RĘKOPIS
VOYNICHA
-
kto odszyfruje najtrudniejszą książkę świata
Niezwykła
księga została spisana na cielęcej skórze.
Botanicy
stwierdzili, że takie rośliny na Ziemi nigdy nie rosły...
Poszukiwania
tajemniczych i zagadkowych przedmiotów zaprowadziły mnie pewnego
razu do Biblioteki Rzadkich Ksiąg i Rękopisów Uniwersytetu Yale w
USA. Chciałem dotrzeć do źródła starej zagadki, która, jak
spostrzegłem, rozkwita i odżywa w Internecie. Nic dziwnego - wydaje
się, że rozwikłać ją może tylko zbiorowy, sieciowy wysiłek
tysięcy posiadaczy szybkich komputerów. Ale po kolei!
Bibliotekarka nie była ani trochę zdziwiona, kiedy
podałem kartkę z nazwą rękopisu. To raczej ja się zdziwiłem,
gdy z pamięci wpisała numer wolumenu: MS 408. Najwidoczniej nie
byłem pierwszym, i na pewno nie ostatnim, który pojawił się z
cichą nadzieją odczytania czegokolwiek pomiędzy wierszami tej
księgi, mimo że najlepszym specjalistom nie udało się zrozumieć
ani słowa. Kiedy już zdołałem przekonać personel, że jestem
godny zaufania i nie kieruje mną pusta ciekawość, ale zamiar
badawczy, o czym zadecydowała ostatecznie legitymacja polskiego
związku literatów, rękopis został mi podany - bo trudno to
określić inaczej - na płacie gumy piankowej, jak wykwintne danie.
Dla każdego bibliofila jest to istotnie prawdziwa uczta
duchowa.
Znaleźć się oko w oko z "Voynichem"!
Tekst
w nieznanym języku
Tom
był wypłowiały, niepozorny, o wymiarach około 15 na 22 cm i o
grubości ok. 7 cm. Otworzyłem go ostrożnie i ujrzałem owe
osławione stronice z miękkiej, jasnobrązowej, delikatnej cielęcej
skóry, o nierównych brzegach. Materiał mnie nie zdziwił. Znałem
już, choćby z biblioteki klasztoru na Jasnej Górze, średniowieczne
księgi pisane na cielęcym welurze, nie mówiąc o indiańskich
manuskryptach obrazkowych z Meksyku wymalowanych na składanych w
harmonijkę pasach jeleniej skóry.
204 strony rękopisu
"Voynicha" były wprost zatłoczone malutkimi i w
większości dziwacznymi literami. Niemal każda strona zawierała
ilustracje, rysowane niezbyt wprawną ręką, jednak z wyraźnym
zamiłowaniem. A ponieważ słowa były całkowicie niezrozumiałe,
moje oczy biegły za ilustracjami. Najpierw pojawiły się
fantastyczne rośliny, o których już wiedziałem z ekspertyz
botaników, że nie istnieją na Ziemi. Miały bulwiaste
nasieniostany i wężowe korzenie. Po nich nastąpiły wirujące,
koliste, astrologiczne i kosmologiczne wykresy. Na dalszych
stronicach pojawiły się setki pulchnych, gołych kobiet kąpiących
się w wodzie płynącej z długich rur i rynien. Kobiety miały
uróżowane policzki i zaznaczone sutki. Dalej ujrzałem twarze o
dziwnie zasmuconym wyrazie, wyzierające wszędzie spoza księżyców
i planet lub wplecione między liście i korzenie. Te postacie i
twarze skojarzyły mi się z wizerunkami duszków przyrody,
widocznymi na obrazach szamanów, malowanych po ich wyjściu z transu
halucynogennego.
Lecz zapewne najważniejszą rzeczą, choć
najmniej zrozumiałą, był tekst. Napisany tajemniczym alfabetem,
nieznanym nigdzie na świecie, po stuleciach badań prowadzonych nie
tylko przez najlepszych historyków średniowiecza, językoznawców,
ale i wojskowych ekspertów od łamania kodów, nie ujawnił niczego.
O czym mówi, kto go napisał, gdzie, po co i kiedy - nadal jest
tajemnicą.
Czy
to dzieło życia Rogera Bacona?
Swoją
nazwę manuskrypt otrzymał od Wilfrida M. Voynicha, amerykańskiego
antykwarysty, który znalazł go w bibliotece jezuickiego kolegium we
Frascati niedaleko Rzymu. Jezuici nic o nim nie wiedzieli i chętnie
sprzedali Voynichowi, który zabrał go do Ameryki, po czym wykonał
fotokopie i rozesłał uczonym, paleografom, historykom, lingwistom,
filologom, a także astronomom i botanikom. Wydawało się zrazu, że
szybko sobie z tekstem poradzą. Podobnie jak z licznymi kodowanymi
dokumentami rządowymi, dyplomatycznymi i kościelnymi spoczywającymi
w archiwach od czasów średniowiecza. A właśnie w tym okresie i
początkach Odrodzenia, lokowano "Voynicha". Zdawało się
ponadto, że w zrozumieniu wyrazów będą pomocne rysunki.
