Ukraińskiego ludobójstwa ciąg dalszy. Zbrodnia w Hurbach
70 lat temu, 2 czerwca 1943 r., oddziały UPA wspomagane przez ukraińskie chłopstwo dokonały rzezi na ludności polskiej zamieszkującej wieś Hurby na Wołyniu. Zamordowano 250 osób.
Tego dnia wieczorem blisko tysiąc Ukraińców otoczyło wieś, w której nie było żadnej zorganizowanej komórki polskiej samoobrony.
Napastnicy mordowali za pomocą siekier i bagnetów. Ofiary były poddawane torturom, podrzynano gardła, kłuto bagnetami, rąbano siekierami, wyjmowano wnętrzności, odcinano części ciała. Kobiety gwałcono przed zabiciem.
W sumie zamordowano 250 osób. Część zabudowań wsi spalono, liczne ofiary zginęły od ognia. Po zbrodni ocaleli z napadu uciekli do pobliskiego Mizocza.
Kilka dni po rzezi do Hurb przyjechała żandarmeria niemiecka z grupą Polaków, którzy pogrzebali ciała zamordowanych. Pozostałych przy życiu ewakuowano do pobliskich miejscowości.
Świadkiem napadu była m.in. 6-letnia Irena Ostaszewska, która przeżyła ucieczkę. Jej mrożącą krew w żyłach relację z tragedii można znaleźć pod adresem http://www.stankiewicze.com/ludobojstwo/hurby.html.
Paweł
Brojek
źródło:
Grzegorz Motyka, „Ukraińska partyzantka 1942-1960”, Warszawa
2006 Wyd. Instytut Studiów Politycznych PAN, Oficyna Wydawnicza
"Rytm"
Władysław
Siemaszko, Ewa Siemaszko, „Ludobójstwo dokonane przez
nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia
1939-1945”, Warszawa 2000 , Wydawnictwo "von Borowiecky"
Urodziłem się 15 stycznia 1930 roku we wsi Hurby pow. Zdołbunow, woj. wołyńskie. Moi rodzice; ojciec Albin i Matka Stanisława z domu Wierzbicka. Rodzice posiadali małe gospodarstwo oraz sklep. Ojciec był znany w okolicznych wioskach z powodu, że kupował od rolników świnie i wysyłał do centralnej Polski. Z wioski Hurby przenieśliśmy się do pobliskiego Mizocza jesienią 1942 r.
W 1943 r. rozpoczęły się morderstwa Polaków początkowo rabunki i pojedyncze morderstwa następnie całe wioski. Na początku czerwca 2 lub 3 wieczorem zobaczyliśmy łunę w kierunku naszych Hurbów, rodzice jakby przeczuwali, że to właśnie są Hurby. Za jakieś kilka godzin zaszczekał pies, okazało się że to jest nasz żuk (piesek) który jeszcze pozostał na gospodarce. Wtedy rodzice byli pewni, że to palą się nasze Hurby.
Za kilka godzin przyszli pierwsi uciekinierzy. Opowiedzieli co się stało. W Mizoczu nie było wojska niemieckiego jedynie 4 żandarmów. Kiedyś pamiętałem ich nazwiska. Pamiętam, że jeden nazywał się Hylo z pochodzenia był Czechem. Policja była ukraińska i oddział wojska węgierskiego. Ponieważ ojciec znał język niemiecki, więc ci którzy uciekli prosili aby ojciec poszedł z nimi do tych żandarmów prosić o pomoc aby ratować jeszcze tych którzy może jeszcze są żywi. Nie było mowy aby pomoc była od policji, więc żandarmi pozwolili aby jeżeli ich dowódcy się zgodzą wysłać wojsko węgierskie. Węgrzy byli bardzo przychylni do nas Polaków. Pojechało nie wiem ilu, ale było dosyć aby odstraszyć banderowców.
Żywych nie pozostało dużo, ale było dużo rannych, niektórzy jeszcze tego dnia umarli inni po przywiezieniu do Mizocza, ale nie którzy przeżyli. Wracając do Mizocza tak wojskowi jak i Hurbieńcy przeszukiwali przydrożne krzaki, gdzie ludzie schronili się.
Mój ojciec i jeden żołnierz znaleźli w mrowisku dziewczynkę, która była ranna i zawołała: – Diadko nie zabijaj mnie (diadko – wujko, tak sie mówiło na nieznajomego). Okazało się, że jest to córeczka Witalka Krasickiego, czyli mego kuzyna gdyż Witalego mama i moja byli rodzonymi siostrami. Ponieważ nikt z rodziny nie został żywy, ojciec zaopiekował się nią. Ale że nas w domu było 6 dzieci, to ojciec pozwolił aby tą dziewczynkę jak gdyby zaadoptowała dość bogata rodzina z Mizocza. Nazwiska nie pamiętam.
W nocy bardzo często było słychać strzelaninę Więc rodzice postanowili wyjechać do Zdołbunowa. Nie wiem jak było załatwione, ale kilka rodzin jak i pojedyncze osoby w poniedziałek pamiętam, że to był poniedziałek, towarowym pociągiem wyjechaliśmy. Tego samego tygodnia w środę banderowcy napadli na Mizocz. Naszego sąsiada córeczka Wandzia Procner (jeszcze żyje, wyszła za mąż za Jana Chęć, i mieszkali w Kłodzku).
