza pani otarła łzę. Kasi zrobiło się wstyd, że próbowała w duchu osądzić ją pochopnie.


Rozdział piąty


Nie tylko dlatego, że matka Awy ją o pielęgnowanie tej przyjaźni prosiła, także dlatego, że ta przyjaźń była jej potrzebna jak powietrze, Kasia nie zamierzała jej nigdy zakończyć. Bez względu na to, czy były tuż obok siebie, czy dzielił je czas i tysiące kilometrów, nic w ich relacjach się nie zmieniało. Rozumiały się w pół słowa, zawsze po najdłuższym nawet rozstaniu odnajdywały się w tym samym punkcie, jakby spotkały się po to, by dokończyć dopiero rozpoczętą rozmowę.


Dzień, w którym jedna z nich miała się dowiedzieć, że los drugiej zadecydował za nie, Kasia na krótko przedtem zaliczyła do najpiękniejszych w swoim życiu. Pławiła się właśnie w jeziorze. Słońce pięknie grzało od rana, niebo było monotonnie błękitne, bez jednej, choćby dla urozmaicenia, chmurki, a jej córeczka Zosia już od kilku dni zaczynała chodzić.


Od

dwóch

miesięcy

mieszkały

razem z całą ferajną zaprzyjaźnionych artystów w malowniczej wsi nad jeziorem Nidzkim.

Żadnych wygód, atrakcji cywilizacyjnych czy bodaj dobrej drogi dojazdowej. Nic, tylko las, woda i piach. Kąpiele i pranie – tylko w jeziorze, jagody, grzyby i ryby. Dziewięć kilometrów leśnej drogi do najbliższego sklepu, mleko i jajka kupowane od gospodyń wiejskich, spacery, kąpiele, ogniska. Jedyne, czego tu nie brak, to towarzystwo, bo artystyczna brać upodobała sobie to miejsce. Nie przeszkadza im, że aby zadzwonić dokądkolwiek, trzeba godzinami wyczekiwać na połączenie w rozmównicy odległego o dwa kilometry ośrodka wypoczynkowego górników. Wieści ze świata dochodzą tu z opóźnieniem, mało kto przywozi radio, a gazeta też dociera tylko od czasu do czasu, gdy ktoś pojedzie do miasteczka na zakupy.


Gdzieś tam ktoś czuwa nad realizacją kolejnego planu sześcioletniego, ale nie tutaj. Tutaj jedyną troską jest to, jaka jutro będzie pogoda i co Śmigielska albo Szarzyńska ugotują na obiad. Literat oddany sercem i duszą panującemu w kraju ustrojowi wypływa swoją łajbą na całe dnie. Woli łowić ryby, niż spierać się z bandą obnażonych wolnomyślicieli o to, co słuszne. Przed plażową sławojką z serduszkiem na drzwiach co jakiś czas formuje się kolejka, ale nikt nie narzeka, bo to jeszcze jedna okazja do pogawędek towarzyskich.


Kilkanaście dni temu Kasia spadła ze schodów za przyczyną modnego drewniaka, który omsknął się na naderwanym stopniu.

Miednica pełna brudnych naczyń wypadła jej z rąk, naczynia i sztućce rozsypały się wokół, a ona wylądowała w pozycji siedzącej na dużym ostrzu noża do krajania chleba, który rozpłatał jej pośladek. Koledzy szybko zaczęli organizować

transport

do

lekarza,

koleżanki

zadeklarowały przejęcie opieki nad Zosią.


Ofiara przedziwnego wypadku krwawiła obficie. Znany z urody ginekolog, mąż słynnej gwiazdy filmowej, dostarczył środków opatrunkowych i zaproponował, że sam zaszyje ranę, jeśli uda mu się skombinować narzędzia.


– Jakie narzędzia? – przestraszyła się poszkodowana.


– Igłę, nici i nożyce. Wygotuje się to i…


– Nie zgadzam się! Wolę jechać do szpitala.


– I wykrwawić się po drodze?


– Kto by miał się wykrwawić? – zapytał człowiek wypełzający z pobliskiego namiotu.


– O! Jest pan doktor Wiśniewski – no to mamy problem z głowy! – ucieszył się urodziwy ginekolog. – Kamień spadł mi z serca. Pan Jeremi Wiśniewski jest ordynatorem na oddziale chirurgii w Szpitalu Łódzkim – przedstawił go. – A to nasza pechowa Kasia Kalczyńska, piosenkarka i poetka. Pokaż Kasiu pupę panu Jeremiemu – rozkazał.


– Zabrzmiało to wielce obiecująco – mruknął chirurg i otworzył

drzwi samochodu.


Kasia patrzyła na niego z niedowierzaniem. Z nagim torsem, ozdobionym kępką czarnych włosów sięgających aż do brzucha, rozczochraną kudłatą głową i w pasiastych majtkach typu „Dynamo Tbilisi”, opalony tylko z przodu na czerwono wyglądał raczej na kaukaskiego buntownika niż na sławę chirurgii polskiej. Przyszło jej do głowy, że piękny Leoś, ginekolog, zażartował sobie z niej. Nie pokazać panu Jeremiemu pupy jednakowoż nie mogła, bo owa okaleczona część ciała spoczywała na widoku, ponieważ ranną na opuszczonym siedzeniu samochodu ułożono na brzuchu i ten, kto chciał, i kto nie chciał, mógł tę zmasakrowaną pupę oglądać. No i wszyscy obecni na kempingu nie robili nic innego, tylko stłoczeni wokół auta gapili się na nią, rzucając wątpliwej jakości dowcipy. Byli bardzo przejęci, ale nie do tego stopnia, żeby przestać sobie z tego żartować, bo taki tu był styl życia i bycia.

Biedna ofiara była ubezwłasnowolniona i zdezorientowana. Nawet już nie czuła bólu, do tego prezentowała się makabrycznie z powodu obfitego krwawienia. Ktoś niezbyt mądrze pokazał ją jej dziecku. Po prostu jedna z koleżanek przyniosła małą, żeby pożegnała się z mamą przed wyjazdem do lekarza. Zosia wytrzeszczyła oczka, zapytała: „Mama kuku?” i zaniosła się rozpaczliwym szlochem. A mama nie była w stanie zrobić nic, żeby ją uspokoić.


Tymczasem

zaimprowizowana

służba

zdrowia

czyniła

przygotowania do zabiegu. Na prymusie, w zardzewiałym czajniku od kohera gotowała się igła Adrianny do zszywania swetrów i szpulka jej lnianych nici oraz nożyczki do manikiuru. Właścicielka tych utensyliów została samozwańczo prawą ręką chirurga, czyli instrumentariuszką.

Bardzo była z tego dumna i przejęta swoją rolą. Kiedy narzędzia były już ugotowane na twardo, chirurg, który wyniósł właśnie z namiotu biały kitel i zawiązywał troki, przykrywając swój strój plażowy, zarządził:

– Hej, wy! Cofnijcie się wszyscy co najmniej o pięć kroków, nie będziecie mi patrzeć na ręce. À propos ręce, proszę mi podać miednicę z gorącą wodą i mydło. Siostra też ma umyć ręce – zwrócił się do Adrianny. – A pacjentce proszę nalać wódki do szklanki. Niech sobie porządnie łyknie. Ułatwi nam to pracę.


Ktoś usłużnie nalał do szklanki trzy czwarte czystej i podał

przerażonej Kasi.


– Wypij, będziesz łatwiejsza – zaproponował ku uciesze gawiedzi.


Ani jej w głowie było go posłuchać. Żartów mu się zachciało.

Odsunęła jego rękę ze szklanką.


– Proszę to wypić w tej chwili. No już! – rozkazał chirurg tonem tak autorytatywnym, że nie miała odwagi mu się sprzeciwić. Zrobiło się jej niedobrze, a za chwilę było jej wszystko jedno. Pomyślała tylko, że może właśnie się wykrwawiła i zaraz umrze.


– Bomba! – usłyszała głos z tłumu – zupełnie jak na froncie.


– Akurat, skąd możesz wiedzieć ty łapserdasku, jak było na froncie.


Rozpoznała głos „weterana”. Ten osobnik przyjechał tu niedawno i stanął między namiotami swoją Nysą przerobioną na wóz kempingowy.

Wszyscy mu go zazdrościli. Miał w samochodzie rozkładane łóżko, kuchenkę i nawet kibel w postaci nocnika wmontowanego w drewniany stołek. W czasie wojny służył w Armii Kościuszkowskiej i teraz nawet do dresu przypinał baretki orderów i odznaczeń z frontu. Uczestniczył

w ogniskach braci artystycznej. Grał wtedy na bałałajce i śpiewał

fałszywie piosenki radzieckie. Dwie, zawsze te same: Artileristów i Katiuszę.


– Ktoś ją musi trzymać! – powiedział chirurg – gotowa mi wierzgać!


– Załatwione – odrzekł Leoś i objął rękami cienką talię denatki.



Jego żonie–gwieździe się to nie spodobało.


– Odejdź Leon, ja ją potrzymam. Dam sobie radę – powiedziała, odpychając go.


– To najpierw umyj ręce – oburzył się Leoś.


– A ty umyłeś? Zachciało ci się obłapiania!


– Drodzy państwo, sceny małżeńskie zostawmy sobie na deser.

Siostro, poproszę igłę. – Adrianna pogrzebała w czajniku pęsętą do brwi i wyjęła igłę. Pacjentka jęknęła cicho, ale nie była w stanie zaprotestować. Podniosła głowę i dojrzała ręce lekarza manipulujące przy jej wystawionej na widok publiczny pupie. – Siostro, proszę odganiać muchy, jeszcze mi ją zainfekują.


Instrumentariuszka zdjęła z głowy kapelusz i zaczęła wachlować nim poddaną torturom część ciała.


Trudno było Kasi uwierzyć w to, co się działo, ale naprawdę tu, na łące, na oczach wszystkich była operowana. Najpierw jęczała, usiłowała się uchylić, ale żelazny uchwyt zazdrosnej żony nie pozwalał jej na to.

Zamroczona zaś alkoholem głowa opadła i nie miała siły zaglądać, co się tam na jej odwłoku odprawia. Nie wiedziała nawet, kiedy było po wszystkim. Ktoś zataszczył ją do jej pokoju. Spała snem nerwowym, budząc się co chwilę. W nocy ktoś podawał jej lek przeciwtężcowy, przywieziony specjalnie z miasta. Na łóżku Maćka spała Lilka, która zadeklarowała się jako opiekunka Zosi na czas choroby jej matki.


Od tego czasu upłynęły dwa tygodnie. Lilka na zmianę z gwiazdą, żoną Leosia, pełniły dyżury przy Zosi, a Kasię każdego ranka koledzy ofiarnie znosili po schodach na plażę i układali na polowym łóżku, tuż obok pomostu, a pod wieczór taszczyli na górę. Gwiazda tak dalece zatraciła się w pielęgnowaniu jej córeczki, że nawet udziergała jej na drutach śliczny biały sweterek ze szlaczkiem warkoczowym.


Personel medyczny spisał się na piątkę. Rana goiła się dobrze, szwy zostały zdjęte i tylko kilkucentymetrowa szrama świadczyła o tym, co się stało. Natomiast siedzenie na tym, co jest do tego przeznaczone, rekonwalescentka na razie musiała wybić sobie z głowy. Po kilku dniach, leżąc jak zwykle na brzuchu, zażartowała w gronie plażowiczów:

– O rany, jaki upał! A ja nawet się przekręcić nie mogę. Naprawdę nie wiem, jak ci ranni żołnierze w czasie wojny wytrzymywali na plażach.


– Czy pani zdaje sobie sprawę z tego, co pani pieprzy? – usłyszała syczący ze złości głos weterana.


Odwróciła głowę i zaczęła żałować swojego żartu. Stał nad nią z pianą na ustach, pobladły ze złości. Baretki na dresie podnosiły się i opadały. Pięści miał zaciśnięte.


– No, wie pan – powiedział ktoś w jej obronie. – Przecież chyba zna się pan na żartach. Nie można wszystkiego brać tak dosłownie.


– Żarty wam w głowie, przeklęci komedianci! Żołnierze na plażach! Gdzie wy macie rozum i poczucie przyzwoitości?


– Przepraszam panie wete… – przerwała, bo uświadomiła sobie, że nie wie, jak się nazywa. Tu miał przydomek „Weteran” i nigdy nie słyszała, żeby nazywano go inaczej. – To nie były kpiny. Jestem ostatnia, która kpiłaby z takich rzeczy. Mój ojciec zginął w czasie wojny… Po prostu głupio zażartowałam…


– Przestań się Kaśka tłumaczyć. Jak ktoś nie ma poczucia humoru, nic na to nie poradzisz. Obnoszenie się ze swoimi zasługami od rana do wieczora też normalne nie jest – wtrącił się jeden z kolegów.



Weterana bynajmniej to nie uspokoiło. Stuknął się w czoło i odwrócił na pięcie. Poszedł do swojego samochodu, powrzucał do niego wszystko, co miał na zewnątrz, wsiadł i odjechał nie wiadomo dokąd. Tak jak nie wiadomo było, skąd tu przybył. I tyle go widzieli.


Kasia czuła się coraz lepiej, kąpała się, chodziła, no, może siedzenie na całych czterech literach nie za bardzo jej wychodziło.

Pewnego dnia listonosz na motocyklu zahamował z fasonem przed pomostem i zawołał:

– Katarzyna Kalczyńska!


– Jestem! O co chodzi?


– Proszę pokwitować depeszę.


Poczuła ukłucie w sercu. Mama! – pomyślała. – Pewnie coś się u nich stało. Drżącymi rękami rozerwała telegram i przeczytała: „Nie martw się kochanie. Jadę po was środa popołudnie. Maciek.” Co to ma znaczyć? – zaczęła się zastanawiać – Chce nas stąd zabrać? Dlaczego?

Coś musiało się stać. Ale co? Nie ma o tym ani słowa. Środa jest dzisiaj.

Nie wytrzymam do popołudnia. Postanowiła zaraz po obiedzie wyjść mu z Zosią naprzeciw, jak to czyniła w każdy piątek po południu. Tym razem Maciek będzie miał niespodziankę. Zobaczy kroczącą samodzielnie córeczkę.


Karmienie małej stało się z powodu jej nowej umiejętności o wiele trudniejsze. Nie pozwalała unieruchomić się w foteliku. Dreptała po całym podwórku, a matka z talerzem i łyżką za nią. Córeczka była tak dumna ze swoich bezładnych kroczków w różne strony, że co chwilę stawała i posyłała szeroki uśmiech każdemu, kto się napatoczył. Swój obiad matka zmuszona była też zjeść w biegu, bo nie mogła okiełznać zapału nowo wykreowanej piechurki. Zresztą nie miała apetytu, wszystko stało jej w gardle. Ciągle miała przed oczami naklejone na telegram paski z krótkimi, niejasnymi informacjami.


Zaraz po obiedzie wpakowała wędrowniczkę do wózka i wyruszyła piaszczystą drogą w stronę lasu. Zosia protestowała, szarpała szelkami i w końcu wywalczyła to, że matka postawiła ją na drodze. Zanim doszły do pierwszego duktu za wsią, upłynęło czterdzieści pięć minut albo i więcej. Zosia zawracała za każdym, kto je mijał, adresując doń pełen dumy i życzliwości uśmiech. Ani myślała zgodzić się na drzemkę poobiednią, do której zanim nauczyła się chodzić, była przyzwyczajona.

Bardzo była ambitna i każdą z dróg postanowiła pokonać samodzielnie.

Nie płakała, kiedy się przewracała, i nie zawracała sobie główki tym, w jakim kierunku zmierzają. Każdy był dla niej dobry, byle do przodu.

Mama, pchająca wózek po pełnym zasadzek i wykrotów terenie, miotająca się między wózkiem a nadambitnym piechurem, musiała się nieźle uszarpać. Udało się jej nie myśleć o tajemniczym telegramie, ale odetchnęła z ulgą, kiedy w oddali, na umówionej leśnej dróżce zobaczyła podskakujący po wertepach biały samochód, niewątpliwie ich skodę, prowadzoną przez jej męża. Kiedy podjechał tak blisko, że zobaczył

drepczącą obok żony kruszynkę, zatrzymał się i wyszedł im naprzeciw.


– A to ci niespodzianka! Długo tak maszeruje?


– Trzy godziny, wyobraź sobie. Masz niezwykle ambitną córkę.


Widok ojca położył nareszcie kres wyczynom małego trampa. Dała mu się wziąć na ręce, przytuliła się i wyglądało na to, że za chwilę uśnie w jego ramionach.


Kasia załadowała wózek do bagażnika i zaproponowała, że poprowadzi samochód. Maciek usiadł z dzieckiem na miejscu pasażera, przyglądając się jej podejrzliwie.



– Wziąłeś urlop? – zapytała. – A co znaczy ten telegram? Jakiś kawał czy co? Nic z niego nie zrozumiałam.


– Mój Boże! Nie martwisz się?? A ja tu gnałem na dwóch kołach.


– Czym mam się martwić? Co się stało? Wyduś to z siebie wreszcie. Same zagadki!


– Ty nic nie wiesz?? Jak wy tu żyjecie? Cała Polska o tym mówi.

No wiesz… nie do wiary!


– O czym mówi cała Polska? Maciek, proszę cię… Coś z mamą?

Z Teofilem? No, nie męcz mnie dłużej.


– Skoro nic nie wiesz… ja doprawdy… No nie wiem, naprawdę nie wiem, jak ci to powiedzieć… Wiesz, oni wybrali się wszyscy…


– Jacy oni? Kto się wybrał, gdzie? Mów wreszcie!


– Uspokój się, Kasiu, nie utrudniaj mi. No dobra. Awa, Rafał, ich dzieci, matka i rodzeństwo Awy… cała rodzina, oprócz jej ojczyma, który został w Polsce.


– Co z nimi?


– Nie żyją.


– Jak to nie żyją? Wszyscy? Zwariowałeś?


– Niestety to prawda.


– Jak to możliwe? Nie wierzę. To jakiś koszmar.


– Masz rację, koszmar. Wszyscy zginęli.



– Jak to zginęli?


– W wypadku. Jak wiesz, matka Awy ze swoimi dziećmi z drugiego małżeństwa pojechała do Awy i Rafała do Algieru na wakacje. Rafał w każdy weekend starał się, żeby zwiedzili jak najwięcej.

Na koniec ich pobytu wziął sobie tydzień urlopu, wynajął z ambasady busa z kierowcą i zrobili sobie wycieczkę w głąb Sahary. Zamierzali dojechać aż do Ghardaji zahaczając o kolejne oazy. Nie zrobili nawet połowy tej trasy. Na skrzyżowaniu pustynnych dróg zderzyli się z wielkim tirem, którego kierowca stracił panowanie nad kierownicą i staranował ich. Dosłownie.


– O Boże! Nie wierzę! Nie chcę tego przyjąć do wiadomości. To nie może być prawdą!


– Ja też nie mogłem w to uwierzyć. Wszystkie gazety o tym piszą.

Pokazywali w telewizji, Rafał był znanym literatem, więc…


– Nie zgadzam się na to! Byli tacy piękni, młodzi! Kochali się jak nikt – mówiła Kasia jakby do siebie, zalewając się łzami.


Stali w lesie, na pięknej słonecznej drodze, którą tak lubiła.

Opierała się na kierownicy i nie była zdolna wykonać żadnego ruchu.

Maciek siedział obok niej z uśpioną Zosią w ramionach. Aż dziw, że się nie obudziła, kiedy rozmawiali. Pewnie utrudzona swoim marszowym wyczynem potrzebuje wypoczynku.


– Nie wiem, jak cię pocieszyć, nie wiem. Ale uciekaj zza kierownicy, bo jeszcze i nam coś się przydarzy.


– Wypluj te słowa!


– Masz rację. Też jestem rozbity. Tacy wspaniali ludzie…


– A wiesz, zarówno Awa, jak jej matka miały chyba jakieś przeczucie. Obie mówiły, że ta wyjątkowa miłość, szczęście, wspaniałe dzieci to zbyt piękne, żeby miało trwać.


– Bzdura! Tylko nieszczęśliwym i brzydkim należy się trwanie?


– A może to nieprawda? Może są ranni? Chociaż ten mój sen…


– Jaki znowu sen?


– Kiedy byłam w Konstancinie i Awa z Pawełkiem pojechała do Lecznicy Rządowej…


– A tam sen! Bzdura!


– A jednak mi się to wyśniło… Mój Boże, Awa. A jej mama?

Biedna pani Rutkowska. Nie napisze już żadnej ze swych zaplanowanych książek. Ani Rafał, taki talent… W jednym mieli szczęście do końca – odeszli razem…


– Żadna pociecha.


– Ja jednak w to nie wierzę. Nie mogę, nie chcę wierzyć. Takie nieszczęście, takie nieszczęście!


Pogrzeb Brzeskich na Powązkach zgromadził tłumy. Była tam delegacja „Mazowsza” z samą panią Mirą, bo chociaż Awa nieraz jej odpyskowała, była jej ulubienicą. Ojczym Ady nie mógł przyjść, bo leżał

w szpitalu, miał udar czy zawał. Dziw, że zdołał to przeżyć, ale podobno zapadł w śpiączkę.


Zofia na wieść o tragedii zatelefonowała do córki z pytaniem, jak może jej pomóc. Wiedziała, jaką stratą jest dla niej śmierć przyjaciółki.


– Trzymaj się, córeczko, nie wiem, co mam powiedzieć. To takie niesprawiedliwe! – mówiła. – Chciałabym cię wesprzeć, ale wiesz, jak jest. Nawet nie mogę przyjechać. Teofil jest zupełnie bezradny, a Pelasia pracuje.


Kiedy rozmawiali potem z Maćkiem o tym telefonie matki, skomentował go tak:

– Twoja matka powinna Pelasi wyperswadować tę jej pracę w biurze. Jeżeli chce się dostać na studia, powinna tutaj pochodzić na jakieś lekcje rysunku czy czegoś tam u któregoś z profesorów akademii.

A przy okazji pomogłaby ci zaopiekować się Zosią. No i raźniej by ci było. Mogłabyś wziąć od czasu do czasu jakieś występy.


– Ani mi to w głowie. Nie opuszczę Zosi na krok. Skoro życie takie niepewne i krótkie… A Pela przecież zarabia.


– No to co? U nas też mogłaby zarobić. Masz płacić obcym opiekunkom, to dlaczego nie jej?


– Daj spokój, to nierealne.


Ale Maciek drążył ten temat i drążył. Pewnego razu poruszył tę kwestię przy swojej matce.


Matylda, która ostatnimi czasy bardzo przyjaźniła się z matką Awy, była nie mniej poruszona strasznym wypadkiem niż Kasia.

Właściwie wszystkie ich ostatnie spotkania polegały na wspólnym wspominaniu jego ofiar i dosmucaniu się. Od połowy sierpnia, czyli od pogrzebu, nie miały innych tematów. Ona też uważała, że depresja Kasi może źle wpłynąć na Zosię, ale rozmawiając z nią ciągle o zmarłych jeszcze ją pogłębiała i sama popadała w coraz większe przygnębienie.


Pomysł Maćka dotyczący sprowadzenia żonie do towarzystwa i pomocy jej młodszej siostry dotarł do niej jednak i przyklasnęła mu, tym bardziej ochoczo, że jedna ze znajomych młodych Kalczyńskich, malarka, miała właśnie wyjść za mąż za wykładowcę Akademii Sztuk Pięknych, można więc było wyrobić Peli jakieś dojście do tego środowiska. Przynajmniej po to, by zorientowała się dokładnie, jakie są kryteria i wymagania kadry pedagogicznej przy naborze studentów, poza nieszczęsnymi punktami za pochodzenie i zaangażowanie społeczne. To ironia losu, że zdolna dziewczyna musi uciekać się do takich starań.

Będąc bowiem uczennicą dobrego liceum świetnie rokowała.


Maciek z matką tak długo wałkowali ten temat, że nakłonili w końcu Kasię do rozmowy z siostrą na ten temat. A Pelasia złapała przynętę. Miała już po dziurki w nosie wysiadywania w biurze, łaknęła, jak to młodzi, jakiejś zmiany, chciała wyfrunąć w świat. Złożyła wymówienie w pracy i od pierwszego listopada miała zamieszkać u Kalczyńskich. Trochę martwiła się tym, że zostawia matkę z chorym ojcem, ale nie tak bardzo, by nie chcieć wyjechać do Warszawy.


W świetle tego, jak potoczyły się wkrótce ich losy, zmiana ta zarówno dla Kasi, jak i jej córeczki okazała się zbawienna.


Rozgarnięta nad wiek i biegająca wnuczka coraz bardziej interesowała Matyldę. Chwaliła się nią i lubiła sobie wyobrażać, jaka będzie, gdy wyrośnie. W dniu pierwszych urodzin dziewczynki już od rana sekundowała synowej w przygotowaniu kinderbalu. Miały w nim uczestniczyć dzieci przyjaciół, które spędzały z nimi wakacje w mazurskiej wiosce. Na tę okazję Kasia wystroiła Zosię na biało. Białe skarpetki i lakierki, biała sukieneczka z falbankami.


– Nie uważasz, że tak jest lepiej? – zapytała ją nagle Matylda.


– Co lepiej, o czym mówisz?


– O toalecie Zosi.


– Och nie, wygląda jak w żałobie – zaprotestowała Kasia i chciała zdjąć córeczce czarną żorżetową apaszkę, którą babcia zawiązała jej pod szyją.



– Zostaw to, proszę – powiedziała Matylda. – Nie widzisz, że to ją ożywia?


– Może i tak – odrzekła z powątpiewaniem. Nie chciała jednak spierać się z teściową, zwłaszcza gdy przypomniała sobie, że Zosia rzeczywiście jest w żałobie, bo jej rodzice chrzestni, Awa i Rafał, nie żyją. Serce jej się ścisnęło, uroniła ukradkiem parę łez. Tak bardzo starała się opanować, aż poczuła mdłości. Stres, który ostatnio przeżyła, już nie pierwszy raz w ten sposób dawał jej znać o sobie.


Przez całe popołudnie, gdy Zosia szalała z dziećmi biegając od ściany do ściany z czarną kokardą pod szyją, Kasia czuła lekki niepokój.

W dniu swoich pierwszych urodzin jej córeczka nie powinna mieć na sobie takiego żałobnego akcentu – przemykało jej przez myśl.


Na tym swoim pierwszym rozbieganym jubileuszu bohaterka wieczoru wsławiła się tym, że biegając powtarzała bez przerwy swoje pierwsze całe zdanie: „A co to to je, to je, to je?” Co znaczyło: „A co to jest?” Bardzo zasadne pytanie, klucz do wiedzy którą sobie dzięki niemu mogła przyswoić.


Tak zapisał się w pamięci jej mamy dwudziesty siódmy dzień września 1970 roku, a pięć dni później, drugiego października, zadzwoniła rano do Zamościa, żeby złożyć życzenia Teofilowi, który kończył właśnie sześćdziesiąt jeden lat.


Rozdział szósty


Tego wieczoru Kasia oczekiwała nadzwyczaj sympatycznych gości – lekarza gastrologa Andrzeja Kownasa i jego śliczną żonę Izę, pielęgniarkę. Poznali się latem ubiegłego roku w Jastarni. Kiedy Kownasowie dotarli do nich, Kasia z córeczką na rękach poszła otworzyć im drzwi, bo Maciek odbierał jakiś telefon. Gdy witała się z gośćmi, jej mąż wszedł do przedpokoju, złapał płaszcz i powiedział:

– Zaraz wracam. Mama prosiła, żebym do niej przyjechał.


– Mówiłeś, że mamy gości?


– Daj spokój. Zaraz wracam. Przepraszam – dodał i już go nie było.


Zdezorientowana pani domu czuła się niezręcznie, goście chyba też. Rozmawiali, poczęstowali się słonymi orzeszkami, ale kiedy chciała podać kolację, postanowili poczekać do powrotu Maćka. Jego nieobecność mocno się przedłużała. Dotychczas zdarzało się, że Matylda miewając swoje humory bywała czasem apodyktyczna i wpływała na zmianę ich planów, nigdy jednak nie do tego stopnia. Nie wtedy, kiedy wmieszane w to były osoby trzecie. Gdy mieli gości, zawsze dawała im spokój. Zabawiając teraz sympatycznych znajomych Kasia martwiła się, co się mogło zdarzyć, że jej mąż tak długo nie wraca. Popsuł mu się samochód czy co?


Iza Kownas wyznała jej, że właśnie oczekuje dziecka i bardzo interesowała się Zosią, która rozrabiała i była w pełnej formie, ponieważ długo spała po południu. Dostała tego dnia dyspensę, bo zazwyczaj o tej porze matka już sposobiła ją do nocnego snu.


Po dwóch godzinach wszedł Maciek. Był jakiś zmieniony, jakby poszarzał. Nie zdjął płaszcza, usiadł na brzegu tapczanu i spuścił głowę.


– Czemu tak długo nie wracałeś, z samochodem coś nie tak? – spytała Kasia. – Rozbierz się, podam kolację.



– Nie będę jadł. Moja matka nie żyje.


– Co??? Co się stało? Jak to nie żyje?


Maciek w odpowiedzi zaczął płakać. W pokoju było cicho jak makiem zasiał. Goście nie wiedzieli, jak mają się zachować. Kasia tuliła męża w ramionach, a Zosia objęła jej nogę i przyglądała się temu w skupieniu.


– Mama zadzwoniła do mnie i powiedziała tylko: „Synu, przyjedź”. Było coś takiego w jej głosie, że od razu posłuchałem. Kiedy do niej dotarłem, już leżała. Drzwi otworzyła mi sąsiadka, od której dzwoniła, bo przecież nie ma jeszcze telefonu. Poszedłem do tej sąsiadki, żeby zadzwonić na pogotowie. Dowiedziałem się od niej, że mama skarżyła się na ból w piersiach, ale była bardzo rozmowna.

Ponieważ pracownicy pogotowia ratunkowego długo nie przyjeżdżali, zostawiłem mamę z sąsiadką i zjechałem na dół, żeby nie błądzili szukając mieszkania. Czekałem na ulicy czterdzieści pięć minut. Kiedy dotarliśmy na górę, mama była już nieprzytomna. Ratowali, reanimowali, lecz nie dali rady.


– Ale przecież przed południem zawiozłam ją na cmentarz, razem umyłyśmy płytę grobu. Była w dobrej formie, na nic się nie skarżyła. Co prawda wzięła Zosię na rękę i zaraz mi ją oddała, mówiąc, że jest dla niej za ciężka, ale dobrze wyglądała i dobrze się czuła.


– Już jej nie ma… Serce. Tak bywa z sercem… Zostawiłem mamę i przyjechałem po ciebie. Trzeba ją ubrać… Nie mam do tego głowy.


– To my już pójdziemy – powiedział Andrzej.


– Nie – zaprzeczyła Iza. – Zostaniemy i zajmiemy się dzieckiem, a wy jedźcie do mamy.



– Dziękuję ci. Jesteś kochana. Dasz sobie radę?


– Nie martw się.


– Chcesz, żebym przejęła kierownicę? – zapytała Maćka przed wejściem do samochodu.


– Nie. Poradzę sobie.


Jechali w milczeniu na Chmielną. Biedna Matylda! Długo się tam nie namieszkała. Los umieścił ją w pobliżu przedwojennego gniazda chyba tylko po to, żeby dokonała żywota na starych śmieciach. Takie widać było jej przeznaczenie. Co za rok! Awa i jej rodzina, a teraz Matylda. Piękna matka Maćka! Jakże on, biedak, sobie z tym poradzi? – rozmyślała Kasia, nie wierząc, że to, co się dzieje, jest jej udziałem.

Przeklinała w duchu nieprzewidywalność losu. A gdyby był inny, czy byłoby lżej? Przemijanie i tak jest nieuniknione, a w przekonaniu naszym każdy z bliskich odchodzi za wcześnie. Od śmierci przyjaciółki to ona była troską i oczkiem w głowie Maćka. Teraz musi działać za dwoje. Dla niego to cios. Czterdzieści lat mieszkał z matką, był jej podporą i beniaminkiem, a ona jego wielką, może największą miłością.

Tak, tak, muszę być silna! – postanowiła Kasia, mimo że fala mdłości ogarnęła ją mocniej niż zazwyczaj.


Matylda leżąc ze złożonymi na piersiach rękami wyglądała na śpiącą. Twarz miała pogodną, jakby wygładzoną. Wyraz surowości, który ją nawiedzał, zniknął zupełnie. Syn ukląkł przy jej łóżku i głaskał

ją po głowie, całował jej stygnące dłonie. Plecy mu drżały. Kasia pomodliła się chwilę, też ucałowała jej ręce i nie widziała, co robić dalej.


Jej mąż dostrzegł to zawahanie i wyszeptał:


– Zapukaj do sąsiadki, która tu przy niej była, może jeszcze nie śpi.


– No właśnie. Bo ja nigdy…



– Wiem. Zapytaj ją. Mieszka na półpiętrze. Numer 67.


Sześćdziesięcioletnia na oko kobieta była zbyt wytrącona z równowagi dramatycznym wydarzeniem, żeby kłaść się spać.

Z pewnością czuwała przy drzwiach, bo po pierwszym puknięciu otworzyła je na oścież.


– Biedna pani Matylda – powiedziała. – Tak mi jej szkoda.

Prawdziwa dama. Nie ma teraz takich…


– Przepraszam, czy mogłaby pani doradzić mi, co w tej sytuacji trzeba zrobić? Maciek chce, żebym ubrała mamę do trumny, ale ja jeszcze nigdy… No i nie wiem, czy sobie poradzę.


– Niech pani zadzwoni do zakładu pogrzebowego – mówiąc to podała jej telefon i wyszukała w książce numer. – Oni wszystko zrobią.

Pani tylko przygotuje ubranie.


– Dziękuję.


Po rozmowie z zakładem i dowiedzeniu się, że powinni przyjechać w niecałą godzinę, poszła na górę i zaczęła szukać bielizny, pantofli i stroju. Wybrała ciemnogranatową gipiurową dopasowaną suknię, którą teściowa zakładała na wszystkie wielkie wyjścia i okazje. Tyle tylko mogła jeszcze dla niej zrobić. Nie będzie już rozmów o książkach, spektaklach i spikerkach telewizyjnych, wspólnych przewidywań, jaka będzie Zosia, gdy urośnie. Biedaczka nie zobaczy już tego. Nie będzie też kąśliwych pouczań, co powinna i czego nie powinna robić dla Maćka, które trochę ją raniły, ale były przecież wyrazem jej miłości do syna.


Wybaczam ci to – szeptała w duchu – i ty mi wybacz wszystko, czym mogłam cię dotknąć. Żegnaj Matyldo. Mój Boże – myślała dalej. – Znowu mi niedobrze. Czy zawsze już w ten sposób będę reagować na stres? „Witaj smutku” – powtórzyła za Françoise Sagan – czy zamierzasz być moim kompanem na zawsze? Nic nie jest na zawsze. To puste słowo.


– Trzeba zawiadomić Zuzę – powiedziała głośno do wciąż klęczącego przy matce Maćka.


– Proszę cię, ty to zrób. Zawiadom wszystkich, ja nie mogę.


– Dobrze, kochanie.


Ekipa z zakładu pogrzebowego pojawiła się wcześniej, niż się spodziewali. Dwaj mężczyźni zakrzątnęli się przy nieboszczce, ze zdumiewającą wprawą umyli ją, przebrali, uczesali i nawet zrobili jej lekki makijaż, podczas gdy trzeci ustalał z Maćkiem koszty i termin pogrzebu. Potem położyli ją na noszach, przykryli czarną płachtą i wynieśli do windy. Działo się to tak szybko, że oszołomieni bliscy nie mieli czasu się wtrącać ani protestować. Zabrali ją od wszystkiego, co było jej światem, bez pardonu, pożegnania, bez sentymentów. Maciek był za bardzo zrozpaczony, żeby się zorientować, co się dzieje, a Kasia starała się trzymać, ale była w szoku.


Kilka minut po północy wrócili do siebie. Zosia spała przebrana w piżamkę.


– Kiedy zaczęła być śpiąca – relacjonowała Iza – zaprowadziła mnie do szafki z pieluchami i ubrankami i powtarzając „apu, apu”

podreptała do łazienki.


– „Apu, apu” to „chlapu, chlapu”, w jej języku oznacza kąpiel.

Naprawdę się o nią upomniała?


– Pokazała mi wszystko, mała spryciara. Potem wzięła książeczkę, otworzyła ją i kazała mi czytać o „lylku”.



– O wilku.


– Domyśliłam się, jak zaczęłam czytać.


– Dziękuję ci, Izo. Jak ja ci się odwdzięczę?


– Nie musisz. Z przyjemnością to robiłam. Wspaniały dzieciak.


– O tak! I nie ma już jednej babci. Tak się fatalnie złożyło z waszą wizytą. Przepraszamy.


– No cóż, trudno. Dobrze, że mogliśmy jakoś pomóc.


– Nawet herbaty wam nie dałam.


– Daj sobie z tym spokój. Co do herbaty, obsłużyliśmy się sami.

Zosi kaszkę też ugotowałam.


– Wiedziałaś jak?


– Przecież jestem pielęgniarką. Opiekę nad niemowlętami mam we krwi. A teraz nie będziemy wam już zawracać głowy, zawiadom nas o pogrzebie.


– Jeszcze raz dziękuję i przepraszam…


– Nie przepraszaj, pa.


Wyszli. Maciek ukrył się w swoim pokoju i nie wyszedł ich pożegnać. Nikt zresztą nie oczekiwał tego od niego.


Co za ponura seria! – myślała Kasia. – I jak to się wszystko skończy?


Odpowiedzią na to był lekki zawrót głowy. Tym razem nudności zmusiły ją do pędu co sił w nogach do łazienki. A potem zadzwoniła do Zuzy. Nie wiedziała, póki nie usłyszała jej ochrypłego, wyrwanego ze snu głosu, jaka to trudna misja zawiadamiać kogoś o śmierci jego matki.

Poczuła paniczny strach przed tym, co ją czeka w ciągu najbliższych dni i miesięcy. Bo jakże ona ma udzielać wsparcia komukolwiek, skoro sama jest w traumie po śmierci przyjaciółki i jej rodziny?


To retoryczne pytanie, które zadała sobie w myślach, szybko odsunęła od siebie, miała bowiem Zuzę na linii i żadnej możliwości uniknięcia trudnego zadania.


– Która to godzina? – zapytała Zuza zaspanym głosem.


– Jest bardzo późno, ale nie mogliśmy wcześniej zadzwonić – powiedziała i zaczęła szukać odpowiednich słów.


– O co chodzi?


– O Matyldę, waszą matkę.


– Przecież jest w Warszawie. Rano do mnie telefonowała.


– Przykro mi Zuzo, nie wiem, jak ci to powiedzieć, ona…


– Zachorowała?


– Nie żyje. Przykro mi.


Cisza.


– Zuza? Jesteś tam?


– Nie wierzę!


– Niestety, trzymaj się Zuza.



Usłyszała brzęk odkładanej słuchawki. Przestraszyła się, że Zuza zasłabła. Jeszcze raz wykręciła jej numer. Odezwał się jej mąż.

Powiedział, że żona zadzwoni, jak trochę ochłonie. Kasia była trochę rozczarowana, że nie może opowiedzieć siostrze męża szczegółów śmierci jej matki, ale jednocześnie poczuła ulgę, że nie musi teraz dłużej z nią rozmawiać.


Przypomniała sobie poranne rozmowy z Matyldą na cmentarzu.

O zmarłych we wrześniu Mauriacu i Remarque’u. Ostatnia ich rozmowa o literaturze. Już ich więcej nie będzie. Gdzie jesteś Matyldo? To było tak niedawno, a teraz leżysz w jakiejś chłodni przykryta całunem, tak samo jak Mauriac i Remarque… Nie do wiary!


Przyszło jej nagle do głowy, że ona sama, Maciek i Zosia też mogli być po tamtej stronie, podobnie jak Matylda i Awa z rodziną. Też mieli od nich zaproszenie, na szczęście władze PRL-u odmówiły im paszportów. A tak chcieli zwiedzić Algierię… Pani Maja prosiła, żeby wracając wstąpili do niej. „Zaproszenie jest wciąż aktualne – napisała do nich. Tylko nie odkładajcie swojej wizyty na długo. Chcę być jeszcze w formie, żeby się wami cieszyć”.


Przeznaczenie zadecydowało inaczej. Wstrząśnięci tragedią nawet nie dziękowali losowi za ocalenie. A mogło być tak, że to Matylda by ich opłakiwała, a nie odwrotnie.


No tak… Jeszcze tydzień temu zastanawiali się, czy uda im się dostać paszporty, by pojechać do Paryża na Boże Narodzenie lub Sylwestra, a teraz,

po

śmierci Matyldy, nie czas myśleć

o przyjemnościach. Matylda nie żyje? Miała siedemdziesiąt dwa lata, kilka lat mniej niż pani Maja, tyle samo co podziwiany przez nią Erich Maria Remarque, kiedy umarł. Przynajmniej jest tam w dobrym towarzystwie…


Biorąc do ręki listę przyjaciół i rodziny, których obiecała

zawiadomić o odejściu teściowej, zastanawiała się, jak zapanować nad swoimi emocjami. Jak poradzić sobie z tym, co czuje sama i na co narazi swoich rozmówców przekazując im ponurą nowinę. O Awie postanowiła myśleć, że nadal jest w Algierii i nie mogą się zobaczyć, tak jak to było podczas pobytu Brzeskich w Nigerii. A Matylda przecież mogła wyjechać do Krakowa do bliskich. Poradzi Maćkowi, żeby tak o matce myślał. Sama póki co musi zadawać ból innym, rozdrapywać świeże rany wciąż od nowa.


Kiedy wreszcie skończyła ostatnią rozmowę, była dosłownie chora.

Nie obeszło się bez mdłości, nękających ją ostatnio coraz częściej.


Jak będzie już po pogrzebie – obiecała sobie – postaram się zrobić badania. Wątrobę mam chorą czy co?


Tymczasem nie mogła sobie pozwolić na przejmowanie się swoimi dolegliwościami. Zresztą w obliczu tego, co się działo, wydawały się jej sprawą błahą. W całej powodzi spraw trudnych i przygnębiających jedynym promykiem była Zosia, która nieświadoma tragedii, swoim wdziękiem i urokiem chwytała za serce i potrafiła choć na chwilę wywołać uśmiech na ich twarzach, nawet u zrozpaczonego taty.


Zawojowała też bez reszty swoją młodą ciocię Pelasię, która wcześniej, niż to było ustalone, przyjechała, żeby pomóc siostrze. Jej oczarowanie siostrzeniczką było wzajemne. Obecność Peli okazała się dla Kasi prawdziwym plastrem miodu na jej zbolałe przez ostatnie zdarzenia serce. Dziewczyna mimo młodego wieku była bardzo rozsądna i zręczna, nie tylko w podejściu do dziecka, ale też w postępowaniu z ludźmi. Gdy po pogrzebie Kasia razem z Zuzą musiały zlikwidować mieszkanie i uporządkować rzeczy zmarłej, Zosia miała dla córeczki najlepszą opiekę pod słońcem.


Kiedy odchodzi ktoś bliski, ci, którzy zajmują się tym, co po nim zostaje, zawsze wystawieni są na wielką próbę. Jest to praca szarpiąca nerwy, wyczerpująca zarówno emocjonalnie, jak i fizycznie.


Sortując rzeczy Matyldy nie raz się z Zuzą spłakały, wzruszyły.

Ogarnięta tęsknotą za matką i wspomnieniami, które wywoływały pamiątki po niej, siostra męża wracała do przeszłości i Kasia dużo o Matyldzie jeszcze od niej się dowiedziała.


– A czy zauważyłaś, że twoja Zosia ma uśmiech podobny do uśmiechu naszej mamy? – zapytała w pewnej chwili Zuza. – U krakowskiej rodziny jest takie zdjęcie mamy, gdy była malutka. Kiedy się niedawno na nie natknęłam, myślałam, że to wasza córka.


Wróciwszy do domu Kasia powtórzyła tę rozmowę z Zuzą Maćkowi. Nie wiedziała, jakie to dobroczynne skutki będzie miało dla jej męża. Odebrał to dosłownie jako dar losu. Mimo że zawsze i tak kochał dziecko, teraz, kiedy znalazł podobieństwo córeczki do ukochanej matki, dosłownie oszalał na jej punkcie. Opuściło go też poczucie beznadziei. Po prostu mówiąc mu o tym Kasia jakby podarowała mu pewność, że matka nie cała umarła, że jakaś jej część żyje w Zosi.


Natomiast jego żona po uporaniu się z zadaniem wykonywanym z Zuzą, poczuła się gorzej. Przypomniała sobie, że zamierzała pójść na badania, ale teraz energia zupełnie ją opuściła.


Korzystając z obecności Pelasi w jej domu, poszła za to na spotkanie do Estrady, na które zaprosił ją nowy dyrektor przedsiębiorstwa. Zapoznając się ze swoimi obowiązkami przejrzał karty repertuarowe zarejestrowanych w firmie artystów i uznał, że dokonania Kasi mogą mu się przydać. Zamierzał wyreżyserować rewię karnawałową i postanowił zaangażować ją do niej jako jedną z wykonawczyń i scenarzystkę przedsięwzięcia. Była tym lekko zaskoczona, bo po paru jej odmowach występów telefon ostatnio milczał. Teraz jednak, gdy miała u swego boku siostrę, łatwiej byłoby jej wziąć na siebie takie zobowiązania. Mogły one też spełniać rolę terapeutyczną po tym, przez co ostatnio przeszła.


Oderwę choć na trochę myśli od tych wszystkich tragedii – mówiła sobie.


Pożegnała się z dyrektorem obiecując, że szybko przemyśli propozycję, chociaż już była zdecydowana ją przyjąć.


Wyszła z gabinetu i nie zdążyła przemierzyć całego korytarza, by dojść do drzwi wyjściowych, kiedy poczuła się jak rażona piorunem.

Zrobiło się jej ciemno w oczach i poczuła straszny ból w dole brzucha.

Trzymając się napotkanych sprzętów dotarła do toalety. Stanęła tam przy ścianie i bała się ruszyć. Działo się z nią coś niedobrego. Musiała źle wyglądać, bo kobieta, która wyszła z jednej z kabin, spojrzawszy na nią spytała:

– Czy pani źle się czuje? Mogę w czymś pomóc?


– Mogłaby pani wezwać pogotowie?


– Co pani jest?


– Nie wiem… Mam boleści, niedobrze mi i słabo. Ale może lepiej będzie wezwać taksówkę, pojadę do domu.


– Zaraz zadzwonię.


Kobieta wzięła ją pod rękę, zaprowadziła do sekretariatu i upewniwszy się, że siedzi bezpiecznie, wzięła do ręki telefon.



– A więc jak? Taxi czy pogotowie?


– Taksówkę poproszę.


– Jak pani woli, chociaż na moje oko powinien zająć się panią lekarz.


– W domu się mną zajmą.


Uczynna urzędniczka estrady sprowadziła ją z drugiego piętra i pomogła wsiąść do taksówki. W domu przywitała ją podenerwowana siostra. Stała w przedpokoju ubrana do wyjścia.


– Jesteś, chwała Bogu. Umówiłyśmy się z Anią, już powinnam wychodzić. Maciek zjadł obiad i poszedł na jakieś tam swoje zebranie.

Mówił, że wróci na kolację. Zosia drzemie i lada chwila się obudzi. No to pa! Wrócę wieczorem – wyrzuciła jednym tchem i już jej nie było.

Nawet nie spojrzała na Kasię i nie dała jej szansy na powiedzenie czegokolwiek. Miały z Anią pobiegać po sklepach i pilno jej było wyrwać się na wolność.


Jej starsza siostra, chociaż czuła się okropnie, sądziła że znalazłszy się w domu i tak to, co najgorsze, ma już za sobą. Pela tak się cieszyła na spotkanie, nie chciała psuć jej planów. Rozebrała się powoli i korzystając z tego, że córeczka jeszcze śpi, położyła się na tapczanie.

Wydawało się jej, że bóle się uspokoiły, a nudności opuściły ją zupełnie.


Wiatr poruszył firanką tak mocno, że aż doznała złudzenia, że to ich kot Muki pociągnął za nią łapką z półki regału, jak to miał

w zwyczaju nieraz czynić. Chętnie teraz przytuliłaby go do siebie. Ale Mukiego już niestety nie ma. Niedługo po jej powrocie z Konstancina, tuż po wyjeździe Brzeskich do Algierii, przestał nagle jeść. Potem zobaczyli, że jedno z jego pięknych turkusowych oczu otwiera się z trudem pod puchnącą coraz mocniej powieką. Kompresy zlecone przez weterynarza nic mu nie pomogły. Jego diagnoza zakładała, że kot skacząc skądś musiał się uderzyć. Ku zmartwieniu swoich opiekunów apetyt mu nie wracał, pił tylko od czasu do czasu, chował się po kątach, a potem któregoś dnia opuchlizna nad okiem nagle pękła i polała się z niej krew z materią. Przestraszeni opiekunowie wsadzili go do kojca i zawieźli do Instytutu Weterynarii. Lekarze pooglądali go i uznali, że przypuszczalnie ma zadawnione zapalenie zatok.


– Coś podobnego – martwił się Maciek. – Że też zwierzaki na coś takiego chorują.


– Będziemy go operować – zdecydowali lekarze. – Trzeba oczyścić tę ranę, bo wygląda paskudnie. Przy okazji usuniemy ropę z zatok.


– Biedactwo. Jak on to zniesie? Będzie znieczulony? – pytała zmartwiona Kasia.


– Naturalnie. Proszę się nie martwić, mamy doświadczenie.


– Możemy tu poczekać?


– To potrwa razem z wybudzeniem około trzech godzin. Radzę wyjść i potem wrócić.


Kiedy wstali, Muki nagle się ożywił. Miauknął głośno kilka razy, jakby chciał ich zatrzymać, i zdrowym okiem patrzył na nich prosząco.

Intensywności tego spojrzenia Kasia do dziś nie może zapomnieć.


Kiedy wrócili o umówionej godzinie, zastali tylko jednego z trzech weterynarzy, którzy mieli uczestniczyć w operacji ich pupila. Poprosił, by usiedli i nie patrzył im w oczy.


– Niestety, nie mam dla państwa dobrych wieści. Kiedy oczyściliśmy ranę nad okiem, okazało się, że pod nią jest ubytek kostny.

Odsłaniał on narośl, to znaczy guza. Państwa kot cierpiał na raka mózgu.



– Jak to cierpiał? On nie żyje?


– Niestety. Musieliśmy mu dodać narkozy. Cały jego mózg wyglądał jak zepsuty kalafior.


– Ależ to niemożliwe! Kilka dni temu nic mu nie było!


– Z pewnością był od dawna chory. W ostatniej fazie choroba postępuje szybko.


Lekarze oddali im zwłoki Mukiego w pudełku. Pochowali go w parku pod płożącym się jałowcem, pod którym tak lubił się przed nimi chować. Opłakiwali go jak bliską osobę. Matylda aż się pochorowała.

Nie wiedziała, że tak niedługo też umrze. Pewnie Muki mruczy jej teraz do snu. Niedługo po tym trafiła się ta okazja wyjazdu z Zosią nad jeziora, gdzie było mnóstwo znajomych, tyle się działo, że łatwiej było znosić to rozstanie.


Na wspomnienie smutnego końca Mukiego Czerepowicza Kotopiesoczłowieka Kasia popłakała się. Łzy spływały jej po policzkach, nasączając jasiek, na którym opierała głowę.


Gdyby był Muki, Maćkowi byłoby teraz raźniej – myślała. – Zamiast leżeć i cierpieć z twarzą odwróconą do ściany, głaskałby Mukiego siedzącego mu na piersi, a on mruczałby mu swoje kocie pocieszanki. Tak wiele strat w tak krótkim czasie! – rozżalała się coraz bardziej. – Czy zasłużyliśmy sobie na to? Co jeszcze los nam zabierze?


Wołanie Zosi położyło kres tym rozmyślaniom. Poderwała się na nogi, żeby wyjąć córeczkę z łóżeczka i zachwiała się. Trzymając się ściany weszła do pokoiku, który dziewczynka dzieliła teraz z ukochaną ciocią Pelą. Wyjęła Zosię z łóżeczka. Silny ból omal nie zwalił jej z nóg.

Postawiła małą na podłodze, założyła jej kapcie walcząc z zawrotami głowy, przeciągnęła do dużego pokoju pudło z zabawkami i usiadła na tapczanie.


– Będziemy się bawić tutaj, kochanie, nie odchodź ode mnie.

Siadaj tu, ubierzemy Misia.


Jak na złość mała tego dnia nie chciała się skupić na misiu ani na niczym innym siedząc w jednym miejscu. Wyspała się i energia ją rozpierała. Wolała biegać tam i z powrotem. Matka nie wiedziała, co począć. Była tak słaba, że nie miała siły unosić głowy, boleści się wzmagały, bała się, że lada chwila zemdleje, a mała ściągnie coś na siebie lub szalejąc uderzy się o coś. Przywołała ją do siebie słabnącym głosem, wzięła za rączkę i trzymała z całej siły. Zosia spojrzała na nią ze zdziwieniem. Zaczęła się wyrywać, a widząc matkę z głową opadającą na poduszki uznała, że ta chce ją uśpić, skoro sama się układa.


– Zosik nie a-a-a! Nie a-a-a! – zaprotestowała i zaczęła płakać.


Nie wiadomo, jakby się to skończyło, gdyby ktoś nie przekręcił

klucza w drzwiach.


Wszedł Maciek, Zosia uwolniła się z uchwytu matczynej dłoni i wyciągnęła do niego rączki.


– Co tu się dzieje? – zapytał, spojrzał na żonę i natychmiast był

przy niej.


– Kasiu, Kasiu, słyszysz mnie? Co ci jest kochanie?


– Nie wiem, chyba umieram… przypilnuj Zosi.


– Gdzie jest Pela?


– Cicia? – ucieszyła się Zosia.


Nie otrzymawszy odpowiedzi, Maciek podbiegł do telefonu, a potem rozmyślił się. Wziął dziecko na ręce i wybiegł na korytarz. Na ich piętrze mieszkała lekarka z przychodni osiedlowej. Gdyby zastał ją w domu, może udzieliłaby Kasi pomocy.


Lekarka zbadała chorej puls, zmierzyła jej ciśnienie i kiedy chciała ją osłuchać, wykrzyknęła:

– Ależ moja droga, pani krwawi! Trzeba panią odstawić do szpitala na ostry dyżur! Niech pan wezwie karetkę, panie Kalczyński.


– Masz ci los! Tego nam jeszcze brakowało! Powinienem chyba pojechać z żoną? Nie wiem, jak to zrobić. Kiedy Pela wróci? – usiłował

się dowiedzieć od Kasi, ale ona tylko wzruszyła ramionami, że nie wie.


– Proszę się nie martwić, zajmę się małą, póki pan nie wróci – zaofiarowała się sąsiadka. – Na szczęście mam wolny wieczór. Tylko jeśli państwu to nie przeszkadza, wolałabym zabrać ją do siebie.


– Oczywiście, rozumiem – zgodził się Maciek. – Zostawię kartkę naszej kuzynce. Jak wróci, od razu ją od pani doktor odbierze.


– Niech pan przygotuje żonie niezbędne do szpitala rzeczy, bieliznę, szlafroczek i tak dalej.


– Myśli pani, że ją zatrzymają? Co jej jest?


– Chyba sprawy ginekologiczne, ale o tym zadecyduje szpital.


Diagnoza wprawiła wszystkich w osłupienie i przygnębienie. Kasia poroniła dziesięciotygodniową ciążę. Poza zasłabnięciami i mdłościami, które przypisywała ciężkim przeżyciom, nie miała żadnych tego symptomów. W każdym razie takich, które skłoniłyby ją do badań w tym kierunku. Podobno jednak tak się zdarza.


Popłakując ukradkiem w wieloosobowej sali szpitalnej, wyrzucała sobie, że niedawno pytała losu, czego jeszcze ich pozbawi. Oto dostała odpowiedź – los pozbawił ją nowego dziecka, siostrzyczki lub braciszka Zosi. Wprawdzie nie myślała na razie o kolejnym dziecku, ale skoro tak się stało i właśnie je straciła, poczuła się okropnie. Od razu zaczęła to dziecko kochać i wyobrażać sobie, jakie mogłoby być, gdyby nie trafiło na tak dramatyczny okres w jej życiu. Gdyby nie martwiła się tyle, nie pracowała tak ciężko likwidując mieszkanie Matyldy. Może gdyby była świadoma swego stanu, potrafiłaby mimo wszystko je ocalić. To jej wina, nie zadbała dostatecznie o siebie. Zabiła swoje dziecko… Dlaczego nie wzięła pod uwagę mdłości? To one były jedynym dowodem odmiennego stanu. Jaka byłam głupia! – myślała. – Przypisywałam je zmartwieniom.


W swojej rozpaczy za utraconym dzieckiem była osamotniona.

Mąż obolały po śmierci matki nie dopuszczał nowej straty do swojej świadomości. Depresja, która ją wzięła w posiadanie, zrodziła w niej paniczny strach przed tym, co jeszcze ma do stracenia. Bała się o matkę, o Zosię. Miała wrażenie, że życie jej na zawsze straciło oparcie, że odtąd stąpać będzie już zawsze po cienkim, kruchym lodzie… Czara goryczy przepełniona była jak nigdy dotąd.


W okresie żałoby po matce widziała męża po raz pierwszy wiodącego życie osiadłe. Nie ponaglał żony, żeby robiła wszystko jak najprędzej, bo pora wychodzić, nie aranżował wypadów za miasto, nie planował, dokąd wyjadą na święta. Nie bywali też u znajomych ani nie przyjmowali nikogo u siebie. Kasia oddychała z ulgą, choć wiedziała, że taka sytuacja nie będzie trwać bez końca. Ciągła presja i pośpiech męczyły ją nawet wtedy, kiedy nic jej nie dolegało, a co dopiero teraz, kiedy wciąż jeszcze nie dochodzi do siebie zarówno w sensie fizycznym, jak i emocjonalnym. Borykała się też z lękiem o najbliższych. Dlatego ucieszyła się, kiedy ustalili, że na Boże Narodzenie pojadą do Zamościa.

Wprawdzie mogli tam wpaść jedynie na trzy dni, bo Maciek wyczerpał

swój urlop latem, kiedy to gdy tylko mógł, jeździł do żony i córeczki na jeziora, a Kasia przyjąwszy propozycję Estrady musiała uczestniczyć w próbach; zresztą przekonała się, że powrót do pracy wywiera na nią zbawienny wpływ. Zmuszona do myślenia o czym innym niż ostatnie nieszczęścia, powoli wracała do równowagi.


Rozdział siódmy


Przygotowując z matką i Pelą stół do wieczerzy wigilijnej, choć nastrój, w jakim byli, różnił się od tego, jaki panował tu w roku poprzednim, cieszyła się w duchu, że matka jest wciąż w niezłej formie.

Zachowała dawną ruchliwość i temperament. Mama jest niezrównana – myślała z rozczuleniem – można by pomyśleć, że miała jedwabne życie, a tymczasem mało kto napracował się tyle, co ona.


Dzieląc się opłatkiem wszyscy się popłakali, a potem Maciek opowiedział im o tym, co się w połowie grudnia działo na wybrzeżu, zanim Gierek zastąpił Gomułkę. Tak się bowiem złożyło, że w przeddzień wydarzeń grudniowych pojechał tam jako delegat swojej redakcji.


– Przede wszystkim nie mogłem dostać się na konferencję, na którą jechałem, bo ulicami, którymi mogłem tam dojechać, szli demonstrujący robotnicy. Zaczęło się niewinnie. Ludzie protestowali przeciw podwyżkom. Potem dotarli do siedziby komitetu partyjnego i podpalili ją. Mówię wam, koszmar. Ulice zablokowały, kordony wojska i milicji, która strzelała do ludzi bez pardonu. Nawet z helikopterów. W pewnej chwili musiałem zostawić samochód w bocznej uliczce, żeby przedrzeć się do hotelu. Czułem się jak osaczony zwierz. Byłem przekonany, że wybuchła wojna. Do hotelu nie miałem dojścia, ale przedarłem się do miejsca konferencji, na którą przyjechałem. Naturalnie była odwołana, jak wszystkie zgromadzenia tego dnia. Kiedy się zorientowałem, co się tam rozgrywa, nie miałem innego wyjścia, jak wmieszać się w tłum i patrzeć. Po tylu latach reżimu trudno mi było uwierzyć, że ludzi stać na tyle odwagi i determinacji. Serce rosło… A potem widziałem, jak nieśli tego zabitego chłopaka na drzwiach. Nikt nie wiedział, na co jeszcze poważy się władza.


– Maciek ma niezwykły dar znajdowania się w miejscach wydarzeń epokowych – wtrąciła się Kasia. – Aż strach pomyśleć, gdzie on jeszcze trafi.



– Co ty opowiadasz – zareagował Maciek.


– A Praska Wiosna? Przecież tam też byłeś.


– Rzeczywiście. Tylko że oni wiele nie załatwili, a my mamy nowe władze. Potrafiliśmy wyciągnąć z czechosłowackich wydarzeń jakieś nauki.


– Powiedz to rodzinom tych, którzy stracili życie… Myślisz, że to coś zmieni? – spytała Zofia.


– Mam nadzieję. Gierek jest wprawdzie komunistą, ale otwartym na Zachód. Na pewno nie będzie dzierżymordą, jak jego poprzednik.


– Może odblokuje nam paszporty i odwiedzimy panią Maję – powiedziała Kasia.


– Albo zniesie punkty za pochodzenie dla kandydatów na studentów – dodała Pela.


– Właśnie! To byłoby pożyteczne.


W porównaniu z ubiegłym rokiem mało ich było przy świątecznym stole. Ania z Włodkiem i synkiem została w Warszawie z teściami, Piotrek nie dostał urlopu, bo w lutym kończy służbę wojskową. Teofil był obecny fizycznie, ale duchem jeszcze bardziej wycofany niż w poprzednim roku. Jeśli się go o coś zagadnęło, odpowiadał

monosylabami, ale logicznie. Przysypiał też od czasu do czasu, nawet przy stole. Palił mniej papierosów. To znaczy wciąż trzymał w palcach zapalonego papierosa, ale coraz rzadziej przykładał go do ust.


Trzy dni świętowania minęły jak z bicza strzelił i trzeba było się pożegnać. Nie obeszło się bez Kasinych łez, tym bardziej że życie dało jej ostatnio aż za dużo dowodów na to, jakie potrafi być nieprzewidywalne.



Nie minęły trzy miesiące, gdy Piotrek, który od kilku tygodni jako cywil mieszkał znów w domu, zawiadomił ich o śmierci ojca.


Teofil po śniadaniu poczuł się źle i syn ubrał go, by pojechać z nim do lekarza. Matka protestowała, twierdziła, że powinni wezwać pomoc do domu. Kiedy zatelefonowali do przychodni, powiedziano im, że jeden lekarz jest na wizycie domowej, a do drugiego nie ma już numerków.

Postanowili wziąć taksówkę i pojechać na ostry dyżur do szpitala. Tam będą musieli udzielić mu jakiejś pomocy.


Kiedy znaleźli się w szpitalu, Zofia poszła zarejestrować męża w okienku, a syn został przy nim. Ponieważ nie było w poczekalni miejsc siedzących, objął go ramieniem.


– Oprzyj się o mnie, tato – powiedział.


Od razu poczuł, że ojciec przechylił się na jego stronę. Szybko wyciągnął drugie ramię, żeby mu dać oparcie, ale on obsunął się po nim, jakoś zwinął i w ostatniej chwili Piotrek zdołał zapobiec jego upadkowi.

Chciał go unieść, lecz drobny i wychudzony ostatnio Teofil okazał

się znacznie cięższy, niż można było przypuszczać. Głowa dziwnie mu opadała, a oczy zasnuły się mgłą.


– Mamo, zawołaj siostrę lub lekarza, z tatą coś się dzieje! – krzyknął Piotrek.


Zrobiło się zamieszanie, ludzie się rozstąpili, ktoś wywołał lekarza z gabinetu. Ten kazał opróżnić łóżko na kółkach, na którym siedzieli czekający w kolejce pacjenci. Osłuchał, zbadał puls, uniósł mu powieki i pokiwał głową.


– Nie mam tu nic do roboty, pacjent dokonał żywota.


– Proszę go ratować, ojciec dwie minuty temu rozmawiał ze mną – protestował Piotr.


– Oczywiście spróbujemy reanimować, ale wątpię, żeby to coś dało.


Zabrali Teofila, podłączyli go do jakiejś aparatury, robili sztuczne oddychanie, podali tlen… Niestety wszystkie te zabiegi nie mogły mu już pomóc. Nie po rozległym udarze mózgu, który wpisano do jego karty, uznawszy go za przyczynę zgonu.


Kiedy Rembiszowie nieco otrząsnęli się z szoku po nagłej śmierci ojca i męża, doszli do wniosku, że pominąwszy ich smutek i pustkę, jaką po sobie zostawił, lepiej się stało dla niego, że odszedł, zanim musiałby żyć dalej w nieświadomości, jak roślina. Bo lekarze twierdzili, że tak mogłoby być.


– Mogło, ale nie musiało, czy można być tego pewnym? – zastanawiała się na głos Zofia.


– Daj spokój, mamuś – zaprotestowała Kasia. – Nie ma sensu rozważanie takich hipotez. Do czego to prowadzi? Nie cofnie tego, co się stało, co najwyżej jeszcze bardziej pogłębi smutek.


Mówiła to do matki w czasie kolacji–stypy po pogrzebie ojczyma.

Wszyscy znajomi już wyszli, została tylko rodzina.


– Powspominajmy najlepsze lata taty – zaproponowała Ania.


– Opowiem wam, jakim był chwatem w Afryce, kiedy smalił

cholewki do mamy – podjęła temat Kasia.


– Muszę was uprzedzić – powiedziała z uśmiechem matka – że wasza siostra jako dziecko miała nieposkromioną fantazję i często myliło się jej to, co było, z tym, co sobie zmyśliła. Dlatego przedstawiony przez nią obraz waszego ojca z tamtych lat może być lekko przekłamany.



– Przestań mamuś! Nie podcinaj mi skrzydeł. I tak oprócz ciebie tylko ja w tym towarzystwie pamiętam Teofila z jego najlepszych czasów.


– Miał jeszcze dużo dobrych momentów. Pomyśleć tylko, przeżyliśmy razem dwadzieścia osiem lat. Prawie połowę całego mojego życia…


– Ale wtedy, tam w Kodży, to ho, ho! To był ktoś. Jedyny myśliwy – istny traper z Kentucky!


– Raczej łowca z safari, jeżeli uciekasz się do takich porównań.


– Wszystkie kobiety się do niego wdzięczyły, a on wybrał naszą mamę.


– Z czego wasza siostra wcale się nie cieszyła. Po podsłuchaniu plotek na nasz temat postanowiła uciec z domu. Wykrzyczała mi wtedy, że jestem za stara na to, żeby przeżywać miłość czy zauroczenie.


– Za to teraz myślę, że jesteś dostatecznie młoda na wszystko.


Jakże pożytecznym zwyczajem po pogrzebie jest stypa – myślała Zofia. – Ktoś, kto ją wymyślił, powinien dostać medal. Po szoku, jaki towarzyszy śmierci kogoś bliskiego, po tych wszystkich ponurych rytuałach taki przerywnik na wspominki, również te jaśniejsze, przynosi ulgę i odpręża. Tak, Kasia ma rację, to ona pamięta Teofila lepiej niż jego własne dzieci. To paradoksalne, że przeżyłam z nim prawie trzydzieści lat, a ciągle mi się wydawało, że jest to związek nowy.

Z Piotrem zaledwie pięć, ale jego dramatyczny koniec uczynił zeń bohatera, wszechobecnego w całym moim życiu. Teraz obu ich już nie ma, a mnie zostały tylko dzieci i wnuki. Tylko? Ależ to wszystko, co najpiękniejsze. Dziękuję wam kochani moi, Piotrze i Teofilu, za to, co mi po was zostało.



Kasia patrzyła na matkę z czułością. Jak to dobrze, że brat akurat wrócił z wojska i będzie z nią mieszkał. Taka jest wymizerowana, biedaczka. Przez całe życie się o kogoś boi, kogoś pielęgnuje. Ostatnio Teofil był podmiotem jej troski. To dla niego potrafiła przemóc swoje słabości i zmęczenie. Jak sobie da radę teraz, ze smutkiem i brakiem obiektu starań. Muszę porozmawiać z braciszkiem, żeby pomagał jej przetrwać najgorszy okres. A potem może uda mi się ściągnąć ją na jakiś czas do Warszawy albo na wspólne wakacje. Potrzeba jej jakiejś zmiany…


Z zadumy nad przyszłością matki wyrwał ją dźwięk uderzenia łyżeczką w spodek. To Maciek w ten sposób dawał znak, że chce zabrać głos. Jej mąż nie byłby sobą, gdyby nie wygłosił przemówienia, nie postawił własnej kropki nad „i”.


– Kochani – mówił. – Żegnałem mego nieodżałowanego teścia, profesora i autora książek ekonomicznych, kiedyś też więźnia politycznego, ojca i męża moich drogich kuzynów ze świadomością, że jego śmierć była kolejnym ciosem, jaki dotknął członków naszej rodziny. Wiem, co czujecie, bo sam jeszcze nie otrząsnąłem się z bolesnej straty. Ale wszyscy, jak tu jesteśmy, powiedzmy sobie: dość!

Proponuję wypić toast za to, żeby los nasz się odmienił, żeby naszym udziałem były też chwile radości i nadziei. Wypijmy wszyscy do dna właśnie za to, za lepsze i jaśniejsze dni.


– Oby ten toast wam to zapewnił – powiedziała Zofia podnosząc kieliszek do ust.


– I tobie, mamo – odpowiedzieli inni i opróżnili swoje kieliszki.


– Teraz, kiedy Teofila już nie ma, zabiorą nam chyba mieszkanie – powiedziała matka.


– Dlaczego myślisz, że tak będzie? – zapytali chórem.


– Bo to lokal służbowy, nie kwaterunkowy.


– Tak jak nasz na Mochnackiego. Ale my po śmierci ojca rezydowaliśmy tak jeszcze kilka lat – powiedział Maciek.


– Trudno. I tak to mieszkanie jest dla mnie za duże… ale tu są wspomnienia… Wracając po wojnie do Polski nie przypuszczałam, że we własnym kraju nic nie będzie moje własne.


– Nie myśl o tym teraz, mamo. Będziemy się martwić, jak będzie o co. Żyj chwilą – powiedziała Kasia.


– A co ja robię? Tylko to mi pozostało.


Pelagia Elżbieta Rembiszówna – czyli ukochana „cicia” Zosi – nie mogła znieść swojego pierwszego imienia, odkąd zaczęła chodzić do szkoły. Wzięło się to stąd, że jej nauczycielka w pierwszej klasie wyczytując listę obecności pozwoliła sobie na niefortunną uwagę:

– P e l a g i a Rembisz – przeczytała głośno.


– Obecna! – odezwała się karnie wyczytana.


– Biedactwo! – powiedziała na to pani nauczycielka. – Czemuż cię rodzice tak skrzywdzili? Taką ładną dziewczynkę nazwać Pelagią? Kto teraz nazywa tak dziecko?


Dzieci zaczęły się śmiać, a nieszczęsna Pelagia stała zawstydzona i upokorzona. Następnego dnia za nic nie chciała iść do szkoły. Matka zmierzyła jej temperaturę, zajrzała do gardła, obmacała brzuszek, stwierdziła, że nic jej nie jest i zaczęła tłumaczyć, że tak nie można. Jak ktoś już zacznie naukę, musi ją kontynuować, obecność w szkole jest obowiązkowa.


– No chyba, żebyś była chora, ale ty przecież nie jesteś chora, prawda?


– Ale nie pójdę i już.


– Dlaczego? Tak nie można. Wiesz sama, że trzeba chodzić do szkoły, żeby nie wyrosnąć na głuptasa. Nie chcesz być głupia, prawda?


– I tak wszyscy myślą, że jestem głupia, bo mam głupie imię.

Przechrzcij mnie!


– Co??? Co ci przyszło do głowy?


– Nie chcę się tak nazywać. Nie chcę, nie chcę i już.


„Nie chce się tak nazywać” – myślała Zofia. – Co to się z tymi moimi córkami dzieje? Epidemia jakaś czy co? Podobną scenę pod tytułem „nie chcę się tak nazywać” przeżyła już z Anią. Tamtej jednak chodziło nie o imię, a o nazwisko. Naśladując starszą siostrę podpisywała swoje zeszyty nazwiskiem po jej ojcu – „Anna Markowska”. Kiedy matka to zobaczyła, najpierw się uśmiechnęła, a potem zwróciła jej uwagę:

– Aniu, dlaczego w ten sposób podpisujesz swoje zeszyty, nie jesteś Anną Markowską, tylko Anną Rembisz.


– Dlaczego? A Kaśka może być Markowska? Ja też chcę być Markowska, tak jest ładniej!


– Masz ci los. Nie masz racji, to rzecz gustu. Wielu ludziom lepiej podoba się nazwisko Rembisz, nie jest tak popularne. Poza tym nazwisko dziedziczy się po ojcu, a twój tata nazywa się Rembisz.


– To co? A Kasia może?


– Jej tatą był Piotr Markowski.


– Nieprawda! Ona do taty mówi „tato”!


– Twój tata jest jej drugim ojcem, który zastąpił właściwego tatusia po jego śmierci.


– To niech tamten zastąpi mojego Rembisza.


– Aniu, bój się Boga! Żebym tego więcej nie słyszała. Jak możesz tatusiowi tak źle życzyć?


Zofii ciarki chodziły po plecach, kiedy gimnastykowała umysł, żeby upartemu dziecku wytłumaczyć konieczność używania swego nazwiska. Jakoś jej się to udało. Minęły dwa lata i ma prawie ten sam problem z drugą córką, która z kolei nie chce używać swego imienia.

Biedny Teofil, gdyby to wiedział, przykro by mu było. Muszę temu zaradzić, zanim się dowie.


– Posłuchaj mnie, kochanie – powiedziała przytulając córeczkę. – Pelagia to piękne staropolskie imię, które nadaliśmy ci, by uczcić pamięć ukochanej mamy twego taty. Gdyby się dowiedział, że ci się nie podoba, byłoby mu bardzo przykro i miałby do ciebie wielki żal. Chyba nie chcesz, żeby przez ciebie cierpiał?


– Nie chcę, ale ja też cierpię, kiedy dzieci się ze mnie śmieją.


– Poproś panią, żeby im wytłumaczyła, że nie należy śmiać się z imion. Z imion i nazwisk się nie żartuje.


– Nasza pani sama się śmieje. Dziwiła się, że można tak nazwać dziecko.


– Co ty mówisz? W takim razie ja też będę musiała pójść do szkoły. Ubieraj się, idziemy razem.


Wizyta Zofii w szkole nic nie dała. Nauczycielka się kajała, ale dzieciaki i tak dokuczały Pelasi. Dyrektorka załatwiła z kuratorem przeniesienie dziewczynki do innej szkoły. Tam nauczyciele byli poinformowani o incydencie i nikt nie robił żadnych aluzji na temat rzadkiego imienia nowej uczennicy. Ale zadra w sercu Pelasi została na zawsze. Pierwszoklasistka dała sobie słowo, że jak tylko dorośnie do wieku, kiedy będzie mogła sama decydować o sobie, załatwi tę sprawę.

Mijały lata, Zofii wydawało się, że problem imienia przestał zaprzątać myśli i ambicję jej córki, ale myliła się. Kiedyś wprawdzie zwierzała się najstarszej siostrze, jak źle się czuje w skórze Pelasi, ale była to rozmowa jak wiele innych, z których nic nie wynika. Nikt nie brał pod uwagę i nie liczył się z pedantyczną konsekwencją dziewczyny.


Jednak od dawna kombinowała, jak przekonać ojca, żeby pozwolił

jej używać drugiego imienia. Długo nie wiedziała, jak mu to powiedzieć, żeby go nie urazić. Potem, kiedy postępująca apatia zobojętniła jego uczucia do ludzi i wspomnień, nie miała sumienia tego wykorzystać.

Zbyt była na to prawa i prostolinijna. Wzmagająca się niemoc ukochanego ojca jeszcze bardziej obligowała ją do lojalności wobec niego. Kiedy umarł, poczuła się zwolniona z zobowiązań. Zamierzała podjąć studia i nie chciała wchodzić w nowe środowisko ze znienawidzonym imieniem. Postanowiła działać.


W tajemnicy przed wszystkimi tuż po pogrzebie ojca odwiedziła biuro meldunkowe, żeby dowiedzieć się, co musi zrobić, do kogo się zwrócić, gdyby chciała zamienić kolejność imion.


– A z jakiego powodu obywatelka chce dokonać tej zmiany? – zapytano ją.



– No bo imię Pelagia miało być drugie, urzędniczka przez pomyłkę zapisała jako pierwsze.


– A to ciekawe, bo nikt dotychczas nie zgłaszał takiej reklamacji.

Czyżby obywatelka zamierzała podważać kompetencje naszych pracowników?


– Ależ skąd. Uważam, że to była zwykła pomyłka.


– Sprawdzimy to. Proszę nam zostawić swoje dane i adres zameldowania, odpowiemy pisemnie.


Pela przestraszyła się.


– Mam prośbę, nie chciałabym żeby wysyłano odpowiedź na adres zameldowania. Bo ja jestem zameldowana tutaj, w Zamościu, a mieszkam u siostry w Warszawie.


– Od dawna?


– Od października ubiegłego roku.


– Bez zameldowania?


– No przecież u rodziny.


– Co z tego? A czym się obywatelka zajmuje?


– Oficjalnie niczym. A tak naprawdę pomagam siostrze opiekować się dzieckiem i chodzę na kurs przygotowawczy do Akademii Sztuk Pięknych. Jestem absolwentką tutejszego Liceum Sztuk Plastycznych.


Ton osoby, która zadawała jej te wszystkie pytania, wydawał się jej co najmniej dziwny. Wyglądało to trochę tak, jak w oglądanych przez nią filmach kryminalnych. Przypominało przesłuchanie podejrzanego.

A ona była tylko interesantką, chciała zasięgnąć informacji. Tymczasem udzielała ich sama na swój temat. W dodatku trudno jej było stwierdzić, czy udało się jej w jakimkolwiek stopniu otrzymać odpowiedzi na pytania, które postawiła. Natomiast wyjaśnienia, których udzielała, stawiały ją w dziwnej sytuacji. Narastało w niej nieuzasadnione poczucie winy.


Z tym przeświadczeniem i pewnym niesmakiem wyszła z urzędu, ale też z przekonaniem, że otrzyma jakieś wskazówki na piśmie, bo osoba, która ją indagowała, notowała skwapliwie wszystko, co ona mówiła. Gdyby nie zamierzali się tym zająć, chyba nie zadawaliby sobie trudu sporządzania notatek.


Wyszła więc z rzeczowego urzędu z nadzieją, lecz absolutnie nieświadoma tego, jak szeroką rozpętała kampanię i jakie to będzie miało reperkusje.


Już po kilku dniach po jej wyjeździe do Warszawy matkę odwiedziła sąsiadka z przeciwka, z mieszkania na podcieniu. Zofia często widziała ją w oknach, gapiącą się na to, co się u niej dzieje.

Przypominało jej to o potrzebie zaciągania zasłon, co rzadko czyniła.

Podłoga w mieszkaniu Rembiszów w stosunku do chodnika pod oknami była o trzy schodki wyżej, przechodnie mieli więc czubek głowy niżej od parapetów, za nisko, by zajrzeć do środka. Inaczej rzecz się miała z sąsiadką z przeciwka. Z pierwszego piętra widziała wszystko dokładnie. Odwiedziła wdowę i zadawała jej bezpardonowe pytania na temat jej córek, co wzbudziło jej zaniepokojenie.


– A ta panna Pelasia dlaczego wyjechała do Warszawy? Nabroiła coś w pracy? Zwolnili ją?


– Sama złożyła wymówienie. Skąd pani to przyszło do głowy?


– Czasami pozwalają złożyć wymówienie, jak chcą kogoś zwolnić.

Idą na rękę, żeby zatuszować sprawę.



– O czym pani mówi? Nie było nic do tuszowania. Pela zwolniła się, bo chciała uczestniczyć w kursach przygotowawczych na Akademię.

A one są tylko w Warszawie.


– To może druga córka jest na bakier z prawem albo jej mąż?

Widziałam go. Taki niby elegancik, a ruchy ma nerwowe.


– No wie pani, wypraszam sobie! Co pani w ogóle przyszło do głowy, żeby wtrącać się do życia moich córek?


– Mnie tam obojętne. Ale milicja się nimi interesuje.


– Milicja? Co milicja może do nich mieć?


– Tego to ja już nie wiem. Coś mają, bo o nie wypytywali.


– Panią wypytywali?


– No. Inaczej bym nie przychodziła. Robię to z życzliwości pani Rembiszowa. Żeby panią ostrzec. I uspokoić panią, że nic nie powiem, jakbym coś zobaczyła, zresztą co widziałam, to już powiedziałam, ale to nic takiego.


– Co pani widziała?


– Jak się ubierają, jak ta starsza i jej mąż się kochają i takie tam głupstwa, nic ważnego. A ten mąż Kasi taki ważny, tylko chodzi po pokoju tam i z powrotem, jak ból po kościach. Jakby go sumienie gryzło.


– Pani Jakubowa, mój zięć niedawno stracił matkę, ma prawo być zdenerwowany.


– Przecież dzieckiem nie jest. Co innego mała sierota, ale taki gość?



– To już nie pani interes!


– No dobra, dobra, mnie tam nic do tego.


Zofia opowiedziała całą rozmowę synowi, kiedy wrócił z pracy, i zastanawiali się, skąd się wzięło zainteresowanie milicji ich bliskimi.


– Może chodzi im o to, że Pelasia nie mieszka w domu, a jest tu zameldowana. Wprowadzili ten głupi zwyczaj meldowania się przy każdej zmianie adresu – powiedział Piotr. – Mój kolega też miał z tego powodu kłopoty. Myślisz, że Kasia i Maciek zameldowali ją u siebie?


– Nie wiem. Napiszę do nich.


Zanim jednak list matki doszedł do córek, młodsza z nich wpadła w panikę i zrezygnowała z kursu przygotowawczego na Akademii. Nie dlatego że nie chciała albo jej nie interesował. Przeciwnie, na zajęciach zauważyła, że profesor rysunku zdaje się obdarzać ją zainteresowaniem, a asystent wykładający historię sztuki najwyraźniej okazuje jej przychylność. Pewnego dnia została wezwana do dziekanatu. Bardzo się z tego ucieszyła, a inni kursanci patrzyli na nią z zazdrością. Myślała, że jej szanse dostania się na akademię wzrosły dzięki temu, że wyróżnia się na kursie, ale rozmowa w dziekanacie rozwiała te nadzieje.


– Koleżanko – powiedziała do niej sekretarka czy kim tam była siedząca za biurkiem kobieta – proszę nam wyjaśnić, dlaczego to jest pani obiektem zainteresowania milicji? – I nie czekając na odpowiedź, mówiła dalej: – Podobno ukrywa się pani u rodziny, bez zameldowania.

Dlaczego? Jeśli wmieszała się pani w jakieś działania wywrotowe, radzimy zrezygnować z kursu i nie siać tutaj żadnej wrogiej propagandy.

Nasza uczelnia nie może sobie pozwolić na to, by na młodzież padło jakiekolwiek podejrzenie.


– Nie rozumiem, o czym pani mówi. Nie zrobiłam niczego złego.

Chciałam się tylko przygotować do egzaminu, żeby wreszcie zdać na Akademię.


– Zrezygnuje pani i zapomnimy o całej sprawie.


– Jakiej sprawie?


– Jaka by nie była, nie chcemy nic o tym wiedzieć. Żegnam.


Pelasia była zdezorientowana i zrozpaczona. Ktoś najwyraźniej podstawił jej nogę. Może z zazdrości, że tak dobrze jej szło. W takim razie to wina wykładowców, niepotrzebnie ją faworyzowali.


Załamana wyszła na Krakowskie Przedmieście. Zobaczyła, że asystent z kursu przechadza się przed bramą. Kiedy ją zobaczył, podążył

za nią. Tuż przed przejściem dla pieszych przy Świętokrzyskiej dołączył

do niej. Nie wiedziała, jak ma zareagować. Uciec czy dowiedzieć się, co jest grane? Ale skąd mogła wiedzieć, po czyjej on jest stronie? Gdyby jej nie faworyzował, ktoś zawistny nie uruchomiłby zwalczającej ją intrygi.


– Czy pozwoli pani zaprosić się na kawę? – Po drugiej stronie była słynna kawiarnia „Nowy Świat”. W innej sytuacji byłaby zaszczycona jego propozycją. Teraz nie miała pojęcia, jak powinna się zachować. – Proszę się mnie nie bać. Przypadkiem dowiedziałem się o tym, co panią spotkało. Jestem zmartwiony nie mniej niż pani. Jeśli ktokolwiek z kursantów zasługuje na to, by zostać naszym studentem, to pani jest tą osobą. Chcę pani pomóc.


– Naprawdę? – Spojrzała na niego z nadzieją. – Da się to odkręcić?

Bo przecież to jakieś nieporozumienie.


– Wejdźmy do kawiarni, proszę. Porozmawiamy.


– Dobrze – zgodziła się. – Wejdźmy.



Kiedy usiedli i zorientowała się, że asystent jest bardzo zdenerwowany, przestraszyła się, że może zamierza ją podrywać.

Zmartwiło ją to, bo okularnicy typu wymoczek wcale nie byli w jej typie, ale jeśli go odtrąci, nie zechce jej pomóc. Trudno – pomyślała. – Takie to już moje szczęście.


– Nie zamierzam pani poderwać ani nic z pani wyciągać, niech się pani nie boi. Chcę tylko powiedzieć, że jestem po tej samej stronie.


– To znaczy?


– Proszę sobie darować udawanie. A zresztą dobrze, nie mówmy o tym. Oto moja wizytówka. Jakby pani chciała mi zaufać albo potrzebowała rady, gdzie się zwrócić, żeby nie zmarnować swoich zdolności, jestem do dyspozycji. Dwie kawy poproszę – powiedział do kelnerki. – Ma pani bardzo dobrą kreskę i wyczucie perspektywy – zmienił nagle temat. – To zdanie profesora. A ja uważam, że teoretycznie też jest pani mocna. Na jaki wydział chciała pani startować?


– Na architekturę wnętrz albo formy przemysłowe, waham się.