Specjaliści rzucili się więc tłumnie i ochoczo do pracy. Spotkał
ich srogi zawód. Voynich jest wciąż nieodczytany!
Co nieco
zdołano tylko wyjaśnić na temat jego pochodzenia i niezwykłych
dziejów. Znaleziono bowiem wetknięty między stronice list pisany w
1665 r. przez rektora uniwersytetu w Pradze, Johannesa Marcusa Marci
z Kronlandu, zarazem lekarza austriackiego cesarza, Rudolfa II. List
był adresowany do poligloty Athanasiusa Kirchera, jezuity, sławnego
z nieudanych prób odczytania egipskich hieroglifów i z szaleńczej
wyprawy na dno krateru Wezuwiusza dla zbadania sił podziemnych.
Marci darowywał manuskrypt jezuicie, wzmiankując, że należał on
niegdyś do cesarza, który był przekonany, że autorem jest
angielski zakonnik Roger Bacon (ok. 1214 - ok. 1294), a księga to
magnum opus czyli suma nieznanych odkryć tego największego uczonego
średniowiecza. O wcześniejszych losach manuskryptu niczego nie
wiedział.
Ktoś spostrzegł, że podobnie rysowała żyjąca w
XII wieku niemiecka mniszka, św. Hildegarda z Bingen, i również
pisała szyfrem, darowanym jej we śnie przez niebiańską siłę.
Ale nagie kobiety?
To
syrena dla kryptografów
W
1944 r. botanik Hugh O'Neill wysunął przypuszczenie, że ponieważ
jedna z ilustracji przypomina kwiat słonecznika, a ten został
przywieziony do Europy przez Kolumba, manuskrypt nie może pochodzić
sprzed 1492 r. Akty pulchnych kobiet zdawały się wskazywać na
Renesans. Zaś welur miał pochodzić z XVI w. - przez podobieństwo
do ksiąg z tego czasu. I tak dalej, i dalej.
Zdesperowani
badacze w końcu stwierdzili, że Voynich sam napisał księgę dla
"kawału". Zresztą pomysły sypały się obficie. Na
przykład w 1978 r. niejaki John Stojko ogłosił, że tekst został
napisany w archaicznej, pozbawionej samogłosek, postaci języka
ukraińskiego i opisuje wojnę domową. W 1987 r. Leo Levitov
dowodził, że chodzi o liturgiczny podręcznik kultu Izydy. A figury
nagich kobiet w wodzie to opisy eutanazji (!).
Po kilku
głośnych, choć całkiem nieudanych, absurdalnych i dowolnych
próbach odczytania uznano, że manuskrypt jest rodzajem
psychologicznej pułapki, kryptograficzną syreną, która uwodzi
badaczy i zmusza do odsłaniania ich własnych pragnień i obsesji.
Wszyscy amatorzy przyznawali, że żadnego fragmentu niepodobna
odczytać dwa razy w ten sam sposób.
Szansa
dla internautów
W
ostatnich 15 latach do pracy zabrali się zawodowi kryptografowie,
matematycy i programiści komputerowi. Główny problem polega na
tym, że liter w alfabecie "Voynicha" jest nieskończona
ilość, każda jest pisana na różne sposoby i nie wiadomo, czy
jest tą samą literą. Obróbka komputerowa szybko wykazała, że w
tekście jest wiele powtórzeń. To samo słowo pojawia się kilka
razy z rzędu, a wiele słów różni się tylko jedną literą.
Słownik okazał się znacznie mniejszy, niż powinien, a słowa są
o wiele krótsze niż w angielskim czy łacinie, w dodatku nie ma w
ogóle jedno- i dwuliterowych wyrazów.
Od 1991 r., dzięki
Internetowi, wzbiera nowa fala zainteresowania odczytaniem
"Voynicha". Wszystkie pomysły i tropy są dyskutowane
przez tysiące adeptów na świecie, powstaje olbrzymie archiwum w
sieci, katalog rzekomo odczytanych fragmentów, objaśnienia
rysunków. Ale... nadzieje są wciąż małe, bo nie ma punktu
zaczepienia. Rękopis zawisa w próżni, nie posiada autora, tematu,
języka, daty oraz kraju.
Podyktowany
przez Istoty z Zaświatów?
A
co ja o nim myślę? Musiałem zadać sobie to pytanie, wiedząc, że
mogę opierać się wyłącznie na pierwszym i ogólnym wrażeniu.
Zresztą, z każdą oglądaną stronicą stawało się ono coraz
silniejsze. Wydało mi się, że kobiece figurki i twarze to
personifikacje związanych z roślinami czy ruchami planet, sił czy
procesów przyrody, które, jak wspomniałem, w taki symboliczny
sposób ukazują się szamanom. A tekst w takim razie byłby opisem
skrytej natury świata
- podyktowanym autorowi z innego wymiaru
i napisanym "pismem automatycznym", jak nazywają je
parapsycholodzy.
Opuszczałem bibliotekę przynajmniej w
przekonaniu, że manuskrypt naprawdę istnieje, a jeśli nie będzie
nigdy odczytany, to może i lepiej. Kiedyś, gdy zdołamy świat już
do końca opisać, zostanie to jedno nieodczytane ziarnko tajemnicy,
które nada sens dalszemu istnieniu.