Opowiadała , gdy jej ojciec usłyszał strzały i zobaczył, że domy się palą uciekł z czwórką dzieci do ogrodu do dołu, gdzie na zimę zakopywano kartofle, (matka w poniedziałek razem z nami wyjechała aby znaleźć kwaterę w Zdołbunowie) Wandzia schowała się w krzaku porzeczek. Gdy banderowcy podpalili ich dom, przyszli i znaleźli ojca i tych czterach braci, widziała jak ojciec ukląkł na kolana i zaczął prosić o darowanie życia. Ale dwóch banderowców podeszło i widłami jeden z jednej strony a drugi z drugiej wbili widły w jego boki i zaciągnęli ojca i wrzucili do ognia. Następnie wrócili po resztę dzieci i również wzięli za ręce lub za nogi i żywcem wrzucili do ognia. Ona ocalała. Ponieważ w między czasie ukraińska policja zdezerterowała, Niemcy powołali na ich miejsce kto chciał z Polaków, przeważnie tych których rodzina już była wymordowana. Nie było ich dużo więc nie mogli Mizocza ochronić. Wtedy zginęło ponad 1200 osób. Trudno mi wspominać. W nocy Niemcy chcieli zabrać mnie i ojca, ale jeżeli chciała to mogła jechać cała rodzina. Pojechaliśmy całą rodziną. Wywieziono nas do obozu pracy do Salzburga w Austrii. Po wojnie całą rodziną wróciliśmy do Polski na Ziemi Odzyskane. Od 1965 mieszkam w Montrealu w Kanadzie.
Bogdan Melcer
Hurby, gmina Buderarz,
powiat Zdołbunów, województwo Wołyń
Zbliża
się 60-ta rocznica tragicznych wydarzeń (ludobójstwa) na Wołyniu.
Napisano już wiele słów na ten temat i ja, jako żywy świadek,
chcę się podzielić z wszystkimi zainteresowanymi swoją
tragedią.
Urodziłam się 16 grudnia 1936 roku w
miejscowości Hurby, gmina Buderarz, powiat Zdołbunów, województwo
Wołyń. Z domu nazywam się Ostaszewska, córka Jana i Marii (z domu
Zielińskiej).
Byłam zbyt mała, aby się bronić i zbyt
duża, żeby zapomnieć tragiczny dzień 2 czerwca 1943 roku.
Wieczorem tego krytycznego dnia, mama całą piątkę dzieci
przygotowywała do snu. Byliśmy w samych koszulkach (dla porządku
podaję imiona i wiek mojego rodzeństwa: najstarszy brat, Marcel -
12 lat, siostra Lodzia - 10 lat, Irena - 6,5 roku, siostra Stasia - 4
lata, brat Tadzio - 1,5 roku).
Mieszkaliśmy dość daleko
od innych gospodarstw i tego dnia ktoś nas powiadomił, że wiele
domów pali się i że banderowcy napadli na Hurby. Wtedy ojciec
zdecydował, aby mama z dziećmi uciekła do pobliskiego lasu. Tak
też się stało. Marcel wziął na plecy Stasię, Mama najmłodsze z
dzieci na ręce, ja zaś trzymając się sukienki Mamy i Lodzia -
uciekałyśmy. Dołączyło do nas wielu sąsiadów, wszyscy biegli w
kierunku lasu. Ojciec został w domu, aby wynieść cenniejsze rzeczy
i trochę żywności.
Uszliśmy może ze 150 metrów,
kiedy Mama zauważyła kilku młodych mężczyzn wychodzących z
lasu. Każdy miał w ręku siekierę. Mama zaczęła krzyczeć
przeraźliwie, abyśmy się chowali. Rozbiegliśmy się wszyscy w
zboże na tyle już duże, że pozwalało nam ukryć się. Brat
Marcel z siostrą Stasią odbiegł od nas, siostrę Lodzię
pociągnęła za sobą jedna z naszych sąsiadek, a ja zostałam z
Mamą.
Rozpoczęła się rzeź. Banderowcy uderzali na
oślep siekierami i nożami kogo dopadli. Kilku z nich nadjechało na
koniach i tratując w poszukiwaniu ofiar zboże - mordowali
znalezionych. Kilku banderowców podbiegło do mojej mamy i jeden z
nich uderzył ją w głowę siekierą. Mama upadła i wypuściła z
rąk brata Tadzia, a ja z przerażenia krzyczałam. Na całym polu
był ogromny wrzask i lament, ludzie błagali swoich oprawców o
darowanie życia, no bo przecież ich znali. Oprawcy byli jednak
bezwzględni. Mama czołgając się, przygarnęła do siebie
płaczącego Tadzia i zakrwawionemu dała pierś.
Po
niedługiej chwili banderowcy ponownie dobiegli do mojej Mamy i
podcięli jej gardło. Jeszcze żyła kiedy zdarli z niej szaty i
poodcinali piersi. Ja leżałam przytulona do ziemi, chyba ze strachu
nawet nie oddychałam. Mama i Tadzio strasznie się męczyli, Mama
powyrywała sobie długie włosy z głowy, była strasznie zmieniona,
bałam się jej, prosiła o wodę. Jak trochę się uspokoiło
pobiegłam na nasz ogród i na listku kapusty przyniosłam trochę
wody, ale nie podałam bo już nie jęczała i bałam się jej. W
pewnym momencie zobaczyłam straszny ogień i wycie zwierząt, to
paliły się nasze zabudowania, bydło i konie chodziły po ogrodzie,
a trzoda i drób paliły się razem z budynkami. Przerażona
przesiedziałam do rana przy zwłokach Mamy i brata. Zobaczyłam też
inne trupy, bardzo się bałam, było mi zimno, byłam tylko w
koszulce. Rano postanowiłam pójść do swojej cioci - Marii
Terlickiej - myśląc w swej naiwności, że to tylko nas spotkało
takie nieszczęście. Jej budynek, nowy, murowany, kryty blachą stał
niezniszczony. Na podwórku było dużo koni, ale kiedy usłyszałam
głośne rozmowy po ukraińsku uciekłam stamtąd do mojej koleżanki,
Stasi Materkowskiej. Jej budynek, nowy, też nie był spalony, a na
podwórku także zobaczyłam dużo koni. Weszłam na ganek i chciałam
wejść do mieszkania, gdy nagle usłyszałam pijackie krzyki, a
jeden z Ukraińców krzyknął: mała Laszka! Strylaj! Wybiegłam do
dobrze znanego mi ogródka i weszłam w krzak jaśminu. Siedziałam
cichutko i obserwowałam, jak pijani banderowcy wybiegli na podwórko.
Nie szukali mnie, powsiadali na konie i ze śpiewem odjechali.