– Trzeba się zdecydować. Radzę architekturę wnętrz. W Gdańsku.

Tam są w tym mocni.


– Tu już nie mam szans? Nigdy nie miałam… Zdaję trzeci raz.


– Niedopatrzenie. Rozmawialiśmy o tym z profesorem. Nie wszystko od nas zależy. Jest pewna pula, naciski. Ale w tym roku mogło być inaczej, gdyby nie… ale mieliśmy o tym nie mówić. Uszanuję to.


Milczała. Nie miała pojęcia, co ma o tym myśleć. Wszystko to, co się zdarzyło, było zupełnie irracjonalne: miała szansę i straciła ją. Co ona w ogóle zrobiła?


Asystent zapłacił za kawę, pożegnał się i odszedł. Wolnym krokiem poszła do przystanku.


Kiedy opowiedziała wszystko siostrze, ta nie zrozumiała z tego wszystkiego nic a nic, tak samo jak ona. Powtórzyły to Maćkowi, ale on też nie miał pojęcia, o co w tym wszystkim może chodzić. Potem, jak to on, przespał się kwadrans, a kiedy wstał, zapytał nagle:

– Jak to oni powiedzieli w tym dziekanacie, że niby ukrywasz się u krewnych bez zameldowania? To może trzeba cię zameldować, bo jeszcze i do nas się przyczepią. Daj mi swój dowód, jutro spróbuję to załatwić.


Oczywiście nie załatwił, bo okazało się, że może tylko wyrazić zgodę jako główny lokator, a meldować się, nawet na tymczasowo, to ona musi osobiście. Udali się tam razem. Zapłacili karę, bo urząd dowiedział się, że mieszka u nich nie od dzisiaj, ale sprawa została w końcu załatwiona. Uspokoili zaraz matkę, od której właśnie dostali list pełen niepokoju.


– I co ja teraz zrobię? Studia mam raczej z głowy – zastanawiała się Pelasia.


– Nawet tak nie myśl! – zaprotestowała Kasia.


Niedługo potem Maciek został wezwany do Pałacu Mostowskich, w którym to rezydował wiadomy urząd, i przy okazji załatwiania wyjazdu służbowego do Rumunii wyciągnął od życzliwego mu ubeka informację o powodzie zamieszania wokół Pelasi. Dowiedział się, że poszła się radzić, co robić, żeby zmienić imię.


– Co? – zdziwiła się Kasia. – Zwariowałaś?


– Chyba mam prawo do zwyczajnego imienia?


– A jakie masz? Imię jak każde inne.



– Akurat!


– Ale w PRL-u jak ktoś chce zmienić imię albo nazwisko, stróżom porządku to śmierdzi – dodał Maciek. – Zaczynają węszyć, czy nie jest wywrotowcem. Co za wariatka! Po co ci ta zmiana urzędowa. Każda Jadźka może być Dziunią, a Elżbieta Ziunią nie zmieniając nic w papierach, nie wpadłaś na to? Wystarczy przedstawiając się zaznaczyć: mów mi Ela, w domu mnie tak wołają. A ta leci do urzędu!

Sama sobie napytałaś biedy.


– No dobra, przestań już się nakręcać.


Kiedy prowadziły tę rozmowę, Zosia siedziała przy biurku i wystukiwała coś na maszynie do pisania. Skończyła niedawno rok i dziewięć miesięcy, ale pisanie na maszynie było jej ulubioną zabawą.

Pojawianie się czarnych znaczków na papierze uszczęśliwiało ją. Mama i tata nazywali to pracą, więc ona też chciała od czasu do czasu „popracować”. W czasie ostatniej wizyty w ZOO cicia pokazała jej napis nad bramą i powiedziała, jak nazywają się poszczególne litery. Tak długo to ćwiczyły, że mała cwaniara potrafiła znaleźć „z” i „o” w swoich książeczkach, w gazetach i na klawiaturze. Miała też ciągotki do pisania.

Potrafiła godzinami siedzieć nad kartką papieru wyciskając na niej ołówkiem różne znaczki i kropki. Potem chwaliła się wzorem matki: „napisałam dzisiaj piosenkę”. Kiedy ta prosiła, żeby ją przeczytała, zmyślała jakąś historyjkę. Pisanie na maszynie pokochała kilka dni temu.


– Wy się pobawcie, a ja poplacuję – zapowiadała i czekała, żeby jej wkręcić papier w maszynę.


Teraz, podczas ich rozmowy, „pracowała” już od jakiegoś czasu i nagle przyglądając się uważnie klawiaturze zaczęła głośno płakać. Obie siostry zerwały się od stołu i podbiegły do niej.


– Co się stało kochanie? – zapytała ją Kasia.



– Nie ma dlugiego „o”! – rozpaczała mała maszynistka.


– Jest tylko jedno „o” – o takie, widzisz?


– Ale dlaczego nie ma dlugiego?


– Bo wszystkie literki są po jednej. I nikt z tego powodu nie płacze.

Uspokój się skarbie.


– Nie chcę się uspokoić. Chciałam napisać „zoo” i nie mogę, bo nie ma dlugiego „o”.


– Ach, to o to chodzi? Przestań płakać, to ci pokażę, jak to zrobić.

Ucichła natychmiast. – Najpierw poszukaj „z”. Tak, bardzo dobrze.

Przyciśnij mocno jeden raz. Świetnie! A teraz szukamy „o”. Brawo!

Naciśnij dwa razy – raz i dwa! No i co jest napisane?


Radosny pisk oznajmił wszystkim zwycięstwo.


– Hulla! Zoo jest napisane!


– Pokaż tatasikowi.


Zosia od pewnego czasu dodaje do niektórych słów końcówkę „sik”. Jest więc lalasik, mamasik, ciciasik i tak dalej.


Kiedy mamasik wykręciła jej kartkę z maszyny, mała triumfatorka pobiegła z nią do tatasika, żeby pokazać mu swoje dzieło.


– Zoo napisałam, widzisz?


– Wspaniale! – pochwalił ją.


– Opowiedz o miśkach – zażądała.



Maciek zmyślał jej do snu różne niby-bajki. Najbardziej spodobała się jej historyjka o miśkach. Kiedyś musiał opowiadać ją kilka razy pod rząd. W końcu zasnął. Zaczęła go szarpać płacząc:

– O miśkach! Opowiadaj o miśkach!


– Miśki wstały i poszły – powiedział.


– ?


– Wstały i poszły. Koniec, już ich nie ma.


– Nie chcę! Nie poszły, mów mi.


– Pooglądaj je sobie na obrazkach, ja idę spać.


– Nie, tatasik, ty oglądaj mi!


Taka była z nią rozmowa. Teraz jednak, po sukcesie z napisaniem „zoo”, Maciek nie mógł się wykręcić od opowieści o miśkach.

Korzystając z tej okazji jego żona postanowiła kontynuować rozmowę z siostrą.


– Pelu-Elu co zamierzasz w związku ze swoimi studiami?


– A co mogę zrobić? Przez te kretyńskie podejrzenia nie mam szans.


– Zgoda. Może w Warszawie rzeczywiście. Ale gdzie indziej?

Spróbuj. Po pierwszym roku się przeniesiesz.


– Za późno. Już niedługo trzeba składać papiery, a ja nawet nie mam prac.



– Niepotrzebnie sobie odpuściłaś. Siadaj i maluj. Ja ci pomogę.


– Ty??? – zdziwiła się i spojrzała na siostrę z politowaniem.


– Czemu nie? Wiesz przecież, że do niektórych rzeczy mam dryg.

Sama mi to mówiłaś.


– Dryg to nie wszystko. Tu są pewne zasady, które trzeba znać.

Chociaż portrety… w tym jesteś niezła.


– No widzisz? Zatem do roboty!


– Wszystko dobrze, ale dokąd ja mam te prace i papiery wysłać?


– Poszukamy jutro w książkach na poczcie adresów Wyższych Szkół Plastycznych. A co ci radził ten twój asystent–wymoczek? Chyba Gdańsk?


– O ile wiem, mylił się, bo ta szkoła jest w Sopocie.


– Wszystko jedno. Najpierw szykujmy prace i dokumenty. Potem będziemy się zastanawiać, gdzie je wysłać.


Przygotowanie prac mających być próbą umiejętności i talentu kandydatki na architekta wnętrz okazało się wielką frajdą dla jej starszej siostry. Pastelami zrobiła portret swojej córeczki i koleżanki aktorki, pasjonatki dziergania, która przyszła do niej na pogaduszki z nieodłączną robótką na drutach. Temperą namalowała zapamiętany krajobraz z Mazur i rozpędzone konie, które wyczarowała z wyobraźni, ale były łudząco prawdziwe. Wszystko to malowała z pasją, z językiem na brodzie, zapominając o jedzeniu i spaniu. Pelasia kopiowała architekturę z natury. Przesiedziała kilka popołudni na Starówce i na skwerze przy placu Narutowicza naprzeciwko kościoła. Tym, co przynosiła ze swoich plenerów, Kasia była zachwycona. Zosia omal nie zepsuła jednego z jej arcydzieł, bo chcąc zostawić na nich i swój ślad, popracowała solidnie, wciskając tam ołówkiem kilka zakrętasów i kropek. Na szczęście tylko w jednym rogu i udało się to usunąć.


W starej książce telefonicznej sprzed dwóch lat Kasia znalazła adres nadmorskiej uczelni.


– Miałaś rację – powiedziała do siostry. – Interesująca nas uczelnia rzeczywiście mieści się w Sopocie.


Zapakowały starannie wszystkie prace, zgromadziły potrzebne dokumenty i wysłały to wszystko pocztą. Pozostało teraz oczekiwanie na odpowiedź z uczelni.


Czas mijał. Pela miała informacje od kandydatów na inne uczelnie, że już dostali zawiadomienia o wstępnym egzaminie. A ona nie. Dopiero kiedy straciła nadzieję, nadszedł list z uczelni gdańskiej adresowany do niej. Była zdziwiona, bo przecież wysyłała swoje zgłoszenie do Sopotu.


Kiedy obie siostry przeczytały list, wyrywając go sobie, starsza z nich zauważyła:


– Chociaż list zaadresowali do ciebie, w gruncie rzeczy jest do mnie.


– Właśnie! To jedź sobie na egzaminy!


– Chciałabyś! Sama to musisz załatwić.


List brzmiał następująco:


Jest Pani ignorantką, która nie pofatygowała się, żeby się dowiedzieć, jaki jest nowy adres Uczelni. Pani praca i dokumenty dotarły do nas z opóźnieniem. Nie powinniśmy tolerować takiej nonszalancji, jednak z uwagi na to, że ukończyła Pani renomowane Liceum Sztuk Plastycznych i ma niezwykle świeże i indywidualne podejście do portretów ludzi i zwierząt, postanowiliśmy dopuścić panią do egzaminów, które odbędą się w dniach… i tak dalej.


W podpisie: Rada Wydziału Architektury Wnętrz w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Gdańsku (nie Sopocie) przy ulicy Węglowej (numer znaleźć).


Egzaminy odbywały się na początku lipca i Pela-Ela pojechała na nie prosto z owej mazurskiej wioski nad jeziorem Nidzkim, do której kolejny raz wyjechały na wakacje, tym razem z matką. Były one, jak na wszystkich uczelniach artystycznych, konkursowe i zmagała się z nimi przez cały tydzień. Przed wyjazdem na nie zobowiązała się zawiadamiać matkę i siostrę o tym, jak jej się wiedzie, ale w ferworze walki zapomniała o tym zupełnie. Nawet nie dała znać, kiedy wróci. Minął

tydzień, a jej wciąż nie było. Zofia z Kasią martwiły się, że pewnie coś tam potoczyło się nie po jej myśli, skoro nie daje znaku życia.


– Ale miała tam być tylko tydzień, a to już ósmy dzień – niepokoiła się matka.


– Nie martw się, mamuś, da sobie radę. Lada chwila dostaniemy telegram, żeby po nią wyjechać.


Rozmawiały o tym w lesie. Maciek, który przyjechał przed trzema dniami, zgodził się zostać z Zosią nad wodą, żeby one mogły pójść razem na wędrówkę. Obie to uwielbiały. Tego dnia postanowiły nie iść w stronę wielkiej polany wzdłuż jeziora, tylko w przeciwnym kierunku, duktem, który ciągnie się aż do odległej stąd o co najmniej dziesięć kilometrów szosy do Mikołajek. Żeby nie zabłądzić, starały się nie tracić z oczu słupów telegraficznych z drutami prowadzącymi do wsi. Nazbierały po drodze sporo jagód, ale niedługo się nimi nacieszyły, bo zdarzyła się im po drodze pewna przygoda.


Zboczyły właśnie na chwilę ze ścieżki, w miejscu, gdzie jagody były niezwykle urodziwe, kiedy ujrzały biegnące w ich stronę – jak im się wydawało – duże psy. Właściwie jeden był duży, a inne jakby o połowę mniejsze. Przyglądały się im zza drzew. Nagle matka krzyknęła: „Kasiu, uciekajmy! To dziki!” i puściła się pędem przed siebie, tak dziarsko, że córka na ten widok stanęła jak wryta. Obejrzała się potem za siebie i zobaczyła biegnącą w jej kierunku lochę, a za nią kilka pasiastych prosiąt. Teraz i ona odzyskała wigor. Zrobiła szybki unik, żeby dziki przeleciały obok niej, i pomknęła w innym kierunku.

Nie duktem, a przez las, poprzez krzaki i leżące gałęzie, byle jak najdalej od zwierzaków. Kątem oka starała się dostrzec umykająca przed dzikami matkę. Bała się, że coś jej się stanie, że upadnie, że jej serce tego nie wytrzyma, ale Zofia jak sarenka przeskakiwała leżące na drodze pnie, pokonywała nierówności, dołki i pagórki. Co jakiś czas wydawała też jakieś nieartykułowane dźwięki. Córka zmieniła kierunek swojej ucieczki, żeby być bliżej matki i udzielić je wsparcia, gdyby zaszła taka potrzeba. Patrząc na nią przegapiła jakąś gałąź na swojej drodze i runęła jak długa. Słoik z jagodami wypadł jej z ręki, rozsypując dookoła wszystko, co w nim było. Wstała najszybciej, jak mogła, i znów obejrzała się za siebie. Locha z prosiętami umykała duktem w przeciwną stronę. Ledwie było ją już widać.


– Mamo, zatrzymaj się! – zawołała. – Dziki uciekły.


W tym samym momencie usłyszały tętent kopyt i rosły łoś przebiegł nieopodal.


– Coś podobnego! Ciekawa jestem, co jeszcze stanie nam na drodze. Doszłyśmy do jakiegoś matecznika czy co? – powiedziała Zofia.


– Zawracamy! Mam dosyć atrakcji na dzisiaj – oświadczyła Kasia.

– Czy łosie są niebezpieczne?


– Jeśli nawet, to na pewno nie ten, który tędy przebiegł. Jak cię zobaczył, mało nóg nie połamał, tak zmykał.


– Przede mną?



– A ty nie myśl, że biegnąc pokrzykiwałam ze strachu.


– A nie?


– Pewnie, że nie. Chciałam wystraszyć dziki.


– No i udało ci się, bo uciekły gdzie pieprz rośnie.


Spojrzały na siebie i zaczęły się śmiać.


– A jagody? Gdzie je masz?


– Nie wiem, rozsypały się. Ale ty, mamo, jesteś sprytna, gnałaś przez przeszkody jak sarenka. Nie jesteś zmęczona?


– Jeszcze jak. Na tej tam górce odpoczniemy.


– Dlaczego tam?


– Bo stamtąd dużo widać. Jakby znowu trafił się jakiś zwierz, w porę go wypatrzymy, żeby uciec.


Objęły się i poszły w kierunku pagórka. Najwidoczniej jednak Opatrzność miała dla nich inny scenariusz. Ledwie zrobiły parę kroków, gdy usłyszały za sobą coraz śpieszniejsze stąpanie. Spojrzały na siebie, wzięły się za ręce i przyśpieszyły kroku. Tupanie za nimi też wzmogło tempo. Nie miały odwagi się obejrzeć, zaczęły biec.


– Mamo, Kasiu, poczekajcie! Nie mam już siły was gonić.


Nie wierzyły własnym uszom. Odwróciły się równocześnie. Pelasia ciągnąc po ścieżce swoją torbę podróżną starała się je dogonić.


– Wszelki duch Pana Boga chwali! – powiedziała Zofia, robiąc znak krzyża. – A co ty, moje dziecko, tu robisz?


– Idę do was od stacji Karwica.


– Od stacji? To prawie dziesięć kilometrów. Czemu nie dałaś znać, kiedy przyjedziesz? Wyjechalibyśmy po ciebie. Miałaś tam być tydzień.

Martwiliśmy się.


– A tam! Nieważne. Nie mogłam wyjechać, zanim nie będzie wyników. A kiedy zobaczyłam swoje nazwisko na liście, oszalałam ze szczęścia!


– Przyjęli cię? Naprawdę?


– Sama w to nie wierzę. Ale tak. Jestem studentką!


Wszystkie trzy kobiety objęły się i zaczęły tańczyć. Siostry w tym tanecznym uścisku wdrapały się na górkę, a następnie się z niej sturlały, matka wycierała łzy wzruszenia.


Wracały na przystań słuchając opowieści Peli. Była zupełnie odmieniona. Wiedziała już, z którą z koleżanek zamieszka w akademiku, snuła plany na następne miesiące.


– Rok szybko minie, a potem przeniesiesz się do Warszawy – wtrąciła się Kasia, na co Pela tylko kiwnęła głową.


Doniosły razem jej bagaż na przystań. Przyjmowała od wszystkich gratulacje, była w euforii. Tego wieczora zaplanowano ognisko dla uczczenia jej sukcesu.


Zosia na widok cici oszalała ze szczęścia. Obejmowała jej uda, zadzierając główkę i patrząc na nią z miłością.


– Cicia, kochana cicia, wreszcie przyjechałaś! Moja cicia!



Jednak cicia pogłaskała ją z roztargnieniem po główce, ale myślami była już zupełnie gdzie indziej. Kasia wiedziała, że trudno ją winić za to, iż nie jest w stanie spełnić oczekiwań stęsknionego dziecka.

Trzy lata czekała na tę chwilę. Oczywiście, że kochała swoją małą siostrzeniczkę, ale młodość ma to do siebie, że kiedy nęci ją przyszłość, rzuci wszystko, by wyjść jej na spotkanie. Żeby córeczka nie odczuła rozczarowania, matka wzięła ją na ręce i poszła z nią na pomost.


– Cicia musi się teraz rozpakować. Poza tym jest bardzo zmęczona, bo śpieszyła się do nas, szła przez las z ciężkim bagażem aż dziesięć kilometrów. Dlatego na razie damy jej spokój.


Tak więc Pela – a teraz już Ela – została studentką na wymarzonym wydziale. Dobrze jej idzie. Po pierwszym roku nie przeniosła się do Warszawy. Zanim go zaliczyła, na jakimś święcie studenckim poznała świetnego chłopaka z politechniki i zakochali się w sobie na zabój. Za kilka miesięcy ma odbyć się ich ślub. Bliźniaczy brat Peli wyniósł się na Śląsk. Pracuje w fabryce samochodów i poznał

tam śliczną dziewczynę. Kto wie, może on też zamierza się ożenić.


Rozdział ósmy


Czas zabliźnia rany po dramatycznych wydarzeniach. Maciek powoli wraca do równowagi. Wybrano go do jakiejś międzynarodowej komisji rajdowej i ciągle podróżuje. Nowe miejsca, poznani ludzie, realizowanie swoich pasji odrywa jego myśli od bolesnych zdarzeń, nie pozwala trwać w odrętwieniu. Nie wiedzieć kiedy wrócił do dawnych zwyczajów, odrodził się jego apetyt na życie.


Jego żona podjąwszy różne działania zawodowe nie zawsze była w stanie sprostać im bez pomocy w domu i w opiece nad dzieckiem.

Opiekunki w ciągu dwóch lat przemykały przez jej dom jak meteory, zanim od matki nie przywiozła dla Zosi sympatycznej młodej osoby, która szukała zajęcia opuszczając z racji osiągnięcia dojrzałego wieku Dom Dziecka. Hela skończyła liceum dla wychowawczyń przedszkoli i nie mogła znaleźć pracy w Zamościu ani jego okolicy. Na krótko przed wyprowadzeniem się z Domu Dziecka spotkała Zofię w parku. Siedząc obok niej na ławce zwierzyła się jej ze swojego kłopotu.


Dziewczyna była sympatyczna i spodobała się Zofii.


– A gdybym mogła rozwiązać niektóre z twoich problemów? – zapytała.


– Miałaby pani dla mnie pracę?


– Raczej lokum. Zostałam sama w bardzo dużym mieszkaniu.

Dzieci przyjeżdżają od czasu do czasu, ale miejsca mam dużo.

Mogłabym cię umieścić w małym pokoiku. Nie musiałabyś nawet płacić, wystarczy, że pomożesz mi w sprzątaniu.


Dziewczyna przyjęła tę propozycję z ucałowaniem ręki. Niedługo potem najstarsza z córek Zofii przyjechała do niej z dzieckiem, prosząc matkę, aby zaopiekowała się córeczką w okresie jej pobytu w szpitalu.


– Jesteś chora? – zmartwiła się.



– Tak się złożyło. Męczyły mnie wymioty i bóle brzucha, już myślałam, że jestem w ciąży, ale okazało się, że dostałam zapalenia trzustki na tle uczuleniowym. Lekarze pocieszali mnie, że stany zapalne wywołane alergią leczą się lepiej.


– Ależ to poważna sprawa! Nie lekceważ tego, moje dziecko.

Schudłaś bardzo – mówiła matka, patrząc na nią z troską.


– No właśnie nie lekceważę. Muszę zrobić wiele badań, testy alergiczne i tak dalej. Doradzili mi zrobić to w szpitalu. Czy przez ten czas Zosia mogłaby pobyć u ciebie? Byłabym spokojniejsza.


– Ależ oczywiście. Będę szczęśliwa mogąc ją mieć u siebie.

I nawet mam kogoś, kto mi przy niej pomoże. Mieszka u mnie miła dziewczyna – przedszkolanka, wychowanka Domu Dziecka. Na pewno się Zosi spodoba.


– Świetnie, wobec tego wyjadę stąd z lżejszym sercem, że Zosia cię nie zamęczy.


– Kiedy idziesz do szpitala?


– Jutro w południe.


– Szkoda. Myślałam, że pobędziesz u mnie dłużej. Trudno.

Najważniejsze, żebyś zaczęła leczenie.


– Jak wrócę ze szpitala i przyjadę po Zosię, na pewno pobędę dłużej, teraz muszę pozbyć się tej niemocy.


– Oczywiście, że musisz. Zadbaj o siebie córeczko.


Zosia uradowana, że przyjechała do domu ukochanej babci, dzielnie zniosła to, że musi rozstać się na jakiś czas z matką.



– No to pa, kochanie! – powiedziała Kasia do córeczki wychodząc.

– Bądź grzeczna i nie zamęcz mi babci. Pamiętaj, że to moja najdroższa mamusia. Musisz więc być podwójnie grzeczna – i za mnie, i za siebie.


– Będę, bo to moja najdroższa psiapsia.


– No proszę, na co mi przyszło, psiapsia. Czy to znaczy, że jestem psią babcią? – zapytała Zofia z uśmiechem.


– Moja psiapsia kochana jesteś – odpowiedziała wnuczka.


– Niech ci będzie. Jak zwał, tak zwał… Teraz pożegnaj się z mamą.


– Pa pa mamasiku, jedź szybko tyłem.


– Dobrze, kochanie. Postaram się szybko wrócić.


– Co to znowu za pomysły? – zdziwiła się Zofia. – Czemu ona każe ci jechać tyłem?


– Bo tak sobie wykombinowała. „Tyłem” znaczy u niej to samo co „z powrotem”. Też najpierw nie wiedziałam, czemu każe mi gdzieś iść tyłem, ale kiedyś, gdy pędziła do jeziora i krzyczałam, żeby zawróciła, bo wpadnie do wody, usłyszałam: „Mamasik! Patrz, idę tyłem do wody!”

I rzeczywiście wracała. Wtedy domyśliłam się, że tyłem znaczy „z powrotem”.


– Logiczne! – przyznała matka. – Ale jedź już córeczko, bo robi się późno. I wracaj mi tu zdrowa.


– Jedź mama tyłem. Pa pa! – pokiwała rączką Zosia i nie uroniła ani jednej łzy, kiedy samochód porwał mamasika z zasięgu jej wzroku.


Zofia za to ukradkiem wytarła oczy i żeby się nie rozczulać, powiedziała energicznie do małej imienniczki:

– Czas na kąpiel! Idziemy do łazienki czy stawiamy miednicę na stole?


Łazienka w jej domu, z oknami na podwórko, miała – tak jak całe mieszkanie – cztery metry wysokości, była duża, nieprzytulna i trudna do nagrzania. Zawsze wiało z niej piwnicznym chłodem. Zofia myła się w niej prędko i jeszcze prędzej ją opuszczała. Nigdy nie kąpała w niej swoich dzieci, gdy były małe. Stawiała na stole w kuchni dużą miednicę i w niej się pluskały. Teraz robiła tak z wnuczką. Zosia to uwielbiała.


– Będę potrawą na stole, będę potrawą!


– Jaką potrawą? Świnką czy kurczakiem?


– Zającem, przecież wiesz.


– Zając tłusty do kapusty, zając tłusty do kapusty – powtarzała babcia, a wnuczka się z tego zaśmiewała.


W pewnym momencie podniosła główkę i zaczęła się rozglądać.


– Duże masz mieszkanie. To wszystko twoje?


– Oczywiście.


– A obrazy? Też twoje? I szafka?


– I stół też mój, więc nie zachlapuj go wodą.


– Bo się rozpuści?


– Właśnie.



– A jak ja się rozpuszczę, to co zrobisz?


– Jak ty się rozpuścisz, zmartwienie pozostawię twoim rodzicom.

To oni cię wychowują. Ja jestem tylko do kochania.


– Ja też! Ja też jestem do kochania!


– Jeszcze jak!


Słysząc to Zosia poderwała się na nóżki, wyskoczyła z miednicy i objęła ją mocno.


– Ach ty sto pociech! Całą mnie zmoczyłaś. Wstań, wycieramy się.


Zofia owinęła wnuczkę ręcznikiem i postawiła ją na krześle.

W tym czasie rozległo się pukanie do drzwi.


– Trzymaj się oparcia, żebyś nie spadła. Ja tymczasem pójdę otworzyć. Trzymaj się mocno i nie puszczaj, póki nie wrócę.


– Idź prędko tyłem, bo się puszczę!


– Trzymaj się, proszę! Zaraz wracam. Ach, to ty, Helu? Witaj. Nie masz pojęcia, jakiego ja tu mam gościa. Ucieszysz się.


– Dzień dobry, pani Zofio.


– Jak tam twoja kuzynka?


– Już lepiej, może sama zająć się dziećmi.


– Puszczę się! Puszczę się! – odezwała się Zosia.


– A to kto? – zainteresowała się Hela.



– Moja wnuczka Zosia.


– Puszczę się!


– W ustach dziewczynki brzmi to złowieszczo – roześmiała się Hela. – Pomóc pani? Chętnie się zajmę małą, tylko umyję ręce.


– No, wycieramy się i wskakujemy w piżamkę – powiedziała Zofia podchodząc do wnuczki.


– Ona mnie wytrze! – zdecydowała Zosia. Przyglądała się nowo przybyłej z zainteresowaniem.


– Cześć, jestem Hela i mieszkam u twojej babci.


– Hela jest przedszkolanką – dodała Zofia.


– Fajnie. Ale ja nie chodzę do przedszkola. Ładne masz loki. Też będę takie miała, tylko czarne, jak mamasik. Wiesz, ona ma czarne włoski, a ja mam łyse.


– Masz delikatne włoski, lecz to się niedługo zmieni. Ale czy będą czarne? Nie jestem pewna.


– A ja jestem pewna. Muszę tylko pić mleko od czarnej krowy.

A od jakiej ty masz, psiapsiu?


– Psiapsiu? – roześmiała się Hela. – Kto tak mówi do babci?


– Zosik tak mówi.


– No widzisz sama, zeszłam na psy – pożaliła się babcia.


– Hela mnie uśpi! I nakarmi.



– Z przyjemnością.


Hela najwyraźniej spodobała się Zosi. Nie tylko tego wieczoru, ale przez następne dni nie odstępowała jej na krok. Zofii, gdy przyglądała się ich zabawie, zaczął kiełkować w głowie pewien pomysł. Od czasu do czasu musiała też interweniować, bo mała tak się w okazywaniu sympatii młodej osobie rozpędziła, że dosłownie wchodziła dziewczynie na głowę.


– Nie męcz Heli, bo się na ciebie obrazi.


– Ależ skąd – zaprzeczyła ofiara zbyt gorliwych pieszczot. – Ja bardzo lubię dzieci.


Właśnie! – pomyślała Zofia. – Ktoś taki jest potrzebny Kasi, żeby mogła czasem spokojnie wyjść z domu i w ogóle trochę odsapnąć.

Zwłaszcza że ostatnio nie jest zdrowa.


Po tygodniu zagadnęła swoją lokatorkę.


– Helu, bardzo dobrze mi się z tobą mieszka, dobre z ciebie dziecko, ale pomyślałam sobie… – ujrzawszy strach w oczach dziewczyny zareagowała natychmiast: – ależ nie, to nie jest to, o czym myślisz. Nie mam cię dość, nie zamierzam wymówić ci mieszkania. Nic z tych rzeczy. Patrząc na to, jak Zosia do ciebie przylgnęła i jak sobie z nią radzisz, pomyślałam, czy nie chciałabyś pojechać z nią do Warszawy i popracować jako jej opiekunka u mojej córki. Skoro tu nie ma dla ciebie pracy, może to jest jakieś wyjście?


– A jeśli nie spodobam się pani córce? Co wtedy?


– Zawsze możesz tutaj wrócić. Moja córka jest bardzo łagodna.

Poznasz ją, jak przyjedzie po dziecko. Pomyśl o tym.


– Dobrze, skoro pani tak uważa… Ja też polubiłam Zosię, trudno by było jej nie polubić.


Tak mówiła Hela po pierwszej rozmowie z Zofią o ewentualnej pracy u jej córki. Za kilka dni, kiedy przywiązała się do tej myśli, już tylko bała się o to, czy spodoba się jej córce.


Zofia nie zamierzała wywierać nacisku. Pomysł wydał się jej dobry. Byłaby spokojna, gdyby ktoś taki jak Hela czuwał nad wnuczką.

Jest to dziewczyna bardzo skromna i bardzo uczciwa. Do tego wygląda przyjemnie. Ma ładną buzię i zręczną figurkę – podoba się dorosłym, ale i dzieciom. Zosia zakochała się w niej bez reszty, co dobrze rokowało.

Warszawa mogłaby być dla niej interesującą przygodą. Z drugiej strony Zofia nie chciała, mimo że mogła w ten sposób ulżyć córce, wywierać na nią nacisku. Uważała, że ona sama powinna dokonywać takich wyborów. O dalszą przyszłość swojej lokatorki była dziwnie spokojna.

Hela na pewno niedługo wyjdzie za mąż, zauważyła, jak mężczyźni na nią patrzą. Byleby dobrze wybrała.


Leżąc w szpitalu warszawskim pod kroplówką Kasia nie miała pojęcia o tym, że matka szykuje jej nie lada niespodziankę. Jej kuracja trwała o wiele dłużej, niż przypuszczała, ale znaleziono alergen odpowiedzialny za chorobę i dolegliwości zaczęły się cofać. Nadaremnie Maciek uspokajał ją, że Zosia ma się dobrze. Martwiła się o nią i o matkę, która musi być zmęczona opieką nad żywiołowym dzieckiem.


Kiedy po czterech tygodniach przyjechała do Zamościa, była zdziwiona tym, w jak dobrej kondycji obie znalazła.


– Ależ ty jesteś chuda! – przywitała ją matka.


– Ma to swoje zalety, mogłabym zostać modelką, teraz takie wieszaki są w modzie.


– Daj spokój, musisz przytyć. Zawsze byłaś szczupła, ale teraz…



– Teraz nie mam szans być inna. Mam drakońską dietę.


Hela mogła wreszcie odpocząć, bo Zosia weszła matce na kolana, oplotła jej szyję rączkami i uwiesiła się na niej.


– Zostaniesz trochę u mnie? – zapytała córkę Zofia.


– Tak, do niedzieli.


– To raptem trzy dni, ale dobre i to.


– Zabierz się ze mną do Warszawy, mamuś, na jakiś czas. Chyba że jesteś zmęczona Zosią.


– Nie jestem zmęczona. Hela mnie odciążała.


– Miła dziewczyna i ma świetne podejście do dzieci.


– Podoba ci się? Bo pomyślałam sobie… – i matka opowiedziała jej o tym, co z Helą uradziły.


– Naprawdę? To wspaniały pomysł. Właśnie mieliśmy dawać ogłoszenie.


W ciągu następnych dni ustaliły pensję dla Heli i przedstawiły jej zakres

obowiązków.

Wszystko

zaakceptowała

z entuzjazmem.

Obserwując jej relacje z córeczką Kasia uznała, że jest w czepku urodzona.


W niedzielę jechały już do Warszawy jako dobre znajome. Od czasu wyjazdu siostry na studia Kasia po raz pierwszy była całkowicie spokojna o dziecko, kiedy musiała pracować.




Na wieść o tym, że nowy pierwszy sekretarz partii PRL-u, czyli Edward Gierek postanowił ułatwić Polakom wypady za żelazną kurtynę, we wszystkich biurach paszportowych ustawiły się kolejki chętnych do wojażowania. Tym bardziej że obcych walut nie musieli już w całości kupować od cinkciarzy na czarnym rynku. Wystarczyło teraz złożyć odpowiednio umotywowane podanie poparte zaświadczeniem z urzędu paszportowego i miłościwe władze zezwalały każdemu, kto otrzymał

paszport, zakupienie stu pięćdziesięciu dolarów (majątek!). Kosztowało to taniej niż u cinkciarzy i było legalne. Chociaż było to jeszcze dalekie od obyczajów panujących w tak zwanej reszcie świata spoza bloku socjalistycznego, stanowiło wszakże mały krok ku normalności, zatem nowy wódz zbierał punkty od wdzięcznych obywateli.


Owczy pęd do podróżowania nie ominął i Kalczyńskich.

Wprawdzie oboje z racji swoich zawodów należeli do kręgu ludzi uprzywilejowanych, bo każde z nich służbowo wyjeżdżało tu i tam, ale żeby wyjechać razem tylko dla przyjemności czy wypoczynku, to się im dotychczas nie zdarzyło. Dlatego też jak tylko dowiedzieli się o szansach na coś takiego, nie omieszkali z nich skorzystać.


Od dawna chciała ich widzieć u siebie we Francji wiekowa przyjaciółka Kasi, Maja Tarnowska. Z Zurychu nadeszło zaproszenie od koleżanki z „Mazowsza”, która z mężem muzykiem wyjechała na jego kontrakt i zrobiła karierę jako solistka tamtejszej opery. Maciek miał

chrzestnego ojca w Brukseli i przyjaciela w Genewie na kontrakcie w ONZ. Były więc punkty zaczepienia, mogliby podróżując po Europie korzystać z kempingów, zahaczając o gościnne domy.


Ponieważ Maja Tarnowska bardzo chciała zobaczyć ich córeczkę, postanowili zabrać ją z sobą. Kiedy Zofia o tym usłyszała, przeraziła się.


– Wam się chyba w głowach pomieszało. Trzyletnie dziecko zabierać w taką ryzykowną podróż? Będziecie ją karmić konserwami i kłaść spać w namiocie?


– Nie my pierwsi i nie ostatni – odpowiedziała na to Kasia.


– A co zrobicie, jak zachoruje?


– Pójdziemy do lekarza. Zresztą czemu ma chorować?


– Akurat! A wiecie, ile tam lekarz kosztuje?


– Uspokój się, mamo, tysiące dzieci wyjeżdża z rodzicami na kempingi i nic się nie dzieje.


– Ale nie z takim żebraczym funduszem, na jaki PRL pozwala.

Jeśli ta wasza pani Maja chce zobaczyć Zosię, niech przyjedzie tutaj.


– Akurat! Zapomniałaś już, jak to się stało, że wyemigrowała?

Przecież ona boi się tu przyjechać, bo nie wie, czy jej nie zamkną.


– Daj spokój! Skoro ją amnestionowali… a zresztą ma teraz obywatelstwo francuskie, prawda? Poza tym jest osobą znaną i tu, i zagranicą. Nie odważą się.


– W zasadzie tak. Tylko że ona się boi. Ma fobię na tym punkcie.

Zresztą jakby chcieli ją przyskrzynić, zawsze znajdą pretekst. Lepiej, żeby nie ryzykowała.


– Wobec tego wy będziecie ryzykować zdrowiem Zosi.

A pomyślałaś, jak ona zniesie całe dnie w samochodzie? Takie dziecko potrzebuje ruchu.


– To fakt, ale siedzenie w samochodzie odbije sobie na postojach.


– Odległych po tysiąc kilometrów albo i więcej jeden od drugiego.

Już ja znam tego twojego Maćka. Kiedy się dorwie do kierownicy, dobrze będzie, jak się raz na trzy dni gdzieś zatrzyma! Zresztą widziałam tę jego „marszrutę” z mapą podróży…


– Oj, mamuś, nie przesadzaj.


– Nie przesadzam, ale mam przeczucie, że z zabrania Zosi w tę podróż będziecie mieć więcej kłopotów niż pożytku.


– Przeczucie? – zaniepokoiła się Kasia. – Chyba ci się nic nie śniło?


– No nie! Tylko nie zaczynajcie mi tu opowiadać snów i siać paniki – wtrącił się Maciek. – Wy i te wasze sny!


Kłopot polegał na tym, że mąż Kasi mimo iż twierdził uparcie, że wiara w sny to głupota, w istocie panicznie bał się jednoczesnych snów swojej żony i teściowej. Otóż te niezwykle sobie bliskie kobiety miewały czasem tej samej nocy identyczne lub prawie identyczne sny ostrzegające przed zagrożeniem. Kiedy Kasia niedługo po przebudzeniu sięgała po telefon, żeby wykręcić numer matki i zapytać: „Mamuś, co ci się śniło?”, czuł dreszcze.


Tak było przed śmiercią jego matki, kiedy rano w dniu jej odejścia wymieniały uwagi na temat tego, jak w ich snach Matylda wsiadła do pociągu i odjechała w nieznane, nikogo o tym nie zawiadamiając. Potem opowiadały, że przed tragicznym wypadkiem w Algierii śniły identyczny sen o tym, jak pierwszy, nieżyjący mąż Kasi zabrał rodzinę Brzeskich na wycieczkę łódką po Wiśle i jak wszyscy skryli się we mgle.


Podobnie coś tam sobie opowiadały przez telefon przed śmiercią Teofila, a nawet o Mukim, gdy zachorował, coś im się wyśniło. Można się upierać przy tym, że sny to bzdura, ale trzeba było jednak przyznać, że te kobiety miały nadzwyczajną intuicję. Czarownice po prostu! Toteż teraz, gdy usłyszał pełne niepokoju zdanie swojej żony: „Chyba nic ci się nie śniło?”, nadstawił ucha.



– Ej, czarownice, przestańcie krakać! – powiedział do nich.


– Proszę pani – odezwała się Hela – uśpiłam Zosię, co mam teraz robić? Jeśli nie ma pani dla mnie – dodała prędko – innych pilnych zadań, może poszłabym na chwilę do lasu, tutaj bliziutko.


– Oczywiście, przejdź się, tylko wróć przed szesnastą.


– Wrócę najpóźniej za pół godziny. Ja tylko tutaj, nazbierać malin.


Wszystkie te rozmowy toczyły się na przystani nad jeziorem w ich ulubionej wsi mazurskiej, gdzie Kalczyńscy z córeczką i matką Kasi spędzali pierwszą część lata. Towarzyszyła im Hela, niegdysiejsza sublokatorka Zofii, która od ponad roku pełniła rolę opiekunki małej Zosi.


– Ciekawa jestem – powiedziała Zofia, patrząc za oddalającą się od nich dziewczyną – czy ona rzeczywiście poszła na maliny, czy na randkę z Teddym.


– Co ty mówisz, mamuś? Przecież oni chyba nawet się nie znają.


– Tak sądzisz? Ja zauważyłam coś zgoła innego.


– A mianowicie?


I Zofia podzieliła się z córką swoimi spostrzeżeniami. Teddy Roschak to tak naprawdę Tadeusz Rosiak, adwokat z Sydney, przyjaciel znanego satyryka Jerzego Dąbrówki. Jerzy przywiózł go z sobą do Polski wróciwszy ze swojego tournée po Australii. Żartuje sobie, że trzeba go tutaj ożenić. Bo mimo że ten Polak z antypodów nieźle tam sobie

radzi

uprawiając

zawód

wymagający

pewności

siebie

i przebojowości, w życiu prywatnym jest ponoć bardzo nieśmiały i niezaradny. Aż dziw bierze, jak to się dzieje, że w swojej profesji zdobył renomę.


– Wszystkiemu winne są nad wyraz przedsiębiorcze australijskie kobiety – tłumaczył Jerzy swemu przyjacielowi. – Czujesz się przez nie osaczony. Wiem, czego ci trzeba: uległej, skromnej polskiej białogłowy.

Takiej do tańca i do różańca, jak na przykład panna Hela.


– Dlaczego akurat Hela? – zaśmiała się Zofia, która była świadkiem tych żartów Jerzego na pomoście.


Hela nieopodal stała w wodzie po kolana i prała ubranka swojej podopiecznej. Jej apetyczna figurka przykryta była tylko skąpym strojem bikini. Pochylała się nad wodą, a jasne, wijące się pasma włosów wymykały się z węzła na karku, fruwając na wietrze.


– A dlaczego nie Hela? – droczył się z Zofią Jerzy. – Jest ładna, skromna, pracowita, niezdeprawowana… aż serce boli…


– I korci pana, żeby ją zdeprawować?


– Broń Boże! To perła jezior! Z taką można się tylko ożenić, ale ja już, jak szanowna pani wie, jestem żonaty. Co innego Teddy… On, biedak…


Zarówno Tadeusz, czyli „Teddy”, jak go tu wszyscy nazywali, jak i „panna Hela” słuchali tych dywagacji zawstydzeni i skrępowani. Nie pierwszy raz pan Jerzy zażartował sobie ich kosztem i może byli już do tego przyzwyczajeni, ale też wyglądało na to, że ziarno rzucone w ziemię zaczęło kiełkować. W każdym razie poruszyło wyobraźnię obojga. Bo oboje ukradkiem zaczęli na siebie zerkać.


Dostrzegłszy to Zofia podejrzewała, że podgrzewana docinkami dziewczyna gotowa jest zadurzyć się w przystojnym i na pozór nieśmiałym młodzieńcu. A ten zawróci jej w głowie i wyjedzie – myślała.



Opowiedziała o swoich obawach córce. Ta jednak zbagatelizowała sprawę. Uważała, że matka przejęta losami swojej w pewnym sensie podopiecznej przesadza. Ona sama nie miała Heli nic do zarzucenia.

Kiedy miałaby nawiązać jakikolwiek kontakt z Australijczykiem, skoro zawsze jest z Zosią?


Tym razem jednak to Kasia ubrała córeczkę po drzemce. Nie doczekała się też na Helę, gdy nadeszła pora na kolację. Czekali na nią przez chwilę wszyscy. W końcu Maciek oburzył się.


– Przecież ona doskonale wie, gdzie się stołujemy, potrafi sama trafić do Szarzyńskiej.


– Dziwna sprawa – martwiła się Zofia. – Poszłam za nią do lasu i widziałam, jak wchodzi do tego młodniaka w dolince. Wołałam, ale nie usłyszała. A kiedy przyszłam tutaj, zobaczyłam Australijczyka na pomoście i zrobiło mi się wstyd z powodu moich podejrzeń. Może ona zabłądziła?


– Wątpię – powiedziała Kasia. – Pewnie dorwała się do krzaków malin i straciła rachubę czasu. Wiesz, jak to jest. Chodźmy na kolację.

Ani się spostrzeżemy, jak do nas dołączy.


Wrócili po posiłku, a Heli wciąż nie było. Maciek został z Zosią, a Kasia z matką poszły jej szukać. Chodząc po lesie nawoływały co jakiś czas. Minęły trzy godziny od chwili, gdy oświadczyła, że idzie na maliny. Może się przewróciła, zwichnęła nogę lub nie daj Boże ktoś ją napadł? To akurat wydawało się mało prawdopodobne, bo w tutejszych lasach, pełnych spacerowiczów, takie rzeczy się nie zdarzały. Mogła też przestraszyć się jakiegoś zwierzaka i pobiegła przed siebie. Przy takiej ucieczce łatwo zabłądzić. Gorzej jeśli się potknęła, coś sobie zrobiła i nie może się przemieszczać.


Przemierzając las obie kobiety zrobiły spore koło wokół wsi, zastanawiając się, co mogło przydarzyć się Heli. Pytały o nią napotkanych ludzi, lecz nikt jej nie widział. Wróciły zmęczone, z nadzieją, że może wróciła, ale nie było jej jeszcze.


Zawiadomiły sołtysa, on zadzwonił do straży leśnej. Musiało jednak upłynąć trochę czasu, żeby rozpocząć oficjalne poszukiwania.


Póki co Kalczyńscy i Jerzy Dąbrówka samochodami penetrowali przejezdne dukty. Niestety bez skutku.


Słońce już zachodziło. Siedzące przy ognisku osoby naradzały się, jak wesprzeć poszukiwania podjęte przez straż leśną, gdy na przystań zajechała furmanka i wyskoczyła z niej cała i zdrowa Hela. Pierwszym, który do niej podbiegł, był „nieśmiały” Australijczyk. Ucałował jej rękę i oświadczył:


– Odchodzimy od zmysłów, wszyscy pani szukają, panno Helu.

Nie ma pani pojęcia, jak się cieszę. Kamień z serca! Ot co: kamień spadł

mi z serca!


Panna Hela spłoniła się pięknie, przeprosiła za zamieszanie i opowiedziała o swojej przygodzie.


Kiedy weszła w maliniak, zobaczyła tam taką obfitość owoców, że zrywała je obiema rękami. Nie musiała dalej chodzić, wystarczyło się obracać. No i obracała się tak długo, aż zupełnie straciła orientację, skąd przyszła. Każda ścieżka wydawała się jej tą właściwą i tak wędrowała nimi, aż znalazła się na szosie. Kiedy zapytała przejeżdżającego rowerzystę o drogę do wsi, usłyszała, że znajduje się około czternastu kilometrów od niej, tuż przed Spychowem. Czuła już te kilometry w nogach. Słońce było nisko i bała się, że nawet dokładnie poinstruowana nie da rady za widoku wrócić do przystani w wiosce. Na szczęście gospodarz z drugiego domu na jej drodze oświadczył, że jedzie z drewnem do miejsca niedaleko jej wioski, więc mógłby ją podrzucić.

Odetchnęła z ulgą.



– Helutka moja, wróciłaś! – powitała ją Zosia. – Już cię nigdzie nie puszczę samej. Musisz się mnie trzymać, to nie zabłądzisz.


– Z pewnością – zapewniła matka. – Ile się należy za transport panie gospodarzu? – zapytała furmana, który robił rundę po przystani, żeby zawrócić do bramy.


– Cała przyjemność po mojej stronie – zapewnił szarmancko. – I tak jechałem w tę stronę. Z ładną panienką zawsze raźniej w lesie niż samemu.


– Domyślam się – mruknął Australijczyk, tak bardzo dotąd nieśmiały. Helę nie wiedzieć czemu wyraźnie to ucieszyło.


Za dwa dni Kalczyńscy zapakowali swoje rzeczy, załadowali się do samochodu i ruszyli do Warszawy. Ich pobyt na Mazurach dobiegł

końca.


Jak zwykle szkoda im było rozstać się z tym miejscem, ale czekały ich nowe przygody. Pod koniec tygodnia mieli wyruszyć na wycieczkę po Europie. Wystarczyło jeszcze tylko odebrać wizy tranzytowe do Danii i RFN-u i już będą mieli wszystkie potrzebne dokumenty.


Jadąc z jezior do Warszawy ustalali plan działania na ostatnie dni przed wyjazdem za granicę. Zofia miała do tego czasu zostać u nich w Warszawie. Chociaż pilno jej już było do Zamościa, postanowiła jednak poczekać na Helę, która na czas ich pobytu poza krajem też wyjedzie do Zamościa i w jego okolice. Chce bowiem odwiedzić wychowawców Domu Dziecka, gdzie nadal przebywa jej młodsza siostra, a także krewnych w rodzinnej wsi. Wcześniej cieszyła się na te spotkania, ale teraz jej entuzjazm jakby przygasł. W ogóle od czasu swego zabłądzenia w lesie zrobiła się roztargniona i milcząca.


Po wyładowaniu wszystkich rzeczy z auta Maciek pojechał

wstawić je do garażu. Od ponad roku nie musieli już trzymać samochodu na parkingu przed domem. Wtedy to ukończono budowę boksów garażowych, na które od dwóch lat co miesiąc wpłacali w spółdzielni zaliczki. Okazało się jednak, że nie wszyscy wpłacający zostali uwzględnieni w przydziałach. Po prostu garaży zbudowano za mało i ci, których pominięto, musieli czekać na rozpoczęcie nowej budowy. Kiedy Maciek szczęśliwie otrzymał przydział na boks nr 8, mina mu zrzedła po dokładnym przestudiowaniu dokumentu. Nie był to niestety przydział na własność, a do tego został obwarowany różnymi wymogami, których przestrzeganie będzie każdego roku sprawdzane.


– Przestań się tym martwić na zapas – pocieszała go żona. – Znając ich warunki można zadbać o to, żeby je spełniać.


– Jeśli to od nas zależy. Jak sobie pomyślę, ile to mnie czasu kosztowało. Jak musiałem zabiegać…


Zupełnie jak ja o mieszkanie – pomyślała Kasia. Ale przynajmniej mamy dokument wyraźnie stwierdzający, że jest własnościowe.


– To wszystko teraz w Polsce stoi na głowie. Przed wojną, jak się za coś zapłaciło, to całowali w rękę za to, że zechciano kupić. Teraz trzeba mieć chody, żeby łaskawie pozwolili kupić. To tak jak z waszym mieszkaniem – powiedziała Zofia.


Zaraz po wyprowadzeniu się z lokum przy Mochnackiego do nowego bloku młoda mama Zosi wyglądając przez okno zauważyła jakiś ruch

w niezamieszkanych

dwupiętrowych

kamieniczkach

przedwojennych nad stawikiem. Dotychczas stały sobie z oknami pozabijanymi deskami po drugiej stronie ulicy, pośród starych drzew górujących nad wybujałą dziko rosnącą trawą pełną chwastów. Pewnego dnia przyjechały ciężarówki, zwaliły na trawę worki z wapnem, deski, dachówki i inne materiały budowlane. Potem ustawiono wokół nich wysokie płoty z blachy i zaczęły się tam prace remontowe.



Na tym skończyłoby się zainteresowanie Kasi placem budowy z sąsiedztwa, gdyby będąc na spacerze z córeczką nie usłyszała rozmowy kobiet siedzących na ławce.


– A skąd pani wie, że oni odnawiają te mieszkania? Jest pani pewna, że to nasza spółdzielnia?


– Jak mam być niepewna? Mój mąż tam pracuje.


– I jakie to będą mieszkania? Też takie klitki jak w blokach?


– Chodzi o to, że nie. To zupełnie inny standard. Kilka takich domów wybudowano przed wojną, w 1936 czy 1938 roku, w różnych miejscach Warszawy, na Saskiej Kępie, gdzieś na Mokotowie i tutaj.

Tam są widne kuchnie, przestronne pokoje i w ogóle powietrze, bo te mieszkanka nie są takie niskie, jak to całe nowe barachło.


– A duże czy małe?


– Małe też są. Ale te trzy-, czteropokojowe to podobno bajka!


– A dla kogo? Pewnie dla jakichś partyjniaków.


– Co pani mówi? Przecież to nie kwaterunek, tylko spółdzielnia.

Swoim to oni przydzielają kwaterunkowe, a spółdzielnia jest dla wszystkich, którzy zapłacą.


– No wie pani, do końca tak nie jest. Na lokalizację nie ma się wpływu. Przydzielają tu czy tam i koniec.


– Nasza córka złożyła podanie o zamianę mieszkania na większe i obiecali jej takie w tych blokach.


– W naszej spółdzielni?



– No przecież mówiłam, że w naszej.


Kasia siedziała na sąsiedniej ławce, przysłuchiwała się tej rozmowie i postanowiła sprawdzić te rewelacje. Też by się jej marzyła taka zamiana. Postanowiła rozeznać sprawę, czy jakiekolwiek działania w tym kierunku byłyby realne. Nie wiedziała jednak na razie, od czego zacząć. Pewnie by z czasem zapomniała i zaniechała starań, gdyby przypadek nie podarował jej pewnej szansy.


Nazajutrz po usłyszanej rozmowie wracając z miasta wysiadła na przystanku naprzeciw jej bloku, tuż obok furtki w świeżo postawionym płocie przy remontowanych domach. W tej to furtce pojawił się właśnie dozorca z miotłą, ten sam, który sprzątał i mieszkał tam, gdzie ona.


– Panie Mieciu, to pan i tutaj pracuje?


– Ano tak. Przecież na tej ulicy oprócz naszego bloku i tych tu domów nic gotowego nie stoi. Spółdzielnia oszczędza, to póki tu remontują, dodali mi pracy.


– Podobno tu będą piękne mieszkania?


– Na to wygląda.


– Wszystkie już przydzielone?


– Nie wiem, ale ktoś taki jak pani zawsze może to załatwić.


– Żartuje pan? Ja? W jaki sposób?


– Ja mam panią uczyć, pani Kalczyńska? Bilety na koncert pani zaniesie albo swoją płytę…


– Tak pan sądzi?



– A tak nie jest? U nas wszystko jest po znajomości.


– Ale ja tu nikogo nie znam.


– Wystarczy, że panią znają. Pana Maćka też. Chce pani zobaczyć, jakie to mieszkania? Warto zawalczyć.


– Naprawdę mogę zobaczyć?


– Czemu nie? Robotnicy już poszli… Chodźmy – zadecydował.


Nie trzeba było iść daleko. Kilka metrów za furtką było wejście do pierwszej kamienicy.


– Wystarczy, że zobaczymy na dole, na piętrze mieszkania mają taki sam rozkład. Te z brzegu lokale są małe. Większe są na końcu korytarza.


Kasia szła za panem Mieciem. Była tu pierwszy raz w życiu, ale miała wrażenie, że te wnętrza już gdzieś widziała. Doznała właśnie poczucia déjà vu. Coś niesamowitego.


Zanim weszła do konkretnego mieszkania, kątem oka zaglądała do tych, które były po drodze, bo futryny bez drzwi odsłaniały wnętrza.


– No i tu ma pani te największe. Trzy pokoje i naprzeciw czteropokojowe mieszkanie.


– Jaka duża łazienka! – stwierdziła, zauważając, że mimo panującego w niej bałaganu wygląda jakoś znajomo. – To salon kąpielowy w porównaniu z moją.


– A widzi pani pokoje? To rozumiem!


– Rzeczywiście naprawdę jest o co powalczyć. Wiem! – wykrzyknęła nagle.


– Co pani wie? – zdziwił się pan Miecio.


– Wiem, gdzie widziałam podobne lub identyczne mieszkanie. Na Saskiej Kępie. Mieszkanie mojej znajomej, która zresztą wyemigrowała do Francji, miało identyczny rozkład. I cała kamienica też wyglądała jak ta. Tyle że była porządnie odnowiona. Tak. W takim domu mieszkała przecież Maja Tarnowska…


– Bo to były osławione „nowe domy”, głośno o nich było w okresie międzywojennym. Widzi pani, ile tu światła? Okna na całą ścianę. To tutaj ma pięć metrów długości.


– Rzeczywiście. Dziękuję panie Mieciu.


– Nie ma sprawy. Jakby pani chciała powalczyć, to lepiej iść do wiceprezesa. Taki bardziej życiowy i życzliwy.


– Dziękuję, jeszcze raz dziękuję – powiedziała, potwierdzając swoją wdzięczność odpowiednim walorem Narodowego Banku Polskiego. Pan Miecio trochę się wzbraniał przed jego przyjęciem, ale krygując się schował go w końcu do kieszeni.


Kasia była podniecona tym, co zobaczyła. Wróciwszy do domu opowiedziała mężowi o usłyszanej poprzedniego dnia rozmowie i o tym, co zwiedzała, dodając, że to wszystko jest wypisz, wymaluj jak mieszkanie Mai Tarnowskiej.


– Fantazjujesz – powiedział Maciek. – Ja się nie podejmę tego załatwiać. Po pierwsze to kosztuje, a po drugie nie tak dawno przeżywaliśmy przeprowadzkę. Tęsknisz za tym? Od nowa pakować się w ten cały bajzel? Nie ma mowy!


Po tym kategorycznym stwierdzeniu męża była rozczarowana, ale nie zrezygnowana. Znała go już na tyle dobrze, że wiedziała, iż nie akceptuje zmian, bo się ich boi. Czasem przeciw czemuś, choćby to było banalne kupno firanek, protestuje, a potem, kiedy ona to załatwi nie zawracając mu głowy, akceptuje to, a nawet się tym chwali. Tak będzie bez wątpienia i tym razem. Będzie się jeszcze chwalił pięknym dużym mieszkaniem, jeśli ona je załatwi. Ba! Jeśli załatwi…


To było dwa lata temu. A od roku mieszkają właśnie w takim mieszkaniu, dokładnie takim samym, jakie miała niegdyś pani Maja, wywalczonym, załatwionym i umeblowanym wyłącznie przez nią. Ile ją to kosztowało zachodu, starań, szkoda gadać! Mogłaby napisać o tym całą nowelę filmową. Żeby Maćkowi zrobić niespodziankę, jego uczyniła głównym lokatorem, bo tak było w dawnym lokalu.

Obfotografowała wszystko i zdjęcia wysłała pani Mai do Francji. A ta odpisała jej tak: „Mówiłam Ci, moja droga, że w Tobie jest dużo ze mnie i vice versa”. Takie bliźniacze lokum też o tym świadczy. Kiedy wszystko było poustawiane, wypieszczone i dokończone, Kasia czuła bóle w krzyżu i miała całe usta w opryszczce ze zmęczenia, a Maciek tylko powiedział: „No, pieseczku, jest pięknie! Łatwo nam to poszło, prawda?” Komu łatwo, temu łatwo – pomyślała tylko i cieszyła się, że jest zadowolony, tak jak przewidywała.


Najważniejsze, że jak matka przyjeżdża, mają ją gdzie wygodnie ulokować, że jest pokój dla dziecka i jego opiekunka im w mieszkaniu nie wadzi, że nie potykają się o siebie. Pianino w nowym salonie też jest bardziej na miejscu niż w dawnej sypialni i częściej go używa. Jej jest niezbędne, a Zosia jeszcze trochę podrośnie i zacznie brać lekcje muzyki. Ma dobre ucho.


Rozdział dziewiąty


Kiedy Maciek po ich powrocie z jezior odstawiał auto do garażu, zmęczona po podróży Kasia otwierała szerokie okna w swoim mieszkaniu ciesząc się z tego, że zaraz wszyscy odpoczną, nie przeszkadzając sobie nawzajem. Jeszcze nie zasiedli do kolacji, gdy rozdzwonił się telefon.


– Oho! Już ktoś się dowiedział o naszym powrocie – powiedziała podnosząc słuchawkę. – Halo!


– No, nareszcie kogoś zastałam – usłyszała głos Hani, córki pani Mai

Tarnowskiej,

który

przypłynął

z podparyskiego

Saint-Germain-en-Laye.


– Haniu, witam, jakże się cieszę!


– Dzwonię od trzech dni, bo pozwoliłam sobie za przyzwoleniem mamy otworzyć twój list do niej.


– A mama, to znaczy pani Maja? Co z nią? – zaniepokoiła się Kasia.


– No właśnie! Nie wiem, jak ci to powiedzieć… Ona…


– Chyba nie jest chora?


– Nie ma jej.


– Co??? Mój Boże!


– Och nie, Kasiu, nie to! Jej po prostu tutaj nie ma. Jest w Nowym Jorku. Wyjechała z ojcem jeszcze przed nadejściem twojego listu.


– Chwała Bogu! – powiedziała Kasia z ulgą. – Przestraszyłaś mnie.



– Przepraszam. Niezręcznie zaczęłam. Bo też jestem jeszcze w szoku po tym ich wyjeździe.


– Wyjechali do Nowego Jorku na zawsze?


– Mam nadzieję, że nie. Po prostu tata wygrał w jakimś konkursie „National Geographic” nagrodę główną, czyli wycieczkę dookoła świata dla dwóch osób. Ma ona potrwać rok i trzy miesiące! Ojciec bardzo się na to napalił, a mama stwierdziła, że go samego nie puści i pojechali razem. Zresztą ona z pewnością do ciebie napisze. Co do waszego przyjazdu…


– Nie zawracaj sobie tym głowy. Zrobimy objazd po Europie.


– Ależ chcę cię zapewnić, że będziecie tu mile widziani. Dom mamy jest do waszej dyspozycji. Tyle że jej tym razem nie zobaczysz.


– Szkoda. Ale trudno. Też nie przepuściłabym takiej okazji.


– Uważam, że w ich wieku to szaleństwo! Jestem przerażona. Ale cóż, nikt nie wybiera rodziców.


– Takich rodziców! Coś za coś.


– Masz rację. Zapewniam cię jeszcze raz, że zobaczę was z radością.


– Rozważymy to, dziękuję kochana. Pozdrów mamę i tatę oczywiście. Zadzwonię do ciebie.


– Co z panią Mają? – zainteresowała się Zofia. Zbladłaś tak, że już się bałam…


– Ja też się o nią bałam, bo Hania tak kluczyła, jakby nie wiem co się stało.



– A zatem wszystko w porządku?


– W zasadzie tak, tyle tylko, że się nie zobaczymy w czasie naszej podróży.


– Wobec tego nie musicie brać Zosi.


– A ty znowu swoje!


– A dlaczego się nie zobaczycie?


– Bo jej nie ma i nie będzie w Paryżu. Wyobraź sobie, że jej mąż, Mateusz, w jakimś konkursie wygrał podróż dookoła świata dla dwóch osób i zabrał ją z sobą.


– Bardzo ładnie z jego strony. Zresztą kogo innego miałby zabrać?


– Wszystko dobrze, tylko nie wiesz, ile oni mają lat.


– Razem? Nie mam pojęcia, sto pięćdziesiąt, sto sześćdziesiąt? Co to ma do rzeczy? Starsi ludzie nie mają prawa podróżować?

Osiemdziesiąt procent ludzi na Zachodzie dopiero będąc na emeryturze zaczyna zwiedzać świat.


– No tak, ale Hania się bardzo martwi…


– Powinna się cieszyć.


– Właściwie tak… nie wiem sama. Może martwi się dlatego, że to ma tak długo trwać?


– A tam, zawracanie głowy! Lepiej pomyśl o tym, czy brać Zosię na poniewierkę.



– Można by to odwrócić. Skoro nie można być zbyt starym na podróżowanie, to tym bardziej zbyt młodym.


– Jest zasadnicza różnica. Ci starsi ludzie nie są niepełnosprawni i mają w tej podróży wszystko zapewnione i zapłacone. Zosia jest mała, bezradna…


– Zawracanie głowy! Ma rodziców!


– Owszem i nie neguję waszej roli, ale macie nie ze swojej winy ograniczenia finansowe. Poza tym w takiej podróży możecie się znaleźć w sytuacji, w której trudniej wam będzie z dzieckiem, niż gdybyście tam byli sami.


– Tak, jak w życiu…


– Mama ma rację – wtrącił się Maciek. – Zosia jest za mała, żeby coś wyniosła z tej podróży. Umęczy się tylko, a my razem z nią. Nie zobaczymy ani nie przeżyjemy połowy tego, co moglibyśmy będąc tam sami.


– Tak ci pilno się z nią rozstawać? Kto się nią zajmie? Hela ma urlop – obstawała przy swoim Kasia.


– Jestem jeszcze ja, a Hela ma urlop przymusowy. Wcale go nie chciała – przyszła w sukurs Maćkowi Zofia.


– To prawda – wtrąciła się ta, o której mówiono. – Wcale nie muszę mieć urlopu, jak Zosia zostanie.


– No widzisz?


– A czy my w ogóle koniecznie musimy jechać? Pani Mai nie będzie… – zawahała się Kasia.



– Mamy wizy tranzytowe do kilku krajów. Zupełnie skapcaniałaś, naprawdę nie jesteś ciekawa świata? – denerwował się Maciek.


– Ależ jestem, tylko ustalone było…


– I kto tu upiera się przy swoich ustaleniach? Zarzucasz to Maćkowi, a teraz sama jesteś nieustępliwa – zganiła córkę Zofia.


– No dobrze, niech wam będzie. Ale skrócimy tę podróż? – próbowała jeszcze coś ugrać Kasia.


– Tak czy owak będzie krótsza w czasie, bo z dzieckiem nie moglibyśmy codziennie robić dużej trasy – mówił jej mąż. – Nie zapomnij tylko o tym, że masz jutro odebrać niemieckie wizy.


Konsulat RFN znajdował się na Starówce, w pobliżu katedry.

Kasia i Zofia postanowiły połączyć przyjemne z pożytecznym i wybrały się tam z dzieckiem na spacer. Kiedy chodząc po Rynku przyglądały się odnowionym kamieniczkom, wspominając o tym, jak bardzo ucierpiały w czasie wojny, mała Zosia bardzo się tym interesowała i zadawała mnóstwo pytań. Zofia jak zwykle zaciągnęła je pod dom, w którym mieszkały przed wojną. Niedaleko „Fukiera” ustawiona była tablica z fotografiami domów zburzonych podczas bombardowań. Zatrzymały się przy niej dłuższą chwilę, a potem wypiły kawę w „Krokodylu”, racząc latorośl obowiązkowym ciasteczkiem.


Punktualnie o godzinie czternastej, na którą wyznaczono ogłoszenie listy przyznanych wiz, były już w konsulacie. Odbieranie wiz i paszportów nie było w PRL-u normalną procedurą. Towarzyszyły temu napięcie emocjonalne i niepewność. Toteż interesanci byli pokorni, spięci i nieskorzy do żartów. W ciszy i nabożeństwie czekali na decyzję urzędu i myśleli tylko o jednym: przyznają czy nie przyznają. Wszyscy czuli się lekko podejrzani. Jedyną osobą wyluzowaną w tym towarzystwie była Zosia. Usatysfakcjonowana ciasteczkiem, z główką pełną wrażeń, srebrzystym głosikiem przerwała nagle pobożną ciszę

w gronie oczekujących.


– Prawda mamasiku, piękna ta nasza Warszawa? Dobrze, że te niedobre Niemcy do końca nam jej nie zrujnowały!


W poczekalni erefenowskiego konsulatu zrobiło się na chwilę jeszcze ciszej, jeśli było to możliwe, a potem rozległ się zbiorowy śmiech. Może nieco nerwowy. Gdzie jak gdzie, ale tutaj nie powinno paść takie zdanie.


Wizy dla ojca i matki odważnej małej patriotki, nieopatrznie wcześniej wbite do paszportu, jednak wydano. Odprężeni świadkowie nie szczędzili wyrazów sympatii dla bohaterki incydentu.


– No to macie już wszystko! – powiedziała Zofia do córki. – Możecie jechać. Cieszysz się?


– Tak, tak, oczywiście.


W istocie wcale tak nie było. Nie potrafiła wskrzesić w sobie do końca radości z czekającej ich podróży. Może dlatego, że chociaż ostatnio nie tak często jak dawniej wracała myślami do tragedii Awy i jej rodziny, smutek nie malał, a na myśl o podróżowaniu przybierał na sile.

Bała się rozstania z córeczką, matką. Ulotność tego, co ma, co kocha, jawiła się jej ze zdwojoną siłą.


– Zapraszam was na obiad sentymentalny do miejsca, które lada chwila zniknie z mapy Paryża – usłyszeli po przyjeździe do Saint-Germain-en-Laye.


No i oto zasiedli z Hanią, córką Mai Tarnowskiej, i jej dziećmi w restauracji „Au pied de cochon” w słynnych Halach. Jest teraz naprawdę mocno oblegana, bo to jej ostatnie chwile. Prawie całe Les Halles są już rozebrane i dookoła trwa wielka budowa. Idzie nowe!


– Różnie się o tym tutaj mówi. To prawda, że oprócz wielowiekowej tradycji były tu też szczury i brud, tutaj, w samym sercu Paryża, ale Paryż bez Les Halles? Trudno to sobie wyobrazić.


– Dla moich dzieci zburzenie Hal nie będzie miało takiego znaczenia, jak dla mnie i mojego pokolenia. Oni będą dojrzewać z tym, co tu wzrośnie – mówiła Hania.


– Z pewnością – przyznała Kasia i zmieniła temat. – A dlaczego wciąż martwisz się mamą? Jak wynika z jej listów, chłonie nowe wrażenia z zapałem nastolatki. Chociaż narzeka też na to, że czuje się zniewolona. Czym? Nie rozumiem.


– No właśnie. Ona jest takim wolnym duchem i nie lubi, żeby jej coś kazać, a wiesz, jaki jest mój ojciec. Nie daruje sobie, jeśli nie wyegzekwuje tego, żeby patrzyła tam, gdzie on patrzy, admirowała to, co on admiruje, i czytała to, co on czyta. Do tego wszystko jej łopatologicznie tłumaczy i powtarza po stokroć, jakby ona patrząc i słuchając nie kojarzyła jednego z drugim. To bywa męczące nawet dla mnie. A co dopiero dla niej.


– Ale przecież żyją obok siebie tyle lat, więc chyba jest przyzwyczajona?


– Otóż to, dobrze to sformułowałaś: „żyją obok siebie”, a to zdecydowanie różni się od życia ze sobą. Nie znaczy to jednak, że są czy też bywali sobie niewierni. Co to, to nie. Oni po prostu nie mają cech „papużek nierozłączek”. Tym mocniej są ze sobą, im większy każde z nich ma własny świat. Te ich światy różnią się od siebie jak ogień i woda. Czasem, jak na nich patrzę, nie mogę zrozumieć, w jaki sposób przetrwali w związku przez tyle długich lat. Sądzę, że dlatego, iż zostawiali sobie bardzo dużo wolności do pracy zawodowej, a to z kolei rozciągnęło się i na ich zajęcia prywatne. Będąc razem tak bardzo oddalili się od siebie, że chyba o wszystkim mają odrębne zdanie.

A teraz, w czasie tej ich podróży, są zdani tylko na siebie, nie mają wyjścia. Boję się, że to ich zniszczy.


– Chyba przesadzasz. Przecież oni się nie nienawidzą.


– Nie, ale mają potrzebę oddychania każde swoim powietrzem.

Ojciec lżej to znosi, bo jest apodyktyczny, potrafi postawić na swoim.

Często też, jako osoba nieznosząca sprzeciwu, jest przekonany, że tego sprzeciwu nie ma i panuje nad sytuacją.


– Pani Maja uległa? Jakoś mi to do niej nie pasuje.


– Bo może taka była z natury. Ale życie ją zmieniło. Skąd się bierze bunt? Z zakazów, nakazów, ograniczeń. Im ich więcej, tym mniej pokory.


– Czy wy, moje panie, nie za bardzo filozofujecie? – wtrącił się Maciek. – To są teorie. Życie nie jest takie skomplikowane. Ja tam pana Mateusza rozumiem. Żeby rozwinąć skrzydła, facet musi mieć spokój na tyłach. Ktoś musi decydować.


– A my, kobiety, to te wasze tyły? Wszyscy jesteście jednacy – oświadczyła jego żona.


– To był przepyszny obiad – powiedział na to – mimo że z lekką przyprawą feminizmu.


– Gdyby nie było męskiej dominacji, nie istniałoby pojęcie feminizmu – dodała Hania.


– Wy też jesteście wszystkie „jednakie” – roześmiał się Maciek. – I co możemy na to poradzić? I tak musimy was kochać.



– Nie musicie, nie musicie… Robicie, co chcecie.


– Dzisiaj Kasiu zachęcam cię, byś pobuszowała w garderobie mamy – zmieniła temat rozmowy Hania. – Wybieraj stamtąd, co ci się spodoba, dla siebie, twojej mamy, sióstr, dla kogo zechcesz…


– A co na to powie pani Maja?


– Żaden człowiek na świecie nie potrzebuje tylu ubrań, ile ona nagromadziła. Z własnej woli nigdy się tego nie pozbędzie, a dalej w tej swojej „wielkiej szafie” żyć nie może i nie powinna. Sama przyznaje, że to zaśmieca jej umysł. Zanim wróci, muszę zrobić jej w tym trochę miejsca. Przecież niektórych rzeczy nigdy jeszcze nie założyła. A teraz musi się zadowolić tym, co jej zapakowałam do jednej walizki.


– A skąd wiesz, że sobie czegoś nie dokupiła?


– Tym bardziej muszę zrobić porządek w jej domu. Czy wiesz, iż ona się zamartwia, że jak się coś z nią stanie, to na mnie spadnie cała ta praca przy likwidowaniu jej bałaganu?


– Skoro sobie uświadamia, nie jest z nią źle.


– Co to zmienia? Grzesznica–recydywistka z poczuciem winy? Na zdrowie to nikomu nie wychodzi.


– Bzdury! Bzdury! Bzdury! – podsumował Maciek. – Kobiety i ich problemy!


– Kasiu, mając takiego mądrego męża jesteś na najlepszej drodze do tego, by stać się walczącą feministką – roześmiała się Hania.


– Hej, panie filozofki, a nasz spacer po dzielnicy łacińskiej?



– Idziemy. Tam dopiero zaczniemy filozofować. W uliczkach Quartier Latin powietrze przesycone jest myślami mędrców, poetów i wszystkich, którzy tam bywali szukając natchnienia. Ale powiedzcie mi, w sumie jesteście zadowoleni z podróży?


– O tak! – powiedział Maciek.


– A ja odpowiem na to pytanie, jak będę w domu. Tu, w Paryżu, jestem niepocieszona, że nie ma twojej mamy, ale cieszę się, że żyjemy.


– ?


– Kasia ma rację, udało się nam, bo w Alpach był taki jeden dzień, kiedy nasze życie zawisło na włosku.


– Naprawdę aż tak? A co to było?


– Zaczęło się od tego, że miałam okropny sen…


– Ach, daj spokój z tymi snami – przerwał Kasi jej mąż. – Ona i jej matka, jak Kassandry, mają tej samej nocy podobne lub jednakowe złowieszcze sny. Istne czarownice. Jestem realistą, ale jak zaczynają do siebie dzwonić i opowiadać o tym, ciarki mi chodzą po plecach.


– No więc śniło mi się – kontynuowała Kasia – że zjeżdżamy z wielkiej góry, a Maciek jest ślepy i prowadzi po omacku. Siedzę obok niego, ale jestem zła, bo zmusił mnie do tej jazdy w czasie, kiedy byłam zajęta Zosią. Zakładałam jej czarne skarpetki i buciki. On mnie ponaglał

do tej jazdy i nie zdążyłam zasznurować dziecku bucików. Były na nią za luźne i bałam się, że jej pospadają. Przebudziłam się przestraszona i rozmyślałam, co ten sen może znaczyć. Chciałam go opowiedzieć Maćkowi, ale on nie chciał słuchać.


Przez cały ranek nie mogłam przestać o tym myśleć, aż w końcu doszłam do wniosku, że to musi być jakieś ostrzeżenie i powinnam być czujna. Żeby dojechać do autostrady, mieliśmy do wyboru dwie drogi.

Jedną trochę dłuższą, wzdłuż rzeki, a drugą okrążającą wysoką górę, bardzo krętą, ale za to krótszą. Maciek uparł się na tę drugą. Twierdził, że dłuższa droga będzie nudna, a na tej górskiej będą piękne widoki.


Szybko przekonaliśmy się, że miał rację. Wspinaliśmy się coraz wyżej i wyżej, prawie na trzy tysiące metrów, po jednej stronie mając malownicze ściany skalne, a po drugiej przepaście. Kiedy oglądaliśmy panoramę Alp z dziedzińca kafejki pod szczytem i spojrzałam w dół, przypomniał mi się mój sen i zaczęłam się bać.


Jak tylko ruszyliśmy w dół, przed każdym zakrętem widzieliśmy tablice ostrzegawcze z napisem: „Check your brakes”[1]. Było to intrygujące, a zarazem logiczne, bo droga w dół była niespotykanie kręta i stroma. Najdłuższy prosty jej odcinek nie miał chyba więcej niż sto pięćdziesiąt metrów. „Sprawdzałeś hamulce?” – spytałam Maćka niby żartem, a gdy spojrzałam na niego, pożałowałam, że to powiedziałam.

Mój mąż był nie tyle blady, co szary i mówił do mnie przez zęby: „Wrzuć bieg! Wrzuć bieg!” Wyglądał zupełnie tak samo, jak w moim śnie. W każdej innej podobnej sytuacji spanikowałabym i zaczęła działać bez sensu. Pod wpływem snu wiedziałam, że wszystko zależy teraz ode mnie. Z zimną krwią wzięłam do ręki dźwignię i precyzyjnie wrzuciłam dwójkę. Usłyszeliśmy zgrzyt hamulców i samochód zatrzymał się na samym końcu ostrego zakrętu. Dalej niż na skraju drogi, bo jedno z przednich kół już prawie wisiało nad przepaścią.


Wysiedliśmy z samochodu i staliśmy długo na platformie widokowej, czekając, aż hamulce wystygną. Po pewnym czasie zatrzymał się obok nas mikrobus straży drogowej. Policjanci wysiedli i patrzyli na nasz samochód. „Za szybkie tempo?” – zapytał jeden z nich.

„Rozpędziliśmy się na stromiźnie, hamulce przestały działać” – tłumaczył się Maciek i mówiąc to chciał wsiąść do samochodu.

„Odradzamy! – ostrzegli go policjanci. – Niech pan nie wsiada, raczej spróbujemy go najpierw lekko przepchnąć na drogę”. Tak też uczynili.

Kiedy samochód stał już na platformie, zaproponowali, żebyśmy ostrożnie zaczęli zjeżdżać, a oni będą jechać za nami i w razie czego asekurować. Jak? Nie wiem. Chyba powiedzieli to nam dla kurażu.

„Proszę nie wyłączać silnika i prawie nie dotykać gazu” – instruowali Maćka, a on spełniał ich polecenia. Nie mogłam uwierzyć, że jestem świadkiem czegoś takiego. Że mój mąż, największy autorytet w sprawach związanych z samochodami, może uznać czyjąkolwiek przewagę. Tysiąc pięćset metrów tej jazdy oboje chyba zapamiętamy do końca życia. Na każdym ostrym zakręcie traciliśmy oddech i serca przestawały nam bić. Przynajmniej ja to tak czułam. Kiedy wreszcie zjechaliśmy na dół, mieliśmy dosyć wszystkiego. Zatrzymaliśmy się na pierwszym napotkanym parkingu i zakończyliśmy jazdę tego dnia.

Rozłożyliśmy

siedzenia

w samochodzie

i wyjęliśmy

śpiwory

z bagażnika. Maciek zasnął od razu, ja się jeszcze trochę kręciłam.


Na tym Kasia zakończyła swoją opowieść. Maciek potwierdził, że było to ciężkie doświadczenie, ale że nie lubił do tego wracać, skwitował

to po swojemu:


– Przestań kochanie demonizować, było groźnie, ale nic się nie stało.


– Ale mogło się stać – powiedziała cicho i fala przykrości i grozy ogarnęła ją na nowo. Bo to, co przeżywała później, było już tylko jej udziałem.


Kiedy wyczerpany Maciek zasnął, wymknęła się z samochodu i poszła do restauracji na parkingu. Obok toalety był automat telefoniczny. Nie mogła otrząsnąć się z nastroju zagrożenia. Ciągle widziała niezawiązane sznurówki czarnych bucików na nóżkach córeczki ze swego snu. Teraz, kiedy ona i Maciek byli już bezpieczni, zaczęła myśleć, czy jej dziecku i matce coś nie grozi. Wykręciła na tarczy automatu numer do Zamościa.


– Halo, mamuś? – powiedziała zmienionym ze zdenerwowania głosem.



– Kasiu, to ty? Chwała Bogu! – usłyszała głos matki. – Bo wiesz, ja tutaj odchodzę od zmysłów. Miałam dzisiaj sen, że zakładam dziecku czarne buciki i skarpetki i…


– I nie zasznurowałaś ich?


– Skąd wiesz? Ale przeraziłam się tym, że te dziecięce buciki były czarne.


– Och, mamuś, jesteś niesamowita z tymi snami. Ja też. Znowu miałyśmy w tym samym czasie podobny sen. I wiesz, to nas uratowało.


Opowiedziała matce o swoim śnie i o całym późniejszym zdarzeniu.


– Już wy lepiej wracajcie, córeczko.


– O niczym innym nie marzę. Ucałuj Zosię.


Dopiero po tym telefonie Kasia owinęła się śpiworem i zasnęła.


Nazajutrz przy śniadaniu, Maciek zaczął analizować koszmarny zjazd.


– Bardzo przytomnie zareagowałaś, uratowałaś nas.


– To dzięki temu, że miałam ten sen, on…


– A dajże ty mi spokój z twoimi snami! Nie opowiadaj mi ich, bo sprowadzasz nieszczęście!


– Chyba odwrotnie… Nieważne. Kiedy zorientowałeś się, że hamulce nie działają?



– Chyba na czwartym zakręcie. Trzymałem z całych sił kierownicę i sprzęgło. Gdybyś nie dała rady wrzucić biegu, zostałoby mi już tylko skierować samochód twoją stroną na skały.


– Mogłabym wtedy zginąć…


– No cóż, chyba lepiej, gdy dziecko straci jedno z rodziców niż dwoje. Ale wrzuciłaś bieg i żyjemy. Nie ma o czym mówić…


– Ach tak? – wyszeptała i poczuła ostry ból w piersi. Była wstrząśnięta tak otwartym postawieniem sprawy.


Jeśli naprawdę tak myślał, nie powinien był tego mówić. Cholera jasna! Miał rację! Lepszy jeden rodzic żywy niż dwoje martwych, ale – na Boga! – wolałaby tego z jego ust nie usłyszeć. A skoro już usłyszała, co zrobić, żeby potrafić o tym zapomnieć?


Dlaczego życie jest takie skomplikowane? Awa kiedyś powiedziała jej, że zanadto wszystko analizuje, rozkłada na czynniki pierwsze…

Łatwo jej było ją osądzać, kiedy w ich związku z Rafałem wszystko było takie oczywiste, jednoznaczne. Szli ramię w ramię, jednakowo myśleli, kochali, żyli i umarli razem. Byli zbyt doskonali, żeby trwać? Jakie to niesprawiedliwe!


Jak twierdziła Zofia, jej najstarsza córka miała serce na dłoni.

Nigdy nic nie potrafiła ukryć przed światem. Ale myliła się. Kasia miała swoje mroczne tajemnice. Nigdy na przykład nie powtórzyła matce tej rozmowy z mężem odbytej nazajutrz po ryzykownym zjeździe z owej strasznej alpejskiej góry.


Przekroczywszy granicę Polski mieli zamiar pojechać najpierw do Zamościa po córeczkę i jej babcię oraz Helę, ale Zofia uważała, że to przedłuży ich podróż, a wolała, żeby ją jak najszybciej zakończyli.

Powiedziała więc, że spotkają się w Warszawie.



Stęskniona matka i córka nie mogły się tego doczekać. Kasia, od lat nawykła do życia na walizkach, do rozstań i powrotów, po raz pierwszy przeżywała to tak emocjonalnie. Były w jej życiu podróże znacznie dłuższe niż ta, ale żadna z nich nie ciągnęła się dla niej tak uciążliwie długo. A przecież ta eskapada trwała tylko sześć tygodni.

Tylko czy aż? Relatywność tych określeń zadziwiała ją. Z jednej strony pierwszy raz w życiu mogła dzielić się z bliskim sobie człowiekiem wrażeniami z poznawanych miejsc i rzeczy, z drugiej dojmująca tęsknota za maleńką istotką zamazywała, osłabiała siłę tych doznań. Dopiero po jakimś czasie od powrotu – już uspokojona, mając wszystko, co najdroższe, w zasięgu ręki – potrafiła docenić to, co wyniosła z owej „gonitwy” po Europie. Bo mimo wielu wyjazdów do pracy, a przy okazji zwiedzania świata, ani jej, ani Maćkowi nie zdarzyło się do tej pory pędzić przed siebie jedynie po to, by nacieszyć oczy widokiem Krzywej Wieży, Piety czy Eskurialu. To była zaiste wielka frajda! Nawet gdy trzeba było po tym wszystkim znowu wrócić do prozy życia i wystawać w kolejkach gwoli zaspokojenia codziennych, banalnych potrzeb.


Spędzając ze sobą w podróży po dwadzieścia cztery godziny na dobę mieli z mężem dużo czasu na rozmowy. Maciek uważał, że ona ostatnimi czasy za dużo siedzi w domu, niepotrzebnie rezygnując z pracy artystycznej. Okazało się, że on ma większą potrzebę, by jego żona błyszczała, niż ona sama. Uznał, że jej pisanie to nie do końca to, co powinna robić, że jest zbyt młoda, żeby się tym zasłaniać przed powrotem do tego, czemu się poświęcała wcześniej, czyli zanim została matką.


– Zrozum – mówił jej aktywny mąż. – Bycie matką to piękna rzecz, ale matek jest tysiące, a ciebie stać na coś więcej.


– Nie porównywałabym tych wartości – zaczęła się bronić.


– Chyba nie zamierzasz skapcanieć, stać się jedną z tych smętnych matron, dla których obiadki i doniczki na oknie to szczyt marzeń.



– Skoro tak uważasz…


– Daj spokój, Kasiu! Ty, taka pełna polotu i fantazji!


Poddała się. Nie to, żeby nie lubiła tego, co dotychczas było jej pasją. Wiedziała, że ona jej nie opuści, ale wróci do niej w odpowiednim czasie. Miała jednak coś do stracenia. Miłość i szacunek kochanego mężczyzny. Uznała, że nie są one na tyle mocne i trwałe, żeby nie potrzebował dodatkowych podniet, więc ona musi podnieść swoją atrakcyjność, aby ich dostarczyć. Słowem, powinna się starać.


