Fabuła ujęta jest w klamrę nierozstrzygniętej walki zapaśniczej między Prochrystem i Antychrystem.
Fabuła tego spektaklu jest nielinearna, a język bardzo skomplikowany.
Krzysztof Globisz wypowiada słowa
fundamentalne dla idei spektaklu. Tymczasem forma teatralna, w której
funkcjonuje, wciąż mu przeszkadza – na przykład przez
zagłuszające pojedyncze słowa tło muzyczne.
Gdybyśmy
zostawili Globisza z tymi tekstami, to stworzylibyśmy mu
jeszcze większy problem. Kiedy na samym początku próbowaliśmy
scenę Yetmeyera i Donny Evaristy sauté, była nie do
zniesienia. Nie było punktu zaczepienia, bo między postaciami nie
powstawał żaden spór, było za to mnóstwo tekstu, w którym
nic się nie dzieje. Podobnie jest w pierwszej powieści Doroty
Masłowskiej – czyta się ją wspaniale, ale nie wiadomo, do czego
to wszystko dąży. Dlatego tak podobało mi się to, że Xawery
Żuławski włożył ją w formę hiperbolizującą efekty
hollywoodzkie. W zestawieniu z naszą przaśną, blokową
rzeczywistością dawało to bardzo groteskowy efekt i wzmacniało
przekaz. My w podobny sposób postąpiliśmy z ideowym
pradziadkiem Masłowskiej. Poza tym ważny jest moment, w którym
ta forma zaczyna funkcjonować w spektaklu. Przez pierwsze
sceniczne dwadzieścia minut inscenizacja nie istnieje – nie
włączam muzyki, prawie nie zmieniam świateł. Inscenizacja pojawia
się wraz z Evaristą. Jej twórcą jest Yetmeyer – demiurg
i Prospero, który zamiast laski ma klucz do zaczopowania lin na
sztankietach. Opowiadamy o spektaklu, który wypływa z jego
głowy, o akcie twórczym, którego przedmiotem są inni ludzie
– bądź opłacani, bądź tacy, którzy zgłaszają swój akces
dobrowolnie zafascynowani ofiarnictwem, które jest ufundowane na
religii chrześcijańskiej – ciągle naszej, bez względu na to,
jak się do niej odnosimy.
Dlatego na motyw muzyczny dla Dancingu Przedśmiertnego wybraliśmy utwór „Frontier Psychiatrist”, który jest w całości samplowany. Ludzie, którzy tworzą grupę „The Avalanches” na niczym nie potrafią grać – wszystko kradną i składają w nową formę – tak samo jest z Yetmeyerem, tak samo jest ze mną, tak samo jest we współczesnej sztuce.
W przedstawieniu dokonuje się przejście przez cały XX wiek. Zaczynamy od „Święta wiosny” Strawińskiego, które było naruszeniem zasady kulturowego status quo, estetycznym trzęsieniem ziemi. Potem za sprawą Havemeyera przechodzimy w złotą erę kapitalizmu, czyli lata dwudzieste w USA. Potem przechodzimy w trybalny rave, wytwórnie Ninja Tunes, samplingi, silent disco do czegoś, co jest rytuałem superwzmocnionym – metal i hiperrytualne praktyki związane z ofiarami. Rozmawialiśmy o zjawisku norweskiego metalu, oni się już zaczęli dosłownie zabijać i zjadać. Tego typu muzyka przeszła do Ameryki, a Amerykanie potrafią wszystko zrobić mocniej i dobitniej… To jest powrót do pogańskiej mocy ofiary.
W Weselu hrabiego Orgaza wraca
„stary” Klata. Ten sprzed głośnego tryptyku Sprawa Dantona -
Trylogia - Ziemia obiecana. Zamiast tekstu obrosłego obrazami z
narodowego imaginarium, ekranizacjami Wajdy i omówieniami w
szkolnych brykach, reżyser sięgnął po mało znaną powieść
prekursora polskiego modernizmu - Romana Jaworskiego, znajomego i
korespondenta Stanisława Ignacego Witkiewicza.