Długo
siedziałam w tym krzaku, płakałam i bawiłam się lalką,
gałgankową, którą zabrałam ze sobą. Było bardzo gorące
południe co zmusiło mnie, by wyjść szukać wody i ludzi. Bałam
się wracać do domu, którego już nie było. Wyszłam na drogę i w
pewnym momencie zauważyła mnie moja ciocia, Helena Ostaszewska,
która zaopiekowała się płaczącym dzieckiem. Opowiedziałam jej,
co przeżyłam przez ostatnią noc.
Powoli ze zboża i
innych kryjówek zaczęli wychodzić mieszkańcy Hurbów. Znalazła
się moja siostra Lodzia, która też została przygarnięta przez
ciocię. Stojąc w grupie zauważyliśmy, że z lasu biegnie jakiś
mężczyzna. Zaczęliśmy się chować - każdy myślał, że to
banderowiec - a to był mój Ojciec. Opowiedział, jak całą noc
uciekał przed banderowcami. Uciekł z płonącego domu przez okno i
ukrył się pod jakimś mostkiem w lesie. Bardzo rozpaczał na
miejscu kaźni Mamy i brata, niedaleko leżał nieżywy brat Marcel i
ciężko ranna siostra Stasia. Miała ona dwie dziury w głowie oraz
dwie, kłute nożem, dziury w brzuchu. Było widać jelita, jęczała
i wołała Mamusię. Pozostali mieszkańcy Hurbów zaczęli grzebać
zwłoki najbliższych w miejscu ich śmierci. Ojciec pogrzebał Mamę,
dwóch braci i sąsiada w naszym ogrodzie. Mężczyźni połapali
swoje konie, było tez kilka wozów i bryczek, które się nie
spaliły i zaczęliśmy się szykować do ucieczki, do Mizocza. Na
naszym dużym wozie jechał Ojciec, Lodzia, opatulona ranna Stasia,
oraz sąsiadka Wasylkowska z dziećmi. Wyjechało kilka furmanek w
godzinach wczesnego popołudnia. Ojciec ciągle nas uspokajał,
abyśmy nie płakały bo w lesie mogą być banderowcy. Po przebyciu
przez nas kilku kilometrów, leśną drogę zastąpili banderowcy
krzycząc: "Siuda jidut Lachy". Padły strzały, Tatuś
krzyknął abyśmy uciekały, lecz sam nie mógł zejść z wozu, był
chyba ranny. Wszyscy rozbiegli się po lesie, ja też usiłowałam
biec za siostrą Lodzią i innymi ludźmi, ciągle płacząc i
potykając się o gałęzie, które były zbyt duże (a może ja
byłam zbyt mała), aby podołać w przerażeniu walce o ocalenie.
Zgubiłam uciekających ale w zasięgu moich oczu były wozy z końmi,
do których zbiegli się banderowcy, i ja pobiegłam do Tatusia i
widziałam, jak go strasznie bili, a ja stałam przy krzaku i
niemiłosiernie krzyczałam. Widziałam jak naszej sąsiadce
Wasylkowskiej odrąbywali na pieńku głowę. Mój krzyk był tak
przerażający, że jeden z banderowców podbiegł do mnie i z
rozmachem wbił mi nóż troszeczkę poniżej gardła, a ja dalej
krzyczałam i ze strachu nie mogłam się ruszyć z
miejsca.
Banderowcy byli zajęci mężczyznami i
dobytkiem, krzyczeli po imieniu do Ojca, Ojciec też po imieniu
błagał Iwana, aby darował mu życie. Ja też znałam tego Iwana,
bo ciągle przychodził do naszego Tatusia jako przyjaciel. Ojca bili
po głowie i twarzy, zdarli z niego ubranie, a kiedy mnie po raz
drugi ujrzeli, postanowili skończyć ze mną raniąc prawą dłoń
nożem i przebijając ją na wylot, a lewą rękę raniąc przed
łokciem dwa razy. Upadłam. Jeden z banderowców chwycił mnie za
skórę na plecach, tak jak się łapie kota, i tyle ile miał w
garści odciął nożem, potem jeszcze dwa razy ugodził mnie nożem
w łopatki i wrzucił w ogromny kopiec mrówek. Chyba straciłam
przytomność, jak się ocknęłam był dzień, bardzo byłam
obolała, a mrówki tak mnie pogryzły, że byłam bardzo opuchnięta
a mrówki były w buzi, w nosie i w tych okropnych ranach.
Wyczołgałam się z tego mrowiska, chciało mi się pić. Czołgając
się zrywałam zielone jeszcze jagody i tak doczołgałam się do
drogi i z przerażeniem zobaczyłam obdartego ze skóry,
przywiązanego do drzewa człowieka, a to był mój Ojciec. Odrąbana,
i leżąca obok głowa sąsiadki Wasylkowskiej pokryta była
mrówkami. Po jakimś czasie usłyszałam nadjeżdżające furmanki,
bałam się, ale nie miałam siły aby się ukryć. Leżałam przy
drodze. Pamiętam jak podniósł mnie żołnierz (niemiecki) a ja
prosiłam, żeby mnie nie zabijał. Coś mówił, ale nie rozumiałam.
Po chwili zobaczyłam przy mnie mojego wujka Aleksandra Warnawskiego,
który tłumaczył Niemcom, że mnie zna, bo wcześniej poznali na
drzewie mojego Ojca. Niemcy zaopiekowali się mną układając na
wozie i pojąc bardzo słodką kawą, której smak będę pamiętać
zawsze. Opowiadano mi, że mieszkańcy którzy się uratowali,
uciekli do Mizocza i po trzech dniach wraz z wojskiem niemieckim,
postanowili pojechać do Hurby aby zobaczyć co tam się stało.