A tymczasem życie rzuciło jej kolejną kłodę pod nogi, żeby utrudnić realizację tych planów. Okazało się mianowicie, że Hela nasłuchawszy się sugestywnych aluzji Jerzego Dąbrówki, połknęła haczyk i Teddy Roschak vel Rosiak stał się obiektem jej marzeń. Trudno było temu nie przyklasnąć. Spekulowanie, ile jest w tym zauroczeniu prawdziwego uczucia, a ile charyzmatycznych zabiegów swata, w obliczu otwierającej się przed Helą perspektywy zostania panią mecenasową z antypodów mogłoby być uznane za zwykłe czepianie się.

Awans społeczny ładniutkiej i poczciwej Heli nie ulegał wątpliwości, zatem trzeba było pozwolić jej iść własną drogą.


– Nie martw się Kasiu, poszukam ci nowej opiekunki do Zosi – pocieszała ją matka.


– Ale tu nie chodzi o mnie czy o Zosię, tylko o Helę. To wszystko dzieje się za szybko. Czy ona będzie szczęśliwa?


– Świata nie zbawisz. Jest takie stare dobre powiedzenie: „Każdy jest kowalem swego losu”. Dziwisz się, że Hela kuje żelazo, póki gorące? Bo ja nie. Dla kogoś takiego jak ona to wielka szansa i oby wypaliła.


Tak więc Hela jako „żona dla Australijczyka” w niedługim czasie odpłynęła w siną, miejmy nadzieję, że nie mroczną dal, z ogromnym bagażem polskich lnianych obrusów, bawełnianych ścierek i puchowych pierzyn. Zapobiegliwi krewni tak zadbali o jej posag. Zofia z Kasią dołożyły coś niecoś pustosząc rodzime Cepelie.


[1] Sprawdź hamulce


Rozdział dziesiąty


Wbrew ambitnym postanowieniom czas upływał Kasi na podwożeniu córki na lekcje tańca czy basen do Pałacu Kultury, prowadzenie domu i robienie przetworów, w czym Zosia chętnie jej pomagała. Zwłaszcza w kiszeniu ogórków, które były jej największym przysmakiem. W przerwach – a jakże – Kasia pisała piosenki, racząc nimi swoje rywalki ze sceny.


Zafascynowana jej twórczością córeczka, kiedy tylko znalazły się w miejscu publicznym, popisywała się swoimi zdolnościami. Ostatnio, gdy wracały autobusem z miasta, pochwaliła się głośno: „Wiesz, napisałam taką piosenkę: Przyszła koza do woza, a ten wóz był

dziurawy, wysypały się gruszki i troszeczkę kawy”. Rymowała jak stara i nierzadko miało to sens. Ach, ta Zosia, ciekawe co z niej wyrośnie?


Listy od pani Mai przylatywały od czasu do czasu z różnych miejsc na świecie, kilka pierwszych nadeszło hurtem i czekały na powrót adresatki z podróży. W jednym z nich przeczytała:

Kasiu, duchowa Córeczko!


Wyobraź sobie, że jestem w Moskwie. Kto by pomyślał, że aż tu mnie losy zaniosą. Zwiedziliśmy właśnie Kreml i obejrzeliśmy skarby tam zgromadzone, a teraz siedzę sobie z moim antysowieckim Mateuszem w GUM-ie (Gławnyj

Uniwermag,

po

naszemu

Cedet)

i jemy

marożenoje[2]. Poza tymi lodami, które skuwają północne tereny Rosjan, z przepięknym Bajkałem na czele, te tu, z Uniwermagu, to ich niewątpliwy sukces. Nie masz pojęcia, jakie pyszne! Co ja mówię, ależ masz pojęcie. Przecież bywałaś w tym kraju na gastrolach[3] . Mając jeszcze w pamięci złote i srebrne serwisy stołowe Katarzyny II, spoglądam przez okno na Plac Czerwony, patrzę na zakutanych w grube chusty ludzi w walonkach i przecieram oczy. Czy to możliwe, że to lata siedemdziesiąte dwudziestego wieku? Ziemia jest okrągła, a ci, co ją zaludniają, mają tak mało wyrównane szanse. Ten nasz glob ziemski o kulistym kształcie dla większości jest kanciasty, że aż strach.



Najśmieszniejsze jest to, że korzystając z atrakcji tej naszej darmowej podróży, czyli prawdziwego daru losu, zarówno ja, jak i mój niesforny mąż podnosimy nasz status majątkowy. Kiedy w „National Geographic” zorientowano się, komu przypadła główna wygrana, podpisali z nami (z każdym z osobna) kontrakty – ze mną na artykuły i relacje z podróży, z Mateuszem na zdjęcia. Tak więc nie tylko zwiedzamy, ale jeszcze zarabiamy.


Zostawiłam Hani upoważnienie na odbiór moich honorariów wydawniczych w Paryżu. Cieszę się, że chociaż tak mogę jej pomóc.

Sama, biedactwo, zmaga się z zarabianiem na dom i dzieci. Jest bardzo dzielna. Jej „były” udziela się jako tatuś od święta, chodzi z dziećmi raz na dwa tygodnie na obiad lub do kina i wysyła jej bełkotliwe traktaty o wychowaniu, trudne do zrozumienia, bo sprawy te zna raczej z teorii.

Opłaca mu się tracić czas na wypisywanie głupstw, ponieważ w ten sposób przeciwdziała podwyższeniu alimentów. Ma przecież inne wydatki, bo swojej dwa lub trzy razy młodszej od niego flamie zmajstrował dzidziusia.


Podobno widziałyście się z Hanią. Jakże jej zazdroszczę! W jakiej jest formie? Moja piękna, mądra córeczka, cała dla dzieci, nie dla siebie… Tęsknię za nią i za wnukami. Sama sobie jestem winna, bo nikt mnie w tę podróż nie wyganiał.


Człowiek uczy się przez całe życie. Wybiłam sobie wreszcie z głowy ucieczkę do Beau Soleil[4]. Pamiętasz? Opowiadałam ci o tym, że jak będę – może już wkrótce – niedołężna, wyjadę w to piękne, ciepłe miejsce, żeby nie absorbować bliskich opiekowaniem się kłopotliwą staruszką. Teraz wiem, że nie zniosłabym tęsknoty, a – paradoksalnie – z uciułanych honorariów za artykuły wreszcie mam na to środki!

Gdybym

kupiła

mieszkanie

w Beau

Soleil,

byłoby

bardzo

prawdopodobne, że Hania i wnuki, a także, mam nadzieję, i Ty z rodziną odwiedzalibyście mnie, choć nie jest to miejsce bezpieczne. Wiem to po przestudiowaniu mapy geologicznej Morza Śródziemnego. Wiedzą też sejsmolodzy, że jak te gorące magmy wydobędą się z ziemi w postaci lawy, jak to kiedyś wybuchnie, dopiero będzie się działo, raj się w piekło zamieni… Nie kupię tam nic, mając taką obsesję. Takie to nasze życie – „nie ma tego dobrego, co by na złe nie wyszło”.


Mateusz, ach Mateusz – moje odwieczne „enfant terrible” [5].

I pomyśleć, że ja nie bacząc na całe długie z nim bytowanie dobrowolnie oddałam się mu teraz w niewolę, by spędzać dwadzieścia cztery godziny na dobę pod jego wnikliwą kuratelą! Bo jakże inaczej to nazwać? Kiedy przewodnik w wycieczkowym autobusie relacjonuje nam, co widać przez okna, on dodatkowo snuje swój monolog zagłuszający. Powtarza mi, co zdoła usłyszeć, jakbym była nierozgarniętym dzieckiem, któremu wszystko trzeba po trzykroć powtórzyć, by do niego dotarło. Nie dowierza też moim oczom, rzucając co chwilę polecenie: „Patrz, widzisz? Patrz!” Kiedy proszę, żeby przestał się mną zajmować, pyta z oburzeniem: „Czemu się tak wściekasz?” A gdy wracamy do hotelu, relacjonuje mi wszystko, co oglądaliśmy, jakby mnie przy tym nie było.

Podobnie jest przy oglądaniu telewizji. Jednym słowem, uwagę i umysł

mam zagospodarowane do imentu. Z trudem udaje mi się skupić, by wywiązać się ze zobowiązań związanych z kontraktem z naszymi darczyńcami. Nie piszę w listach, co zwiedzam. Możesz o tym poczytać w „National Geographic” – chyba można to u was dostać?


Dziwaczejemy na starość, mój mąż tak, jak opisałam, ja z pewnością inaczej… Narzekam, a przecież nie mogłam z nim nie pojechać. Muszę dopilnować jego diety, brania leków, pomóc mu w smarowaniu maścią uczulonego miejsca na plecach. Muszę też przypilnować, żeby się odpowiednio ubierał. A skoro muszę, nie ma dyskusji. Jestem, gdzie trzeba. W każdej chwili ciszy, kiedy nie czuję presji i wygospodaruję sobie czas na własne myśli, patrzę z dystansu na to, co było. Tak często zdarza mi się nie pamiętać, że o wiele, wiele więcej mam za sobą niż przed sobą, a kiedy to do mnie dociera, wpadam w panikę. Nie, żebym się bała przeniesienia na tamtą stronę. Nie! Moja panika odnosi się do mego marnotrawstwa. Powinnam bardziej szanować czas. A on, mój cenny czas, którego mam tak niewiele, przecieka mi przez palce.


Kiedyś, jako młoda osoba, wpadałam nieraz w zadumę nad tym, co czuje ktoś nękany nieuleczalną chorobą, kto ma policzone dni. Teraz to wiem, jestem w podobnej sytuacji, ale czuję to samo co kiedyś, czyli budzę się co dzień z nadzieją, że zrobię to czy owo, doczekam czegoś, coś przeżyję, pokonam, osiągnę. Nadzieja trwa uparcie, chociaż szanse maleją. Świadomość tego pojawia się jak błysk, oślepia, rani i… umyka.

I znowu żyję tak, jak zawsze, jakbym była na początku drogi – niepoprawnie. I już wiem, że inaczej się nie da. Dlatego koniec drogi jest zawsze zaskoczeniem, kiedy by się nie pojawił, nawet dla tych, którzy mają nadziei tyle co za paznokciem, bo muszą ją mieć, póki żyją. Ach, nadzieja! Nic tak nie ratuje i nic tak nie zawodzi, jak ona. I w tym tkwi jej przemożny urok.


Wiesz, co jest najbardziej irytujące w naszej wycieczce? To, że w planie była Warszawa. Warszawa, którą znam, kocham, za którą tęsknię i nie mogę jej zobaczyć. Znając naszą sytuację, usunięto ją z naszego planu podróży. Czy tak będzie już zawsze? Nigdy już tam nie wrócę? Zawsze i nigdy – okropne słowa! Kochana moja, obiecaj, że jeśli wrócę z tej podróży, przyjedziesz do mnie. Jeśli mam nie zobaczyć już Warszawy, to was muszę!!! Cieszę się, że Twoja Zosia tak cudownie się rozwija. Zawsze mobilizowałam cię do pracy na scenie, teraz mówię: nie martw się tą przerwą. Tamto wróci. Jak teraz myślę o tym, co w moim życiu było najlepsze, to nic, żaden sukces, żadne doznanie, nie dorównuje przeżyciom, jakie dało mi macierzyństwo. Wszystkiego prócz niego mogłabym się wyrzec. Tego nigdy i za nic. Sama to wiesz i czujesz.


Całuję więc was wszystkich. Ciesz się nimi, ciesz się swoją matką póki możesz i obyś mogła jak najdłużej.


Twoja wiekowa obieżyświatka z przypadku,


Maja



Przeczytawszy ten list Kasia pomyślała, że Hania niepotrzebnie się martwi, bo jej matka jest o wiele silniejsza, niż jej się wydaje. Straciła jednak tę pewność, kiedy przeczytała list z Tokio.


Witaj moja Mała!


Wyobraź sobie, że jestem w Tokio. Mieszkam w tym samym hotelu, w którym podczas waszego tournée umieszczono „Mazowsze”. A żeby było śmieszniej, zakwaterowano mnie w pokoju zajmowanym wtedy przez Mirę. Mój Boże, ile to już lat? To był rok 1960, a więc prawie trzynaście.

Ależ ten czas leci.


A nasze spotkanie pamiętasz? Zrobiłaś mi swoją obecnością cudowną niespodziankę. Wyjechawszy z Polski, kiedy Cię wspominałam, wymyślałam dla Ciebie różne scenariusze. Przeczuwałam, że będziesz na scenie, ale że wylądujesz w „Mazowszu”, nie przypuszczałam. Tokio, Tokio, Tokio. Tyle wspomnień z nim związanych. Trzy lata tam mieszkaliśmy. Przez te trzy lata dużo się tych wspomnień nazbierało.


Byłam wtedy ruchliwa, sprawna, biegałam jak fryga! A teraz – szkoda gadać. Czego chcieć? Mam prawie osiemdziesiąt lat. No może trzy mniej. Ale jakie to ma znaczenie, dwa mniej, dwa więcej? Teraz wszystko robię wolniej, a czas umyka szybciej. Nie nadążam. Kiedyś obserwując niektóre starsze ode mnie koleżanki w teatrze dziwiłam się, że tak się grzebią z ubieraniem, makijażem. Teraz sama taka jestem. Na zawiązanie sznurówek, nawet kiedy się śpieszę, potrzebuję co najmniej dziesięć minut. Bo trzeba się schylić, podnieść nogę, żeby do tych sznurówek sięgnąć, a ja prawej nogi nie mogę oderwać od ziemi…


Chwała Bogu, że w tej podróży nie muszę robić zakupów żywnościowych. Coraz trudniej mi nosić cokolwiek. Uwielbiałam kiedyś przepaściste torby. Teraz też takie lubię, ale co z tego, gdy nie mogę ich dźwigać. Noszę więc jak najmniejsze, leciutkie. Niewiele mogę w nich schować… Pamiętasz sklepy w Tokio? No więc wyobraź sobie, jak ja się tu teraz czuję wyrzekając się cudownych zakupów tylko dlatego, że nie zdołam ich zanieść do hotelu…


Ginza [6] wygląda teraz zupełnie inaczej. Nie ma już tego samochodu zawieszonego prawie na szczycie wieżowca, który był dużą atrakcją. Ale, ale, miałam pisać o stanie ducha, o tym, co tu widzę, będzie w „National Geographic”.


Przeżyłam kilka dni temu straszne chwile. Siedziałam nad kartką papieru spełniając moją kontraktową powinność, skończyłam jakiś akapit, postawiłam kropkę i… poczułam, że nie mam więcej nic do powiedzenia. Nic a nic. Zero! Koszmar! Czy kiedyś, wkrótce, może niedługo, dopadnie mnie też niemoc twórcza? Odpukuję! Zastanawiałam się nad tym, skąd to się wzięło. Czy w młodszych latach też mi się to zdarzało? Oczywiście że tak, wiele razy. Pamiętam, jak nieraz ręka goniła myśl, fabuła zdawała się sama budować, a potem nagle uświadamiałam sobie, że muszę stanąć, zawrócić, bo kierunek, w jakim się rozpędziłam, prowadzi donikąd. I zanim porozplątywałam zasupłane wątki, mijało sporo czasu i trudno było ruszyć na nowo.


Kochana moja, te moje skargi i narzekania niech zostaną naszą tajemnicą. Przed Hanią. Swojej mamie możesz o tym powiedzieć, ona zrozumie. Hania podniesie larum. Ona mojego starzenia boi się o wiele bardziej niż ja sama. Gdzie tylko zobaczy jakiś gabinet lekarski albo przeczyta anons o nowej metodzie leczenia tego czy owego, powtarza mi uparcie, że powinnam tam pójść i spróbować tam się przebadać albo rehabilitować. Gdybym jej słuchała, już bym nic nie robiła, tylko biegała od lekarza do lekarza, a przecież mam jeszcze tyle do zrobienia.


Pytanie, czy w mojej sytuacji powinnam zdecydować się na tę wycieczkę? Jeśli bym tego nie zrobiła, musiałabym też nie puścić na nią Mateusza. Gdyby tu był beze mnie, dopiero by się załatwił! Czy wiesz, że on ma jakiś podświadomy pęd do samodestrukcji? Jak on się żywi! Kiedy tylko ma prawo wyboru, od razu sięga bezbłędnie po to, co mu najbardziej szkodzi. Jak dziecko!



Czasem chce mi się śmiać z naszej tu sytuacji. Czuję się jak bogata Amerykanka,

która

wychowała

dzieci

i za

pieniądze

spadkobierców spełnia marzenie z młodości – podróżuje.


A tak naprawdę w tych wojażach, które rozłączają mnie z tymi, których kocham, ja się na moje stare lata jeszcze wiele nauczę i warto było się na to zdecydować. Nawet mój uparty Mateusz, który nie lubi zmieniać zdania w żadnej kwestii, przyznaje, że to czy owo inaczej dotąd widział, a to, co teraz zobaczył, otwiera mu oczy i pokazuje, że się mylił.


Tyle o tym, co się dzieje z nami i w nas, a o tym, co nas fascynuje w stolicy Japonii, przeczytasz sobie w gazecie.


Sajonara[7] Kasiu miła


[2] Lody


[3] Tournée


[4] Francuska część Monte Carlo


[5] Okropne, niesforne dziecko, w przenośni osoba łamiąca wszelkie zasady

[6] Jedna z głównych ulic Tokio, „złota ulica”


[7] Do widzenia


Rozdział jedenasty


Nie mając pięciu lat Zosia umiała czytać i pisać. Podobnie jak jej matka, gdy była w jej wieku.


Zanim pójdzie do szkoły, trzeba było posłać ją do przedszkola, żeby przyzwyczaiła się do współżycia z rówieśnikami.


Od czasu zamążpójścia Heli przewinęło się przez dom Kalczyńskich mnóstwo opiekunek małej mądralinki. Były to panie w różnym wieku, od osiemnastolatek po emerytki. Jedna przetrwała w tej pracy trzy miesiące i to był rekord, a najkrótszy okres pracy miała pewna panienka ze znakomitymi rekomendacjami od dyplomatów włoskich. Zdążyła tylko pójść z Zosią na spacer do parku. Okazało się, że wyszkolona w domu ambasadora opiekunka posiada zdolność błyskawicznego nawiązywania kontaktów. Na owym pierwszym spacerze zacieśniła kontakty z dwoma poznanymi tam panami tak dalece, że zbulwersowana podopieczna, której kazała siedzieć grzecznie na sąsiedniej ławce, po opisaniu rodzicom, co się tam działo, domagała się wyjaśnień, bo nie do końca to rozumiała. Zamiast przychylić się do jej prośby, rodzice kazali opiekunce spakować walizkę i odprowadzili ją do drzwi.


Inną z tych pań Kasia przyłapała na tym, jak obok przedszkola zmuszała jej córeczkę do przejścia przez jezdnię na czerwonym świetle.

Na szczęście zdołała to udaremnić. Coś ją tknęło, żeby pójść sprawdzić, jak się odbywa odprowadzanie Zosi do przedszkola.


– Czemu pani to zrobiła? – zapytała kobietę, trzymając dziecko za rękę. – Jest pani daltonistką?


– Jaką daltonistką?


– Daltonista to ktoś, kto nie rozróżnia kolorów. Ma pani z tym kłopot?



– Nie, tego kłopotu nie mam.


– A więc zrobiła to pani umyślnie? Jak pani mogła, tak się pani śpieszyło? A gdyby wpadła pod samochód?


– Ja nie chciałam, to mimo woli, to jest niezależne ode mnie… – tłumaczyła się kobieta i nagle zalała się łzami.


O mój Boże! – pomyślała Kasia – to wariatka. Zaangażowałam nienormalną.


– Moja córeczka tak zginęła. Była o rok starsza od Zosi. Przejechał

ją samochód. Na śmierć! – mówiła dalej opiekunka, łkając. – Od tej pory nie mogę patrzeć na inne dziewczynki… Na żywe dziewczynki.


– Ależ pani powinna się leczyć!


– Wiem, nic na to nie poradzę…


Kasia poczuła, że traci grunt pod nogami. A więc to nie był

przypadek, tylko zamach na jej dziecko.


– Litości, pani Jadziu, to, co panią spotkało, jest straszne, ale nie może pani życzyć innym matkom czegoś podobnego.


– Nikomu niczego nie życzę, lecz nie mogę patrzeć na inne dzieci.


Kasia nie wiedziała, co począć. Serce jej się ściskało, ale zdawała sobie sprawę, że nie może tego tak zostawić. Ani tej biedaczki bez pomocy, ani potencjalnych jej pracodawców.


– Chodźmy do przedszkola. Zostawię tam Zosię, wrócimy do domu i porozmawiamy. Proszę się uspokoić. Nie może pani tam wejść taka zapłakana. Dzieci się przestraszą.



– Nigdzie z panią nie pójdę.


– Ależ pójdzie pani. Przecież zostały u mnie pani rzeczy.


– A tam, rzeczy!


– I dokumenty, i pieniądze. Niech pani się nie boi. Pomogę pani, pani Jadziu – mówiła Kasia, trzymając ją za rękę.


Zaraz za drzwiami przedszkola spotkała wychowawczynię.

Powiedziała do niej:


– Dzień dobry, pani Aniu. Mam do pani prośbę. Proszę rozebrać Zosię. Jest trochę zdenerwowana, bo tę panią, która mi towarzyszy, spotkało nieszczęście. Muszę jej teraz pomóc.


– Kochanie, bądź grzeczna, przyjdę po ciebie o trzeciej – zwróciła się do córki.


– Przyjdziesz sama, bez pani Jadzi?


– Tak, kochanie. Na pewno przyjdę po ciebie. Dziękuję pani Aniu.

Wszystko potem pani wyjaśnię. Do zobaczenia.


Pani Jadzia przestała płakać i szła pokornie, a raczej ciągnęła się za trzymającą ją za rękę pracodawczynią. Ta natomiast głowiła się właśnie, jaki powinien być jej następny krok. Była wstrząśnięta wyznaniem kobiety. Rozumiała jej desperację, ale nie jej postępowanie. Kto wie, co z nią by się stało, gdyby znalazła się w takiej sytuacji. Stanowczo musi tej biedaczce pomóc, zadbać o nią i nie dopuścić do tego, żeby swoje nieszczęście przeniosła na innych. Najważniejsze teraz jest uspokoić ją, zaprowadzić do domu i wezwać kogoś do pomocy. Może podam jej coś na uspokojenie – planowała – a potem zadzwonię do Kamy, mówiła mi, że nie ma dziś dyżuru.



Kama, spikerka telewizyjna, mieszkała na sąsiedniej ulicy i była od niedawna jej przyjaciółką, chociaż znały się od kilku lat. Ona lubi być mediatorką, jest energiczna, autorytatywna i na pewno potrafi znaleźć dobre wyjście z sytuacji – pocieszała się Kasia.


Kiedy tak rozmyślała, weszły na teren zieleńca poza ogrodzeniem przedszkola. Nie było tam o tej porze nikogo poza staruszką z pieskiem siedzącą na odległej ławce. Pani Jadzia wyszarpnęła rękę z dłoni pracodawczyni tak mocno, że ta omal się nie przewróciła, i puściła się biegiem przed siebie. Zanim Kasia złapała równowagę i ruszyła za nią, uciekinierka zniknęła za najbliższym budynkiem dzielącym skwerek od ulicy. Pobiegła w tamtą stronę, ale ani przed domem, ani na ulicy nie dostrzegła ściganej. Zajrzała do jednej z bram, lecz zobaczywszy jej mroczne wnętrze

uświadomiła

sobie,

że jeśli Jadwiga jest

niezrównoważona, może ją zaatakować. Zrezygnowana poszła w kierunku domu. Tam były jeszcze rzeczy zbiegłej, walizka i najprawdopodobniej dokumenty. Musi się po nie zgłosić. Przynajmniej powinna.


Po wejściu do mieszkania nalała sobie wody do szklanki i przysiadła na krześle w kuchni, nie zdjąwszy płaszcza. Popijając ją rozmyślała, co robić dalej w tej sytuacji. Przede wszystkim musi zmienić swoje plany na ten dzień. Nie może pójść na spotkanie z organizatorem trasy koncertowej, bo powinna być w domu na wypadek, gdyby Jadwiga wróciła po swoją walizkę. O dalszej jej pracy nie ma mowy, ale też nie można zostawić tej kobiety bez pomocy i jakiegoś nadzoru, żeby nie zrobiła krzywdy komuś albo sobie.


Kasia chciałaby poradzić się męża, co ma z tym wszystkim począć, ale po zastanowieniu się odstąpiła od tego pomysłu. Co z tego, że wywoła go z pracy. Maciek będzie zdenerwowany, może działać drastycznie wobec mimo wszystko nieszczęśliwej Jadwigi i on też będzie miał pokrzyżowane plany. Wystarczy, gdy mu wszystko zrelacjonuje, jak wróci do domu. W końcu zadecydowała, że zadzwoni do Kamy, i podeszła do telefonu.



– Halo? Słucham – usłyszała głos przyjaciółki.


– Kama? Kamień spadł mi z serca, że cię zastałam. Masz chwilę czasu? Bo mam kłopoty.


– Wybieram się na zakupy. Mogę wstąpić do ciebie po drodze. Co to za kłopoty?


– Przyjdź, proszę cię, przyjdź jak najszybciej!


– Ale co się stało? Ktoś jest chory?


– Chodzi o moją nową opiekunkę. Złapałam ją na tym, jak popychała Zosię, by przeszła przez ulicę w ruchliwym miejscu na czerwonym świetle.


– Co? I jak na to zareagowałaś?


– Powstrzymałam ją, ale mi uciekła. Chyba jest niezrównoważona.

Nie wiem, co robić?


– Idę do ciebie – powiedziała Kama i odłożyła słuchawkę.


Ona i jej mąż, Antek, zawsze gotowi byli udzielać pomocy w sprawach spornych. Nie wahali się wkroczyć w środek kłótni małżeńskiej swoich znajomych czy nawet w bójkę pijanych łobuzów na podwórzu, co wymagało nie tylko umiejętności mediatorskich, a też odwagi. Antek miał ku temu niezłe przygotowanie, jako że był

kiedyś komandosem. Kama nosi w sercu przekonanie o tym, że zawsze ma rację, ale nieobca jest jej waleczność. Ponadto z pracy wyniosła ciekawość dziennikarską, która ją ciągnie w różne ekstremalne sytuacje, żeby je rozeznać i nagłośnić. Nie jest wprawdzie dziennikarką, tylko tubą takiej działalności jako spikerka, ale kto wie, czy z tych dwóch profesji właśnie dziennikarstwo nie jest jej prawdziwym powołaniem.



Nie upłynął kwadrans od rozmowy z Kamą, kiedy Kasia usłyszała charakterystyczne stukanie jej obcasów po posadzce korytarza i zaraz po tym dzwonek do drzwi.


– Witaj! – powiedziała otwierając drzwi


– Nie zamykasz się na zasuwę? – zdziwiła się Kama.


– Nie, jest dzień, dlaczego miałabym to robić?


– A jakby ta wariatka wróciła?


– Przecież czekam na nią. To nie tyle wariatka, co desperatka. Ona straciła córkę w wypadku. Od tamtej pory nie może patrzeć na dzieci.


– I dlatego zatrudnia się jako ich opiekunka?


– No właśnie. Dlatego chyba wymaga pomocy.


– Pomocy? Przede wszystkim unieszkodliwienia. Przecież ona jest niebezpieczna. Poczekam tu z tobą na nią.


– Jesteś pewna, że wróci?


– Skoro ma tu swoje rzeczy? Chodź, sprawdzimy jej dokumenty.


Kasia nie chciała ruszać bagażu kobiety, ale Kama nalegała, więc ją otworzyły. Okazało się, że słusznie. W walizce była tylko jedna zmiana ubrań, butelka denaturatu (po co?), mydło, pasta do zębów, dwa białe fartuchy, jakie noszą kucharze lub pracownicy służby zdrowia, oraz zawinięte w serwetki kosmetyki: krem do rąk, szminka i puder, które Kasia rozpoznała jako swoje. – Była tu dopiero drugi dzień, a już zdążyła nakraść – zdziwiła się Kasia. Natomiast ani w walizce, ani w torebce nie znalazły dokumentów. Najwidoczniej miała je przy sobie.



– Sprawdzałaś jej dowód? Zapisałaś sobie dane? – zapytała Kama.


– Nie zdążyłam. Za kilka dni i tak miałam załatwiać sprawę jej zatrudnienia w ZUS-ie.


– Sama jesteś sobie winna. Takie rzeczy robi się od ręki. A tak w ogóle to powinnaś mieć jej dowód u siebie.


– No wiesz, nawet o tym nie pomyślałam. Na ogół staram się nie odmawiać osobom u mnie zatrudnionym jakiegoś kredytu zaufania.

Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że mogę się tak pomylić. Zazwyczaj mam intuicję.


– Zazwyczaj, zazwyczaj! Jaka ty jesteś naiwna i głupiutka!


Cała Kama. Nie opuści żadnej okazji, żeby okazać tej, którą lubi nazywać przyjaciółką, swoją wyższość. Ta jej dominacja kładzie się cieniem na ich stosunkach, ale o tym wie tylko Kasia, jej koleżanka nie bierze tego pod uwagę. Albo przypuszcza, że druga strona jest zbyt „naiwna i głupiutka”, żeby ją to bolało, albo podejrzewa ją, że ma taką grubą skórę.


Postponowana słysząc takie i podobne uwagi rzadko na nie reagowała słownie, dużo jednak o nich myślała i przeżywała je.

Zastanawiała się, czemu Kama to robi, co ją pcha do takich wypowiedzi i pogardy. Czy wyobraża sobie, jak osoba w ten sposób atakowana może się czuć w takiej sytuacji? Dochodzi czasem do wniosku, że zapewne nie. Najprawdopodobniej ma silnie rozwinięty zmysł konkurowania i to ją pcha do nie przebierania w środkach, podnoszenia czy też utwierdzania się w swojej wartości.


Kiedyś, gdy były obie na koncertach w Londynie (Kama jest często angażowana jako konferansjer), zdarzyło się Kasi brać udział w pewnym spotkaniu

towarzyskim

u znakomitych

przedstawicieli

polskiej

emigracji. Zabawa się rozkręciła i uczestnicy poprosili Kasię o zaśpiewanie jej autorskiej piosenki, którą zachwycili się na koncercie.

Spełniła uprzejmie ich prośbę, zebrała mnóstwo komplementów i wtedy gospodarz domu zaproponował:


– A może by tak nasza urocza pani konferansjer zaprezentowała coś ze swojego repertuaru?


– Ja wierszyków nie składam! – wykrzyknęła Kama z naciskiem.


Wśród zebranych zapanowała krępująca cisza. Wiedzieli, że zaprosili do siebie bądź co bądź dwie przyjaciółki, prośbą o występ chcieli je uhonorować, a tu taka reakcja.


Kasi zrobiło się niewymownie przykro, bo nie wiedziała, że Kama, która chętnie brała jej teksty do wykonywania na estradzie, tak nisko ją ceni. Nie mogła też zrozumieć, dlaczego mieniąc się jej przyjaciółką, tak ostentacyjnie w tym zacnym, ale obcym im towarzystwie daje temu wyraz. Wprawdzie biorąc owe teksty do wykonania nigdy ich zbytnio nie chwaliła, nawet gdy były sam na sam. Czasem po przeczytaniu ich puściła wątpliwej wagi komplement, na przykład:


– Bo ty, Kasiu, nawet nie wiesz, że zupełnie podświadomie napisałaś coś bardzo mądrego!


– Ależ świadomie, ja się starałam wyrazić… – broniła się autorka.


– Otóż to! To, że się starasz, to ja wiem. Ty się nieustannie starasz.

Ciekawe, że efektu tych starań nie daje się zauważyć.


Utarło się już, że wszystko, co Kasia napisze, przyjaciółka czytając poddaje wnikliwej krytyce. Zupełnie spontanicznie przyjęła na siebie rolę naczelnej recenzentki. Autorka musiała się tłumaczyć z tego, co miała na myśli pisząc dany tekst, i kajać. A ponieważ czuła się wtedy „na cenzurowanym”, jąkała się, popełniała lapsusy, potwierdzając w ten sposób swoją niższość intelektualną. Potem dziwiła się, że to robi. Po jakimś czasie machnęła na to ręką, mówiąc sobie: Nic to! Kama tak ma.

Nie byłaby sobą, gdyby zaniechała swoich cierpkich uwag.


Tak więc obie w końcu przyzwyczaiły się do swych pozycji w trwającej mimo wszystko przyjaźni. Jedna z nich uważała, że nie musi być dominująca ani zawsze mieć rację, drugiej zaś najwidoczniej zadawanie się z istotą, która – jak sądziła – nie dorównuje jej intelektem, nie uwłaczało. A chodziło tu najwyraźniej głównie o intelekt, bo na staraniach o prymat w urodzie, umiejętnościach kulinarnych czy artystycznych Kamie nie zależało.


– Hej, słyszysz mnie? Co się tak zamyśliłaś? – wyrwał Kasię z zadumy głos Kamy. – Czy jesteś pewna, że ona nazywa się tak, jak ci powiedziała?


– Teraz już nie wiem. Pokazała mi rekomendację, dowód miałam zobaczyć później… Teraz jeśli odważę się kogoś do Zosi zaangażować, będę dmuchać na zimne.


– Lepiej późno niż wcale. Poczekam na nią z tobą, zanim Maciek nie wróci. Nie powinnaś być sama, kiedy ona przyjdzie po te rzeczy.

Skoro jest rąbnięta, może rzucić się na ciebie.


– Jak sobie pomyślę, co mogłoby się stać, gdybym za nią nie poszła do przedszkola…


– Wiem, co zrobimy, jeśli tu nie przyjdzie – oświadczyła nagle Kama. – Pójdę do mojego szefa i poproszę go, żeby mi pozwolił ogłosić w czasie dyżuru na wizji, że istnieje taka osoba, która może być zagrożeniem dla dziewczynek, do których się angażuje jako opiekunka.

Masz jej fotografię?


– Skąd mam mieć? Przecież nie znalazłyśmy dokumentów.



– To ją narysuj, masz łatwość portretowania.


– I co to da?


– Dużo. Nawet jeśli nie uda się jej złapać, dostanie ostrzeżenie, że nie jest bezkarna.


– Ale to jej nie pomoże. Poza tym nie można przez radio ogłaszać kogoś niebezpiecznym wariatem, gdy nie ma się na to dowodów.

Możemy ją skrzywdzić…


– Kasiu, daj sobie spokój ze skrupułami wobec niej. Pomyśl, co chciała zrobić.


– Wolę o tym zapomnieć.


– Jak zrobisz kawy, opowiem ci, co mój Antek ostatnio wymyślił.


Mąż Kamy, wysoki, świetnie zbudowany, sympatyczny brzydal, był niezwykle inteligentny i wykształcony, ale to nie przekładało się ani na jego zatrudnienie, ani na zarobki. Gdziekolwiek się pojawił, był duszą towarzystwa, zachwycał ludzi stosunkiem do Kamy, umiejętnością wyszukiwania dla niej czułych określeń, co nie przeszkadzało mu strzelać oczami za innymi kobietami. Było to dla niej prawdziwym utrapieniem, chociaż nigdy nie potrafiłaby się do tego przyznać. To, że od trzech lat żył jak niebieski ptak, będąc na jej wyłącznym utrzymaniu, przy tamtej jego przypadłości nie miało dla niej większego znaczenia, tym bardziej że spełniał jej ambicjonalne oczekiwania. Nie było w jej środowisku kobiety, od której nie usłyszałaby choć raz: „Ależ ty masz męża, świetny facet!” Za te chwile satysfakcji była skłonna wiele mu wybaczyć. Podobnie jak i za to, jak traktował jej synów z pierwszego małżeństwa. Uwielbiali go, chociaż potrafił być dla nich wymagający, jak prawdziwy ojciec.


Kasia postawiła na stole krakersy i kawę, mówiąc:


– No, powiedz mi o nowych pomysłach twojego męża.


– Postanowił jechać na wojnę do Wietnamu.


– Zaciągnął się znowu do wojska?


– Na szczęście nie. Chce być korespondentem wojennym.


– Na jedno wychodzi. Czytałam, co się tam dzieje. Wyobrażam sobie, jak się martwisz.


– No właśnie. Zwłaszcza że on jest takim wiecznym pechowcem.

Mam jeszcze nadzieję, że coś mu nie wypali i nie dostanie tej pracy.


– Gdzieś jednak musi pracować, przecież nie może być wiecznie na twoim utrzymaniu. Chyba nie najlepiej się z tym czuje.


– Nie wiem, czy to jest akurat to, co go uwiera. Już się przyzwyczaił, że nie musi od rana być przy orderach.


– Chyba się mylisz. Słyszałam, jak kiedyś zwierzał się Maćkowi, że już mu doskwiera bycie na twojej łasce.


– Tak się wyraził?


– Może nie dosłownie tak, ale na pewno coś w tym rodzaju.


– Czasem myślę, że on bardziej chciałby się wyrwać spod mojej kurateli, niż odłączyć się od mojej kieszeni.


– Przecież nie ograniczasz jego wolności, zresztą on nie wydaje się na nią wyrywać.


– Kto to wie, co w nim siedzi? Żyjesz z kimś, dzielisz stół, łoże, wymieniacie myśli, a potem nagle uświadamiasz sobie, że nie wiesz o nim nic. Dosłownie nic.


– Myślisz, że zgłaszając się do tego Wietnamu robi to z innego powodu niż chęć zdobycia pieniędzy?


– Nie wiem, sama już nie wiem. Martwię się też tym, że ojciec ma kłopoty.


– Jest chory?


– Nie, to znaczy ma jakieś swoje niedomagania, jak to w jego wieku bywa, ale jest nękany przez bezpiekę. Wyciągnęli jego kontakty na emigracji, sympatyzowanie z dysydentami i takie tam. I on się boi, że to się na nas, jego dzieciach, odbije. Zwłaszcza na mnie, bo mam spektakularną pracę.


– Ale czego szukają? Przecież chyba twój tata nie spiskuje będąc w tym wieku.


– Tego to ja nie wiem i wolę nie wiedzieć. Chciałabym tylko, żeby był spokojny i bezpieczny.


– A co będzie – zmieniła temat Kasia – jak ta cała pani Jadzia przyjdzie tu wtedy, gdy pójdę po Zosię?


– Ja tu na nią poczekam. Chyba że twój Maciek przedtem wróci.


– Zatelefonuję do niego, żeby wrócił wcześniej. Chociaż on nie lubi ingerowania w jego sprawy służbowe.


– Nie mogę patrzeć na to, jak dajesz się brać pod pantofel. Oboje macie być zadowoleni. Na tym polega partnerstwo, a nie na ciągłym oglądaniu się na to, czy on jest rad.



– Tak się utarło. Masz rację, to on dyktuje warunki.


– Sądzisz, że jesteś mniej atrakcyjna i dlatego musisz wciąż o niego zabiegać?


– To nie ma nic wspólnego z tym, kto z nas jest mniej czy bardziej atrakcyjny. Ja po prostu mam mniejsze wymagania w stosunku do niego niż on w stosunku do mnie. Ja… to znaczy on przyzwyczaił mnie, że muszę się wciąż starać zasługiwać na niego.


– Żartujesz! Ja bym na to nie pozwoliła. Albo mnie ktoś chce taką, jaką jestem, albo cześć.


– Tak się tylko mówi. Teraz na przykład, kiedy Zosia jest mała i ciągle mam kłopoty z opieką nad nią, gdy nie ma mnie w domu, nie lubię wyjeżdżać w trasy, choć jemu bardzo na tym zależy.

Wystarczyłoby mi to, że piszę. Nie muszę błyszczeć na scenie.


– A uważasz, że błyszczysz? Chyba ci to nie grozi?


– Źle się wyraziłam… ja po prostu…


No tak, Kama nie byłaby sobą, gdyby jej od czasu do czasu nie utarła nosa. I znowu się przed nią tłumaczę. Czyżby upokarzanie innych było jej karmą? Wolałabym się mylić – myślała Kasia – bo inaczej… Co inaczej? Przecież lubiła Kamę z całym inwentarzem jej zalet i wad – taką, jaka jest.


Chociaż nie zawsze tak było. Kiedy przed laty Kasia została dołączona do grupy wykonawców programu „Rewia międzynarodowa”, przemądrzała pani konferansjer nie była dla niej sympatyczna. Ale wtedy mało ją to obchodziło, bo była to pierwsza po „Mazowszu” trasa, w którą udało się jej wyjechać z dawną przyjaciółką. Awa była choreografem i główną tancerką rewii. Teraz stała się bolesnym wspomnieniem, a Kama? Kama jest kimś, przed kim Kasia może otworzyć serce, a więc

osobą bliską. Bez względu na to, co ona o niej myśli, podziwia też ją za wiele rzeczy. Taka już jest – zawsze szuka w ludziach dobra o wiele chętniej niż zła.


Pani Jadzia nie zgłosiła się po swoje i nieswoje rzeczy zamknięte w jej walizce. Sprawa została zgłoszona policji, która zgodziła się na pokazanie

w telewizji

sporządzonego

przez

Kasię

portretu

pamięciowego, który notabene nieźle jej się udał. Kama kilkakrotnie ostrzegała telewidzów przed zbiegłą opiekunką, a policja wszczęła poszukiwania tej niebezpiecznej kobiety, ale jej nie znalazła.


Następna piastunka Zosi, o imieniu Bogusia, została przywieziona do Warszawy z Zamościa, przez babcię małej. Była ona sąsiadką czy też córką sąsiadów Zofii. Ta wysoka i smukła dziewczyna o szarej lisiej twarzyczce zdała niedawno maturę i nie miała zielonego pojęcia, co z sobą począć. Ambicje miała spore, ale nie poparte chęcią do dalszej nauki. Szukała właśnie pracy, kiedy dowiedziała się, że Zofia rozgląda się za opiekunką dla swojej wnuczki. Matka Bogusi wspomniała jej o tym mimochodem, nie wierząc, że byłaby tym zainteresowana.


– Dopiero teraz mi o tym mówisz? – naskoczyła na nią córka. – A co jeśli to miejsce będzie już zajęte? O każdym pomyślisz, tylko nie o mnie – dodała z wyrzutem.


– No wiesz, córeczko, nie przypuszczałabym, że chcesz być u kogoś na służbie.


– Jaka tam służba! Opieka nad dzieckiem to opieka nad dzieckiem, w nic innego nie dam się wrobić. Ta Kaśka Kalczyńska, matka tej małej, jest już znaną osobą. Widziałam w gazecie jej zdjęcia z Kamą Bychowską, tą spikerką. Kto tam u niej nie bywa! Poznałabym ludzi światowych. Tylko żeby to miejsce nie było już zajęte.


Matka, znając snobistyczne ciągotki i wielkie ambicje swojej córki, dziwiła się jej zapałowi do takiej pracy, ale też ucieszyła się, że chociaż raz wie, czego chce. Bo dotychczas na wszystkie propozycje kręciła nosem.


– Idź do pani Zofii Rembiszowej – powiedziała – może jeszcze nikogo nie znalazła. Ale dobrze się zastanów, czy to jest to, co chcesz robić.


– Już się zastanowiłam i oby tylko to miejsce było jeszcze wolne.


Bogusia była obeznana z pracami domowymi i szczerze mówiąc, miała do nich smykałkę, więc gdyby i to kazali jej robić, nie będzie narzekać. Dzieci też lubiła, chętnie zajmowała się małymi siostrzenicami. A jeśli do tego będzie mieszkać w Warszawie i pozna wiele znanych osób, będzie to spełnieniem jej pragnień. Tak naprawdę bardziej rajcowały ją prawdopodobne koneksje pracodawców niż sama praca. Ta miała być tylko drogą do realizacji marzeń. A więc zależało jej na niej.


Z bijącym sercem zapukała do drzwi matki ewentualnej szefowej.


– Naprawdę chciałabyś tam pojechać? – spytała Zofia.


– Nawet jeśli pani już kogoś znalazła, proszę dać mi szansę. Chyba pani wie, że często zajmuję się córkami mojej siostry? Kiedy zostawia je u nas, mama przy nich nic nie robi. Wszystko ja i one mnie bardzo lubią.


– Ale myślałam, że ty po maturze chcesz studiować i masz jakieś inne plany. Nawet mi do głowy nie przyszło, żeby o ciebie zapytać twoją mamę.


– A więc ma pani już kogoś?



– Ależ skąd! Jeśli naprawdę chciałabyś przyjąć tę posadę, będę szczęśliwa. Zawsze to lepiej wiedzieć, kogo się bierze do domu.


– Naprawdę poleci mnie pani swojej córce? – ucieszyła się Bogusia.


– Mało tego, ja cię tam zawiozę.


– Kiedy?


– A od kiedy możesz zająć się Zosią?


– Choćby od zaraz.


– No to zadzwonimy do mojej córki.


W taki oto sposób Bogusia Grelówna „nastała” w domu Kasi jako opiekunka Zosi i obie były z tego zadowolone. Matka dziewczynki odetchnęła z ulgą, bo mogła teraz więcej pracować na scenie.


Co do oczekiwań Bogusi dotyczących poznawania znanych ludzi, okazało się, że rzeczywistość przeszła jej oczekiwania. Każdy gość pani Kasi, każdy do niej i od niej telefon zapierały jej dech w piersiach.

Apogeum

były

imieniny

gospodyni.

Kiedy

pomagała

w przygotowywaniu na nie różnych specjałów, miała wypieki na twarzy.

Bo też lista gości była niezwykle obiecująca.


Podniecona tym dziewczyna zaproponowała, że upiecze ciasto.

Okazało się wyśmienite. Ponieważ zebrała mnóstwo pochwał od znakomitych gości, zaczęła rozpieszczać swoich gospodarzy coraz bardziej wyszukanymi wypiekami. Łudzili się, że to ich tak lubi i fetuje, ale te ciasta były po to, że a nuż ktoś sławny tam się pojawi.


Rozeznanie w tym, kto czym się wyróżnił, miała przeogromne.

Zawsze była gotowa do uczestniczenia w biesiadach, odpowiednio do rangi gości ubrana, uczesana, a nawet umalowana. I znowu Kasi trafiła się wspólniczka do kosmetyków, ale mimo tej wady Bogusia miała tyle zalet, że jej pracodawczynię raczej to bawiło niż gniewało.


Wkrótce okazało się, że w domu jest niedostatek brytfanek w stosunku do ambicji wypiekowej Bogusi, toteż wymogła ona na Kasi, żeby dokupiła dwie blachy i prodiż.


Potem pomoc domowa Kalczyńskich zaczęła ich nękać dostarczaniem jej składników do ciast, co nie było takie proste, ponieważ rządy Gierka przestały sobie radzić z zaopatrzeniem rynku w dostateczne ilości cukru i innych produktów, których Bogusia używała w swej twórczości. Nie zauważyli, kiedy produkcja słodkości stała się jej obsesją. Kasia musiała mocno tupnąć nogą, żeby ją trochę przyhamować i usłyszała, że jest niewdzięczna, że nie warto się starać, zaczęły się dąsy i wzruszanie ramionami. Tym bardziej że poza ograniczeniem sporządzania wypieków zaczęły się pretensje zbyt wymagającej pani na przykład o to, że Zosia sama musi sobie czytać do snu, bo ukręcając ciasto Bogusia nie ma na to czasu.


– Przecież ona z czytaniem świetnie sobie radzi, to po co ja mam przy niej siedzieć?


– Po to, że między innymi do tego cię zatrudniłam, a nie do pieczenia ciast. Popatrz na swoją pupę, jak ci się zaokrągliła. Sobie też tym szkodzisz.


Smukła przedtem dziewczyna rzeczywiście na sporządzanym przez siebie słodkim wikcie znacznie się zaokrągliła. Uwaga ta bardzo ją zabolała, ale kiedy po półrocznej pracy wymówiła ją, nie stało się to z powodu uszczypliwości jej pracodawczyni. Ambitna dziewczyna nie była w stanie przejść do porządku dziennego po afroncie, jaki ją spotkał

ze strony znanego showmana, który ostatnio pracował z Kasią. Pisali razem swój nowy program i często robili w domu próby czytane. Pan Janek objadał się wtedy jak bąk ciastami Bogusi i chwalił ją za to. Ale tego jej było za mało. Witając się z jej chlebodawczynią całował jej rękę, natomiast ręką Bogusi, którą mu skwapliwie podawała, tylko potrząsał.


I to był gwóźdź do trumny. Dziewczyna czekała trzy dni, by gwiazdor się zreflektował, a kiedy kolejny raz nie pochylił się nad jej dłonią, by ją cmoknąć, poszła do swego kąta, spakowała walizkę i jak tylko artyści skończyli próbę, wyszła z ukrycia. Z wypiekami na twarzy wykrzyczała swoje pretensje:


– Odchodzę! Ani chwili dłużej tu nie zostanę!


– A co się stało? – spytała Kasia zaskoczona.


– Niech pani nie udaje, że nie wie. W tym domu mnie się nie szanuje!


– Nie pamiętam, żeby ktoś chciał ci zrobić przykrość.


– Tak? A co pani nagadała panu Jankowi, że mnie tak traktuje przy powitaniu?


– Jak cię traktuje? Wydaje się, że całkiem miło. Nie zauważyłam, żeby zachowywał się niestosownie.


– Stosownie też nie.


– Poczekaj, ja tu czegoś nie rozumiem. Przecież to bardzo miły człowiek. Jak to możliwe?


– Ale w rękę mnie nie całuje! – wyrzuciła z siebie Bogusia. – Jakby mnie szanował, to by to robił.


Kasia z trudem stłumiła śmiech. A więc tu jest pies pogrzebany! – pomyślała, a potem zaczęła tłumaczyć dziewczynie:


– On wbrew pozorom jest dość nieśmiały. Nie zna cię za dobrze, więc się krępuje. Całowanie, nawet tylko w rękę, jest jednak sprawą intymną.


– A tak, ciasto wrąbać to nie jest krępujące, a okazać komuś szacunek to już dla niego za dużo. Zresztą jakby o mnie dobrze się mówiło, nie miałby oporów. Ja się nie pozwolę lekceważyć. Do widzenia pani, proszę ucałować Zosię. Pana nie, bo on też „dobry”.


– Ależ Bogusiu, nie wygłupiaj się. No, powiedz mi, że żartowałaś.

Przecież wiesz, jak cię cenimy.


– Niech pani nawet nie prosi. Ja takiego afrontu nie wybaczę – powiedziała i wyszła trzasnąwszy drzwiami, zostawiając swoją pracodawczynię ogłupiałą.


– A zapłata? – zawołała za nią. – Na pieniądze też się obrażasz?


– Adres pani zna. Proszę przesłać pocztą.


I tyle ją widziała. Dlaczego nieucałowanie ręki Bogusi przez idola bije w nią, nie rozumiała. Śmiali się z Maćkiem długo, gdy mu o tym opowiedziała, ale tak naprawdę wcale nie było jej do śmiechu. Kiedy powiedziała matce przez telefon o odejściu Bogusi, jej rodzicielka nie chciała w to uwierzyć.


Nazajutrz Janek znowu przyszedł na próbę. Podając mu plasterek ciasta do herbaty powiedziała:


– Pożeraj ostatni kawałek ciasta Bogusi i niech ci kością w gardle stanie.


– Miła jesteś, z jakiej to okazji?



– A z takiej, że przez ciebie straciłam doskonałą pomocnicę i opiekunkę do dziecka.


– A co ja takiego zrobiłem?


– Zapytaj lepiej, czego nie zrobiłeś. Czemu, u licha, nie pocałowałeś jej w rękę? Uznała, że ją lekceważysz, podobno pod wpływem mojej obmowy. Nie zniosła afrontu i wymówiła pracę.


– Żartujesz?


– Chciałabym.


– A to ci historia! – zdziwił się i zaczął się śmiać.


– Śmiej się, śmiej, a z naszej trasy nici.


– Kochana, gdybym wiedział, że ode mnie coś zależy, całowałbym ją nie tylko po rękach. Gdzie ona jest?


– Pojechała do Zamościa.


– I co, powinienem jechać za nią?


– Myślisz, że ci teraz uwierzy? Powie, że robisz to dla mnie.


– Żartujesz sobie. Przyznaj się.


– Ani mi to w głowie.


– Przepraszam.


– Psu na budę twoje przeprosiny. Trzeba było być dżentelmenem.

Powinnam żądać odszkodowania. Chyba cię zmuszę, żebyś ją zastąpił.



– A z kim pojedziesz w trasę?


– Łatwiej znaleźć partnera na scenę niż kogoś takiego jak Bogusia.


– I ciasteczek już nie będzie?


– Wybij to sobie z głowy.


Żarty żartami, ale odejście Bogusi skomplikowało jednak poczynania jej byłej chlebodawczyni. Gdybyż jeszcze można było odbyć koncerty w czasie, kiedy Zosia jest w szkole. Niestety odbywały się one na ogół po południu i wieczorem, a to już w sytuacji, w jakiej znalazła się jej matka, wymagało wyrzeczeń.


Mimo że Zosia od września była już uczennicą na własne życzenie, nie przestała być sześciolatką. Do przedszkola uczęszczała tylko jeden rok i przed wakacjami zaczęła upierać się, że w następnym roku musi pójść do szkoły. Potrafiła już dobrze czytać i pisać, ale gdy siedmiolatki rozpoczynały swą szkolną edukację, brakowało jej miesiąca do sześciu lat. Szkoła zgodziła się zapisać ją do pierwszej klasy pod warunkiem, że otrzyma zaświadczenie od psychologa.


Pani psycholog po przeprowadzeniu z Zosią rozmowy i czegoś w rodzaju egzaminu oświadczyła, że z całą pewnością kwalifikuje się do szkoły, a nawet jest ryzyko, że może się nudzić w pierwszej klasie, bo już dużo umie. Była jednak zdziwiona, że rodzice chcą jej skracać dzieciństwo.


– U nas to rodzinne – odpowiedziała na to matka kandydatki na pierwszoklasistkę. – Ja będąc na emigracji chodziłam do szkoły od piątego roku życia i nie czułam się okradziona z dzieciństwa. Odwrotnie, byłam w szkole bardzo szczęśliwa.


– Oczywiście państwo decydujecie. Ja wyrażam tylko swoje zdanie, ale przeciwwskazań nie widzę.



No i zaczęła się Zosina szkoła. Kiedy szły tam po raz pierwszy, matka ją ostrzegała:


– Pamiętaj, że tu nie ma taryfy ulgowej. Codziennie musisz tam chodzić. Żadne wykręty nie są brane pod uwagę.


– Na pewno nie będę się wykręcać – obiecywała Zosia. – Zobaczysz mamusiu.


Mimo że matka z powątpiewaniem kiwała na to głową, okazało się, że dziewczynka dotrzymała słowa. Było zupełnie inaczej niż w przedszkolu, skończyły się wykręty pod tytułem: „Nie pójdę, bo na śniadanie może być jajko na twardo!”


– No to co? – dziwiła się wtedy matka. – Przecież w domu jadasz jajka na twardo.


– Ale w przedszkolu inne dzieci nie lubią i mnie też nie smakują.


Tak to się zdarzało najczęściej w poniedziałek, kiedy to po wolnej niedzieli trudno jej było zmusić się do obowiązków.


W szkole Zosia spędzała trzy, a nieraz cztery godziny dziennie.

Trzeba było więcej czasu poświęcić jej w domu. Po wcześniejszych przygodach z panienkami do pomocy Kasia nie kwapiła się do nowych poszukiwań. Po prostu rezygnowała z prac poza domem, co nie było łatwe, jako że miała różne zobowiązania wobec kolegów i koleżanek, z którymi podjęła wspólne działania.


Rozdział dwunasty


Samodzielne prowadzenie domu też nastręczało Kasi wielu problemów. Dużo czasu musiała poświęcać na wystawanie w kolejkach po artykuły żywnościowe, środki czystości i inne niezbędne do życia rzeczy. Cukier zaczął stopniowo znikać z polskich sklepów, to samo było z mięsem, watą czy papierem toaletowym. A ceny ciągle rosły.

Spowodowało to niepokoje społeczne, protesty, strajki. W Radomiu miały one dramatyczny przebieg i zaważyły na wielu sprawach, także kulturalnych, na przykład odwołano trasę koncertową z programem Kasi i Janka, który wplątał się w działania popierające strajkujących robotników z Radomia, dołączając do świeżo założonego KOR-u – jak twierdził rząd, organizacji wywrotowej, inspirowanej przez wrogie naszemu ustrojowi prozachodnie siły.


Kilka dni po tym przyjechała do Warszawy zapłakana Zofia z wiadomością, że jej syn, Piotr, został zatrzymany przez milicję w Gdańsku za roznoszenie ulotek.


– Nie mam pojęcia, po co go tam poniosło – opowiadała Kasi. – Twój braciszek najwyraźniej poszedł w ślady swego ojca. Pamiętasz, jak ubecja nękała Teofila po wojnie? Jak wypuszczą Piotrka, trzeba będzie go na jakiś czas schować. Może powinien poszukać pracy w Warszawie?

W dużym mieście pojedynczy człowiek mniej rzuca się w oczy niż w takim jak nasze.


– Oczywiście, mamuś, może pomieszkać u nas. Niech go najpierw wypuszczą. Chyba go za te ulotki nie potrzymają długo?


– A kto ich tam wie? Przecież oni potrafią sfabrykować dowody obciążające. Z Teofilem już to przerabiałam…


Bliźniaczy brat Pelasi miał o wiele mniej szczęścia niż ona.

Podczas gdy jego siostra, będąca asystentką na Wydziale Architektury Uniwersytetu Gdańskiego, żyła w szczęśliwym stadle ze swoim urodziwym mężem, ojcem ich rocznego synka, on właśnie opłakiwał

swoją śliczną narzeczoną Bożenkę. Przegrała z rakiem trzustki nie doświadczywszy w życiu prawie niczego, bo nie dożyła nawet dwudziestego drugiego roku życia ani ślubu, który miał się odbyć w tydzień od jej pogrzebu.


– Biedny Piotruś jeszcze nie otrząsnął się z traumy, a już siedzi w więzieniu. Coś okropnego! On w więzieniu! Jak jakiś żul. Taki dobry, prawy chłopak, zawsze chętny do pomocy innym – mówiła rozżalona Zofia.


– Do tego jeszcze szalenie przystojny! – wtrąciła się Kama, która była świadkiem rozmowy Kasi z matką.


Kama poznała kiedyś Piotrka, gdy odwiedził Kalczyńskich i nie zważając na to, że jest od niej o czternaście lat młodszy, nie odrywała od niego oczu. Jej pechowy mąż nie mógł jej w tej fascynacji przeszkodzić, bo po powrocie z Wietnamu wyjechał do Szwecji, prawdopodobnie z inną kobietą. Do domu nawet nie zajrzał. Podobno wstyd mu było, że znowu coś mu nie wyszło. Bo rzeczywiście trzeba być nie lada pechowcem, żeby wojna w Wietnamie, ciągnąca się ponad trzydzieści lat, skończyła się dokładnie wtedy, kiedy dostał na niej fuchę korespondenta. Poleciał więc tam i z powrotem, potem nagle udał się do Szwecji i tyle go Kama widziała. Starała się nie okazywać światu swego rozczarowania opuszczonej żony, ale kiedy konsekwencje tego rozstania w przykry sposób dotknęły jej synów, furia w nią wstąpiła.


Chcąc chłopcom złagodzić rozstanie z ukochanym ojczymem zafundowała im tuż po maturze młodszego z nich wyjazd do swoich znajomych mieszkających w Waszyngtonie. Pracowali oni w telewizji nowojorskiej i obiecali ułatwić jej synom pobyt i podróż po Stanach.

Chłopcy przed wyjazdem chcieli pożegnać się z babcią – matką ojczyma. Pojechali więc do jej domu w Małopolsce. A tam zamknięto im drzwi przed nosem i usłyszeli, że babcia nie jest już babcią, skoro jej syn opuścił ich matkę. To brutalne potraktowanie jej synów, nie do końca świadomych, co się dzieje między rodzicami, było dla nich szokiem.

Antek pełnił rolę ich ojca od czasu, kiedy starszy z nich skończył siedem lat, i dał im swoje nazwisko. Kochali go i jego matkę.


Jeśli Kama żywiła do męża jakieś ciepłe uczucia, to takie potraktowanie jej synów przez rodzinę przekreśliło wszystko. Od tej pory zaczęła go nienawidzić. I tak jak on z racji swojej militarnej peerelowskiej przeszłości sympatyzował z kierunkiem prorządowym, ona rzuciła się z zapałem godnym straceńca w wir działań wywrotowych. Na początku na złość jemu, potem z potrzeby serca brnęła w to coraz głębiej.


Sprzyjała temu sytuacja, w jakiej się znalazła. Całe jej życie wywróciło się do góry nogami. Mąż ją opuścił, synowie byli daleko i niebawem dowiedziała się, że nie wrócą, obaj podjęli pracę w Waszyngtonie, w stacji radiowej Głos Ameryki. Nie dało się tego długo utrzymać w tajemnicy i w polskiej telewizji grunt zaczął jej się palić pod nogami. Kiedy zaczęły się w pracy szykany, wiele życzliwych osób radziło jej, żeby uciekała do synów, ale ona tutaj miała już swoją misję do spełnienia. Trudno było nie podziwiać jej odwagi i hartu, zwłaszcza że straciła też ojca. Ten wspaniały człowiek, jeden z lotników, którzy ocalili Londyn, poeta i tłumacz Faulknera, zaraził się w areszcie, do którego trafił po wypadkach w 1970 roku w Gdańsku, żółtaczką, wciąż niedomagał i zmarł na marskość wątroby, która była następstwem owej choroby. A że nieszczęścia chodzą parami, jej pies Eryk – baset, który lubił śpiewać, kiedy tylko usłyszał jakąś muzykę – wpadł pod samochód. Dobrze, że miała jakiś cel, bo gdyby nie spiskowanie i uczestniczenie w tajnych zebraniach walczącej inteligencji, załamałaby się zupełnie.


W tym czasie Kasia, pomimo że była z nią całym sercem, nie miała czasu, żeby udzielać jej tyle wsparcia, ile by chciała. Zupełnie nieoczekiwanie bowiem jej działania zawodowe nabrały rozpędu.

Przypomniał sobie o niej Grana, jej wielki dawny protektor, u którego po odejściu z „Mazowsza” zdawała eksternistyczny egzamin aktorski.

Został właśnie mianowany dyrektorem nowego Teatru Rozrywki. Chciał

rozpocząć jego działalność wystawieniem West Side Story i w roli Marii zobaczył nie kogo innego, tylko niewdzięczną – jak o niej mówił – „urodzoną wodewilistkę”, czyli Kasię.


Kiedy odebrała telefon od niego, myślała, że jej się to przyśniło.


– Dzień dobry, mówi Antoni Grana – przedstawił się.


– Witam! – odpowiedziała. – Naprawdę to pan, panie profesorze?


– Widzę, że dobrze trafiłem. Tak, „ten” Grana, to ja, nie mylisz się, a więc Katarzyno… jak ty się teraz nazywasz?


– Kalczyńska.


– Wszystko jedno. Chcę tylko wiedzieć, czy się znowu nie zakochałaś?


– Znowu? Nie.


– Wobec tego mogę cię zaprosić do mnie do teatru? Jutro o dziesiątej.


– Do Polskiego?


– Nie oglądasz telewizji, gazet nie czytasz? Do Teatru Rozrywki, gdzie rządzę.


– Ach tak, oczywiście.


– A więc przyjdź, pogadamy. Jeśli jednak masz zamiar wystrychnąć mnie na dudka, nie przychodź.


– Przylecę na skrzydłach, panie profesorze!



– No to do miłego.


Kasia zaczęła tańczyć, mimo że nie wierzyła własnym uszom.

Wielki Grana przebaczył jej i z pewnością ma dla niej rolę! I to właśnie teraz, kiedy miała się rozejrzeć za jakąś stałą pracą, żeby nie jeździć po całej Polsce z estradą. Cokolwiek to będzie, „ogon” czy „przednia noga słonia”, nie odmówi. Jednak dane jej będzie pracować z wielkim Antonim Graną.


Była tak podekscytowana, że omal nie zapomniała odebrać Zosi ze szkoły. Zdawało się jej, że nie dożyje do dziesiątej następnego dnia. Ale dopiero kiedy dowiedziała się, kogo ma grać i w jakim przedstawieniu, omal nie zemdlała.


– Boże, panie profesorze, ja chyba zwariuję!


– Bogiem to ja nie jestem, a władze umysłu radzę zachować, bo to niełatwa rola.


– Wiem… ale czy…


– Już jest jakieś ale? Prędko. Czemu mnie to nie dziwi? – żartował.


– Bo nagle uświadomiłam sobie, że tak się cieszę, a nie wiem, czy podołam.


– A myślisz, że ja to wiem? Za każdym razem ryzykuję. Lekko nie będzie. Ale jak podpiszesz umowę, to będę bił i patrzył, czy żyjesz, aż cię przygotuję.


– Dzięki, że pan mi jednak zaufał, zrobię wszystko, żeby…


– Nic nie obiecuj, to się jeszcze okaże! A teraz wyspać się i od jutra do roboty!



Nie wyszła z gabinetu, a wyskoczyła jak z procy. W tej całej euforii nawet nie pytała o resztę obsady, o partnerów, o ludzi, z którymi będzie pracować. A tam, najważniejsze, że gra u Grany! Uznała, że wielka z niej szczęściara.


Podpisując umowę w sekretariacie nieco ochłonęła. Dobrze, że musiała trochę poczekać, bo przypomniało się jej, że jak tylko odbierze Zosię ze szkoły, będą musiały pojechać na Dworzec PKS po brata.

Piotrek wyszedł już z aresztu, gdzie trzymano go przez pół roku. Uległ

namowom matki, by jakiś czas pobył u nich; bardziej z troski o jej spokój niż z własnego przekonania. Chciał tu poszukać jakiejkolwiek pracy.


Tego wieczoru miała wpaść do nich na kolację Kama. Dobrze się złożyło – myślała Kasia. – Wypijemy lampkę wina za mój kontrakt.


Kama kupiła sobie szczeniaka skye terriera, żeby zapełnić pustkę po Eryku. Nie wiadomo, czy nie poprosi Kasi i Maćka o opiekę nad nim przez trzy tygodnie, bo dostała wreszcie paszport, by odwiedzić synów.

Szejk, bo tak nazywa się ten psiak, jest uroczy, Zosia za nim szaleje.

Szkopuł w tym, że jak się zanadto do niego przyzwyczai, trudno jej będzie się z nim rozstać.


Tak martwiła się Kasia na zapas czekając na podpisanie umowy w teatrze, a tymczasem wbrew jej obawom sprawy nieoczekiwanie przybrały zupełnie inny obrót. Kolacja częściowo została zjedzona przez psa, bo Maćkowi, który niósł ją z kuchni na tacy, wymknęła się ona z rąk i niewiele z zebranych z podłogi kąsków nadawało się do konsumpcji.

Wina za to nie zabrakło i toasty doszły do skutku.


Kama siedziała obok Piotrka i jak się okazało, mieli wspólnych znajomych z podziemia. Brat Kasi bronił się przed tym, żeby opowiadać o tym, co spotykało go w areszcie. Przynajmniej kiedy Maciek go o to zagadywał. Kama jednak potrafiła go jakoś otworzyć i skłonić do zwierzeń. Ponieważ były to opowieści drastyczne, Kasia postanowiła położyć Zosię spać. Córeczka się ociągała, żal jej było rozstać się z Szejkiem. Wobec tego postanowili napić się herbaty i przenieść opowieści z więzienia na nieco później, kiedy Zosia będzie w łóżku.

Kasia poszła do kuchni po filiżanki i dzbanek z herbatą. Wprawdzie Maciek zmiótł z podłogi resztę „upadłej” kolacji, ale Szejk wywąchał

jakiś ocalały tłusty kąsek leżący aż pod kaloryferem i obracał go w przedpokoju, liżąc ze wszystkich stron. Śmiali się z niego wszyscy, ale nikt nie ostrzegł Kasi wychodzącej z kuchni z tacą, na której niosła szklany dzban pełen wrzącej herbaty. Zaskoczony pies zerwał się u jej nóg, a ona runęła jak długa, poślizgnąwszy się na wymemłanym psim językiem kawałku mięsa. Dzbanek podskoczył w górę i wylądował na udzie Zosi klęczącej obok psa.


Dziecko wybuchnęło głośnym płaczem, trzymając się za nogę, psiak zaczął szczekać, Maciek podnosząc żonę krzyczał na nią:


– Co ty robisz? Co ty robisz?


A Kama zawołała:


– Rany boskie, to wrzątek, trzeba jej zdjąć rajtuzy.


Wszyscy coś mówili, biegali bez sensu, dziecko darło się wniebogłosy. Sodoma i Gomora.


Wreszcie Maćkowi udało się ustawić w pionie poobijaną żonę, a Kama zdjęła rajtuzy płaczącej Zosi. Jej nóżka od kolanka po pachwinę była czerwona jak rak. To ich wszystkich oprzytomniło.


– Trzeba jechać na pogotowie – powiedział Piotrek.


– Wezwę karetkę – zadecydowała Kama i już była przy telefonie.


– Córeńko kochana, nie płacz, zaraz ci pomożemy. Mój Boże, mój Boże, co ja narobiłam!



– Właśnie – krzyczał Maciek – gdzie ty masz oczy? Nie mogłaś uważać?


– Uspokój się Maciek! – krzyknęła Kama. – Przecież to nie jej wina. Podłoga była tłusta.


– Podłoga nie byłaby tłusta, gdyby nie twój pies.


– Mój pies nic by nie zrobił, gdybyś nie upuścił tacy – odparowała Kama. – Przestańcie się kłócić, to nic nie pomoże.


Wzajemne obwinianie się nie ustało do przyjazdu karetki.

Sanitariusz z młodą lekarką postanowili zabrać poszkodowaną do szpitala, bo tam był lekarz od oparzeń. Zabrali więc dziecko z matką do karetki, a Maciek wziął samochód i jechał za nimi. Zosia uspokoiła się, za to Kasia płakała przez całą drogę.


– Nie płacz mamusiu, to mi przejdzie – pocieszała ją. – Nie płacz, proszę.


Ale matka łkała dalej, nie mogąc sobie darować tego, co się stało.


– Niech mamusia nie płacze, dziecko ją o to prosi – powiedziała lekarka.


– Przepraszam, kochanie – mówiła matka, starając się opanować.


Zosia była bardzo dzielna, kiedy zdejmowano jej skórkę z rozdartych bąbli i zakładano opatrunek. I tylko zerkała na zrozpaczoną matkę. Po opuszczeniu szpitala wykupili receptę, żeby przeprowadzić w domu kurację.


Piotrek z Kamą w czasie ich nieobecności doszli do porozumienia i ustalili, że w czasie jej pobytu w Ameryce on zaopiekuje się jej

mieszkaniem i psem. Tymczasem przyda się w domu siostry do opieki nad obolałą siostrzeniczką, kiedy jej mama będzie na próbach w teatrze.


Na pierwszej z nich wyglądała jak zbity pies. Poobijana, obolała, z wielkim siniakiem na policzku wyglądała jak ofiara awantury domowej. Kiedy Grana ją zobaczył, stanął jak wryty:


– Ta cholera znów się zakochała, i to w nieodpowiednim mężczyźnie! Z takim wyglądem możesz grać więźniarkę z Oświęcimia.

A ja głupi dałem jej rolę amantki! – krzyczał, a potem zapytał z troską: – Co się stało? Przepuścili cię przez wyżymaczkę?


Opowiedziała mu całe zdarzenie.


– Nic to! Żeby mi to było ostatni raz. Do roboty!


Tak oto zaczęła się ta fascynująca praca z jednym z największych mistrzów, a w domu trwała walka o to, żeby oparzenie Zosi zostawiło jak najmniej śladów. Trzeba było nad nią czuwać w dzień i w nocy, uważać, żeby nic do nogi nie dotykało, polewać oparzenie jakimś roztworem srebra, który barwił na czarno pościel, ściany, podłogę i wszystko, na co kapnął. Trzeba też było gasić niepokój Zosi, kiedy przyjęła na poważnie żarty ojca, który postraszył ją, że w razie niepowodzenia kuracji przeszczepią jej na nogę skórę kota i będzie miała kocie futerko.


Gdyby nie ofiarny i cierpliwy wujek Piotruś, nie wiadomo, jak daliby sobie z tym wszystkim radę.


Poparzone udo Zosi wymagało niemało zabiegów, ale goiło się nad podziw dobrze i po ostatniej wizycie u lekarza można było odetchnąć z ulgą, bowiem zrodziła się nadzieja, że być może uda się uniknąć blizny.


– Jest wprawdzie przebarwienie – powiedział lekarz – ale z czasem zniknie. Trzeba tylko uważać, żeby nie wystawiać tego miejsca na działanie promieni słonecznych, bez względu na to, czy słońce jest ostre, czy przesłonięte lekką chmurą.


– Jak to możliwe? Nadchodzi lato, a Zosia ma mieć stale zasłonięte nogi?


– Tak. Nic się nie stanie, jeśli panienka będzie miała na nogach na przykład bermudy z przewiewnego materiału. One teraz są modne. Jedno takie lato w spodenkach ochroni ją przed oszpeceniem.


Tak też uczyniono. W czasie, kiedy matka każdy dzień spędzała w teatrze przygotowując się do premiery West Side Story, babcia wraz ze swoją imienniczką–wnuczką siedziały sobie w wynajętym domku w Urlach. Zosia z dumą epatowała koleżanki nad rzeką całym zapasem uszytych jej przez babcię kolorowych, zgrabnych bermudów. Sama ich nazwa robiła wrażenie, więc pilnowała, żeby codziennie mieć je na sobie. Każdego dnia inne. Biegała w nich, kąpała się i budziła zazdrość, a nawet zyskała przydomek „dziewczynki w bermudach”.


Mniej więcej trzy tygodnie po otwarciu Teatru Rozrywki nagle zawieszono

jego

działalność.

Odtwórczyni

roli

Marii

razem

z koleżankami i kolegami z obsady sztuki mającej rozpocząć jego działalność ze zdumieniem przeczytali wywieszkę na zamkniętych drzwiach do garderób: „Z powodu nieprzewidzianych okoliczności wstrzymuje się próby spektaklu do czasu powołania nowej dyrekcji”. To enigmatyczne powiadomienie o zmianie planów podziałało na aktorów jak kubeł zimnej wody. Wywiązała się nerwowa dyskusja:

– Jak to „powołania nowej dyrekcji”? A Grana? Co się z nim stało?



– Podobno został zatrzymany razem z Michnikiem, Kuroniem i innymi z KOR-u. Bo też był na liście tych, którzy podpisali protest.


– No to co? Nie można mu było wyrazić swego zdania?


– Został obdarzony przez władze zaufaniem, powierzono mu teatr, a on się sprzeniewierzył – powiedział Wojtek Zalewski, kierownik smyczków w orkiestrze, poza tym znany aktywista sprzyjający władzom.

Był do niedawna sekretarzem partii w operetce.


– I co teraz będzie? Kiedy go wypuszczą?


– To zależy od tego, jakie są dyrektywy. Ale miał asystenta. On może doprowadzić spektakl do premiery.


– O nie! – powiedziała Kasia. – W ramach protestu poczekajmy, aż Grana wróci. To był jego pomysł, jego tłumaczenie tekstu i sprawy polityczne nie powinny mu tego odbierać czy udaremniać.


– Masz rację! – poparli ją inni. – Czekamy na Granę.


– Proszę się rozejść – rozległ się głos dyrektora administracyjnego, który nagle pojawił się przed teatrem. – Nie zaogniajcie sytuacji.

Rozejdźcie

się

do

domów.

Mamy

w tej

chwili

naradę

z przedstawicielami Ministerstwa Kultury i Komitetu Centralnego Partii.

Wkrótce zostaniecie powiadomieni o dalszych losach teatru. Doradzam spokój i proszę was o to.


Kostecki powiedziawszy to odwrócił się i zniknął za drzwiami.

Ktoś przekręcił od wewnątrz klucz. Zdezorientowani artyści nie mieli pojęcia, co począć. Byli zbyt zdenerwowani i wstrząśnięci, żeby odwrócić się na pięcie i udać do domów. Nagle to, z czym wiązali wielkie nadzieje, do czego przykładali się całym sercem, zostało brutalnie i irracjonalnie przerwane, a kto wie, czy nie odebrane. Mieli machnąć na to ręką i przejść nad tym do porządku dziennego? Ktoś rzucił pomysł, żeby udać się do pobliskiej kawiarni i tam przy kawie ochłonąć i naradzić się.


– Ja idę do domu i wam też nie radzę uprzedzać faktów – powiedział Wojtek Zalewski. – Trochę rozwagi nie zawadzi. Cześć.


I poszedł sobie w swoją stronę. Reszta powoli dreptała do kawiarni.


– Może on ma rację? – odezwał się ktoś. – Przecież nie wiemy, co oni wiedzą. A może Grana wróci i wznowi pracę?


– A jeśli nie?


– Wtedy będziemy się martwić.


Doczłapali do kawiarni „Nowy Świat”, pozsuwali stoliki i zaczęli się naradzać. Nie chciało im się wierzyć, że nie dojdzie do wznowienia pracy. Przecież Grana nic takiego nie zrobił, żeby go usuwać ze stanowiska. A tym bardziej oni. Nikt, ani on, ani zespół artystów, nie zasłużył sobie na to, żeby go karać.


– Jesteście naiwni – zauważył jeden z dyskutantów. – Kiedy polityka wkracza do sztuki, nic nie jest przewidywalne. Rzecz w tym, czy możemy temu przeciwdziałać, na przykład występując w obronie Grany.


– Po prostu zagramy z nim albo wcale. Oczywiście mam na myśli West Side Story – powiedziała Kasia.


– Jesteśmy „za”! – odpowiedzieli chórem.


Rozładowanie stresu kawą niewiele dało. Tak czy owak musieli czekać na dalsze decyzje, nie mając na razie z kim rozmawiać. Wiedzieli dotąd tylko to, że zmieniono ich sytuację, wyrwani zostali ze stanu euforii i zepchnięci

w niepokój

i niepewność

dla

wszystkich

niezasłużone. Jedno było pewne: skoro artyści i intelektualiści nie popierają władzy, władza też nie będzie im sprzyjać.


Mówili o tym popijając niedosłodzoną kawę i herbatę. Ciastka i słodycze podawane do napitków też nijak się miały do tego, jak się nazywają. Odkąd cukier zaczął być w kraju dostępny jedynie na kartki, Polacy przewrotnie zaczęli go łaknąć. Nawet ci, którzy przedtem nie słodzili.


Kasia znosiła to nieźle, natomiast mężowi i córeczce dosładzała wszystko zapasami swoich słynnych konfitur śliwkowych. Jeśli jednak reglamentacja cukru potrwa jeszcze trochę, nie będzie mogła tego robić.

Zapasów ubywa, a w tym roku konfitur ani ukochanych kompocików Maćka raczej nie zrobi.


W posępnym, niedosłodzonym nastroju wróciła do domu. Przy obiedzie opowiedziała mężowi o zdarzeniu w teatrze.


– A swoją drogą to ty masz pecha do współpracy z tym Graną. Tak jakby los nie chciał, żeby doszła do skutku.


– Różnie się ten „los” przebiera – odparowała – raz jest w skórze mego męża, którego boję się utracić, raz znowu bierze do ręki karzący miecz władzy.


– Pięknie mnie połączyłaś, nie ma co! Sama wtedy zadecydowałaś.


– To fakt, ale mniejsza z tym. Wiesz, ja chyba nie jestem stworzona do tak zwanego sukcesu. Praca, powodzenie u publiczności – to owszem, ale kariera nie wydaje mi się być dla mnie.


– Nie można się tak nastawiać, bo wtedy rzeczywiście nic nie wychodzi. Dlaczego tak twierdzisz?



– Bo zawsze, jak ma być jakieś apogeum, zdarza się coś, co mi staje na drodze. Pomyśl: kończę szkołę – unieważniają maturę…


– A tam, zbieg okoliczności. Nie poddawaj się takim myślom.

Poczekaj, aż zobaczysz, jak to się skończy. A w ogóle coś się u nas zmieniło. Skoro władza robi takie ruchy, musi być zaniepokojona.

Zawiozę cię do Urli, odpoczniesz sobie. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – zakończył rozmowę Maciek i udał się na swoją codzienną poobiednią drzemkę.


Kasia natomiast nie mogła znaleźć sobie miejsca. Po pół godzinie jej zrelaksowany mąż poderwał ją do czynu. Spakowali się szybko i pojechali do Urli. Maciek przyrzekł, że będzie w kontakcie z jej kolegami z teatru i kiedy znów ich zwołają, natychmiast po nią przyjedzie.


W ten oto sposób Kasia spędziła z córeczką i matką pięć dni pod Warszawą, bo tyle trwała przerwa w jej teatrze.


Wracała tam z nadzieją, że spotka się z mistrzem Graną, ale ta nadzieja niestety ją zawiodła. Zamiast na kolejnej próbie aktorzy spotkali się na zebraniu. Przy zaimprowizowanym stole prezydialnym na scenie zasiedli kolejno: dyrektor Departamentu Teatru w Ministerstwie Kultury, dyrektor administracyjny ich teatru Mariusz Kostecki, szef Wydziału Kultury Komitetu Centralnego PZPR oraz Kornel Zastawa i Jerzy Lipień,

czyli

dotychczasowa

dyrekcja

Estradowego

Zespołu

Artystycznego MSW. Przedstawił ich wszystkich Kostecki, po czym oddał głos szefowi Wydziału Kultury KC.


– Szanowne towarzyszki i towarzysze artyści. Mam wielką przyjemność powitać was w murach nowego przybytku kultury. Na tym polega wielkość naszych władz i wyższość ustroju, że w czasach, kiedy różnego autoramentu wichrzyciele podjudzani przez zdeprawowanych zachodnich awanturników próbują siać tu zamęt i zakłócać ofiarnie budowany socjalizm, my budujemy naszą świetlaną przyszłość.

Tworzymy nowe miejsca pracy, wzmacniamy dobrobyt, udostępniamy masom kulturę, czyli robimy narodowi prezenty. Do takich niewątpliwie należy warszawski Teatr Rozrywki. Dotychczas nie było oficjalnego otwarcia, teraz nadarzyła się okazja. Gratuluję aktorom i mam nadzieję, że spektakle, które przygotują, będą sukcesem. O planach i zmianach opowie wam bardziej ode mnie do tego powołany szef Departamentu Teatru przy Ministerstwie Kultury.


Aktorzy patrzyli na siebie niepewnie. Ktoś się wyrwał z brawami, ale skończyło się na dwóch mizernych klaśnięciach. Wywołany do tablicy najwyraźniej nie miał odwagi spojrzeć aktorom w oczy i udawał, że czyta z kartki.


– Przede wszystkim chciałbym zespół aktorski zawiadomić, że dotychczasowy dyrektor zwrócił się do Ministerstwa z prośbą o bezterminowy urlop z powodu swego stanu zdrowia…


Aktorzy wymienili spojrzenia. Co za hipokryzja! – pomyślała Kasia, znajdując w oczach kolegów potwierdzenie tego stwierdzenia.


– …W związku z tym, żeby nie wstrzymywać rozpoczętej pracy – kontynuował mówca – powołaliśmy na stanowiska dyrektorów dwuosobową, sprawdzoną i zasłużoną spółkę autorsko-reżyserską: Juliana Lipnia i Kornela Zastawę. Życzę państwu owocnej pracy pod nową dyrekcją i powodzenia u warszawskiej publiczności. Oddaję głos nowym dyrektorom. Moje obowiązki w Ministerstwie nie pozwalają mi dłużej tu zostać, muszę wracać do moich zadań. Jeszcze raz życzę wszystkiego najlepszego!


Podniósł się po tych słowach, a po nim to samo uczynił

przedstawiciel KC.


– Wierzymy, że zostawiamy was w dobrych rękach – powiedział

kacyk i zaczął klaskać, żeby zachęcić do entuzjastycznej reakcji opornych aktorów.



Po tym, jak zostali zmuszeni do rozstania z Graną, zostawianie ich w „dobrych rękach” zabrzmiało jak kiepski żart.


Po wyjściu ważnych gości nowa dyrekcja została sam na sam ze swoim personelem. A ci byli zdziwieni, że asystent Grany, czyli drugi reżyser Ludwik Jankowski jest nieobecny. Panowie dyrektorzy, jak to satyrycy, przemówili kolejno, każdy z nich pożartował – a jakże! – po czym oświadczyli, że będą realizować od razu dwa spektakle. Jednym będzie rozpoczęty już West Side Story, a drugim rewia z numerami niemal w całości ich autorstwa.


– A kto dokończy reżyserię West Side Story? – padło pytanie z sali.


– Nie rozumiem pytania. My oczywiście.


– A asystent pana Grany?


– Odszedł razem z nim.


– Zatem będzie to zupełnie nowa wizja i nowa wersja?


– Ma się rozumieć.


– Mają już ją panowie gotową?


– No, niezupełnie. Zostaliśmy nagle powołani, dlatego proponujemy zacząć od rewii.


Chwała Bogu – pomyślała Kasia, a głośno powiedziała:


– To może panowie na razie skupią się na rewii. Dla nas to też będzie lepsze. Bo skoro mamy wszystko robić na nowo, wedle nowej wizji, z rewią będzie łatwiej zacząć.



Koledzy jej przyklasnęli. Mieli nadzieję, że sprawa przycichnie, napiszą petycję i uproszą Granę, żeby się starał o powrót do nich. Łudzili się jeszcze, że coś od niego zależy.


Dla nich wszystkich było to ogromne rozczarowanie. Praca z wielkim Graną w sprawdzonym światowym przeboju miała o stokroć większą rangę niż jakaś tam rewietka przeciętnych twórców. Ale należeli do zespołu tego teatru, podpisali umowy i mieli tu etaty. Trzeba było jak najlepiej robić to, co mają do zrobienia.


Dyrekcja zarządziła krótką przerwę, po czym rozdano im egzemplarze scenariusza rewii. Było w nim aż dwadzieścia sześć numerów solowych, mogli więc być spokojni, że wystarczy ich dla wszystkich. O obsadzie mieli rozmawiać na najbliższej próbie. Póki co wyznaczono artystom plan zbiorowych prób muzycznych i czytanych.


Niedoszła Maria z West Side Story przestudiowała wnikliwie otrzymany scenariusz w domu i nie dojrzała w nim nic, co by chciała wykonać. Zwierzyła się z tego mężowi, a on wpadł na pomysł:


– To zaproponuj im coś swojego, jako autorka masz do tego prawo, na przykład tę zabawną wiązankę parodii, którą kończysz swój recital autorski.


– Naiwny jesteś! Oni na to nie pójdą.