Faktycznie,
wiele z tego, co widzimy na scenie, przypomina Witkacego. Nie tylko
przez jakby żywcem wyjęte z jego tekstów postaci: czy to
„demonicznej kobiety”, czy przebiegłego antreprenera, opętanego
wizją społeczno-duchowej przemiany świata. Powieść Jaworskiego,
podobnie jak twórczość Witkiewicza, jest przepojona lękiem przed
nowoczesnością.
Reżyser przedstawienia, gromadzący uczniów, przejęty ideą przemiany poprzez odegranie rytuału - może nawet kojarzyć się z Jerzym Grotowskim.
Jan Klata nie jest, jak chciałby Roman Pawłowski, żadnym „polskim Castorfem”. Bo i współczesny polski teatr polityczny nie jest, jak chcieliby inni krytycy, prostą zrzynką z „Wielkiego Innego” zza Odry. Klata jest za to pierwszym po 1989 polskim reżyserem, który zdał sobie sprawę i pokazał dobitnie, że podstawowe podziały, które stosowano do opisywania polskiego życia publicznego, są zafałszowane. Polska Klaty nie dzieli się na ciemnogród i wolnościowy obóz postępu. Dzieli się na tych, którzy - niczym bohaterowie Wesela hrabiego Orgaza - pochyleni nad mapą snują dysputy i wytyczają ścieżki politycznych planów, zarządzając emocjami i pragnieniami zbiorowości - i na tych, którzy tańczą w rytm ich bębnów.
Choć przyznać trzeba, że obfitująca w filozoficzne refleksje, napisana oryginalnym, pełnym neologizmów językiem powieść to lektura dla wymagających. Nic dziwnego, że teatralna adaptacja tego właśnie utworu okazała się kuszącym wyzwaniem dla duetu Jan Klata i Sebastian Majewski – specjalistów od realizacji wydawałoby się niemożliwych, co udowodnili m.in. wystawiając z powodzeniem w ramach jednego spektaklu całą Trylogię Henryka Sienkiewicza.
Główna oś dramaturgiczna Wesela hrabiego Orgaza, czyli konfrontacja nieprzyzwoicie bogatych protagonistów-filozofów – Yetmeyera i Havemeyera, to doskonała okazja do dyskusji na temat wizji przyszłości Europy i świata oraz funkcji kultury w zmieniającej się rzeczywistości. Diagnozy autora przedstawione zostają w zaskakujący, przenikliwie ironiczny i efektowny sposób.
Dzisiejsza Europa, sir, to widowisko przepyszne i zjawa arcyzabawna. (…) Wszystko handluje, każdy niemal tańczy. Wrzaskliwe misteria, pośród których czai się zaciszna religia. Prędzej czy później muszą ją wytańczyć. Dziś jeszcze czarnej giełdy żółta febra. Jeden przeszkadza drugiemu, nikt sobie samemu poradzić nie umie... Sprzedaje, kto nie ma towaru, kupują, którym brak pieniędzy. Nic w niczym ugrzęzło i kręci się w kółko, zbawczego oczekując jutra. Rozdział nastąpił człowieka od mózgu, czego skutkiem jest nędza powszechna. Sami bezrobotni: ludzie bez mózgu i mózgi bez ludzi. (…) Porzucili myśl wszelką. (…) Metafizycznym opętani szałem wieczystość istnienia zamieszali z zarobkiem i pracą. Różnic masywnych rozpoznać niezdolni, sklejonej tandety cenią sobie wszechmoc” – przekonuje Yetmayer – wskazując lekarstwo: „Samemu sobie trzeba zaszczepić herezję odwieczną (…), że byt przyrodniczy istnieniem faktycznym wcale nie jest, że do istnienia człowiek musi dojrzeć, by (…) wejść w skład sił kosmicznych.