Tak
więc się okazało, że przeleżałam w lesie trzy doby. Na miejscu
w Hurbach odnalazła się moja siostra Lodzia, której udało się
uciec z lasu. Muszę dodać, że nikt nie zabierał pomordowanych,
nie było jak i nie było czasu. Niemcy wyznaczyli bardzo mało czasu
na pobyt w naszej wiosce w obawie przed banderowcami. Zwłoki wielu
mieszkańców Hurbów były przez Ukrainców ponownie wygrzebane i
porozrzucane po polach i ogrodach. Wujek Aleksander Warnawski był
mężem siostry mojego Ojca. Mnie i siostrę Lodzię wzięli na
wychowanie, ja trafiłam do niemieckiego szpitala w Mizoczu. Długo
się leczyłam, rany bardzo ropiały. Mam siedem blizn na ciele,
które z biegiem lat przestały mi przeszkadzać, jednak okaleczona
psychika daje mi znać o sobie przez całe życie. Po wyjściu za mąż
zamieszkałam na Dolnym Śląsku i mieszkam tu od 1958 roku.
Pisząc
te trudne dla mnie słowa chcę, aby dotarły do wszystkich. Nie chcę
aby zapomniano o tym, co wyrabiali pozbawieni sumienia rizuni
ukraińscy, którzy w niewyobrażalnym bestialstwie przewyższyli
stokroć GESTAPO i NKWD. Tamci to były organizacje państwowe
powołane do niszczenia przeciwników, a banderowcy, którzy dziś
mówią, że walczyli z Niemcami i Sowietami, w tchórzowski sposób
"wojowali" z Bogu ducha winną ludnością cywilną, to
jest ze mną - żywym świadkiem, 6,5-letnią dziewczynką, którą
znali i znali jej ojca i całą rodzinę. Tylko bandyci i tchórze
walczą z dziećmi i kobietami! Tylko zboczeńcy rozpruwają brzuchy
i obcinają piersi, a oni w swoich szkołach w Polsce uczą dzieci
ukraińskie, że to byli bohaterowie.
Być może, gdyby
tak nie kłamali, to byłyby inne stosunki z Ukraińcami, a tak to
nie wiem, czy usłyszę proste, ale okazuje się za trudne dla nich
słowo: Przepraszam!
Irena Gajowczyk
P.S.
Z całej mojej rodziny żyje nas tylko dwie: Irena, to ja, pisząca
te słowa i siostra Leokadia. Nie wiemy co stało się z ranną
siostrą Stasią. Zamordowano razem 5 osób z mojej rodziny. Długo
się bałam czy to napisać. Wujek Warnawski odradzał mi, ale teraz
musiałam to z siebie wyrzucić.
"Głos
Kresowian" - nr 11, maj-czerwiec 2003.
Przesłała Wioletta
Pluta
======================================================================================================================================================================================
TRZECIA LISTA ANDERSA.
Jak polski generał ukraińskich SS-manów ratował
Generał Władysław Anders zasłużył na pamięć i szacunek Polaków, bo w czasie II wojny światowej dzięki podpisaniu układu Sikorski-Majski, którzy przywracał stosunki dyplomatyczne pomiędzy Polską a Związkiem Radzieckim, uratował z radzieckich więzień i łagrów kilkadziesiąt tysięcy Polaków, którzy zostali potem ewakuowani do Iranu.
To była pierwsza, najważniejsza lista Andersa.
Drugi Korpus Wojska Polskiego w 1944 r. brał udział w Bitwie o Monte Cassino. Poległo w niej ponad tysiąc polskich żołnierzy, których groby obecnie znajdują się na tamtejszym cmentarzu.
To była druga lista Andersa.
O tych dwóch listach Andersa jest głośno. Natomiast wiedza na temat trzeciej listy generała Andersa jest wstydliwie skrywana przez polskich historyków. Bo też i chwalić się nie ma czym, skoro generał Anders, polski bohater spod Monte Cassino, tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej uratował skórę ukraińskich SS-manów z SS-Galizien i innych formacji wojskowych współpracujących z Niemcami.
Tylko dzięki Andersowi ukraińscy mordercy, którzy brali wcześniej udział w ludobójstwie Polaków na Wołyniu i krwawym tłumieniu Powstania Warszawskiego, nie zostali po wojnie deportowani do Związku Radzieckiego i mogli spokojnie mieszkać i żyć na Zachodzie. Dzięki temu później rozkwitł nacjonalizm ukraiński w Kanadzie, skąd rekrutują się obecni pogrobowcy UPA. Mało tego, 20 lat po wojnie generał Anders nadał dowódcy ukraińskich SS-manów polski order Virtuti Militari. To się po prostu nie mieści w głowie!
Trzecia, tajna i przemilczana lista Andersa, to 8 tysięcy Ukrainców uratowanych przed zemstą Stalina. Z tego 176 Ukrainców zostało wcielonych w szeregi 2. Korpusu Wojska Polskiego.
Niemożliwe?
A jednak!
A było tak…
W czasie II wojny światowej Ukraińcy masowo kolaborowali z Niemcami. Jako pierwszy powstał batalion SS „Nachtigall” złożony z ukraińskich ochotników pod niemieckim dowództwem. Jego członkowie brali udział w opanowaniu Lwowa w 1941 r. i rozstrzelaniu profesorów Uniwersytetu Lwowskiego. W 1943 r. z ukraińskich ochotników Niemcy utworzyli dywizję SS-Galizien. Cieszyła się ona ogromnym powodzeniem. Do punktów werbunkowych zgłosiło się aż 80 tysięcy Ukraińców chcących służyć Hitlerowi, jednak przyjęto tylko kilkanaście tysięcy.
W maju 1943 r. w Sanoku odbyła się defilada ukraińskich ochotników do SS-Galizien.
Ukraińcy z SS-Galizien pod niemieckim dowództwem walczyli z polskimi partyzantami na Lubelszczyźnie, Zamojszczyźnie, Chełmszczyźnie, na Podlasiu, Polesiu i Podolu.
SS-Galizien cieszyła się poparciem ukraińskiego kleru grekokatolickiego. Na zdjęciu: administrator Apostolski Łemkowszczyzny Oleksandr Malinowski oczekuje starosty Hofstettera przed cerkwią pw. Zesłania Ducha Świętego w Sanoku).