– Skąd wiesz? Spróbuj. Jak odmówią, wtedy będziesz się martwić.


Nazajutrz po próbie zapukała do pokoju dyrektorów. Mieli tam pianino. Poprosiła ich o chwilę uwagi i zaproponowała dla siebie numer, który niedawno napisała.


– Czegoś takiego nie ma w programie, a parodie zawsze mają wzięcie u publiczności – powiedziała, po czym zaprezentowała im swoją wiązankę. Bardzo dobrze się przy niej bawili, widziała, że im się podoba.


Po prezentacji przeprosili ją na chwilę, mówiąc, że muszą się naradzić. Nie trwało to zbyt długo. Jej numer był już dla niej nie nowy, sprawdzony przy publiczności i była dobrej myśli.


Przeczucia ją nie zawiodły. Spółka dyrektorska poszła jej na rękę.

Jak się później zorientowała, zrobili to w tamtym momencie bardziej dla siebie niż dla niej. Bardzo im brakowało sprzymierzeńców. Tak więc Kasia wróciła tego dnia z próby z tarczą i pierwsze, co zrobiła, to ucałowała męża, dziękując mu za pomysł. Bo sama przecież na to nie wpadła.


Późnym wieczorem napisała długi list do Mai Tarnowskiej, która dopiero co szczęśliwie wróciła ze swojej podróży życia i już do niej telefonowała, żeby zapytać o swego przyjaciela Granę, o którego kłopotach wiedziała z Radia Wolna Europa.


Rozdział trzynasty


Sezon teatralny we wszystkich teatrach poza „Rozrywkowym”

dobiegał końca. Oni w tym roku mieli się obejść bez urlopu. Przy upałach trwały próby nowej rewii realizowanej z wielkim rozmachem.

Nowi szefowie, ulubieńcy władz, dostali od Ministerstwa Kultury niezłe fundusze. Zaangażowali świetnych instruktorów, którzy wymagali od artystów wszechstronnej sprawności. Sprowadzili z Pragi nauczyciela stepowania. Tancerze razem ze śpiewakami i aktorami ćwiczyli w pocie czoła trudne układy na zmianę z zajęciami przy fortepianie w małych pokoikach, gdzie szlifowali numery muzyczne i skecze. Mimo rozczarowania i żalu po utraconej szansie sukcesu pod kuratelą wybitnego reżysera, ani się spostrzegli, kiedy i do premiery rewii zaczęli przywiązywać

ogromną

wagę.

Kasia

dopieszczała

swój

dwunastominutowy blok, który sobie sama napisała.


Szefowie, którzy zrazu temu przyklasnęli i zgodzili się na to, z czasem zdawali się coraz bardziej kręcić nosem na jej „sobiepaństwo”.

Dotychczas u nich było tak, że jeśli to była składanka, a nie sztuka jakiegoś sprawdzonego autora, poszczególne numery pisali sami.

Ponieważ do rewii zaangażowali reżysera z zewnątrz, a ten zachwycił się numerem autorstwa Kasi, ich to zaczęło uwierać. Kasia poczuła wokół

siebie przyjazną atmosferę. Mając wielki numer, jak go określał reżyser, zauważyła, że dyrekcja powoli eliminuje ją ze scen zbiorowych, półfinałów, finałów, i zaczęła snuć obawy, czy nie jest to wstęp do wycofania jej w ogóle z programu rewii. I tak też się stało, tyle że z zupełnie innego powodu, niż przewidywała.


Dzięki pomyślnie dla niej ułożonemu planowi uzyskała nagle wolny tydzień i za namową męża wyjechali na te dni do Zakopanego.

Ponieważ spotkali tam znajomych z dziećmi w wieku Zosi, przyjęli dla niej zaproszenie na cały dzień do wspólnej zabawy, a sami wybrali się na wycieczkę w góry. Kasia brawurowo weszła z Kasprowego na Świnicę, ale przy zejściu do Hali Gąsiennicowej poczuła ostry ból w nodze.

Zupełnie jakby była złamana czy zwichnięta, chociaż nie pamiętała momentu doznania urazu. Na domiar złego odwołano jazdy koleją linową z powodu silnego wiatru i nie miała innego wyjścia, jak zacisnąć zęby i kuśtykać w dół. Wprawdzie Maciek nalegał, żeby usiadła, a on sprowadzi pomoc, ale nie chciała o tym słyszeć. W schronisku na dole została Zosia pod opieką znajomych. Na pewno się wszyscy niepokoją, czemu ich jeszcze nie ma. Oparła się na ramieniu męża i powoli, krok po kroku schodzili stromymi ścieżkami. Ból nie ustępował. Zmierzchało już, kiedy wreszcie dotarli do Kuźnic.


Maciek wziął samochód z parkingu, podjechał po nią i zawiózł ją prosto do miejscowego szpitala. Chirurg oglądał nogę na wszystkie strony i kiwał bezradnie głową nie widząc żadnych podstaw do tak silnego bólu. Rentgen podobnie nic nie wykazał. Noga jednak ciągle była obolała. Wstrzyknięto jej jakiś środek uśmierzający i odesłano do domu.


Ledwie znaleźli się w schronisku, ogarnęła ją senność. Przespała mocnym snem całą noc i obudziła się bez śladu wczorajszych dolegliwości. Po południu poczuła jednak znowu ten niewyjaśniony ból, ale w drugiej nodze.


– Czy ty aby nie za bardzo się w siebie wsłuchujesz? – rozwodził

się Maciek. – Przestań o tym myśleć, a zobaczysz, że wszystko minie.


– Dobrze ci radzić, a ja naprawdę nie mogę chodzić!


Wrócili do Warszawy. Kasia zauważyła z ulgą, że nogi już jej nie dokuczają. Nazajutrz na próbie tańczyła i skakała jak fryga. Zapomniała zupełnie o różnych aluzjach i dwuznacznikach dotyczących jej numeru w rewii i pracowała z zapałem.


Przez cały dzień była w ruchu. Po próbie zrobiła konieczne sprawunki i wstąpiła do szkoły po Zosię. Jej córeczka wciąż była bardzo przejęta tym, że jest teraz uczennicą już drugiej klasy. Poprzedniego dnia zaczęła też zajęcia w zespole „Gawęda”. Opowiadała więc matce o swoich wrażeniach, gdy ta otwierała samochód. I właśnie wtedy chwyciły ją tak dotkliwe bóle żołądka, że zrobiło się jej ciemno w oczach. Nie była w stanie usiąść przy kierownicy. Musiała zostawić samochód przed szkołą. Wzięła córeczkę za rękę i wolniutko szły w stronę domu. Zosia paplała wesoło, zadawała mnóstwo pytań, dziwiąc się, że matka na nie nie odpowiada. Ją tymczasem oblewały zimne poty.

Nie była w stanie przygotować obiadu, mała musiała zadowolić się kanapką.


Maciek, kiedy wrócił i zobaczył, co się dzieje, zabrał samochód sprzed szkoły, a potem zadzwonił do ich znajomego lekarza, znanego gastrologa. Opowiedział mu o dziwnych dolegliwościach żony. Zbyszek kazał ją przywieźć do siebie do szpitala, bo z opisanych objawów wysnuł

pewne przypuszczenie. Mimo ich protestów zostawił Kasię na oddziale.

Nie wyszła stamtąd również nazajutrz. Podejrzenia Zbyszka potwierdziły się w pełni: złapała zakaźną żółtaczkę typu „B”, czyli wszczepienną.

Najprawdopodobniej przy ostatnim badaniu krwi. Ostatnio brakuje przecież w kraju jednorazowych igieł i strzykawek. No i tak to skutkuje.

Teraz biedna zakażona boi się o swoich bliskich, chociaż Zbyszek tłumaczy jej, że zakażenie może być tylko wszczepienne. Na próżno się trudzi. Ona w czasie wszystkich swoich niemocy martwi się tylko tym, czy jej bliskich nie spotka to samo, co ją.


W szpitalu odwiedziła ją jedna z koleżanek z teatru. Bez owijania w bawełnę uświadomiła ją, że żółtaczka jest dla niej doskonałym wyjściem z niezręcznej sytuacji. Podobno wszyscy w teatrze poza nią wiedzieli, że jej występ w rewii stoi pod znakiem zapytania. Zanosiło się na to, że przedstawienie będzie stanowczo za długie i trzeba będzie je skrócić. Poza jej numerem wszystko było autorstwa spółki dyrektorskiej, a więc jej produkcja, jaka by dobra nie była, nie była przez nich kochana.

W dodatku trwała długo, bo aż dwanaście minut i usunięcie jej z programu załatwiało niemal cały kłopot. Podobno od dawna mówiło się o tym za jej plecami, ale jakoś do niej to nie dotarło. A zatem żółtaczka stała się wyjściem honorowym dla obu stron. Po co jednak Halinka mówiła jej o tym, gdy leżała w szpitalu, skoro choroba i tak eliminowała ją z premiery? Pewnie z zazdrości.



Owa zazdrość dotyczyła dwóch sytuacji, w których Halina poczuła się upokorzona. Pierwsza odnosiła się do projektu zagranicznego stypendium teatralnego dla Kasi. Zawiadomienie o nim dostarczono do teatru, a Halina została poproszona przez sekretarkę, aby je zaniosła adresatce do szpitala. Koperta miała adres zwrotny Ministerstwa Kultury. Doręczycielkę rozpierała ciekawość, co może zawierać. Kiedy Kasia po przeczytaniu listu pokazała go Halinie, ta najpierw zaniemówiła, a potem zapytała:


– A jak można sobie coś takiego załatwić?


– Nie wiem, czy to się załatwia. Po prostu się dostaje.


– Ejże! Przecież musiał być jakiś konkurs, trzeba było go wygrać albo złożyć podanie. Chyba możesz mi to zdradzić? Nie bądź taka nieużyta.


– Gdybym wiedziała, z pewnością bym się z tobą tą wiedza podzieliła.


– Coś tu jednak masz do ukrycia, bo nie jesteś zbytnio zaskoczona ani uradowana. Zachowujesz się tak, jakbyś się tego spodziewała i jakby ci się to należało, a nawet jakby tylko tobie się należało.


– Wcale tak nie myślę. To jakiś fuks. Nie mam pojęcia, jak powinnam się zachować w takiej sytuacji. Jeszcze to do mnie niezupełnie dotarło.


To była prawda, ale nie cała prawda. Otóż kiedyś taki pomysł

załatwienia dla niej czegoś podobnego rzuciła w rozmowie pani Maja Tarnowska. Działo się to w obecności zaprzyjaźnionego z nią, a potem również z Kasią i jej mężem, konsula. To on doradzał pani Mai, jakimi drogami można by coś takiego załatwić. Ponieważ w zawiadomieniu wyraźnie było napisane, że jest to „stypendium Teatru Francuskiego”

i zapewnia osobie, której go przyznano, obejrzenie iluś tam spektakli, udział w zajęciach z historii teatru francuskiego na Sorbonie, a także w zajęciach praktycznych w École du Théâtre Musical, Kasia od razu zrozumiała, że musiała w tym maczać palce pani Maja. Co więc mogła powiedzieć Halinie na ten temat? To był rzeczywiście fuks w tym sensie, że to ona była przyjaciółką i podopieczną Mai i to dla tej przyjaźni starsza pani czyniła w tym kierunku starania poprzez znane sobie osoby, gdyż sama jako dysydentka od razu przez stronę polską zostałaby skreślona. Dlatego Kasia nikomu nie mogła tego zdradzić. Nie demonstrowała natomiast radości, ponieważ jeszcze nie wiedziała, czy się z tego cieszy i czy w związku z tym byłaby w stanie opuścić na dłuższy czas teatr, dom i córeczkę.


Zaproszenie na stypendium dotarło co prawda w bardzo dobrym momencie, bo wtedy, kiedy runęły w gruzach jej nadzieje na ciekawą współpracę z wielkim Graną, czyli po jego aresztowaniu. Pani Maja od razu się o tym dowiedziała od pracowników paryskiej „Kultury”

i z Radia Wolna Europa. Wiedząc o tym, jak Kasia musi być tym załamana, pewnie wzmogła starania o stypendium czy też sprecyzowanie jego terminu. Ale „szczęściara” jeszcze miała nadzieję, że Grana wróci i szansa zagrania Marii nie jest do końca stracona.


Wszystko to zdarzyło się trzy dni przed wyjazdem Kasi do Zakopanego, a zaledwie kilkanaście dni po nadejściu wiadomości o aresztowaniu Grany.


Teraz tłumacząc się niezręcznie przed Haliną ze swego wyróżnienia w formie stypendium, zastanawiała się, jak będzie wyglądało jej dalsze życie zawodowe. W teatrze póki co miała „wolne”, skoro choroba wyeliminowała ją z rewii. Pozostały więc „Podwieczorki przy mikrofonie” i „Przeboje siedmiu stolic”.


No właśnie, to była druga historia, przez którą jej koleżanka z teatru, Halina, poczuła się dotknięta. Siedziały razem na próbie „Podwieczorku”. Miały tam wspólne numery – grały w skeczu i śpiewały pastisze opolskich przebojów. Tego dnia gośćmi na próbie (poza cenzorem, który decydował, co może, a co nie ma prawa ukazać się na

antenie)

byli

dyrektor

PAGART-u i reżyser

od

nich,

odpowiedzialny za głośny nowy projekt międzynarodowego programu „Przeboje siedmiu stolic”.


Zeszła właśnie ze sceny po przepróbowaniu z Haliną zabawnego pastiszowego

duetu

(którego

była

autorką),

gdy

dyrektor PAGART-u zaprosił ją do swojego stolika i zaproponowano jej udział

w „Przebojach siedmiu stolic”. Najpierw podpisała umowę, a dopiero potem zaczęła się rozmowa z reżyserem na temat tego, czego od niej oczekuje. Umowa opiewała na sześć miesięcy, zatem skończy się przed jej wyjazdem na stypendium.


W programie mieli wziąć udział artyści z siedmiu krajów Europy Wschodniej, dając po dwa koncerty w każdej z ich stolic, a więc w Moskwie, Warszawie, Berlinie, Pradze, Sofii,

Bukareszcie

i Belgradzie, oraz po dwa spektakle telewizyjne tamże. Kasia miała wykonywać swoje wypróbowane z publicznością numery i prowadzić konferansjerkę w odcinku warszawskim, belgradzkim i moskiewskim, razem z partnerami z tych krajów. Do pracy nad przygotowaniem rewii mieli przystąpić za trzy tygodnie.


Halina, która była świadkiem złożenia tej propozycji jej partnerce ze sceny i koleżance z teatru, poczuła się tym dotknięta. Ta zdolna i sprawna zawodowo aktorka miała jakiś kompleks – wszystkie propozycje składane komuś innemu raniły ją, odbierały jej wiarę w siebie, a przecież sama na ich brak narzekać nie mogła. Ale nie potrafiła pogodzić się z tym, że podobnie jak publiczność, artystyczni decydenci też mają różne gusta.


Udział w programie „Przeboje siedmiu stolic” niesłychanie przyśpieszył tempo życia Kasi. Wyjeżdżała co jakiś czas na trzy, cztery dni, a po powrocie do domu zabierała się do nagromadzonych w czasie jej nieobecności zaległych spraw, które wymagały pilnego zajęcia się nimi.


Tymczasem Piotr, jej brat, wciąż mieszkał w Warszawie niedaleko Kalczyńskich, sprawując pieczę nad mieszkaniem i psem Kamy, która dalej przebywała w Waszyngtonie u synów i swojego brata, który do nich dołączył. Pomagał też Maćkowi w opiece nad Zosią. Często odwoził ją na zajęcia „Gawędy” lub lekcje fortepianu. Od czasu do czasu przyjeżdżała do nich Zofia, ale musiała dzielić swój czas między troje swoich dzieci mieszkających teraz w Warszawie, zadowolić Anię, Kasię i Piotra.


Tym razem przyjechała po to, żeby zabrać do siebie synka Peli.

Ten półtoraroczny maluch potrzebował teraz jej opieki, bo jego mama musiała przygotować się do egzaminu magisterskiego, a tata zaczął

właśnie pracę jako asystent na jednym z wydziałów Politechniki Gdańskiej. Zresztą Pelę też obiecywano zostawić na uczelni, w związku z czym

dostali

mieszkanie

na

osiedlu

młodych

naukowców

w Gdyni-Orłowo, tuż obok plaży. Teraz Pela miała przywieźć swojego synka do Warszawy, skąd matka zabierze go do Zamościa.


– Mamusiu, powiedz mi – mówiła do niej Kasia – jak ty sobie radzisz z czasem? Czy tobie też on tak przyśpiesza, jak mnie?


– Och, ty jesteś jeszcze młoda, zobaczysz, jak to będzie za kilka lat. Z wiekiem wydaje się, że wszystko dzieje się tak szybko, że naprawdę trudno z czymkolwiek nadążyć. Może dlatego, że stajemy się mniej sprawni.


– Ty, mamuś? Ciągle jesteś jak iskra. I oby jak najdłużej.


– Jeszcze ci nie mówiłam, że ostatnio zaczynam się martwić, gdzie wyląduję na starość. Miałam sygnały, że moje dni w naszym starym mieszkaniu są policzone. Już mi nawet proponowali obejrzenie jakiegoś mieszkanka. Rozumiem, że to obecne mieszkanie jest dla mnie samej za duże, ale to, które mi zaproponowali, to koszmar! Po pierwsze znajduje się w starym domu bez kanalizacji, po drugie jest tak małe, że nie byłoby jak się w nim obrócić.


Kiedy Zofia opowiadała o tym córce, akurat była u niej Lucyna Tańska – pani redaktor z Telewizji. Zainteresowała się problemem Zofii.

Przepytała ją, jakie biuro przejęło zajmowanie się mieszkaniem służbowym po Teofilu i powiedziała:


– Jadę niedługo na reportaż do Zamościa. Znam tamtejszych szefów Urzędu Kwaterunkowego i kilku przedstawicieli Urzędu Miasta.

Spróbuję w pani sprawie zasięgnąć języka. W takich niewielkich ośrodkach magia telewizji jest imponująca. Może udałoby się zorganizować tam koncert pani córki. To też mogłoby pomóc.

Zobaczymy, zobaczymy.


Zofia wróciła z Michasiem do Zamościa. Wszyscy zapomnieli o słowach Lucyny.


Po pewnym czasie nadeszło z Telewizji zaproszenie dla Kasi na uświetnienie recitalem otwarcia zamojskiego klubu MPiK. Niedługo po tym zdarzeniu Zofia dostała propozycję obejrzenia dwóch mieszkań w nowym budownictwie, na tak zwanych Kaczych Dołach obok szpitala.

Jedno z nich zachwyciło ją. Był to duży pokój z niemałą kuchnią na parterze, pełen nowoczesnych udogodnień i szaf w ścianach, pawlaczy, a do tego ze sporym ogródkiem przed oknami. Wszyscy pojechali je obejrzeć. Między jedną a drugą wędrówką Kasi po siedmiu stolicach pomogli matce w przeprowadzce.


Wtedy to zadzwoniła do nich Lucyna:


– A co, nie mówiłam? Jak się czuje twoja mama w swoim nowym mieszkaniu? – zapytała Kasię.


– Naprawdę pamiętałaś o mamie? Nie wiem, jak ci dziękować! Jak ja się odwdzięczę?



– Nie wypłacisz się do końca życia – roześmiała się Lucyna. – Oczywiście żartuję. To ty oczarowałaś w MPiK-u burmistrza. Ja tylko opowiedziałam mu o kłopotach twojej mamy, zasługach taty i o tym, co robisz. Gdyby opowiedział to kto inny, machnąłby na to ręką. Słowa ludzi z telewizji dla prowincjonalnych kacyków mają moc sprawczą.

Wykorzystałam tę ich fobię z premedytacją. W dobrej wierze.


– Jestem twoją dłużniczką. Dozgonną – powiedziała Kasia.


Poza przeprowadzką następowały powoli i inne ważne zmiany w życiu jej matki, ale o tym potem.


Udział w międzynarodowej rewii połączony z podróżami do siedmiu stolic bloku wschodniego był dość męczący, ale dawał

popularność w tej części świata, a także rozwiązywał pewne problemy postępujących uciążliwości życia codziennego w PRL-u.


Od półtora roku, czyli od zakończenia radomskich strajków, obywatele mieli ograniczony dostęp do podstawowych produktów żywnościowych, ponieważ były one reglamentowane. Bardzo prędko również na czarnym rynku zaczęło brakować wielu z nich, na przykład cukru. Odczuwano to nie tylko w domach, ale także w cukierniach, kawiarniach i innych miejscach, w których jest on niezbędny. Wszelkie zakazy, ograniczenia mają to do siebie, że wywołują skutek odwrotny od zamierzonego, bowiem od stworzenia świata owoc zakazany smakuje najbardziej. Polowanie niedosłodzonych Polaków na łakocie przybierało w niektórych przypadkach humorystyczny obrót, chociaż śmiesznie nie było.


Zdarzyło się kiedyś małej Zosi Kalczyńskiej przebywać z babcią na wakacjach w Karwi nad morzem. Miały wykupione posiłki w stołówce, żeby Zofia nie musiała gotować. Po obiadach podawano tam desery o nieokreślonych smakach, gorzką kawę i herbatę, oraz słonawe kompoty. Toteż przy jedzeniu nie rozmawiano o niczym innym, jak tylko o tym, w której kawiarni można upolować coś słodkiego. Pewnego dnia od stolika do stolika rozniosła się wieść, że w kawiarni „Marcepan”

w oddalonej o kilka kilometrów Jastrzębiej Górze podają pyszne ciastka.


– Pójdziemy tam po obiedzie plażą – obiecała babcia Zosi.


– Nie możemy pojechać taksówką?


– Połączymy piękne z pożytecznym. Spacer brzegiem morza jeszcze nikomu nie zaszkodził. Powinnyśmy obrócić tam i z powrotem do kolacji. No i będziemy mieć pyszny podwieczorek.


Jak postanowiły, tak zrobiły. Tłumy spacerowiczów na plaży przy pięknej pogodzie nie budziły niczyjego zdziwienia. To było normalne.

Tyle że nasze spacerowiczki miały wyraźny cel; jak się później okazało, nie tylko one. Co ileś tam kilometrów wymieniały pełne nadziei uśmiechy. Około piątej po południu dotarły do położonej przy plaży kawiarni „Marcepan”. Przy drewnianym płocie typu ranczo zgromadziły się tłumy wczasowiczów. Wywieszka na płocie podziałała na nich jak czerwona płachta na byka. Informowała bowiem, że: „Z powodu braku cukru zawiesza się działalność kawiarni do odwołania”. Właściciel mimo to ustawił na podwórku stragan z zimnymi napojami, a obok postawił tabliczkę z napisem: „soków i napojów słodzonych brak”.


Zgromadzenie pielgrzymujących po słodkości pomrukiwało i nie były to bynajmniej pomruki przyjazne. Aby złagodzić nastroje, dwojący i trojący się właściciel wystawił na zewnątrz również telewizor, żeby licznie przybyła klientela miała wszakoż jakąś rozrywkę. Tak więc i Zofia ze swoją małą imienniczką pogapiły się na jakiś reportaż, w którym zadowoleni z siebie wodzowie narodu pościskali sobie ręce, coś tam perorując. Ich zaokrąglone brzuchy świadczyły o tym, że cukru i ciastek w bufecie KC Partii nie brakuje. Takie przynajmniej były komentarze piechurów, którzy zbyt wiele obiecywali sobie po wycieczce do „Marcepanu” w Jastrzębiej Górze.



Z boku można było pośmiać się z tego, ale nie do śmiechu było babci, która musiała nakłonić do powrotu zawiedzione dziecko. Buntu wnuczki nie dało się opanować, musiała więc wziąć taksówkę do Karwii.


W każdej z siedmiu stolic, do których podróżowała Kasia, brakowało na rynku czegoś innego, toteż kwitł tam turystyczny handel wymienny. Wywoziło się z Polski kremy, papierosy i radyjka tranzystorowe, a przywoziło na przykład cukier i słodycze. Na koncerty do Pragi i Budapesztu Kalczyńscy zrobili wyprawy rodzinne samochodem, co pozwoliło uzupełnić domowe braki w towarach reglamentowanych. Gaże za występy z trudem na takie eskapady wystarczały, ale byli tam razem, dosłodzeni i szczęśliwi.


Premiera rewii w Teatrze Rozrywki nie zrobiła takiej furory, na jaką wszyscy zainteresowani liczyli. Mimo że ludzie teatru szczycą się tym, iż mają rozeznanie, co jest dobre i powinno się udać, czasem się to nie sprawdza. Kiedy podejmuje się pracę wymagającą pokonania wielu trudności i krok po kroku się je przezwycięża, wydaje się, że powstaje coś nadzwyczajnego Było tak trudno, a już jest łatwo, dochodzimy do wprawy i lekkości. Podziw dla wykonanej pracy dodaje aktorom pewności i przekonania, że to, czego dokonali, jest dobre. Widz jednak ocenia produkt finalny, włożona w przygotowania praca nie robi na nim wrażenia, bo jej nie widział. Liczą się tylko emocje, jakie budzi gotowe przedstawienie. Jeszcze kilka dni temu, tuż przed chorobą, Kasia spierała się z jednym z kolegów o image reżysera ich rewii. Broniła go, bo dla niej był łaskawy. Wacek, który znał Malickiego od dawna, twierdził, że pod koniec wszystko mu się rozlezie. Myślała, że wydrapie mu oczy, a teraz okazało się, że miał rację. Niby nie ma ewidentnej klapy, ale milczenie prasy po premierze jest bardzo wymowne. Nie pomniejszyło to bynajmniej żalu Kasi, że znalazła się poza nawiasem tego przedsięwzięcia.


Była jeszcze w trakcie występów z grupą „Przebojów siedmiu stolic”, kiedy w wolnym dniu musiała zgłosić się w Ministerstwie na egzamin z języka francuskiego obowiązujący stypendystów. Jakoś przez to przebrnęła, chociaż uważała, że stać ją było na więcej.


Od tego czasu sprawy zaczęły nabierać rozpędu. Po wypełnieniu i złożeniu niezliczonej ilości papierków dostała wreszcie bilet i poznała termin wyjazdu. No i teraz dopiero na dobre zaczęła się martwić rozstaniem z domem, a zwłaszcza z córeczką. Pomyślała z żalem o Heli – z nią mogłaby śmiało zostawić Zosię, ale cóż, Hela pewnie ma teraz swoje dzieci lub dziecko, podobnie jak jej siostra Pela-Ela, która jest szczęśliwą mamą Michała.


Kasia przed chorobą jakoś sobie radziła, w dni wolne od wyjazdów sama woziła córkę na zajęcia i odbierała ją ze szkoły. Kiedy wyjeżdżała, Maciek z jej bratem Piotrem dzielili się tymi obowiązkami. Jej mąż, tak nielubiący życia osiadłego, często siedział z córeczką w domu. Ani jednym słowem nie zdradził, iż ma coś przeciwko temu, że żona ich opuści na kilka miesięcy. Ona jednak wiedziała, że opieka nad dzieckiem przez kilka godzin dziennie, gdy wszystko jest zapewnione i przygotowane, nie jest tym samym, co zadbać samemu o wszystko.

A dodatkowe zajęcia Zosi, zespół „Gawęda”, lekcje fortepianu? Uznała, że trzeba pilnie szukać kogoś do pomocy.


Pierwsza osoba, która zareagowała na ich ogłoszenie, bardzo spodobała się Maćkowi, a ponieważ przyszła na rozmowę, gdy Kasi nie było w domu, z miejsca sam ją zaangażował. Powiedziała mu, że zgłosi się do pracy za dwa dni, kiedy uporządkuje swoje sprawy.


– Jeszcze takiej nie mieliśmy – chwalił się Maciek, dumny z tego, jak świetnie się spisał. – Jest młoda, energiczna i – tu się zawahał – całkiem inteligentna.


– To świetnie – ucieszyła się jego żona przedwcześnie.


Zgodnie z obietnicą Anna zgłosiła się za dwa dni. Zanim Kasia zdążyła się ubrać przed wyjściem do teatru, dokąd się wybierała, żeby zawiesić swoją działalność, rozległ się dzwonek u drzwi. Podeszła do nich niezadowolona, że ktoś zjawia się u niej tak wcześnie, zabierając cenny czas. Przez judasza dojrzała nad wyraz efektowną małolatę w kapeluszu z wielkim, wywiniętym do góry rondem.


– Kto tam? – zapytała, sądząc, że to pomyłka.


– Proszę otworzyć. To ja, Anna Długosz.


– Pani do kogo?


– Pan Maciek przedwczoraj mnie zaangażował.


No tak – pomyślała – zdziwiłabym się, gdyby jej nie zaangażował.

Odsunęła łańcuch i wpuściła ją do środka.


Dziewczyna okazała się wyższa od niej o pół głowy i była wiotka jak trzcina. Istna modelka! Trudno było na oko stwierdzić, czy jest „inteligentna”, jakoś nie to w jej przypadku rzucało się w oczy, ale nie można było nie dostrzec jej urody. Miała gęste, długie do pasa włosy w kolorze ciemnego blondu i uśmiechnięte brązowe oczy z żółtymi cętkami. Co do jej wieku Maciek przesadził, była nie tyle młoda, co smarkata. Kasia dawno nie widziała tak ślicznej istoty. Jednak dziewczyna nie czuła przed gospodynią respektu ani nie okazywała choćby najmniejszego zakłopotania. To Kasia, będąc u siebie, czuła się bardziej onieśmielona. Anna wyminęła ją w przedpokoju i pewnym krokiem skierowała się do pokoju Zosi.


– Liczyłam na własny pokój – westchnęła. Otworzyła walizkę i zaczęła się rozpakowywać. – Wie pani – zawołała do Kasi. – Ja mam sporo rzeczy. Zanim pani wyjedzie, proszę opróżnić swoją szafę, żebym mogła je swobodnie rozłożyć.


– Przecież nie wyprowadzam się stąd na zawsze, a poza tym jeszcze zostaje mój mąż – odpowiedziała.



– Wiem, wiem – roześmiała się. – Mam nadzieję, że z pani mężem jakoś się pogodzimy. Przecież mnie nie zje.


To wcale nie jest takie pewne, jeśli nabrał apetytu – pomyślała Kasia – ale kto by nie nabrał patrząc na to cudowne stworzenie. Czas uciekał, a ona stała i gapiła się na zjawisko, które raczyło przyjąć w ich domu posadę gosposi. Czuła się zdezorientowana. Powinna była pamiętać, że ilekroć Maciek zachwycił się urodą jakiejś dziewczyny, wynosił pod niebiosa jej walory intelektualne. To taka jego barwa ochronna.


– Nie idzie pani dziś do teatru? – wyrwał ją z zadumy głos prześlicznej pomocy domowej.


– Wie pani i to, że pracuję w teatrze?


– Pan Maciek się tym pochwalił. Nie jestem pani, proszę mówić do mnie „Anno”. Pani imię jest mi znane. Uwielbiam teatr!


Spryciara! Chce mi się podlizać – pomyślała Kasia.


– Słuchaj no, Aniu – zaczęła.


– Anno – poprawiła ją dziewczyna z naciskiem. Nie znoszę zdrobnień. To banalne. A czy ja wyglądam banalnie?


– Nie, Anno, nie wyglądasz banalnie. Ile ty masz lat?


– Prawie osiemnaście, a co?


– Skończyłaś szkołę?


– Właśnie kończę. Za rok będzie matura.


– Jak tego dokonasz pracując? Chodzisz do szkoły?



– Proszę się nie martwić, nie rano. Chodzę do wieczorówki.

Myślałam, że pan Maciek pani powiedział, że wyraził na to zgodę.


– Może mi mówił, zapomniałam – skłamała. – Tylko wiesz, nie sądzę, że mój mąż byłby zadowolony wiedząc, że mówisz o nim „pan Maciek”. Jest od ciebie znacznie starszy i uważam, że stosowniej będzie, gdy będziesz się do niego zwracać „panie Kalczyński”. Rozumiemy się?


– Jak pani chce. Tylko czemu w takim razie przedstawił mi się tak zwyczajnie: „Maciek mam na imię, cześć!” Chyba pani przesadza, on jest równy gość i nie taki znów stary. Chyba nawet młodszy od mojego narzeczonego.


– Narzeczonego? A co na to rodzice?


– Im to zwisa.


– Gdzie mieszkają?


– Stary dał dyla do USA, a matka została w naszym domu w Komorowie.


– I zgodziła się, żebyś pracowała u kogoś?


– Czemu miałaby się nie zgodzić? Przynajmniej ma mnie z głowy.

Nienawidzi mego biopola. Z wzajemnością zresztą. Wyrosłam na szczęście z pytania jej o zgodę na cokolwiek.


– A czy mój mąż mówił ci, że jestem staroświecka i nie lubię, gdy ktoś źle się wyraża o swojej matce?


– Myli się pani. Mówić źle, a nie akceptować to różnica.


– Ależ Aniu…



– „Anno”, prosiłam panią…


– Słuchaj Anno. Niedługo wyjdę na próbę. Czy wiesz, co masz tu robić? Skoro mąż obiecał ci, że będziesz tu pracować, muszę zorientować się, czy podołasz. Zanim cię tu zostawię, dasz mi swój dowód. Masz dowód?


– Jeszcze nie. Ale mam paszport, mogę go pani zostawić.


– Dobrze. Chodź, pokażę ci, co masz zrobić w kuchni.


– O, pianino! Pozwoli mi pani czasem pograć?


– Grasz na pianinie? – zdziwiła się jego właścicielka.


– Mam za sobą dwanaście lat mozolnych ćwiczeń. Chcieli ze mnie zrobić dyplomowaną pianistkę, ale jeśli miałabym się zajmować muzyką, to wolałabym śpiewać. Tak naprawdę pasjonuje mnie nauka języków.


Anna wprawiała swoją pracodawczynię w coraz większe zdumienie. To, że dwanaście lat grała na fortepianie, akurat jej się spodobało, ze względu na Zosię. Będzie mogła czuwać nad tym, jak ćwiczy.


– Masz pojęcie o gotowaniu?


– Jeszcze panią zadziwię! Dostałam od mojej babci cudowne przepisy. Na pewno pan Maciek polubi moją kuchnię.


„Pan Maciek” bez wątpienia spałaszuje cykutę z tak pięknych rączek – pomyślała Kasia.


– W domu po śmierci babci też gotowałam – kontynuowała Ania – bo przecież nie moja mama!


– A co robi twoja mama?


– Podróżuje, koncertuje, flirtuje, a w przerwach się awanturuje.

Mówiłam pani, że nie znosi mojego biopola. Pewnie pani ją zna, bo to nikt inny, tylko Elwira Długosz.


– Ta skrzypaczka?


– Właśnie ta.


– I ty chcesz pracować, to znaczy będąc jej córką chcesz pracować w ten sposób?


– Skoro nie chcę nic jej zawdzięczać, muszę jakoś zarabiać na życie.


– A nie próbowałaś być modelką, bo ja wiem, iść na próbne zdjęcia do filmu? Był taki konkurs „Piękne dziewczęta na ekrany”. Tam byś bardziej pasowała.


– No to co? Mnie to nie interesuje.


– A co cię interesuje?


– Och, wiele rzeczy. A nie spóźni się pani do teatru?


– Która to godzina? Ojej, rzeczywiście, muszę wychodzić.

Zadziwiasz mnie, Anno,


– Mam odebrać Zosię ze szkoły? Wiem, gdzie to jest, pan Maciek jak odprowadzał mnie na przystanek, pokazał mi.


No proszę. Maciek, który nie zaszczycał słowem ani wzrokiem żadnej z ich dotychczasowych pracownic, ją odprowadził na przystanek!

Nadzwyczajne!


– Sama pójdę po córkę wracając z teatru – odpowiedziała Annie, mając w pamięci doświadczenia z panią Jadzią.


Po udzieleniu swojej „pomocy domowej” kilku wskazówek dotyczących przygotowania obiadu Kasia zamknęła za sobą drzwi. Była zupełnie skołowana. Zważywszy na to, jak się prezentuje i co – jak twierdzi – potrafi kandydatka na jej gosposię, powinna uważać, że złapała Pana Boga za nogi. To wszystko wydaje się o wiele za piękne, aby było prawdziwe. Poza tym nie mogła uwierzyć, że słynna skrzypaczka o twarzy anioła może mieć złe relacje z córką, i zastanawiała się, czy nie urazi jej angażując Anię do pomocy w swoim domu. Postanowiła wydobyć z PAGART-u jej telefon i sprawdzić, co ma do powiedzenia na ten temat. Zawahała się jednak, bo jeśli matka Ani jest niezrównoważona, to czy powinna ona odbierać dziewczynie szansę na zarabianie? Może biedaczka potrzebuje też wsparcia uczuciowego, skoro nie ma ukończonych osiemnastu lat. Gdyby była leniwa, korzystałaby z dobrobytu i pieniędzy matki. Równocześnie Kasia nie mogła nie zauważyć, że ta młoda osoba ma w sobie coś takiego, czemu nie można się było oprzeć. Jeśli ona sama tak na nią reagowała, to co musiało się dziać z Maćkiem, kiedy jej słuchał i na nią patrzył? Wolała sobie tego nie wyobrażać.


Potężna fala obaw z jednej strony, a skrupułów z drugiej zawładnęły nią do tego stopnia, że wszystkie inne ważne dla niej sprawy przestały się nagle liczyć. Szła do teatru bijąc się z myślami. Była trochę spóźniona, ale przecież nie brała udziału w próbach. Wybrała się tam tylko po to, żeby zabrać swoje drobiazgi z garderoby i porozmawiać z dyrekcją o tym, jaka będzie jej sytuacja w teatrze po odbyciu stypendium.


– A gdybyśmy podjęli na nowo pracę nad West Side Story? – zapytał Lipień. – Na pewno nie wcześniej niż za trzy miesiące, więc zdąży pani.


– A więc pan Grana wraca?


– Nic mi o tym nie wiadomo.


– Myślałam…


– Niech pani o tym nie myśli. Z Graną czy bez Grany, kiedyś trzeba będzie to ukończyć. A o reszcie porozmawiamy po pani powrocie.

Zresztą o czym tu gadać. Jedzie pani po nowe doświadczenia, sukcesy.


– Jadę się uczyć, jak pan wie.


– A może zabrałaby pani z sobą materiały reklamowe naszej rewii?


Tak więc nie dowiedziawszy się niczego konkretnego na temat swojej przyszłości w teatrze, z afiszem i materiałami reklamowymi poszła na kawę do bufetu. Tu czekały na nią koleżanki. Zwierzyła im się ze swoich wątpliwości dotyczących Ani.


– Zaangażowaliśmy nową pomoc domową. Jak twierdzi mój mąż, „gosposię tysiąclecia”. Jest zachwycająca, ale i dziwna… Nie wiem, co o niej myśleć, mam mieszane uczucia. Powiedziała, że jest córką Elwiry Długosz.


– Żartujesz? Ona chyba nie musi w ten sposób zarabiać.


– Chce się uniezależnić od matki. Ma z nią nie najlepsze relacje.


– Rozmawiałaś z matką?


– Jeszcze nie. Zamierzam. Z jednej strony chcę rozszyfrować tę małą, ale z drugiej karcę się za to, bo sama nieraz cierpiałam z powodu pochopnie wydawanych opinii na mój temat. Nie chciałabym popełnić błędu. Jest jeszcze taki problem, że ona może być wielką pokusą dla Maćka. Ja sama nie mogę oderwać od niej oczu.


– To po co chcesz kusić los? Poszukaj kogoś innego.


– Mam skrupuły.


– Widzisz Kasiu – włączyła się Halina, nie kryjąca zazdrości o paryskie stypendium koleżanki i nadal będąca przekonaną, że jej się to bardziej należało. – Wyjechać jest łatwo, gorzej wrócić i zastać wszystko tak, jak być powinno. Świat nie stoi w miejscu. Ta twoja „szansa” dużo cię jeszcze może kosztować!


– Powiedziałaś akurat to, co może mnie najbardziej zmartwić. Ani się tym wyjazdem nie szczycę, ani tak bardzo się do niego nie palę.

Oczywiście, że jestem ciekawa, co zyskam, ale im bliżej wyjazdu, tym bardziej się boję o dziecko i wszystko, co tu zostawię. Każda decyzja ma jakąś cenę…


To samo powiedziała wieczorem Maćkowi, kiedy byli sami w sypialni.


– Czy ty zawsze musisz na wszystko patrzeć od najgorszej strony zamiast się cieszyć? – upomniał ją.


– Po prostu mam wyobraźnię i rozpatruję wszystko z każdej strony…


– Masz chorą wyobraźnię. Naprawdę daj temu spokój. Te trzy miesiące tak szybko przelecą. Damy sobie tu radę, zobaczysz.


– Skoro tak, nie będę się martwić – powiedziała obłudnie.


Kiedy tego dnia wróciła wczesnym popołudniem z teatru, zastała wszystko w najlepszym porządku.



W kuchni na piecyku stały obrane i wypłukane ziemniaki oraz mięso uduszone tak, jak chciała. Na nakrytym stole stała już miska z przyrządzoną sałatą. Kiedy ziemniaki się ugotowały, zostali zaproszeni na obiad.


– No, wydaje mi się, że zaczęły się dobre czasy – powiedział pan domu mrugając do żony. Był tak dumny z zaangażowanej przez siebie pracownicy, jakby sam ugotował ten obiad. – I co ty na to powiesz?


– Nie mogę Anny nie pochwalić – odpowiedziała i zwróciła się do tej, o której była mowa: – Mam jeszcze jedną prośbę. Ponieważ jestem trochę zmęczona, czy mogłabyś popatrzeć, jak Zosia przygotowuje się do jutrzejszej lekcji fortepianu? Skoro znasz się trochę na muzyce…


– To Ania zna się również na muzyce? – wtrącił zaskoczony „pan Maciek”.


– Nie „Ania”, tylko „Anna”, ona nie lubi zdrobnień.


– Rozumiem, chce trzymać dystans. Bardzo rozsądnie. Co za dziewczyna! No, pochwal mnie, że dobrze wybrałem!


– Miałeś jakiś wybór?


– No… nie. Ale zaangażowałem ją!


– Jesteś wielki, Maćku, ale czy dobrze wybrałeś, to się dopiero okaże.


– Zobaczysz, że będzie świetna.


Entuzjazm jej męża sprawił, że złapała się na tym, iż chciałaby, żeby jej podwładna na czymś się potknęła, ale do końca tego dnia były to daremne życzenia.



W czasie przygotowań do lekcji fortepianu Anna zaimponowała Zosi i zawojowała ją zupełnie. Kiedy Kasia weszła do pokoju córki, Zosia wprawdzie rzuciła się jej na szyję, ale tylko po to, żeby jej powiedzieć, że Anna jest wspaniała. Zaraz też wróciła do niej, bo właśnie rozczesywała jej wspaniałe włosy, tak jak robiła to swojej lalce.

Anna była równie piękna jak lalka, ale żywa i cierpliwie znosiła targanie jej włosów szczotką, na co matka niechętnie córce pozwalała.


– Mamusiu, prawda, że Anna jest podobna do Abusi?


– Może nawet piękniejsza, bo prawdziwa – przyznała zagadnięta.


Abusia była laleczką z serii Barbie, o długich, gęstych włosach.

Bardzo przypominała blondynkę z modnego szwedzkiego zespołu ABBA, stąd wzięło się jej imię.


W ciągu następnych dni Anna sprawowała się bez zarzutu.

Krzątała się skutecznie po domu, uważnie zajmowała się Zosią, dzięki czemu jej rodzice mogli nadrabiać zaległości towarzyskie, zwłaszcza że do wyjazdu pani domu do Paryża został już tylko tydzień.


Trzy dni przed tym przyjechała Zofia. Chciała pożegnać się z córką i przez pierwsze dni po jej odjeździe czuwać nad Zosią, aby nie martwiła się nieobecnością mamy. A także pokierować ich pomocą domową, żeby zapewniała domownikom to, do czego są przyzwyczajeni. Od rana obserwowała Annę, a po południu wzięła córkę na stronę i zapytała:


– Skąd ją wytrzasnęłaś?


– Z ogłoszenia. Przyszła, kiedy mnie nie było w domu i Maciek ją zaangażował. Trzeba przyznać, że trafił w dziesiątkę.


– Dla niego rzeczywiście ona jest świetna, ale dla ciebie? Czyś ty, dziecko moje, zwariowała?



– Jest całkiem zręczna i miła. Zosi też przypadła do gustu.


– Nie mogę tego słuchać! Ty się nigdy nie nauczysz żyć…

Powinnaś natychmiast się jej pozbyć, ot co!


– Nie mogę, mamuś. Maciek nie ma najmniejszego pojęcia o prowadzeniu domu, nie mówiąc już o tym, jak jest zajęty. Przecież on za nic nie zrezygnuje ze swoich zajęć, a Zosia ma siedzieć sama, głodna i zaniedbana?


– Ja poprowadzę twój dom, żeby nie dopuścić, aby ta laleczka zajęła w nim twoje miejsce.


– Och, mamuś! Ani jej to w głowie, zresztą Maciek nie jest taki…


– Naiwna jesteś, nie znasz mężczyzn! Wobec takich kobiet są bezbronni.


– To przecież szczeniara! – oburzyła się Kasia.


– Jest z pewnością sprytniejsza od ciebie.


W tej chwili rozległ się za oknem dźwięk klaksonu wygrywającego melodyjkę z filmu Most na rzece Kwai. Zatrąbił, a raczej zagwizdał kilka razy, a Anna zostawiła włączony w drugim pokoju odkurzacz i rzuciła się do okna w pokoju stołowym, gdzie rozmawiały obie kobiety.

Otworzyła je na oścież, aż przeciąg porwał na zewnątrz firanki. Zawisła nad parapetem, radośnie machając ręką. Matka z córką wyjrzały zza zasłony. Przed domem stało lśniące srebrzyste volvo. Zza opuszczonej szyby patrzył w górę ku Annie łysawy, podtatusiały lowelas w błękitnym dżinsowym mundurku.


– Już schodzę, honey! – zawołała pomoc domowa Kalczyńskich.



Złapała z wieszaka swoje sombrero i nie tłumacząc się ani nie pytając o nic, rzuciła w drzwiach krótką informację: „Wrócę niedługo”

i już jej nie było. Nie raczyła nawet zamknąć okna. Błyskawicznie pojawiła się na ulicy, jakby sfrunęła z dwóch pięter. A tam już jej „honey” otwierał drzwi swojego samochodu cały w lansadach. Okrągły brzuszek opięty przyciasnym dżinsem wylewał się ze spodni, ale jego pięknej partnerce widać to nie przeszkadzało. Nadstawiła z uśmiechem policzek do pocałunku i kocim ruchem wślizgnęła się na siedzenie obok kierowcy. Trzasnęły drzwi i odpłynęli bezszelestnie wielkim autem, jak w modnej piosence zespołu Dwa plus Jeden.


– No i co ty na to? – spytała matka, zamykając okno. – Widziałaś?


– To pewnie ten jej narzeczony. Mówiła mi, że jest zaręczona.

Trochę za stary dla niej, ale skoro jej się podoba…. nie nasza sprawa.


– Mów sobie, co chcesz, a ja wiem swoje. Nie dopuszczę, żeby mój zięć wpadł w jej sidła. Czy masz pojęcie, co ona tu plotła, zanim wróciłaś z zakupów?


– Co znów takiego?


– Że niezmiernie podnieca ją myśl o tym, iż już za kilka dni będzie panią tego domu.


– Co???


– A tak, panią! Że pan Maciek, bo tak nazywa twego męża, będzie ją uczył wieczorami języków, bo podobno już jej to obiecał. Będą sobie siedzieli nad książką ramię przy ramieniu, główka przy główce, a kiedy Zosia zaśnie…


– Przestań mamo! Czemu uparłaś się, żeby zmusić mnie do tego, żebym zaczęła się martwić?



– Ale ja tego nie chcę, Kasiu! Przeciwnie, chcę, żebyś sobie spokojnie pojechała i wykorzystała swój pobyt w Paryżu jak najlepiej, zamiast ryzykować tym, co tu zastaniesz po powrocie. Dlatego powtarzam ci: jak najszybciej ją oddal. Ja tu zostanę.


– A Władzio? Przecież masz teraz znowu i swoje życie. I kiedy wreszcie układa ci się tak ładnie, nie chciałabym, żeby przeze mnie coś ci się popsuło…


– Władzio będzie podlewał mi kwiatki, a jak zatęskni, to przyjedzie. O niego się nie bój. Bój się o siebie. On sobie poradzi.

Pomyśl też o Zosi. Jakby się tą Anną nie zachwyciła, to będzie przy niej bardziej osamotniona niż ze mną. Bo nawet nie wiesz, jak ona twój wyjazd przeżywa.


– Mamo, jesteś aniołem! – wykrzyknęła Kasia i wyściskały się. – Nie spotkałam w życiu nikogo, kto by miał w sobie mniej egoizmu od ciebie.


– A tam, każda matka jest taka.


– Może każda po trosze, ale ty jesteś nadzwyczajna!


Zofia po trudnym ostatnim okresie życia z Kasi ojczymem w czasie jego choroby i po kilku latach wdowieństwa, będąc kiedyś na przyjęciu u znajomej, wpadła w oko pewnemu atrakcyjnemu jeszcze panu. Od tego czasu pan Władysław, jak ona wdowiec, szukał jej towarzystwa, a wkrótce zupełnie stracił dla niej głowę. Podbił jej serce dobrocią i galanterią, z jaką się o nią starał. Przed dziećmi jednak skrzętnie ukrywała tę znajomość. Uważała, że w jej wieku takie sprawy mogą im się wydać niestosowne. Kasia wiedziona niepokojem, bo matka ostatnio rzadziej telefonowała, pojechała do niej pewnego dnia bez uprzedzenia i zastała ich w wielkiej komitywie.


Jedli razem obiad. „Gość” matki czuł się u niej jak u siebie w domu, sprawiał wrażenie bardziej stałego bywalca niż kogoś przypadkowo ją odwiedzającego. Nie było wprawdzie żadnych jego rzeczy, ale ich zażyłość była widoczna jak na dłoni.


Sympatyczny pan zrobił na Kasi piorunujące wrażenie. Przystojny, zażywny, o pięknych jeszcze, dużych błękitnych oczach, podobnych trochę do oczu jej męża, z czarującymi iskierkami humoru. Zaufała mu od pierwszej chwili znajomości. Rozmowa ich potoczyła się tak, jakby się znali od lat. Sympatia była obopólna i spontaniczna. Kiedy się pożegnał, przycisnęła matkę do muru.


– Świetny facet, skąd on się wziął w Zamościu? Nigdy go tu przedtem nie widziałam.


– Ach, no wiesz… Tak jakoś do mnie przylgnął… Ja go tu nie ciągnęłam, jak chce, niech sobie idzie – zaczęła nagle krygować się i bronić Zofia.


Córka szukała potwierdzenia tych słów w jej oczach, ale nie znalazła. Płonęły młodzieńczym blaskiem. Słynne czarne oczy „Pchełki”, jak w młodości nazwał ją ktoś z rodziny, bo miała ciemne włosy, była zwinna i ruchliwa. Dzieci lubiły w chwilach czułości tak ją nazywać, a i Teofil często w ten sposób się do niej zwracał. Kasia wzięła ją w ramiona.


– Mój Boże – wyszeptała matka. – Tak się bałam, co sobie o mnie starej pomyślisz.


– Bardzo się cieszę! Podoba mi się ten twój Władzio. Jeśli jest naprawdę taki, na jakiego wygląda, jestem o ciebie spokojna.


– Przestań mnie swatać! Ale naprawdę nie myślisz, że nie powinnam się z nim zadawać?


– Ani mi to w głowie! Co ty, do licha, masz mnie za egoistkę czy co? – oburzyła się nagle Kasia.


Sprawa samotności matki nie dawała jej ostatnio spokoju.

Trzymała się wciąż nieźle, miała swoje pasje, rzeźbiła, haftowała, połykała książki, ale była sama, daleko od wszystkich i coraz starsza.

Nie chciała mieszkać z dziećmi, Zosia Samosia musiała być u siebie.

Zamiana jej mieszkania na podobne w Warszawie była nierealna, chyba żeby coś kupić, ale skąd wziąć takie pieniądze? A ona, jak to ona, miała też swoje wymagania.


No i Kasia właśnie przyczyniła się do unormowania ich sytuacji i spowodowała, że Władzio po wielu staraniach zamieszkał z jej matką na dobre i na złe. Po prostu radykalnie przyśpieszyła to, do czego on usilnie zmierzał, a ją powstrzymywały przed tym skrupuły.


Cała rodzina go zaakceptowała. Zosia pozyskała dziadka, którego nie miała, a Kasia przyjaciela i najbardziej godnego zaufania opiekuna matki. Uwielbiała atmosferę ich domu. Był ciepły, wypełniony wzajemną troską i żartobliwym przekomarzaniem się. Wymarzona przystań na pogodną jesień życia. Myślała teraz, że nie chciałaby, żeby przez nią coś się między nimi popsuło.


Dom jej matki i Władzia to piękny przykład na to, czym może stać się życie dwojga ludzi, gdy „ja” schodzi na drugi plan. Cieszyła się, że po wszystkich dotychczasowych trudach coś takiego ją spotkało.


Anna natomiast nie wróciła na noc i to przesądziło o zakończeniu jej pracy u Kalczyńskich. Tak przynajmniej uważała Zofia, bo Kasia denerwowała się, że może dziewczyna miała wypadek.


Te jej obawy zostały rozwiane rano, kiedy pojechała do PAGART-u po paszport. Spotkała tam (co za zbieg okoliczności!) Elwirę Długosz, która też odbierała paszport przy tym samym okienku.

Kasia odebrała swój pierwsza i czekała w holu przy schodach na sławną skrzypaczkę. Widywała jej fotografie w gazetach czy na afiszach, oglądała ją w telewizji, ale dopiero teraz spostrzegła, jak bardzo jest podobna do Anny. Może nie aż tak piękna jak dziewczyna, za to wydaje się wyglądać bardzo młodo, o wiele za młodo, jak na dorosłą córkę.


Kiedy artystka skierowała się ku schodom, Kasia podeszła do niej i zagadnęła ją:


– Przepraszam panią, nazywam się Katarzyna Kalczyńska i bardzo chciałam panią spotkać.


– Miło mi, widziałam pani występy w telewizji, podobały mi się.


– Dziękuję, taki komplement z pani ust wiele dla mnie znaczy.

Bardzo panią podziwiam. Jednak pozwalam sobie panią niepokoić z innego powodu. Szukałam kontaktu z panią, a tu przypadek sprawił, że się spotykamy. Bo pani córka zgłosiła się do mnie do pracy jako pomoc domowa, nie wiem, czy pani o tym wie?


– Moja córka? – skrzypaczka popatrzyła na Kasię zdumiona.


– Tak, Ania, to znaczy Anna. Więc pani o tym nie wie?

Spodziewałam się tego.


– Anka powiedziała pani, że jest moją córką?


– A nie jest? Kłamała?


– Ja nie mam córki. Anka jest moją siostrą.


– Masz ci los!


– Mój Boże, co też ona znowu wymyśliła. Odkąd związała się z tym idiotą, mam z nią same kłopoty. Chce pracować u pani, a zatem przynajmniej nie uciekła do niego. Chociaż tyle – powiedziała znana artystka, po czym usiadła na schodach i rozpłakała się.



– Przepraszam panią najmocniej – próbowała pocieszać ją Kasia. – Nie zamierzałam dostarczać pani zmartwień. Po prostu chciałam wiedzieć, dlaczego dziewczyna z takiego domu chce pracować u obcych ludzi. Czy też może musi?


– O to chodzi, że nie musi. Musi to ona chodzić do szkoły. Po śmierci rodziców ja ją wychowuję. Czuję się winna, że przez moje wyjazdy straciłam nad nią kontrolę. Czy mogłabym pojechać do pani i spróbować namówić ją do powrotu do domu?


– Naturalnie. Tylko jak wychodziłam, nie było jej u mnie w domu.

Wczoraj pojechała gdzieś z jakimś mężczyzną samochodem i nie wróciła na noc. Bałam się, że coś jej się stało.


– Rany boskie! Chyba jej ten drań nie zabił? – krzyknęła przestraszona skrzypaczka i znowu zaczęła płakać. – Mimo to pojadę do pani i poczekam na nią, jeśli pani pozwoli.


– Oczywiście, jedźmy. Proszę się uspokoić. Dać pani chusteczkę?


– Dziękuję, mam gdzieś swoje… Przepraszam… Anka to moje wielkie utrapienie. Wciąż mnie wpędza w tarapaty. Jest bardzo inteligentna, ale ma nieposkromioną fantazję. Musi pani ją zwolnić, jeśli ma pani męża – koniecznie. Ona sobie igra z mężczyznami. Potrafi sobie ich okręcić dookoła palca, a potem z nich drwić. To taki ulubiony sport jej i jej koleżanki. Miałam z tego powodu wiele przykrości. Muzykę zarzuciła… Wszystko przez tę przyjaciółkę, to ona jest złym duchem – mówiła skrzypaczka.


– Bardzo pani współczuję. Dobrze, że się spotkałyśmy.


Kasia pocieszała, jak mogła, swoją towarzyszkę. Jednocześnie była wściekła na siebie, że mając paszport dziewczyny nie sprawdziła dokładnie jej danych, choćby imion rodziców. Wiedziałyby, że jej pracownica kłamie. Podzieliła się tą refleksją z Elwirą Długosz.


– Nic by to pani nie dało. Mam takie samo imię, jak moja mama.

Anka nie pierwszy raz powiedziała komuś, że jest moją córką. To taki jej złośliwy żart. Zaczęło się od tego, że jak ją o coś prosiłam wychowując ją, mówiła do mnie: „Tak tak, będę posłuszna „mamusiu” – że niby zrzędzę jak rodzic.


– Czemu mnie okłamała?


– Nie wiem. Może chce mi dokuczyć? Czasem zastanawiam się, czy ona nie balansuje na granicy ryzyka. Wtedy boję się wyjeżdżać, a muszę. Bo tak w ogóle to ona nie ma powodu mnie dręczyć. My się bardzo kochamy. Przynajmniej dotychczas tak było.


– Dziwna forma objawiania uczuć siostrzanych.


– Właśnie. Ona twierdzi, że nie znam się na żartach. Specyficzne poczucie humoru, nie uważa pani?


– Aż ciarki przechodzą mi po plecach. I komuś takiemu chciałam powierzyć mój dom i dziecko.


Mówiąc to Kasia otworzyła samochód i zaprosiła do niego skrzypaczkę.


– Ja też mam tu samochód. Pojadę za panią – powiedziała Elwira.


Kiedy dotarły do domu Kalczyńskich, dowiedziały się od Zofii, że Anna zjawiła się tam, ale już jej nie ma, bo ona szybko się z nią rozprawiła.


– Wcale nie protestowała – relacjonowała Zofia. – Spakowała się prędko i powiedziała wychodząc: „Jak tylko panią zobaczyłam, wiedziałam, że dla nas obu miejsca tu nie starczy. Pozdrowienia dla pana Maćka, z was wszystkich on najbardziej mi się spodobał, adieu!


– I dokąd pojechała, nie mówiła? – chciała się dowiedzieć Elwira.


– Nie pytałam. Wezwałam dla niej taksówkę, bo o to poprosiła.


– A o swój paszport nie pytała? – zainteresowała się Kasia.


– Zabrała go z twojej szuflady w biurku.


Zofia i Kasia zajęły się serdecznie załamaną siostrą Anny. Były bezradne, nie wiedziały, w jaki sposób mogłyby jej pomóc. Zofia wyrzucała sobie, że wypuściła, ba, nawet pośpiesznie wyprosiła dziewczynę z domu. Gdyby wiedziała!


Okazało się, że Elwira Długosz wyjeżdża za cztery dni w wielką trasę koncertową po Europie. Będzie też w Paryżu. Obiecały sobie z Kasią, że się tam zobaczą.


Tak więc Anna zniknęła z życia Kalczyńskich, a Kasia w jej siostrze zyskała, jak się w przyszłości okazało, koleżankę na długie lata.


Kiedy wieczorem Maciek wrócił do domu i dowiedział się o całej awanturze, rozbroił matkę i żonę swoją reakcją:


– No tak, mieliśmy gosposię stulecia, ale mama się z nią rozprawiła. Pewnie miałaś rację, bo teraz i ja, i Zosia będziemy żyć bezpieczniej. Jak to nigdy nie wiadomo, co jest dobre, co złe… ale trochę szkoda, że nie mogę zaprosić kolegów na oglądanie naszej „siły roboczej”, a już im to obiecałem.


– Jak się pośpieszą, to mogą jeszcze popatrzeć na mnie – zareagowała na to jego żona. – To ja faktycznie jestem twoją siłą roboczą.



– A widzisz? – powiedziała później do niej matka. – Wkroczyłam jednak w porę. Sam przyznał, że był zagrożony. Może na razie nie miał

złych zamiarów, ale co mogło być potem, Bóg jeden raczy wiedzieć.


– Nie ma co do tego wracać. Ale była to śliczna istota. Mam nadzieję, że jej siostra zdoła jakoś zapanować nad jej przyszłością…


– Kto to wie? Najlepiej by było, żeby wyszła za mąż i miała dzieci.

Zaraz nabierze odpowiedzialności.


– Daj spokój, mamo, przecież to bardzo młoda osoba.


– Nasza Ania też miała pstro w głowie, a teraz jest odpowiedzialną mamusią i kształci się… Tamta Anna to nie nasze zmartwienie. Na szczęście.


Tak więc sprawę Anny można było odłożyć do lamusa, bo inne konieczne działania przed wyjazdem pani domu zaczęły nabierać tempa.


Rozdział czternasty


Nazajutrz rano trzeba było pojechać po Władzia na Dworzec Wschodni, bo został on wezwany w trybie pilnym, aby razem z rzeczami swojej partnerki przyjechał do Warszawy. Obie kobiety chciały mu osobiście wytłumaczyć powody zmiany planów. Ponadto Kasia chciała wprowadzić go do swojego domu, przedstawić Maćkowi, bo jeszcze się nie znali, na wypadek, gdyby zechciał pobyć tu dłużej.


– Niech sobie wybije to z głowy – powiedziała Zofia. – Kto zadba o mieszkanie, ogródek i moje kwiatki?


– To już ustalicie między sobą. Ale nie można go postawić przed faktem dokonanym – orzekła Kasia.


Władzio od razu zawojował Maćka. Przede wszystkim fantazją i sposobem bycia, podobnym ponoć do sposobu bycia jego ojca.

W ogóle twierdził, że przypomina mu ojca. Kiedy ładowali do bagażnika pękate walizki z rzeczami matki, Władzio zdawał jej relację z ostatnich swoich poczynań.


– Nie masz pojęcia Zosiu, co Peperówka ostatnio wymyśliła! Ni mniej, ni więcej, tylko stołek z otworem na miskę dla tego swojego ukochanego psa, żeby jedząc nie zginał karku. Musiałem jej taki zrobić, a jakże.


„Peperówka” to siostra Władzia, z którą mieszkał, zanim Zofia zgodziła się na jego przeprowadzkę do niej. Niewdzięczne miano, którym ją określał, pochodziło z zamierzchłej powojennej przeszłości, z czasów, kiedy on jako były akowiec przemieszczał się z więzienia do więzienia, a potem był jeszcze w obozie pracy na Pomorzu. Jego siostra właśnie wtedy zapisała się do PPR. Nigdy jej tego nie darował. Ta wykształcona i spokojna w gruncie rzeczy osoba już na zawsze została „Peperówką”. Tak mówił o niej do ludzi swoim tubalnym głosem. Poza tym żyli sobie w wielkiej komitywie. Władzio wciąż coś w ich domu usprawniał, bo lubił majsterkować. Znany był w Zamościu z fantazji i barwnych opowieści. Przed samą wojną, na której dosłużył się rangi kapitana AK i wielu orderów, był wielkim łowczym książęcym w majątkach kresowych Radziwiłłów. Nosił się z pańska. O kobietach mówił „białogłowa”. Przez te swoje bonżurki, tużurki, łańcuszek od pugilaresu zwisający z kieszeni kamizelki i noszonej na głowie przez całe lato panamie zyskał sobie opinię dziwaka. Dzięki temu jego niewyparzony język dysydenta uchodził mu płazem. W rzeczywistości był to twardziel i krzykała o gołębim sercu, pozbawiony do cna wszelkiego egoizmu i gotowy do świadczenia grzeczności każdemu, kto był w polu jego widzenia. Swoim istnieniem i działaniem ubarwiał

i upiększał świat. To, że na sędziwe lata zapragnął połączyć się z Zofią, Kasia uważała za niezwykły dar losu. Bała się tylko, jak on zareaguje na nową sytuację, jaka się wytworzyła z powodu jej wyjazdu. Matka podchodziła do tego z wielkim spokojem, widać znała swojego przyjaciela lepiej niż jej córka.


– No cóż – powiedział Władzio dowiedziawszy się o nowych planach – jak trzeba, to trzeba. Nie ma na to rady. Peperówka się ucieszy, zarzuci mnie pewnie robotą, bo będę miał więcej czasu na jej fanaberie. A ty, Zosiu, zanim zaczniesz tu rządzić, pójdź sobie do fryzjera, zrób się na piękną, bo potem będziesz miała mniej czasu dla siebie.


Taki był Władzio. I jak go nie pokochać?


– Aniołeczku, a podlałeś porządnie kwiatki? Nie podwiędną mi – zrzędziła Pchełka.


Zwrot „Aniołeczku” używany był w ich domu na wszelkie możliwe sposoby. Raz stawał się czułym epitetem, innym razem niemal wyzwiskiem czy nawet przekleństwem, na przykład kiedy Władzio zrobił coś nie po myśli władczej Zosieńki. Wtedy jeden jej okrzyk: „Aniołeczku!” stawiał go do pionu. Serce rosło, kiedy się ich słuchało i na nich patrzyło.



– Aniołeczku, nie nazywaj Irenki Peperówką, zniechęcasz do niej ludzi, przecież to twoja najbliższa rodzina.


– Och, Diabełeczku, najbliższa, nie najbliższa, ale Peperówka.

Tego jej nie wybaczę i już!


– Gadaj z takim – roześmiała się Zofia.


– A ten jej pies to też czerwony – dodał.


– Co ty opowiadasz, foksterier to raczej angielski arystokrata.


– Mówię ci, czerwony, po śmietnikach grzebie, przyłapałem go na tym, gdy jej kiedyś uciekł.


Trzeciego dnia po przyjeździe Władzia wszyscy domownicy Kasi odprowadzili ją na lotnisko. Zamiast się cieszyć z wyprawy za żelazną kurtynę, płakała jak bóbr. Dobrze się stało, że PAGART-u zafundował

jej samolot, a nie pociąg, w którym pewnie mazałaby się przez całą dobę i wysiadając w stolicy mody skompromitowałaby Polskę Ludową opuchniętą twarzą. Samolot ma to do siebie, że zmusza do ciągłych drobnych obowiązków: a to do wypełnienia deklaracji, zapięcia pasa bezpieczeństwa, a to do wysłuchania informacji dotyczących lotu, wskazówek, jak należy zachować się w różnych nieprzewidzianych sytuacjach, a to do zjedzenia podanego posiłku i tak dalej. Potem odprawa celna i niepokój o to, czy walizka pojawi się na transporterze.

Ani się człowiek obejrzy i już jest w innym świecie.


Na lotnisku czekały na Kasię Hania z matką. Podróżniczka wyrwana z kochających i kochanych ramion wpadła więc od razu w inne życzliwe i kochające ramiona. Zaprawdę jest szczęściarą!


– Odwieziemy twoje rzeczy do stacji Akademii przy Lauriston, zameldujesz się w hotelu i pojedziemy do nas do Saint-Germain-en-Laye na weekend. W Paryżu przez ten czas i tak nic nie zwojujesz, a mama będzie się mogła tobą nacieszyć – zadecydowała Hania.


Jej mama, czyli Maja Tarnowska, dziwnie zmalała. W milczeniu ściskała rękę Kasi. Widać było, że teraz nie gra pierwszych skrzypiec w rodzinie. Jej rolę przejęła córka.


Wsiadły do samochodu. Droga z Orly do Paryża była mocno zatłoczona i dopiero po czterdziestu minutach znalazły się na obrzeżu Paryża. Tu też był tłok, ale Hania zgrabnie lawirowała między samochodami, mijała wielkie bulwary klucząc sprawnie po znanych sobie trasach. Przejeżdżając przez kolejne skąpane w słońcu i tętniące życiem dzielnice wielkiego miasta dojechały wreszcie przed stylową kamienicę, w której mieścił się hotel stypendystów należący do Polskiej Akademii Nauk. W czasie wojny rezydowało tu gestapo. Niesławna przeszłość. Kasia dostała maleńki pokoik na trzecim piętrze. Kierownik hotelu tłumaczył się z tego, że niedogodnością dla niej może być wysoko umieszczone okno, wychodzące nie na ulicę, ale na podwórko. Kiedy elegancką windą wjechała ze swoim bagażem na trzecie piętro i zobaczyła ten pokój, wydał się jej bardzo sympatyczny. A okno?

Rzeczywiście parapet miało na linii jej oczu. Co mi tam okno! – pomyślała, machnąwszy ręką – nie po to tu przecież przyjechałam, żeby wysiadywać w pokoju.


Trochę żal jej było, że nie może od razu wybiec na miasto, zwłaszcza że zamieszkała w jego centrum, tuż obok Pól Elizejskich, ale na dole czekała na nią wytęskniona pani Maja ze swoją sympatyczną córką. Otworzyła więc walizkę, wyjęła z niej niezbędne rzeczy na dwa dni, a także prezenty, które przywiozła dla przyjaciółek, i zjechała na dół.


Kiedy stanęły przed domem Mai, słońce chyliło się ku zachodowi.

Było tak nisko, że świeciło prosto w okna mieszkania na parterze. Odbite od szyb promienie tworzyły z jasnoseledynowym tynkiem ciekawe zestawienie kolorów, były jaskrawopomarańczowe. Drzwi się otworzyły i stanęła

w nich

czterdziestokilkuletnia

kobieta

o gęstych,

zaondulowanych włosach i krągłej sylwetce. Pani Maja przedstawiła ją swojej przyjaciółce:


– Oto mój gość z Warszawy, Kasia Kalczyńska, a to Kasiu jest Wilma, moje wsparcie i osoba zarządzająca tym domem, bo sama już nie daję rady. Wilma pokaże ci twój pokój. Kiedy się już rozgościsz, siądziemy do kolacji. Mateusz wrócił? – zapytała swoją pomoc domową.


– Tak, proszę pani, jest na górze – odpowiedziała Wilma z silnym akcentem słowiańskim i zwróciła się do Kasi: – Proszę panią na górę, drugie drzwi po prawej.


– Dziękuję, ale niech się pani nie fatyguje, znam rozkład domu.

Zawsze, jak tu przyjeżdżam, mieszkam w tym pokoju.


Kasia była zdumiona widząc, jak zmienił się wystrój pomieszczeń od jej ostatniej wizyty tutaj. Było to wtedy, gdy Maja z Mateuszem podróżowali na koszt „National Geographic”. Odkąd zna Maję Tarnowską, nigdy jej dom nie był tak zadbany. Zniknęły wiszące tu i tam płaszcze, sukienki i inne części garderoby, których zawsze było za dużo, żeby mogły zmieścić się w szafach. Mniej było teraz także mebli i dywanów. Zatem Wilma musi być silną osobowością, skoro zdołała okiełznać wydającą się nie do opanowania pasję gromadzenia rzeczy, którą ogarnięta była jej chlebodawczyni. A może to Hania stawiła czoła nadmiarowi strojów, książek i bibelotów matki, co wcześniej obiecywała. Bo żeby sama Maja zmieniła upodobania, trudno było uwierzyć.


– Za ile minut zejdzie pani na kolację? – spytała Wilma Kasię.


– Za kwadrans, będzie dobrze?


– Doskonale.


Co za dziwny akcent – pomyślała Kasia. – Ani polski, ani rosyjski, może to Czeszka?


Okazało się, że Wilma jest Jugosłowianką, z zawodu terapeutką.

Maja traktowała ją jak przyjaciółkę domu. Kobieta była w trudnej sytuacji materialnej. Hania zatrudniła ją, żeby usprawniła ruchowo rodziców, bo obydwoje cierpieli na schorzenia kręgosłupa, a także – jak to ludzie w podeszłym wieku – borykali się z postępującą dysfunkcją stawów spowodowaną zmianami zwyrodnieniowymi.


– Pomyśleć tylko – tłumaczyła jej Hania, z łatwością żonglując terminami medycznymi – że to wszystko nas z czasem czeka. No, może niektórych ominie. Ale nielicznych. Piękna perspektywa!


Rzeczywiście zarówno Maja, jak i jej mąż nie poruszali się jak kiedyś. Mateusz był już bardzo wiekowy, dawno przekroczył

osiemdziesiątkę, pewnie blisko mu do dziewięćdziesiątki, natomiast młodsza od niego o osiem lat Maja przypuszczalnie ma na karku około osiemdziesięciu lat. Teraz już ten wiek po niej widać. Jest mniej ruchliwa, czasem też milknie nagle, zamyka się w sobie na chwilę, jakby traciła kontakt z rzeczywistością. Zaraz potem do niej wraca, ale zdarzają się jej takie momenty. Obserwując te zmiany Kasia popadała w przygnębienie.


Jakby czytając w jej myślach, Maja, gdy tylko spotkały się w jadalni, patrząc na nią powiedziała:


– Jak widzisz, moja droga, jeszcze żyję. Coraz gorzej słyszę, słabiej widzę, coraz niezdarniej się poruszam, ale żyję, dobre i to.


– A jak wycieczka? Taka wyprawa z ciągłym zwiedzaniem musiała być dla państwa męcząca.


– Nie przeczę. Ale i fascynująca. Żałuję tylko, że nie wybraliśmy się w taką podróż wcześniej, gdy byliśmy sprawni i mieliśmy więcej sił.

Ale i tak było wspaniale… Czytałaś moje artykuły?



– Nie wszystkie numery udawało mi się zdobyć.


– Mam dla ciebie cały komplet. Pokażemy ci też filmy, bo Mateusz wszystko udokumentował.


– Jestem ich bardzo ciekawa.


– A ja jestem ciekawa wiadomości z Polski. Tak mi żal Grany.

Zmarnują go.


– Chciałam go odwiedzić w więzieniu, ale zostałam od tego odwiedziona przez mojego mocno partyjnego kolegę. Powiedział mi wprost, żebym się nie narażała. Bo podobno moje gardłowanie za tym, żeby nie wystawiać spektaklu rozpoczętego przez Granę, a potem przygotowywanego bez niego, już bardzo niektórych zeźliło. Może nawet dlatego wymanewrowali mnie z tego spektaklu. Najpierw było mi żal, ale po premierze mi przeszło.


– Dobrze, że tu przyjechałaś. Na jakiś czas znikniesz im z oczu. Od czasu mojego uwięzienia mam coś w rodzaju fobii przed tym. Jak się dowiedziałam o Granie, bałam się o ciebie.


– Nie mieli powodu, żeby mnie przymykać.


– A sądzisz, że mieli, żeby to zrobić ze mną czy Graną? Oni szukają pretekstów. A kto szuka, ten zawsze znajdzie albo sfabrykuje.

Boję się myśleć, jak on się tam czuje. Przecież jest w moim wieku…


Rozmawiały o Granie, o tym, co się dzieje w Polsce, o Wilmie, która stała się opiekunką, powierniczką i chyba przyjaciółką Mai, a wreszcie o tym, co Kasia może zyskać dzięki pobytowi we Francji.


– Dowiedziałam się od konsula, ile wynosi to twoje stypendium.



– Mam całe wyliczenia, z opłatami za zajęcia, hotel i wyżywienie, to całkiem spora suma.


– Ale Paryż jest drogi. Nie licz na to, że coś z tego zaoszczędzisz.

Po pewnym czasie powinnaś zacząć pracować.


– W jaki sposób?


– Na scenie, ma się rozumieć.


– Ba! Tylko kto mnie tu weźmie na scenę?


– Sama sobie to załatwisz, od czego są auditions?[8] Tutaj wszystko tak się toczy. Nie trzeba mieć znajomości, tylko talent i charyzmę. Do tego trochę szczęścia. Co do pieniędzy, gdybyś miała jakiekolwiek kłopoty, możesz na mnie liczyć.


– Tego byłoby już za wiele. Nigdy, przenigdy nie wezmę od pani żadnych pieniędzy!


– Ach, jeszcze język! Powinnaś udoskonalić swój francuski, jeśli chcesz iść na scenę…


– Pani Maju kochana, kto by nie chciał pobyć na scenie w Paryżu?

Nie będę się wypierać, że ja też. Ale jestem realistką. Przez te trzy miesiące bylebym dała radę temu, co dla mnie zaplanowano, to już będzie dobrze.


– Mateusz, proszę cię, ścisz telewizor. Nie można rozmawiać.


– Kiedy oni tak bełkocą, że nic nie rozumiem.


– Tak bełkocą? Uważam, że mówią wyraźnie. Ty po prostu źle słyszysz.



– Nie rób ze mnie idioty. Ja nie słyszę – też coś!


– Idiota a niedosłyszący to zupełnie co innego. Powinieneś zbadać słuch.


Mateusz poczuł się urażony. Odłożył serwetkę, wyłączył telewizor i wyszedł przed końcem kolacji.


– Sto pociech! – powiedziała Maja. – Nie mam pojęcia, jak go zmusić do zbadania słuchu. A słyszy coraz gorzej. Gdy mu to mówię, reaguje tak ostro, jakbym podważała jego męskość czy intelekt. Boję się, że kiedyś na ulicy nie usłyszy samochodu i będzie nieszczęście.


– Nie trzeba wywoływać wilka z lasu, pani Maju – wtrąciła się Wilma.


– Tfu, tfu, na psa urok, odwołuję to, co powiedziałam. Ale poradź

mi Wilmo, jak jesteś taka mądra, w jaki sposób nakłonić go do badania?


– Coś wymyślimy. Pani Hania pana Mateusza poprosi. Córeczce niczego nie odmówi.


– To fakt. Tylko ona jeszcze ma u niego jakiś posłuch. Jedyny autorytet.


Następnego dnia Mateusz dał się udobruchać i pokazał im filmy z wycieczki. Były fascynujące. Kasia nie dziwiła się, że jej przyjaciele przemogli swoje słabości i odbyli tę podróż. Cudowna przygoda. Warto było!


Dwa dni pobytu Kasi w Saint-Germain-en-Laye upłynęły nie wiedzieć kiedy. W niedzielę po południu została odwieziona do hotelu.

Od osoby dyżurującej w recepcji dowiedziała się, jakie ma w nim udogodnienia. Wiedziona jej wskazówkami zwiedziła dużą jadalnię w suterenie, z rzędem kuchenek, lodówek i szafek, przynależnych do każdego pokoju. Mieszkańcy mogli tu przygotowywać sobie posiłki i przechowywać żywność. Była tam też pralnia i prasowalnia, a także nieźle zaopatrzona biblioteka. Na pierwszym piętrze odkryła jeszcze prześliczną salę z wielkim fortepianem. Nie była zamknięta na klucz, więc odważyła się wejść i wypróbować instrument. Sala była urządzona z przepychem, pełna rzeźb. Były w niej kryształowe żyrandole, aksamitne kotary i kilkanaście rzędów białych ozdobnych krzeseł

z czerwoną pluszową tapicerką.


Widok tego wszystkiego wprowadził ją w doskonały nastrój. Dobra nasza! – pomyślała. – Jakoś tu sobie poradzę, skoro mieszkam w pałacu.

Jej pokoik był dość ciasny nawet dla jednej osoby i skromnie umeblowany. Jedynym eleganckim przedmiotem była w nim stara stylowa lampa na szafce nocnej. Ciężka, miedziana, na rzeźbionym trójnogu, z pięknym biało-złotym abażurem, do niczego w tym pokoiku nie pasowała, no, może do zasłon okiennych. Ale zdobiła, i to jak!

Natomiast wielki hol na dole z rzeźbionymi kolumnami, posadzką z białego marmuru i takimiż schodami z czerwonym puchatym chodnikiem oraz inne pełne dostojności i przepychu pomieszczenia, jak marmurowa sala z fortepianem, podnosiły mieszkańców na duchu.

Przynajmniej tę, która właśnie tam przybyła.


Szkoła musicalu, czyli École du Théâtre Musical mieściła się w Domu Kultury Młodych przy merostwie Neuilly na placu Parmentier, niedaleko Pałacu Kongresów, przy stacji metra Porte Maillot. Mimo szumnej nazwy, nieco ją rozczarowała. Zdarzały się co prawda ciekawe zajęcia, zwłaszcza te prowadzone gościnnie przez Amerykanów, ale ogólnie nie była do końca zadowolona. Miała czasem wrażenie, że są to kursy dla mocno wtajemniczonych amatorów. I takie też chyba one były, bo uczestniczyli w nich przeróżni ludzie. Jedynym warunkiem uczestnictwa w kursach okazało się uiszczenie opłaty za semestr. Wśród kursantów było wielu tancerzy, początkujących piosenkarzy, jeszcze bez nazwiska, a także sporo osób spoza profesji, przychodzących tu dla relaksu lub – tak jak dwie modelki – z nadzieją, że kiedy otrzymają jakąś ofertę filmową czy teatralną, nie będą w tej materii zupełnie surowe.

Amplituda nastrojów Kasi była więc dość duża. Miewała chwile olśnienia i momenty zwątpienia. Agencja płaciła za kursy sporo, ale czasami wydawało się jej, że traci czas, który mogłaby o wiele lepiej wykorzystać.


Po dwóch tygodniach zaczęła pertraktować w fundacji o zamianę niektórych zajęć na takie, które autentycznie ją zainteresują i udoskonalą jej umiejętności. Okazało się to możliwe, jeśli sama wynajdzie sobie coś odpowiedniejszego. Zaopatrzona w adres i list polecający do redakcji „Annuaire Spectacle” udała się na ulicę L’Arrivée, gdzie w Wieży Montparnasse mieściło się biuro redakcji. Przejrzała tam adresy przeróżnych szkół i kursów artystycznych. Było ich tak dużo, że mogłaby tu doskonalić się w zawodzie do końca swoich dni, nawet gdyby dane jej było nadzwyczaj długie bytowanie na ziemi.


Pierwszy tydzień zajęć stypendialnych był dość chaotyczny.

Składał się z „prób i błędów”, ale w piątek już wiedziała, co chce kontynuować, a z czego zrezygnuje. Na prośbę Mai telefonowała do niej codziennie wieczorem i konsultowała z nią swoje doświadczenia.

Sędziwa dama obsesyjnie wracała do tematu języka francuskiego.

Twierdziła, że szlifowanie go jest warunkiem sine qua non, po prostu być albo nie być dla jej poczynań tutaj, zwłaszcza artystycznych. Te ewentualne „poczynania artystyczne” przepuszczała przez uszy z wielką rezerwą, bo już ten pierwszy tydzień uświadomił jej, jak bardzo jest zajęta i jak szybko w związku z tym upływa tu czas.


Właśnie w piątek rano zadzwoniła do niej Hania z propozycją spotkania u niej w wydawnictwie Lafont przy bulwarze Montparnasse.


– Czy znalazłabyś dla mnie chwilę czasu w południe? Bo chyba o tej porze, powiedzmy, o godzinie trzynastej nie masz żadnych zajęć – mówiła.


– Witaj Haniu! O dwunastej kończę te przy placu Parmentier.



– Doskonale! Wsiądziesz w metro i spotkamy się w wydawnictwie w naszym barku kawowym na dole. Musimy coś załatwić.


– Co takiego?


– Powiem ci, gdy się spotkamy. Na razie to tajemnica. A ponieważ na sobotę zabieram cię do mamy, weź z sobą szczoteczkę do zębów i co tam musisz mieć. Właściwie poza szczoteczką do zębów i zmianą bielizny osobistej niczego nie potrzebujesz. Jak wiesz, u mamy znajdziesz wszystko.


Zapracowana stypendystka usłuchała tej rady. Poprzedniego dnia do swoich zajęć dołożyła jeszcze kurs stepowania (od dawna o tym marzyła). Nosiła zatem w swojej przepaścistej torbie, poza książkami, kostium ćwiczebny i buty do stepowania, które akurat tego dnia musiała mieć przy sobie. Dorzuciła więc do torby przybory do mycia oraz kosmetyki i pobiegła na zajęcia do École du Théâtre Musicale. Była zaintrygowana tym, co podobno „muszą” załatwić z Hanią, jednak nie miała czasu długo o tym rozmyślać. Wszystko było dla niej na razie nowe i trudne, wymagające wzmożonego wysiłku. Znała nieźle język francuski, z łatwością prowadziła rozmowy na dowolny temat w warunkach towarzyskich, mogąc zastanawiać się i dobierać słowa. Na zajęciach było inaczej. Trzeba było śledzić je na bieżąco, nie licząc na to, że wykładowca czy instruktor specjalnie dla niej coś powtórzy czy wytłumaczy, bo nie była tam sama. Często łapała się na tym, że całych fragmentów wykładu czy objaśnień instruktorów nie rozumie lub umykają jej. Musiała być wciąż skupiona. Po trzech dniach czuła się już pewniej. Plan jej zajęć, odbywających się w różnych miejscach, był

niezwykle napięty, ledwie zdążała z jednych zajęć na drugie. Ale skoro już zdecydowała się na rozstanie z dzieckiem i domem, chciała ten okres wykorzystać jak najlepiej.


Ponieważ po zakończeniu zajęć przy placu Parmentier już o wpół

do pierwszej znalazła się na stacji metra Tour Montparnasse, postanowiła wysiąść tam i przespacerować się bulwarem aż do wydawnictwa. Sprawdziła swoją trasę na mapce Paryża, ale tam wyglądała na krótką, natomiast przemierzenie tej odległości na nogach po godzinach intensywnych zajęć okazało się nie tylko męczące, ale i czasochłonne.


Spotkała Hanię przechadzającą się nerwowo przed wejściem do wydawnictwa Lafont.


– Jesteś! – wykrzyknęła Hania na jej widok. – Bałam się, że zabłądziłaś albo nie przyjdziesz. Ja muszę o trzeciej jeszcze na trzy godziny wrócić do pracy, ale przedtem pojedziemy na bulwar Raspail do Alliance Française, żeby opłacić twój kurs „Perfectionelle”.


– Jak to opłacić? Jeszcze nie wiem, ile to kosztuje.


– Mama już wszystko sprawdziła. To ona go opłaca. Nie masz tu nic do gadania, musisz tylko wygospodarować czas na nowe zajęcia.