Autor z rozmachem – i szalenie dowcipnie – łączy wysmakowaną, inteligentną groteskę i błazeński teatr okrucieństwa, wyśmienicie żonglując rozmaitymi stylami i konwencjami. Akcja powieści toczy się w hiszpańskim Toledo, gdzie w kościele Santo Tomé znajduje się słynny obraz El Greco Pogrzeb hrabiego Orgaza, uwieczniający mistyczne wydarzenie przeszłości – przyjęcie tytułowego bohatera w poczet świętych. Przewrotność pomysłu na odrodzenie uczuć metafizycznych po kryzysie Wielkiej Wojny ma polegać na... odegraniu mistycznej pantomimy Wesele hrabiego Orgaza, na scenie powołanego specjalnie w tym celu tzw. Przedśmiertnego Dancingu. Ta idea stanowi punkt wyjścia oryginalnej, obfitującej w niespodzianki historii, która – opowiedziana błyskotliwym i oryginalnym językiem scenicznym Jana Klaty – ma szanse po latach trafić do szerokiej widowni.
Nagrody:
2005 - Złamany Szlaban oraz nagroda pieniężna Ministerstwa Kultury za przedstawienie "...Córka Fizdejki" wg Witkacego w Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu na 16. Festiwalu Teatralnym "Bez granic" w Cieszynie; nagroda dla najlepszego młodego twórcy za reżyserię przedstawienia "...Córka Fizdejki" wg Witkacego w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu na 15. Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym "Kontakt" w Toruniu; nagroda indywidualna za przedstawienie "H." w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku w Konkursie Fundacji Theatrum Gedanense za najlepszą inscenizację dzieł dramatycznych Williama Szekspira w Polsce w sezonie 2004/2005; nagroda widzów dla najlepszego przedstawienia sezonu 2004/2005 za spektakl "H." wg Williama Szekspira na Festiwalu Teatru Wybrzeże w Gdańsku; Wrocławska Nagroda Teatralna dla przedstawienia "Nakręcana pomarańcza" wg Anthony'ego Burgessa we Wrocławskim Teatrze Współczesnym im. Edmunda Wiercińskiego; nagroda za reżyserię i opracowanie muzyczne przedstawienia "...Córka Fizdejki" wg Witkacego w Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu na 30. Opolskich Konfrontacjach Teatralnych; nagroda jurora (Mikołaja Grabowskiego) za reżyserię przedstawienia "Rewizor" Mikołaja Gogola w Teatrze Dramatycznym im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu na 7. Ogólnopolskim Festiwalu Sztuki Reżyserskiej "Interpretacje" w Katowicach;
2007 - tytuł Najlepszego Spektaklu w plebiscycie publiczności dla spektaklu "Transfer!" Dunji Funke i Sebastiana Majewskiego w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu na 13. Ogólnopolskim Festiwalu Sztuk Przyjemnych I Nieprzyjemnych w Łodzi; Nagroda Urzędu Marszałkowskiego dla najlepszego spektaklu roku 2006 - dla przedstawienia "Transfer!" Dunji Funke i Sebastiana Majewskiego w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu; nagroda w kategorii "Teatr Telewizji" dla przedstawienia "H." (realizacja telewizyjna - Katarzyna Adamik) na 1. Festiwalu Prix Visionica we Wrocławiu; Grand Prix oraz nagroda plebiscytu młodych w kategorii "kurtyna (historii)" dla spektaklu "Transfer!" Dunji Funke i Sebastiana Majewskiego w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu na 6. Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy; Wrocławska Nagroda Teatralna za przedstawienie "Transfer!" Dunji Funke i Sebastiana Majewskiego w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu;
2008 - Grand Prix dla spektaklu "Sprawa Dantona" Stanisławy Przybyszewskiej z Teatru Polskiego we Wrocławiu na 33. Opolskich Konfrontacjach Teatralnych "Klasyka Polska"; Nagroda im. Konrada Swinarskiego za reżyserię przedstawienia "Sprawa Dantona" Stanisławy Przybyszewskiej w Teatrze Polskim we Wrocławiu; Wrocławska Nagroda Teatralna za konsekwencję w budowaniu własnego języka teatralnego.
Autor: Monika Mokrzycka-Pokora, listopad 2004; aktualizacja: listopad 2008.
"Trylogia" - szpital wariatów
Jan Klata rozumie teatr na sposób witkacowski - jako "szpital wariatów albo raczej mózg wariata na scenie". Ta wizja doskonale opisuje "Trylogię" widzianą oczami Klaty. Reżyser dokonał rzeczy prawie niemożliwej - sześć tomów skondensował w czterech godzinach przedstawienia i umieścił w jednej scenografii. To nie mogło nie wzbudzać kontrowersji.