To właśnie ukraińscy żołnierze SS-Galizien brali w pacyfikacji Polaków w Hucie Pieniackiej, Podkamieniu i Chodaczkowie Wielkim. W Hucie Pieniackiej w lutym 1944 r. zginęło 1500 Polaków, w tym mieszkańcy wsi i ludzie, którzy uciekli z innych okolic przed bandami UPA. Jak wykazało śledztwo IPN, zbrodni w Hucie Pieniackiej dokonali żołnierze 4. Pułku Policyjnego SS złożonego z ukraińskich ochotników do SS-Galizien wraz z okolicznymi bandami UPA. Ci sami mordercy w marcu 1944 r. zabili 600 osób ukrywających się przed UPA w klasztorze dominikańskim w miasteczku Podkamień i 365 Polaków w Palikrowach. W kwietniu 1944 r. zamordowali ponad 800 Polaków we wsi Chodaczków Wielki.
Kolejną ukraińską formacją wojskową utworzoną przez Niemców był Ukraiński Legion Samoobrony, czyli 31. Schutzmannschafts-Batallion der SD, składający się z Ukraińców dowodzonych przez niemieckich SS-manów. Ta jednostka działała na Wołyniu, a jej kadry kształciły się w Łucku. Ukraiński Legion Samoobrony brał udział w walkach z polską partyzantką na Lubelszczyźnie, a także mordował Polaków we wsiach Chłaniów i Władysławin w lubelskiem. 23 lipca 1944 r. Ukraińcy wraz z Niemcami dokonali pacyfikacji Chłaniowa i Władysławina. W jej w ramach zabito 45 osób i spalono kilkadziesiąt gospodarstw. Jak się okazało po latach, dowódcą sotni Ukraińskiego Legionu Samoobrony, która dokonała tej zbrodni, był mieszkający w USA w Michael Karkoc (wcześniej Michajło Karkoć), przeciw któremu prowadzone jest obecnie śledztwo przez Prokuratora Centralnego Urzędu Ścigania Zbrodni Nazistowskich w Ludwigsburgu i polski IPN.
Ukraiński Legion Samoobrony brał też udział w walkach z powstańcami warszawskimi na Czerniakowie i z AK w Puszczy Kampinoskiej. Później Niemcy przerzucili Ukraińców do Jugosławii, gdzie użyli ich do walki z komunistycznymi powstańcami dowodzonymi przez Josipa Broz Tito. Na początku 1945 r. Ukraiński Legion Samoobrony został włączony do 14. Dywizji Grenadierów SS (1. Ukraińska).
W marcu 1943 r. żołnierze 14. Dywizji Grenadierów SS i Ukraińskiego Legionu Samoobrony weszli w skład Ukraińskiej Armii Narodowej, której dowódcą został generał Pawło Szandruk (na zdjęciu). Założył on wówczas mundur Brigadeführera SS.
UAN liczyła około 50 tysięcy wojska. Generał Szandruk postanowił uratować skórę swoim ludziom, wiec 7 maja 1945 r. poddał się Amerykanom. Obowiązywało wówczas takie prawo, że – na mocy porozumień ze Związkiem Radzieckim – wszyscy jeńcy, którzy przed wojną mieszkali na terenach polskich, do których po wojnie rościł sobie prawa ZSRR, mieli zostać deportowani i oddani władzom radzieckim. W ZSRR groziła im śmierć albo łagier. Dotyczyło to, oczywiście, także Ukraińców z Galicji, do wojny – obywateli II RP.
Generał Władysław Anders postanowił jednak pochylić się nad nimi i uratować ich przed zemstą Stalina. Nie wiadomo, czym się wtedy kierował. Niemożliwe, by nie dotarły do niego wiadomości o zbrodniach popełnianych na Polakach przez ukraińskich SS-manów. Niemożliwe, by nic nie wiedział o pacyfikacji Huty Pieniackiej, Podkamienia czy Chodaczkowa Wielkiego. Niemożliwe, by nie zdawał sobie sprawy z morderstw popełnianych przez Ukrainców w czasie Powstania Warszawskiego. A jednak przystał na pakt z diabłem. Zgodził się mianowicie spotkać z generałem Szandrukiem, dowódcą Ukraińskiej Armii Narodowej, w szeregach której kryli się mordercy. Owo spotkanie zaowocowało tym, że generał Anders udzielił ochrony prawnej tym Ukraińcom, którzy byli wcześniej obywatelami polskimi. Po prostu – uznał 8 tysięcy żołnierzy tej jednostki za pełnoprawnych Polaków. Tych 8 tysięcy Ukraińców nie zostało dzięki temu deportowanych do ZSRR. Część z nich wyjechała potem do Kanady, część do Wielkiej Brytanii. W 2001 r. powstał dokumentalny film „SS in Britain”, z którego zdumieni Anglicy dowiedzieli się, że ich sąsiedzi, „spokojni” i „porządni” ludzie, w czasie II wojny światowej zabijali Polaków wraz z Niemcami.
Ale nie koniec na tym. W czerwcu 1945 r. na rozkaz Andersa zaczęto werbować uratowanych Ukraińców do polskiego wojska we Włoszech. Tym sposobem w szeregi 2. Korpusu Wojska Polskiego wstąpiło 176 byłych żołnierzy Ukraińskiej Armii Narodowej. Być może SS-manów. Czym kierował się Anders podejmując taką decyzję? Złośliwi powiedzą, że liczył na to, że alianci rozpoczną III wojnę światową ze Związkiem Radzieckim, a on na białym koniu powróci do Polski… Nie ma logicznego wytłumaczenia dla tego działania. Po prostu – nie ma.
Można tylko domniemywać, że Anders trochę wstydził się swego czynu, gdyż przemilczał go w swojej autobiografii „Bez ostatniego rozdziału. Wspomnienia z lat 1939-1945”. Nie pisze tam o epizodzie z Ukraincami. Wydał go jednak generał Szandruk, który wspomina o korzystaniu z pomocy Andersa w swym pamiętniku wydanym pod tytułem „Arms of Valor”.