– Ale jak pokażę ci mój rozkład zajęć, zobaczysz, że czasu zostaje niewiele.


– Oni pracują od rana do dziewiętnastej, od poniedziałku do piątku.

Na pewno znajdziesz jakieś okienka. Mama twierdzi, że musisz stracić swój „charmant accent slave”[9]. A ponieważ nie chciałaś wziąć od niej pieniędzy, postanowiła zadziałać w ten sposób.


– Twoja mama tak wiele dla mnie robi, że to już przesada. Czuję się jak wykorzystywaczka. Nawet nie mogę się zrewanżować.


– Nie musisz. Ty sama jesteś dla niej dostateczną nagrodą i rewanżem. Poza tym mama zna wasze realia. Wiesz, ile tam przeżyła, więc to, co może zrobić dla ciebie, uważa za swój wkład we wspomaganie tego, co warto w jej niewdzięcznej ojczyźnie wspomagać i w co warto inwestować. Czuje się dzięki temu bardziej spełniona.

A w ogóle kończymy tę dyskusję. Skup się na tym, jak znaleźć czas na zajęcia w Alliance Française.


– Dzięki – powiedziała Kasia.


Była onieśmielona, a jednocześnie zbudowana tym, że ma szczęście do ludzi. Bo to, że pani Maja, której pupilką ku swemu ciągłemu zdumieniu się stała, zdobywa się na te szlachetne gesty wobec niej, nie zmusza jej córki do tego, żeby to akceptowała. Ba! Mogłaby nawet być o to zazdrosna, ponieważ te pieniądze bardziej jej i jej dzieciom się należą. Najwidoczniej Hania jest ponad to. Wielkoduszność odziedziczyła po matce.


Tak więc kajecik z rozkładem zajęć wypełnił się do końca.

Zapisała się na kurs od siedemnastej do dziewiętnastej, od poniedziałku do piątku. O ile załatwiając formalności miała skrupuły i wątpliwości, o tyle w następnym tygodniu błogosławiła fundatorkę. Trafił się jej świetny nauczyciel. Nie dość, że ma talent pedagogiczny i najwyraźniej duże doświadczenie, to jest do tego niezwykle przystojny. Zewnętrznie wielce udana kopia słynnego aktora, byłego męża samej Brigitte Bardot, Jacquesa Charriera. Dziwiła się, że ten mężczyzna z dołeczkami w policzkach i uśmiechem amanta wybrał zawód pedagoga.


Ponadto w jej grupie znalazło się dużo sympatycznych i bynajmniej nie pospolitych ludzi. Na przykład pięknowłosa Holenderka o rozłożystych biodrach, kustosz muzeum z Rejkiawiku czy Japonka spokrewniona z właścicielami legendarnej firmy „Sony”. Kasia zaprzyjaźniła się szczególnie z Mary, młodą absolwentką architektury z Toronto. Zwierzyła się jej, że chodzi do szkoły stepowania Jacquesa Bensa i Mary zaczęła też tam bywać. W kunszcie niemal dorównuje mistrzowi, pomimo tego, że on bywał partnerem Freda Astaire’a i wielu innych wielkich tancerzy, a ona stepuje tylko par l’amour[10]. Widać ludzie z tego kontynentu mają to we krwi.


Ostatnio przybył jeszcze do ich grupy młody lekarz z Teheranu.

Bardzo Kasi asystuje. Jest nawet przystojny, chociaż bruneci to nie jej żywioł. Coś tam u nich w Iranie niedobrze się teraz dzieje, pojawiło się widmo przewrotu. Szach Reza Pahlawi jest w opałach. Dlatego właśnie bogaty tata Nazima spieniężył majątek i przysłał syna na praktykę do Paryża. Nie jest mu tu źle, ma piękny apartament w Neuilly, do którego przywiózł nawet swoją służbę z Iranu. Jeździ śnieżnobiałym mercedesem i wzdycha dyskretnie do polskiej koleżanki z kursu.

Opowiada jej o swoim pięknym górzystym kraju i z jego oczu wyziera tęsknota. Miły i wrażliwy człowiek, chociaż brunet.


Co się tyczy jej upodobania do blondynów, niedawno jeden umknął z jej pola widzenia. Kiedy pierwszy raz po przyjeździe tutaj zeszła do kuchni hotelowej, stanęła jak wryta. Przy garnkach uwijał się przepasany na szczupłych biodrach ścierką mężczyzna z tych, co się jej podobają. Wysoki, płowowłosy, błękitnooki – po prostu wzorzec z Sèvres. Miała wrażenie, że z twarzy kogoś jej przypomina.

Powiedziała głośno „dzień dobry” i przyglądając mu się ukradkiem zaczęła otwierać swoją lodówkę, Zjawisko odpowiedziało grzecznie na powitanie, po czym stanęło jak wryte, cisnęło ścierkę o ziemię i chwyciło ją w ramiona, z okrzykiem:


– Kasiu! Świetnie wyglądasz!


– Dziękuję – bąknęła, myśląc rozpaczliwie, gdzie mogła przegapić taką piękną sztukę.


– Och, jakże chętnie bym cię teraz powoził na rowerze!


– Kazik, to ty? O Boże, jak wypiękniałeś! – wykrzyknęła, przypominając sobie, skąd go zna.


– Zawsze byłem taki, ale się na mnie nie poznałaś. Ty za to nie zmieniłaś się nic a nic.


– Zwariowałeś? To ja byłam takim okropnym dzieckiem?



Kiedy zaraz po powrocie z Afryki uczęszczała do piątej klasy szkoły podstawowej w Zamościu, Kazik był już gimnazjalistą. Mieszkał

w najbliższym sąsiedztwie. Zaczepiał ją na podwórku, podstawiał jej nogę i ciągnął za warkocz. Czasem woził ją na rowerze. Jechał w takim tempie, że krzyczała wniebogłosy, bo bała się, iż się pozabijają. Teraz twierdzi, że się wówczas w niej kochał. A przecież była szczeniarą.


– Szkoda, że to czas przeszły, nie mógłbyś być trwalszy w uczuciach? – zażartowała bezwstydnie.


Uśmiechnął się na to. Zapytał, jak się ułożyło jej życie, a potem ona dowiedziała się od niego, że jest profesorem fizyki i wykładał przez pół roku na Sorbonie.


– O cholera – zaklął nagle paskudnie wielki uczony. – I właśnie akurat teraz muszę wyjechać!


Wyglądał na zmartwionego. Ona też nie była zachwycona jego wyjazdem. Nareszcie spotkała w hotelu kogoś znajomego, a on zaraz wyjedzie. No cóż, pech! Albo zrządzenie niebios. Jednak Opatrzność czuwa nad jej mężem, choć to nerwus i nic dobrego… Nie mam szansy mu się sprzeniewierzyć, bo tylko bruneci do mnie ławą… Zezowate szczęście – śmiała się w myśli.


Co tam zresztą bruneci i nawet blondyni, kiedy naprawdę nie miała wolnego czasu. Chodziła na zajęcia w Alliance, w École du Théâtre i wysiadywała godzinami w bibliotekach.


Maciek dzwonił do niej często. Zosia wyrywała mu słuchawkę, pytając niezmiennie, kiedy przyjedzie. Matka rzadko zdołała dopchać się do telefonu. Te rozmowy zawsze wpędzały Kasię w depresyjny nastrój.

Czasem nawet popłakała, ale niedługo, bo przecież nie miała czasu.


Zupełnie nieoczekiwanie agencja Le Centre du Théâtre Français zareagowała na zapytanie właścicielki kabaretu „Chez Raspoutine”, czy jest wśród stypendystek śpiewająca artystka z krajów bloku wschodniego znająca język rosyjski, bo brakuje jej wokalistki do orkiestry bałałajek.

Kasia była tym zainteresowana i została przyjęta do zespołu. W taki oto sposób zaczęła się jej kariera „Cyganki”. Kabaretowi muzycy nadali jej przezwisko „Pola Negri”. Ponoć ta gwiazda kina niemego była pierwszą osobą na świecie, która w 1932 roku w Londynie wraz z orkiestrą Romów sprowadzonych z Paryża nagrała na płytę romanse cygańskie.

Hector, pianista z „Rasputina” uważał, że Kasia ją przypomina. Na dowód tego zaprosił ją kiedyś do kina, w którym wyświetlano stare filmy, na obraz Moskwa-Szanghaj z 1935 roku, z Polą Negri w roli głównej. Rzeczywiście, coś było na rzeczy: uśmiech, słowiańskie policzki, barwa głosu. Hector nigdy inaczej do Kasi się nie zwracał, jak „Ma chère Pola Negri”.


I tak do wypełnionych pracą dni doszły noce pełne muzyki i wielu niezwykłych wrażeń, bo jak się okazało, w „Chez Raspoutine” bywali wszyscy, którzy liczyli się w świecie, od prezydentów mocarstw, światowej sławy artystów, po handlarzy bronią, właścicieli wielkich majątków i megagangsterów. Wpadali tam Sophia Loren, Shirley MacLaine, Natalie Wood, Gina Lolobrigida, Sacha Distel, Serge Gainsbourg i inni. Trudno wyliczać, bo zaglądał tam każdy, kto przejeżdżał przez Paryż. Tych, którzy tworzyli program, też było krocie.

Trzy orkiestry i ponad dwudziestu śpiewaków, solistów, ponadto tancerze. Wielka międzynarodowa grupa wykonawców, których nazwisk nie umieszczano w programach. Za to cały Paryż znał ich imiona: Walia, Aliosza, Dima, Kati, Zina, Gieorgij i tak dalej.


Wejściem Kasi do składu artystów słynnego kabaretu zaczęła się jej dobra passa paryska. Bo też rzeczywiście to, co się jej w tym mieście zdarzało, było wyjątkowe i niezwykłe, a przychodziło bez wyjątkowych starań z jej strony. Po prostu w tym mieście zawsze znajdowała się o odpowiedniej porze w odpowiednim miejscu, żeby trafić na swoją wielką szansę. Po latach przyzwyczaiła się, że Paryż to jej wyspa szczęścia, bo jakże inaczej mogłaby doświadczyć tego, co było jej dane tam przeżyć. Jeszcze zanim zaczęła pracować w „Rasputinie”, zwierzyła się Mai Tarnowskiej, że ma pewne obiekcje wobec tego kabaretowego przedsięwzięcia, że ten rodzaj sztuki wydaje się jej niezbyt pociągający. Jej mentorka oburzyła się:


– Ależ Kasiu! Nie masz racji. Ja uważam, że jesteś w czepku urodzona. Na punkcie tej muzyki oszalał cały świat. Jeśli się w to wciągniesz i skorzystasz z najlepszych wzorów, zyskasz wspaniałe doświadczenia. Zdziwisz się, ale fenomen powodzenia tego rodzaju sztuki ma głębokie podłoże historyczno-polityczne. Zaczęło się to zaraz po Wielkiej Rewolucji Rosyjskiej, kiedy to dał się zauważyć romantyczny pęd publiczności do odwiedzania wielkich kabaretów.


„W latach dwudziestych – opowiadała pani Maja – było najpierw w Paryżu jedno takie miejsce. Znajdowało się w wielkim gmachu niejakiego Varonisa. To on zapoczątkował erę kabaretów rosyjskich. Na trzech piętrach mieściły się restauracje, bary i sale widowiskowe.

Występowały tam Cyganki, które wcześniej umilały czas carom i Tołstojowi. Kelnerami byli hrabiowie i książęta, a piękni chłopcy z gruzińskich rodów szlacheckich tańczyli lezginkę i popisywali się dżygitówką. Do dziś śpiewa i tańczy w «Rasputinie» na przykład wnuk księcia Beriszwili, znanego dżygita i szaławiły. A u Varonisa śpiewały wtedy chóry cerkiewne i były wspaniałe balety. Teraz nie ma już takich wielkich rewii rosyjskich, są za to liczne mniejsze przybytki tej sztuki, bo ciągle się to w Paryżu podoba.


W ciasnej uliczce o tajemniczej nazwie Villa Guelma, tuż przy placu Pigalle, małe czerwone światełko do dziś znaczy wejście do «Karczmy». Białogwardyjski oficer, któremu udało się szczęśliwie uchronić głowę przed zmiażdżeniem jej parowozem dziejów, był jednym z pierwszych, którzy serwowali tam bliny, kawior, wódkę i pielmieni[11].

Teraz pod te same dania przygrywają tu mistrzowie gitary i bałałajki, wychowankowie

nadsekwańskiego

Konserwatorium

imienia

Rachmaninowa, bracia Boulau. Bywałam tam i dałam się oczarować.

Dlatego radzę ci schować do kieszeni swoje opory i korzystać z szansy, którą dostajesz. Artysta zanim stanie się doskonały w jakiejś dziedzinie, wszystkiego może popróbować. To tylko wzbogaca i udoskonala jego warsztat”.


Tak więc noce i dni Kasi tak bardzo wypełniły się pracą, że nie zostawało jej wiele czasu na rozmyślania o tym, co się dzieje w domu i w kraju. Pieczę nad domem sprawowała jej matka, a nad krajem czuwał

Edward Gierek, zapewniwszy sobie poparcie tłumów, które na wypowiadane przez niego na wiecach pytanie: „Pomożecie?”, odpowiadały: „Pomożemy!” Przywódca twierdził, że tak wespół buduje się w Polsce pokój i dobrobyt. Kiedy była w kraju, sama nieraz w to wierzyła. Teraz z odległości widziała wszystko we właściwych proporcjach. Zrozumiała, że władze wiedzą, co robią, utrudniając narodowi podróże na Zachód. Czego oczy nie widzą, sercu nie żal.

Z własnego doświadczenia wiedziała, że tutaj rychło przestaje się wierzyć w dynamiczny rozwój Polski.


Miewała

czasami

napady

ascetycznej

wstrzemięźliwości.

Zazwyczaj wtedy, kiedy dopadła polskiej gazety. Jak sobie poczytała o „przejściowych kłopotach” w kraju, od razu rosły jej w ustach banany, krewetki i inne frykasy, których jej bliscy tam kupić nie mogli. Za to nie żałowała sobie konsumowania dóbr kultury, przede wszystkim czytała prohibity. Aż dziw bierze – mówiła do siebie – jak wiele wartościowych rzeczy komuchy uważają za niezdrowe dla polskich obywateli.

Oglądając niektóre filmy zastanawiała się, za ile lat i czy w ogóle dotrą one do Polski, podobnie jak wszelkie inne kulturalne nowinki. Natomiast nie do pomyślenia było, żeby to, co stało się światowym wydarzeniem, nie dotarło szybko do Paryża. Pod tym względem stolica Francji to prawdziwa mekka.


Kiedy do „Rasputina” przychodziła właścicielka lokalu, a miało to miejsce każdej nocy, jej nowa śpiewaczka, o pseudonimie artystycznym „Kati”, z przyjemnością patrzyła na eleganckie ruchy i wytworną sylwetkę swojej nowej szefowej. Była podobno kiedyś tancerką czy modelką w „Folies Bergère”. Stamtąd wyłuskał ją zamożny pan, uczynił

swoją żoną i dziedziczką bajońskiej fortuny. Jest teraz królową paryskiego i nie tylko paryskiego show-biznesu, właścicielką najbardziej ekskluzywnych rewii i nocnych lokali. Do niej należą „Folies Bergère”, „Rasputin”, „Szeherezada”, coś tam na Pigalu, w Biarritz, na Lazurowym Wybrzeżu, w Los Angeles i Bóg wie gdzie jeszcze. Szefowa świetnie mówi po polsku i pracujące u niej Polki schlebiają sobie, twierdząc, że może domieszce polskiej krwi zawdzięcza wdzięk i elegancję, a innym zapewne zręczność w interesach. Włada zresztą swobodnie paroma językami, miło się z nią gawędzi o teatrze, książkach i w ogóle o wszystkim. Chociaż podobno nie potwierdza w rozmowach przynależności do polskiej nacji, wiele wskazuje na to, że ma z nią dużo wspólnego. Choćby to, że na przyjacielskie pogawędki przy stoliku zaprasza głównie występujące u niej Polki i Polaków.


Tuż przy Polach Elizejskich, powyżej Avenue George V, idąc w kierunku Łuku Triumfalnego, znajduje się niezbyt szeroka, ale długa ulica o nazwie Bassano. Na rogu jej domu wychodzącego na Champs Élysées, w tej samej kamienicy co wielki sklep Louisa Vuittona, mieścił

się przez długie lata znany lokal „Toison D’or”. Słynny z tego, że śpiewały w nim wielkie gwiazdy francuskiej estrady, na czele z legendarną i najbardziej z nich paryską Edith Piaff. W 1965 roku lokal zmienił nazwę oraz właściciela i tak narodziło się nowe miejsce wydawania pieniędzy, nazwane „U Rasputina”.


Wszystkie te wiadomości zdobyła Kasia od Mai tuż przed zwycięskim przesłuchaniem. Teraz wchodziła co wieczór przez zdobne w stylowe rosyjskie ornamenty wejście. Kiedy lokal był otwarty, stali przed nim dwaj młodzi mężczyźni o atletycznej budowie ciała, ubrani w czerwone kostiumy ze złotym szamerunkiem, pełniąc tu funkcję portierów. Na drzwiach wisiała zdobna oszklona gablota, w której eksponowano ceny dań i trunków. Kiedyś zwróciła uwagę na stojącą przy niej parę młodych ludzi, którzy patrząc na ceny głośno zastanawiali się, czy będzie ich stać na spędzenie wieczoru w kabarecie. Widać nie były one odpowiednie do ich kieszeni, bo odeszli wolno, z zawiedzionymi minami.



W znajdującym się tuż za drzwiami niewielkim pomieszczeniu o ścianach obitych czerwoną materią stał złoto-biały stolik, na którym wykładano karty wizytowe lokalu, ze świetnym graficznie wizerunkiem demonicznego Rasputina. Obok stolika stały dwa miękkie, obite aksamitem krzesła. Za stolikiem była rzeźbiona balustrada, a za nią prowadzące w dół szerokie schody z rzeźbioną poręczą. Na półpiętrze była szatnia. Wszystko zmieniało barwę w rozproszonym czerwonym świetle

pochodzącym

z obwieszonych

kryształkami

kinkietów

o purpurowych abażurach, odbijających się w umieszczonych na ścianach lustrach. Z szatni wychodziły jeszcze jedne schody w dół, do zajmującego całą ścianę długiego drewnianego baru i sali widowiskowej.

Szczupła platynowa blondyna z równo przyciętą grzywką i firanką prostych włosów spadających na ramiona siedziała przy kasie za barem i wypełniała cyferkami stosy papierków. A jej świdrujące ciemne oczy spoglądały z uwagą na wszystkich, którzy obok niej przechodzili, zarówno na gości jak i na artystów. Atrakcyjna Nicole była księgową, cerberem i uchem właścicielki.


Pierwsza przepracowana noc w „Rasputinie” zapisała się w pamięci nowo wykreowanej Poli Negri na zawsze. Skończyli o trzeciej nad ranem. Kiedy zeszli do garderoby, szef orkiestry zaofiarował się, że odwiezie Kasię do hotelu. Podobno było mu po drodze, a tak naprawdę widział jej znużenie i niemożność zapanowania nad sennością. Wiedział doskonale, że do pracy nocą trzeba przywyknąć.


– No, dzielnie się spisałaś, idziemy – powiedział do niej.


Dima był niezwykle atrakcyjnym czarnowłosym mężczyzną, podobno synem księcia wygnanego z Sankt Petersburga przez rewolucję.

Był niekoronowanym mistrzem gry na bałałajce, człowiekiem wesołym i dowcipnym, ale jego soczysty język nie potwierdzał bynajmniej arystokratycznego pochodzenia. Tak przynajmniej wydawało się jego nowej solistce, ale co ona mogła wiedzieć o rosyjskiej arystokracji i wschodniosłowiańskiej duszy?



Drzwi na górze były już zamknięte. Wyszli przez podziemia na niewielkie podwórko, a z niego przez bramę na ulicę. Samochód Dimy stał na sąsiedniej ulicy. Tętniące życiem przez całą noc ulice Paryża były teraz wyludnione, ale nie zupełnie puste. Jeszcze słychać było pojedyncze wybuchy śmiechu ostatnich powracających bywalców przybytków rozrywki. Na postoju taksówek przy Avenue George V stała długa kolejka wizytowo ubranych ludzi. W szarym, mglistym świetle poranka wyglądali z daleka jak pingwiny wyległe na brzeg Antarktydy.

Kasia z Dimą zjechali w dół ulicą Bassano, przecięli plac Jena, Avenue Kléber i puściuteńką ulicą Kopernika wspięli się do rogu Lauriston. Tu pożegnali się i Kasia podeszła pod oszkloną bramę hotelu. Nie mogła w żaden sposób wpasować klucza do dziurki. Chciała wejść nie czyniąc hałasu, ale zagrała jej na nosie złośliwość martwych przedmiotów. Gdy wreszcie uporała się z zamkiem, drzwi zatrzasnęły się za nią tak głośno, że struchlała i przytuliła się do ściany. W łazience jeszcze upuściła szklankę do mycia zębów, która wykonała po posadzce kilka nader głośnych podskoków, zanim udało się ją złapać.


Kiedy utuliła się już do snu i zgasiła światło, poruszywszy się niezgrabnie zaplątała się w sznur od lampy i ta spadła jej na głowę.

Chyba na sekundę straciła przytomność, bo nie zdawała sobie sprawy z tego, co się stało. Gdy się ocknęła, dotknęła ręką obolałej czaszki i namacała coś lepkiego we włosach. Zapaliła światło. Włosy jej ociekały krwią. Cały hotel był głęboko uśpiony. Ciężka stylowa lampa z brązu na trzech ostrych rzeźbionych nogach trafiła ją w samo ciemię.

Czyżby miał to być akt perswazji dotyczący przedsięwzięcia pracy? Nie potraktowała tego ostrzeżenia z należytą powagą. Przemyła tylko ranę wodą utlenioną, wyczyściła prowizorycznie włosy mokrą watą, przewiązała głowę bandażem i pochlipując z rozżalenia po szoku, jakiego doznała, przyłożyła ucho do poduszki. Jednak sen nie przychodził. Miała uszy pełne muzyki, a pod palącymi powiekami defilowały przeżyte obrazy. Myśli galopowały bez tchu. Około dziewiątej, kiedy już prawie zasypiała, budzik podniósł lament.

Zaparzyła sobie kawy i półprzytomna, obolała zaczęła się szykować do wyjścia na zajęcia. Tak to zapisała się w jej pamięci pierwsza zwariowana noc „Poli Negri”.


Czas leciał nieubłaganie. Już prawie miesiąc upłynął, odkąd zamieniła się w nocnego ptaka. Pierwsze dni pracy w kabarecie były dla niej pasmem udręki. Ciągle coś robiła nie tak. A to śpiewając stanęła w nieodpowiednim miejscu wybiegu i kelner popchnął ją niecierpliwie pełną tacą, to znów zanadto poniosło ją w forte i Nicole złośliwie ściszyła na resztę wieczoru mikrofon tak bardzo, że inni soliści nie przestawali wyrażać pod jej adresem pretensji. Trzeciego dnia spodobała się nad wyraz jakiemuś grubasowi, który zerwał się od stołu, żeby jej wręczyć banknot pięćsetfrankowy. Zmierzyła go dumnym, zimnym spojrzeniem i stanęła demonstracyjnie w pozycji apage[12]. Grubas obraził się śmiertelnie i schował banknot do kieszeni, pokazując jej plecy do końca popisu. Co gorsza, kiedy wyszła za kotarę, dowiedziała się, że obraziła się na nią również, z tego samego powodu co on, cała jej orkiestra.


– Jeśli masz zamiar tak pracować, możesz poszukać sobie miejsca gdzie indziej – powiedział szef oschle i zdecydowanie.


– A co ja wam zrobiłam? – spytała zdezorientowana, bo wiedziała, że nie mogło chodzić o śpiewanie. Wykonała piosenki przyzwoicie.


Patrzyli na nią nieprzyjaźnie. Dunia zaczęła się śmiać.


– Słuchajcie – powiedziała – ta idiotka chyba nic nie pojmuje.


Kasia spojrzała na nią z wyrzutem. Dotychczas była dla niej taka miła, a teraz nagle taka zmiana?


– O co wam, do licha, chodzi? – spytała ze łzami w oczach.


– Nie zauważyłaś jeszcze, że po pracy prócz tego, co ci wypłaca Nicole, dostajesz również pieniądze ode mnie? – zdziwił się szef.



Rzeczywiście tak było. Kiedy przebierali się w garderobie, on i Michel otwierali rzeźbioną szkatułkę, która w czasie ich pracy stała na fortepianie, wyjmowali z niej pieniądze, liczyli je i dzielili na równe kupki. Potem każde z nich brało jedną z nich. Myślała, że to jakiś należny dodatek. Nie zastanawiała się nad jego pochodzeniem.


– Kati, zrozum – powiedziała już łagodniej Dunia – faktycznie to my tu wszyscy żyjemy z napiwków. Wam, cudzoziemcom, płaci się nie za dużo, ale więcej niż nam, Francuzom. Orkiestra zarabia grosze.

Gdyby klienci nie nagradzali nas napiwkami, nikt nie zagrzałby tu długo miejsca. To taki odwieczny zwyczaj i przywilej artystów, że publiczność w hołdzie dla ich sztuki daje pourboiry[13].


– Nie wiedziałam – bąknęła skonsternowana Kasia. – Ale to przykre. Artyści nie są przecież żebrakami. Powinni zarabiać tyle, żeby…


– Akurat! Gdybyś spróbowała poprowadzić takie przedsiębiorstwo, zaraz zmieniłabyś zdanie. Jest tu, jak wiesz, ponad pięćdziesięciu artystów, a kelnerzy, kuchnia, całe zaplecze? Nawet gdy ceny są wyśrubowane do ostatnich granic, niełatwo utrzymać taki personel.

Toteż chwała Bogu za to, że są pourboiry.


– Nie gniewajcie się na mnie – powiedziała Kasia pokornie. – Jestem na razie jeszcze trochę zagubiona. Postaram się dostosować do zwyczajów.


– Musisz – powiedział szef. – Inaczej zrezygnujemy z ciebie, chociaż z innych względów jesteś nam bardzo przydatna. Dobrze śpiewasz i ślicznie wyglądasz, a to też się liczy – dodał już łaskawiej.


Tak skończyło się uświadamianie jej o napiwkach. Przyjęła z rezygnacją ten rytuał do wiadomości. Upłynęło jednak sporo czasu, zanim przestała go przeżywać.


Co się tyczy Duni – właściwie Bernadette S., niegdyś gwiazdy kina francuskiego, teraz jednej z solistek orkiestry bałałajek w „Rasputinie”, to została ona pozyskana do kabaretu przez trafny strzał w serce strzałą amora. Upolował ją Dima Liakoff, szef orkiestry bałałajek i słynny we Francji wirtuoz tego instrumentu. Tak się złożyło, że gdy przepiękna aktorka miała premierę swego osiemnastego filmu fabularnego, w którym grała główną rolę, na urządzonym z tej okazji bankiecie wystąpiła wynajęta z „Rasputina” orkiestra Dimy. Szef orkiestry i gwiazda filmowa spojrzeli na siebie i jedno dla drugiego straciło głowę.


Tworzyli piękną parę. On ognisty, szczupły brunet, mierzący metr dziewięćdziesiąt, ona smukła szatynka o wielkich zielonych oczach i zniewalającym uśmiechu nie mieli szansy przejść obok siebie obojętnie. Dni Bernadette, a także jej noce upływały teraz obok niego.

Wszystko inne przestało się liczyć. Nauczyła się śpiewać po rosyjsku i cygańsku, a także grać na bałałajce. Opanowała ten instrument tak dobrze, że oprócz śpiewania grała w orkiestrze. Rozstała się z kinem, nazwiskiem i jako Dunia mogła wreszcie być przy ukochanym, ile się dało. Resztę wolnego czasu poświęcała matce, też byłej aktorce filmowej. Wynajęły sobie mieszkanko przy ulicy Lauriston, blisko placu Etoile, żeby zakochana Dunia miała blisko do pracy. Z kochankiem zamieszkać nie mogła, bo on wciąż miał żonę. Nadal przyjaźniła się ze środowiskiem filmowym. W jej domu bywali najwięksi.


Przedtem występowała na estradzie tylko jako gwiazda Rewii w Las Vegas, Dallas, Madrycie czy Londynie. Miała liczne talenty i nazwiska. Zamieniła to wszystko na kradzione godziny szczęścia z tym, który nic innego nie był zdolny jej ofiarować. Kiedy nie miał dla niej czasu, malowała piękne, przesycone erotyką obrazy, ucząc się pilnie języka rosyjskiego. I jak tu zwątpić w miłość?


Przez wiele kolejnych wieczorów w nowej pracy około północy zaczynała Kasię ogarniać zniewalająca senność i mijała dokładnie o godzinie drugiej, kiedy stała w milczącym oczekiwaniu przed kontuarem Nicole.



Gdyby potrafiła ona czytać w myślach, może dotarłyby do niej wszystkie nad wyraz „serdeczne” życzenia artystów, którym każe wyczekiwać na banknot jakże nieadekwatny do ich morderczego trwania wśród nocy ku uciesze innych. Stężony papierosowy dym, ustawiczna feeria dźwięków, które choć piękne i miłe dla ucha, słyszane przez kilka godzin noc w noc potrafią zapieścić uszy na amen.


Kati, czyli Kasia, znała już cały grany tu i śpiewany repertuar na pamięć. Po początkowej euforii zaczynała dostrzegać również błędy, jakie zdarzają się nawet najlepszym wykonawcom, ale – co ważniejsze – wyćwiczyła ucho do tego stopnia, że potrafiła w mig odróżnić tonację granego w danej chwili właśnie dla niej wstępu piosenki śpiewanej nie jeden raz w ciągu wieczoru przez różnych artystów, a powtarzanej na życzenie publiczności ze wskazaniem wykonawcy. Kiedy miała śpiewać na czyjeś życzenie, nikt ją o tym nie uprzedzał. Grano przygrywkę w jej tonacji i już. Wcześniej z powodu tremy nie mogła się skupić i albo biegała na każdą przygrywkę, albo nie reagowała na zagraną dla niej.

Teraz już się wprawiła. W kabarecie poza Paulem Toscano i Cyganami główne role grały utwory, a nie artyści, nawet ich imion nikt nie zapowiadał, chociaż wydrukowano je na kartach wizytowych lokalu.


[8] Przesłuchanie, casting


[9] Czarujący słowiański akcent


[10] Z miłości


[11] Pierogi


[12] Precz


[13] Napiwek


Rozdział piętnasty


Maciek zadzwonił, żeby przyjechała pojutrze na lotnisko, ponieważ przyleci na swoje doroczne posiedzenie w hotelu „Crillon”, znajdującym się przy placu Zgody. Zwolniła się na ten dzień ze wszystkich zajęć popołudniowych. Oby tylko samolot się nie spóźnił, bo z Orly jest kawał

drogi, a musi przecież zdążyć do kabaretu. Nie może się doczekać tego spotkania.


Nadszedł wreszcie dzień przylotu męża Kasi. Zerwała kartkę z kalendarza: piętnasty października. Świeci słońce. Stroi się na to spotkanie jak na pierwszą randkę. Zakłada na siebie nowy kostiumik kupiony za zarobione pieniądze. Luźny żakiet z obszernymi

kimonowymi rękawami i przykrótka spódniczka tuż ponad kolano.

Ostatni krzyk mody. Rozpuszcza włosy. Urosły sporo od czasu, gdy wyjechała z Polski, sięgają prawie do pasa. Stwierdza, że ich bujność czyni zabawną dysproporcję między jej wychudzoną sylwetką a głową.

Musi je spiąć. Pracowity dzień i „nocne życie” nie sprzyjają obrastaniu w sadło. Jednak gdyby nie podkrążone lekko od małej ilości snu oczy, wyglądałaby nieźle. Ma nadzieję, że Maciek dostatecznie się stęsknił, żeby nie przywiązywać wagi do subtelnych szczegółów w jej wyglądzie.


– O rany, ale zmizerniałaś! – wykrzyknął na jej widok. – Czy ty tu w ogóle coś jadasz? Ale wyglądasz pięknie! Prawdziwa paryżanka – zrehabilitował się jednak.


Przywiózł jej sterty listów i masę nowinek. W Warszawie już się rozeszło w „światku”, że śpiewa w „Rasputinie”. Zazdroszczą jej, plotkują, przesyłają gratulacje. Maciek jest z niej dumny jak paw.

Rozwiewa jego złudzenia co do swojej sławy i chwały. Wyrzuca z siebie wszystkie zaległe skargi i żale. On słucha tego z niedowierzaniem.

Postanawia sprawdzić wieczorem, jak tam jest. Pójdzie z nią do „Rasputina”. Zosia przysłała jej zabawny liścik pełen kolorowych rysuneczków. Uśmiała i spłakała się nad nim. Siedzi sobie teraz w Warszawie z babcią i Władziem, który zatęsknił za Zofią i przyjechał.

A oni tu zjadają pośpiesznie kolację i zaraz wyruszą razem w miasto.



Maciek jest niestrudzony. Chce być wszędzie i zobaczyć wszystko w ciągu trzech dni pobytu tutaj. Trudno mu się dziwić. Kasia zaciska zęby i będzie się starała mu sekundować, mimo że ich interesy są trochę sprzeczne. Jest już półtora miesiąca w wielkim kołowrocie, w który się wplątała z własnej woli, i jeszcze ta jej praca. Delikatnie podsuwa mężowi rozkład swoich zajęć.


– Sporo tego, ale jakoś damy radę – mówi Maciek optymistycznie.

– Jutro od rana będę na posiedzeniu, ale wieczór mam wolny.

Poszalejemy. Przestań się martwić zmęczeniem. Nie co dzień jesteś z mężem w Paryżu.


Co prawda, to prawda – pomyślała Kasia.


Zamiast o dziesiątej, jak każdego wieczoru, wyszła z domu wraz z mężem przed ósmą. Przedreptali szlak od Tuillery do Placu Gwiazdy.

Obejrzeli wszystkie wystawy w pasażach, podziwowali się fontannom oraz innym cudom i po dwóch godzinach zmęczona jak mops dotarła do swego miejsca pracy. Przedstawiła Maćka w kabarecie. Stwierdzono tam jednomyślnie, że przypomina lorda Snowdona. Spodobał się naturalnie paniom. Przecież nie wybierała sobie męża mając zamknięte oczy.

Valery, kierownik artystyczny zespołu, posadził go przy stoliku niedaleko barku kawowego i uhonorował szampanem. Jej Maciek poliglota, lecz dziwnie tępy do bratniego języka naszych wielkich sąsiadów, słuchał w zachwycie produkcji, które były przeważnie po rosyjsku. Nie odrywał oczu od tego, co działo się na parkiecie. Jego twarz wyrażała szczęście i rozanielenie. Około północy zaczął ziewać ukradkiem. Nadszedł kryzys. Zbladł, poszarzał, ale wciąż słuchał, patrzył zachłannie i klaskał. Kiedy jego żona wystała już swoją pokutę przed Nicole, powiedział:


– Chodźmy szybko do łóżka, bo jestem nieludzko zmęczony.


– A ja tak codziennie – poskarżyła się z nadzieją na współczucie.



– Ja ciebie nie rozumiem! – oburzył się żywo. – Przecież tu jest cudownie: nastrój, porywająca muzyka, eleganccy ludzie, nie kurzy się i jeszcze ci za to płacą. Każdy chciałby mieć taką pracę.


Położyła pokornie uszy po sobie. Maciek zasnął kamiennym snem, gdy tylko przyłożył ucho do poduszki, ona przewracała się jeszcze co najmniej przez godzinę. Za to skoro świt, kiedy wreszcie kapryśny Morfeusz raczył ją wziąć w posiadanie, jej mąż świeżutki i wypachniony wyrwał ją z jego objęć pocałunkami.


Maciek nie miał już zajęć, mogli więc zaraz po śniadaniu wyruszyć „w Paryż”. Niewyspana, ale szczęśliwa Kasia dzielnie sekundowała mężowi głodnemu wrażeń.


I tego właśnie dnia Polak kardynał Karol Wojtyła został wybrany w Watykanie na papieża! Przybrał imię Jan Paweł II. Czy to może być prawdą? W tej intencji powędrowali razem do Notre Dame, żeby zapalić świeczki i zmówić pacierz. Hurra! Mieli więc polskiego papieża – może to dobra wróżba dla ich biednej, zniewolonej ojczyzny?


O tym, że jej ojczyzna jest biedna, nawet znacznie biedniejsza niż inne kraje, w tym Francja, Kasia przekonała się tutaj. Nie tylko przez porównywanie zaopatrzenia sklepów i poziomu życia. Miała tu parę szokujących zderzeń. Kiedyś na przyjęciu u dawnego polskiego konsula któryś z jego przyjaciół skierował do niej pytanie:


– Jak pani sądzi, kiedy wreszcie Polska spłaci Francji długi?


– Długi? – zaperzyła się – a czy my jesteśmy wam coś winni?


Myślała, że to jeszcze jedna prowokacyjna insynuacja. Ludzie tutaj lubili poddawać krytyce wszystko, czym ich komuna obdarzyła, jakby mogli dokonać wyboru. Kiedyś Kasia została w podobny sposób sprowokowana u Mai Tarnowskiej przez jej znajomego muzyka z Izraela. Jego ojciec pochodził z Łodzi i zachował w pamięci jak najgorszy obraz Polaków. Podobno wydali go Niemcom. Może i były takie przypadki, ale ten młodzik obrzydliwie generalizował, zrzucając niemal całą winę za tragedię Żydów w czasie wojny na Polaków. Aż ją wtedy rozbolało serce. Powiedziała mu, jak wielu rodaków odważnie ukrywało Żydów, nierzadko tracąc przez to życie, ale jej argumenty trafiały w próżnię. Chciało się jej po prostu płakać z bezsilności. To przecież przeinaczanie historii! Jej spontaniczna, rozpaczliwa obrona etyki rodaków rozbiła się wtedy o ścianę solidarnego dwuznacznego milczenia prawie całego zebranego towarzystwa. Widać ugruntowali już sobie opinię. Jakże niesprawiedliwą. Bolało to ją jak rana. A teraz ta wzmianka o długach. Znów zareagowała impulsywnie.


– Dziecko, na jakim świecie pani żyje? – upierał się jej interlokutor. – Wszędzie już się o tym trąbi. Jesteście winni wielu krajom miliardy dolarów.


– My winni, jakim cudem? Przecież mimo iż żyjemy na innej stopie niż tutaj, mówi się, że nasz dochód narodowy ma tendencję zwyżkową. Oczywiście propaganda przesadza, ale teraz, za Gierka, jest jednak znacznie lepiej, niż było za Gomułki i…


– Slogany i propagandowa demagogia, moja pani – skwitował

rozmówca jej wywód.


Pani Maja patrzyła na nią ze współczuciem i ta jej mina upokorzyła ją jeszcze bardziej niż jego słowa. Okazało się, że facet jest ekonomistą związanym z kołami rządowymi i ma dobrą orientację w tych sprawach.

W kieszeniach miał nawet jakieś wycinki z gazet z zestawem polskich długów. Wiedząc, że Kasia będzie na przyjęciu, przyszedł na nie przygotowany. Była tak skonsternowana, że nawet nie zastanawiała się, czy taktowne jest poruszanie takich tematów w rozmowie z osobami takimi jak ona, które mają ograniczony wpływ na sposób gospodarowania w ich kraju.



– Z powodu tych właśnie pożyczek – kontynuował swój wywód ekonomista – macie złudzenie poprawy, bo coś tam zaczęto importować, bo trochę łatwiej wam teraz podróżować. Ale stoicie nad ruiną, powtarzam to pani, drogie dziecko, tylko patrzeć, jak w powodzi tych długów pójdziecie na dno.


Milczała wstrząśnięta i zawstydzona. Nawet nie dlatego, że uwierzyła w nieomylność jego wywodu. Poraziło ją uświadomienie sobie własnej ignorancji. Od lat obracała się w swoim artystycznym światku, który kisi się w plotkarskim sosie i rzadko dostrzega sprawy nadrzędne. Cenzura, chałtury, premiery. Dopiero jakiś wstrząs zmusza do szerszego spojrzenia na rzeczywistość. A może to tylko ona jest taka naiwna? Postanowiła zrewidować swoją postawę. Tymczasem przyjęła z ulgą to, że rozmowa zaczęła się toczyć wokół innych spraw.


Opowiedziała o tym wszystkim Maćkowi. Pokiwał głową i przyznał się, że od dawna spotyka się już z ludźmi, którzy mają trzeźwe spojrzenie na to, co dzieje się w kraju.


– Należysz do konspiracji? – spytała zestresowana. – Proszę cię, nie ryzykuj, błagam, zwłaszcza teraz, gdy jestem daleko od domu.

Aresztują cię i co będzie z Zosią? A mnie nie pozwolą wrócić.


– Przestań histeryzować! Nic takiego nie powiedziałem, zajmuj się swoimi babskimi sprawami, tak będzie lepiej. I bezpieczniej.


– Ale powiedz, czy jesteś w coś zamieszany? – nalegała.


– W co? – roześmiał się. – Przestań politykować, nie do twarzy z tym takiej ślicznej artystce z „Rasputina”.


Tak ją załatwił… I zmienił temat.


Cudownie jest być razem w Paryżu, mimo zmęczenia – rozmyślała Kasia. – Jednak obok wciąż wielkiej czułości jest też między nami jakiś mur. No, może przesadzam, niech będzie, że płotek, jeszcze niezbyt wyraźny, ale już parę razy go dostrzegłam.


Rozstanie pozwala spojrzeć z dystansu na pewne sprawy i ludzi.

Kasia przyłapuje Maćka na ukradkowych badawczych spojrzeniach, jakby ją studiował. Jakby się dziwił, że ona to ona, jakby się zastanawiał, czy osoba, na którą patrzy, to jego żona. Kiedy pierwszy raz uchwyciła taki moment, poczuła, że czerwieni się po uszy. Bo zdała sobie nagle sprawę z tego, że ona też kilka razy tak na niego patrzyła i mógł ją na tym przyłapać. Był w tym momencie odkryty. Na myśl o tym zapiekło ją boleśnie pod sercem. Może ja jednak tylko demonizuję z właściwym sobie

przewrażliwieniem?

próbowała

szukać

dla

siebie

usprawiedliwienia.


Maciek wyjechał i znów została sama jak palec z całym tym swoim nawałem pracy i problemów. Ani się obejrzała, a już był listopad.

Dostała długi list od Zosi. Zaczynał się tak: „To pierwsze Święto Zmarłych, kochana Mamusiu, kiedy Cię z nami nie ma…” Czytając te słowa dostała gęsiej skórki.


Ale rzeczywiście nie było jej z nimi. Była za to na grobie Chopina na cmentarzu Père-Lachaise. Zdumiało ją to, jak niewielu Francuzów bywa w to święto na grobach swoich bliskich. Nie rozjaśniała nieba nad cmentarzem łuna od płonących na grobach zniczy. Po alejkach oświetlonych jak co dzień tylko rozproszonym blaskiem lamp elektrycznych czasem przemknął ktoś z bukietem. Jedynie przy grobie polskiego geniusza muzycznego stała spora grupa Polaków i jeden Japończyk z kamerą. A w liście Zosi było długie sprawozdanie ze spacerów po cmentarzu Powązkowskim, gdzie leżą rodzice Maćka, i z odwiedzenia grobu wujka na Wólce Węglowej. Pod wpływem listu ujrzała tłumy zmarzniętych rodaków w dopiero co wyjętych z naftaliny ciężkich

zimowych

okryciach,

z naręczami

różnego

kwiecia

i doniczkami białych chryzantem. Poczuła nawet zapach stopionego wosku i zajaśniały też wyraźnie w jej wyobraźni łuny nad setkami polskich cmentarzy… Nostalgia? Pewnie tak. Miała tego dnia zapach

cmentarnych światełek i zgarniętych na kupki ostatnich opadłych liści.


Upłynęło już dwie trzecie jej pobytu na paryskim stypendium i wczoraj miała trudną rozmowę w kabarecie. Okazało się, że szefowa jest mocno rozczarowana tym, iż za miesiąc Kasia zamierza wracać do domu. Jakoś przeoczyły ten temat przy umawianiu się na pracę.

Angażowanej nie przyszło do głowy, że u szefowej kontraktuje się artystów na zawsze.


– Muszę zatrudniać ludzi, którzy są stałą wizytówką kabaretu. Moi klienci muszą mieć ten luksus, że wiedzą, na kogo przychodzą. Bo nie na kawior i szaszłyki wracają tu wielokrotnie. To mogą dostać gdzie indziej, i to dużo taniej.


– Ale oni właściwie nie wiedzą, kogo podziwiają, bo nikt im nas nie przedstawia. Nawet my tak naprawdę nie znamy nawzajem naszych nazwisk.


– Myli się pani, Catherine. Pytają o was, dowiadują się. Cały Paryż wie, kto śpiewa w „Rasputinie”. Wydrukowałam już nowe zimowe karty wizytowe. Umieściłam panią na liście artystów, a dowiaduję się, że zamierza pani wyjechać.


Podała jej lśniącą, czerwoną, złożoną na pół sztywną kartkę z wizerunkiem

demonicznego

Rasputina.

Na

odwrocie

byli

wyszczególnieni wszyscy. Cała długa lista imion, a wśród nich i ona – „Kati”. Mam szczęście – pomyślała – że nie mam na imię Basia, bo figurowałabym w programach jako Warwara. I tak cud, że z Katarzyny nie zrobili Jekateriny; chyba powstrzymała ich przed tym obecność w historii wielkiej carycy. „Kati” nie da się zrusyfikować.



„Kati” ubierała się do śpiewania po swojemu. Dość tu już było siermiężnych stylizacji i przebieranek. Nie muszą wszyscy być z ludu – uznała. Nacieszyła się już do woli panowaniem ludu w swojej ludowej ojczyźnie, czas najwyższy, aby „poszła w książęta”. Nosiła się zatem bardziej jak bojarynia niż kriestianka[14]. To zamiłowanie do czystości stylu wyniosła z pracy w „Mazowszu”. Tutaj mieszało się wszystko w jednym kotle: muzyka cygańska ze starym romansem rosyjskim, ludowizna z klasyką, melodie bałkańskie z tymi ze Wzgórz Golan.

Czasem – a jakże! – zabłąkał się pośród tego misz-maszu nasz rzewny kujawiaczek czy zadzierżysty oberek, jeśli akurat pojawiali się na widowni polscy emigranci. Podobnie było z ubiorami.


Tu, we Francji, Kasia zmieniła też swój codzienny styl. Ma teraz swoisty stosunek do ubiorów. Zdobywa swoje „kreacje” na pchlim targu i w sklepach z okazjami, tak zwanych Réciproque Guerrisol[15]. Śmiało zestawia te starocie z awangardowymi elementami, co w sumie daje oryginalną, modną całość. Kiedy szefowa mówi:


– No, no! Ależ pani ma kreację! To dopiero musiało kosztować, no, no!


– Ubieram się w Modzie Polskiej – kłamie bezczelnie i nutka patriotyzmu pobrzękuje w tym wyznaniu. Niech wie!


– To oni robią naprawdę ładne rzeczy! – dziwi się milionerka.


– Niezłe. Dlatego zamawiam sobie wszystko u nich. Unikalne serie modelowe.


W rzeczywistości przy wydatkach domowych nie było jej nigdy stać na kreacje z Mody Polskiej. Jakoś tak się układało. Przepraszała więc w myślach Bogu ducha winną szanowną firmę za nadużywanie jej imienia nadaremno.


Ale i tak wypracowała sobie niezły styl, nawet w drobnych oszustwach. Jak na „Polę Negri” przystało. A zresztą jak inaczej miałaby rozmawiać z osobą spowitą w najdroższe jedwabie, którą szofer wiezie po pracy do jej château[16], a jej jaśnie wielmożny pan krawiec, przyprowadzany czasem do kabaretu na kolację, prezentuje się jak książę. Przecież nie będzie jej opowiadać, jak targowała się z Arabem w podłej dzielnicy, żeby opuścił cenę z pięćdziesięciu na czterdzieści franków, jak potem coś odpruwała, przypinała, doszywała, żeby w tym zaistnieć. Podobnie było z jej strojami scenicznymi. W świetle jupiterów prezentowały się okazale. Ale co ona się nagłówkowała, nadenerwowała, naściboliła, czort jeden wie! Bo jeśli czegoś szczerze nienawidziła, to właśnie szycia.


Zasady wystroju kabaretu dotyczyły również kostiumów. Tu wszystko musiało błyszczeć, niepokoić, migotać i lśnić. Im bardziej, tym lepiej. Jeżeli udawało się przy tym zachować trochę własnego stylu i elegancji – był sukces.


Tak to Kati musiała zmienić swój zewnętrzny image o sto osiemdziesiąt stopni. Z jej dawnymi upodobaniami do wytwornej czerni i dyskretnych szarości mogłaby dostać tu co najwyżej posadę skromnej myszki podgryzającej plusze i wilcze skóry w godzinach, gdy kabaret odpoczywał.


[14] Szlachcianka, chłopka


[15] Sklepy z używaną odzieżą


[16] Zamek


Rozdział szesnasty


Siedziała pewnego dnia na dole w kuchni w swoim hotelu, gdzie wszyscy uczeni stypendyści spotykali się na zajęciach praktycznych z gastronomii, i poznała dwie wspaniałe persony. Jedna z nich, niewysoka i ruchliwa osóbka o smukłej sylwetce, krzątała się przy stole zawalonym warzywami, nucąc wesoło. Druga, wysoka brunetka z twarzą o wystających kościach policzkowych i wąskich podłużnych oczach, wybuchała co chwilę zaraźliwym śmiechem. Kasia z przyjemnością przysłuchiwała się ich dowcipnemu paplaniu. Jak się zorientowała, przygotowywały wystawną kolację dla francuskich gości. Wysoka mieszała wielką drewnianą łychą coś gotującego się w ogromnym garnku.


– Chyba trzydzieści zrazów wystarczy, co? – zapytała.


– Musi – odpowiedziała ta niewysoka, przerywając swą śpiewną mruczankę. – Zresztą przyrządzimy im jeszcze parę miednic sałatek, no i ciasto… O rany, Teresa, czujesz, chyba zaczyna się coś palić!


Odskoczyła od stołu z warzywami i zajrzała do duchówki.

Smakowity zapach miodowego piernika dotarł do podglądającej obie panie Kasi, przyprawiając ją o zawrót głowy.


– No, zdążyłam go uratować – powiedziała mała. – Przydałby się nam jakiś niewolnik do pomocy, bo nie wygrzebiemy się ze wszystkim do ósmej.


W tej chwili obserwatorka podjęła decyzję.


– Mam godzinę czasu, mogłabym przystać za niewolnika – zaproponowała oblizując się dyskretnie, ze wzrokiem wbitym w piernik, żeby im dać do zrozumienia, że nie bezinteresownie. – Jestem Katarzyna Kalczyńska z pokoju trzydzieści siedem.


– Irena, to przecież Gwiazda! – wrzasnęła wysoka i przypieczętowała to radosnym chichotem.


– O Boże! – doskoczyła do intruzki mała. – Niechże się pani przyjrzę. Tak marzyłyśmy, żeby zobaczyć panią z bliska.


Zrobiło się jej nieswojo. Te sympatyczne panie najwyraźniej dworowały sobie z niej.


– Co znaczy „gwiazda”, dlaczego pani tak mnie przezywa? – natarła na dużą.


– Jak to, przezywam? Wszyscy tak o pani mówią.


– Jacy znów wszyscy? Przecież mnie tu prawie nie ma. Jestem bardzo zajęta.


– Ba! To zrozumiałe. Jak się jest gwiazdą, nawet nie wypada nie być bardzo zajętą.


– Niech pani przestanie z tą „gwiazdą”, bo się odetnę!


– Śpiewa pani w kabarecie czy nie? Po co się zaraz oburzać.


– Każdy gdzieś musi pracować, jak dorośnie. Nie widzę powodu do kpin – powiedziała urażona Kasia.


– „…matka noce całe musi tańczyć, pić, bo ma dzieci małe, ma dla kogo żyć” – zaśpiewała jej do ucha mała, a duża zachichotała do wtóru.


– Wcale nie piję – broniła się jak głupia – a w ogóle…


– W ogóle to niech się pani na nas nie gniewa. Jesteśmy dobrotliwymi wariatkami – powiedziała mała – nie potrafimy tylko pohamować języka. Naprawdę cieszymy się, że wreszcie udało się nam panią poznać. Mieszkamy naprzeciwko, w pokoju trzydzieści sześć.



– Teresa jestem – przedstawiła się duża. – Mam pęknięte serce – dodała jeszcze od rzeczy.


– Przypadek beznadziejny – pośpieszyła z wyjaśnieniem koleżanka Teresy, Irena. – Nie może bowiem rozebrać się przy nim, gdyż uważa, że jest za gruba. Przegrana sprawa.


– Pani gruba?! – zdziwiła się Kasia patrząc na nią.


– Obiektywnie to ona gruba nie jest – pośpieszyła z wyjaśnianiem Irena. – Zważywszy jednak na ogrom afektu, jakim do niego pała, pragnęłaby mu złożyć dar ze swego wiotkiego jak bluszcz ciała, ale na to ma o dobre dwadzieścia dekagramów nadwagi. Nie da się więc skonsumować tej miłości. Taki pech. Słuchaj Teresa – wpadła nagle na pomysł – a jakby mu po ciemku podmienić ciebie na Gwiazdę? Popatrz, ona jest niemal przezroczysta.


– O, nie! Lepiej niech ta miłość sczeźnie! – postanowiła Teresa.


– Na wieki wieków – dokończyła jej koleżanka.


– Serdecznie pani współczuję – powiedziała Kasia ze zrozumieniem do Teresy. Poczuła w niej bratnią duszę. Też cierpiała nieuleczalnie na podobną dolegliwość. Jakkolwiek by nie wychudła, czuje się zbyt otyła. Rodzina twierdzi, że to zboczenie.


– Ja natomiast jestem w sam raz – pochwaliła się Irena. – I mogę się kochać do woli. Cóż, kiedy akurat nie mam obiektu.


– A czym panie zajmują się w chwilach wolnych od dowcipkowania i urządzania wielkich przyjęć? – zainteresowała się Kasia.


– Chemią. Pracujemy na UMCS w Lublinie. A teraz doktoryzujemy się w École Politechnique – wyjaśniła Teresa.


– Wspaniale! – powiedziała z podziwem Kasia. Też kiedyś marzyła o chemii. – Jesteście panie zatem wesołymi chemiczkami z Lublina?


– No i odcięła się pani – zauważyła Irena. – Aliuzju poniały.

Trawestacja Wesołych kumoszek z Windsoru Szekspira, prawda?

Kupujemy.


– Musi pani zostać dzisiaj na kolacji, katedra będzie miała uciechę – powiedziała Teresa.


– Nôtre Dame? To ona też tu przyjdzie? – spytała zaciekawiona Kasia.


– Caluteńka nasza katedra – odpowiedziała Irena. – Tak zwane ciało profesorskie. Należy im się jakaś godziwa rozrywka, całe dnie spędzają przy żrących kwasach…


– Bardzo mi ich żal i chętnie byłabym godziwą rozrywką, gdyby nie to, że i ja mam swoje zasady, chociaż na oko może tego nie widać.

Nie mam w zwyczaju opuszczać pracy, bo to rodzi kwasy. Co nie wyklucza tego, żeby przegryźć coś za zdrowie „katedry” w trakcie przygotowań – zakomunikowała Kasia, po czym schrupała rzodkiewkę i spojrzała pożądliwie na piernik.


– Jest jeszcze za gorący, nie będę kroić, bo opadnie – zareagowała błyskawicznie Irena. – Jak pani ma na niego ochotę, musi pani przyjść na kolację.


– Nie mogę – usprawiedliwiała się Kasia. – „Gwiazdy” nie miewają wolnych wieczorów.


– I nie mogą zachorować? – zainteresowała się Irena.



– Bo ja wiem? Od niedawna jestem gwiazdą – zażartowała Kasia.


Od tego czasu sąsiadki z piętra zaczęły na siebie czatować.

W wolne dni razem chodziły po muzeach, jeździły na wycieczki. Kasia miała kartę wolnego wstępu na dwie osoby do wielu teatrów, dokupowały jeszcze jedno miejsce i oglądały, co się dało. Było im razem dobrze i wesoło. Chemiczki, podobnie jak Kasia, zostawiły w kraju mężów i córeczki i pracowały tu ile sił.


Przyjechała do teatru „Bouffe du Nord” rewia z Broadwayu ze spektaklem Bowling Brown Sugar. W obsadzie same gwiazdy wsławione przedtem w West Side Story, Hair i innych głośnych musicalach. Kupiły drogie bilety, bo karta nie była ważna na przedstawienia zagraniczne, i poszły na rewię. Była świetna. Orkiestra brzmiała lepiej, niż można było sobie wymarzyć, wyczyny wokalistów sprawiły, że Kasia siedziała z gardłem ściśniętym wzruszeniem. Tancerze nie mogli być zwykłymi ludźmi, tacy nie potrafiliby wyczyniać tego, co oni ze swoim ciałem.

Patrzyła na to wszystko pełna podziwu dla ich pracy i rozmiaru ludzkich możliwości, aż polały się z jej oczu łzy wzruszenia. Chemiczki przestraszyły się.


– Kaśka, co ci się stało, czemu się mażesz?


– Bo oni są tacy wspaniali…


– Ale akcja sztuki jest przecież wesoła, czy ty nic nie rozumiesz po angielsku?


– Co z tego, że rozumiem, nie widzicie, jacy oni są genialni?


– Rzęsy ci się rozmazały. Masz czarne ścieżki na policzkach.


– Cicho, nie przeszkadzajcie!


Oglądanie wszystkiego, co ciekawe w teatrach paryskich tej jesieni, tak je opętało, że po pewnym czasie Kasia ogłosiła upadłość finansową i pracowała na kredyt. Bo też nagromadziło się nad Sekwaną tyle wspaniałych przedstawień francuskich i gościnnych, jak rzadko kiedy. Nôtre Dame de Paris – spektakl gigant Roberta Hosseina w Pałacu Sportów, Liza Minnelli, Shirley MacLaine i tak dalej. Wolnych dni nie starczało, żeby to obejrzeć, nie mówiąc już o gotówce.


Tak więc opętane wspólnymi pasjami zacieśniały coraz mocniej więzy przyjaźni. Kasia wyżalała się przed nimi, obnażając ciemne strony pracy w kabarecie. Pewnej niedzieli kiedy nie było szefowej i Nicole, a publiczności przyszło mniej niż zwykle, poszły tam z nią, bez płacenia oczywiście. Dostrzegały tylko blaski, w cienie nie uwierzyły. Zupełnie jak ona, kiedy była tu pierwszy raz, i jak Maciek, gdy tu przyjechał.


– Ty, Gwiazda – mówiły – nie narzekaj. Siedzisz sobie co noc wystrojona i słuchasz porywającej muzyki. Masz korzystne dla urody różowe

przyćmione

światła, wdychasz szampana, a panowie odprowadzają cię powłóczystymi spojrzeniami. Od czasu do czasu staniesz i zaśpiewasz sobie. I to ma być ciężka praca? Każdy by tak chciał. Nie ma nic żrącego ani szkodliwego dla zdrowia, nie to, co u nas w laboratorium.


Teresa nabawiła się w laboratorium białaczki. Wiadomość ta dotarła do Kasi w formie niestosownie żartobliwej, wręcz groteskowej.

Chemiczki były naprawdę niepohamowane w swoich żartach.


Grudniowe deszcze rozpadały się już na dobre, niosąc z sobą katary, grypy i bóle gardła. Przyjaciółki poszły po witaminy do apteki przy ulicy Kléber. Teresa została przy drzwiach, a gdy Kasia z Ireną wyszły z apteki, zachichotała, jak to ona:


– Hi, hi, hi! Wydajecie krwawo zarobione pieniądze na leki, a ja już nie muszę, hi, hi!


– Milcz idiotko, bo cię uderzę! – wrzasnęła na nią Irena i rozpłakała się.


Teresa przestała chichotać. Odwróciła się i ze zwieszoną głową zaczęła wspinać się ulicą Cimarosa do hotelu.


– Co tu się, u licha, dzieje, czyście powariowały? – spytała zdezorientowana Kasia.


– Teresa ma dwadzieścia siedem milionów białych krwinek – poinformowała ją Irena ponuro. – Robiono nam na wydziale badania okresowe.


Kasia milczała, bo co mogła powiedzieć?


Spotkania z koleżankami nagle straciły dla niej swój urok.

Rozmowy się nie kleiły. Jedynie Teresa paplała dalej różne dyrdymały.

Irena i Kasia starały się nie dawać jej poznać swojego przerażenia i smutku, ale ich śmiech z jej dowcipów brzmiał głucho jak pęknięte szkło. Nie mogły rozwinąć skrzydeł. Wkrótce zresztą Teresa poszła do szpitala.


W wolnych chwilach Kasia spotykała się z Ireną, żeby razem popłakać. Rozmawiały o córeczce Teresy, jej niedokończonej pracy doktorskiej, o niedoszłym kochanku, którego nie mogła uszczęśliwić, bo była „za gruba”… Chudnie teraz biedaczka, ale co z tego?


W niedzielę zamiast iść na jakąś wystawę czy do teatru, wybrały się pod Paryż do szpitala. Nie rozmawiały wiele po drodze, zabrakło im już konceptu na błyskotliwe przekomarzanki. Paryż w deszczu był

ponury i zasmarkany, a im było okropnie wstyd, że tak bezczelnie zdrowe i sprawne mają spotkać się z Teresą.


Weszły do jej pokoju, w którym leżała podłączona do kroplówki.

Była blada, ale w oczach miała diabliki.



– Hi, hi, hi… – zabulgotała na ich widok.


Spojrzały na siebie zakłopotane, spuszczając szybko oczy, żeby nie wyczytała z nich współczucia i smutku. – Wciągać mi tu uśmiechy na maszt! I to już! Płaczki tu niepotrzebne! Jeszcze nie teraz.


– Naturalnie, że nie – odrzekła Irena. – A kto tu w ogóle płacze?


– Słuchajcie no, Erynie, mam już tylko siedemnaście milionów leukocytów. Słyszycie? O całe dziesięć milionów mniej niż przed paroma

dniami

i liczba

ich

ciągle

maleje!

Ten

stan

był

„przyczynowo-napadowy”. Po wariacku się nazywa, prawda? To było od kontaktu z odczynnikami.


– Och, Teresa!


Ściskały ją jak oszalałe.


– Hola, hola, morderczynie! Chcecie mi odłączyć kroplówkę?


– A co z twoją pracą doktorską? Zmienisz temat? – zapytała Irena.

– Chyba nie powinnaś się upierać przy tym zabójczym zaraztwie.


– W ostateczności mogę zostać gwiazdą – odpowiedziała Teresa.


– Pewnie. Jako prosty magister filologii ręczę ci, że poprzestanie na tym nie zagraża życiu – powiedziała Kasia.


Rozmowa znowu toczyła się wartko i lekko. Oddychały pełną piersią.


Po dwóch tygodniach Teresa wróciła do hotelu przy Lauriston, ale jeszcze nie do zajęć w École Politechnique.


Niedoszły kochanek uratowanej wyjechał gdzieś, a kiedy wrócił,

znowu poczuła się za gruba. Na szczęście to zauroczenie szybko jej przeszło. Jemu wręcz odwrotnie. Nawet zaczęło mu mącić rozum.

Szkoda, bo miły był z niego człowiek. Ogień niespełnionej miłości ma jednak to do siebie, że nieczęsto spala do imentu. Toteż jakoś się z tego wykaraskał, aczkolwiek cierpiał jak potępieniec. Żyje teraz ponoć gdzieś w odosobnieniu, gromadząc z rozpaczy zaszczyty naukowe. Tyle mu z tego zostało.


Teresa i jej przyjaciółka Irena miały teraz co innego w głowie.

Czekały na świąteczny przyjazd swoich córek.


Piętnastego grudnia przyleciała do matki Zosia. Stęskniona Kasia myślała, że nie przeżyje jej lotu. Nie mogła sobie darować, że swoją zbyt długą nieobecnością zmusiła dziecko do samotnej podróży takim ryzykownym urządzeniem, jak samolot. Od rana nie mogła znaleźć sobie miejsca. A po południu bez reszty poddała się histerii. Jej wybujała wyobraźnia pracowała jak szalona, mnożyły się jej przed oczami mrożące krew w żyłach prawdopodobieństwa. Pojechała na lotnisko o trzy godziny za wcześnie i kiedy samolot wreszcie dotknął ziemi, była wyczerpana do ostateczności.


A Zosia pojawiła się w jej polu widzenia promienna i zaróżowiona.

Mówiła coś wesoło do stewardesy, która prowadziła ją za rękę. Przed okienkiem odprawy paszportowej zatrzymała się pewnie i bez tremy, jakby podróże zagraniczne odbywała niemal codziennie. Wyjęła swój paszport z torebeczki zawieszonej na szyi i z dumą podała go do ostemplowania. Urzędnik uśmiechnął się do niej i powiedział:


Bon séjour à Paris, mademoiselle.


Mademoiselle dygnęła i odpowiedziała po francusku:


Merci, monsieur[17].


Kiedy dojrzała matkę, wyrwała rączkę z ręki stewardesy i prześlizgnąwszy się zręcznie przez tłum podróżnych zawisła na jej szyi.

Ściskały się co sił i płakały ze szczęścia. Dopiero w tej chwili matka uświadomiła sobie w pełni bezmiar swojej tęsknoty. Podziękowała stewardesie, a Zosia rezolutnie napomniała ją, że powinny się teraz udać na dół do livraison des bagages[18].


– A skąd ty to wiesz, mądralo? – spytała matka, patrząc na nią z czułością.


Ciepła mała rączka zamknięta w jej dłoni była spocona z emocji.

Błękitne oczka patrzyły na nią radośnie. Buzia nie zamykała się od gadania, bo zaczęło się wielkie sprawozdanie. Zanim dojechały z Orly do Paryża, wiedziała już wszystko o tacie, babci, szkole i telewizyjnym „Teatrzyku Wiolinek”.


Większość zajęć stypendialnych w okresie świątecznym została zawieszona. Kasia miała więc znacznie więcej czasu dla dziecka.

Pokazała Zosi wszystko, co taką małą osóbkę mogło w Paryżu zainteresować. Bawiły się doskonale i córka na koniec oświadczyła kategorycznie, że póki mama tu jest, ona stąd nie wyjedzie. Robiły często razem zakupy w centrum handlowym Saint Didier. Był tam w pasażu sklep ze zwierzętami. Malutkie pieski, kotki i inne śliczne czworonogi zachwycały Zosię. Nie sposób jej było stamtąd wyciągnąć.

Zupełnie oszalała na widok gwarka Paco, który potrafił mówić.


Bonjour, Paco – pozdrowiła go Zosia.


Comment ça va? – odpowiedział Paco.


Vous vous appelez Paco?



Oui, oui[19] – pogwizdywała skrzydlata gaduła, przekrzywiając łepek.


– Mamusiu, błagam cię kupmy go! Błagam!


Na szczęście Paco nie był do sprzedania. Był ulubieńcem właściciela sklepu i wszystkich, którzy ten sklep odwiedzali.


Kasia obawiała się, że kiedy Zosia zobaczy paryskie sklepy z zabawkami, tak różne od polskich, będzie chciała, żeby matka zakupiła je w całości. Nic podobnego się nie zdarzyło, zadowoliła się w pełni tym, co dostała na dzień dobry. Natomiast ku bolesnemu zdumieniu Kasi sklepy spożywcze, pełne kolorów i rozmaitości, robiły na Zosi wrażenie.

A przecież dotąd zawsze była niejadkiem. To dobrze, że złapała wreszcie apetyt, ale w sercu matki zrodziło to uczucie buntu. Przeklinała system, przez który małe dzieci zmuszone są do tak gorzkich porównań.

W rewanżu za wieczorne czuwania nad Zosią, w ciągu dnia Kasia zabierała ich córki pod swoją opiekę. Były znakomitym towarzystwem dla Zosi, chociaż nieco od niej starsze. Czasem Zosia spotykała się też z Mireille, córeczką właścicieli kwiaciarni z przeciwka. Poznały się w sklepie ze zwierzętami. Dzień przed Wigilią Kasia zabrała wszystkie dziewczynki do dzielnicy łacińskiej. Spacerowały po wybrzeżu Sekwany przy straganach bukinistów, a potem zaprowadziła je do kina przy bulwarze Saint Michel. Wyświetlano tam Kopciuszka Walta Disneya.

Jak to czyniło wielu rodziców, zostawiła dziewczynki w kinie pod opieką bileterki, a sama skierowała się w stronę Pont Neuf, żeby zrobić świąteczne zakupy w domu towarowym Samaritaine. Po drodze minęła wóz straży pożarnej jadący w kierunku, z którego szła. Jechał szybko na sygnale. Obejrzała się za nim i struchlała ze strachu. Oby nie paliło się kino, w którym zostawiłam dzieci – pomyślała przerażona.


Co sił w nogach popędziła z powrotem. Pożaru w kinie nie było.

Z zakupów nic nie wyszło, więc obejrzała Kopciuszka i zabrała uszczęśliwione dziewczynki całe i zdrowe do domu. W metrze jechała z nimi młodzież z gimnazjów paryskich, która śpiewa w chórze w Nôtre Dame. Jeszcze na peronie zbliżyła się do nich, bo rozochoceni próbą, rozsmakowani w muzyce nadal nią żyli i nie mogli przestać śpiewać. Ich świeże młode głosy brzmiały pięknie. Słuchała ich ze łzami w oczach.

Mając w niej wdzięczną słuchaczkę wsiedli do tego samego wagonu i śpiewali Mozarta jak anioły. Aż do przesiadki na stacji La Motte-Piquet-Grenelle miały więc podniośle wzruszający koncert.

Dziewczynki były zachwycone.


Zosia dostała od pana Coquatrixa, szefa Olimpii, kartę wstępu na koncert świąteczny dla dzieci, przygotowany przez czarującą Chantal Goya. O oznaczonej godzinie ona i jej mama siadły na swoich miejscach w dość obskurnej przesławnej sali. Trochę je zdumiało to, że nie ma tam dzieci. Było natomiast mnóstwo mężczyzn, i to pochodzenia arabskiego.

Podniesiono kurtynę i czterej mali chłopcy zaczęli grać i śpiewać jakieś wschodnie, wyraźnie kontestacyjne pieśni. Publiczność zrywała się z miejsc, wznosząc bojowe okrzyki. Temperatura sali podnosiła się z minuty na minutę. Kasia wyprowadziła rozczarowaną Zosię z sali i przy stoliku biletera usiłowała wyjaśnić tajemnicze qui pro quo.

Okazało się, że z powodu nagłej ciężkiej choroby Coquatrixa Chantal Goya odwołała swój występ, a salę wynajęto bojowej organizacji libańskiej.


Niedługo potem występowała w Olimpii Ewa Demarczyk. Dała bardzo piękny koncert przy zaledwie do połowy wypełnionej sali. Sam wielki impresario był nieobecny. Za kilka dni pochowano go z wielką pompą. Za trumną szły liczne gwiazdy, którym otworzył drzwi do kariery. Jeszcze trzy tygodnie wcześniej był razem z Sergem Gainsbourgiem i Charlesem Aznavourem w „Rasputinie”, kiedy to wręczał Kasi owe zaproszenia na koncert Chantal Goya. Po cichu wiązała z tą znajomością pewne nadzieje. Umarły razem z wielkim kreatorem talentów.


A kto w „Rasputinie” nie bywał? Ich nocny spektakl sprowadza nierzadko publiczność, która i artystom dostarcza niezapomnianych wrażeń. Gainsbourg i Jane Birkin są chyba najczęstszymi gośćmi. Romy Schneider przychodzi nieraz prosto z planu filmowego. Raz nawet miała na sobie kostiumik, w którym potem można ją było obejrzeć w Ostatnim metrze. W przeciwieństwie do innych przychodzących tu artystów wydawała się być ślepa i głucha na produkcje rasputinowych śpiewaków, zajmowało ją jedynie roztrząsanie swoich problemów z towarzyszącymi jej osobami. Czasem upijała się na smutno i popłakiwała partnerowi w klapę. Była piękna, ale nie sprawiała wrażenia szczęśliwej.


Natalie Wood, śliczna bohaterka West Side Story, przyjechała pewnego dnia z całą świtą i sławnym mężem, Wagnerem. Podążały za nimi sfory reporterów. Nie mogła sobie pozwolić na chwilę swobody.

Rozsyłała czarujące uśmiechy i bawiła się wyłącznie na pokaz.

Kabaretowy amant pozował z nią do zdjęcia. Cieszył się, że będzie miał

pamiątkę. Fotograf wykadrował jej uśmiech skierowany na rękę przysłoniętą gęstym szarym futrem. Można było pomyśleć, że głaskała psa, a była to rozwiana czupryna kabaretowego aktora, gdy całował jej dłoń.


Ostatnie dni roku w kabarecie były szczególnie urozmaicone.

Nazajutrz po Bożym Narodzeniu wszystkich zelektryzowała wiadomość o tym, co stało się poprzedniego dnia w rewii „Alcazar”. W wyniku rozgrywek mafijnych w czasie oglądania programu rozpętała się strzelanina i zginął trafiony w czoło maÎtre d’hôtel. Artyści padli w przerażeniu na parkiet, ale i tak było sporo rannych. Omawiali właśnie w podnieceniu owo zdarzenie, kiedy Michel zawołał Kasię, bo jakiś bonzo życzył sobie, żeby dla niego zaśpiewała. Podeszli z całą orkiestrą do otoczonego świtą i rozpartego na poduszkach smagłego mężczyzny o regularnych rysach twarzy. Był jeszcze dość młody i patrzył na nią marzącymi aksamitnymi oczyma. Już ochrypła, a on kupował sobie piosenkę za piosenką, sypiąc hojnie grubymi banknotami, które wpadały do orkiestrowej skarbonki. Jego szofer, poznała to po kluczykach do samochodu, którymi pobrzękiwał, zakłócił mu na chwilę słuchanie.

Poszeptał mu coś do ucha. Bonzo rozejrzał się czujnie po sali. Szofer wstał i wyszedł klepiąc ją poufale po ramieniu. Wyprężyła się oburzona, ale nogi się pod nią ugięły, kiedy jej szepnął w przelocie:


– Śpiewaj ślicznotko ładnie dla naszego szefa. Staraj się, bo to Korsykanin, ma gorącą krew i celnie strzela. Lepiej, żeby był w dobrym nastroju.


Nie wiedziała, czy to był kiepski żart, czy prawda. Następne piosenki wykonywała w takim napięciu, że myślała już, iż jej serce tego nie wytrzyma. Czuła się tak, jakby ktoś zarepetował broń i trzymał ją na muszce. I to ma być ta wspaniała praca, w której się nawet nie kurzy? – pomyślała.


Tej nocy doszło jednak do awantury między mafiosem a wytwornym potentatem z Libanu (podobno handlującym bronią).

Poszło o to, dla którego z nich najpierw ma zagrać Paul Toscano.

Fruwały doniczki i szkło, ale z broni palnej nie strzelano.


Nazajutrz przed północą wśród kelnerów i dyrekcji zapanowało dziwne ożywienie. Lokal był dość zaludniony, a tu jeszcze zaanonsowano następcę tronu jednego z najbogatszych państw Bliskiego Wschodu petrolem słynących. Rozsunięto kotary, za którymi lubili siadywać artyści. Nakryto długi stół i duża, kilkunastoosobowa grupa zajęła przy nim miejsca. Centralne zajął niewysoki dwudziestoparoletni brunet ubrany wieczorowo, po europejsku. Miał nieco znudzoną minę, a jego bracia czy też współziomkowie, bardzo do niego podobni, poprawiali mu poduszki, nadskakiwali i czynili wokół niego wiele zamętu.


Kati wyszła na środek, odśpiewała swoje i już miała odejść, kiedy senny następca tronu skinął ręką, żeby ją zatrzymać. Dima z właściwym sobie refleksem wykonał piękne solo na bałałajce w tonacji C-dur i polecił jej szeptem: – Podejdź do niego bliżej, Kati, i śpiewaj najczulej, jak potrafisz, Gałubczika. Posłusznie wykonała polecenie. Książę pstryknął palcami i przywołał mistrza ceremonii. Valery skłonił się przed nim i wysłuchał jaśniepańskich życzeń. Wkrótce dotarły one i do śpiewaczki.


Mimo że tego przymusu w „Rasputinie” nie ma, zniewolono ją, by usiadła na chwilę naprzeciw księcia. W milczeniu przyglądał się jej natrętnie spod ciężkich, na wpół opuszczonych powiek. Nie wiedziała, co z sobą począć. Gdzieś z tyłu za jej plecami trwały popisy artystów, a ona siedziała zdrętwiała ze skrępowania pod obstrzałem jego uważnych oczu.


– Jak ma pani na imię? – zapytał najczystszą francuszczyzną.


– Catherine – odrzekła przełykając ślinę, bo gardło miała suche ze zdenerwowania. Była wściekła na siebie, że nie okazała zdecydowania i dała się namówić do przebywania przy książęcym stole. Co ją obchodzi, że jest następcą tronu, co ona ma do tego? – myślała.


Catherine, la belle Catherine – powtarzał sobie. – Niech pani obróci głowę do światła, proszę. Ma pani oczy koloru nieba. Ładne, jasne oczy. Skąd pani pochodzi?


– Z Polski.


– Piękny kraj, chociaż bieda tam u was. Zatrudniamy polskich architektów do restaurowania naszych zabytków. Świetni fachowcy…

Lubię takie jasne oczy, jak u pani. Jest w nich niebo, morze i słońce.

Niechże pani ich nie spuszcza. Chcę w nich utonąć spojrzeniem.


O, Boże! – pomyślała. – Chyba ekscelencja raczy sobie ze mnie żartować.


Wszyscy przy stole zamilkli i wsłuchiwali się w słowa następcy tronu. A on sączył powoli szampana i między łykami sączył też kierowane do niej słowa, które wprawiały ją w coraz większe zakłopotanie.



– Catherine, Catherine… ładne imię, pasuje do pani nerwowych smukłych dłoni i wiotkiej postaci. Jest pani dziewczyną, której Hafiz poświęciłby niejeden sonet, gdyby miał szczęście panią znać. Ale pani zapewne nie zna Hafiza?


– Owszem, znam jego twórczość. Jest piękna, ale ja…


– Nie do wiary! – cedził książę – piękna dziewczyna z zimnego europejskiego kraju słyszała o Hafizie!


– Czemu nie? – zaperzyła się. – Tak się składa, że my w tym zimnym europejskim kraju jesteśmy też trochę ucywilizowani.


– Nie wątpię, nie wątpię. Dla pani i ja potrafiłbym być poetą.

Chciałbym spędzić z panią resztę wieczoru.


– Niestety, ekscelencjo, to naprawdę niemożliwe – zebrała się na odwagę.


– Dlaczegóż to? – zapytał z rozbawionym, niedowierzającym wyrazem twarzy. – Niech mi pani uzasadni, dlaczego to nie jest możliwe? – nalegał.


– Bo ja tutaj śpiewam i nic więcej. Nie mam zwyczaju dotrzymywać towarzystwa panom, to jest nie znanym mi panom.


– Zostaliśmy sobie chyba przedstawieni? Jest pani niegrzeczna, mała Catherine. Dumna i zarozumiała mała Polka. Ale ma pani tupet – to widać. A ja łatwo nie rezygnuję!


Dałaby sobie uciąć głowę, że słowo „ja” wymawiał dużymi literami. Słyszało się to wyraźnie.


– Tym niemniej będę musiała pana pożegnać. Przepraszam, ale naprawdę nie mogę dłużej dotrzymywać panu towarzystwa. Stworzyłoby to precedens. To nie należy do moich zwyczajów.


– Proszę przynajmniej poczekać, aż przyniosą kwiaty. Zamówiłem je dla pani.


Siedziała jak na szpilkach. Książę prawił swoim leniwym głosem ducery, patrząc na nią natrętnie czarnymi jak smoła oczyma, a cała jego świta przysłuchiwała się temu z uwagą, rozważając zapewne, co go tak w niej oczarowało.


Wreszcie dwaj chłopcy wnieśli do sali ogromny, chyba dwumetrowy, misternie ułożony bukiet ze szkarłatnych róż i położyli go przed nią. I co ja mam z nim począć? – pomyślała Kasia. – Przecież nawet nie zdołam ruszyć tych kwiatów z miejsca.


Książę przyzwolił łaskawie na jej odejście, polecając swoim ludziom, żeby ponieśli za nią bukiet. Potem wstał i wyszedł z kabaretu, a świta za nim. Tylko jeden z nich został, by uregulować należny rachunek.


Orkiestra ciekawa, czy Kasia dostała napiwek, otoczyła ją ciasnym kołem. Kiedy wskazała ręką na gigantyczny bukiet, zaczęli dowcipkować.


– I opłaciło ci się wystawiać na jego lubieżne spojrzenia za tę wiązkę zielska? Jeszcze chwila, a pożarłby cię żywcem, aż się oblizywał.


– A nie sądzicie, że kwiaty to elegantszy hołd dla artystki niż banknot? – zapytała.


– Dla artystki! Artystka, moja droga, to przecież rzecz gustu. To jest tak niewymierne – wtrąciła się Ałła.


– Nie rozpalaj się Ałła, każda z nas dla kogoś bywa najlepsza – powiedziała Kasia ugodowo. – Tam, gdzie ty królujesz, ja nie będę nawet zaglądać.


Wiedziała bowiem, że Ałła przestraszyła się, iż nie daj Boże zechce być jej konkurencją w przysiadaniu się do klientów. Była w tym wielką specjalistką. Znacznie lepszą niż w śpiewaniu. Dlatego właśnie nie omieszkała rozwiać jej przedwczesnych obaw.


Uznając, że ambaras z księciem ma już za sobą, Kasia wyciągnęła z bukietu kilka róż i poszła z nimi do garderoby. Przebrana stanęła przed Nicole w oczekiwaniu na swoją „dolę”. Wspinała się już po schodach ku wyjściu, kiedy dopędził ją Valery, mówiąc:


– Kati, proszę poczekać! Jego ekscelencja książę taki a taki – tu Valery bez zająknięcia wymienił wieloczłonowe nazwisko, którego nie zdołałaby powtórzyć – zaprasza panią wraz z całą orkiestrą do dyskoteki w Hotelu George V. Tam jest bardzo wytwornie i wszyscy się cieszą, że będą mieli okazję się tam pobawić. Decyzja jednak należy do pani, bo bez pani nikt nas tam nie podejmie.


– Ale ja nie chcę i nie mogę! – broniła się.


– Kati, nie rób nam tego – wtrącił się Michel, akordeonista. – Co ci szkodzi? Godzinka czy dwie cię nie zbawią. Będziemy przecież z tobą i nic ci w naszym towarzystwie nie grozi. Czy myślisz, że dwunastu chłopa cię nie obroni? Warto zobaczyć, jak się bawią książęta. No, daj się namówić – nalegał.


Po długich namowach uległa. Palili się jak diabli do tej rozrywki.

Jakby mieli mało okazji do oglądania książęcych zabaw.


– Dobrze, już dobrze, tylko musicie przyrzec, że ani na sekundę nie zostawicie mnie z nim sam na sam.


– Ma się rozumieć – zapewnił Dima. – Zresztą tylko zobaczymy, jak tam jest, wychylimy kieliszek czegoś i zaraz się urywamy.



– Słowo?


– Słowo. Na bank.


Kiedy wyszli na zewnątrz, przed wejściem czekały już na nich cztery ogromne limuzyny z szoferami. Kasia wsiadła do pierwszej wraz z Dimą, Michelem, Daniłą i Johnem, gitarzystą. Reszta orkiestry wsiadła do pozostałych samochodów. Do Hotelu George V było z „Rasputina”

nie więcej niż sto pięćdziesiąt metrów, ale przecież królowie nie chodzą piechotą, ich goście honorowi również, w każdym bądź razie nie do ekskluzywnej dyskoteki. Zajechali więc z fasonem przed hotel o maksymalnej liczbie gwiazdek i szofer otwierając przed Kasią drzwi powiedział:.


– To pani zapewne ma być bohaterką wieczoru, mademoiselle?


– Przypuśćmy, chociaż nie jestem mademoiselle. O co chodzi? – spytała niezbyt grzecznie.


– Przysłuchiwałem się rozmowie braci księcia, a mam córkę w pani wieku. Nie życzyłbym sobie, żeby w stosunku do niej snuto sobie podobne…


– Ależ o czym pan mówi?! – oburzyła się.


Urwała jednak nagle, bo uświadomiła sobie, że przecież nie wie, jakiej niewybrednej rozmowy był świadkiem. Spojrzała na niego uważniej. Niewysoki, siwiejący na skroniach człowiek patrzył na nią poważnie i z troską. Zrobiło się jej nieswojo.


– Co mówili? – spytała.


– Nic takiego, co chciałbym pani powtórzyć. Myślę jednak, że powinna pani zawczasu podać mi swój adres. Gdyby zabawa potoczyła się w sposób… niepożądany, odwiozę panią ukradkiem do domu.


– Mój adres? Co to za pomysł? Po co panu mój adres?


– Jak pani uważa. Nie mam złych intencji. Mówiłem już, że mam córkę w pani wieku. I nie lubię, jak się tu u nas obcy panoszą tylko dlatego, że mają na swoich terenach tę śmierdzącą ropę! Sacrés petroliens![20] – zaklął nieprzyjaźnie.


– Zwrócę się do pana, jeśli będę w opałach – powiedziała i dołączyła

do

chłopców

z orkiestry,

którzy

czekali

na

nią

zniecierpliwieni.


– Czyś ty, Kati, na głowę upadła? Wdajesz się w romans z szoferem, podczas gdy książę umiera z tęsknoty – rzucił któryś z nich.


Minęli elegancki hol i poprowadzono ich schodami w dół. „Dama”

w pelerynce z szynszyli odebrała od niej okrycie i powiesiła w szatni.

„Jej” szofer odebrał od niej numerek.


W ciemnej sali ze ścianami z czarnego szkła rozstawione były po kątach również szklane lub przypominające szkło stoliki i fotele.

Pośrodku lustrzana okrągła płyta spełniała rolę parkietu. Ubrany w czerwono-złote liberie big-band, złożony z czarnych jak smoła chłopaków, stroił instrumenty. Tymczasem z głośników płynęła rytmiczna muzyka disco.


Książę w otoczeniu swojej świty siedział w głębi sali. Na widok przybyłych wstał, podał Kasi rękę i wskazał miejsce obok siebie.