Większość Polaków uważa "Trylogię" za dobro narodowe, którego nie można bezcześcić. Niestety hołd dla tego dzieła stał się tak wielki, że mało kto próbuje je świadomie odczytać. Łatwiej żyć samą ideą utworu Henryka Sienkiewicza, nie sprawdzając, co jest w niej aktualne, a co nie. Parafrazując Gombrowicza: Sienkiewicz "jak nie zachwyca, jak zachwyca". Klata postanowił strącić "Trylogię" z piedestału, nie po to, by ją całkowicie wyśmiać, ale żeby odnaleźć w niej powoli zamazywany sens. Obawę jednak może budzić to, czy reżyser nie popadł w skrajność. Czy chcąc rozliczyć się ze ślepym wpatrzeniem w przestarzałe mity, śmiesznością, nie okrył również prawdziwych wartości?
Klata przedstawia "Trylogię" à rebours, "odwraca" wszystko, co się da. Aktorzy nie pasują do swoich ról, zabawne sceny nie przystają do podniosłego tematu, żywa rockowa muzyka towarzysząca pościgom wydaje się być żartem, a jednak to wszystko to tylko pozorne niedopasowanie. Reżyser "odziera" dzieło Sienkiewicza z narastającej przez lata mitologicznej otoczki, zostawiając jednocześnie to, co ma służyć "pokrzepieniu serc". Wyśmiewa bezlitośnie mitomańską postawę Polaków i ich cierpiętnicze usposobienie. Polacy ze swoich wad uczynili zalety: alkoholizm, zawadiackość, (fanatyczna) religijność, ksenofobia, przesadne upodobanie w martyrologii stały się nienaruszalnymi symbolami polskości. Klata pokazuje pozorność tego; w przerysowanym, sztucznym spektaklu udowadnia, jak stworzone przez nas mity są teatralne same w sobie. Kiedy u Sienkiewicza czytamy, jak postaci piją, to czujemy prawie dumę z ich hardości i zawadiackości. Klata pokazuje to, czego widzieć nie chcemy - hulaków upijających się do nieprzytomności, których późniejsza odwaga i fantazja to nic więcej jak alkoholowe upojenie. Bez patosu i martyrologii.
Miejscem akcji uczynił reżyser coś pomiędzy kościołem a szpitalem, gdyż na scenie znajduje się zarówno ołtarz i ambona, jak i poustawiane równo łóżka szpitalne. Leżący na nich aktorzy podnoszą się z nich, gdy przychodzi ich pora grania. Ubrani w stare dresy, poobwiązywani bandażami przypominają mieszkańców jakiegoś przytułku lub domu wariatów. Cały spektakl został odegrany bez zmian dekoracji, Klata doskonale wykorzystał magię teatru. Zamiast tworzyć monumentalną scenografię, odwołał się do wyobraźni widzów. W paru ruchach szpitalne łóżka stają się barykadami i murami obronnymi, a rzucane poduszki sugerują, że właśnie jesteśmy świadkami wielkiej bitwy. W dodatku bitwy ponadczasowej, bo zza łóżka-barykady wystaje hełm z okresu II wojny światowej i przebiega sanitariuszka również swoim wyglądem odnosząca się do tamtego czasu. "Trylogia" Klaty rozlicza się z całą historią Polski, z każdym z niezwykle licznych momentów naszych patetycznych walk i męczeńskich poświęceń. Iść walczyć za kraj, oddawać za niego życie zawsze będzie czynem wielkim i godnym zapamiętania, ale prawdziwe męstwo nie potrzebuje wyśpiewywania pieśni pochwalnych czy ołtarzy, ale pamięci. Jednak nie pamięci wymuszonej, zbanalizowanej, ograniczonej do szkolnych formułek, ale wynikającej z prawdziwego zrozumienia, że wszyscy wielcy bohaterowie historii byli również po prostu ludźmi.