Anders miał widać do Szandruka jakąś słabość, bo 20 lat po zakończeniu wojny, w 1965 r., doprowadził do nadania mu polskiego orderu Virtuti Militari. Anders był w tym czasie szefem emigracyjnej Rady Trzech (był to kolegialny, niekonstytucyjny organ władzy Rządu Rzeczpospolitej Polskiej na Uchodźctwie, w jej skład wchodzili także Edward Raczyński i generał Tadeusz Bór-Komorowski). Zdaniem Andersa, Szandruk zasłużył na to odznaczenie, bowiem – jako oficer kontraktowy wojska polskiego – zasłużył się męstwem i odwagą podczas kampanii wrześniowej w 1939 r.
Być może Anders miał w ogóle jakąś słabość do Ukrainców, zważywszy na fakt, że jego druga żona, która była jego kochanką już w 1945 roku, była Ukrainką? Jest to temat godny rozwinięcia…
Niemniej jednak, warto pamiętać, że Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze uznał Waffen SS za organizację zbrodniczą. Tym samym, generał Anders uratował tyłki zbrodniarzom z SS! Koniec i kropka! Trzeba o tym przypominać ludziom, którzy sądzą, że generał Anders zasłużył tylko i wyłącznie na wieczną chwałę. Ano, nie zasłużył. Quod erat demonstrandum.
Warto również dodać, że na Ukrainie od lat czci się pamięć tych właśnie zbrodniarzy. We Lwowie postawiono pomnik żołnierzom 14. Dywizji Grenadierów SS, w Tarnopolu jest ulica ich imienia, a we wsi Rajliw pod Lwowem jest ulica Żołnierzy Batalionu Nachtigall.
W 2009 r. Ambasada Ukrainy w Polsce zaproponowała radzie miasta Skierniewice (w Polsce!), aby jedną z ulic w tym mieście nazwać imieniem generała Pawło Szandruka. Pomysł zrodził się stąd, że przed wojną Szandruk był szefem sztabu 18. Pułku piechoty w Skierniewicach, a w czasie niemieckiej okupacji pracował jako kierownik niemieckiego kina w tym mieście. Na szczęście, zapobiegł temu ostry sprzeciw polskich kombatantów ze Skierniewic, którzy pamiętają jeszcze pana Szandruka, Ukrainca, co chodził najpierw w polskim, potem w ukraińskim, potem znowu w polskim, a na końcu – w niemieckim mundurze. A dokładnie, w mundurze SS.
Co ciekawe, zdjęcie Szandruka w mundurze SS widnieje w Wikipedii tylko w rosyjskiej wersji. W polskiej, ukraińskiej i angielskiej wersji Wikipedii można zobaczyć Szandruka w ukraińskim mundurze z 1920 roku. Generała Szandruka, ikonę ukraińskich nacjonalistów, wziął też w obronę Jerzy Giedrojc paryskiej „Kultury”, który drukował fragmenty jego wspomnień po polsku. Po wojnie Ukrainców z SS pomagał też ratować Kościół Katolicki, a dokładnie papież Pius XII, który wziął ich pod swoje skrzydła.
Bibliografia:
Pawło Szandruk – hasło w Wikipedii
Shandruk Pavlo, „Arms of Valor”, lib.galiciadivision.org.ua/shandruk/ (dostęp 26. 10. 2014)
Szandruk, zbrodniarz z SS, forum Tomaszów Lubelski, Szandruk zbrodniarz z SS – Tomaszów Lubelski: http://www.tomaszow.lub.pl … (dostęp 26.10.2014) tomaszow.lub.pl › Forum › Pozostałe › Szandruk zbrodniarz z SSWarszawa. Nasze Miasto. 4.09.2009 (dostęp 26.10.2014)
========================
==================================================================================
Gdy wypadałem z rąk postrzelonej mamy, nie zauważyli mnie. Albo przykryła mnie własnym ciałem, albo wpadłem w zaśnieżone zarośla – opowiada naTemat gen. Mirosław Hermaszewski, który – jako 1,5-roczne dziecko – cudem ocalał z rzezi wołyńskiej. Ukraińscy nacjonaliści zabili na miejscu m.in. jego dziadka, ojciec zmarł w szpitalu w wyniku odniesionych ran.
Niedawno minęła kolejna rocznica ataku UPA na Pańską rodzinną miejscowość – Lipniki. Ukraińscy nacjonaliści zabili wtedy 182 osób; Pan, jako półtoraroczne dziecko, cudem ocalał…
Wszystko dzięki mamie.
Czy to ona właśnie opowiedziała Panu o tragicznych wydarzeniach, do których doszło z 26 na 27 marca 1943 roku?
Kiedyś się o tym nie mówiło, nawet w domu. Chyba że szeptem. Nigdy przy kimś. Z czasem, głównie przy okazji świąt, mama wracała myślami do tej tragicznej historii. Mówiła, że mieszkaliśmy wśród Ukraińców, ale w zgodzie. Szczególnie mój dziadek miał wielu ukraińskich przyjaciół, nazywał ich „braćmi”.
Zbrodnia w Lipnikach, 1943. UPA zabiło wtedy 182 mieszkańców.•http://www.starwon.com.au/~korey/Wolyn%2043.htm, Wikimedia Commons
Aż do czasu, gdy do rodzinnej miejscowości zaczęły dochodzić informacje, że w sąsiednich wsiach kogoś zabito czy podpalono. Narastała trwoga. Ojciec był w oddziale samoobrony, nocą pełnił dyżury.
Mama każdemu dziecku – a miałem sześcioro rodzeństwa – przygotowała już zawczasu tobołek z najpotrzebniejszymi rzeczami na wypadek konieczności ucieczki. Dzieci otrzymały instruktaż, aby w razie ucieczki kierować się do lasu. Dwa tygodnie spaliśmy w gotowości w ubraniach, ale kiedy pojawiła się piękna księżycowa noc, mama powiedziała, że nie powinno się nic złego zdarzyć. Mama nas rozebrała, umyła, przebrała w koszule. Ledwie usnęliśmy i zaczęła się potworna strzelanina.