W towarzystwie były teraz również inne kobiety. Pewnie żony czy przyjaciółki towarzyszy księcia. Muzycy z „Rasputina” usadowili się rzędem naprzeciwko. Kelnerzy uwijali się przyjmując zamówienia.

Kasia siedziała przy stole z widokiem na inny stół, gdzie bawiło się towarzystwo otaczające rosłego Araba we wschodniej szacie i turbanie na głowie. Mężczyzna z tej kompanii podał jej nieoczekiwanie rękę i rzekł:


– Halo, piękna pani. Na czyj koszt bawicie tutaj?


Pytanie to nie wydało się jej zbyt taktowne, ale w oczach pytającego dojrzała iskierki humoru i zaryzykowała odpowiedź:


– Porwał nas z „Rasputina” następca tronu jakiejś roponośnej potęgi, a państwo? – zrewanżowała się ciekawością.


– My jesteśmy z Teatru d’Orsay, od Jeana Louisa Barraulta.

Porwał nas minister kultury Kuwejtu.


– No to jedziemy na tym samym wózku – roześmiała się.


A la vôtre! Cin-cin[21] – powiedział jej interlokutor wznosząc kielich.


Książę władczo objął ją ramieniem i odwrócił twarzą do siebie.

Zesztywniała. Zmieszał się i opuścił ramię.


– Mała Catherine, pani mnie onieśmiela, a powinno być odwrotnie.


– Dlaczego? Przecież nie jestem pańską poddaną – próbowała żartować, bo czuła się nieswojo siedząc tak blisko niego.


Spojrzała naprzeciwko. Orkiestra bałałajek stukała się wesoło kieliszkami. Chłopcy rozglądali się po sali, uśmiechali się do siedzących w kącie samotnych dziewczyn. Żaden z nich nie patrzył na nią.


Big-band wziął się do roboty, popłynął romantyczny blues. Książę wstał, skłonił się i poprowadził ją na lustrzany krąg. Tańczył nieźle.

Objął ją ramieniem i nie spuszczał z niej oczu. Zmieszała się i nie wiedziała, co począć.



– Niech pani się nie płoszy, takie jasne oczy nie powinny skrywać się pod powiekami, nawet gdy te powieki wykończone są tak wspaniałymi rzęsami.


– Proszę nie wprawiać mnie w zakłopotanie, książę – odpowiedziała.


– A potrafiłbym? Bo mam na to ogromną ochotę.


Milczała. Muzycy grali, jak na jej gust, o wiele za długo. Kiedy wreszcie przestali, usiedli znów przy stoliku.


– Paryż jest męczący, choć wspaniały – powiedział książę. – Niestety moje wakacje dobiegają już końca. We wtorek muszę wracać.

Ojciec wzywa mnie do obowiązków.


– To dobrze – powiedziała. – Chyba kocha pan swój kraj.


– Naturalnie, ale teraz, kiedy ujrzałem…


– Czy ci wszyscy panowie tutaj są pańskimi braćmi – spytała zmieniając szybko temat, żeby nie dopuścić do bezsensownych wyznań.


Książę skrzywił się z niesmakiem.


– Złudzenie Europejczyków. Wszystkim wam wydajemy się podobni do siebie. Widzicie tylko naszą rasę i ona przysłania wam człowieka. Ale dwaj z nich rzeczywiście są moimi braćmi.


– A te panie to ich żony?


– Które? – zdziwił się. – Ach, te. To zwykłe dames de compagne[22]. Moi bracia nie są jeszcze żonaci.


Zrobiło się jej głupio. Kim ja tu jestem? – rozmyślała. – Też jedynie panią do towarzystwa. Jakżeby inaczej? Trudno, przyszłam tu co prawda pod lekką presją kolegów, ale przecież dałam się namówić…

A ten cały książę czego się po mnie spodziewa?


Na szczęście jeden z towarzyszy księcia odwołał go na stronę i zaczęli o czymś rozprawiać konfidencjonalnie. Aktor z sąsiedniego stolika natychmiast zagadał do niej.


– Akcent zdradza, że jest pani cudzoziemką. Skąd przybywasz piękna?


– Z Warszawy w Lechistanie, panie muszkieterze.


– Mam cudowne wspomnienia z Warszawy – włączyła się do rozmowy siedząca przy nim dziewczyna. Miała drobną twarz o regularnych rysach, a spod koronkowej przezroczystej bluzki, którą miała na sobie, wyzierały niewielkie gołe piersi.


– Przyjechałam tu na stypendium – zwierzyła się im nagle Kasia. – To, że śpiewam przy okazji w „Rasputinie”, wynikło przypadkiem.


– Śpiewa pani w „Rasputinie”? Byliśmy tam w ubiegłym roku.

Tam jest cudownie!


– Zależy po której stronie rampy – roześmiała się Kasia. – Nigdzie chyba nie może być lepiej niż w państwa teatrze. Pracować mając za orędownika takiego mistrza!…


– To prawda. Nie mamy powodów do narzekania – powiedział

aktor.


– Co teraz gracie w d’Orsay?


Nosorożca Ionesco. Widziała już pani?



– Właśnie idę w niedzielę na popołudniówkę.


– Proszę koniecznie zajrzeć do nas za kulisy. Oto moja wizytówka.


Zaczęła ją odczytywać, ale wrócił książę i przerwał jej tę czynność.


– Dziękuję – rzuciła jeszcze aktorom. – Na pewno skontaktuję się z państwem.


– Polecamy się. I proszę koniecznie przyjść też na Zadig. Premiera w przyszłym tygodniu. Zapowiada się wspaniale.


– Na pewno przyjdę, na pewno.


Książę chrząknął niecierpliwie. Wyjaśniła mu, że są to ludzie z jej branży. Nie zainteresowało go to, bo właśnie zarządził toast. Zauważyła, że pije wyłącznie Badoit[23]. Podobnie jego towarzysze. Przypomniała sobie teraz, że i w kabarecie jego szampan w kieliszku wyglądał dziwnie blado. Zdziwiło ją to, ale widać czynił tak z wyższych pobudek, bo ich religia zabrania picia alkoholu. Wszyscy czekali, aż książę podniesie swój puchar. Kiedy to uczynił, wychylili swoje puchary napełnione wodą. Książę wziął ją za rękę i poprowadził na parkiet. Grano charlestona. Szczupły jak trzcina i giętki czarny chłopak królował na lustrzanej tafli. Musiał być tancerzem. Wykonywał w zawrotnym tempie tak nieprawdopodobne ewolucje, że reszta tańczących otoczyła go kołem i zaczęła klaskać rytmicznie. Chłopak skakał, wił się i pełzał na kolanach. W pewnym momencie zbliżył się do Kasi i wyciągnął ją z kręgu. Zwolnił nieco tempo swoich popisów i zaczęli tańczyć razem.

Kręciło się jej w głowie. Starała się dotrzymać mu kroku i kiedy nagle stanął dla wytchnienia i też zaczął klaskać, poniosło ją i wykonała parę efektownych ewolucji stepu z kursu Jacques’a Bensa. Dotrwała w tym stylu do końca melodii, a gdy orkiestra przeszła na romantyczną nutę, książę przyciągnął ją do siebie i zamknął ciasno w ramionach. Aktor od Barraulta mrugnął do niej porozumiewawczo za plecami księcia, tuląc do siebie dziewczynę w przezroczystej bluzce.



Nagle książę przytulił ją mocniej i poczuła jego usta na swoich.

Wyrwała się i pobiegła do stolika. Złapała kieliszek i pociągnęła spory łyk koniaku, potem usiadła na krześle, szukając rozpaczliwie wzrokiem kolegów z orkiestry, ale ani jednego nie było w pobliżu ich stolika.

Niespodziewanie aktor z sąsiedniego towarzystwa znalazł się przy niej.


– Temperatura zaczyna rosnąć, nieprawdaż? – powiedział.


– Chyba powinnam kończyć już zabawę – wyszeptała. – Nie wiem, gdzie się podziali moi koledzy.


– Są. Szaleją. Czemu mają sobie żałować? Zatańczymy?


Książę z zachmurzonym czołem odszedł powoli do stolika.


– Dobrze, zatańczymy – powiedziała pośpiesznie i zachwiała się, bo dostała lekkiego zawrotu głowy.


Pojawił się przy niej szofer i szepnął:


– Pani zdaje się chciała wiedzieć, gdzie znajduje się toaleta. Pokażę pani. Proszę za mną.


– Ja? – zdziwiła się. – Skądże znowu? Idę tańczyć.


Pardon – powiedział szofer do aktora. – Potem panu wszystko wyjaśnię. – Zaś do niej rzekł z naciskiem: – Pani pozwoli ze mną, wskażę drogę.


Nie wiedziała, co kazało jej go usłuchać. Nie obejrzawszy się nawet, ruszyła za nim. Na blacie stolika w szatni leżała jej kurtka. Szofer pomógł jej się ubrać i chwyciwszy ją mocno za łokieć, poprowadził po schodach do holu. Szarpnęła się.



– Co to, uprowadzenie? – zapytała ostro.


– Moja pani, trzeba natychmiast jechać do domu. Wypiła pani trochę koniaku. Za chwilę może być za późno.


– Jak pan śmie? – krzyknęła. – Co z tego, że wypiłam łyk koniaku?

Sama wiem, kiedy przestać, nie jestem alkoholiczką. Niech mnie pan zostawi w spokoju.


– Wsypano pani jakiś proszek do kieliszka. Proszę mi wierzyć, dziecko, to nie żarty. Za chwilę może się pani poczuć bardzo źle.

Widziałem już takie sytuacje. Proszę mi podać swój adres. Odwiozę panią. Nie mamy chwili do stracenia.


Przeraziła się. Nawet jeśli to, co jej powiedział, jest prawdą, kto jej zagwarantuje, że zawiezie ją do domu? W co ją wpakowano? Gdzie są jej koledzy, mieli przecież nad nią czuwać.


Szofer wyjął z kieszeni jakiś dokument w plastikowej okładce.


– Oto moja carte d’identité[24]. Może pani ją trzymać przy sobie.

Odda mi ją pani pod drzwiami swego domu. A teraz proszę powiedzieć, dokąd mam jechać.


– Ulica Lauriston siedemdziesiąt cztery – powiedziała cicho i wsiadła posłusznie do samochodu. Kierowca ruszył ostro w kierunku Pól Elizejskich. Na Placu Gwiazdy zręcznie manewrował między samochodami i skręcił w aleję Victora Hugo, po czym w prawo i natychmiast w lewo w Lauriston.


– Czemu pan to robi? – spytała. – Przecież pan mnie nie zna.


– Mam córkę, mówiłem już pani. Jak się pani czuje, da pani radę sama otworzyć drzwi? – zapytał, gdy stanęli przed bramą hotelu.



– Dam radę, dam – odrzekła głosem, który wydał się jej obcy i daleki. Podeszła do bramy i zaczęła manipulować z kluczem. Kierowca ruszył, ale zaraz cofnął samochód i wychylił głowę przez okno:


– A moja karta? – zapytał.


– Och, przepraszam – powiedziała podając mu dokument. – Dziękuję panu. Zaczęła otwierać portmonetkę, żeby mu zapłacić.


– Niech pani nie próbuje mnie obrażać, bo zawiozę, skąd zabrałem – powiedział i odjechał z piskiem opon.


Droga do drzwi rozciągnęła się jej dziwnie, tak samo hol w hotelu wydawał się nie mieć końca. Z trudem dobrnęła do windy. Kiedy zatrzymała się na trzecim piętrze, nie mogła już utrzymać równowagi.

Popchnęła drzwi i podłoga pod nią zawirowała. Przez gęstą, lepką ścianę ciemności, która zdawała się ją wchłaniać, kołatała się jej w głowie ostra świadomość tego, że gdzieś w trudno dostępnym dla niej pokoju śpi Zosia i że nie może pokazać się jej w takim stanie. Ostatnim wysiłkiem woli dotarła po omacku do drzwi Teresy i Ireny i osunęła się po nich ciężko na podłogę.


– Kto tam? – dobiegło do niej wołanie zza drzwi.


– Ooootwórzcie – zaskomlała dzwoniąc zębami, bo szczęki dygotały jej jak w febrze.


Drzwi się otworzyły, zabłysło światło i rozległ się chichot Teresy.


Echo spotęgowało jej śmiech i w nieszczęsnej głowie Kasi zabrzmiał on jak rechot diabelski. Zakryła oczy rękami, jakby broniąc się przed ciosem.


– Ale się Gwiazda ululała! – dosłyszała z oddali. – A nie mówiłam, że „matka noce całe musi tańczyć, pić, bo ma dzieci małe…”, nie mówiłam?


– Jestem otruta. Jjjestem otruta – powiedziała z wysiłkiem i ogarnęła ją cisza i ciemność.


Nie wiedziała, jak długo trwała w zamroczeniu, bo kiedy się ocknęła, zobaczyła, że Teresa z Ireną krzątają się przy niej z miednicą i ręcznikiem. Ostry zapach wymiotów podrażnił jej węch i pojechała do Rygi. Myślała, że wyrwie jej wnętrzności. Gdy atak ustał, na chwilę poczuła się nieco lepiej.


– Gdzieżeś się tak zaprawiła, gwiazdo od siedmiu boleści?


– Jaka tam ze mnie gwiazda. Rozgwiazda pospolita jestem i już!

Jak ja mogłam być tak głupia? A gdzie Zosia? – przestraszyła się nagle.


– Gdzie ma być? W łóżku. Chrapie sobie. Nie będzie przecież czekać do rana na matkę pijaczkę.


– Nic nie rozumiecie. Książę, następca tronu, chciał mnie porwać…


– Ha! To dopiero dobre! A cóż by za pożytek miał z takiej ruiny?


– Wtedy jeszcze nie byłam ruiną, dopiero potem, jak skosztowałam koniaku.


Wspomnienie koniaku wywołało nowy atak torsji. Rzygała tak do rana, a potem jeszcze w południe. Chemiczki na szczęście miały wolny dzień i zajmowały się Zosią. Była przerażona, że mama nagle tak się rozchorowała.


Chyba to niedawno przebyta żółtaczka wywołała odruchy wymiotne i uratowała ją od jeszcze większych kłopotów. Była ponadto załamana tym, że tak naiwnie wpakowała się w tę ryzykowną przygodę.

Wieczorem blada jak ściana i chudsza niż zwykle stawiła się do pracy.

Muzycy unikali jej wzroku. Kiedy im opowiedziała, co się jej przytrafiło, zmartwili się i zawstydzili. Około północy przyszedł książę z naręczem wytwornego kwiecia. Nie spojrzała w jego stronę. Był sam.

Nazajutrz przyszedł znowu. I tak co noc do wtorku. Odsyłała mu kwiaty, nie dostrzegała go. Przez Valerego przekazał jej, że nie miał z głupim kawałem swoich braci nic wspólnego. Błagał o przebaczenie. Zwłaszcza że jutro rano musi odlecieć.


A leć sobie na złamanie karku, ekscelencjo – powiedziała do siebie. Co by było, gdyby „kawał” im się do końca udał? Czy wylądowałaby w jakimś haremie, czy w rynsztoku? Bóg ją ustrzegł. Ale dostała nauczkę, że hej!


Kiedy zadzwonił Maciek, żeby złożyć życzenia noworoczne, opowiedziała mu o tej strasznej przygodzie. Ku jej oburzeniu ubawiła go.


– Trzeba było kazać im podłączyć rurociąg do naszego garażu.

Chyba jako mężowi należy mi się jakieś odszkodowanie? Może nie?


– Mam dosyć mężczyzn, niech was wszyscy diabli! – powiedziała rzucając słuchawką.


Wczesnym popołudniem w dzień Nowego Roku 1979 mieszkanki stacji PAN-u zebrały się całą gromadą pod Łukiem Triumfalnym, żeby przejść pod nim od strony Grande Armée na stronę Pól Elizejskich.

Podobno to przynosi szczęście na cały rok. Nie można było zmarnować takiej szansy.


Przejścia dokonały w równym rzędzie, żeby podzielić szczęście sprawiedliwie; szły ławą ramię przy ramieniu: Irena, Teresa, Zosia, Kasia i Ada, jej przyjaciółka z lat szkolnych. Potem zasiadły na tarasie kawiarni Drugstore’u i Teresa z Ireną opowiedziały Adzie przygodę Kasi z księciem rodem z Baśni tysiąca i jednej nocy.



– Ja ciebie, Kasiu, nie mogę zrozumieć – powiedziała Ada. – Dlaczego się upierasz, żeby być na scenie? Jesteś zdolna, mogłabyś robić tyle pożytecznych rzeczy, a ty ciągle musisz występować. Przecież i tak masz powodzenie u mężczyzn.


– Rzeczywiście – odpowiedziała. – Nawet teraz jakiś typ wlepia we mnie oczy. Z pewnością Arab. Ci przyczepiają się jak rzepy. Patrzcie, jaką ma kudłatą czarną brodę…


Zosia pociągnęła ją za rękaw.


– Mamusiu, coś ci powiem.


– Przestań Zosiu, nie przeszkadzaj! Jedz lody.


– Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że występuję po to, żeby mieć powodzenie u mężczyzn – oświadczyła Kasia.


– A dlaczego? – zapytała Ada.


– Właśnie, dlaczego? – zastanawiała się głośno Kasia, bo Ada zabiła jej nagle klina.


– Przede wszystkim dlatego, że wybrałam sobie taki zawód. Takie pytanie można by zadać przedstawicielowi każdej profesji. Chyba każdy skłania się ku temu, co lubi i co mu w związku z tym łatwiej przychodzi.


– To nie powód – nie ustępowała Ada. – Ja też lubię teatr, ale równie dobrze mogę go lubić uprawiając swój zawód. A ty musisz sama się pokazać, wyeksponować. Koniecznie siebie.


– Nie rozumiem, o co ci chodzi. Gdyby wszyscy kochali teatr biernie, jak ty, nie istniałby przecież. Musi ktoś w nim grać… – odpowiedziała smutno i pomyślała: Potwierdzenie siebie można znaleźć w wielu innych dziedzinach, niekoniecznie wystawiając się na sprzedaż.

Zważywszy na pożyteczność tego, co robią inni i ja, rzeczywiście nie jestem wiele warta.


Ada, podobnie jak chemiczki, była pracownikiem naukowym na uczelni. Kasia przypomniała sobie, że kiedy po studiach wprost z kabaretów studenckich zdecydowała się przystąpić do egzaminu na studia aktorskie, Ada przyjęła to z niesmakiem. Dotknęło ją to nawet, bo wiedziała, że Ada lubi chodzić do teatru. Nie miała pojęcia, o co tu chodzi. Może po prostu myśli, że żadna z niej aktorka i zwyczajnie zaśmieca teatr swoją nieprzydatną w nim obecnością?


Zrobiło się jej trochę przykro i – jak to ona – już szykowała się do obrony, rozpaczliwie szukając w myślach argumentów dla poparcia swoich racji.


– Zważywszy pożyteczność tego, co robicie wy i ja, rzeczywiście nie jestem wiele warta, ale… – zaczęła się tłumaczyć. W tej chwili osobnik o kudłatej brodzie puścił do niej oko. – Uwaga – zmieniła temat – Azjata się uaktywnia! Dobrze, że jest bez asysty, przynajmniej żadnej z nas nie będzie porywał.


– Mamusiu, coś ci powiem – usiłowała dopchać się do głosu Zosia.

Nikt nie zwracał na nią uwagi.


– Może to byłoby jakieś wyjście – powiedziała Teresa. – Skoro uprawiasz tak bezsensowny zawód, niechby cię porwał i zmusił do bardziej pożytecznej pracy. Ale ogólnie nie mam nic przeciwko gwiazdom, życie bez nich to placek świąteczny bez rodzynek.


– Świeć nam Gwiazdo, póki możesz i już! – dodała Irena.


– Zgoda, zrobię to tylko dla was, mimo że Ada usiłuje mnie zgasić – odparła Kasia.


Brodacz zapytał ją nagle:



Ça va?


– A nie mówiłam, że Arab – zażartowała. – Nie można już przejść w niektórych dzielnicach, żeby nie zanudzali tym swoim: „ Ça va”.

Natręci!


Do you speak english? – zwrócił się brodacz do Teresy.


Yes, of course – wyrecytowała jak na lekcji dla początkujących.


Ona rzeczywiście mówiła po angielsku, ale on raczej próbował.

Mimo to udało im się nawiązać dialog w dziwnej mieszaninie paru języków. Nie mogły jednak dojść, czego od nich chce. Wreszcie udało mu się sklecić pytanie skierowane do nich wszystkich. Chciał wiedzieć, dlaczego są tu same, bez mężów, w dniu tak uroczystym, jak Nowy Rok.


– Bo u nas mężczyzn nie zabiera się w miejsca publiczne. Takie są polskie zasady. Panowie siedzą w domu, strzegą ogniska, a także drobnej dziatwy, kiedy my pracujemy, a już zwłaszcza wtedy, gdy się bawimy.

Dlatego jesteśmy zgorszone tym, że człowiek taki jak pan wałęsa się po mieście w tym świątecznym dniu i jeszcze zakłóca spokój nam, kobietom. To odwrotnie, niż nakazuje islam, nieprawdaż? – przekrzykiwały się jednym chórem.


– Mhm… – mruknął.


Rozszalały się. Gadały jedna przez drugą różne banialuki, jak im się wydawało, bardzo dowcipnie, bardziej do siebie niż do niego. Potem Irena opowiedziała im swój bezwstydny erotyczny sen. Zaczęły się zastanawiać, jaką wróżbę niesie taki sen w noc sylwestrową. Potem omówiły najnowsze środki higieny osobistej. Każda z nich szczegółowo opowiedziała, co i jak stosuje.


Zaczęło zmierzchać. Dopiły kawę, a Zosia dokończyła lody i pociągnęła matkę za rękaw, mówiąc:


– Chodźmy stąd, nudzę się.


Wstały i zaczęły zbierać się do wyjścia. Kudłaty odstawił filiżankę, zapalił fajkę, przyglądał się im z zagadkowym uśmiechem i nagle odezwał najczystszą polszczyzną:


– Dobrego roku! Światowe z was dziewczyny, ale po polsku też nieźle mówicie. I niech pani nie wpada w kompleksy, aktorka to także niezły zawód – dorzucił pod adresem Kasi i wyszedł.


Osłupiały. Zosia korzystając z ich konsternacji doszła do głosu:


– Ja dawno chciałam powiedzieć, że ten pan jest z Polski, bo rozmawiał ze mną przy stoisku z książkami, ale nie chciałyście mnie słuchać.


Poszły jak zmyte. Niezbyt taktowne było takie podpuszczanie rodaczek, ale zabawił się nieźle ich kosztem.


Maciek zaczął alarmować z Warszawy, żeby Kasia odesłała Zosię, bo zaczęły się lekcje w szkole, a poza tym on tęskni za córką. Mała cwaniara natomiast zasmakowała w nietypowym dla takiej osoby jak ona życiu i nie chce słyszeć o wyjeździe, póki mama tu jest. Bo też atrakcji ma sporo. Kasia zabiera ją wszędzie z sobą, oprócz kabaretu. Chodzą na filmy dla dzieci i do różnych ciekawych miejsc. Poznała francuskie dzieci na kursach stepowania, jest zapraszana i rozpieszczana, bo stanowi dla nich atrakcję. Poza tym kiedy matka wychodzi do kabaretu, zostaje z chemiczkami i te rozpieszczają ją dalej jedna przez drugą, bo mogą na niej wyładować swoje leżące tu odłogiem uczucia macierzyńskie.


Założyły księgę, w której uprawiają zabawną korespondencję wierszem. Zosia przyznała się któregoś dnia, że chemiczki pozwalają jej na zabawy z nimi niemal do północy. Kasia sprawiła całej trójce zdrowy paternoster i zapowiedziała, że najpóźniej o wpół do dziesiątej światło w jej pokoju ma być zgaszone. Posłuchały. Zgasiły tam światło, tak jak prosiła, i zabrały Zosię do siebie, gdzie szalała z nimi, póki wszystkie nie padły ze zmęczenia.


Poza tym Zosia nie ma tu żadnych obowiązków. Nie musi rano wstawać do szkoły ani odrabiać lekcji, a nawet wygrywanie gam na pianinie odpadło, odkąd salon z fortepianem jest notorycznie zamknięty.

Nic więc dziwnego, że prowadząc tak pełne uroków życie Zosia nie kwapi się do powrotu. Ale przecież nie można zbyt długo tak jej folgować, nie mówiąc już o tym, że zajęcia matki mimo całej radości, jaką z niej ma, trochę na tym cierpią.


Jest jednak powód, dla którego Kasia opóźnia odesłanie córki do Warszawy. Mała coraz lepiej mówi po francusku. Żeby doskonaliła się w tym jeszcze bardziej, umieściła ją na kursach stepowania u Godefroya Thierry’ego, na które uczęszcza dużo dzieci. Zosia ma duże zdolności ruchowe. Nie wiadomo, kiedy osiągnie poziom od dawna ćwiczącej grupy, ale ostatnio już zaczęła jej dorównywać. Chwyta w lot najtrudniejsze ewolucje, tylko śmigają jej małe nóżki obute przepisowo w czarne, podkute blaszkami lakierki. Za jej przykładem matka zmieniła nauczyciela również dla siebie, przeniosła się do Thierry’ego. Dało to jej oszczędność czasu i możliwość nauczenia się innych układów tanecznych niż u Jacquesa Bensa. Po ostatniej lekcji Thierry podszedł do nich i zaproponował:


– Czy nie chciałaby pani razem z córeczką zmienić miejsca lekcji stepowania?


Przestraszyła się, że z jakiegoś powodu nie chce ich dalej uczyć.


– Dlaczego?


– Myślę, że traci pani czas w tej grupie. To nie jest poziom dla zawodowców, a mała też jest bardzo pojętna. Chcę pani zaproponować zajęcia w „Folies Bergère”, gdzie pracuję teraz z baletem. Poza ciekawymi układami, których może pani tam się nauczyć, ma to również tę zaletę, że będzie panią kosztowało symboliczne dziesięć franków, bo i tak płacą mi za całość.


– Bardzo pan miły. Oczywiście, że chętnie z takiej okazji skorzystamy. Choćby po to, żeby pooddychać trochę atmosferą słynnej rewii.


– Nie sądzę, żeby dyrekcja miała coś przeciw temu, bo przecież „Folies” i „Rasputin”, gdzie pani pracuje, są w tych samych rękach.


Tak zaczęła się ich przygoda ze słynnym teatrem rewiowym, w którym młody tancerz Godefroy Thierry był solistą i choreografem numerów stepowanych. Nauczyły się baletowego stepowania, a poza tym poznały masę miłych ludzi i przyjrzały się ich pracy przy tworzeniu nowego programu. Nowe przedstawienia w „Folies Bergère” są przygotowywane co trzy, cztery lata. Potem się gra i gra. Nie ma mowy, żeby zabrakło publiczności, bo wszystkie wycieczki i niemal wszyscy indywidualni turyści za punkt honoru uważają spędzenie tam wieczoru.


Kiedy obejrzały na premierze tancerzy, których znały z prób, w całej okazałości ich talentu, Kasi trochę szkoda było, że ubrano ich w pióra i strojne szaty, osadzono na ruchomych, migających światłami schodach, bo cała ta przebogata, niepokojąca wzrok oprawa umniejszała ich kunszt i nawet częściowo odwracała od niego uwagę. Ale tak już jest, że w rewii oprawa ma równe prawa z artystami.


[17] – Miłego pobytu w Paryżu, panienko; Dziękuję panu.


[18] Punkt odbioru bagażu


[19] – Dzień dobry, Paco; Jak się masz?; Nazywasz się Paco?; Tak, tak.


[20] Przeklęci petrolowcy!


[21] – Pani zdrowie!


[22] Panie do towarzystwa


[23] Woda mineralna


[24] Francuski dowód osobisty


Rozdział siedemnasty

Z pracy w kabarecie Kasia co noc wracała na Lauriston piechotą i w towarzystwie Duni. Dunia, jak to aktorka, mówiła piękną literacką francuszczyzną, więc Kasia słuchała jej zachłannie i starała się ją naśladować.


Orkiestra kończy pracę o drugiej po północy. Idą w górę aż do Drugstore’u, a potem ulicą Presbourg do Lauriston. Dunia wchodzi do swojej bramy naprzeciw kabaretu „Dwie gitary”, a Kasia biegiem pędzi do siebie, mając do pokonania jeszcze około stu metrów. „Szesnastka”

jest

dzielnicą

spokojną

i po

wielogodzinnym

przebywaniu

w zadymionych wnętrzach kabaretu dobrze im robi spacer po pustych ulicach miasta. Przy alei Jena mijają zawsze luksusowe uliczne dziewczyny. Stoją sobie prawie nagie, bo w narzuconych jedynie na plecy wytwornych futrach, i gawędzą w oczekiwaniu na klientów przy swoich eleganckich limuzynach. Znają już śpiewaczki z „Rasputina”.

Przemarsz ich znaczy dla nich rozpoczęcie drugiego etapu pracy.


– A oto i nasze artystki z „Rasputina” – mówi jedna z nich, pozdrawiając je wesoło. – Zostały nam więc jeszcze trzy godziny pracy.


– Jak tam u was dzisiaj, ça va, les musiciennes? [25] – pyta druga.


Ça va! A u was? – rewanżuje się im z niemniejszym zainteresowaniem Kasia.


– Marnie – odpowiada blondynka w norkach obramowanych lisem.

– Zgarnęłam zaledwie siedemset franków, lepiej już chyba być sprzedawczynią w Prisunicu.


– To pech – mówi Dunia. – Pomyślnych łowów, do jutra!


I przechodzą na drugą stronę ulicy.


– Siedemset franków to dla niej za mało? – pyta Kasia koleżankę, oszołomiona tym, co usłyszała.


– A stałabyś za tyle nago całą noc na wietrze?


– Ja nie, ale…


– To przestań się dziwić.


Niedawno Kasia, kiedy pożegnała się z Dunią, przeżyła niemiłą przygodę. Usłyszała za sobą szybkie kroki. Przyśpieszyła swój marsz niemal do biegu, ale nadaremnie, bo idący za nią mężczyzna był

szybszy. Przypomniała sobie z zawodów uczelnianych swoje rekordy na „setkę” i wystartowała jak strzała. Ale widocznie ten za plecami był

jeszcze lepszym zawodnikiem, bo dopadł ją tuż przy bramie hotelu, kładąc jej rękę na ramieniu. Oparła się o ścianę, robiąc zamach nogą, żeby go kopnąć. Uskoczył i uniknął ciosu. Wtedy z wielką ulgą rozpoznała dyrektora hotelu.


– Pani Kasiu, czemu pani tak przede mną ucieka? Goniłem panią, żeby pani nie szła tak sama nocą.


– Trzeba było zawołać. Bardzo mi pan pomógł, omal nie dostałam ataku serca!


– A ja z trudem uniknąłem kopniaka, jesteśmy więc kwita.


Dyrektor przejął się bardzo jej samotnymi spacerami nad ranem i sprawił jej prezent w postaci pistoletu gazowego. Nosiła go z sobą, ale wiedziała, że gdyby przyszło jej go użyć, poraziłaby gazem najpewniej najpierw siebie.


Okazja ku temu nadarzyła się szybciej, niż się spodziewała.

Wyszły z Dunią z kabaretu wesołe jak szczygły, omawiając jakieś zabawne zdarzenie. Dunia tego dnia nie wzięła do domu bałałajki i miała przy sobie tylko maleńką torebkę, w której był jedynie kwit opłaty za ubezpieczenie. Kasia jak zwykle niosła na ramieniu swoją przepaścistą torbę ze wszystkim, bez czego nie potrafiła się obejść ani przez chwilę, łącznie z żelazną podkową na szczęście znalezioną na mazurskiej łące.

Na dnie tej torby spoczywał też sobie spokojnie ów podarowany jej dla samoobrony pistolet gazowy.


Nie uszły jeszcze czterdziestu kroków od „Rasputina”, gdy dogonił

je samochód. Młody człowiek wychylił się przez szybę i zapytał o coś cicho. Dunia idąca tuż przy krawężniku pochyliła się do okienka, żeby go lepiej usłyszeć. W tej samej chwili pootwierały się równocześnie wszystkie drzwi pojazdu i wyskoczyło z niego czterech młodzików.

Jeden z nich chwycił Dunię za szyję i przeciął nożem pasek jej torebki.

Pozostali chcieli się dobrać do Kasi. Jednak pomimo tego, że akcja była błyskawiczna, ona oddaliła się już znacznie. Biegła jak oszalała i darła się co sił w płucach: „Policja! Na pomoc! Policja, na pomoc!”


O kilkadziesiąt metrów dalej, na Polach Elizejskich, spacerowali spokojnie znajdujący się tam ludzie. „Fliki” szli powoli od rogu ulicy Bassano w jej kierunku. Nie byli już potrzebni, bo napastnicy odjechali razem z kwitem ubezpieczenia Duni zamkniętym w jej torebce. Ona sama biegła ku policjantom rozcierając kark. Wróciły do kabaretu w ich towarzystwie, opowiadając chaotycznie swoją przygodę. Szef orkiestry odwiózł je samochodem do domów. Odtąd brały do spółki taksówkę, a w soboty i piątki, kiedy nie sposób było jej złapać, szef je zawoził. Nie odważyły się więcej na nocne spacery, tym bardziej że na ich spokojnej ulicy zamordowano wkrótce po tym zdarzeniu dziewczynę handlującą ciałem. Jak idą interesy ich „znajomych” z alei Jena, od dawna nie miały informacji.


Pewnego wieczoru Wala Dmitriewicz zaproponowała Kasi, że postawi jej kabałę. Manipulowała kartami zręcznie jak iluzjonistka.

Układała je w rzędy i kręgi na wiele sposobów, potem zaczęła mówić.

Wedle jej wróżby Kasia ma mieć pomyślny rok. Podobno czeka ją nawet możliwość zrobienia kariery, której jednak nie zdecyduje się wykorzystać. Czeka ją też połączenie z rodziną i wiele pomyślnych zdarzeń. Ma odbywać dalekie podróże.


– Nigdy w domu miejsca długo nie zagrzejesz – mówiła Wala. – Ty Cyganami gardzisz, ale sama masz naturę cygańską. Lubisz wolność i duże przestrzenie. Dlatego jak tylko dłużej gdzieś zostaniesz, zaraz zniewolona się czujesz i wyrwać się pragniesz. Kiedy świat cię woła, ani zaszczyty, ani pieniądze, ani miłość zatrzymać cię nie zdołają. Ty pracę dla samej pracy kochasz, a nie dla pieniędzy. Nie ma żadnej chytrości w tobie. Dlatego często przez ludzi chytrych i zazdrosnych cierpieć mocno będziesz. Ty lubisz ludzi, zawiści w tobie nie ma, ale ludzie tego nie widzą. Dlatego za serce swoje nigdy tyle samo czyjegoś serca nie dostaniesz. Ale martwić się tym nie musisz, bo i tak życie swoje dobrze przeżyjesz i niczego żałować nie będziesz – dodała optymistycznie, widząc niewesołą minę młodej koleżanki.


– A moi bliscy?


– Kochaj ich tylko, to ochronisz ich od złego. Matkę twoją sercem na długie życie przysposobisz. Ale nad krajem twoim chmury niedobre się zebrały, jakiś dopust mu zagraża, jakby wojna albo zaraza, nie widać tego wyraźnie, jakiś bałagan, chaos, zmiana… – mówiła Wala patrząc w karty ze zmarszczonym czołem.


– Czy to zagrożenie może dotyczyć również moich bliskich? – spytała z niepokojem.


– Ciężar na sercu nosić będziesz, ale nieszczęście od ciebie jest z dala. Karta nie kłamie. Widziałabym, gdyby coś czarnego było.


– To wszystko?


– Pracowita jesteś, ale nie zawsze serce i staranie wkładasz w to, co trzeba. Czasem ważne sprawy błaho traktujesz, majątku dużego nie zgromadzisz. W nędzy jednak także nie będziesz.



– Co tam majątek, byleby moi bliscy…


– Majątek życie ułatwia. Nieraz brakiem pieniędzy będziesz czasowo zniewolona. Bo pieniądz nigdy nie przychodzi do tych, co go ukochać nie potrafią. Nie wystarczy go pragnąć, trzeba go jeszcze ukochać, wtedy spływa na ciebie zewsząd.


Wróżby zawsze wyzwalają emocje, kiedy nas dotyczą, czy wierzymy w nie, czy nie. Kasia była jednak poruszona nie tyle tym, co Wala jej wywróżyła, ile trafnością jej obserwacji.


– Dziękuję pani Walu – powiedziała na koniec.


– Nie dziękuj, wypluj te słowa! Dziękować nie trzeba, bo nic się nie spełni. A centa dasz – wszystko się spełni.


– A cóż pani takiego dobrego jej wywróżyła? – wtrąciła się Ałła. – Ma płacić za to, że nie będzie bogata ani sławna? Pani by za taką wróżbę grosza złamanego nie dała.


– Już tam ona wie, co dla niej jest dobre – obruszyła się Wala.


– Ma pani rację – powiedziała Kasia i wyciągnęła z portfela sto franków.


– Tyle nie wezmę. Nie od ciebie. Daj dziesięć centymów albo franka, wystarczy. Gdyby Ałła chytrula chciała dowiedzieć się z moich kart, kogo uda się jej obskubać, dobrze musiałaby posmarować.


Kasia patrzyła na staruszkę ze wzruszeniem. Niestosowne do wieku czarne włosy ułożone miała gładko i spięte na karku w węzeł.

W jej oczach płonęły ciepłe ogniki. Mówią o niej, że jest chorobliwie chytra, że pisać nie umie. Koledzy podśmiewają się po kątach z jej gardłowego, surowego głosu. A tu siedzi przed nią dobry człowiek, doświadczona osoba, która potrafi patrzeć, słuchać i właściwie oceniać rzeczy. I ma w sobie jeszcze dużo ognia. Jej śpiew pod przykrywką dziwnej emisji jest burzą uczuć. Inaczej nie uwiodłaby gdzieś w świecie wytwornego

dyplomaty,

ojca

swoich

dzieci.

Eleganckie

i ucywilizowane, odwiedzają ją czasem tutaj. Mimo z pewnością przekroczonej siedemdziesiątki ma wciąż swoich zagorzałych miłośników, których wzrusza i rozgrzewa. Bo co by nie mówiono, Wala, podobnie jak jej brat Alosza, jest legendą.


Kabała Wali wskazała Kasi pewne prawdy, których sobie nie uświadamiała. Zaczęła pod jej wpływem analizować siebie i musiała pogratulować starej Cygance intuicji i trafności obserwacji. Obudziły się jej zapiekłe żale i tęsknoty. Przypomniały się nagle dawno zabliźnione rany, odżyły różne krzywdy i niesprawiedliwości, których doznała od ludzi. Zobaczyła jasno, że jest osobą tylko z pozoru beztroską, ale kto ją zna, wie, że żyje wedle zasady: martwię się, więc jestem. Ufa ludziom i często potyka się na tej ufności. Niemal wszystkie jej dobre intencje odczytywane są opacznie. Ludzie przypisują jej cechy, których nie posiada. Interpretują jej wciąż nazbyt spontaniczne reakcje od możliwie najgorszej strony. Niedawno rozmawiała o tym z Adą.


– Zastanawiam się, czemu ludzie odważają się mówić ci nieraz tyle przykrych rzeczy. Musi być jakaś tego przyczyna. Musisz ich w pewien sposób irytować. Uważam, że jesteś może nadnaturalnie impulsywna, za bardzo narzucasz innym swoją spontaniczną radość z własnych, nawet błahych, sukcesów. Cokolwiek ci się uda, myślisz, że wszyscy powinni cieszyć się razem z tobą. Jesteś, Kasiu, zbyt otwarta, zbyt gadatliwa.

Sama przy ludziach piętnujesz swoje wady, ale też bijesz ich po oczach swoimi zaletami. Nic dziwnego, że starają się równoważyć to wyszukiwaniem w tobie złych stron. To normalne – nikt nie chce czuć się gorszy. Ty gdziekolwiek wejdziesz, nie pozwalasz innym zaistnieć.

Skupiasz uwagę tylko na sobie. Nawet ci nie przychodzi do głowy, że ktoś może nie być z tego zadowolony.


Kasia otworzyła szeroko oczy. Czy naprawdę jest aż takim potworem? Przecież nie usiłuje mówić o sobie tylko dobrze i nie przechwala się tym, co zrobi. Ma do siebie zawsze mnóstwo zastrzeżeń.

Szukała w pamięci sytuacji, kiedy mogła swoim postępowaniem urazić Adę, którą zawsze podziwiała i szczerze lubiła. Czy aż tak ją dotknęła, że widzi ją tak gorzko i ostro ocenia?


Bo tak naprawdę Kasia lubi znęcać się nad sobą i żartować z siebie.

Raz nawet dostała za to w teatrze burę. Lech wtedy reżyserował sztukę, w której grała jedną z głównych ról. W czasie próby nie mogła zrobić czegoś tak, jak sobie życzył, i wpadła w popłoch.


– Słuchaj, Leszek, ja tego nie potrafię! Przestań naprowadzać mnie aluzjami na właściwy ton, tylko wyłóż mi dosadnie „kawę na ławę”, jak kretynce. Ja chyba jestem za głupia, za mało zdolna, żeby sprostać tej roli…


Lech wrzasnął na nią i zarządził próbowanie innej osoby. Koledzy siedzący na sali przesyłali sobie porozumiewawcze złośliwe uśmiechy.

Po próbie Lech powiedział:


– Kaśka, poczekaj, chcę ci coś powiedzieć… Jestem dziś bez samochodu. Jadę w twoim kierunku. Możesz mnie podwieźć?


A więc tylko o to chodzi? – pomyślała z ulgą, a koledzy z zawiedzionymi minami opuścili salę, bo powoli tracili nadzieję, że odbierze jej rolę. Nie to, żeby jej źle życzyli, ale lubili sensacje. Był to jednak ze strony Lecha wybieg. Chciał z nią porozmawiać bez świadków. Ledwie ruszyła, zaczął:


– Pamiętaj, Kasiu, nigdy nie mów o sobie źle w obecności innych.

Skoro zdecydowałaś się być aktorką, musisz potrafić narzucić wszystkim przekonanie, że jesteś wspaniała i wyjątkowa. I to nie tylko na scenie, ale i poza nią. Szczególnie w twoim środowisku. Twoja szczerość jest dobra w teatrze jedynie jako środek wyrazu na scenie. Jeśli mówisz kolegom, że jesteś nie dość mądra czy zdolna, są z tego zadowoleni. Nie lubią pychy, ale też podejrzane wydaje się im głośne trąbienie o swoich niedomogach. Twoje własne słowa o tobie mogą być potem cytowane przez nich jako słowa innych. Wykrzykujesz o sobie rzeczy, do których inni za nic by się sami nie przyznali, i ktoś, kto tego słucha, nawet jeśli myśli o tobie inaczej, zaczyna się zastanawiać, ile prawdy jest w tym spontanicznym wyznaniu. Masz pewną niezwykłą cechę: sposób bycia, który określam „przepraszam, że żyję”. Mnie ta cecha się podoba, bo odczytuję ją jako liczenie się z innymi, brak egoizmu. Niestety racja jest zawsze po stronie silnych i pewnych siebie. Więc tę swoją czarującą cechę powinnaś ukrywać przed ludźmi, z którymi współpracujesz, a w niektórych przypadkach także przed publicznością. Uwierz mi – jesteś zdolna i mądra, ale masz za mało pewności siebie, a to może ci bardzo utrudnić życie nie tylko w teatrze, lecz w ogóle. Musisz Kasiu zmienić swój stosunek do siebie. Ludzie widzą nas najczęściej takimi, jakimi chcemy się im pokazać. Jesteś, dziecino, aktorką i nie odrzucaj maski. Twój zbyt mocny makijaż na co dzień to też brak pewności siebie. Wszyscy zaakceptują cię taką, jaka jesteś, jeśli ty sama będziesz z siebie zadowolona. Gdzieś ty się taka uchowała? – zaśmiał się na koniec. – Zatrzymaj tutaj, muszę wysiąść.


Zatrzasnął za sobą drzwiczki jej fiacika i tak urwał monolog. Nie dał jej wtrącić ani słowa. Rozmyślała potem w domu długo nad tym, co jej powiedział. Przypomniała sobie ironiczne spojrzenia kolegów i postanowiła wziąć się w garść. Nazajutrz próba szła jej jak po maśle.

Rola ta po mozolnym początku była chyba najlepsza z zagranych przez nią dotychczas.


O tym wszystkim myślała analizując siebie pod wpływem wczorajszych wróżb Wali. W ten sposób dojazd do pracy upłynął jej zdumiewająco szybko. Kiedy weszła do kabaretu, okazało się, że na sali w charakterze publiczności zasiada Alain Delon w towarzystwie około czterdziestu monumentów kina francuskiego. Świętują tu jego czterdzieste drugie urodziny. Sam jubilat piękny jak marzenie, aż dziw, że prawdziwy. Jego aktualna partnerka życiowa, też sławna Mireille Darc, ma nogi po same uszy i dekolt na plecach po kość ogonową.

Rasputinowi wykonawcy patrzą zza filarów na uroczy spektakl z urywka

ich przesławnego życia, jaki raczyli im, skromnym rzemieślnikom sztuki, ofiarować. Podobają się sobie nawzajem. Fotografują się razem i oba obozy chowają na pamiątkę kolorowe obrazki wchodzącego coraz bardziej w modę polaroidu.


Aktory bawią się w najlepsze, zachciało się im nawet tańczyć, co w kabarecie odbywa się niezwykle rzadko, bo to raczej rewia niż tancbuda. Ale że klient to pan, odsunięto stoły i muzycy zagrali zgodnie w rytmie tanecznym. Soliści ograniczyli się do patrzenia.


Nazajutrz Maciek przyleciał na posiedzenie komisji rajdowej.

Zabierze jej Zosię. Zostanie znowu sama przez długie cztery miesiące…


Wkrótce po wyjeździe bliskich Kasi pojawił się w kabarecie śpiewak z Rosji. Wżenił się w szwajcarską rodzinę cyrkowców, gdy byli na tournée w „nieobjętej dla ludzkiego oka”, i po paru latach starań udało mu się wyjechać do żony i pożegnać na zawsze strony, gdzie „tak swobodnie oddycha człowiek”. Tutaj chyba dech mu zupełnie zaparło, bo zachowuje się jak pies po latach służby na podwórku, który urwał się z łańcucha. Chodzi co dzień na westerny, wszystkim je opowiada i dziwi się, że mu to uchodzi bezkarnie. Zagląda gościom kabaretowym do talerzy, pyta, ile zapłacili za to, co jedzą, i jak im smakuje. Jest rubaszny i nieokrzesany, ale wniósł do programu nowe jakości. Głos ma miękki, o dużej skali. Śpiewa bez wysiłku i pięknie. Byle tylko nie otwierał ust, kiedy przestaje śpiewać. Mimo iż Kasi zdawało się, że nieźle zna język naszych „przyjaciół”, nie miała pojęcia, jak bogaty jest w ordynarne określenia i epitety. Nowy artysta roztoczył przed kolegami tak szeroki wachlarz w tym repertuarze, że podejrzewano, iż ma za sobą specjalne studia w tym kierunku. Niemal każde jego odezwanie można by cytować jako sprośną anegdotę przeznaczoną dla zahartowanych uszu.

Zdumiewająca

jest

jednak

jego

wysoko

ukształtowana

osobowość artystyczna, jaką prezentuje w czasie śpiewu. Czyżby to było intuicyjne? Z drugiej strony ta niewybredna prywatność… istny paradoks! Jego dwoistość doprawdy wprawia w podziw. Zaczął też w kabarecie grywać, i to w orkiestrze bałałajek, gitarzysta i kontrabasista będący Rosjaninem z Paryża. Muzyk całą gębą. Jest naprawdę fascynujący w dobrym sensie tego słowa. Ma widać szerokie kontakty ze światem muzycznym, bo często przyprowadza do kabaretu różne znakomitości, a to śpiewaków, a to instrumentalistów jazzowych.

George Tretiakow ma masywną sylwetkę, negroidalne rysy twarzy i dużą łysiejącą już czaszkę, chociaż jest jeszcze młody. Kiedy gra, czy to na gitarze, czy na tej swojej podobnej do niego z wyglądu basetli, na jego twarzy rozlewa się szczęśliwy uśmiech. Przymyka lekko olbrzymie oczy o ciężkich powiekach, tak jakby te swoje śliczne pasaże i akordy wyrzucał z serca, a nie z martwego instrumentu dobywał. Kiedy Kasia śpiewa, uśmiecha się do niej gorąco.


– Masz głos, Kati – powiedział jej kiedyś – tylko po co ty robisz ten cały teatr? Śpiewaj i stój! Wtedy dasz zaistnieć swojemu głosowi.

Uspokój się, żeby ludzie mogli się tobie przysłuchać, nie ruszaj się, niech napatrzą się na ciebie. To wystarczy. To im zupełnie wystarczy.


– Masz znane nazwisko. Czy ty masz coś wspólnego z tą słynną w Rosji galerią sztuki? – zapytała.


– Jej założyciele to inna gałąź mojej rodziny – odpowiedział. – W początkach naszego wieku moi przodkowie rozłączyli się. Jedni zostali w Tule, gdzie zbudowali wielkie zakłady zbrojeniowe, mój dziad był ich ostatnim właścicielem, a drudzy zostali kupcami w Moskwie. To oni ufundowali Galerię Tretiakowską, nadając jej własne imię. Dużo moja rodzina zrobiła dla Rosji, ale ona nas i tak wygnała…


Lubiła George’a. Był uduchowiony i płonął w nim święty ogień prawdziwej sztuki. Ten artysta, bon vivant[26], bywał też mistykiem.

Rozmowa z nim jest jak rwąca rzeka, toczy się wartko i nie ma w niej czasu na nudę.



W przerwach artyści kabaretowi wychodzą razem do pobliskich lokali gastronomicznych. To dzięki George’owi Kasia znalazła się pierwszy raz w lokalu „U Pinto”. Była to niewielka pizzeria przy ulicy Colissée, położonej niedaleko Pól Elizejskich. Ponieważ jest czynna do białego rana, upodobali ją sobie muzycy i artyści powracający z pracy.

Nocne ptaki, kiedy już wyfruną z klatek kabaretów, teatrów, rewii, nadto rozbudzone pracą, mają trudności z natychmiastowym przejściem na stronę snu. Potrzebują kwarantanny. Przychodzą więc na poranną pizzę do Pinto, żeby wygasić emocje, uspokoić ducha. Często nie dosyć im jeszcze grania. Zdejmują futerały ze skrzypiec, gitar i zaczynają koncert nad koncertami. Niejednokrotnie lepszy nawet niż w miejscu ich pracy, bo różne znakomitości spotykając się pragną zagrać z sobą, rzucają więc sobie nawzajem wyzwanie, w wyniku którego dochodzi do pojedynku na struny, smyczki i klawisze. Sława sławie chce udowodnić, że w graniu potrafi dotrzymać kroku, a nawet zaskoczyć rywala. Ludzie wracający z promenady, z przybytków rozrywki usytuowanych wokół Pól Elizejskich przystają zdumieni i zachwyceni tym spontanicznym popisem. Nie odchodzą, póki muzycy nie pójdą do domu. Już to się rozniosło i nad ranem ściągają tu tłumy. Właściciel złości się, bo nie ma gdzie posadzić licznie zgromadzonej publiczności, gdyż wszystkie miejsca wewnątrz lokalu zajęte są przez darmowych grajków, którzy zamówią jedną pizzę dla czterech albo butelkę wina na piętnastu.

Kelnerzy uwijają się więc wśród stojących na ulicy tłumów i interes kwitnie. A właściciel pomstuje na muzyków, zapominając, kto mu te tłumy sprowadza i imię jego rozsławia.


U Pinto działa też swoista giełda. Muzycy kompletują tu składy do nagrań, wkupiają się w łaski agentów organizujących tak zwane gale, czyli uroczyste koncerty. George reklamuje swoją koleżankę bardzo pięknie i nie przechodzi to bez echa. Kasia zaczyna gromadzić propozycje jak za najlepszych czasów w Polsce albo jeszcze lepiej.


Kasia ma teraz wreszcie urozmaicone przerwy w pracy rasputinowej. Nie musi słuchać ordynarnych popisów Witii ani złośliwych aluzji znudzonych oczekiwaniem na swoje wejście koleżanek. W ciągu półtoragodzinnej przerwy między jednym a drugim swoim popisem robi często passages[27] w którymś z kabaretów w mniej lub bardziej oddalonej dzielnicy. Trzęsie się nieraz z niepokoju, czy uda się jej zdążyć na piste[28] o pierwszej po północy, kiedy to śpiewają chórem Balladę o dwunastu rozbójnikach lub Kalinkę. Ale nawet te nerwy, które wkłada w takie powroty, są lepsze, niż wysiadywanie na zapleczu, słuchanie złośliwości i plotek. Niektórzy jeżdżą na przerwy do domu. Kasia chodzi też nieraz do pobliskiego kina „Biarritz” na nocny seans, a czasem na ciastko do pasażu obok słynnego teatru rewiowego „Lido”. George usiłuje jej czynić nieśmiałe wyznania, które ona zdecydowanie obraca w żart. Czasem przyprowadza on któregoś ze swych słynnych znajomych i dałaby głowę, że ich na nią napuszcza, a sam wtedy usuwa się w cień, jakby chciał ją wypróbować, czy pozwoli się uwieść. Kiedy widzi, że ona nie ma takiego zamiaru, znowu jest dla niej miłym kompanem. Czemu tak postępuje? Co i komu chce udowodnić, o czym pragnie się przekonać? – tego Kasia nie wie.


George zna wszystkich i jego znają wszyscy. W swoim niezbyt długim życiu był już dyrektorem agencji, twórcą klubu jazzowego, słynnego „Jazzlandu”, usytuowanego niedaleko opery, organizował

i oprawiał muzycznie koncerty Rebrowa w USA i na tournée po Europie.

Jest pełen wciąż nowych pomysłów, które zresztą systematycznie realizuje. Jemu zawdzięcza odkrycie Gieorgij Partan, jeden z coraz szerzej wchodzących na rynek gitarzystów i śpiewaków cygańskich.

Podobnie wielu innych artystów, których wyciąga na światło dzienne.

Wielu z nich spotykali u Pinto. Przychodzą tam Cyganie Iwanowicz, muzycy nad muzykami, Solero – mistrz gitary, który grywał kiedyś w „Karpuszy” przy ulicy Pasquier, w pobliżu placu Madeleine. Brat cara Mikołaja, Wielki Książę Terr Abramow, podarował onegdaj Solerowi bałałajkę za osiemdziesiąt tysięcy franków. Artysta odsprzedał ją potem za sto pięćdziesiąt tysięcy i za te pieniądze do końca życia mieszkał

w Grand Hotelu razem z Sergem Inkizem, z którym stworzył legendarny duet. Często przychodził do „Karpuszy”, żeby ich posłuchać De Gaulle.

Bywał tam też prezydent Nixon i wysiadywał z upodobaniem Yul Brynner w czasie swoich pobytów w Paryżu. Cała plejada znakomitości przychodziła do Pinto nad ranem, aż zaczęto mówić, że jest to największy kabaret paryski, choć kwitła tam sztuka dla sztuki, bo nikt za te porywające spontaniczne popisy nie płacił. Śpiewała tam czasem i Kasia, chociaż przez przekorę nigdy po rosyjsku ani po cygańsku.


W końcu jednak właściciel lokalu, zniecierpliwiony tym, że artyści o chudych portfelach okupują wszystkie miejsca, które mogliby zająć ściągający tam tłumnie bogaci turyści, zdecydowanie i bez odwołania przegnał od siebie całą cyganerię. Miał teraz wolne miejsca i mógł

wreszcie robić „kokosy”. Ale klienci zajrzeli raz i drugi, a kiedy przekonali się, że darmowe koncerty na dobre ustały, przestali w ogóle przychodzić. Minęło parę tygodni i Pinto zbankrutował. Muzycy spotykali się w dłużej otwartych przybytkach, gdzie mogli wydawać sobie pojedynki na granie i dosiadywać swoich godzin bezsenności.


Pewnego wieczoru, kiedy Kasia miała w czasie przerwy półgodzinny występ poza „Rasputinem”, w jednym z klubów dzielnicy łacińskiej, George przyszedł do pracy lekko zawiany i zaczął hałaśliwie rozpytywać się o nią.


– Ona nie spędza teraz przerw w kabarecie. Pewnie biega na randki – poinformował go ktoś usłużnie.


– Kasia i randki! – roześmiał się głośno. – To kobieta bez serca, poetessa! Musiałaby znaleźć drugiego takiego durnia jak ja, żeby rozprawiał z nią godzinami. Ile ja się nasłuchałem i co? Mam gdzieś jej poezję, chcę ją mieć w łóżku!


Całe to exposé ku uciesze wszystkich jej kolegów wygłosił na sali za kotarą, gdzie siedzą artyści, ozdabiając je jeszcze soczystymi zwrotami, do których wszyscy ludzie pochodzenia rosyjskiego mają szczególne upodobanie. Wprawdzie Kasia dotychczas u George’a tego nie zauważyła, ale może tylko dlatego, że przy niej zawsze był trzeźwy.

Podobno powtarzał te swoje wynurzenia donośnym głosem wielokrotnie.

Kiedy wróciła po północy do „Rasputina”, wszyscy patrzyli na nią z podejrzaną wesołością. Przestraszyła się, że może jej zegarek stanął

i spóźniła się na Dwunastu rozbójników.


– Nie widzisz, że jeszcze gra Toscano? – uspokoiła ją Dunia. – To George urządził nam przedstawienie.


– Czemu wobec tego tak na mnie patrzycie?


– Bo byłaś główną heroiną komedii. Tak gardłował, że goście pytali, co to za awantura. Nicole przysłała Valerego, żeby usunął go z sali.


Była zła. Potem jednak, gdy zobaczyła, jak George się jej wstydzi za swój „występ”, darowała mu w duchu. On jednak o tym nie wiedział

i przez jakiś czas unikał kontaktów z nią. I chwała Bogu!


[25] – Dobrze leci, muzykantki?


[26] Człowiek umiejący i lubiący używać życia i bawić się


[27] Gościnny występ


[28] Estrada, parkiet


Rozdział osiemnasty


Maj w Paryżu był tego roku niezwykle upalny. Nieprzespane z powodu

nietypowej

pracy

i zmagań

duchowych związanych

z podejmowaniem ważnych decyzji noce zmęczyły Kasię. Zdawała sobie sprawę z tego, że wzrost zainteresowania nią tutejszych impresariów i łatwość znajdowania coraz to nowej pracy stawiały ją w lepszej sytuacji niż jej kolegów i koleżanki w kraju. Zarobki tu i tam były nieporównywalne, ale tęsknota za domem i bliskimi stawała się dla niej nie do wytrzymania. Toteż po kilku naradach telefonicznych z mężem ustalili, że trzeba mimo wszystko położyć kres rozstaniu.


Jej bliscy mieli do niej przyjechać tuż po zakończeniu roku szkolnego i po objechaniu wspólnie sporego kawałka Europy wrócić razem do domu. W przyszłości Kasia miała korzystać ze swoich pozyskanych tu kontaktów w sposób wybiórczy, wyjeżdżać na krótko na prestiżowe kontrakty i nie tracić możliwości w Polsce, bo wiadomo, że nieobecni przegrywają. Już teraz, po miesiącach pobytu w Paryżu – owocnego przecież – wiele kuszących spraw w kraju ją ominęło.


Maciek z Zosią dotarli do Paryża nad ranem. Wiedząc o tym, że ona dopiero co wróciła z kabaretu i może być zmęczona, postanowili dać jej się wyspać. Zaparkowali fiata na parkingu przy alei Kléber i tam zwinięci na siedzeniach drzemali prawie do dziewiątej.


– Głuptasy – orzekła, kiedy jej o tym powiedzieli – ja tu nie spałam, tylko niepokoiłam się o was.


Ponieważ przed udaniem się na wędrówkę po Europie mieli spędzić kilka dni w Paryżu, Kasia przeprowadziła się do większego, wygodniejszego dla trzech osób pokoju.


To były wspaniałe dni.


Nareszcie była zupełnie wolna od wszelkich obowiązków. Po długiej rozmowie z Madame w kabarecie uzyskała od niej zwolnienie.

To akurat nie było żadną łaską. Koniec czerwca i lipiec nie były dla „Rasputina” okresem wielkiej prosperity. Żeby zatem na czymś zaoszczędzić, chętnie udzielano przedłużonych urlopów. Kasia nie chciała przerwać na zawsze serdecznej więzi łączącej ją z kabaretem, zatem musiała załatwiać sprawę swojego odejścia bardzo dyplomatycznie. Teraz mogła już robić to, o czym marzyła przez cały czas rozłąki. Dzieliła z mężem i córeczką radość z obcowania z osobliwym miastem, które ukochała.


Wychodzili z domu o świcie i powracali wieczorami. Zosia była nadzwyczaj dzielna.


Kiedy zastanawiała się, na czym tak naprawdę polega magia Paryża stwierdziła, że lista przyczyn, które czynią to miasto niepowtarzalnym, jest nieskończona. Wspólne paryskie eskapady zakończyli całodziennym przemarszem po bulwarze Saint Germain, od jego początku przy moście Sully na Sekwanie aż do gmachu Zgromadzenia Narodowego na Wybrzeżu D’Orsay. Mimo że odpoczywali po drodze w kafejkach i barkach, a także w mrokach świątyni Saint Germain de Près, czuli w nogach długość tego niezwykłego, pełnego atrakcji i patyny historii bulwaru. Nawet Zosia przestała podskakiwać i pod koniec snuła się za nimi markotna.


Ostatni

dzień

przed

wyjazdem

na

południe

spędzili

w Saint-Germain-en-Laye. Maja poznała Zosię już zimą i zachwyciła się nią, a Maćka obserwowała teraz pilnie, zupełnie jakby go studiowała. On dwoił się i troił, żeby zrobić na niej jak najlepsze wrażenie.


Nazajutrz wyruszyli nad morze. Początek podróży zaznaczył się fochami Zosi, rozczarowanej tym, że nie doszła do skutku wizyta w Château

de Thoiry, gdzie mieli zwiedzić olbrzymi park z egzotycznymi zwierzętami na wolności. Nie udało się im przejechać między nimi samochodem, bo akurat trafili na dzień wolny od zwiedzania i bramy były zamknięte. Dopiero w Chartres mała buzia ułożona w podkówkę dała się rozchmurzyć na widok imponująco górującej nad miastem katedry i dużej porcji lodów pistacjowych w kawiarni.


Pod wieczór, przeprawiwszy się w La Rochelle promem na wyspę, pomknęli aż do miasteczka Ars en Ré, gdzie rozbili namiot na campingu przy plaży. Zaczęło się beztroskie życie wyspiarskie. W czasie odpływów brodzili wśród skał w poszukiwaniu ostryg, kąpali się bez umiaru i objechali całą wyspę wzdłuż i wszerz, żeby obejrzeć jej cuda i osobliwości.


Przed wyjazdem z Paryża Kasia kupiła sobie w jednym ze sklepów muzycznych na słynnej ulicy de Rome świetną gitarę hiszpańską i grywała na niej wieczorami. Po paru dniach instrument zbuntował się zupełnie, za nic nie chciał trzymać stroju. Akordy brzmiały tak fałszywie, że normalnie funkcjonujące uszy nie mogły tego wytrzymać.

W wielkiej przyczepie obok nich mieszkał człowiek, który zaczął krążyć wokół ich namiotu i przyglądać się rozpaczliwym próbom nastrojenia kapryśnego instrumentu.


– Przestań, na litość boską, brzdąkać na tym pudle, bo straszysz ludzi. Trzeba było uważać, co kupujesz! – ofuknął Maciek swoją żonę.


– Czy mogę pani pomóc? – usłyszała nagle tuż nad głową głos mężczyzny mówiącego po angielsku.


Siedziała na składanym krześle przed namiotem ze swoją gitarą na kolanach. Podniosła głowę i ujrzała sąsiada z przyczepy. Okazało się, że jest koncertmistrzem orkiestry królewskiej z Kopenhagi. Podała mu gitarę. Obejrzał ją z zainteresowaniem.


– Dobry stary instrument – zawyrokował.


– Dobry? – zdziwił się Maciek. – To co z ciebie, Kasiu, za grajek, dlaczego tak fałszywie rzępolisz?



– To nie pani wina. Gitara powinna leżeć sobie spokojnie zamknięta szczelnie w futerale. Tutaj jest ogromna wilgoć i nie będzie trzymała stroju.


Mister Olaf nastroił gitarę, ale uprzedził, że to nie wystarczy na długo.


O wiele trwalsza od strojenia okazała się jego przyjaźń z Maćkiem.

Grali całymi dniami w bilard i pływali na deskach surfingowych. Dzięki temu ich żony mogły do woli wylegiwać się na słońcu, nie słuchając strofowania, że się poparzą. Nie nudziła się też Zosia, bo zaprzyjaźniła się z Geraldine – rówieśnicą mieszkającą w przyczepie po drugiej stronie ich namiotu. W ten sposób te trzy rodziny zaczęły prowadzić intensywne życie towarzyskie. Kobiety trzymały się razem, dzieci i pies Duńczyków też wystarczali sobie doskonale, a panowie mieli swoje zajęcia.

Wieczorami przy księżycu spijali cienkie wina, piekli na ruszcie szaszłyki i gotowali moules[29]. Czas płynął jak woda.


Czternastego lipca o zachodzie słońca zajęli dogodne pozycje na wydmach. Miały być stamtąd widoczne wystrzeliwane w La Rochelle „les feux d’artifices”, czyli sztuczne ognie, tradycyjnie szczodrze rozświetlające niebo nad Francją z okazji rocznicy Wielkiej Rewolucji.


– À gauche, à gauche![30] – krzyczał ktoś z sąsiedniej wydmy i ciemne sylwetki rysujące się wysoko na tle połyskującego, odbitego w oceanie księżyca obróciły się posłusznie w lewo.


Firmament wybuchał feerią kolorów, rozsypywały się żółte, różowe, błękitne i pomarańczowe gwiazdki, kwiatki i wpadały do wody.


– À droite, à droite![31] – obwieszczał inny podniesiony głos i wszyscy odwracali się w prawo, żeby nie przeoczyć nowych czarodziejskich zjawisk.


Do północy na komendę kręcili szyjami to w lewo, to w prawo.

Rakiety wybuchały jedna po drugiej, każda inaczej, prześcigając się w różnorodności kolorów i świetlistych kompozycji. Wiatr ucichł

z podziwu, zaczaiły się zauroczone fale, a ryby do reszty oniemiały z zachwytu.


Potem cały ten teatr cieni przeniósł się z wydm bliżej przyczep i namiotów, odgłosy wybuchów sztucznych ogni zastąpione zostały strzelaniną z korków od szampana, płynęła muzyka z głośników.

Zabawa trwała do białego rana.


Syn Olafa miał wspaniałego kundla, który w czasie przypływu bez opamiętania skakał przez fale. Kiedy nadchodziła wielka „dziewiąta”, był biedak skotłowany jak topielec. Nalewało mu się do uszu, oczu i w ogóle wyglądał jak półtora nieszczęścia. Wszyscy na plaży obawiali się, że się w końcu utopi. Kiedy Olaf przywiązał go do drzewa obok przyczepy, ten kudłaty amator sportów wodnych siedział trzęsąc się jak galareta i patrzył tęsknie na rozszalały żywioł. Wył przy tym tak rozpaczliwie, że tego też plażowicze nie wytrzymali. Zdesperowany Olaf zwinął manatki i pojechał szukać campingu bardziej oddalonego od wody, żeby Zugi zostając w przyczepie nie czuł zapachu oceanu. Nie można mu było pozwalać więcej na kąpiele, bo nabawił się zapalenia uszu. Kasia z Maćkiem i Zosią odwiedzali więc duńskich przyjaciół

wieczorami na niedalekim kempingu w głębi lądu.


Po trzech tygodniach wspaniałej sjesty trzeba było pożegnać cudowną wyspę Ré i ruszać powoli w stronę domu. Czekała ich jeszcze atrakcyjna podróż wzdłuż zachodnich wybrzeży Europy. Przed Dunkierką Zosia znalazła na plaży ślimaka winniczka. Skąd się wziął

daleko od kwiecistych łąk i zagonów sałaty ten szczur lądowy w muszelce, nie wiadomo. Ponieważ wydawało się, że reagował

bezbłędnie na zawołanie „Ślimak, ślimak, wystaw rogi, dam ci sera na pierogi”, uznali zgodnie, że jest ich rodakiem i uciekł zapewne z konwoju eksportującego jego braci do Francji. Postanowili patriotycznie nastawionemu winniczkowi ułatwić powrót do Polski.

Wymościli pudełko, dostał podściółkę z ziemi, sałaty, trawy i wyruszył

z nimi na wędrówkę. Na zielonym campingu pod Amsterdamem okazało się, że muszelka jest pęknięta. Ślimak schował się w niej głęboko i za nic nie chciał pokazać rogów. Trzeba było się z nim rozstać, skoro podróż mu nie służyła. A może zmienił zdanie co do powrotu za żelazną kurtynę? Tylko jak to wytłumaczyć zrozpaczonej Zosi? Zboczyli z drogi, zaglądając do Hajdejwirk, żeby niepocieszonej ślimaczej mamie pokazać delfinarium z popisami jego lokatorów.


Nadszedł wszakoż dzień, kiedy wjechali do Polski. Tuż za granicą Kasia wysiadła z samochodu i ceremonialnie, zupełnie jak Papież Polak, padła na kolana, żeby ucałować ojczystą ziemię. Maciek uwiecznił to wydarzenie na kliszy fotograficznej. Nie wypadło efektownie. Trzeba się długo przyglądać zdjęciu i obracać je na wszystkie strony, żeby się rozeznać, co na nim uwieczniono. Bohaterka fotki, bez obrazy, wyszła na niej jak miotła, jej szyja przypomina koniec kija, zaś bujne włosy wywrócone na nice i sztywne jak szczecina zamiatały żwir z pobocza drogi. Nic więcej na nim nie było widać. Tak je mąż wykadrował.

Zupełnie niestosownie do powagi chwili.


Jakby nigdy nie opuszczała domu, szybko weszła w domowe obowiązki. Przez jakiś czas była gospodynią na pełny etat i spełniała to zadanie z entuzjazmem, choć trudno jej było pogodzić się z brakami w zaopatrzeniu sklepów żywnościowych. Z tego to powodu cały zarobek z kolejnego trzytygodniowego kontraktu we Francji wydała na zapasy żywności. Po nowym roku nie mogła poradzić sobie z ilością propozycji koncertów w Polsce. Magia jej zagranicznych sukcesów w ten sposób działała na impresariów w kraju. Ani się obejrzała, jak zaczęło się lato, a z nim nadszedł czas na dawno zaplanowany przyjazd Geraldine, koleżanki Zosi, poznanej na Ile de Ré.


Kasia wybrała się z dziewczynkami, bez Maćka, do Zakopanego.

Odbywała z nimi długie wędrówki po górach. Zosia była do tego przyzwyczajona i spisywała się dzielnie. Geraldine natomiast trochę kręciła noskiem. Trzeba było wykładać jej całą filozofię obcowania z przyrodą. Na szczęście ożywiała się w schroniskach, gdzie mogła kupić kolorowe kartki i zjeść porcję bigosu, który stał się jej przysmakiem. Po pierwszych dniach oporów Zosia rozmawiała z nią po francusku coraz swobodniej.


Drugą połowę miesiąca spędziły nad morzem. Pogoda tego lata nie zawiodła. Było tyle słonecznych dni, że musiały od czasu do czasu chować się w cieniu. Na przyjazd do Ustki Kasia namówiła „wesołe chemiczki”, dla których zarezerwowała pokoje. Nie pojawiły się jednak w oznaczonym czasie, więc postanowiła ponaglić je telefonami.


– Słuchaj, Gwiazda, przeproś gospodarzy, nie możemy stąd wyjechać. Słyszałaś chyba o tym, co się dzieje w Lublinie? – powiedziała jedna z nich.


– Chodzi wam o te strajki?


– To nie są takie sobie strajki, to cała rewolucja! Odwołaj nasze rezerwacje, musimy być bliżej domu.


Była zmartwiona, ponieważ bardzo cieszyła się na to spotkanie.


Miesiąc z Geraldine dobiegał końca. Przejechali wzdłuż wybrzeża, żeby pokazać jej jak najwięcej, i trzeba było wracać do Warszawy, bo zbliżał się termin jej powrotu do Francji. Nawet dobrze się składało, gdyż ostatnio zaczęły kłócić się z Zosią i były z tym same kłopoty. Mała Francuzka narzekała, że nie ma gdzie kupić słodyczy, bo rzeczywiście sklepy dziwnie opustoszały. Robiła ciągłe porównania Polski z Francją, na niekorzyść Polski, i o to właśnie kłóciły się z Zosią.


Dziwne było to, iż taka mała, dziewięcioletnia dziewczynka ma oczy otwarte na różne praktyczne sprawy. Dziwiło to tym bardziej, że dbali o to, żeby niczego jej u nich nie brakowało. Widać Francuzi inaczej wychowują swoje dzieci, od zarania wdrażając je w sprawy bytowe.

Niezwykła dojrzałość praktyczna i nawet przebiegłość dziewczynki w całej krasie objawiła się na lotnisku. Kasia oddała ją pod opiekę znajomej stewardessy, która właśnie leciała do Lyonu, i to ona opowiedziała jej całą historię. Geraldine dostała od rodziców trzysta franków na drobne wydatki w Polsce. Przyjeżdżając dokonała wymiany tej sumy na złotówki. Kalczyńscy pomogli jej sprzedać franki nie po niskim kursie oficjalnym, ale po wyższym czarnorynkowym, żeby miała więcej pieniędzy na prezenciki dla swoich bliskich. Pilnowali, żeby poza tym za nic nigdzie nie płaciła i kupowali jej wszystko, na co miała ochotę. Mała wyrachowana spryciara opracowała sobie plan pomnożenia zaoszczędzonej sumy. Na lotnisku zażądała wymiany jej na franki. Nie chciała jednak przyjąć wypłaty po kursie oficjalnym. Powiedziano jej, że może wobec tego wydać pieniądze w strefie wolnocłowej, ale stwierdziła z całą stanowczością, że jej się to nie opłaci. Ostatecznie zdecydowała się na szybkie zakupy. Kupiła kryształy i cepeliowskie obrusy, czym wprawiła w zdumienie połowę personelu lotniska. Błyskawicznie, jak kalkulatorek, oceniała wartość i opłacalność nabytków. Nie skusiły jej ani zabawki, ani słodycze. To się nazywa handlowe podejście do życia.

Pewnie ma przed sobą świetlaną przyszłość w biznesie.


Skończyły się beztroskie dni plażowe i Kasia musiała zabrać się do pracy. Zosia z babcią wyjechały nad jeziora, a ona przystąpiła do prób.

Trzeba było przygotować zastępstwa w składance objazdowej, bo dwoje aktorów zajętych było w filmie i nie mogli wyruszyć w trasę.


Tymczasem w Gdańsku zaczął się wielki strajk w Stoczni. Maciek wrócił kiedyś wcześniej z redakcji i powiedział:


– Spakuj mi rzeczy, wezmę też śpiwór. Jadę do Gdańska.


– Jak to, przecież dopiero wróciliśmy znad morza?


– Kasiu, dzieją się tam wspaniałe rzeczy. Nie darowałbym sobie, gdyby mnie tam nie było.


Znowu pochłonięta bez reszty domem i pracą coś przegapiła?

Niezupełnie. Wiedziała, że Stocznia stoi, bo się o tym mówiło, ale musiała przyznać, że niezbyt w to wszystko wierzyła. Przecież nieraz już ludzie podnosili głowy. I co? Tylko jeszcze bardziej przykręcano śrubę.

Dlatego powiedziała Maćkowi:


– Wiesz, jak to się zawsze kończy. Tylko więcej ludzi w więzieniach i pokątnie szeptanych ponurych opowieści. Jesteśmy za dobrze strzeżeni, żeby mogło się stać coś naprawdę dobrego.


– Ten system opiera się na strachu. Jeśli wszyscy przestaną się bać, może się zawalić. Kasiu, wybuchła nadzieja, mówię ci, tego jeszcze nie było!


– Obiecaj mi, że nie będziesz się narażać.


– Muszę tam być, wesprzeć ich i napisać prawdę. Nie martw się, nie będę tam sam.


Maciek wyjechał, a ona nie ustawała w zdobywaniu informacji z Gdańska. Wkrótce to, co się tam działo, poruszyło nie tylko Polskę, ale i cały świat. Skromny elektryk przeskoczył płot w Stoczni i porwał za sobą wielkich i małych. Oby im się udało!


Impresario francuski przysłał Kasi depeszę z propozycją jesiennych koncertów. George Tretiakow też napisał, że otwiera się nowy ekskluzywny kabaret w Wersalu, gdzie chcieliby ją mieć na długo. Nie mogła teraz wyjechać. Tutaj za dużo się działo. Przecież nie mogła być od tego wszystkiego daleko. Takiego porywu nadziei nie było chyba od czasu Powstania Warszawskiego. Ludzie przestali milczeć.


Dopiero po podpisaniu porozumienia strajkowiczów z rządem Maciek wrócił do domu. Jego żona zajęta była robieniem poprawek w swoim programie. Cenzura zrobiła się o wiele bardziej liberalna, nie sposób było nie skorzystać z tego i nie wprowadzić aluzji do fascynującej rzeczywistości. Zmieniał się rząd, a dziennik telewizyjny spełniał rolę najatrakcyjniejszych programów kabaretowych lub igrzysk olimpijskich. W czasie jego nadawania były pustki na ulicach.


Żyli oboje tak intensywnie, że nie mogli sobie ze wszystkim poradzić i znowu wprowadzili do domu gosposię. Była nią dość jeszcze żwawa emerytka, zadbana i przystojna stara panna o imieniu Róża.


W kraju panowało coraz więcej swobody dla ducha i coraz mniej wygód dla ciała. Sklepowe półki opustoszały. Wystawanie godzinami w kilometrowych kolejkach w oczekiwaniu na dowiezienie jakiegoś towaru stało się jedyną metodą zaopatrywania domu. A pani Róża oświadczyła, że ona w nich stać nie będzie, bo ma wystarczająco dużo pracy w domu. Potraktowana tak pracodawczyni miotała się między pracą a kolejkami. Na wyjazdach koncertowych po Polsce też trzeba było myśleć, jak się wyżywić. Wszystko stanęło na głowie.


Koleżanki dziwiły się, że nie korzysta ona z propozycji wyjazdowych do Francji.


– Gdybym miała taką szansę jak ty, już by mnie tu nie było.

Możesz sobie tam żyć po ludzku, a siedzisz tu i męczysz się – powiedziała jej jedna z nich. – Na twoim miejscu wyjechałabym z rodziną do Francji i przeczekała tam, aż się tutaj różne sprawy ułożą.


Tak uważało wielu jej kolegów, ale to do niej nie trafiło.


Maciek był w euforii z powodu tego, co się działo. Praktycznie nie było go w domu. Za nic nie wyrzekłby się uczestniczenia w tych wszystkich zmianach. Ona też nie mogłaby odciąć się od tutejszych kłopotów. Chciała mieć we wszystkim swój udział.


Odtelegrafowała do francuskich agencji, że do końca roku jest związana tutejszymi kontraktami. Jeśli po tym terminie będzie coś dla niej, chętnie skorzysta. Odpowiedzieli, że wezmą to pod uwagę i przesłali pozdrowienia.


Święta Bożego Narodzenia Kalczyńscy spędzili tym razem z mamą Kasi i Władziem. Pod choinką pojawiła się nowa postać w ich życiu – wymarzony przez Zosię piesek, foksterier. Przywieźli go w wielkiej torbie, w której spał smacznie, postawili torbę pod drzewkiem i zasłonili ją innymi paczkami. Zanim usiedli do kolacji, piesek zaczął się wiercić, przewrócił torbę i wygramolił się z niej, nie czekając, aż święty Mikołaj da go Zosi w prezencie. Zerwał ząbkami aniołka z choinki i zostawił

kałużę na dywanie. Wigilia potoczyła się inaczej, niż była zaplanowana.

Dominowała na niej dzika radość Zosi i główkowanie, jak wołać na pieska. W metryczce zapisano „Florian”. Wydało im się to zbyt pompatyczne. Ale Florek, czemu nie? Mały rozrabiaka był

niekwestionowanym królem wieczoru. Zaczęła się musztra, przyuczanie pieska do życia w stadzie. Potem poszli na pasterkę, a kiedy z niej wrócili, zostawiony w łazience nowy lokator leżał zaplątany w rozwiniętą rolkę papieru toaletowego i spał smacznie obok kałuży. Na ich widok obudził się natychmiast i zaczął ogryzać im pięty ząbkami ostrymi jak szpilki.


Od czasu, kiedy wprowadzono kartki na żywność, pani Róża zaczęła się wahać, czy u nich zostać. Przez cały czas z wystanych przez pracodawczynię w kolejce kawałków mięsa odkładała sobie część, gotowała i zamykała w wekach. Robiła zapasy na czarną godzinę. Bała się, czy nie zabiorą jej kartki do wspólnego kotła. Kasia powiedziała jej, że skoro żywi takie obawy, może przejść na własny garnuszek, wtedy będzie miała pewność, że nic nie uszczknie z jej kartki. Upewniwszy się, że może być spokojna o swoje kartki żywnościowe, nie dostrzegła innego zagrożenia. Florek upodobał sobie ją do podgryzania nóg.

Ubierała się w stare dresy Maćka, żeby nie dosięgnął jej łydek, ale potrafił podskoczyć aż do jej pupy, choć miał zaledwie dwadzieścia centymetrów wzrostu. Kombinacje pani Róży z kartkami nie były przypadkiem odosobnionym, bo dziwne postawy ludzkie, niezwykła pazerność, kombinowanie, jak przechytrzyć innych, wynikały z tego okropnego systemu, w którym przyszło im żyć. Przepadło gdzieś nagle masło, mięso, ubrania i inne rzeczy. Było coraz biedniej i coraz szarzej…

Ludzie warczeli na siebie jak głodne wilki. Lisia przebiegłość potrzebna była do przetrwania. Nic nie można było kupić, wszystko trzeba było „załatwiać”.


[29] Małże


[30] W lewo


[31] W prawo


Rozdział dziewiętnasty

Siedzieli w garderobie Teatru Żydowskiego po pokazie dla PAGART-u nowego programu autorskiego Kasi, z którym jeździli od jakiegoś czasu po kraju. Był jednym z trzech, które konkurowały o to, żeby wyjechać do USA na koncerty dla Polonii. Reżyser komentował

właśnie ich potknięcia i to, co im się udało. Nie było to łatwe przedsięwzięcie, mimo jej doświadczeń z paryskiego stypendium. Kasia przygotowała z kolegami układy stepowania. Ćwiczyli je ponad dwa miesiące, a i tak efekt zależał w dużej mierze od dobrej do tego celu podłogi na scenie. W wielu domach kultury, w których grali, były sceny z podłogą pokrytą płótnem, podobnie jak w wynajętym na pokaz Teatrze Żydowskim. Uchwalili, że muszą wozić z sobą specjalną płytę do stepowania, żeby uniknąć kłopotów z podłogami, które niweczyły ich pracę. Innym utrudnieniem było to, że nie jeździła z nimi orkiestra.

Korzystali z nagranych wielkim kosztem podkładów muzycznych orkiestry radiowej. Były znakomite, ale w praktyce nie zawsze się sprawdzały, bo były to czasy nie dla estrady. Cała Polska strajkowała, zdarzały się przestoje w pracy różnych zakładów, także w elektrowniach.

W przypadku przerwy w dostawie prądu przedstawienie albo nie dochodziło do skutku, albo trzeba było je przerywać. A nawet jeśli prąd był, zdarzały się tu i tam zawahania w jego natężeniu, co zmieniało tempo i tonację ich półplaybacków. Tak więc to, co miało być ozdobą i usprawnieniem, stało się źródłem ustawicznych problemów.


Już od jakiegoś czasu zespół aktorów zatrudnionych w programie zmagał się ze zmęczeniem i zniechęceniem z powodu częstego braku warunków do dobrego spełniania swoich zadań. Kiedy PAGART

zaproponował im konkursowy pokaz na wyjazd do Polonusów, przyjęli to z niedowierzaniem. Stanowili zbyt liczną grupę jak na wyprawę za ocean – razem z personelem technicznym czternaście osób – a jeszcze chcieliby zabrać z sobą choćby pianistę z sekcją rytmiczną, żeby mieć muzykę na żywo. To z kolei nie byłoby ekonomiczne, a zresztą w USA nie ma chyba przerw w dostawie prądu.


Takie oto problemy omawiali w garderobie, gdy nagle wpadła tam zapłakana kierowniczka teatralnego biura i wykrzyknęła rozdzierającym głosem:


– Słuchajcie wszyscy, przed chwilą radio podało, że w Rzymie był

zamach na Papieża! Powieźli go do kliniki. Nie wiadomo, czy przeżyje.


W jednej chwili zrobiło się cicho. Przerwano dyskusję i już jej nie podejmowano. Ważne było tylko to, kto i dlaczego targnął się na życie Jana Pawła II i co teraz z nim się stanie.


Po dniach pełnych niepokoju nadeszła wreszcie radosna wiadomość, że Papież szczęśliwie wraca do zdrowia.


A oni dalej jeździli swoim przeładowanym autokarem w trasy po kraju. Wozili w nim dekoracje, kostiumy, ową płytę do stepowania – wieczną kość niezgody między nimi a ekipą techniczną – a także żywność i różne rzeczy codziennego użytku. Zapanowała bowiem tak nienormalna sytuacja na rynku, że wszystko trzeba było wozić z sobą.

Przyczyną tego były kartki zaopatrzeniowe, bez których nie dało się kupić w sklepach podstawowych towarów. Kartki obejmowały teraz już nie tylko cukier, lecz również mięso, masło, ryż, artykuły higieniczne, jak proszki i mydła, watę, ligninę, a nawet buty.


Bary i restauracje zamykano wcześnie wieczorem, nie było więc gdzie zjeść kolacji. Asortyment potraw obiadowych nie był budujący.

Licząc na jakieś wyżywienie w zakładach gastronomicznych małych miejscowości można było umrzeć z głodu. No cóż, jaka ekonomia, taka gastronomia, a żołądki nie chciały tego zrozumieć.