Bohaterowie poobijani, zmizerowani przez Historię, która nigdy ich nie oszczędzała, podnoszą się ze swoich szpitalnych łóżek, bo Ojczyzna wzywa. Klata w usta aktorów wkłada nie tylko kwestie z dialogów, ale i tekst narratora, tak jakby postaci na bieżąco tworzyły nowe opowieści na podstawie dziejących się wydarzeń. Niestety, obraz przeczy wzniośle brzmiącym słowom. Działania nie mają w sobie nic z patosu, są śmieszne. Klata bardzo wybiórczo potraktował dzieło Sienkiewicza, ale nie zmieniał tekstu. Nadawał mu nowe znaczenie, wizualizując słowa z brutalną wręcz dosłownością, a jednocześnie z przymrużeniem oka.
Niestety spektakl jest nużący, po pół godzinie oglądania publiczność poznaje wszystkie chwyty, którymi posługuje się reżyser i aż do ostatniej sceny nic nie wywołuje większego zdumienia. Wszystkie sześć tomów dzieła Sienkiewicza potraktowane zostało tak samo, przed całkowitym znudzeniem ratują widzów aktorzy, którzy doskonale pojęli koncepcję reżysera. Wszyscy bez wyjątku znakomicie i perfekcyjnie odgrywali swoje role, w dodatku było widać w nich również radość i swobodę w grze. Nie dało się nie zauważyć, że rozśmieszając publiczność, sami również bardzo dobrze się bawili. Nie tracili poziomu, choć spektakl "pędził" w zatrważającym tempie. Na obronę Klaty można natomiast powiedzieć, że sama "Trylogia" też w gruncie rzeczy powtarza ciągle te same schematy. Reżyser odpłacił autorowi pięknym za nadobne, co nie zmienia jednak faktu, że widz musi wysiedzieć w teatrze ponad cztery godziny.
Najbardziej zaskakująca w całym przedstawieniu jest ostatnia scena. Wołodyjowski po wzruszającym pożegnaniu z Baśką idzie na samobójczą śmierć, wysadzając Kamieniec Podolski. U Klaty nie idzie jednak sam, ale podążają za nim inni mężczyźni. Bohaterowie, schodząc ze sceny przez otwartą w podłodze klapę, "stają się" warszawskimi powstańcami, by za chwilę zginąć z rąk, niedawno zabitego Azji (a może już kogoś całkowicie innego?) tak jak oficerowie w Katyniu. Kwestia Katynia jest ciągle jeszcze kontrowersyjna i niezależnie od powodów, z jakich się ją porusza, wzbudza wiele emocji. Klata wykorzystał to, by sformułować bardzo celny, ale i niebezpieczny zarzut wobec Polaków. Wszyscy bohaterowie giną z uśmiechem na twarzy, z dumą, że poświęcają swoje życie. W tym obrazie również "ukazują się" nam wszystkie wielkie literackie wzorce. Pod znakiem zapytania stoją wszyscy: Konrady, Kordiany, Wallenrody, Ordony, Judymy i cała reszta patriotycznego polskiego panteonu bohaterów. Jest to jedna z nielicznych scen spektaklu potraktowana bardzo na serio, tym silniej oddziałująca, że następuje po czterech godzinach oglądania zabaw konwencjami. Trzeba również pamiętać, że przed tą scena była inna - nabicia na pal Azji przez najdzielniejsze, prawie święte, ofiary historii, czyli Polaków. Podczas tego momentu zgaszono całkowicie światła na scenie, słychać było tylko głos czytający fragment "Pana Wołodyjowskiego". Nie było potrzeby przedstawiania czegokolwiek, i tak nie zrobiono by tego bardziej "malowniczo" od Sienkiewicza upajającego się okrucieństwem kary. Przepraszam, nie okrucieństwem, raczej sprawiedliwością wymierzoną przeciw podłemu psubratowi.
Głos czytający fragment "Pana Wołodyjowskiego" przy prawie całkowicie zgaszonych światłach oddawał nie okrucieństwo, a raczej sprawiedliwość wymierzoną przeciw podłemu psubratowi.