Jak przebiegała akcja UPA?
Napastnicy okrążyli wieś, otworzyli ogień z karabinów maszynowych; używano też zapalających kul. Domy był kryte strzechą lub gontem. Szybko stawały w ogniu. Wtedy banderowcy przystąpili do szturmu i rozpoczęli systematyczną rzeź.
W pierwszej fali szli uzbrojeni w broń palną, tuż za nimi pospolite ruszenie – z kosami, widłami i siekierami, potem okoliczni mieszkańcy, którzy grabili majątek. Mama pozrywała dzieci z łóżek, posadziła przy piecu i przykryła pierzynami. Wierzono wtedy, że kule nie przelecą przez pierze.
Rodzina Rudnickich zamordowana przez UPA we wsi Chobułtowa, powiat Włodzimierz.•zbrodniawolynska.pl / IPN
Nagle wpadł tata z karabinem, kazał mamie uciekać. Sam wyskoczył bronić wsi. Wszyscy zaczęli uciekać, w różnych kierunkach. Mama ze mną na plecach, aż na drodze stanęło trzech banderowców. Nie zareagowała na rozkaz zatrzymania się, kule świstały. Jeden z oprawców dogonił mamę i z bliska strzelił w głowę. Kula przeleciała koło skroni, rozerwała ucho. Mama upadła nieprzytomna. Pojawiło się dużo krwi, banderowcy uwierzyli, że zabili.
Często zdarzało się, że oprawcy zabijali wszystkich, nawet małe dzieci. Panu się udało.
Gdy wypadałem z rąk postrzelonej mamy, nie zauważyli mnie. Albo przykryła mnie własnym ciałem, albo wpadłem w zaśnieżone zarośla.
Co dalej stało się z Pana mamą?
Kiedy odzyskała przytomność, będąc jeszcze w ogromnym szoku, zerwała się i zaczęła uciekać. W sąsiedniej wiosce zajęły się nią znajome Ukrainki. Przemyły ranę, dały okrycie, kubek mleka. Wtedy spostrzegła, że nie ma przy sobie dziecka. W szoku chciała wracać, ale siłą ją zatrzymano.
Rozpacz matki była nie do opisania. Rano tata z moim starszym bratem Władysławem poszli szukać poległych. Naliczyli 18 zabitych z całej rodziny – Hermaszewskich i Bielawskich. Szczęśliwie wszyscy z rodzeństwa przeżyli. Zginął dziadek, który ufny w przyjaźń z Ukraińcami nawet nie chciał uciekał, bo nie wierzył, że mu zrobią coś złego. Przypłacił to siedmioma uderzeniami bagnetu w pierś.
Rodzina Jasionczaków z Woli Ostrowieckiej. Od lewej (siedzą): Helena – zamężna córka, Paweł (ojciec), Józefa (matka) z wnuczkiem Janem; stoją: Franciszka (córka), Anastazja (córka), Stanisław (syn), Marianna. Wszyscy zginęli.•Zbiory Leona Popka / zbrodniawolynska.pl / IPN
Jak Pana odnaleziono?
Tata zobaczył leżący na śniegu koc, w który byłem zawinięty. Wyglądałem na nieżywego, byłem blady. Nie wiem skąd u 44-letniego mężczyzny było tyle determinacji. Widział, że byłem zmarznięty, bo leżałem całą noc na mrozie. Następnie pojmał błąkającą się krowę, nadoił mleka, wykąpał mnie w nim w jednej z chałup, natarł szmatami w celu rozgrzania ciała. Przywrócił mi życie. Ale ojca w końcu dopadli.
Kiedy?
Banderowcy spalili wszystko, całą wieś. Przenieśliśmy się do miejscowości Berezne nad Słuczą. Zbliżał się okres żniw, tata pojechał z braćmi na pole. Był koniec sierpnia 1943 roku. Gdy wracali wozem został postrzelony w klatkę piersiową. Nieprzytomny spadł na drogę. My wiemy kto to zrobił, nawet znamy nazwisko. To był Ukrainiec, mieszkaniec Lipnik…
Razem z mamą chodziliśmy do szpitala, gdzie leżał tata. Płakałem, że nie mógł brać mnie na ręce, był przepasany bandażami. Pamiętam te wizyty. Tata zmarł po kilku dniach. Kula naruszyła osierdzie i wyszła łopatką. Dziś byłaby to prosta operacja, wtedy okazała się śmiertelna.
A antypolskie akcje ciągle trwały…
Mama została bez środków do życia, całkowicie nam się jednak poświęciła. Wynajęła jakieś pomieszczenie po rzeźni, bez okien. Spaliśmy na betonowej podłodze przykrytej słomą, jak króliki. Mama była praczką, kucharką, sprzątaczką. Robiła wszystko, byśmy mieli co włożyć do ust. Jak trzeba było to oddała za dwa bochenki chleba obrączkę ślubną.
Ofiary napadu na pociąg pod Zatylem (ok. Lubyczy Królewskiej) dokonanego 16 czerwca 1944 r. przez UPA.•zbrodniawolynska.pl / IPN
W tej krytycznej sytuacji pomagała nam pewna Ukrainka, która z litości nade mną ofiarowała jedną z dwóch kóz. To był przecież wtedy majątek! Dzięki temu przeżyłem. W tych tragicznych momentach byli także dobrzy Ukraińcy. Potem, już w 1944 roku, mieszkaliśmy na plebani u księdza Rossowskiego w Bereznem.
Na ojcowiznę pojechałem dopiero w latach 80. Nie było już kościoła, ale poznałem miejsce, gdzie mieszkałem. Wtedy mieściło się tam muzeum etnograficzne. Tymczasem po Lipnikach nie zostało nic.
Kiedy się Pan dowiedział o swym ocaleniu?
O tym się w ogóle nie mówiło. Po raz pierwszy napisano o tej tragedii w rosyjskim periodyku, po moim powrocie z kosmosu. Mama całe zdarzenie przedstawiła dziennikarzom.