Taka to była trasa: koncerty z przerwą spowodowaną wyłączeniem prądu i bezmięsne obiady z niedosłodzoną herbatą w restauracjach.


Gorzko też smakowały wieści ze sporów rządu z Solidarnością.

W kraju wciąż działo się dużo rzeczy naraz. W porównaniu z latami powojennymi, kiedy to naród niezmiennie równym krokiem, bez przeszkód i potknięć podążał do socjalizmu, teraz nie można się było już w tym wszystkim połapać. Najlepszą recenzję tego, co dawniej do nich docierało, była wypowiedź kilkuletniej wówczas Zosi. Kiedyś podczas telewizyjnego dziennika tak strasznie rozrabiała i hałasowała, że Maciek omal nie dał jej klapsa, mówiąc: „Jak mi nie dasz obejrzeć dziennika, to ja ci będę przeszkadzał oglądać dobranockę”. Zosia płacząc odparowała; „A co ty masz ciekawego w tych dziennikach, co dzień to samo.

Wyskoczy Gierek, Kruczek, Koniczek, poorają, pospawają… i koniec dziennika”. Jej rodzice osłupieli. To było wiele miesięcy temu, teraz to już nie to. Nawet filmy rysunkowe Disneya mają mniejsze tempo niż przemiany w kraju.


– Szkoda, że nie jesteśmy na Ile de Ré – powiedziała któregoś dnia Kasia. – Poszłabym do sklepiku na kempingu i wykupiła wszystkie słodycze, jakie tam mają.


– Ależ ty się zachłystujesz tą swoją Francją! – powiedziała siostra Maćka, która przyjechała do nich w odwiedziny. – Słuchać już tego nie mogę. Lubisz kłuć w oczy tymi szmatami, frykasami, które tam jadałaś.

Od tego niedobrze się robi!


– Ja się zachłystuję? – zdziwiła się skrytykowana. – Żyją tam inaczej, to prawda. Po prostu wspominam i tyle. A zresztą nie pamiętam, żebym tak uparcie wracała przy tobie do tego tematu.


– Gdybym ja tam jeździła tak, jak ty, nie oglądałabym wystaw sklepowych i nie kupowała szmat. Ja bym chodziła po muzeach, zwiedzała…


– Mama też zwiedzała! Ciocia nie ma racji! – wtrąciła się Zosia.


Zuza ostentacyjnie wyszła z pokoju.


Co ją napadło? Jakiś nagły atak zawiści? Atmosfera się popsuła, wszyscy pochowali się po kątach. Kasi było przykro. Nawet nie dlatego, że została niesprawiedliwie oceniona. Było jej przykro, że trudna rzeczywistość wyzwala w ludziach taką gorycz i agresję. Bo wybuch Zuzy był klasycznym tego przejawem. Gdyby Kasia zachłystywała się dobrobytem, przecież nie siedziałaby teraz tutaj. Wyjechałaby z kraju jak wielu i korzystała z życia. Ale właśnie teraz chciała tu być. Pragnęła dzielić ze swoimi bliskimi troskę o byt codzienny i brać udział w tych podniosłych sprawach, które się wokół dzieją.


Jakoś puścili w niepamięć ów incydencik, ale rysa pozostała.

Maciek uważa, że niektórych spraw nie należy komentować. Trzeba zostawić je w spokoju i jakoś się uleżą. Jego żona jest za wyjaśnianiem wszystkiego do końca. Ludzie powinni jak najwięcej rozmawiać, żeby nie zostawało w ich wzajemnym zrozumieniu za dużo mrocznych zakamarków.


Z trudem przywykali do ciężkiej codzienności. Pani Róża razem ze swoimi kartkami odeszła od nich, bo twierdziła, że zbyt wiele się teraz od niej wymaga. Płacąc jej niebanalną sumę Kasia nie chciała zwalniać jej od stania w kolejkach. Nie potrafiły porozumieć się w tym względzie.

Po odejściu Róży trudno było Kasi pogodzić swoją aktualną pracę z prowadzeniem domu. Dopóki była w teatrze, sprawy te układały się o wiele prościej.


Maciek ostatnio był gościem w domu. Ciągle gdzieś wiecował.

Zofia podróżowała między Władziem a nimi i wyręczała córkę w opiece nad Zosią, kiedy ta wyjeżdżała na tournée. Te wyprawy za granicę i po kraju stawały się coraz krótsze, połowa koncertów w kraju w ogóle nie dochodziła do skutku z powodu niepokojów społecznych. Ale wszystko szło ku lepszemu. Można już było oddychać, mówić bez strachu rzeczy, o których się dotąd milczało. Jakoś te braki na rynku przetrwamy – mówiła sobie Kasia.


Cały listopad przesiedziała w Warszawie i wypracowała sobie w tym czasie nowy styl prowadzenia domu. Bazą żywieniową uczyniła różnego rodzaju sałatki warzywne i przetwory owocowe. Bo co mogła zrobić, gdy trudno było nawet o jajka. Biały ser też był rarytasem. Od czasu do czasu czerpała ze swego zapasu zarobionych dewiz i szalała z zakupami w Pewexie. Ale zapasik kurczył się nieubłaganie.


Dziesiątego grudnia miała wyjechać na ostatnią w tym roku, dziesięciodniową trasę koncertową. Zofia przyjedzie ją zastąpić w domu, a potem dojedzie do niej Władzio i spędzą razem nadchodzące święta.


Wielkim staraniem udało się jej zorganizować tradycyjne doroczne spotkanie z przyjaciółmi z okazji swoich urodzin. Porobiła zgrabne kanapki, skomponowała półmisek wystanych w kolejkach wędlin i mięs i stół jak zwykle prezentował się nieźle. Była do tego ciecz ognista i zgrana, wypróbowana kompania.


Goście często wznosili toasty, twierdząc, że inaczej grozi im „szok szynkowy”, który po miesiącach wstrzemięźliwości może mieć nieprzewidziane następstwa. Żartowali sobie z obecnej szarości i niewygody i szaleli jak zawsze. Przed północą rozległ się dzwonek telefonu.


Podniosła słuchawkę i usłyszała ciepły znajomy baryton:


Joyeux anniversaire, joyeux anniversaire[32] – popłynął śpiew.


– George, jak miło cię słyszeć!


– Co tam za hałas u ciebie? – spytał Trietiakow.


– Bawimy się.


– Jak to, bawicie się? Nie jesteś zaniepokojona?


– Że co?


– Bog ty moj! Ja uże niczewo nie panimaju! To wy tam nic nie wiecie?


– U nas są goście. Dziękuję za pamięć.


– Kati, ja myślę o tobie. Martwimy się wszyscy tutaj o was.


– O czym ty mówisz?


Nagle cisza. Rozmowa się urwała. To Florek przebiegając wyrwał

ze ściany przewód telefonu. Kasia odczekała chwilę, że może jeszcze raz zadzwoni. Niestety. Wróciła więc do gości i zrelacjonowała im dziwną rozmowę.


– Oni tam boją się Kremla bardziej niż my – stwierdził Maciek. – To, co u nas się dzieje, nie mieści się im w głowach.


Ale Sylwia, niespokojna o to, czy dojdą do skutku ich koncerty, powiedziała:


– Słuchaliście tego, co mówili na zjeździe intelektualistów? Kasiu, ja się boję, boję się, że coś się stanie.


– Daj spokój, co miałoby się stać? Mam dla ciebie żelatynę do ryby. Danka mi załatwiła.


Kasia zamyśliła się. Do czego to doszło? Wciąż ktoś komuś coś załatwia. Artystki prowadzą ze sobą rozmowy o tym, jak udało im się kupić ćwierć kilo masła, dżem truskawkowy czy żelatynę. Oto siedzi na jej urodzinach król polskich impresariów i mówi: – A ja dzisiaj zaopatrzyłem się na jakiś czas. Mam dziesięć żyletek, dwa kilo cukru i zrealizowałem kartkę na mięso. Pożyję jak panisko.


Takie rozmowy na przyjęciu? Przecież jest wiek dwudziesty, mieszkają w środku Europy…



Nazajutrz porządkując mieszkanie po urodzinowych szaleństwach Kasia zmagała się z nieznośnym bólem głowy. Była zła na siebie, że nie omijała toastów. No, ale zabawa była świetna. W tych czasach tak niespokojnych, pełnych zwątpień, a jednocześnie euforii, takiego odprężenia też im się trochę należy.


Po południu do bólu głowy dołączyło się łamanie w kościach.

Wieczorem pojawiło się drapanie w gardle. Połknęła więc dwie aspiryny i weszła do łóżka. Jutro powinna być w formie. O świcie musi stanąć w kolejce po kartkowe przydziały, żeby mama nie miała na głowie tego kłopotu, kiedy ona wyjedzie w trasę. A po południu jeszcze to zebranie Sądu Koleżeńskiego w ZAIKS-ie. Nie ma mowy, żeby tam nie poszła, bo od niedawna pełni rolę przewodniczącej.


Ta funkcja trafiła się jej w bardzo niewdzięcznym momencie.

Zamęt panujący w kraju obok pięknych emocji wyzwolił i złe. Ludzie są skłóceni, wytykają sobie dawną służalczość wobec systemu, oskarżają się, podejrzewają, piętnują. A ona z członkami swego sądu musi te spory rozstrzygać. Teraz ciągnie się za nimi wyjątkowo niemiła sprawa konfliktu między byłym szefem telewizyjnego działu rozrywki a pomysłodawcą jednego z prestiżowych festiwali. Wyciągają na jaw jeden drugiemu takie wyczyny, że skóra cierpnie. Kasia wolałaby nic o tym nie wiedzieć. Nie przypuszczała nawet, że ludzie sztuki mogą być aż tak skorumpowani. Niestety jest w środku tego piekiełka jako przewodnicząca Sądu Koleżeńskiego. Właściwie powinien to rozstrzygać zwykły sąd. Żałuje teraz, że zgodziła się na tę funkcję. Ale przecież nie mogła tego przewidzieć. Myślała o tym z niechęcią, trzęsąc się pod kołdrą. W domu zimno, za oknami mróz, jakiego od lat nie było, kaloryfery grzeją ledwie ledwie. Przerwy w dostawach prądu nie pozwalają włączyć piecyka elektrycznego.



Grypa złamała aż troje kolegów z jej zespołu. Gdyby i ona zachorowała, nie będzie przynajmniej miała wyrzutów sumienia, że to przez nią przesuwają termin wyjazdu. Mieli wyruszyć dziesiątego grudnia, ostatecznie wyjadą czternastego. Dobra nasza! – cieszy się Kasia. – Jeśli nawet dopadnie mnie grypa, mam jeszcze trzy dni, naszpikuję się lekami i jakoś stanę na nogi.


Kochana mama! Co by bez niej zrobiła? Na wieść o tym, że córka wyjeżdża w trasę, zostawiła swój dom pod opieką niezawodnego Władzia i przyjechała, żeby mieć oko na Zosię i Maćka. Muszę, muszę, muszę zrobić jutro wszystko, co postanowiłam! Siły nie opuszczajcie mnie, proszę – powtarzała sobie zasypiając.


Następnego dnia znowu czuła się fatalnie, ale załatwiła to, co chciała. Nie dość, że zrealizowała wszystkie kartki mięsne, to jeszcze została wciągnięta na listę „stałych realizatorów” w hali na Koszykach.

Nie będzie już musiała polować na dostawy mięsa. Jako „stały realizator” ma ten przywilej, że może cały swój przydział odebrać w określonym dniu miesiąca. Nie będzie wprawdzie miała wpływu na wybór towaru, ale otrzyma go w ilości, na jaką opiewają kartki, już przygotowany i zapakowany. Ona ma tylko zapłacić. W ciemno. Ale i tak uważa, że złapała pana Boga za nogi.


Kiedy stała w kolejce do tej zbawiennej rejestracji, zdarzyła się tam zabawna historia. Otóż w pewnym momencie weszła do sklepu przylizana blondynka. Ominęła kolejkę, stanęła przed ladą i cieniutkim głosikiem z obcym akcentem zapytała:


– Proszę pani, czy jest masło orzeszkowe?


Co poniektórzy kolejkowicze od razu wybuchnęli śmiechem, a potem inni dołączyli do nich, kiedy zagadnięta ekspedientka wziąwszy się pod boki przywołała ją do porządku: „Patrzcie państwo!

Orzeszkowego masełka się jaśnie pani zachciało, a margaryna co, w ząbki kole?” Dziwna klientka zaczerwieniła się, zbladła i poganiana niewybrednymi żartami opuściła sklep.


Kasi zrobiło się niewymownie przykro. Znała tę osobę. Była to pracownica ambasady francuskiej w dziale wiz. Odbierając od niej niejednokrotnie paszport ze stempelkiem zawsze dziwiła się jej cienkiemu głosikowi.


Zadając w sklepie zwykłe pytanie nie mogła przewidzieć, że narazi się na kpiny wygłodniałej tłuszczy. O Boże, co oni z nas porobili! – pomyślała Kasia. – Jeszcze trochę i będziemy z sobą walczyć o ochłapy jak zwierzęta.


Ten „wesoły” dla współkolejkowiczów incydent przyprawił ją o jeszcze większy ból głowy, którego od wczoraj się nie pozbyła, a zebranie Sądu Koleżeńskiego zupełnie ją wykończyło. Wróciła do domu po prostu chora. Matka przeraziła się na jej widok.


– Jak ty wyglądasz, Kasiu! Co się stało?


– Nic, jestem po prostu zmęczona – odpowiedziała.


Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że to jej zmęczenie nie jest normalne. Sięgnęła do szuflady po termometr i włożyła go pod pachę.

Kiedy po kilku minutach go wyjęła, otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. Wskazywał trzydzieści dziewięć stopni i osiem kresek!


– Muszę się przespać, mamuś – powiedziała. – Zabierz stąd Zosię i Florka. Jak trochę odpocznę, zajmę się nimi.


– „Wejdą, nie wejdą, wejdą, nie wejdą, wejdą” – śpiewała Zosia za drzwiami co sił w płucach.


Jej córeczka, wychowywana w domu matki–kabareciary, miała upodobanie do takiego repertuaru. Po podpisaniu porozumienia rządu z Solidarnością cenzura nie była w stanie poradzić sobie z wysypem tekstów nieprawomyślnych. Twórcy mieli ją teraz za nic. Song znanego satyryka Wejdą, nie wejdą ostatnio zrobił furorę. Dotyczył ewentualnego wkroczenia do Polski wojsk Układu Warszawskiego w celu stłumienia narodowego zrywu, podobnie jak w Czechosłowacji. Zofia dostawała furii, kiedy to słyszała. Miała ku temu powody: dwie wojny za sobą, unicestwienie jej pierwszej miłości, lata tułaczki. Dla niej więc ten kabaretowy song wcale nie był śmieszny. I rzeczywiście nie był, choć się nim zachwycano.


– W tej chwili przestań to śpiewać! – krzyczała na swoją małą imienniczkę. – Żebym tego więcej nie słyszała. Poza tym przeszkadzasz mamie. Jest zmęczona, chce odpocząć.


Wbrew postanowieniom Kasia nie mogła pospać sobie tego popołudnia. Telefon rozszalał się jak rzadko kiedy. Dzwoniła zaniepokojona pani Maja, żeby zapytać, co u nich słychać. Dzwoniły koleżanki, które bały się, że cały zespół może się rozłożyć przed rozpoczęciem trasy. Dzwoniła ciocia Gienia z zapytaniem, czy mogłaby przyjechać na święta. Dzwonił jej podsądny szef festiwalu, nieusatysfakcjonowany tym, że jego adwersarzowi wyznaczono zbyt niską pokutę. Na koniec, już po dziesiątej wieczorem, zatelefonował

i sam adwersarz, z informacją, że nie zgadza się z orzeczeniem Sądu Koleżeńskiego i wnosi o wznowienie procesu, na który przyprowadzi czterech wiarygodnych świadków z Komitetu Centralnego Partii, którzy dowiodą jego niewinności. Takie miał koneksje. Zaczął właśnie wymieniać ich nazwiska, kiedy połączenie zostało przerwane. Tylko tego nam brakowało – pomyślała Kasia – pracowników KC w ZAiKS-ie!

Zastanawiała się, czy nie oddzwonić do awanturnika, żeby sobie dał

z tym spokój, ale podniósłszy słuchawkę stwierdziła, że telefon nie działa.


Z ulgą zgasiła światło i usiłowała zasnąć. Stało się to dość szybko, ale nie na długo. Obudził ją jakiś senny koszmar. Toczyła się w jej śnie wojna światów. Jakieś latające potwory, rakiety, chaos i groza. Trudno było jej zorientować się, gdzie się znajduje, nie mogła oddychać.

Zdawało się jej, że jest ranna, bo wszystko ją bolało, nie dając się poruszać. Tak było przez całą noc. Budziła się co chwilę zlana potem, nie wiedząc, czy za przyczyną koszmarnych wizji czy jakiejś powalającej niemocy, która nią zawładnęła.


Było zupełnie widno, kiedy usłyszała pukanie do drzwi.


– Kasiu! Przepraszam, córeczko, ale muszę cię obudzić. Nie chciałam, ale boję się, że coś się dzieje.


– Co się dzieje? – odpowiedział jej zmieniony głos.


– Ależ ty masz wypieki! – zauważyła matka będąc już przy niej i dotknęła jej ciała. – Rany boskie, ależ ty masz gorączkę! Tego jeszcze brakowało! Zmierz ją zaraz – powiedziała, podając termometr leżący na szafce.


Kasia przypomniała sobie swoją wczorajszą temperaturę.


– Mamuś, wyjdź stąd natychmiast! – krzyknęła, jeśli to, co wydobyło się z jej gardła, można było nazwać krzykiem.


– No, coś ty, dziecko?


– Nie podchodź do mnie, bo się zarazisz! Mam chyba grypę.


– A tam, zawracanie głowy! Jeśli miałabym się zarazić, już by się to stało. Mierz gorączkę! O mnie się nie martw.


Łatwo jej było mówić. Miała słabe płuca po gruźlikach, do tego swój wiek i Kasia bardzo się o nią bała. Nie darowałaby sobie, gdyby matka, chcąc jej pomóc, rozchorowała się przez nią. Ale niewiele mogła teraz zdziałać. Zupełnie nie miała siły choćby podnieść głowę, a widziała jakby przez mgłę. A matka czekając na to, co pokaże termometr, mówiła do niej jakby od rzeczy:



– Myślałam, że przynajmniej to mam już za sobą – wojny. Ale widać urodziłam się pod parszywą gwiazdą…


– Co ty, mama? Lewą nogą wstałaś czy co?


– To dlaczego pod oknem stoi czołg i uzbrojeni żołnierze pod kioskiem?


– Co ty mówisz? Majaczysz? Żartujesz sobie ze mnie?


– Chciałabym, sama zobacz.


W Kasię natychmiast wstąpił duch. Podniosła się z łóżka i choć zakręciło się jej w głowie, podeszła do okna. Przetarła oczy i zobaczyła, że ulica jest puściusieńka. Żadnych przechodniów. Żadnych psów ani samochodów. Nawet na przystanku autobusowym ani żywej duszy.

Tylko ten czołg przed pralnią chemiczną naprzeciwko i żołnierze pod kioskiem.


– Weszli?… – rzuciła wątpliwy żart.


– Wypluj te słowa! Nie widzisz, że mają polskie mundury?


Kasi zrobiło się słabo. Termometr wypadł jej spod pachy, matka złapała go w locie.


– Rany boskie, czterdzieści stopni! To jakaś pomyłka, zmierz jeszcze raz.


– Wczoraj też prawie tyle miałam – szepnęła jej córka, trzymając się za głowę. Matka chciała ją podtrzymać, ale odsunęła ją od siebie.


– Nie zbliżaj się, mamuś, błagam! Nie możesz się zarazić!



Matka rozpłakała się.


– I co tu robić? Maćka nie ma w domu, pewnie pojechał do Radomia, słyszałam o szóstej dzwonek budzika. Telefon zepsuty – wiem to, bo próbowałam zadzwonić do Władzia. Ty chora. Nawet z Florkiem nie ma kto wyjść.


– Przecież Zosia może.


– Zosia walczy z telewizorem. Chciała obejrzeć Teleranek, ale nie mogła sobie dać rady z włączeniem. Ktoś poprzestawiał kanały czy co?


– O, jest! Jest, włączyłam! – usłyszały jej triumfalny okrzyk.


Z telewizora popłynął głos generała. Przez otwarte drzwi do dużego pokoju Kasia zobaczyła jego popiersie w mundurze obwieszonym orderami na tle flagi narodowej.


– Rodacy! Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy – powiedział i obraz zniknął.


– Co to znaczy? – spytała Zofia. – Co się stało? Dlaczego on przemawia tak uroczyście?


Na ekranie pojawił się znany spiker, także w wojskowym mundurze, i zaczął czytać ogłoszenia czy jakiś regulamin, co wolno, a czego nie wolno. Mówił, że dla bezpieczeństwa obywateli przerwano łączność telefoniczną i wprowadzono godzinę milicyjną. Kiedy ogłosił, że zamyka się szkoły do odwołania, do pochlipującej cicho babci dołączyła wnuczka. Florek nie rozumiejąc, co się dzieje, zaczął

podskakiwać i lizać je po twarzach. Kasia czuła się okropnie. Wiedziała, że stało się coś strasznego. Stan, w jakim była, nie pozwalał jej skupić się na tym ani zrobić czegokolwiek, co mogłoby ją uspokoić. Zresztą nawet nie miała pewności, że to, co słyszy i widzi, jest czymś realnym.

W chwilach większej świadomości wyrzucała sobie, że wczoraj działała tak aktywnie, stojąc kilka godzin w kolejce, mimo że była już chora, a także

uczestnicząc

w szarpiących

nerwy

obradach

Sądu

Koleżeńskiego, zamiast iść do lekarza. Teraz bardzo potrzebowała pomocy, ale nie miała szansy jej uzyskać.


Zofia zupełnie straciła głowę. Słuchając tego, co mówili w radiu i telewizji, miała straszny mętlik w głowie. Co znaczy „stan wojenny”? – zastanawiała się. – Będą strzelać do ludzi? Kogo oni mają się bać i czego spodziewać? A jeśli nie będzie wolno wyjeżdżać z miejscowości do miejscowości, to co będzie z nią, która jest co prawda u własnej córki, ale nie u siebie. Czy dostanie zezwolenie na powrót do domu?

A Władzio? Pewnie umiera z niepokoju. Ma biedak słabe serce.

W dodatku nienawidzi komunistów i ma niewyparzony język. Żeby sobie nie napytał biedy. Jak go ostrzec? Telefony nie działają i nie wiadomo, ile to potrwa.


Te wszystkie problemy przebiegały przez jej głowę, powodując narastające przerażenie. Historia nagle zatoczyła koło… Przed laty potrafiła wziąć się w garść i stawić czoła mimo ponoszonych strat, a teraz? Ma jeszcze więcej do stracenia i znowu wszystko zależy od niej.


Kiedy to sobie uświadomiła, w jednej chwili poczuła się mocniejsza.


– Zosiu, kochanie, uspokój się, nie płacz, bo mama się zmartwi, a nie powinna, bo jest bardzo chora.


– Ale nie umrze, prawda?


– A dajże spokój, dziecko, co też ci przyszło do głowy? Wyjrzyj lepiej przez okno i zobacz, czy ci żołnierze wciąż tam stoją? A ja przygotuję śniadanie.


Nie miała wprawdzie nadziei, że za oknem cokolwiek się zmieniło, ale chciała dać wnuczce jakiekolwiek zadanie, żeby czuła się pożyteczna i zaczęła z nią współdziałać.


– Babciu, odmaszerowali, patrz, nie ma ich! Czołg też odjechał

trochę dalej.


– No widzisz, to pewnie były jakieś ćwiczenia.


– Chyba tak, bo widzę chłopca z psem. Jak wyszedł, to pewnie oni nie strzelają do ludzi.


– Na pewno nie. To są ćwiczenia i takie ich przebieranki.


– My też wyjdziemy z Florkiem? – zapytała Zosia. – Bo on już prosił.


– Tak, kochanie, jak tylko zjesz, weźmiemy go na spacerek i pójdziemy razem do przychodni po lekarza.


– W niedzielę?


– Rzeczywiście, co tu począć… nie martw się, coś wymyślę. Wiem!

Pójdziemy do wujka Piotrka, on nam pomoże. Powinien już tu być, wiedząc, że mogę się martwić. Do diabła z tą ich wojną! – mruknęła i weszła do pokoju córki, żeby sprawdzić, jak się czuje.


Kasia spała oddychając głośno i chrapliwie. Dotknęła jej głowy.

Była wciąż bardzo gorąca.


– Co tu robić, co tu robić? Że też Piotruś i Kama nie domyślili się, żeby tu przyjść. Bo przecież w tych obwieszczeniach nie było mowy o tym, że w dzień nie wolno wychodzić z domu.


Zofia pogodziła się już z tym, że jej syn i Kama od niedawna są parą. Kiedy Kasia po powrocie z koncertów we Francji opowiedziała jej, jak się o tym dowiedziała, była najpierw oburzona, ale potem poruszona.

Po śmierci Bożenki, jego ślicznej młodej narzeczonej, biedak tak długo nie mógł dojść do siebie. Teraz wygląda na szczęśliwego. To co, że Kama jest starsza. Przecież Władzio także ma o trzy lata mniej niż ona…

Kama jest starsza od Piotrka o piętnaście lat, ale trzeba przyznać, że świetnie wygląda, a Piotruś po śmierci Bożenki posiwiał i sprawia wrażenie starszego, niż jest w istocie, i jeszcze bardziej niż dawniej zrobił się podobny do Teofila…


Ileż to niepotrzebnych myśli kotłuje się teraz w jej głowie.

Przypomniała sobie słowo w słowo opowieść telefoniczną Kasi po wizycie Kamy, która powiedziała jej wtedy, że czuje się zobowiązana do złożenia jej pewnego „oświadczenia”.


– Aż tak? – zapytała z rozbawieniem jej córka, ponieważ zabrzmiało to bardzo oficjalnie i intrygująco.


Kama, podobnie jak Kasia, wróciła niedawno z zagranicy. Piotrek, który pilnował jej domu, zamierzał poszukać sobie mieszkania, bo studiuje teraz prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Kasia była pewna, że już się z tym uporał.


– Mówię poważnie – przerwała Kama wesołość Kasi. – Czuję się w obowiązku oświadczyć ci, że Piotr będzie u mnie mieszkał.


– Wynajęłaś mu mały pokój? To świetnie! Zobaczysz, będzie ci to na rękę, on jest złotą rączką i w ogóle możesz na niego liczyć, to dobry chłopak.


– Ależ ty, Kasiu, jesteś naiwna – zniecierpliwiła się Kama. – Nie wynajęłam mu pokoju. My jesteśmy ze sobą!


– Jak to jesteście? W jakim sensie?


– Czy naprawdę muszę ci to tłumaczyć? W każdym. Kochamy się, rozumiesz?



Kasię po prostu zatkało. To prawda, że Kama była ostatnio jej najlepszą przyjaciółką, ale Piotruś był jej małym braciszkiem, więc nie mogła się z tym oswoić. Jak tylko Kama wyszła, zrelacjonowała tę rozmowę matce.


Teraz jeśli Zofię coś martwiło, to tylko to, że jej syn i Kama zanadto spiskują. Nie tylko biorą udział w jakichś akcjach protestacyjnych, ale także je organizują, ba, mają nawet w domu tajną drukarnię. Redagują jakieś przewrotowe pismo – „Przegląd” czy coś w tym rodzaju. Mój Boże, a jeśli ktoś na nich doniesie? W tym momencie Zofia przestała mieć pretensję do Piotra, że się u nich nie pojawił. Poczuła zimne poty na plecach i zaczęła się o niego bać.

Jednocześnie ten strach dodał jej bodźca do skutecznego działania.


– Zosiu, czy w waszym domu nie mieszka jakiś lekarz?


– Mieszka taki znajomy taty, co ma wilczura. Ten, co chodzi w mundurze. Jego żona też jest panią doktor.


– Zaprowadzisz mnie do nich?


– Tak, to koło Jacka z mojej klasy, mieszkanie numer dwadzieścia.


– Wspaniale. A może pójdziesz tam sama? Powiedz, że tatuś musiał wyjechać, a mamusia ma wysoką gorączkę. Poproś, żeby przyszli ją zbadać.


Okazało się to wspaniałym pomysłem. Oboje państwo Życińscy w niespełna kwadrans byli już u nich. Przysiedli na chwilę w salonie, czekając, aż chora się obudzi, żeby ją zbadać. Ich rozmowa z Zofią miała na nią zbawienny wpływ. Pan Życiński, chirurg, był wykładowcą w Wojskowej Akademii Technicznej na Bemowie, a jego żona kardiologiem w szpitalu przy Czerniakowskiej. Tym niemniej – jak sami powiedzieli – mieli wystarczającą wiedzę, żeby Kasię zbadać i udzielić jej pierwszej pomocy.


Zanim się obudziła, wyjaśnili jej matce, na czym polega tak zwany stan wojenny i jakie niesie ograniczenia. Od rana słuchali radia i śledzili komunikaty w telewizji, odkąd minął ich pierwszy szok. Większość tych komunikatów zrozumieli, ale tego, dokąd to prowadzi, nie wiedzieli, podobnie jak ona. Nie mogąc się doczekać przebudzenia chorej, postanowili przerwać jej niespokojną drzemkę.


– Kasia ma moją naturę – powiedziała Zofia. – Ja też śpię, jak mam gorączkę. Przesypiam moje choroby.


Po sprawdzeniu temperatury obmacali brzuch chorej, zajrzeli jej do gardła, wreszcie osłuchali ją dokładnie.


– Oj, źle, niedobrze – mówił pan Życiński. – Gdzież ona się, biedaczka, tak doprawiła? Wygląda mi to na obustronne zapalenie płuc.


– O mój Boże! A mówiłam jej, żeby nie szła na pół dnia w kolejkę przy takim mrozie. Już przedwczoraj źle się czuła.


– Trzeba będzie podać jej antybiotyk. Ale apteki będą czynne jutro.

Mają państwo bańki?


– W swoim domu mam, ale on jest aż w Zamościu.


– Proszę się nie martwić. My mamy. Zaraz je przyniosę – powiedziała pani Życińska – Potrafi pani je postawić?


– Tak, naturalnie.


– Ty postawisz, Alusiu, pani ma tu dużo innych rzeczy do zrobienia.


– Jak pan myśli, panie doktorze, nic jej nie grozi?



– Antybiotyk, bańki to duża ingerencja, powinno pomóc. Ale wie pani, jak to jest z płucami. To pierwszy raz czy ma do tego skłonności?


– Od dzieciństwa chyba pierwszy. Zresztą nie jestem pewna. Tyle lat temu wyszła z domu, podróżowała.


– Miewałam zapalenie płuc i oskrzeli – wtrąciła się chora. – Pani Alu, panie Zygmuncie, czy Mamie i Zosi nie grozi to, że ich zarażę?


– O to może pani być spokojna. Proszę myśleć o sobie.


Sympatyczni lekarze krzątali się przy chorej, wypytywali Zofię o różne sprawy i czy sobie poradzi ze wszystkim. Pan Zygmunt ofiarował się też wyprowadzić Florka razem ze swoim psem. Zwierzęta były w tym samym wieku, znały się i często bawiły się razem na spacerach. Każdy z piesków miał teraz zaledwie rok, więc nie były wobec siebie agresywne.


– Jak ja się państwu odwdzięczę? Przepraszam, ile jestem winna za wizytę? – zapytała Zofia.


– Proszę to schować i nie obrażać nas. W ciężkich czasach pieniądze jeszcze się wam przydadzą. Jesteśmy sąsiadami.


– Państwu też się przydadzą.


– Ale nie dzisiaj. Dzisiaj jesteśmy szczęśliwi, że możemy zrobić coś pożytecznego, zamiast martwić się o nasze dzieci, które wyjechały w góry i nie mamy z nimi kontaktu.


Przed wieczorem zaczął się w domu Kalczyńskich ruch. Drzwi nie zamykały się od krótkich wizyt. Wpadali artyści, przychodzili sąsiedzi i dopiero po dwudziestej pojawił się wyczekiwany Piotr z Kamą.

Przynieśli dla Zosi bajki na kasetach, żeby wyeliminować ją z narady rodzinnej. Zaskoczyła ich ciężka choroba Kasi i nieobecność Maćka.


– Pojechał o siódmej rano do Radomia na jakąś konferencję kartingowców i nie wiemy, kiedy wróci – poinformowała ich Zofia.


– To fatalnie – powiedział Piotrek ściszonym głosem, żeby nie denerwować chorej siostry. – Po pierwsze nie będzie miał tam co robić, bo wszelkie zebrania i nawet małe spotkania w grupach zostały anulowane, a jeśli go wylegitymują, może okazać się, że jest na jakiejś ich liście, będą mogli go zatrzymać.


– Co ty mówisz, synu? – Zofia przyłożyła palce do ust, żeby uważał na Kasię, ale ona drzemała przykryta mocno i rozgrzana bańkami. – Dlaczego nie wpadłeś wcześniej? Co z wami? Przecież macie w domu tę przeklętą drukarnię.


– Cicho, mamo! Otóż nie mamy jej już. Od rana wynosiliśmy ją ukradkiem w częściach do okolicznych śmietników.


– Chwała Bogu! Tak się o was bałam. Udało się wam?


– Nie było to łatwe. Musieliśmy sprawdzać, czy nie ma żołnierzy, czy ktoś nie idzie, no ale jest już po wszystkim. Potem pojechaliśmy do studia, bo Kama zostawiła w swoim biurku coś, co wolała zniszczyć, ale nie udało się nam tam wejść. Studio zostało zapieczętowane. Kama miała szczęście, że nie była na nocnym dyżurze. O północy wtargnęło tam wojsko, internowało większość pracowników i sprawdziło teren.

Woźny nam to opowiedział. Zabrali Kamy kolegów spikerów i redaktorów tak, jak stali. Rano, kiedy z radia dowiedzieliśmy się, co jest grane, w pierwszym rzędzie musieliśmy pozbyć się drukarni.

Musimy jeszcze opróżnić piwnicę z ważnych papierów i zszywek naszego tytułu.


– Synku, synku, po co wam to było? Nie będę miała spokoju. Tak się martwię o was wszystkich…



– Wybacz mamo, że wtajemniczyłem cię w nasze kłopoty, dodając ci zmartwień. Ale pomyśl, to, co u nas, to kropla w morzu. Nie wiemy tylko, czy Kama nie musi się ukrywać. Jednak skoro do tej pory nie przyszli po nią, to chyba już nie przyjdą.


– O Boże, Boże! – wzdychała matka.


– Daj spokój, mamo. Wolałabyś mieć syna tchórza?


– Na niewiele się ta wasza odwaga przydała. I tak zrobili to, co chcieli.


– To im się na długo nie uda. Nie poddamy się.


– A tam! Gadanie myszy do słonia. Powiedz mi lepiej, co ja mam począć w tej sytuacji z chorą Kasią bez Maćka i z przerażonym dzieckiem. Jak my tu sobie poradzimy?


– Poczekaj jeszcze z lamentami, może Maciek zaraz wróci.


– Wrócił? – usłyszeli cichy głos Kasi.


– Jak się czujesz, siostra?


– Podle… jest Maciek?


– Wszyscy na niego czekamy.


– A co z Florkiem, był na spacerze?


– Był z panem Życińskim, wyszalał się z jego Rolfem, teraz śpi jak zabity.


– To dobrze. A Zosia, co ona robi?



– Słucha bajek z kasety. Nie martw się. Byli twoi koledzy z programu, ale nie chciałem cię budzić.


– No tak, jutro jedziemy w trasę.


– Dziecko, gdzie ty chcesz jechać w takim stanie? Nie pamiętasz, mamy stan wojenny i żadnych koncertów nie ma. Wszystko odwołane…


– A, prawda! Wiem, ale jestem śpiąca – powiedziała i zamknęła oczy.


Maciek wrócił za piętnaście dziesiąta, tuż przed nastaniem godziny milicyjnej. Zofia rzuciła mu się na szyję. Witała go prawie jak męża, a nie zięcia. Zosia też wyskoczyła z łóżka. Tylko zaspana żona otwierając na chwilę oczy była powściągliwa:


– A, jesteś Maciek? To dobrze – ucieszyła się i znowu zasnęła.


Maciek opowiedział Zofii historię swojej niepotrzebnej podróży, zjadł kolację i wysłuchał relacji z tego, co się działo w domu. Bardzo zmartwił się chorobą Kasi. Powtarzał w kółko: „Ale nas urządzili dranie.

Ale nas urządzili…” Odetchnął z ulgą dowiedziawszy się, że Piotr wyspacerował Florka, i położył się spać. Mimo ogromu kłopotów, z którymi będzie musiał się zmierzyć, bezsenność nie chciała z nim mieć nic wspólnego.


Tuż po nastaniu godziny milicyjnej pod ich oknami przedefilowały czołgi, hałasując niemiłosiernie i niszcząc jezdnię. Ten triumfalny pokaz siły obserwowały przerażone oczy warszawiaków zza szyb rozjaśnionych jedynie odblaskiem reflektorów pojazdów opancerzonych, bo wszyscy wygasili światła w swoich domach. Zofię ogarnęło dojmujące wrażenie déjà vu. Coś podobnego przeżywała dawno, dawno temu, kiedy to sowieckie czołgi ciągnęły do Iszkołdzi. Ogrom nieszczęść, które po tym nastąpiły, miała już za sobą, a teraz jak to się skończy?


Weszła do łóżka płacząc cichutko. Przewracała się przez całą noc z boku na bok i co jakiś czas zaglądała do Kasi, która spocona, oddychając ciężko trwała w swoim niespokojnym, ale przecież uzdrawiającym śnie. Ona jedna nie do końca chyba zdawała sobie sprawę z tego, jaki to dopust boży tego feralnego trzynastego grudnia ich dopadł. Przynajmniej tak im się zdawało. Faktycznie zdawała sobie sprawę z tego, co się dzieje, ale była zbyt cierpiąca i słaba, żeby w jakikolwiek sposób na to wszystko reagować. Jej myślenie i reakcje były sparaliżowane gorączką, przez którą co rusz traciła kontakt z rzeczywistością.


Nazajutrz Polacy zaczęli swoje wegetowanie w stanie wojennym, ze wszystkimi jego uciążliwościami, ograniczeniami i strachem, ale także buntem, który od czasu do czasu tłumiono pokazowo. Nie przeszkodziło to jego narastaniu.


Trzeba było zapomnieć o ułatwieniach cywilizacyjnych, takich jak telefon i inne zdobycze techniki. Zaczął się okres „załatwiania”

i kombinowania. Czemu to miało służyć?


Tego dnia od rana Kasia miała znacznie niższą temperaturę, ale przygnębienie tym, co się w kraju stało, nie ułatwiało jej powrotu do zdrowia. Maciek wyszedł rano do pracy, żeby dowiedzieć się, że redakcja jest zamknięta do odwołania i każdy, kto będzie chciał podjąć w niej pracę na nowo, zostanie poddany weryfikacji. Na czym ona miałaby polegać, na razie nikt nie wiedział.


Pod wieczór Maciek z Zosią wyprowadzili Florka na spacer.

Zbliżała się godzina milicyjna, a ich ciągle nie było. Wreszcie wróciła zapuchnięta od płaczu, zmarznięta Zosia, a zaraz za nią blady i rozdygotany tata.


– Florek nam zginął – oświadczył i chodził nerwowo po domu, jak zwierzak uwięziony w klatce.


– Jak to zginął? – zapytała Zofia.


– Pobiegł za suczką czy psem i straciliśmy go z oczu w ciemności.

Wołaliśmy, biegaliśmy z Zosią po całej okolicy. Zupełnie jakby się zapadł pod ziemię. A teraz ta cholerna godzina milicyjna.


– Mój Boże, taki mróz. Jeśli się zgubił, to zamarznie. Poproszę dozorcę, żeby nie zamykał bramy.


Wszyscy byli załamani. Florek ze swoim temperamentem, swoim entuzjastycznym uczestniczeniem we wszystkim, co się w domu działo, stał się im bliski jak członek rodziny. Bawił, wzruszał i rozśmieszał.

Kochał i pozwalał się kochać. Kształtny, wesoły kłębuszek wełny, o ciepłym języczku, wilgotnym nosku i zmyślnych, figlarnych oczkach.

Czy w tej całej ponurej passie mieli stracić i jego?


Zrozpaczona Zosia z trudem zasnęła. Spała nerwowo i budząc się pytała:


– Florek wrócił?


– Śpij dziecinko, rano będziemy go szukać – uspokajała ją babcia.


Ledwie minęła poranna godzina milicyjna, Maciek poszedł na poszukiwania. Wrócił zdesperowany i zmarznięty.


– Nigdzie go nie ma. Poszedłem do weterynarza, żeby zapytać, czy Florek ma szansę przetrwać na tym mrozie. Twierdzi, że roczny foksterier jest za młody, żeby odnaleźć dom. Przywiąże się do pierwszej napotkanej osoby, która go pogłaszcze i nakarmi.


Zosia przytuliła się do babci i rozpaczała dalej. Ani babcia, ani matka nawet nie próbowały jej pocieszać, same też nie były w stanie powstrzymać łez.


Około godziny dziesiątej Maciek wyszedł po zakupy. Wrócił po paru minutach, a z nim usmolony jak węglarz Florek. Zaczął skakać i biegać jak szalony, fikał koziołki i ocierał się o meble. Wszystko pobrudził, pozawijał dywany. Ze łzami wzruszenia patrzyli na ten zwariowany taniec radości. Florek zjadł kawał kartkowej kiełbasy, napił

się mleka i zasnął. Spał osiem godzin.


Roczny Florek okazał się mądrzejszy, niż doświadczony weterynarz przewidział. Kiedy się zgubił i zorientował, że przed nocą nie znajdzie swoich opiekunów, a jest zimno, schował się w jakiejś piwnicy czy składzie węgla, a rano poszedł przed sklep, przy którym był

przywiązywany, gdy pan kupował bułeczki. Jedną z nich niósł zawsze w zębach do domu. Co przeżył w tę mroźną noc, pozostanie jego tajemnicą, ale raz na zawsze nauczył się nie odbiegać za daleko od swoich bliskich na spacerze.


Jak tylko Kasia zaczęła stawać na nogi, jej matka nie mogła sobie znaleźć miejsca. Niepokoiła się o Władzia tak bardzo, że bali się, żeby się od tego nie pochorowała. Dlatego bezrobotny Maciek załatwił jej przepustkę czy też zezwolenie na wyjazd do domu. Co za paranoja – na wyjazd do siebie urząd musi zezwolić. Żegnając się Kasia i Zofia szlochały, jakby rozstawały się na zawsze. Czy to możliwe, żeby inne miasto w tym samym kraju było jakby za granicą nieprzyjaznego państwa?


– Pisz mamuś, pisz, błagam cię. Muszę wiedzieć, co się z tobą dzieje, przecież nie mogę zadzwonić – powiedziała Kasia na pożegnanie.


Chwała Bogu, że Zosia lubi czytać, przynajmniej nie przez cały czas zanudza wszystkich pretensjami, dlaczego nie wolno jej tego czy tamtego. Jak logicznie wyjaśnić dziecku bezsensowne zakazy i bariery?

Korzystając z jej ciągotek do lektury, matka podsuwa jej coraz poważniejsze książki.



Snując się po domu w dniach swojej rekonwalescencji Kasia rozmyślała nad tym jak bardzo zmieniło się ich życie. Jej kostiumy sceniczne, nuty, teczki z tekstami programów stały się nagle pamiątkami z zupełnie innej bajki, a to, co ich czekało, stało się wielką niewiadomą.

Wszystkie plany, marzenia legły w gruzach. Trzeba jakoś wegetować, żeby przetrwać. Nic, tylko krzątanina przy garach i sprzątanie. Jakże inaczej te wszystkie nietrwałe zajęcia wyglądają, kiedy nie są jedynymi, beznadziejnie jedynymi zabijaczami czasu. Gdyby została we Francji, na co ją nieraz namawiano, cieszyłaby się pewnie luzem finansowym, powodzeniem, pracą… Ależ skąd! Nie mogłaby się tym cieszyć wiedząc o tym, co się tutaj dzieje.


Kiedyś w Paryżu była na déjeuner[33] u znajomych w Neuilly. Są to bardzo zamożni ludzie, mający dwie prawie dorosłe córki. Jedna jest prześliczna, tryskająca humorem, zdolna i utalentowana. Druga przykuta do wózka inwalidzkiego. Krzątali się wszyscy troje wokół kalekiej dziewczynki z pogodą i czułością, która ją wzruszyła.


– To chore dziecko, którym nas Bóg obdarzył – powiedział

gospodarz, gdy odbywali poobiednią sjestę w ogrodzie – jest naszym oczkiem w głowie. Ono nas łączy bardziej niż cokolwiek innego. Dzięki niemu poznaliśmy wartość uczuć wyższego rzędu, tak niezbędnych w życiu. W gonitwie po sukcesy rzadko się nad tym zastanawiamy, ale ani sukces, ani pieniądze, ani sława nie są w stanie zastąpić tych wzruszeń, które budzą się w nas we wspólnej trosce o Ségolène.


Zapamiętała te słowa. Wyszła z wizyty w podniosłym nastroju, z radością, że istnieją tacy ludzie, takie uczucia.


Teraz musi czerpać właśnie z zapasu drzemiących w nas „uczuć wyższego rzędu” siłę, optymizm i chęć do życia. Jest czas na to, by uczyć się polubić uciążliwe, niewdzięczne zajęcia, które są jednak konieczne do przetrwania.



Święta Bożego Narodzenia były smutne i mroźne. Wczesną Wigilię zorganizowali razem z Kamą i Piotrem. Trochę pośmiali się z psich szaleństw. Szejk Kamy śpiewał, to znaczy wył, starając się łapać tonację intonowanych przez nich kolęd. Florek natomiast popisywał się jazdą na desce; nauczył się tego w pokoju Zosi. Ona też dostarczyła im jaśniejszych chwil ciesząc się ze skromnych podarków. Wszyscy natomiast spłakali się razem z nią, gdy stłukł się jej mały słoik z nutellą, zakupioną przez Kasię w Pewexie za resztkę jej zarobionych dewiz.

Patrząc na nią wszyscy mieli łzy w oczach. Co za czasy, kiedy dziecko woli dostać na Gwiazdkę pastę czekoladową niż wymarzoną zabawkę…

I nie nacieszyła się tym długo. Słoiczek rozprysnął się na drobne kawałki i trzeba było całość wyrzucić. To był dramat!


Pierwszy dzień świąt spędzili u Ani i jej teściów, a drugi przespali w domu.


Ani przez chwilę Kasia nie mogła oderwać myśli od matki.

Przyrzekła sobie, że jak tylko poczuje się na tyle dobrze, żeby móc wyruszyć w podróż, wystara się o zezwolenie i zobaczy, co się u niej dzieje.


Tymczasem korzystając z nadmiaru czasu robiła powoli porządki w domu, sortowała nagromadzone papiery, porządkowała albumy ze zdjęciami.


Powolutku oswajali się ze stanem wojennym. Z pogodzeniem się z nim nie miało to nic wspólnego, ale potrafili w nim jakoś funkcjonować, żywiąc nadzieję, że nie będzie trwał długo. Tę nadzieję podtrzymywało jeżdżenie tam, gdzie gromadzili się ludzie odważnie protestujący przeciwko takiemu stanowi rzeczy i stawiający czoła zomowcom rozpędzającym te protesty. Wracali z takich wypraw podniesieni na duchu.


Jednakże ich sytuacja materialna pogarszała się. Oboje nie pracowali, kończyły się pieniądze. Zaoszczędzone dewizy topniały szybko, zresztą nie mieli do nich dostępu. Można było je pobrać z banku tylko w formie tak zwanych bonów, za które przeważnie kupowali w Pewexie żywność.


W połowie stycznia Kasia nie wytrzymała. Załatwiła sobie przepustkę, żeby pojechać do Zamościa. Liczyła się z tym, że ponieważ dotrze tam nocą, może będzie musiała przeczekać na dworcu do rana.

W pociągu ogarnął ją niepokój. A jeśli zastanę tam coś niedobrego? – rozważała. – Mama i Władzio to starsi ludzie, a telefony nie działają. Złe wieści docierają najszybciej – przypomniała sobie stare porzekadło i zwróciła myśli ku czemuś innemu.


Wreszcie nadszedł kres podróży. Parę osób wysiadło razem z nią.

Dowiedzieli się na dworcu, że przepustka na podróż pozwala też na nieprzestrzeganie godziny milicyjnej. Jest zresztą samochód wojskowy, który podwozi podróżnych do miasta. Wsiadła do niego i po kilku minutach była na miejscu. W oknach mamy paliło się jeszcze światło.

Zadzwoniła. Cisza. Czekała chwilę i zadzwoniła ponownie. Żadnej reakcji. Pukała głośno, zaglądała przez dziurkę od klucza. W mieszkaniu zgasło światło. I znowu cisza. Dzwoniła i dzwoniła nadaremno. Boże mój, chyba się nic nie stało? Wyszła przed dom, rozejrzała się, czy nie ma patrolu i zakradła się cichutko pod okno. Wspięła się po murku i zapukała. Nadal cisza… Wróciła i jeszcze raz zadzwoniła, jednocześnie wołając:


– Mamo, otwórz proszę, Władziu, otwórzcie!


To wreszcie poskutkowało. Usłyszała dreptanie, obróciła się zasłonka judasza.


– Mamusiu, to ja, Kasia!


Przekręcił się w zamku klucz, odskoczyła zasuwka, szczęknął

łańcuch. Mama wzięła ją w ramiona. Za nią stał Władzio z… młotkiem.



– Kasiu, dziecko, ale nam napędziłaś strachu.


– Ten młotek to na mnie? Gościnni jesteście, nie ma co!


Uściskali się. Mimo nocnej pory stół natychmiast zapełnił się przed nią.


– Przyjechałaś, córeczko, tak się cieszę. Martwię się o was strasznie.


– I vice versa . Dlatego tu jestem.


Opowiedziały sobie wszystko. Nazajutrz, kiedy Władzio wyszedł

coś załatwić, Kasia zwierzyła się mamie również z tego, że Maciek stał

się nieznośny, nerwowy i opryskliwy.


– Ależ Kasiu, on cię kocha, on się tobą tak szczyci. To jakieś głupstwa.


– Staram się tak myśleć, ale zadra w sercu tkwi.


– Dziecinko, nikt nie jest bez wad. Nie istnieje też absolutna wierność mężczyzn, jeśli chodzi ci po głowie, że może cię zdradza.

Sama też masz na pewno jakieś drobne grzeszki. No, przyznaj, że tak.

Nie pielęgnuj w sobie urazy, bo to zaszkodzi tylko tobie.


– Mamy tyle kłopotów. Maciek nie musi być taki drażliwy i wybuchowy. Staram się mu ustępować, ale czasem już nie mogę.


– Nie dopuszczaj do spięć. Obracaj wszystko w żart, podchodź

z humorem do jego wybuchów, a rozbroisz go.


– Z humorem! Dobrze ci mówić. W takich czasach…


– A w jakich czasach ja żyłam? Dzieciństwo pod zaborem, potem sieroctwo, wojenna młodość, zesłanie… Oj, Kasiu, wszystko łatwiej się znosi, jeśli szuka się sił w sobie samej.


Taka jest moja mama – pomyślała Kasia. – Co z niej za teściowa?

Umie się wznieść ponad wszystkie uprzedzenia, jest aniołem ugody.

Gdybym potrafiła być taka…


Następnej nocy Kasia wróciła do domu. Czekały ją tam niespodzianki. Jedną z nich było to, że Maciek znalazł pracę, w biurze turystycznym. Ma być urzędnikiem, nie dziennikarzem, ale to też ciekawa, pełna kontaktów praca, z perspektywą podróżowania.


Druga niespodzianka to paczki od przyjaciół z Francji – od Mai, George’a, Dimy i Duni. Ta od Mai została przesłana, pewnie dzięki protekcji konsula, przez ambasadę francuską. George przysłał między innymi wiele wycinków prasowych potępiających polskie władze za stan wojenny. Jego paczka została skontrolowana, ale jakimś cudem dotarła do adresatki. Poczciwy przyjaciel Kasi nie wiedział, że mógł jej tą przesyłką zaszkodzić. W paczkach były głównie: kawa, herbata, kosmetyki, słodkości i zabawki dla Zosi. Najbardziej ucieszyły Kasię listy od francuskich przyjaciół, pełne słów życzliwej pamięci i troski.

Zrewanżowała się swoimi długimi i serdecznymi listami. Dostała też telegram z Łodzi, zapraszający ją na rozmowy w sprawie wznowienia występów estradowych. Nie wiedziała, czy będzie to możliwe, bo przecież nie miała nikogo do pomocy w domu, ale Maciek pomógł jej podjąć decyzję.


– Jedź tam – powiedział. – Jakoś damy sobie z Zosią radę. Będzie jadła obiady w szkole. Jest już duża.


Wróciła z Łodzi uszczęśliwiona. Wznawiają koncerty na terenie Warszawy i jej okolic. Znów więc będzie pracować nie musząc wyjeżdżać z domu na dłużej.


Jednocześnie dostała wiadomość, że w Paryżu przy ulicy François, pierwszej równoległej do Champs Élysées, otwarto ekskluzywny hotel o nazwie „Nova Parka”, ufundowany przez bywających tam petrolowców z OPEC. Paryski agent Kasi przysłał jej zaproszenie na występy w tym hotelu przez okres pięciu tygodni. Jeśli władze nie zatrzymają jej paszportu, wyjedzie na krótko – postanawiła. – Dobrze, że telefony już działają, bo mogła poprosić mamę o zastępstwo w domu.

Los znowu zadecydował za nią. Ku swemu zdziwieniu otrzymała paszport.


Przyjeżdża do Paryża i nie może się nadziwić, jaki jest piękny, wyczyszczony, wybielony i beztroski. Wpada w ramiona przyjaciół

i cały woal ponurych przeżyć opada z niej, porwany powiewem radosnego zapomnienia.


Mieszka komfortowo w ogromnym apartamencie dla artystów, będącego reklamówką tego hotelu. W innych pokojach zakwaterowano: duet tańczących i śpiewających sióstr z Anglii, małżeństwo hiszpańskich tancerzy flamenco i Leilę, Pakistankę z Karaczi. Jest piękna, jakby wyczarowana z Bajek tysiąca i jednej nocy. – Jak żyję, nie widziałam takich oczu – myśli Kasia patrząc na nią. Stołują się w hotelu, mają wszystko, czego dusza zapragnie.


Sala, w której odbywa się show, przypomina egzotyczny ogród. Ze ścian biją fontanny, z filarów zwieszają się girlandy kwiatów. Estrada jest ruchomym tworem, który podjeżdża ku lożom, unosi się w górę i opada. Kasia musiała się do tego przyzwyczaić na próbie. Występ jest rejestrowany przez kamery, obraz rzucany na wielką ścianę i pokazywany w licznych rozsianych po hotelu monitorach. Śpiewa się więc z sobą w duecie. Kasi drugie „ja” ma około czterech metrów wysokości i małpuje ją dokładnie szerokim gestem.


Na sali pełno jest wytwornych Beduinów. Przy pierwszym koncercie wpadła w popłoch na myśl o tym, czy przypadkiem jej książę–następca tronu nie czyha gdzieś za filarem. Ale wróciła bez przygód do hotelu, pocieszając się tym, że może on już sobie króluje.



Upaja się Paryżem. Biega tyle, że wieczorami nie czuje nóg. Jak dobrze, jak słodko być znów „Cyganką”!


A Francuzi narzekają, że drożej, że gorzej, że ciężej. Nie wiedzą, co mówią.


Kasia obejrzała wystawę Picassa w Centrum Pompidou i wsiadła do metra na stacji Rambuteau.


Bonjour, madame, vous êtes bienvenue[34] – pozdrawia ją młody człowiek, szarmancko wskazując wolne miejsce. Ludzie siedzą i patrzą na to z uśmiechem. – Jaki jest pani znak zodiaku? – pyta, a ona odpowiada, włączając się do zabawy. Czyta jej horoskop na najbliższy tydzień i życzy szczęścia. Na następnej stacji zajmuje się paniami, które właśnie wsiadły. Są tak jak ona mile zaskoczone. Dookoła pogodne twarze…


Nie może nadążyć ze spotkaniami. Maja, Dunia, Dasza, George…

Jedynym mankamentem tego wyjazdu jest to, że nie będzie jej w domu na Boże Narodzenie.


Po dwóch tygodniach Kasi pobytu we Francji nadszedł telegram od Maćka. Informował w nim, że przylatuje służbowo na dwa dni do Paryża, tydzień przed Gwiazdką. Był to jego pierwszy wyjazd w nowej pracy. Co za cudowny zbieg okoliczności! – ucieszyła się Kasia. Agent, dowiedziawszy się o tym, wypłacił jej awansem całą sumę za występy, więc szaleją z Maćkiem, ile się da. Robią zwariowane prezenty dla Zosi, mamy, Władzia, sióstr, brata i Kamy, dla przyjaciół i naturalnie dla Florka. Jemu też należy się coś od życia. Jeśli przemówi w Wigilię ludzkim głosem, dowiedzą się, co myśli o tym, że w jego kraju nie ma psich konserw, piszczących języczków i rozciąganych smyczy.


Maciek płaci na lotnisku za nadwagę bagażu, a Kasia jest szczęśliwa, że w tym dziwnowojennym stanie będą mieli święta pełne frykasów i niespodzianek. Nocą w przeddzień jego odlotu oglądają w kinie „Biarritz” amerykański film antyradziecki zatytułowany Firefox.

W Polsce nie wolno oglądać takich filmów. Nie zezwalają na to WRON

i PRON[35]. A oni są teraz razem na nieprawomyślnym seansie. Co za rozkosz! Docenić to może tylko ten, kto jako sztubak nie został

przyłapany z papierosem w ustach w szkolnej toalecie i mógł go wypalić do końca.


Nadchodzi czas pożegnania. Kasia odprowadza Maćka i wraca do swoich zajęć.


Spektakle w „Nova Parka” kończą się o dwudziestej pierwszej. Ma więc czas na wieczorne życie towarzyskie, bo tutaj o tej porze się ono zaczyna. Należy się jej to. Nasiedziała się po uszy uwięziona w klatce powszechnego smutku, z okowami godziny milicyjnej. Nie znaczy to, że chce o wszystkim zapomnieć. Chce się tylko trochę zregenerować, zrobić sobie jakąś przyjemność na Gwiazdkę i Nowy Rok. Może kupić nową sukienkę? – przemknęło jej przez głowę. Ta myśl dodaje jej podniety. Wsiada do metra i jedzie na bogatą w sklepy ulicę Rivoli.

Wysiada przy Palais Royal. Tuż przy wyjściu robi się nagle tłok. Wpada ktoś na nią. Torebka w zamieszaniu zaplątuje się, czuje szarpnięcie paska, a potem ból w ramieniu. Wychodzi na ulicę. Jest ciepło jak w Polsce jesienią. Świeci słońce. A pojutrze święta! W „Samaritanie”

dostrzega sukienkę swoich marzeń. W sam raz, żeby wystroić się na Noël albo na sylwestrowy wieczór. Skromna, czarna, ze śmiesznym wycięciem pod szyją. Jest trochę droga, ale nie do przesady. Po prezentach, które jej mąż zabrał do Polski, rozgrzesza się na zapas i z tego wydatku. Sięga do torebki i… klops. Nie ma portfelika, nie ma karty „orange” z biletem do metra, została tylko podkowa na szczęście.


Czyżbym to wszystko zostawiła w domu? – zastanawia się. – Niemożliwe, przecież przyjechałam tutaj metrem. Nagle przypomina sobie zderzenie i szarpnięcie.


Biegiem wraca na stację Palais Royal. Stacja jak stacja. Ludzie wchodzą, wychodzą, czekają na peronie. W miejscu, gdzie poczuła szarpnięcie, nie dostrzega nic swojego. Owszem, jest trochę śmieci, ale nie jej portfel. Trzeba jechać do domu, ale jak? Nie ma nawet na bilet.

Bierze nogi za pas, prawie biegnie na plac Zgody, potem przesmykami wśród drzew na Champs Élysées Clemenceau, Polami Elizejskimi do George V i jest w domu. Nie ma i tu tego, czego szuka. Okradziono ją.

Przepadła połowa honorarium za pięć tygodni pracy. Zaczyna siebie obwiniać, że zabrała z sobą wszystkie pieniądze. Lepiej by było, gdyby oddała je Maćkowi. Nie będzie miała nowej sukienki. To pewnie kara boska. Tam, w Polsce, szarość, a ona się tu rozszalała. I po co jej była ta sukienka? Mało ich ma?


Musi pomyśleć, co ma robić. Dzwoni do pani Mai. Chce od niej pożyczyć pieniądze na bilety do metra. Nic więcej nie potrzebuje. Ma co jeść, ma gdzie mieszkać. Jakoś przetrwa. Prezenty, na szczęście, pojechały do domu. Tyle że wróci bez zysku.


Hania przywozi jej następnego dnia pieniądze od pani Mai, jej prawdziwego Ducha Opiekuńczego.


Menadżer strofuje ją:


– Szkoda, że wypłaciłem ci wszystko. Połowa by wystarczyła. Oj, Kati, Kati, kto to wsiada w Paryżu do metra z całym majątkiem?


Po koncercie przychodzi do niej impresario i podaje jej pięćset franków, mówiąc:


– To dodatek za Sylwestra. Pożegnaj się z zabawą, jaką sobie zaplanowałaś. Będziesz musiała śpiewać dwie godziny u Ritza.

Dostaniesz jeszcze dwa i pół tysiąca.


– Jesteś cudowny! I do tego mam śpiewać u Ritza? Jak opowiem o tym w Polsce, nikt mi nie uwierzy! Szczęściara ze mnie!



Wigilię spędziła nietypowo. Najpierw praca, potem pasterka w Nôtre Dame i spacer po Polach Elizejskich. Przedtem telefon do domu. Nazajutrz zapakowała w ładne, kolorowe świąteczne papierki drobiazgi przywiezione z Polski, jakieś cepeliowskie aniołki, obrazki z kompozycji kwiatowych, rzeźbione w drewnie kogutki dla dzieci, i pojechała do Saint-Germain-en-Laye na świąteczne śniadanie u Mai Tarnowskiej. Dom był pełen rodziny. Była u niej Hania z dziećmi i jej przyjaciele. Przez pół dnia trwało oglądanie upominków. Dzieci siedziały na dywanie oszołomione liczbą nowych zabawek i bawiły się kolorowymi tasiemkami, którymi były przewiązane prezenty. Mateusz filmował wszystko nową kamerą od Père Noël[36], Maja przeglądała piękny album historyczny Larousse’a, Kasia dostała czekoladki i swoje ulubione perfumy. Każdy miał po kilka paczuszek.


Tuż przed wyjazdem Kasi do Polski zadzwoniła do niej piękna i bogata Amerykanka rosyjskiego pochodzenia, która kiedyś, w czasie swego pobytu w Paryżu, często przychodziła do „Rasputina”. Pochwaliła się, że właśnie zarejestrowała swoją agencję koncertową i na pierwszy ogień zamierza jej zorganizować wielką trasę koncertową po Europie.

Kasia wysłuchała propozycji z uwagą, lecz nie potraktowała jej poważnie. Luba Orłowa d’Avignon była osobą czarującą, ale wedle Kasi zdania nie bardzo wiarygodną. Mówiono o niej, że była wielokrotnie zamężna z bogaczami i jest niesłychanie majętna. Będąc wdową po właścicielu kasyn w Las Vegas oczarowała na Lazurowym Wybrzeżu Księcia d’Avignon, który oprócz tytułu posiadał kopalnię złota w Afryce.


Kasia nie miała pojęcia, czy księżna oprócz chęci zostania menadżerem miała potrzebne do tego wykształcenie i kompetencje.

Przystojna Luba bywała też egzaltowana. Znała wszystkich i ją wszyscy znali, ale jako menadżerkę trudno ją było sobie wyobrazić. Wchodzenie z nią w jakieś układy wydawało się ryzykowne. Ażeby jednak jej nie zniechęcać podała jej przez grzeczność adres swój i PAGART-u, tłumacząc, że wszystkie ich kontrakty, zwłaszcza w stanie wojennym, muszą być dokonywane we współpracy z PAGART-em, bo inaczej nie dostaje się paszportu, co zresztą było prawdą. Sądziła, że Luba dowiedziawszy się o tym, machnie ręką na jej angażowanie. Powiedziała też, że wolałaby, aby ten kontrakt był aktualny później, bo póki co jest zajęta w Polsce.


– A dlaczego ja? – zapytała jeszcze, bo to ją intrygowało. – Dlaczego pani wybrała właśnie mnie?


– Bo pani jest charyzmatyczna i podoba mi się pani głos. Do tego jest pani Polką, a Polakom świat teraz pomaga. Tak więc przy odpowiedniej reklamie ludzie na panią przyjdą.


– Jeśli pani chce sprzedać na mnie bilety, wątpię, czy to się uda.

Nie jestem znana w Europie.


– A może ja mam publiczność dla pani?


No tak – pomyślała Kasia – pani Luba jest naiwna. Nie ma pojęcia, jakie prawa rządzą rynkiem rozrywki.


– Poza tym ktoś, komu ufam, polecił mi panią – kontynuowała Luba. – Ta osoba nie pozwala mi ujawnić nazwiska. Ale… ufam jej.

Dlatego przyślę pani kontrakt.


– To miłe z pani strony. Chętnie skorzystam z propozycji, ale termin realizacji przedsięwzięcia nie może być bliski. Dam pani znać, kiedy będę wolna. Bo do końca roku mam już inne plany. Potem, jak powiedziałam, chętnie skorzystam z pani propozycji, jeśli będzie jeszcze aktualna.


Odłożyła słuchawkę pełna wątpliwości, czy nie popełniła błędu odsuwając może „na nigdy” propozycję z jednej strony kuszącą, z drugiej wedle jej odczuć niezbyt wiarygodną. Wiedziała, że Maja Tarnowska zna Lubę d’Avignon i postanowiła dowiedzieć się od niej więcej o kompetencjach tej pani.



– Czy wiesz, że Luba zanim wyszła za księcia d’Avignon, była pracownicą samego Huroka? – powiedziała pani Maja dowiedziawszy się o propozycji, którą ta pani złożyła Kasi. – Nie zlekceważ jej!


Hurok był królem impresariów amerykańskich. To on sprowadzał

tam opery z Europy, Chór Aleksandrowa, „Mazowsze” czy zespół

„Śląsk”.


Dowiedziawszy się o tym Kasia napisała grzeczny list do Lubow d’Avignon, żeby nie spalić za sobą mostów.


[32] Życzenia z okazji urodzin, nasze Sto lat!


[33] Obiad


[34] – Dzień dobry, witam panią


[35] WRON – Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego; PRON – Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego, organizacje reżimowe działające podczas stanu wojennego


[36] Święty Mikołaj


Rozdział dwudziesty


Po zakończeniu kontraktu w hotelu „Nova Parka” i występie sylwestrowym w „Ritzu” Kasia wzięła udział w kolejnych „okrągłych urodzinach” swojej znakomitej orędowniczki i przyjaciółki – Mai Tarnowskiej. Poza rodziną w jej domu, jakże odmienionym, było sporo innych Polaków. Jak się potem okazało, tych, którzy po odbyciu internowania wybrali, niekoniecznie z własnej woli, Paryż na miejsce swego bytowania. Poza fetowaniem jubilatki wieczór zdominowały rozmowy stęsknionych Polaków o kraju. A tam, jak donosiły podziemne informatory i niezależne radio, ciągle coś się działo. Ksiądz Jerzy Popiełuszko w kościele Stanisława Kostki porywał swoimi kazaniami w czasie mszy za ojczyznę, drukowano buntownicze pisma… Te „krople” coraz skuteczniej drążyły skałę.


Kiedy goście opuścili dom pani Mai, Kasia dowiedziała się, jaka jest przyczyna jego metamorfozy. Był to teraz również dom Hani i jej dzieci, a właściwie młodszego jej dziecka, czyli trzynastoletniego Nikolasa, bo córka urosła na tyle (nie do wiary, niedługo miała skończyć dwadzieścia lat!), żeby się usamodzielnić. Wynajęła sobie mieszkanie, do spółki z dwójką równolatków, w Quartier Latin. Bliżej im stamtąd na Sorbonę i do nocnych klubów, gdzie dyskutują o swoich wizjach świata, tańczą, zakochują się i kruszą kopie o to, co w życiu jest najważniejsze, bo nauki zdobyte w domach mają za nic. Wszystkiego chcą same doświadczyć, dotknąć płomienia, żeby naprawdę uwierzyć, że parzy.

Chcą mieć prawo do popełniania własnych błędów…


– Taka jest młodość, Haniu, i nic na to nie poradzisz – pocieszała córkę Maja. – Za kilka lat wróci na łono rodziny i będzie sobie cenić każdą spędzoną z tobą chwilę. Ty też taka byłaś, a teraz nie mam lepszej od ciebie przyjaciółki.


– No, widzisz mamo, boję się tylko, że jak będziemy również współlokatorkami, zmienisz zdanie.


– No pewnie, bój się, bój. Jak mi będziesz ograniczać zakupy w Guerrisoldach[37], to naprawdę zrewiduję mój stosunek do ciebie. A na poważnie – nie obawiaj się, sama wiem, że to szaleństwo już mi przechodzi.


– Naprawdę, pani Maju? Czyżby przestała pani się stroić? – wtrąciła się Kasia.


– Muszę przestać. Albo się ograniczyć. Wiesz, przy przebierankach trzeba się mocno nagimnastykować, to się schylić, to coś zawiązać, a ja z poruszaniem się mam coraz więcej kłopotu.


– A dlaczego mieszkacie razem? Nie mogłaś, Haniu, utrzymać swojego domu?


– Mogłam. Ale mama chciała oddać swój dom polskim buntownikom, tym, których wasz rząd zmusił do emigracji.


– Oddać?


– Właściwie nie oddać, a wynająć za grosze. Mieszkają tam trzy rodziny. To są ludzie, którzy dużo robią dla kraju. Mają swoją wizję wolnej Polski, a ta ich wizja jest bliska naszej, to znaczy maminej. Do takiej ojczyzny będą mogli kiedyś wrócić…


– Jesteście Wielkie! – wykrzyknęła wzruszona do łez Kasia i uściskała obie panie, a potem zwróciła się do starszej z nich: – I pani, pani Maju, też pewnie marzy o powrocie do Warszawy chociaż na chwilę?


– I to jak! I to jak! Właściwie jest to dążeniem mojego życia, marzeniem tych lat, które mi zostały. Jego spełnienie było już blisko, kiedy wybuchła Solidarność. Ale teraz porozmawiałam sobie z tymi wspaniałymi ludźmi wygnanymi z kraju i myślę, że władzy tylko się wydaje, że odniesie zwycięstwo. Stan wojenny, upokorzenie tych, co walczyli, i wszystkich Polaków tylko odwleka naszą wygraną.

Wspomnisz moje słowa.


– No tak, pani Maju, ale ci ludzie są tutaj, a nie tam, więc…


– Będą działać z daleka słowem. Dwaj pracują już w „Kulturze”.

Mam dla ciebie dużo publikacji. Poczytasz sobie, to się przekonasz.


Kasia patrzyła z rozczuleniem na stareńką i jakby zmalałą panią Maję. W ostatnim okresie w jej nieco przygasłych oczach znowu zapaliły się wesołe ogniki. Prawdopodobnie od owej nadziei, którą w sobie pielęgnowała. Kiedyś była już prawie pogodzona z tym, że pożegnała się ze swoim krajem na zawsze. Po zmianach, do jakich doszło w związku ze zrywem solidarnościowym, wszystko w jej myśleniu się odmieniło. Wierzyła, że ludzie, którym tu pomaga, podobnie jak tysiące innych w kraju, nie dadzą za wygraną.


W czasie dwutygodniowej wizyty Kasi właściwie nie rozmawiały o niczym innym, tylko o tym, co i kiedy w Polsce się wydarzy.


– Czy ty bywałaś w Bibliotece Polskiej na Cité?


– A jakże! Przesiadywałam tam godzinami. I wie pani, na co wpadłam?


– Ciekawa jestem, powiedz, no powiedz, bo chciałam ci coś podpowiedzieć. Ale powiedz mi, na co ty wpadłaś?


– Znalazłam tam dzienniki naszych emigrantów z 1848 roku i wcześniejszych, od czasu powstania listopadowego. Zdumiało mnie, jak bardzo losy dzisiejszych wygnańców przypominają ich losy. Te same trudności, pragnienia, tęsknoty.


– Niesamowite! Właśnie o tym chciałam ci powiedzieć. Ja też kiedyś dokonałam tego odkrycia. No powiedz moja mała, czy my nie jesteśmy duchowo jednakie?



– To dla mnie wielki komplement, pani Maju. Kto by nie chciał

być podobny do pani!


– Przestań, bo poczułam się jak słoń radziecki!


– ???


– Pamiętam z Polski takie powiedzonko: „Słoń radziecki niedoścignionym wzorem słonia polskiego”.


– Znam je, ale z całą pewnością to nie było o pani.


– Żartuję, ale wiesz, dziecko, cieszę się, że dane mi jest żyć w tak ciekawych czasach.


– A kiedy one w Polsce nie były ciekawe?


– To prawda. Ale odkąd mamy papieża Polaka, to już się dzieje i dzieje. Historia przyśpieszyła tak, że trudno za nią nadążyć. Zwłaszcza gdy ktoś jest tak spowolniony, jak ja…


– Pani spowolniona? Nie znam młodych ludzi tak sprawnych umysłowo, jak pani!


– Ach, umysł mi na szczęście nie szwankuje, ale cała reszta…

szkoda gadać. Wszystko robię wolniej, mam coraz mniejszą podzielność uwagi, ruszam się jak mucha w smole. Nawet gdy dojdzie do tego, że wreszcie do tej Warszawy pojadę, to jak z tego skorzystam, taka niezdara…


– Niech no pani tylko przyjedzie, wszędzie panią osobiście zawiozę.


– Trzymam cię za słowo.



Dwa dni przed wyjazdem Kasi do Polski niespodzianie zatelefonowała do niej dawna właścicielka kabaretu „Les femmes modernes” w którym kiedyś wystąpiła. Potem kobieta razem ze swoim kabaretem przeniosła się do Montpellier.


– Jesteśmy w Paryżu, spotkasz się z nami? – zapytała.


– Wróciłyście? A co się stało?


– Och, wiele się skomplikowało. Mąż siostry wyjeżdża na jakąś konferencję do Cleveland, dzisiaj leci, żeby zdążyć. Mój mąż zasłabł

przedwczoraj i postanowiłam go zabrać z Lazurowego Wybrzeża, bo ma większe zaufanie do swego paryskiego lekarza. Nie pozwoliłyśmy mu siadać za kierownicą. To dwa… a poza tym…


– Pozdrów męża ode mnie.


– Dobrze. Może sama będziesz miała okazję to zrobić, jeśli nie trafi do szpitala.


– A co mu jest?


– Serce… Chciałabym, żebyś zanim wyjedziesz z Paryża, spotkała się na krótko z tymi moimi znajomymi, którzy byli w Paryżu u mnie na twoim koncercie. Panie z tego towarzystwa wpadły na pomysł, żeby zrobić coś dla Polski.


– To znaczy?


– Urządziły zbiórkę ekskluzywnych ubrań, żywności i leków i chcą, żebyś zobaczyła te rzeczy i podała adresy, pod jakie mają to wysłać.


– Najlepiej do Duszpasterstwa Archidiecezji Warszawskiej albo do kościoła św. Stanisława Kostki.


– Dobrze, gdzie chcesz. Możesz znaleźć czas jutro o czternastej?


– Tak, o czternastej mogę. Ale wieczór mam już zajęty. A gdzie mamy się spotkać?


– W tym samym klubie, w którym odbył się twój paryski koncert, czyli „Les femmes modernes”, który teraz nazywa się „La folle d’en face”. Trafisz tam? A może przyjedziesz do mnie i razem tam pojedziemy albo ja cię zabiorę z Lauriston?


– Wspaniale. Dziękuję Audrey, jesteś wspaniała, że myślisz o Polakach.


– No cóż, staram się. Jesteśmy zatem umówione.


Nazajutrz więc Kasia spotkała się z paniami z towarzystwa.

Najpierw był obiad, po którym nie obeszło się bez jej śpiewania. Nie była z tego zbytnio zadowolona, bo nie lubiła śpiewać z pełnym brzuchem. Ale nie to było najbardziej krępującą dla niej częścią tego spotkania. To, że grupa arystokracji finansowej wykazała się inicjatywą i zebrała wsparcie dla Polski będącej w trudnej sytuacji, nie było w Paryżu ewenementem. Od czasu ogłoszenia stanu wojennego z różnych stron taka pomoc co jakiś czas do Polski docierała. Miło było Kasi, że i wśród jej znajomych wyzwoliła się taka inicjatywa. Natomiast finał tego gestu trochę ją zniesmaczył. Jak się okazało, zebrane dary złożone zostały w dwóch pomieszczeniach na zapleczu klubu. Po tym, jak Kasia na prośbę organizatora wykonała kilka piosenek, nowa właścicielka klubu poprosiła o zgłoszenie się ochotniczek do pakowania i adresowania paczek, które miały pojechać do Warszawy, Gdańska i Krakowa. Ale zanim ofiarne ochotniczki przystąpiły do pakowania, przez mikrofon popłynęło ogłoszenie, którego nasza bohaterka wieczoru nigdy wolałaby nie usłyszeć, a brzmiało ono tak:


– Miłe panie, jak się zorientowałam, oprócz leków i artykułów żywnościowych udało nam się zebrać mnóstwo ubrań, butów, ba, prawdziwych kreacji znakomitych firm. Szkoda by było, gdyby szanowne koleżanki nie skorzystały z tej okazji i nie wybrały i dla siebie czegoś z tego rogu obfitości. A nuż znajdziecie w tym coś, co się wam spodoba. Obejrzyjcie to, moje miłe. Szkoda by było, żeby wszystko trafiło w ręce biednych Polek, które być może nie będą w stanie tego docenić. Wierzcie mi, im chodzi o ubrania, nie kreacje!


Po tym oświadczeniu panie właścicielki kont w wielu bankach poderwały się na nogi i ruszyły na łowy. Kasia siedziała w pustej sali zszokowana i upokorzona. Skoro milionerki uległy głupiej babskiej pazerności, powinny były to zrobić bardziej dyskretnie, a już z pewnością nie przy niej. Czuła się tak zniesmaczona, że nie wiedziała, czy zdoła spojrzeć tym kobietom w oczy.


Przebieranie darów, jak na jej gust, trwało dość długo, a gdy kobiety zaczęły pojedynczo wracać do sali restauracyjnej, prawie każda z jakimś łupem, żałowała, że nie uciekła stamtąd wcześniej, bo nie miała pojęcia, jak się wobec nich zachować. One natomiast były wesołe, ożywione i z zadowoleniem pokazywały sobie, co której udało się znaleźć.


– A teraz ty, Catherine, idź sobie coś wybrać – zaproponowała jej Audrey. Trzymała w ręku tylko mały szaliczek i torebeczkę z cekinów.

Trzeba jej było przyznać, że okazała się bardziej wstrzemięźliwa niż jej kompania. Ale tego „teraz ty” Kasia nie mogła jej wybaczyć. Pokazała jej w ten sposób, jakie jest jej miejsce w szeregu. Wobec tego odpowiedziała:


– Dziękuję. Wszystko, co chciałam mieć dla siebie i moich bliskich, kupiłam już za zarobione pieniądze. Nie ma miejsca na więcej w moich walizkach.


– No cóż, skoro tak uważasz. Nie musisz unosić się honorem –

powiedziała Audrey. Reszta filantropek pewnie też uznała ją za nader arogancką.


A niech sobie myślą, co chcą – pomyślała Kasia. – Ja też mam o nich swoje zdanie.


Wracała pociągiem.


Celnik enerdowski obudził ją głośnym: „Achtung!” i „Pass Kontrole!” Skończyło się na tym, że podała mu paszport nie podnosząc się z posłania. On zaświecił w jej stronę latarką i głośno przybił pieczęć w paszporcie.


Gorzej było na granicy polskiej. Celnik był ojcem licznej dziatwy, z czego zwierzył się jej, kiedy zobaczył, że wiezie dla jedynej córki cztery nutelle i wiele innych łakoci. Okazało się natychmiast, że ma za dużo bagażu, za co powinna uiścić opłatę albo oddać połowę słodyczy, co będzie dla niej bardziej korzystne, niż pozbywanie się dewiz. Serce ją bolało, że Zosia nie zobaczy znacznej części tego, co jej mama wiozła, ale na szczęście nie wiedziała, ile miała tego mieć. Kiedy celnik zniknął

z łupem, a pociąg ruszył, uświadomiła sobie, że jego dzieci mając tak zapobiegliwego ojca chyba nie są głodne. Pociąg był przecież pełen ludzi z dużym bagażem.


Bliscy ucieszyli się z prezentów, ale jeszcze bardziej z tego, że wreszcie mają ją przy sobie. W odróżnieniu od Florka, który obwąchał

i obtańczył każdą wystawioną na peron Dworca Gdańskiego jej walizkę i tak się w tym zapamiętał i wyładował, że odzyskaną panią zupełnie zignorował. Dopiero w domu wieczorem siedział przy niej. Prawdę mówiąc, nie bezinteresownie. Łapał co chwilę wyjęte z bagażu a to piszczącą żabkę, a to psie ciasteczka, a to ususzone świńskie ucho.

Wynosił to po kolei za kanapę. Tylko rozciąganej smyczy nie docenił.

Nic dziwnego. W Polsce jeszcze takich nie było. Bo tę, którą kiedyś podała dla niego, jego pan zgubił na lotnisku Orly z całą torebką innych prezentów…


Opowiadania z zagranicy i z Polski zajęły im czas do północy.

Zwierzenia Kasi o tym, że nazwano ją „niewdzięczną”, Zofia skomentowała jednym ze swoich słynnych powiedzonek:


– Gówno chłopu, nie zegarek, ot co!


Uśmiali się z tego serdecznie i tak zakończyli ten wieczór powitalny.


Kasia wdrażała się powoli w stary kierat: kolejki, koncerty, „Podwieczorki przy mikrofonie”, próby i inne obowiązki stanowiące jej niełatwą codzienność. Kalczyńscy mieli zawsze szerokie grono przyjaciół i znajomych, ale teraz coraz mniej było spotkań towarzyskich.

Ludzie się jakoś pozmieniali. Mniej się odwiedzają, bo panuje nastrój przygnębienia, są też inne prozaiczne powody: mają za mało kawy i za mało cukru. Jakby to było ważne. Pożyliby we Francji, która opływa we wszystko, ale jej mieszkańcy z gościnnością nie przesadzają. Tu jednak teraz rzadko, bo rzadko, ale przy ważnych okazjach bywają nad podziw wystawne przyjęcia. Ale rzeczywiście tylko od czasu do czasu. Na co dzień panoszy się zgarnianie okruchów pod siebie.


Kurczą się przyjaźnie. A może środowisko Kasi w ten sposób się starzeje? Jedna z jej koleżanek wyszła za mąż i chociaż wszędzie była zapraszana, nikogo na ślub nie zaprosiła. Inni ich przyjaciele żrą się między sobą, jakby im wrogość między rządem a narodem nie wystarczała. O Kasi chodzą po mieście plotki, że za jej siedzeniem miesiącami w Paryżu coś się zapewne kryje. Co? Tego właśnie nikt nie wie. Ani ona sama.


Mówi się też, że zaproponowano jej etat w teatrze i odmówiła, bo wolała wyjechać do Paryża. Etatu nie było, tylko rólka zupełnie dla niej nieodpowiednia.


Jej mama twierdzi, że powinna wreszcie dać sobie spokój z wyjazdami, bo wszystko sobie nimi psuje. Ilekroć jej życie artystyczne tutaj nabiera rozpędu, przerywa to brutalnie wyjazdem nad Sekwanę.


– Pewnie masz, mamuś, rację, ale to nie jest moja taktyka działania. Tak się po prostu układa życie.


– Już ty się weź lepiej za ten program kabaretowy, który ci proponują. W końcu i Maciek się zbuntuje. Jakie on, biedak, może mieć korzyści z żony korespondencyjnej? Mówię ci, pisz ten kabaret.


Rzeczywiście, niedługo po jej powrocie Estrada Łódzka zaproponowała, żeby skrzyknęła grupę aktorów i zrobiła z nimi autorski program kabaretowy.


Odkąd zniesiono stan wojenny, skończyło się bojkotowanie przez artystów telewizji, radia i scen mogących mieć powiązanie z reżimem.

Kabaret, zwłaszcza polityczny, stał się wiodącym kierunkiem sztuki.

Miało to dobre i złe strony. Buntownicze utwory podtrzymywały ducha, były aktami zaraźliwej odwagi. A tam, gdzie odwaga się budzi, strach umiera. Podnosząc głowy Polacy właśnie tę prawdę na nowo odkryli. Jak i to, że tam, gdzie ludzie przestają się bać, straszący tracą rezon i grunt pod nogami. Ale przez ten powszechny pęd do satyry, pospolite ruszenie kabaretów, sztukę się nie raz dewaluowało. Wystarczyło stanąć, sypnąć dowcipami na temat władzy, a już towarzyszył temu dreszczyk emocji i grzmiały oklaski. Każdy, kto wszedł na scenę i kontestował, czuł

się artystą i tylko nieliczni łapali się za głowy, wiedząc, do czego to prowadzi.


Kasia rozmawiała o tym z panią Mają, która powiedziała jej wtedy:


– W każdej sytuacji politycznej kraju trzeba dbać o formę sztuki.

Bo tylko dzięki sztuce wysokich lotów chronimy naszą tożsamość. Jeśli bylejakość się rozpanoszy, ranga sztuki spadnie na długie lata, nawet jeśli system polityczny się poprawi.


Biorąc się teraz za tworzenie programu Kasia wciąż wracała myślą do tej rozmowy.


Minął miesiąc, a już była prawie gotowa zebrać aktorów i zacząć próby. I pomyśleć, że gdyby nie nagrania z Łódzką Orkiestrą Radiową, nigdy by do tej propozycji nie doszło. Przypadek sprawił, że szef orkiestry zaprosił ją na koncert z okazji jubileuszu miasta Łodzi, chyba dlatego że orkiestra dopiero co nagrawszy z nią jej piosenki, miała ich akompaniamenty w repertuarze. Dwie z nich miały ostre poetyckie teksty o gorzkiej wymowie. Obecny na koncercie dyrektor estrady posłuchawszy autorki uznał, że chciałby mieć cały taki program.


Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że estrada zaangażowała aż dwoje tak zwanych organizatorów do eksploatowania kabaretu. Jednego dla województwa łódzkiego, a drugiego na całą Polskę. Podczas gdy aktorzy, reżyser i autorka w wynajętej w Warszawie sali pracowali nad kształtem artystycznym programu, organizatorzy prowadzili między sobą wojnę na śmierć i życie. Okazało się bowiem, że mieszkali kiedyś obok siebie i byli zawziętymi adwersarzami politycznymi. Kobieta, która miała organizować ich występy w całej Polsce, i jej mąż należeli do tych, którzy z przytupem sprzyjają twardogłowym. Donieśli nawet na sąsiada będącego entuzjastą Solidarności, Rajewskiego, w wyniku czego znalazł

się on na liście internowanych. Spędził półtora roku pod opieką ośrodka w Białołęce. Stracił wtedy połowę zdrowia i żonę, która zmarła w czasie jego nieobecności. Był zdesperowany i po opuszczeniu ośrodka przeniósł się do Łodzi. Domyślał się, komu zawdzięcza to, co go spotkało, bo tylko jego sąsiadka wiedziała, gdzie się ukrył, żeby uniknąć aresztowania. Kiedy tych dwoje odnalazło się na równoległych stanowiskach, nie mogli się porozumieć w żadnej sprawie. Mieli uzgadniać terminy, a celowo je sobie blokowali, walczyli w każdej najdrobniejszej sprawie, dotyczącej sposobu reklamowania zespołu, rekwizytów i tym podobnych W ten sposób ci, którzy mieli im zawdzięczać pomyślność w pracy, stali się narzędziem ich walki, ale nic o tym nie wiedząc pracowali oczywiście w jak najlepszej wierze.


Premiera kabaretu poprzedzona została próbą generalną w sali wynajętej od kasyna, o którym szeptano, że należy do KC PZPR. Ci ludzie, reprezentujący poglądy najlepszego ponoć systemu na świecie, nie gardzili – jak widać – rozrywkami gorszej części świata. Salę załatwiła Alicja Tchórzewska, organizatorka kabareciarzy z programu na Warszawę i Polskę (poza regionem łódzkim), z czego była bardzo dumna. Publiczność – jak się potem okazało – tylko w połowie była zwyczajna. Ta druga połowa składała się z ludzi skrzykniętych jako wysoka komisja.


Ku najwyższemu zdumieniu aktorów i twórców programu tuż po spektaklu, przyjętym zresztą z aplauzem, zaproszono ich na naradę.

Posadzono przy stole na środku sali kasyna, kiedy publiczność jeszcze tam była, bo dopiero zaczęła opuszczać salę. Odbyła się istna rzeź

niewiniątek.


Konsternacja atakowanych była tym większa, że nie wiedzieli, co to za ludzie ich tu zwołali i dlaczego uzurpowali sobie prawo do wystawiania im cenzurek, poklepywania ich po ramieniu i wręcz ordynarnego postponowania niektórych z nich. To było zupełnie jak zebranie ZMP z początków PRL-u, z całym arsenałem chwytów: krytyki koleżeńskiej i innych praktyk z czasów stalinowskich. Najwięcej dostało się autorce.


– Co to są te zakamuflowane dowcipy i aluzje poetyckie?

Koleżanko, kto teraz tak pisze? Teraz się wali prosto z mostu, z grubej rury. Nie wiecie, do licha, co to kabaret? Czy ja mam was uczyć, jak należy pisać? – W tym miejscu krytyk zajrzał do programu, a po chwili kontynuował swój spicz: – Drugi i piąty numer trzeba napisać na nowo, mniej kwieciście, tak jak powiedziałby to prosty człowiek. O, tu mam zaznaczone: „Dziadowska ballada” – nie mówiąc już o tym, że to utwór chybiony, broń Boże, abyście chcieli pokazać go za granicą, jest on tylko na użytek wewnętrzny. Ewentualnie. W dodatku co to za obsada?

Amanci znani z tego, że grają w filmach paniczyków albo fircyków u Fredry. To powinni śpiewać faceci z jajami, tacy ze sztandarem, na którym jest robotnicza krew. A nie te dwa lalusie. Jakby się nie starali, nikt im nie uwierzy. A poza wszystkim ten utwór, miła koleżanko, to twór sztuczny, szkalujący Polskę.


– Przepraszam, a panowie są z cenzury? Bo my mamy pieczęć zatwierdzającą ten tekst.


– Pewnie wychodził ją na Mysiej pan Rajewski? On jest specjalistą od mataczenia.


Aktorzy zaczęli wymieniać znaczące spojrzenia. Jeden z nich, niewątpliwy autorytet, nie wytrzymał:


– Kim panowie są i co tu jest grane? Jakim prawem wchodzicie z butami w nasze sprawy zawodowe i kto was upoważnił do takiego zachowania?


– Niech no kolega spuści z tonu. Jesteśmy z wojewódzkiego biura kultury przy WRON-ie.


– A co ma do naszej pracy wasza Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, pożal się Boże?


– Proszę się liczyć ze słowami, bo pan tego pożałuje.


– Grozi mi pan? Koledzy – zwrócił się do piętnowanych – proponuję, abyśmy stąd wyszli. Nie dajmy się obrażać. Ta dyskusja nie ma najmniejszego sensu.


Po tych jego słowach zespół solidarnie podniósł się z miejsc i poszedł na zaplecze.



Rajewski blady jak płótno wyszedł z nimi. Alicja Tchórzewska, ich druga organizatorka, została, próbując załagodzić spór.


– Przepraszam, kochani – mówił do zniesmaczonych aktorów zdenerwowany Rajewski. – To wszystko przeze mnie. Pani Tchórzewska czuje się wobec mnie mocno winna i dlatego tak wściekle atakuje. To jest najzwyklejsza rozgrywka polityczna między mną a nią. Niestety uderzyła w was.


– A właściwie o co w tym wszystkim chodzi?


– Pewnie o sumienie, w ten sposób głuszy swoje wyrzuty sumienia.

– Tu opowiedział im swoją tragiczną historię, w dużej mierze spowodowaną kłopotliwym sąsiedztwem.


– A w ogóle to ja powinienem złożyć rezygnację – wyznał na koniec.


– Pan? Nigdy w życiu. To z nią nie chcemy pracować – powiedział

któryś z aktorów.


Zanim doszło do premiery, która wbrew poprzednim planom odbyła się w Łodzi, a nie w Warszawie, prawie wszyscy realizatorzy tego przedsięwzięcia zostali zniechęceni do uczestniczenia w nim. Nie z powodu jego słabego poziomu, bo temu przeczyły owacje publiczności, ale za przyczyną okoliczności towarzyszących. Reżyser, któremu „fachowcy” z WRON-u nadepnęli na ambicję, sprowadził

z ZAiKS-u i SPATiF-u autorytety, które miały odmienne zdanie od pierwszych krytyków. Dla uczestników programu sytuacja, w której wciąż odbywały się sądy nad nim i ciągle musieli starać się o cenzurki, była niekomfortowa i upokarzająca.


„Dla artysty czy twórcy publiczność jest najwyższą instancją opiniotwórczą, a tam, gdzie się to rozszerza na inne mocodawcze

instytucje, sztuka musi się poddać” – powiedzieli sobie w końcu i było po wszystkim.


Tymczasem Zosia zakończyła swoją edukację w szkole podstawowej i zdała pomyślnie egzamin do renomowanego liceum.

Pewnego dnia spakowała swoje uszyte przez matkę i babcię kostiumy, w których tańczyła i śpiewała od kilku lat w znanym harcerskim zespole, i poprosiła, żeby zawieźć ją do Pałacu Kultury, gdzie odbywały się zajęcia.


– Macie dzisiaj koncert? – spytała matka.


– Nie, ale ma być druh na próbie. Chcę go zawiadomić, że odchodzę.


– Nie szkoda ci?


– Ani trochę.


Zosia była od pewnego czasu zniesmaczona tym, co się ostatnio tam działo za kulisami atrakcyjnych dla dzieci i młodzieży zajęć. Odkąd zespół zaczął brać udział w prestiżowych koncertach i wyjeżdżać za granicę, zaczęły się rozgrywki konkurencyjne aranżowane przez nadambitne mamusie. Wysyłały na przykład swoje pociechy na pikiety przed wejściem do Pałacu Kultury, żeby zawiadamiały podążających na próby swoich kolegów i koleżanki o tym, że zajęcia odwołano. Nie była to prawda, ale ci, co zawrócili, przez nieobecność tracili szansę na wyjazd czy występ. Zespół był przyjemny, o dobrym poziomie, chociaż amatorski, ale zakulisowe rozgrywki w nim były nieraz bardziej wyrafinowane niż w przybytkach sztuki zawodowej.



Obdarzona wrodzonym poczuciem sprawiedliwości Zosia buntowała się przeciw takim praktykom i trudno było się jej dziwić.

W pewnym sensie była wyróżniana przez szefa zespołu. Będąc absolwentka kursu stepowania w Paryżu, miała obowiązek nosić z sobą pantofelki do stepowania. Wykorzystywano to wybierając ją do witania delegacji zagranicznych, wręczania dyplomów ważnym ludziom.

Stepując wręczała kwiatki na lotnisku, w Sali Kongresowej czy też w świeżo

wykreowanej Galerii Porczyńskich. Oklaskiwano ją i utwierdzała świat w przekonaniu o tym, jak to członkowie zespołu harcerskiego dużo potrafią. Nie przekładało się to jednak na pewność solistki–stepistki, że wyjedzie z zespołem na przykład za ocean. Jej mama nie mogła być w tym pomocna, bo za mało aktywnie schlebiała i zbyt mało świadczyła drobnych grzeczności dyrekcji zespołu. Będąc członkiem bohemy uważała, że sprawność ruchowa i muzyczna jej córki jest dostateczną dla niej rekomendacją. Dość, że Zosia tuż przed decyzją, kto z zespołu pojedzie do Ameryki, a kto nie, postanowiła odejść. Kasia przystała na jej prośbę i potem stała z głupią miną, kiedy córka żegnała się z druhem–dyrektorem.


– Chciałabym się druhu pożegnać – oświadczyła ku jego zdumieniu. – Nie chcę dłużej zostać w zespole.


– Jak to, miałem zamiar dać ci szansę, dostałabyś solówkę stepowaną.


– Dawno o tym słyszałam. Nie mam na to czasu, szkoda mi go.

Wolę zająć się nauką języków i grą na pianinie…


– Ale…


– Mama mówi, że do tańczenia na scenie potrzebne są solidne ćwiczenia z techniki baletowej. A my tu tylko skaczemy, garbimy się i w ogóle…


– No wiesz! Nie sądziłem, że tak ci to nie odpowiada. A twoja mama zamiast krytykować, mogłaby nam pomóc, ale jakoś nie chciała się udzielać.


Przywołana w ten sposób do tablicy Kasia, udając, że patrzy w okno, oddaliła się o kilka kroków. Z jednej strony była zażenowana słuchając tej rozmowy, z drugiej – dumna z odwagi cywilnej swojej córki. Jak zwykle też poczuła się winna. – Przez moją ciągłą migrację między Paryżem a Warszawą – wyrzucała sobie – znowu coś przegapiłam. Zosia to już nie mała dziewczynka. To świadoma tożsama osóbka. Doprawdy jestem szczęściarą, że tak wspaniale się rozwija!


Jak zwykle w takich chwilach uświadomiła sobie, że czas nie stoi w miejscu i coś jej umyka. Powzięła postanowienie, że ograniczy wyjazdy. Póki co nie brakowało dla niej pracy i tutaj, w nękanym wichrami dziejowymi kraju. Trwały wciąż „Podwieczorki przy mikrofonie”, koncerty patriotyczne w kościołach i inne. Zwłaszcza ona, osoba tworząca na estradę, miała misję i swoją widownię.


Życie w Polsce znaczyły teraz, w pozytywnym sensie tego słowa, co rusz pojawiające się zdarzenia historyczne. Ledwie przaśna rzeczywistość ożywiła się nadzieją za przyczyną transmisji odbioru nagrody Nobla przez ładną i elegancką małżonkę Lecha Wałęsy i jego syna, już po niedługiej przerwie wszyscy utonęli w smutku i zgrozie po porwaniu księdza Popiełuszki.


Kiedy go wyłowiono z Wisły pod Włocławkiem, żal i gniew ludzi nie pozwalały spać spokojnie tym, którzy swoją polityką temu skromnemu człowiekowi wielkiego serca zgotowali golgotę.


Pogrzeb jego był wielką manifestacją niezgody na to, co się w Polsce dzieje. Szkoła Zosi też w nim uczestniczyła. Zmobilizowało to jej matkę, żeby nad nią czuwać. Wybrała się tam niezależnie, z nadzieją, że

z dystansu

będzie

miała

córkę

na

oku.

Ale

w kilkudziesięciotysięcznym tłumie trudno było tę szkołę wypatrzeć.

Pełno tam było młodzieży i dorosłych, pełno też milicji. Ludzie zachowywali się godnie. Nie dawali się sprowokować. Zjednoczeni w smutku, pogrążeni w modlitwie, bardziej przerażali swoją skupioną masą uzbrojonych stróżów niż vice versa. Zdali sobie sprawę, że stanowią ogromną siłę, z którą tamci będą zmuszeni się liczyć.

Powtarzane im często słowa papieża Polaka: „Nie lękajcie się, ducha nie gaście”, widać nie umknęły z wiatrem. Kiedy Wałęsa powiedział nad grobem: „Nie umarłeś, bo Solidarność żyje”, oklaski słychać było chyba aż na Okęciu, a może i dalej.


Po smutnej i podniosłej uroczystości trzeba było wracać do domu na piechotę. Zgromadzone tłumy unieruchomiły komunikację miejską.

Dopiero przed wieczorem Zosia, podobnie jak mająca na nią oko matka, każda osobno, dotarły do domu.


Kasia usiadła i napisała balladę o śmierci Bohatera. Miała zamiar zaśpiewać ją w następnej turze „Podwieczorków”. I zaśpiewała, chociaż cenzura skreśliła ten utwór z listy dopuszczonych do nagrania.


Od tej pory zaczęła być nękana przez cenzurę. Niemal co tydzień wzywana była na ulicę Mysią pod wiadomy adres, żeby tłumaczyć się z jakiegoś zwrotu czy słowa. Bała się, że grozi jej tak zwany szlaban.

Toteż dobrze się złożyło, że na jakiś czas mogła odwrócić od siebie uwagę jadąc – tym razem turystycznie – do Paryża. Był to jednak blamaż.


Namówiła ją do tego w rozmowie telefonicznej Maja Tarnowska, kiedy opowiedziała jej o swoich kłopotach z cenzurą.


– Przyjedź tutaj. Ukryjesz się u mnie na jakiś czas, trochę zarobisz.


– Jak zarobię? Przecież nie mam kontraktu. Mogłabym popróbować w „Rasputinie”, ale czy będzie akurat miejsce?


– Przyjeżdżaj, ani się obejrzysz, będziesz pracować!



– Nie chcę pani robić kłopotu. Dosyć już pani ma podopiecznych, nie mogę doprowadzać pani do bankructwa.


– Wiem, wiem, że wolisz być w samym Paryżu, tam ci wszędzie bliżej. Wszystko jedno. Pakuj się moja mała. Chcę cię jeszcze zobaczyć.


– Nie raz jeszcze się spotkamy – zaprotestowała Kasia.


Ale to „chcę cię jeszcze zobaczyć” ostatecznie ją przekonało. Jej bliscy także zachęcali ją do wyjazdu. Zosia była na tyle duża, że nie wymagała szczególnej troski, a sama mogła z powodzeniem pomóc zadbać o dom i ojca. Maciek był zapracowany, zajęty swoimi rajdami.


– Oj, widzę, że nie możecie znieść zbyt długo mojej tu obecności.

Córka, no cóż, jest młoda i rwie się do swobody, ale ty mężu? To podejrzane!


– Nie wykręcaj kota ogonem, spryciaro! A zresztą, może i mnie trafi się tam jakieś posiedzenie, to pójdziemy znowu na jakiś zakazany tutaj film. Pamiętasz Firefoxa w stanie wojennym?


I tak oto po kilku dniach znowu była nad Sekwaną. Zanim zameldowała się w hotelu, zobaczyła na stojącym w holu stoliku z korespondencją list zaadresowany do niej przez jej męża, bez znaczków i pieczęci. Musiał tu przeleżeć kilka miesięcy. Otworzyła kopertę. Na kartce z nadrukiem „Hotel Vitosha. The New Otani”

widniało:


Wysyłam ten list okazją przez Francesca, którego spotkałem na posiedzeniu.


Sofia, [data zamazana]


Pieseczku francuski,



piszę z Bułgarii, bo może stąd listy docierają szybciej. Jestem tutaj na posiedzeniu Komisji FISA. Króciutki pobyt, dwuipółdniowy, a posiedzenie rzędu trzech, czterech godzin. Hotel pięciogwiazdkowy, a więc pełen luksus – japońska sieć popularna na całym świecie. Mają taki i w Sofii. Ale zostawmy Bułgarię.


W domu wszystko OK. Babcia przedłużyła pobyt u nas w związku z moim wyjazdem, tak że Zosia jest dożywiona. Może nie zawsze słucha, co się do niej mówi, ale to taki wiek. Skończyła już angielski na ten rok (pani Rottermund bardzo ją chwali). Zdała na 4+ muzykę. Kończy chyba dziś francuski.


Na czas mojego wyjazdu na rajd Polski chcę ją zawieźć z psem do Babci do Zamościa. Pojedziemy fiatem. Ty chyba jeszcze nie wiesz, że mamy takiego fiata, jak chcieliśmy – jest czerwony, a więc modny. Zosia niezbyt chce jechać do Zamościa, mówi, że się będzie tam nudziła, a mnie się zdaje, że chciała mieć wolną chatę… Pani kierowniczka ZAiKS-u w Ustce ma kłopoty ze znalezieniem nam kwatery od 10 lipca, ale może jakoś da radę. 12 sierpnia mam zamiar zabrać Zosię na Węgry.


Zuza będzie od 1 sierpnia pracować przez pół roku w Warszawie i wynajęto dla niej pokój w Balneoprojekcie przy Rolnej. Fajnie!


Z pragmatycznych relacji telefonicznych, Piesku, rozumiem, że dobrze Ci się układa i realizujesz swój program tak, jak chciałaś.


Czy zaproszenie dla nas wszystkich do Anglii od Bogny i Normana Gorbutów jest nadal aktualne, nie wiem.


Rozumiem, że będziesz wracała comme prevu [38] ?


Stęskniliśmy się bardzo za Pieskiem-Paryżanką! W domu pusto, chyba że są takie nadkomplety, jakie były w czerwcu zeszłego roku – Babcia, Władzio, Zuza, Piotrek, Kama, no i naturalnie Florek. A teraz jeszcze nowy fiat. Żartuję, na górę nie wjeżdża.



Czekamy na wieści nie tylko telefoniczne.


Całuję mocno, mocno


Maciek


P.S. Może zaprosiłabyś Francesca do kabaretu, co?


Biedny Francesco, kabaret go ominął, bo list nie zastał adresatki.

Chyba go wszyscy przeczytali, bo jakiś wygnieciony – pomyślała nazwana „francuskim Pieskiem” i schowała kopertę do torebki.


Pierwsze

dwa

dni

spędziła

u Tarnowskich

w Saint-Germain-en-Laye. Pani Maja, kochana pani Maja była coraz szczuplejsza, mniejsza, jakby postanowiła powoli znikać. Pochwaliła się jej, że dom Hani zapełnił się do końca. Przyjęły tam „na stancję” nowych działaczy podziemia zwolnionych z polskich więzień. Wypuszczając ich na wolność władze postawiły warunek, że wyjadą i nie wrócą. Zgodzili się na to, ale razem z panią Mają podtrzymywali w sobie nadzieję, że jednak wszystko się odmieni i nadejdzie chwila powrotu. Jeden z nich zasiał niepokój w sercu Kasi, kiedy dowiedział się, że na jakiś czas przyjechała się tu ukryć przed cenzurą. Straszył, że władze nie wpuszczą jej z powrotem do kraju. Tak ją to zdenerwowało, że chciała wracać od razu, choćby żeby przekonać się, że to nieprawda. Ach, trudno, poczekam kilka dni i będę szybko się stąd zwijać, jak nie znajdę pracy – pomyślała.


Ale znalazła, i to bardzo szybko, tam, gdzie się jej zupełnie nie spodziewała. Zadowolona pojechała nazajutrz przed południem na słynną ulicę de Commerce, żeby przy stacji metra La Motte-Picquet-Grenelle kupić kilka potrzebnych drobiazgów.


Wracała potem do metra i aby przedłużyć spacer, skręciła w nieznaną sobie niewielką uliczkę Latellier, która prowadzi ukosem do następnej stacji. Szła zamyślona, gdy usłyszała znajomy śmiech.

Odwróciła głowę w tym kierunku i poprzez otwarte drzwi niewielkiego lokalu ujrzała George’a Trietiakowa, swego druha z „Rasputina”.


– Katia, co tutaj robisz? – zawołał.


– Przyjechałam popracować – odpowiedziała.


Je vous en pris. Venez chez nous[39] – usłyszała z ust towarzyszącego George’owi brodatego człowieka o chudej, długiej sylwetce. Był ubrany w białą haftowaną rubaszkę przewiązaną krajką.


Rozejrzała się wokół i stwierdziła, że znajduje się przed kabaretem „Traktir”. Weszła do środka. Maleńka salka, cała wyłożona drewnianą rzeźbioną boazerią, przypominała wnętrze syberyjskiej chaty. Stoły przykryte były kwiecistymi chustami, na ścianie widniał portret ostatniego cara Romanowa, w kącie stał samowar, nad barem wisiała bałałajka, a w oknach wisiały firaneczki z koronki w rosyjskie wzory.


George podszedł do niej i poprowadził ją do stolika, przy którym zostawił swojego kolegę.


– To jest Kola – powiedział do Kasi, a potem do niego: – Przedstawiam ci Katię, moją przyjaciółkę. Świetna śpiewaczka i kobieta bez serca, przynajmniej dla mnie.


Kola wziął do ręki butelkę wódki i zaczął napełniać kieliszki.


– Nicolas jestem. Wypijemy za szczęście!


Kola miał szczupłą twarz o typowo słowiańskich rysach. Wąskie, jasne, lekko skośne oczy otoczone siateczką zmarszczek patrzyły na nią przyjaźnie. Łysawą czaszkę równoważyła długa broda. Przypominał

trochę Tołstoja.



– Szukasz, Kola, artystów, to weź Katię – powiedział George. – Zobaczysz, jak ci się zapełni sala. Wkrótce nie będziesz mógł wygnać stąd jej pokłonników[40].


– A damoczka śpiewa po rosyjsku?


– Śpiewam to, co się śpiewa w tutejszych kabaretach. Tylko teraz akurat już pracuję.


– Od której do której?


– Od dziesiątej trzydzieści do północy.


– Mogłaby pani przychodzić do mnie wcześniej.


– Przecież pan jeszcze nie wie, jak śpiewam?


– Ale widzę, jak pani wygląda i wierzę George’owi. Jak on mówi, że dobrze, to znaczy, że dobrze. Gdzie pani śpiewała?


– Daj spokój, Kola, to artystka. Znamy się z „Rasputina”. Ubijaj z nią interes, nie pożałujesz.


To śmieszne – pomyślała. – Kto by pomyślał, że tak się ułoży? Bo tym razem przyjechała do Paryża „w ciemno”, nie mając żadnego umówionego miejsca pracy. Liczyła na to, że uda się jej gdzieś zaczepić, ale nie tak od razu. Potrzebowała zarobić, bo ich warszawski budżet, zasilany tylko przez nią dewizami, bardzo się ostatnio skurczył. Pierwszą pracę w swojej ulubionej dzielnicy łacińskiej znalazła zaraz pierwszego wieczoru, przez zbieg okoliczności. Jeden z właścicieli małej piwnicy, gdzie lubiła pić kawę, wykupił lokal naprzeciwko i zamierzał rozkręcić kabaret. Zobaczyła nazwę „Gipsy Maison” i weszła. Siwy, tęgi mężczyzna o sympatycznej twarzy siedział przy kasie i wyglądał na ulicę przez ogromne witryny. W starym kamiennym wnętrzu stały proste stoły i ławy. Sufit podpierały drewniane belki. Pośrodku dużej sali było podium, a za kasą wejście do drugiej sali i za kotarą, sądząc po dobywających się stamtąd zapachach, drzwi do kuchni.


– Dzień dobry panu – powiedziała – Kto tu jest właścicielem?


– Ja, słucham panią.


– Nie potrzebuje pan przypadkiem piosenkarki? – zapytała.


– Znam panią. Przychodzi pani czasem na kawę do „La cave”

z naprzeciwka, prawda? Mam orkiestrę cygańską. Grają i śpiewają, ale niech pani wpadnie wieczorem, posłucham pani śpiewania.


Kiedy wieczorem zaśpiewała z kapelą cygańską, szef sięgnął do kasy i zapłacił jej. Była zaskoczona, bo dotąd nigdy nie płacono jej za przesłuchanie.


– Dziwi się pani? Pracuje pani u mnie od dzisiaj. Ile pani chce za wieczór?


Powiedziała, jaka jest jej stawka. Była wygórowana, bo po tych wywalczonych po latach pracy nie powinna się zgadzać na mniejsze.


– Ja nikomu aż tyle nie płacę – powiedział, a że ona milczała, szybko zdecydował: – No dobrze, ale będzie pani przychodziła na półtorej godziny, dobrze?


– Zgadzam się – odpowiedziała.


Była naprawdę w czepku urodzona. Będzie pracować do północy.

Zdąży jeszcze wrócić metrem do hotelu.


Bardzo ceniła sobie to, że mogła pracować w St. André des Arts, dzielnicy tak żywej i gwarnej od świtu do nocy. W czasie przerw, gdy kapela grała bez niej, chodziła do sąsiedniej księgarni, otwartej do świtu, i przeglądała albumy z malarstwem. Spacerowicze zaglądali do kabaretu przez ogromne szyby. Nieraz, gdy otwarto drzwi, całe tłumy ustawiały się na ulicy i oglądały ich program. Nie musiała się przebierać w dziwaczne szaty i świecidełka, wystarczył jakiś śmieszny akcent przy sukni popołudniowej i można było śpiewać, że hej! Tutaj, w Quartier Latin, wszystko było swobodniejsze i młodsze, nawet stare rosyjskie romanse. Po pracy często wędrowała nad Sekwanę, zjadała w jakimś barku sandwicza i ostatnim metrem wracała do hotelu.


A teraz oto George i Kola namawiali ją jeszcze do pracy w „Traktirze”. Byłaby więc zajęta od dziewiątej do północy. Trochę dużo, ale w końcu po co tu przyjechała?


Kiedy wracała nocą do hotelu, zamiast od razu kłaść się spać, żeby wypoczęta stawiać czoła nowym wyzwaniom, robiła to, na co brakowało jej czasu w ciągu dnia: prała, pisała listy, a także czytała te, które przychodziły do niej. Tym razem był to list od Zosi, jeden z tych, które układała w pudełku od czasu, gdy zaczęła co parę miesięcy być mamą korespondencyjną. Te listy były jej drogie. Tym bardziej że stanowiły kronikę dorastania jej dziecka. Podważyła pilnikiem krawędź kremowej koperty (paryskiej; dała kiedyś taką papeterię Zosi na Gwiazdkę, a ona używała jej tylko wtedy, gdy pisała list do niej), w której były dwie kartki. Na pierwszej Zosia napisała:


Kochany Mamasiku!


Ciekawa jestem, kiedy ten list do Ciebie dotrze? Mam nadzieję, że szybko.


Ale może jednak zacznę pisać o ważniejszych rzeczach. Otóż w Warszawie jest trochę cieplej (tzn. –10° C), ale znów zapowiadają 20-stopniowe mrozy. Chodzę w kółko w butach od Ciebie (tych nowych jasnych), w kożuchu Tatasika i (zdziwisz się!) czapce na głowie, więc nie marznę.



Byliśmy dzisiaj na giełdzie narciarskiej na Skrze, żeby kupić mi buty, bo przecież 28 stycznia zaczynają się ferie! No i udało się nam kupić buty za 9800 złotych, „Nordiki”, wprawdzie trochę używane, ale zdaniem wujka Piotra całkiem dobre. Kłopot z głowy. Trzeba jeszcze dopasować wiązania nart do tych butów.


A co w szkole? Co do stopni, to nie ma euforii, ale da się żyć.

Okaże się po radzie pedagogicznej. Ogólnie to u nas w Rejtanie są teraz wybory do uczniowskiej rady szkoły. Całe korytarze pozalepiane są hasłami, na przykład takimi: „Głosuj na Kaśkę”, „Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, wybierz Kubę – jasno będzie”. Albo: „Tylko Marcin”, „Ajka wygra” itp. Bo kandydaci to Kuba, Ajka, Kaśka i Marcin. Ja zagłosuję chyba na Kubę.


A co tam u Ciebie nowego? Jak ci się pracuje w tych nowych miejscach? Dzwonisz na ogół w nocy i jestem wtedy zupełnie nieprzytomna, więc słabo kontaktuję. Całuję cię bardzo, bardzo mocno (Florek też!). Przed wyjazdem do Szczyrku chcę pójść do fryzjera i skrócić trochę włosy, zachowując teraźniejszą fryzurę.


Czy udało Ci się znaleźć album Davida Bowiego? Może w księgarniach znajdziesz książkę o nim World Tour’83 . A wiesz, że sprowadzają do Polski film pt. Głód z Catherine Deneuve i nim? Bomba!


Dzwoniliśmy dziś do Babci. Najpewniej przed wyjazdem na ferie dostarczymy jej Florka – chyba to dobre wyjście?


Wypada mi już kończyć, bo po pierwsze kończy się kartka, a po drugie jest już 22.30 – pora spać!


Całuję bardzo mocno, trzymaj się ciepło i wracaj prędko.


Zosik


P.S. Jutro idę na Perski Targ. A kożucha dla mnie jak nie było, tak nie ma. Co zrobić z tym za małym? Sprzedać? Nie umiem.


Druga kartka zawierała taką treść:


Jednak jeszcze nie skończyłam, bo mam parę spraw do opisania.

Otóż kilka dni temu odbył się mój wielki debiut w dziedzinie gotowania.

Upitrasiłam zupę ogórkową stosując się dokładnie do zaleceń książki kucharskiej. Bardzo mi smakowała!


A Tatasik ostatnio ciągle wytwarza smalec. Bardziej on się składa z cebulki niż z tego, z czego powinien, ale nie szkodzi.


Od kiedy panują tutaj te mrozy, smarujemy Florkowi łapki gliceryną. Chroni to przed odmrożeniami i solą. Chodzę na ten francuski, uczę się i uczę, ale boję się, że jak stanę twarzą w twarz z żabojadami, to sobie nie poradzę. Na pianinie idzie mi dobrze. Bo też ćwiczę, staram się ile siły. Ale nie mam jej dużo. A na angielskim, jak na angielskim, idę do przodu.


Tatasik nareszcie zrobił mi mocowanie (drugie już) lampy nad biurkiem (czy biórkiem? – pogubiłam się) i teraz mam dobre światło.

A poza tym wciąż wisi pod sufitem ten długi, słodki balon z Paryża.

Kapitalnie wygląda!


Aha! Niedawno Florek obudził się i wymruczał: „mama” i jeszcze „mhm”. Florian jest OK. Czuje się dobrze, jest raczej grzeczny, mniej kradnie i grzecznie zjada co wieczór swoje jedzonko z miski.


Teraz dostałam zlecenie, żeby Cię ucałować od Tatasika, więc niniejszym to czynię. Zresztą Wy się zobaczycie, zanim ten list do Ciebie dotrze, bo jak wiesz, on się tam wybiera na jakieś posiedzenie czy coś.


Z propozycjami koncertów twoich tutaj telefon się urywa. Mam Cię też pozdrowić od pani Romy, a także Aldony – dzwoniły niedawno.



Merci beaucoup pour les cadeaux que tu m’a donnés. Ils sont très beaux [41] .


Całuję z całych sił i czekam na Twój powrót.


Aha, jeszcze pozdrowienia od Agnieszki, która bardzo dziękuje za chustę Arafata. Chce zapłacić za nią, jak wrócisz, chociaż mówiłam, że to prezent (dobrze zrobiłam?).


Pa, pa, pa


Zosia


Kola był dla niej bardzo łaskawy, ale z resztą swoich pracowników obchodził się nieraz okropnie. Zatrudniał jakichś biednych Rosjan, którzy chcieli tu się urządzić, a w kuchni miał nawet dwóch Polaków.

Wszyscy oni mieszkali u niego na górze, śpiąc na ułożonych na podłodze barłogach. Zupełnie jak podróżni w hali dworcowej na Biełorusskom Wokzale[42] w Moskwie. Kola karmił ich, poił wódką, ale płacił niewiele, zdarzało się też, że przez zapomnienie nie wypłacił im pensji. Nie wiem, czy odprowadzał jakieś pieniądze do banku, bo miał kieszenie zawsze pełne pogniecionych banknotów i często, gdy sięgał po zapałki czy chusteczkę, wypadały mu one na podłogę. Był to człowiek pełen sprzeczności. Na ogół niezwykle gościnny i towarzyski, ale czasami zamieniał się w diabła. Ciskał czym popadło i klął ordynarnie, jak tylko Rosjanie potrafią. Kasia bała się, że kiedyś i ona mu się narazi, i aż drżała na myśl, jak się wtedy zachowa. Narazić się Koli nie było wcale trudno, zależało to bowiem wyłącznie od jego nastroju. Na początku przychodziła do jego lokalu na półtorej godziny, tak jak byli umówieni, robiła swoje i jechała do „Gipsy Maison”. Potem Kola zaczął gderać, że za krótko u niego śpiewa, za dużo zarabia i wpadał w złość za każdym razem, gdy zbierała się do wyjścia.


Jak przewidział George zaczynała tu mieć całe mrowie wiernych słuchaczy. Rozsiadali się przy stolikach i prosili wciąż o te same piosenki. Rozmawiali z nią i wznosili za nią toasty.


Kola nosił ją na rękach za przyciąganie mu wiernych i bogatych gości, i patrzył przez palce na jej przykrótkie u niego śpiewanie.


Któregoś dnia, wracając z Quartier Latin, przy przesiadce pomyliła w roztargnieniu linie metra i zamiast się zdenerwować tym, że nie zdąży przed pierwszą do hotelu, postanowiła odwiedzić koleżanki i kolegów z „Rasputina”. Spędziła tam czas na pogaduszkach do końca ich pracy, a potem razem z Dunią pojechały jak dawniej na Lauriston. Następnego dnia zatelefonował do niej Valery, żeby powiedzieć, iż Madame stwierdziła, że pięknie wygląda i chciałaby ją znowu mieć u siebie, więc zaprasza ją na rozmowę.


Dogadały się z szefową, że może przychodzić na swój pierwszy passage o dwunastej piętnaście. Za godzinę miała drugie wejście na scenę i już była wolna. Dziwiła się swoim przywilejom, ale skwapliwie skorzystała z okazji.


Natomiast Kola był wściekły, gdy dowiedział się, że śpiewa w „Rasputinie”. Nie wiedziała dlaczego. Zaczął pozwalać sobie w stosunku do niej na kąśliwe uwagi. Kiedy rozżalona poskarżyła się na to jednemu z jego kelnerów, on opowiedział jej jego historię.


– Trzeba znać całą gehennę, jaką było jego życie, żeby spojrzeć przez palce na jego fanaberie – powiedział.


– A co on takiego przeżył?


– Koszmar. Kola urodził się w Paryżu w 1927 roku. Jego rodzice pochodzili z okolic Kujbyszewa, gdzie mieli majątek. Uciekając przed rewolucją znaleźli się w Paryżu. Matka Koli umarła dość młodo i ojciec aż do matury syna wychowywał go sam. Zgasł nagle na serce w czterdziestym piątym roku życia, tuż po wojnie. Osiemnastoletni wówczas Kola został sam w mieszkaniu, które teraz tu na górze zajmuje.

Wybierał się na studia malarskie, ale załamany śmiercią ojca zatęsknił za tym, żeby odnaleźć dalszych czy bliższych krewnych, o których on mu opowiadał. Pogrzebał w szufladach biurka, odnalazł jakieś adresy i poszedł do ambasady radzieckiej po wizę. Ku jego radości otrzymał

ją natychmiast, co więcej – zapewniono go, że nie musi płacić za podróż, bo dołączą go do transportu żołnierzy radzieckich zwalnianych z niewoli. Tak też się stało. Był uszczęśliwiony, kiedy znalazł się wśród rodaków. Cieszył się, że mówią do niego językiem rodziców, że śpiewają pieśni, które chwytały go za serce. Jeden ze starszych oficerów, który miał syna w jego wieku, zaopiekował się nim serdecznie w podróży. Kiedy transport wjechał na teren Niemiec, zaczęto rewidować byłych jeńców, wśród nich i Kolę. Został on pozbawiony niektórych dokumentów a także pieniędzy, a zabrał z sobą znaczną część tego, co mu po ojcu zostało. Wagony ich zamknięto. W Polsce stali na bocznicach i ciągle byli pod strażą. Nie mogli zrozumieć, co się dzieje.

Sądzili, że to jeszcze jakieś zamieszanie wojenne. Pragnęli jak najszybciej dojechać do kraju. Wielu z nich cieszyło się, że wreszcie wrócą do rodzin. Za granicą sowiecką jednak straże nie odstąpiły od nich. Dzielono ich na grupy i wysyłano nie tam, dokąd chcieli, choć protestowali, że domy ich są zupełnie gdzie indziej. Przyszła też kolej i na Nicolasa. Wezwano go do NKWD i zasypano pytaniami o to, z kim współpracuje, kto go wysłał na akcje dywersyjne z Francji. Żadne protesty nie trafiały do przesłuchujących i wreszcie załamany i skołowany doszczętnie podpisał jakiś protokół, którego nie pozwolono mu nawet przeczytać. Wsadzono go w pociąg i powiedziano, że jedzie w rodzinne strony. Dziwił się tylko, że podróżuje się tu w bydlęcych wagonach i pociąg nie przystaje na stacjach, tylko na bocznicach, gdzieś w polu. Po tygodniu takiej podróży okazało się, że wraz z innymi, którzy z nim jechali, ma odbyć w kopalniach Workuty dziesięcioletnią zsyłkę za „dywersję”.



Po kilkuletniej katorżniczej pracy w Workucie nastąpiła zmiana obozu na jakiś inny uralski, a potem warunkowe zwolnienie.

Natychmiast udał się do władz, aby uzyskać zgodę na powrót do Francji.

Okazało się, że na pamiętnym przesłuchaniu w NKWD podpisał prośbę o zmianę obywatelstwa na radzieckie. Pojechał do Moskwy do ambasady francuskiej. Już wchodził na jej teren, kiedy zatrzymał się przy nim samochód i dwaj milicjanci wylegitymowali go. Powiedział im, że przed laty przyjechał odwiedzić rodzinę mieszkającą pod Kujbyszewem, wobec tego kazali mu tam jechać. W Kujbyszewie zmuszono go do uczenia języka francuskiego w Instytucie Pedagogicznym. Przyjechała tam delegacja francuskich wykładowców i udało mu się podać jednemu z nich kartkę z opisem jego historii adresowaną do ambasady francuskiej. Tym razem kontakt się udał. Ambasada odebrała go z Kujbyszewa i w 1982 roku – po trzydziestu siedmiu latach katorgi i życia pod stałą kontrolą NKWD – wrócił do Francji. Wyjechał stąd jako młody chłopiec, powrócił jako człowiek dojrzały. Odzyskał dom i pieniądze ojca umieszczone w banku i po paru latach pracy kupił sobie „Traktir”. Dużo pomaga ludziom ze Wschodu, ale ma też swoje napady złości, dlatego trudno z nim wytrzymać. Jednak po tym, co przeżył, nie można się temu dziwić.


Kasia była wstrząśnięta opowieścią o Koli. Gdyby życie ułożyło mu się inaczej, byłby czarującym człowiekiem. Umiał malować, rzeźbić, potrafił być miłym kompanem. Ale natura jego była zupełnie zwichrowana, jego wylewność, gościnność, dobroć zamieniały się chwilami w dziką nienawiść, zawiść i mściwość. Nigdy nie wiadomo było, czego się po nim można spodziewać. Potrafił być opiekuńczy, ale też ordynarny, twardy i bezwzględny. Od czasu, kiedy poznała jego historię, inaczej patrzyła na jego metamorfozy i robiła wszystko, żeby nie dopuszczać do spięć, a także schodziła mu z oczu, kiedy górowały czarne cechy jego natury. Opowiedziała o nim pani Mai. Jeszcze po zakończeniu pracy w „Gipsy Maison” często tam zaglądała, żeby posłuchać jego opowieści o tym, co przeżył w „nieobjętej dla ludzkiego oka”. Kiedy się u niego nie pracowało, potrafił być eleganckim i mądrym kompanem.



– Ciekaw jestem jacy wy, Polacy, bylibyście, gdyby się u was cokolwiek zmieniło? – powiedział kiedyś w zamyśleniu. – Te wasze polskie uwarunkowania historyczne deformują wasz sposób myślenia i stosunek do życia. Wszystko bardzo komplikujecie, przydając prostym sprawom wielkie zadęcie. Nie wiem, czy takie postawy sprawdziłyby się w normalnych polskich warunkach. Boję się, że słabo.


Dopiero po latach Kasia zrozumiała, ile było prawdy w tych jego słowach. Wyjeżdżając z Polski na krótko nie przypuszczała, że jej pobyt rozciągnie się na kilka miesięcy. O tym zadecydowała obfitość pracy, jaka jej się tam przytrafiła. Z Madame, szefową „Rasputina”, umówiła się, że wytrwa w kabaretach aż do letniego urlopu, ale nie dane jej było dotrzymać słowa danego łaskawej dla niej szefowej „Rasputina”.


Mimo że żadna z jej prac nie została załatwiona przez PAGART, dobrowolnie płaciła przepisowe procenty od swoich dochodów w ambasadzie, która przesyłała jej ciężko zarobione grosze do PAGART-u. Kasia chciała być w porządku wobec swego kraju, ale robiła to również po to, żeby nie zamknięto jej drogi powrotu. Mieszkała w stacji PAN-u, gdzie wiedziano o niej wszystko, a stamtąd w stanie wojennym wysyłane były do kraju informacje o przebywających tu rodakach. Miała okazję o tym się przekonać, kiedy jeszcze na początku stanu wojennego zadzwonił do niej jakiś francuski dziennikarz z „La Rochelle”, żeby zaprosić ją na festiwal. Wyłowił informację o niej z „ Annuaire Spectacles” , spodobało mu się zdjęcie. Gdy tylko odłożyła słuchawkę, telefon znowu się rozdzwonił. Okazało się, że to kierownik biura.


– Pani Kasiu, nie radzę – powiedział.


– O czym pan mówi? – zapytała.


– O udziale w festiwalu piosenki kontestacyjnej w La Rochelle.



– A skąd pan o tym wie, zawiadomiono biuro?


– Przecież pani rozmawiała na ten temat telefonicznie.


A więc to tak. Stan wojenny był w Polsce, ale nie we Francji. Tam były „rozmowy kontrolowane”, ale tutaj? Nikt jej o tym nie uprzedził.


W czasie „turystycznego” pobytu Kasi pracującej w Paryżu nie ominęła jej kontrola Polskiej Agencji Artystycznej. Urzędnik od nich przyjechał z żoną i swoich diet używali tylko płacąc za hotel. Poza tym przez cały tydzień byli na jej utrzymaniu. Wizytowali kabarety, w których śpiewała, i musiała im tam fundować drinki i kolacje.

Musiała, nie musiała, ale ponieważ nie była kutwą, miała ten gest.

Wyciągnęli z tego błędne wnioski, że zarabia krocie. Prawdopodobnie dlatego PAGART pilnie wezwał ją do kraju i wysłał w bezpłatną trasę po miastach radzieckich w ramach wymiany kulturalnej bratnich zespołów.


Z całej trasy zapamiętała najbardziej Łuck – przedwojenne polskie miasto. Odwiedzili ich za kulisami zapłakani Polacy, a Kasia prowadząca konferansjerkę musiała tłumaczyć w ich obecności takie słowa predsiedatiela[43]: „Przyjaźń mieszkańców Łucka z bratnim narodem polskim datuje się od czasu wyzwolenia Łucka przez armię radziecką”. Pewnego dnia zamknięto na dwie godziny tamtejszy dom towarowy, żeby artyści z bratniej Polski zrobili sobie w nim zakupy za kieszonkowe kopiejki. Miejscowa ludność oblegała GUM[44], podejrzewając, i słusznie, że jest tam teraz nadzwyczajne zaopatrzenie, którego dla nich skąpiono. Oddziały milicji skutecznie rozprawiały się z amatorami zakupów dla wybranych.


Po powrocie nie zagrzała długo miejsca w domu, bo zaraz pojechała na Dni Kultury Polskiej do Algierii. Ten pełen niezwykłych przygód wyjazd był dla niej wielkim przeżyciem także z tego względu, że podążała śladami swoich przyjaciół – Ady i Rafała Brzeskich, którzy tam stracili życie. Byli w jej myślach na każdym kroku.



Potem były koncerty dla Polonii w USA, Kanadzie i ciągła tęsknota za domem i tym, co się w kraju dzieje, a działo się coraz więcej.

Na szczęście Zosia była coraz mądrzejsza i coraz bardziej odpowiedzialna, matka z Władziem też dobrze sobie radzili i nikt nie miał do niej pretensji, że ciągle fruwa po świecie. Mimo to miała skrupuły. Wracała i obiecywała, że teraz już wreszcie osiądzie.


– Nie obiecuj, nie obiecuj, bo tylko patrzeć, jak cię ogarnie ta twoja gorączka paryska i będzie po obietnicach – mówił jej mąż.


No i wykrakał. Przez swój niewyparzony język naraził się komuś z nomenklatury i stracił pracę, więc Kasia musiała pracować więcej.

Trafiła do składu grupy koncertowej wyjeżdżającej na koncerty do polskich budowniczych w NRD. Pierwsze zarobione tam pieniądze wydała, podobnie jak reszta ekipy, na wędliny – wspaniałe szynki, długachne polędwice, prowokujące ślinotok urodziwe kiełbasy. Nie były tam reglamentowane. Jakież było rozczarowanie wśród domowników, kiedy okazało się, że wszystko to ma smak… ryby! Wędzono je bowiem i faszerowano mączką rybną. Były nie do przełknięcia. Ryba jako ryba – rzecz przednia. Polędwica, szynka, kiełbasa i kurczak tak smakujące są nie do przyjęcia.


[37] Sieć sklepów z tanią odzieżą używaną


[38] Jak przewidziane


[39] – Zapraszam serdecznie! Proszę przyjść do nas!


[40] Wielbiciel


[41] Dziękuję za prezenty, które mi przesłałaś. Są bardzo piękne!


[42] Dworzec Białoruski



[43] Przewodniczący rady miasta


[44] Państwowy Dom Towarowy


Rozdział dwudziesty pierwszy

Kolejna gorączka paryska dopadła podróżniczkę zaraz po wybuchu pierestrojki, ze strony, z której się jej nie spodziewała. Napisała do niej Luba, że kupiła właśnie lokal pod nazwą „Gawroche” na terenie Marchée Aux Puces[45] i zamierza w nim otworzyć teatrzyk z typowo paryskim repertuarem. Zapytała, czy Kasia chciałaby się znaleźć wśród wykonawców. Byłaby to praca na kilka popołudniowych godzin w piątki, soboty, niedziele i poniedziałki, kiedy to przez targ przewijają się tłumy ludzi. Przysłała jej nuty i teksty piosenek. Kasia była w euforii.

Żadna z dotychczasowych paryskich propozycji tak dalece nie przystawała do jej emploi[46]. Szybko spakowała walizki i pomknęła do Paryża.


Zanim zaczęły się występy, spotykała się z całą ekipą na próbach.

Oprócz niej byli w tej grupie aktorzy z paryskich teatrów muzycznych.

Reżyser José Maliques zabrał się za nich ostro. Przygotowali składankę Maurice’a Limata zatytułowaną Paris chantecler. Widowisko składało się z czterech części. Wiotka fabuła zlepiała piosenki Montmartre’u, romantycznego Paryża z Belle Époque, był obraz rewolucji francuskiej z Gawrochem, Marianne i piosenki bardów współczesnych. Zgrabny zlepek wszystkiego, co typowo paryskie dla turystów. Mieli w programie mnóstwo zadań aktorskich, wokalnych i tanecznych. Dawno żadna praca nie dawała jej tyle satysfakcji. Było to bardzo mądre pociągnięcie Luby d’Avignon. Kasia nie tylko mogła wykazać się tu swoimi możliwościami, ale jeszcze miała czas na to, żeby wieczorami być „czystej krwi Szecherezadą”, bo przecież we wszystkie dni – nie wyłączając dni targowych, kiedy to grali po dwa spektakle, jeden przed, a drugi po południu – miała wolne wieczory. To były wspaniałe czasy.

Odżyła zupełnie. Miała pasjonującą pracę i zyskała nowych przyjaciół.


W Paryżu w tym czasie mnożyły się jak po deszczu kabarety cygańsko-rosyjskie, co oczywiście dawało jej coraz więcej pracy. Pęd do ich tworzenia spowodowały zmiany polityczne w krajach Europy Wschodniej, polska Solidarność, rosyjska pierestrojka. Był to zryw mody na Wschód, podobny temu, jaki ogarnął świat po rewolucji październikowej.


Otworzyły się więc dla Kasi większe możliwości pracy, zwłaszcza że miała ugruntowaną pozycję w tym światku, za przyczyną Radio France, a także telewizyjnego programu „Teledimanche”, w którym pokazywała się nierzadko.


W „Gawroche’u”, podobnie jak w „Rasputinie” bywali wszyscy.

Turyści, Paryżanie, a także ludzie ze środowiska. Tam poznała pewnego dnia Amerykanina Roberta Bella, byłego choreografa i reżysera, a także producenta. To on wyprodukował Amerykanina w Paryżu i wiele innych znanych filmów. Przyszedł na ich spektakl i zajrzał za kulisy, żeby im pogratulować. Kasi też udzielił sporo życzliwej uwagi. Okazało się, że mieszka w Paryżu w hoteliku „Copernic” przy ulicy o tej samej nazwie, a więc bardzo blisko jej hotelu na Lauriston. Umówili się, że razem pojadą do swojej dzielnicy. Staruszek co roku przyjeżdżał do Paryża na grób zmarłej przed dwunastu laty żony, w rocznicę jej śmierci. Była jego wielką miłością. Po drodze rozmawiało im się tak dobrze, że starszy pan zapytał, czy nie zjadłaby z nim kolacji w „Triomphant”.


– A gdzie to jest?


– Obok mojego hotelu. Jest to bardzo sympatyczny lokal, opanowany przez cyganerię.


– Czy to może ten naprzeciwko synagogi?


– Tak, właśnie ten. W pobliżu Lauriston, więc nie zboczy pani z drogi.


Jak się okazało, „Triomphant” prowadziła niejaka Michelle Maurice o artystycznej duszy. Zainicjowała ona wieczorne programy dla gości pobliskich hoteli. Robert Bell przy kolacji powiedział jej o Kasi, o spektaklu, w którym ją widział, i tak zaczęła od czasu do czasu w „Triomphant” śpiewać.



Atmosfera u Michelle była niewymuszona i wszystko tam działo się na zasadzie improwizacji. Aktor komiczny z Comédie Française Louis Fégnier, obarczony czwórką dzieci, po spektaklach w teatrze był

u niej barmanem. Czasem odskakiwał od baru i bawił publiczność świetnymi parodiami wielkich polityków i różnych znakomitości. Nie było tam na stałe instrumentu, Michelle nie sypała szczodrą ręką na artystów, choć pragnęła ich mieć u siebie, za to karmiła wszystkich szczodrze i lubiła serdecznie. Sama też była kimś o dziwnym wymiarze.

Z jednej strony oczytana i umiejąca wodzić rej w towarzystwie dama, z drugiej nieraz nieobliczalna wariatka. Kiedy sala była pełna, siedziała w kuchni w śmiesznym poplamionym fartuchu, takim, jaki noszą rzeźnicy, i tylko czasem przemknęła w nim przez salę, żeby podać jakąś potrawę czy przywitać się z gośćmi. Nikogo to nie dziwiło.


W hoteliku „Victor Hugo” mieszkali ludzie, którzy upodobali sobie to miejsce od lat i będąc w Paryżu zawsze tam wracali. Raz jakiś oryginał z Teksasu nie mogąc zasnąć przyszedł do Michelle w piżamie i szlafroku na drinka. Któregoś dnia Kasia śpiewała przy akompaniamencie półplaybacku piosenki polskie, które tłumaczyła publiczności. Wśród nich było tango. Michelle wypadła zaczerwieniona i potargana z kuchni z łyżką wazową, wyłuskała zza baru Louisa i wykonali razem w rytm tego tanga zwariowaną choreografię. On w kitlu barowym, ona w swoim idiotycznym fartuchu i z łychą w zębach.

Ludzie szaleli z radości, a oni po zakończeniu tańca wrócili najspokojniej w świecie do swoich zajęć. Michelle miała bliźnięta, które kochała nad życie i o których utrzymanie miała wieczne utarczki ze swoim rozwiedzionym mężem. Bliźniaki właśnie robiły baccalauréat[47].

Kiedy Michelle dowiedziała się, że Kasia jest z Polski i usłyszała od niej o stanie wojennym, rozszlochała się ze wzruszenia, wprawiając ją w osłupienie. Tak samo zresztą szlochała, gdy słuchała opowieści starego Roberta Bella o jego miłości do zmarłej żony i kiedy bliźniaki zdały maturę.


Z tej okazji zaprosiła wszystkich swoich klientów na wielką galę, którą urządziła dla całej klasy maturalnej swoich dzieci. Kasia i Louis występowali dla nich przez pół nocy. Wszyscy jedli i bawili się za darmo, a za parę dni władze podatkowe zamknęły lokal, bo okazało się, że Michelle zbankrutowała. Musiało się na to już od jakiegoś czasu zanosić, ponieważ wciąż zmniejszała personel i zwiększała zakres obowiązków Kasi i Louisa. Do końca jednakże potrafiła zachować swoje nieobliczalne, zmienne nastroje i fantazję. Po zamknięciu „Triomphanta”

zaszyła się gdzieś na banlieu[48] i słuch o niej zaginął.


Wcześniej jeszcze zapracowana Kasia Paryżanka, jak ją nazywali koledzy w Polsce, przeżyła chwile grozy. Zawsze, kiedy dłużej pracowała w nocnych kabaretach, po jakimś czasie popadała w bezsenność. Nerwy, kiedy musiała zdążyć z passage na passage w odległych nieraz miejscach, adrenalina biorącą ją w posiadanie w czasie produkcji scenicznych trzymały ją w ciągłym napięciu, które trudno było zgasić zaraz po powrocie do hotelu. Czytała wtedy, malowała, słuchała radia, próbowała wszystkiego, żeby ją sen zmorzył.

Dwudziestego szóstego kwietnia 1986 roku było tak samo. Postanowiła posłuchać dziennika o szóstej rano, żeby wiedzieć, co się na świecie dzieje. Po dzienniku transmitowano muzykę dawną, liczyła więc na usypiankę. Po pierwszych usłyszanych wiadomościach nie mogła zorientować się, o co chodzi. Myślała, że spikerka czyta powieść sensacyjną. Ale wkrótce zrozumiała wszystko. To nie była żadna fikcja, tylko wybuch w elektrowni atomowej na Ukrainie. Napromieniowanie o trzydzieści, czterdzieści razy większe niż po bombie zrzuconej na Hiroszimę. Chmura radioaktywna przeszła nad Polską i wędruje dalej.


A w sąsiadującej z Ukrainą Polsce jest jej córka, mąż, matka… cała rodzina. Ubrała się najszybciej, jak mogła, i pobiegła na plac Victora Hugo do budki telefonicznej. Serce waliło jej jak oszalałe. Chmura radioaktywna? Co to znaczy? Czy ma do czego wracać?


Mąż był zły, że budzi go o tej porze. W kraju informacje na ten temat były skąpe. Rząd zadbał o to, żeby „nie siać paniki”.



– Była jakaś drobna awaria, ale już naprawiają – mówił Maciek.


– Zwariowałeś? Ty mówisz to tak spokojnie?


– Przestań histeryzować! Tu się nic nie dzieje. Wszystko w porządku.


Opowiedziała mu, co usłyszała we francuskim radiu. Zdziwił się.


– E tam, oni tam przesadzają.


– A nie przyszło ci do głowy, że u nas nie mówią wszystkiego?

Boże mój, ratujcie się!


– Jak mam to zrobić?


– No przecież są jakieś środki przeciw napromieniowaniu?


Dopiero po południu Maciek zadzwonił z informacją, że dostali lugol. Najpierw Zosia, potem i on.


– A mama? Jest tak blisko granicy z Ukrainą.


– Zadzwoń do niej, to się uspokoisz.


Nie musiał jej tego powtarzać. Ale jej bliscy nie chcąc, żeby się martwiła, nie mówili wszystkiego. Ani tego, że proszono ich, by ograniczyli wychodzenie z domu, ani o panice panującej wśród ludzi.


Nie spała wtedy cztery dni i cztery noce pod rząd. Zasłabła przed pracą i znalazła się w szpitalu na dwadzieścia cztery godziny. Jeśli nie wróciła natychmiast do Polski, to tylko dlatego że zarówno rodzina, jak i ci, co przylatywali z kraju przekonali ją, że to wszystko i tak da efekty po długim czasie. Byli jednak dostatecznie daleko od miejsca katastrofy, żeby nie ucierpieć od razu.


Myślała wtedy, że umrze z niepokoju. Takie były uroki jej pracy z dala od domu.


Tymczasem kontrakt na Pchlim Targu zbliżał się ku końcowi, bo na afisz wchodziło inne przestawienie. Program Paris chantecler miał

jednak za kilka miesięcy tam powrócić i być grany na zmianę z nowym spektaklem.


Niedługo potem, już w kraju, dogoniła Kasię wieść o tym, że Luba zachorowała na raka piersi. Zaaplikowano jej ponoć po operacji kurację chemiczną. Miała nadzieję, że przetrwa to leczenie.


Kolację powitalną po kolejnym powrocie Kasi z Francji przygotowała w całości Zosia. Dołożyła do tego delicje przywiezione przez mamę. Zaprosiła na nią także Kamę i wujka Piotrka, a ci wtajemniczyli Kasię w zmiany, jakie następują w polityce jedna po drugiej.


– Ruszyliśmy żelaznego kolosa. Chwieje się w posadach.

Zobaczysz, jeszcze nie wszystko stracone. Nadzieja umiera ostatnia – mówił.


Zosia wyrosła wysoko na śliczną panienkę. Ma klasę i wdzięk i całkiem z niej mądra istotka. Wybiera się właśnie na studia. Chce studiować języki. Zrezygnowała z lekcji gry na fortepianie po dziesięciu latach nauki. Szkoda, ale na własny użytek i tak gra nieźle. Z mężczyzn nadal wielbi najbardziej Davida Bowiego. Nikt go jej póki co nie zdetronizował. Maciek wciąż pasjonuje się kartingiem i rajdami samochodowymi. Zabiera z sobą Florka, który zasłynął przed Zamkiem Królewskim wśród jeżdżących na desce. Istny pies artysta. Na torach kartingowych budzi sensację również tym, z jaką pasją śledzi prowadzących w wyścigach. W parku maszyn interesuje się szczegółami technicznymi. Ogląda kółka gokartów, bo przypominają mu deskę.


Okazało się, że Kama miała rację, bo po dwóch latach od Czarnobyla, po strajkach, podwyżkach i protestach ustalono termin rozpoczęcia obrad władzy z opozycją, czyli okrągłego stołu.


Trudno było uwierzyć, że rządzący i opozycja zasiądą przy nim jak równi z równymi. Ale to naprawdę się stało. Polska była w euforii.

I kiedy pod koniec obrad, piątego kwietnia, było już wiadomo, że czwartego czerwca odbędą się pierwsze po drugiej wojnie światowej wolne wybory, Maja Tarnowska zakończyła swój żywot. Położyła się wieczorem spać i nie obudziła się rano, tak po prostu. Nie przyjedzie do Polski. A tak bardzo tego pragnęła.


Kasia natychmiast po otrzymaniu tej wiadomości wsiadła do samolotu i poleciała na pogrzeb i żeby wspierać Hanię. Nie wiedziała, jak zdoła temu podołać, skoro sama czuła się osierocona i załamana jak nigdy dotąd.


Tyle lat mądrego czuwania Mai nad jej poczynaniami, tyle serca, tyle wiedzy, jaką jej przekazała. A jak czują się jej podopieczni, buntownicy polscy, których przyjmowała pod swój dach? A Mateusz, siwiutki, drobniutki, czy przeżyje tę stratę? A może chociaż on wróci w jej imieniu do Polski? Tylko czy będzie miał siłę nią się cieszyć?


Francja uhonorowała Maję za jej zasługi literackie pośmiertną nagrodą Goncourtów. A Polska jakie da jej zadośćuczynienie?


Żegnaj Maju, moja wielka, mądra i szalona Maju i witaj smutku – myślała Kasia. Łatwo coś takiego powiedzieć, trudniej się z tym pogodzić.


Po pogrzebie Kasia nie wróciła do Polski, bo zaczynała się właśnie trzecia tura jej spektaklu na Pchlim Targu. Maja zdążyła jeszcze zobaczyć ją w tym przedstawieniu. To dziwne, jak dalece poszła jej drogą. Podobnie jak jej wzór, Kasia najlepiej czuła się w wodewilu, a taki był Paris chantecler. Miał rację wielki Grana, gdy mówił, że jest urodzoną wodewilistką.


On sam po pamiętnym aresztowaniu w czasie realizacji West Side Story nigdy nie wyszedł na wolność. Udaremnił mu to zawał serca.

Kasia była wtedy za granicą, bo stało się to w czasie jej paryskiego stypendium. Też nie doczekał wolnych wyborów. Jaka Polska po nich będzie? Taka jak dotąd, tylu wielkich ludzi zmarnowała.


Kasia weźmie udział w głosowaniu w Paryżu. Podobno będzie to możliwe.


Zgodnie z umową, Dominique, dziennikarz z radia Melun, przyjechał do Kasi przed południem i zaproponował na początek zjedzenie razem śniadania. Poszli na Trocadéro i usiedli w Brasseri przy stoliku na zewnątrz. Opowiadał jej, jaki jest program „Święta muzyki”

w Melun, na które ją zaprosił. Dominique zamierza jesienią wybrać się do Polski. Chciałby poznać tamtejsze środowiska jazzowe.


Jedząc przyglądała się temu, co się działo przy Teatrze Chaillot.

Gromadziły się tam coraz większe tłumy. Przez megafony płynęły do nich okrzyki wznoszone po chińsku. Studenci Paryża solidaryzowali się ze studentami manifestującymi w Pekinie.


A już za dwa dni pierwsze wolne wybory w Polsce. Tutaj można będzie głosować w ambasadzie. Kiedy wsiedli do samochodu, Dominique podał jej grubą teczkę.


– To coś dla ciebie, Catherine. Na pewno powinnaś to mieć.


– Co to jest?



– Są to materiały wspomnieniowe o twojej zmarłej przyjaciółce, wydane przez różne dzienniki po jej śmierci. Wiesz, taki przegląd jej życia i kariery.


Mój Boże! – myślała Kasia przewracając pospinane kartki powycinane z gazet. – Tyle dokonań, tyle lat…


Kiedy Maja po wyjściu z więzienia wyjechała do Francji, Kasia była młodą dziewczyną. A choć jej dawała nie więcej niż pięćdziesiąt lat, uważała ją za starą. Teraz sama jest już po pięćdziesiątce i wciąż czuje się młodo. Maja była we Francji długo, ponad trzydzieści lat. Kasia nigdy sobie tego nie uświadamiała, bo mimo odległości czuła jej bliskość. A teraz została bez jej światłych rad… Jaka szkoda, że nie zobaczy jej już więcej…


Ku jej zdumieniu wśród muzyków z „Olivia Vale” był George.


– Gdzie ciebie nie ma, George, powiedz? – śmiała się, witając się ze starym przyjacielem.


– Będziesz miała ułatwioną sytuację. Znam twój repertuar par coeur[49]. A może zaśpiewasz całkiem nowe rzeczy?


– Nie zamierzam. Chyba że nie byłyby to romanse, ale Dominique widzi mnie tylko jako cygankę w romansach.


– Ja też chętnie popatrzyłbym na ciebie romansowo. Zawsze ci to mówiłem. Ale ty głucha jesteś na moje westchnienia.


– Za stare z nas wróble na takie rozmowy, George.


– Schudłaś jeszcze bardziej. Kobieta musi mieć trochę ciała.

Wyglądasz jak dziecko.


– To pierwszy objaw starości: infantylizm wtórny.



Dziwiła się sama sobie, że potrafi znowu żartować.


Rzeczywiście dzięki George’owi próba poszła jej niezwykle sprawnie. Wiedział, na co ją stać, znał jej interpretację i objaśniał

muzykom, jak powinni jej grać. Po wstrząsie wywołanym śmiercią Mai stwierdziła, że śpiewanie sprawia jej jednak przyjemność. Popracowali kilka godzin i George oświadczył, że zabierze ją do Paryża. Dominique nie musiał więc jechać tam tylko po to, żeby ją zawieźć, bo mieszkał

przecież w Melun.


– I tak byś nie musiał – powiedziała mu. – Istnieją przecież pociągi.


George zamiast do hotelu zawiózł ją nad Sekwanę. Zjechał

samochodem aż do portu Bateaux Mouches i zaproponował spacer po nabrzeżu.


– Wysiadaj cyganko. Przejdziesz się trochę ze stary druhem.

Opowiedz, co porabiałaś przez ten czas, odkąd cię nie widziałem.


– Straciłam właśnie wielką przyjaciółkę. Moje starsze alter ego.

Uświadomiłam sobie, że odkąd ją poznałam, wskazywała mi drogę, którą powinnam podążać. Nie wiem, jak sobie bez niej poradzę. To znana tutaj pisarka, Maja Tarnowska.


– Przykro mi, Kati. Wiesz, że ja też wszystko zrobię dla ciebie. Ale czekaj, czekaj… Dobrze, że tutaj jesteś. Moi przyjaciele otworzyli wytworny lokal w Wersalu. Mówiłem im o tobie. Musimy tam pojechać.

Tak cię zareklamowałem, że marzą, żeby cię poznać i mieć u siebie.


– Wybacz mi George, nie pojadę. Droga do Wersalu źle mi się teraz kojarzy. Jest przy niej cmentarz, na którym leży pani Maja.


– Wszystko można na siłę ze wszystkim kojarzyć. Chyba nie zamierzasz przestać pracować, do licha?!


– Jeszcze nie bardzo wiem, co zamierzam.


– Daj spokój, dziewczyno, aż tak cię trzepnęło? Gdzie twoja radość życia, twój humor, twoja zwariowana przebojowość?


– Nie wiem. Może zawsze taka byłam i tylko ci się zdawało, że jestem inna?


– Jeśli mi się zdawało, to znaczy, że ja też skarlałem…


– Więc ja skarlałam według ciebie?


– Nie, tylko byłaś kiedyś jak iskra.


– Każda iskra po pewnym czasie zamienia się w okruch popiołu.


– Przestań, bo cię wycałuję i znowu zaiskrzysz.


– Oj, George, nie wycałujesz. Przecież wiesz, że jestem kolczasta.


– Załóżmy się!


– Przestałam brać udział w zakładach. Nie stać mnie na fanty.

Zawieź mnie do hotelu i zadzwoń, jak się namyślicie, kiedy będzie następna próba, dobrze?


– Jak sobie życzysz, comtessa. Comtessa-poetessa. Ciągle pisujesz wiersze?


– Od czasu do czasu. Coraz rzadziej. Ale pisuję całe programy.

I maluję. Chcesz, żebym ciebie namalowała?


– Koniecznie, ale musi to być akt.



– Namyślę się jeszcze. Nie mam tyle płótna ani farb. Starczy ledwie na głowę.


– Dobrze, już dobrze, spryciaro. Myślisz, że całe życie dam się nabierać na piękne słówka? Ludzie się zmieniają.


– Ale mnie nadal lubisz?


– No pewnie, w przeciwnym razie po tych wszystkich afrontach wrzuciłbym cię do Sekwany zamiast odwozić do hotelu.


– To dobrze. Bo ja też cię lubię i cieszę się, że się znamy. Uważam cię za jednego z moich prawdziwych tutejszych przyjaciół.


– Pewnie się nie mylisz – powiedział otwierając jej drzwi samochodu.


– Dziękuję za pomoc na próbie i przyjemne ple-ple. Cieszę się, że się spotkaliśmy, George.


– Ja też, poetesso – zrewanżował się George, pocałował ją w policzek i ruszył w stronę mostu Jena.


Zosia na początku wakacji miała wyruszyć razem ze swoją przyjaciółką Agnieszką do USA. Obie były już studentkami Uniwersytetu Warszawskiego. Agnieszka studiowała dziennikarstwo, a Zosia lingwistykę stosowaną. Wybrała francuski i angielski. Uchwalili w czasie telefonicznej narady rodzinnej, że Zosia odleci do USA z Paryża – łatwiej tu jest o tańszy bilet – a Kasia nie będzie wracać do Polski, póki córka będzie w Stanach. Będąc w Paryżu będzie miała częstszy z nią kontakt, bo telefony są tu tańsze. Obie dziewczynki, Zosia i jej przyjaciółka, miały pojawić się w Paryżu zaraz po polskich wyborach i spędzić tu z Kasią tydzień przed odlotem do USA.




[45] Pchli Targ


[46] Sceniczne wcielenie, kreacja artystyczna


[47] Matura


[48] Przedmieścia


[49] Na pamięć


Rozdział dwudziesty drugi

Wybory w ambasadzie były nieprawdopodobne. Zjechali tu rodacy z całej Francji. Kilometrowe kolejki do Pałacu Sagan, w którym mieści się ambasada, ciągnęły się aż po espanadę Inwalidów. Wielu Polaków, którzy przez lata nie szukali związków z ojczyzną, przyjechało tu, by wpłynąć na zmianę polityki w kraju. Niektórzy ledwie już mówią po polsku. Przybyło też mnóstwo nowej emigracji. Kasia spotykała wielu znanych sobie ludzi, których pobytu we Francji nawet nie podejrzewała, a także tych, z którymi zetknęła się w czasie lat pracy w kabaretach paryskich.


– Dzień dobry, pani Kasiu – słyszała co jakiś czas.


– Dzień dobry, dzień dobry, dzień dobry…


Dla niektórych od wyniku tych wyborów zależało to, czy pojadą do kraju, czy nadal będą szukać związków z Polską na dorocznym święcie w klasztorze w Osny, gdzie na początku lipca zjeżdżają się Polacy z całymi rodzinami z najdalszych zakątków Francji. Przez cały dzień trwa wtedy piknik, kosztuje się polskich przysmaków, sprzedaje polskie książki, tańczy polskie tańce i śpiewa polskie piosenki.


Wypatrzył Kasię w tłumie Zdzisiek i podszedł się przywitać.


Zdzisiek pracował w kuchni w „Izbie”, kiedy tam śpiewała dwa lata temu. Ma chyba dwadzieścia trzy lata. Poprosił ją kiedyś o pójście z nim do pewnego urzędu, który miał mu wydać jakieś papiery, bo nie znał francuskiego. Straciła na to pół dnia. W instytucji, do której się udali, znajdującej się gdzieś w pobliżu metra Invalides, była poczekalnia, a w niej pełno Polaków, Libańczyków i innych uchodźców z całego świata.


Po godzinie oczekiwania wezwano Zdziśka. Wstała i weszła z nim do pokoju, Siedziała tam młoda kobieta i zapisywała starannie odpowiedzi na pytania, które stawiała według rozłożonej przed oczami instrukcji.


– Nazwisko i imię. Wiek, zawód. Czy działał pan w Polsce czynnie w podziemiu, w opozycji?


Odpowiedź Zdziśka brzmiała twierdząco.


– Czy był pan więziony, bity, prześladowany?


– Tak, wielokrotnie.


– A zatrzymywany?


– Ma się rozumieć.


Kasia patrzyła na niego z uznaniem i poczuciem winy. Taki młody, a zrobił dla ojczyzny więcej niż ona!


– Ile lat spędził pan w więzieniach?


– Pięć, siedem…


Nie może się doliczyć dokładnie. Czemu wyjechał z kraju? Bo jest prześladowany przez rząd i policję. Czy chce, by opłacono mu kursy francuskiego? Nie, uczy się sam. Chce zapomogi? Tak, Kasia spojrzała na niego zdziwiona.


– Przecież pracujesz! – powiedziała cicho.


– Zawsze się przyda – odrzekł też cicho i mrugnął do niej porozumiewawczo. Czuła się nieswojo.


Kobieta wyjęła z kasy pancernej sto pięćdziesiąt franków, Zdzisiek złożył podpis i wyszli.



– No, udało się – powiedział.


– Przecież zarabiasz kilka tysięcy miesięcznie.


– No to co? Jak można dostać więcej, czemu mam nie skorzystać?


– A tak naprawdę siedziałeś w więzieniu, byłeś bity i tak dalej?


– Co pani?


– Nie wstyd ci, smarkaczu? Nie pokazuj mi się więcej na oczy.


– Co to ja jeden, czy co…


Od tej pory nie odzywała się do Zdziśka. Przypomniawszy go sobie teraz, zaczęła rozmyślać. Ładne pojęcie muszą mieć władze francuskie o naszym podziemiu, nie ma co! Bo ci, którzy naprawdę walczyli, których prześladowano, na pewno tam nie poszli z wyciągniętą ręką. Za każdym jednak olbrzymem czai się karzeł, który w jego cieniu robi małe świństewka. Czasy niepewne sprzyjają temu jak żadne inne. Zdzisiek na wyborach – sto pociech! Ale przyszedł tu, więc jest nadzieja, że może Polska w jego sercu jeszcze nie umarła. Myśląc tak odwróciła się od niego i poszła dalej, żeby stanąć na końcu kolejki. Obok niej stała grupa „Polaczków”, każdy z puszką piwa w garści. Usłyszała taką rozmowę:


– Cholera wie, stary, jak tu głosować? Na komunę, to dalej będzie ta bryndza, na „nowe”, to azylu już nie załatwisz za Boga!


– To nie głosuj wcale – radzi mu „stary”. – Ja tam się jeszcze waham…


– Coś ty, trzeba głosować. Popatrz, ile ludzi tu zjechało.


– Po co ci będzie azyl, jak będziesz mieć wolność i wszystko, co potrzebne do życia? – odzywa się trzeci.



– Coś ty, myślisz, że tak od razu się zmieni? Ja w to nie wierzę…


Ale takich głosujących na szczęście było mniej. Większość była w nastroju podniosłym, solidarnym. Instruowali się nawzajem, żeby czegoś nie pomylić i nie oddać głosu na tych, co nie trzeba.


Ktoś w innej grupie opowiadał, jak przed paru dniami wciągnięto do konsulatu szefa radia „Solidarność”, gdy rozwieszał w pobliżu ulotki wyborcze, i pobito go dotkliwie. Wezwano go potem do ambasady, zapłacono mu za szpital i robiono wszystko, żeby sprawa się nie wydała.


Kasia patrzyła na odświętnie ubrane grupy ludzi ze wzruszeniem.

Większość z nich nie wygląda już jak ludzie znad Wisły. Wysypują się z eleganckich samochodów, ubrani modnie i bogato, że dziw bierze, kiedy słyszy się, że mówią po polsku.


Nadstawiła uszu, żeby posłuchać tego, co mówią.


Oto właśnie spotykają się dwa stare małżeństwa. Wszyscy czworo ubrani nienagannie, panie wprost od fryzjera, ponowie wypachnieni, w eleganckich garniturach najnowszej mody. Rzucają się sobie na szyję i Kasia słyszy:


– Zocha, Janek, wyśta tu przyjechali?


– Przyjechalim, jak się należy. Trza się wstawić za ziemię ojców, nie?


– Tyli świat drogi!


– Ano jak trzeba, to trzeba. Jak tam u was warstat działa?


– Na retraite[50] idziem. Jeszczem sobie peugeota kupili i pojeździm trochę po świecie.



– A do Żdanowa jedziecie?


– W tym roku do nas familia na długi séjour[51] się wybiro.

Pojedziem może za rok…


Kontrast między ich wyglądem zewnętrznym a z tym, co było w nich od lat niezmienne, wcale Kasi nie rozśmieszył. Wzruszyło ją natomiast to przeogromne poczucie więzi, jakie przez całe lata mieli i mają z rodzinnym Żdzanowem, mimo że im jest lepiej, że daleką drogę przebyli od czasów, gdy tam żyli. Może w ogóle urodzili się tutaj i tylko od rodziców znają język, którym teraz z sobą rozmawiają?


Kasia stała w kolejce i chłonęła atmosferę panującą na esplanadzie.

Grupki intelektualne, kwiat emigracji, też był tu licznie reprezentowany.

Wyjątkowe chwile. Zanim znalazła się w sali, w której oddawano głosy, upłynęły trzy godziny. Dobrze, że przyszła tu wcześnie, inaczej nie zdążyłaby zrealizować dalszych planów na ten dzień. Gdyby nie to, że przyrzekła sobie zaraz po oddaniu głosu pojechać na grób pani Mai, długo jeszcze zostałaby w tym miejscu. Warto było to wszystko zobaczyć. Serca rosły.


Musiała jeszcze wstąpić do hotelu i zabrać sadzonkę wierzby płaczącej, którą chciała posadzić przy grobie pani Mai. Rosła taka za oknem jej sypialni w domu na Saskiej Kępie i jej przyjaciółka bardzo za jej widokiem tęskniła. Tę, która ma wyrosnąć nad jej głową, Kasia zamówiła w przedsiębiorstwie „Mazurka”, wożącym paczki do Polski.

Wczoraj odebrała ją z przystanku busów na placu Concorde.


Chociaż odwiedziła już kilka razy grób Mai, nigdy jeszcze nie była tam sama, nie wieziona samochodem. Ale nie chciała kłopotać Hani, która miała teraz zajęty czas opiekując się załamanym śmiercią żony wiekowym ojcem. Postanowiła więc pojechać autobusem. Trzeba było iść od przystanku około kwadransa nieznanymi jej uliczkami banlieu, ale jakoś sobie poradzi. Oprócz doniczki z wierzbą miała też torbę z pożyczoną od ciecia z hotelu łopatką do wykopania dołka dla sadzonki.

Musiała się śpieszyć, bo była już czternasta. Wprawdzie słońce w Paryżu świeciło niemal do dwudziestej trzeciej, ale miała przed sobą ponad godzinę jazdy autobusem, no i półgodzinną razem z przesiadkami jazdę metrem do hotelu. Spojrzała więc z żalem na wielkie zgromadzenie narodowe na placu wokół ambasady i skierowała się do stacji metra.


Po dwóch godzinach wysiadła na przystanku w pobliżu cmentarza Clamart. Czemu ludzi z Saint-Germain-en-Laye chowa się akurat tam, nie miała pojęcia. Może w Saint-Germain-en-Laye brakowało już miejsca, a ten cmentarz jest stosunkowo nowy.


Szła wolno z wielką donicą i torbą z narzędziami i rozpytywała o cmentarz. Znalazła go wreszcie. Przeszła przez bramę i stanęła znów jak urzeczona, tak jak w czasie pogrzebu. Jak żyje nie widziała tak urokliwego miejsca. Na innych takich przybytkach w Paryżu tylko stłoczone kamienne grobowce, jak na przykład na cmentarzu Montmartre, albo stojące groby, jak na Père Lachaise, geometryczne bryły ziejące smutkiem. A to jest tak piękne miejsce, że aż wcale nie smutne. Alejki pną się ku wzgórzu. Groby stoją ukwiecone wśród drzew i wszystkie są lekko pochylone w dół od górki, która patrzy na daleki Paryż widniejący na horyzoncie. Serce biło jej mocno i radośnie, że pani Maja ma tu tak ładnie. Przynajmniej nie smutno jej leżeć. Ma u stóp cały Paryż, zawsze może rzucić nań okiem. Oto połyskuje bielą w słońcu Bazylika Sacré Coeur na wzgórzu Montmartru. Parę lat temu siedziała z całą jej rodziną w noc sylwestrową u jej stóp.


Kasia postanowiła, że nie będzie pytać o drogę. Cmentarz jest niewielki. Wprawdzie nigdy nie była tu sama, ale trafi. Systematycznie chodziła wzdłuż stromych alejek i dopiero przy samym szczycie odnalazła grób pani Mai. Maja w grobie? Wciąż nie mogła w to uwierzyć.


Postument z czarnego marmuru, a na jego ścianie płaskorzeźba: głowa z brązu przykryta cienką żałobną szatą. Oczy puste w rozpaczy wzniesione w górę. Patrzyła na nią ze wzruszeniem i bała się przenieść wzrok niżej, na napisy. Serce waliło jej jak młot. Ramię drętwiało od donicy z wierzbą. Nie mogła przeciągać tej chwili. Postawiła krzew na ławeczce i uklękła.


Otoczone czarnym marmurem rosły na grobie w równych rzędach kwiatki. Niedopalony znicz w ogromnej misce był pełen wody. Wybrała ją, wstawiła tam ozdobną grubą świecę, którą kupiła w sklepiku przy bramie cmentarza. Pani Maja ma tu śliczny widok. To najpiękniejszy cmentarz, jaki można sobie wyobrazić. – Może pani zobaczy stąd, co robię w Paryżu. Gdziekolwiek tam pójdę, ma mnie pani jak na dłoni – mówiła nad grobem Kasia. – Ale ja i tam noszę w sercu wszystkie pani rady i wskazówki. Nie mogę odżałować, że odeszła pani już teraz, zanim mogłaby pani, bo wierzę, że niedługo będzie to możliwe, przyjechać do Polski. Gdyby zobaczyła pani to zbiorowisko przy ambasadzie dzisiaj, cieszyłaby się pani, że wciąż się dla nas liczą takie wspólne wzruszenia, takie łączenie się w dążeniu do czegoś…


Jaki będzie wynik wyborów i jaka po nich nasza ojczyzna? Czy potrafimy tak pięknie łączyć się w miłości, jak to umiemy czynić w nienawiści do wroga? Czy powstanie coś wspaniałego, czy znowu spalimy za sobą wszystko, jak to się nam w historii naszej zdarzało?


Rozmawiając tak sobie z milczącą przyjaciółką Kasia patrzyła na piękną, uduchowioną miedzianą głowę odchyloną do tyłu w ekstatycznym geście rozpaczy, ciasno przylegającą do czarnego marmurowego postumentu. „Jest to rzeźba tak pełna ekspresji, że wydaje mi się mną samą albo moją duszą, która wychynęła ze mnie i trzyma tu straż przy drogiej mi osobie” – mówiła kiedyś Hania, kiedy tam razem były. Zamknęła na chwilę oczy, bo chylące się ku zachodowi słońce świeciło ostro paląc się pomarańczowo nad szczytem wzgórza.


– Kasia? Przyjechałaś tu sama, naprawdę? – usłyszała nagle cichy głos Mai. Drgnęła.



– Przestraszyłam cię? Przepraszam… – Hania dotknęła delikatnie jej ramienia.


– Nie zwróciłam nigdy uwagi na to, że miałyście z twoją mamą takie podobne głosy…


– No tak, miałyśmy…


– Posadziłam wierzbę – powiedziała Kasia, żeby zapobiec łzom Hani.


– Mama na pewno jest ci wdzięczna. Głosowałaś?


– No pewnie! A ty?


– Ja też.


– Dziwne, że się nie spotkałyśmy.


– W takim tłumie? Cały czas myślałam o mamie, żeby mogła to zobaczyć.


– Ja też, dlatego tu jestem…


Hania przyklękła, zapaliła przyniesione światełko i powiedziała:


– No to jedziemy. Wszystko już tu zrobiłaś. Dziękuję ci Kasiu.

Pracujesz dzisiaj?


– Jak zwykle.


– Chodź, odwiozę się do Paryża.




Wynik wyborów wywołał euforię większości społeczeństwa i wielkie poruszenie na świecie. Kasia przyjechała kiedyś późno do hotelu i usłyszała hałasy w pokoju telewizyjnym. Zajrzała tam i została wciągnięta siłą na stypę. Panowie jacyś-tam-bardzo-ważni, którzy swoje kariery zawdzięczali jedynie sile niezwyciężonej wiodącej partii, mieszali teraz z wódką słone łzy rozpaczy za odchodzącym systemem.

Posiedziała z nimi chwilę z ciekawości.


– Że myśmy się tak dali wystrychnąć na dudka, stary – szlochał

jeden utytułowany w klapę drugiemu. – Że myśmy się tak dali! Jak można było ich tak zlekceważyć? Trzeba było czujnie stanąć twardym frontem, jak za dawnych lat.


– Tylko patrzeć, jak nas odwołają do kraju. Będziesz stał jak tuman w kolejkach i spędzał wczasy pod gruszą. Żeby to szlag! Żeby to wszystko szlag trafił!


– A pani co? Pani się pewnie cieszy… Wy, artyści, zawsze myśleliście inaczej. Nic wam się nigdy nie podobało, chociaż byliście pieszczochami naszego ustroju. No to teraz macie! Będziecie się sami rządzić i zobaczymy jeszcze, jak to się skończy…


Warszawa, 27 marca 2014 roku


c.d.n.


[50] Renta, emerytura


[51] Pobyt



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jak to się robi poza Polską
001 ABC niemieckiej fonetyki czyli jak to sie wymawia
Przerwany Łańcuch czyli jak to się robiło w Festinie
Pozycjonowanie i optymalizacja stron WWW Jak to sie robi
oto jak to sie robi!! G
Jak to się robi buty
Jak to się robi w Niemczech - Podatek kościelny w działaniu, Katechistan - kraju Polan powstań z kol
oto jak to sie robi 3
Jak to się robi - skarpety tkane igłą, Słowianie - Wikingowie
oto jak to sie robi
Jak może się skończyć stosunek najmu lokalu
Jak to się robi w Niemczech - Podatek kościelny - zasady, Katechistan - kraju Polan powstań z kolan
Grecja Jak to się zaczęło
Katarzyna Gontarczyk Wewnętrzny PR czyli jak to się robi w Sheratonie
Jak może się skończyć stosunek najmu lokalu

więcej podobnych podstron