Wspominał Pan o dziadku, który miał wielu ukraińskich przyjaciół. Mieszkali w Pana rodzinnej wsi?
To była mieszana, polsko-ukraińska wieś, podobnie jak wiele innych miejscowości. Żyliśmy w sąsiedzkiej zgodzie, pomagaliśmy sobie, razem obchodziliśmy święta, polskie i ukraińskie dzieci chodziły do tych samych szkół. Częste były też mieszane małżeństwa.
Zbrodnia wołyńska pochłonęła ok. 100 tys. polskich ofiar. Dla Pana to jednoznacznie ludobójstwo?
Absolutnie tak. Na wojnie ludzie giną, ale jeżeli dochodzi do eksterminacji ludności tak, jak stoją – od niemowlęcia do starca – i to w sposób, aby zadać jak najwięcej cierpień, to jak to inaczej nazwać? Tym bardziej, nie robiono tego pod wpływem emocji, ale kierownictwo UPA wydawało precyzyjne rozkazy, jak eliminować polską ludność. Tę treść można zawrzeć w trzech punktach: wyrżnąć Polaków, domy spalić, dobytek zabrać.
Chołopecze, powiat Horochów, Wołyń. Czesi pomordowani przez Ukraińców we wsi Chołopecze•Ośrodek Karta / zbrodniawolynska.pl
Nie mogę zrozumieć, dlaczego nasz Sejm przyjął uchwałę, jakoby w imię jakich racji uznano, że rzeź wołyńska była tylko czystką o znamionach ludobójstwa. Napastnicy pastwili się nad kobietami, cięli piłami, odrąbywali ręce, wbijali gwoździe w głowy. To się nie mieści w jakichkolwiek kanonach współżycia między ludźmi.
Zachowały się zdjęcia pomordowanych w Lipnikach. Leżały tam także dzieci, takie jak ja.
Ma Pan dziś żal do Ukraińców?
Jako dziecko bardzo cierpiałem z tego, co nam banderowcy zrobili. Ale do Ukraińców jako narodu żalu nie mam. Mam wśród nich wielu znajomych, którzy publicznie już dawno potępili te zbrodnie. Ale ktoś tam, na zachodnie Ukrainie, ciągle podpala petardę nacjonalizmu.
Obchodziliśmy dwa lata temu 70-lecie zbrodni wołyńskiej. Czego Panu wtedy zabrakło?
To były obchody ciche, które przeszły bez większego echa. W Warszawie, gdzieś na peryferiach, na Żoliborzu – u zbiegu ul. Gdańskiej i Trasy Armii Krajowej, odsłonięto pomnik ku czci pomordowanych. Mam żal, że nie zaproszono mnie na uroczystości, które się tam odbywały. Wziąłem w nich udział, ale byłem tam „nielegalnie”.
Pomnik Rzezi Wołyńskiej w Warszawie.•Apilek, na lic. Creative Commons Uznanie autorstwa – Na tych samych warunkach 3.0.
Czy widzi Pan szansę na pojednanie polsko-ukraińskie? Co powinno się stać, aby takowe osiągnąć?
Nadzieję trzeba mieć zawsze, ale obawiam się, że w tym układzie politycznym nie ma co liczyć na zdecydowanie postępowanie w tej sprawie. Nasi politycy co prawda na Ukrainę jeżdżą, wygłaszają tam płomienne przemówienia, ale za ich plecami powiewają banderowskie flagi. Czy oni ich nie widzą?
Nawiązuje Pan do wydarzeń z Majdanu Niepodległości w Kijowie?
Oczywiście. Ruchy nacjonalistyczne na zachodniej Ukrainie są bardzo niepokojące. W imię zbliżenia Ukrainy do Europy, prawda musi zwyciężyć.
Ale jak do tej prawdy dojść?
Wiele zależy od chęci pojednania, ale trzeba przyznać się do rzeczy strasznych. Musi to mieć odzwierciedlenie w wychowaniu i nauczaniu młodzieży. Historycy muszą podać fakty – w imię przyszłości. Tak, jak było w przypadku naszych stosunków z Niemcami.
W interesie Polaków leży niepodległa Ukraina, czyż nie?
Oczywiście. Ale nie można budować relacji z tym krajem kosztem stosunków z Rosją, które mocno się pogorszyły. To wina polityków.
A nie dostrzega Pan niebezpieczeństwa w związku z rozwojem nacjonalizmu rosyjskiego?
Nacjonalizm jest zjawiskiem bardzo niebezpiecznym, bez względu na to, w jakim kraju się pojawia. Tym gorzej dla nas, jeśli się pojawia w państwie sąsiednim. Znam bardzo wielu Rosjan z różnych środowisk społecznych – oni nie podzielają obecnej polityki Kremla.
Stepan Bandera – przywódca ukraińskich nacjonalistów.•Domena publiczna / Wikimedia Commons
Na zachodniej Ukrainie kaci Polaków tacy jak Stepan Bandera czy Roman Szuchewycz mają swoje pomniki, widzi się w nich bohaterów. Ostatnio SLD przedłożył Marszałkowi Sejmu projekt ustawy, która przestrzega przed rosnącym w siłę ukraińskim nacjonalizmem. Podpisuje się Pan pod tym?
Słuszna inicjatywa. Szkoda jednak, że Miller nie zgłosił jej parę lat temu. Choćby wtedy, gdy w Sejmie rozpatrywano potępienie akcji „Wisła”. Bo my, nie wiem dlaczego, przyznaliśmy się do tego, czego nie popełniliśmy. Mimo że, strona ukraińska nie potępiła swoich potwornych zbrodni.
Marszałek Senatu Bogdan Borusewicz przyznał właśnie, że Polska nie potępi razem z Rosją ukraińskiego nacjonalizmu, bo kraj ten – jak tłumaczył – okupuje część Ukrainy. Słowem: oba kraje nie potępią wspólnie UPA. Co Pan na to?
Pozostawiam bez komentarza.
Ma Pan nadzieję, że ukraińskie pomniki UPA kiedyś znikną?
Niech one znikną najpierw z Polski.
==================================================================================