Na krawędzi obrazoburstwa wypowiada się też Klata w sprawie uczuć religijnych. Obraz Matki Boskiej ma wyciętą twarz, w której miejsce w kilku scenach jedna z aktorek podstawia swoją głowę, wygłaszając mowy do narodu. Jednak, jakby z obawy przed nadmierną podniosłością, z głowy Matki Boskiej w jednej scenie wysuwa się nie twarz, a ręka, która głaszcze po włosach Kmicica, w ten sposób dając mu rozgrzeszenie. Może nadszedł czas zerwać z wizją narodu, który tylko liże rany oraz z mitomańską wizją historii przypominającą sen wariata, gdzie nieprzerwanie "larum grają".
Magdalena
Mirecka
Teatralia
Łódź
24
marca 2010
SPRAWA DANTONA
Z prasy:
Sprawa Dantona,
Jana Klaty prowadzi grę z widzami (…). To gra prowadzona na wielu
planach i przy użyciu wszelkich narzędzi. Ubrani w XVIII-wieczne
kostiumy i peruki wodzowie rewolucji egzystują w miejscu, które
nijak do nich na pierwszy rzut oka nie pasuje - na wysypanej
trocinami podłodze tłoczą się tekturowo-blaszane budy, scena
wygląda jak slums czy podrzędne targowisko. To czołowe zderzenie
dwóch estetyk (obu zresztą odległych od realizmu) powoduje, że
widzowie nie mogą spokojnie kontemplować sporu racji sprzed dwóch
wieków - zwłaszcza, że groteskowa sceniczna rzeczywistość jest
dynamiczna, nie daje się łatwo oswoić, wciąż sprawia
niespodzianki. Danton, Robespierre i reszta kompanii wyglądają,
jakby się podszywali pod postaci historyczne - aktorzy nie boją się
śmieszności, wulgarności, przerysowania, wręcz przeciwnie. Ale tu
niespodzianka - te karykaturalne figury z każdą minutą spektaklu
nabierają niepokojącej realności i indywidualnych rysów. Klata,
bowiem wbrew pozorom traktuje Przybyszewską poważnie - polityczne
rozgrywki dwóch stronnictw, starcie dwóch postaw, pozbawione
historycznego (a i współczesnego) sztafażu stają się ostrzejsze
i bardziej wyraziste. Zwłaszcza, że Klata wnikliwie i bezlitośnie
pokazuje każdego z bohaterów, nie tylko Dantona i Robespierre'a.
Nie ma tu postaci nieważnych, każdy ma do załatwienia jakiś
własny interes, do czego dąży bezwzględnie i często - dosłownie
- po trupach.
Ten szalony melanż stylów, strategii i sposobów
uwodzi znakomitym, wyrównanym aktorstwem, czarnym humorem,
niemożliwym wydawałoby się połączeniem świetnie i precyzyjnie
prowadzonych dialogów z zaskakującymi scenami-metaforami.
Joanna
Targoń Gazeta Wyborcza - Kraków nr 256, 31 października
2008
Klata mówi o rewolucji w ogóle, o jej
niemożliwości dzisiaj i zawsze. Opowiada o mechanizmie sterowanym
przez chełpiących się własnym wpływem (czy wyobrażeniem o nim)
zapaleńców. Walka o dobro powszechne jest przykrywką do
zaspokojenia indywidualnych ambicji, do wyjścia na arenę, do
popisu. (…) Klata operuje farsą, slapstickowymi narzędziami,
dyskretnie puszcza oczko albo bezpardonowo uprawia błyskotliwe
jajcarstwo. (…) Groteskowe wykrzywienie postaci i działań,
obwarowanych z każdej strony popkulturą, wrzuconych w tryby
absurdalnego humoru, obnaża teatralność świata polityki.
Polityki, która bardziej niż urzeczywistnieniem idei i czynu, jest
konwencją. A tę można zmienić łatwo jak perukę, strój, pozycję
seksualną (zabawna scena erotycznej gimnastyki Dantona z Louise),
śpiewaną melodię czy polityczne przekonania. Niezmiennym orężem
w walce o ocalenie konwencji są słowa. Ostatnia scena nie
pozostawia, co do tego żadnych wątpliwości.
Dorota
Kowalkowska Nowa Siła Krytyczna, www.e-teatr.pl 29
października 2008
Pierwszym impulsem do wystawienia przez
Klatę Sprawy Dantona (...) było pragnienie rozprawienia się, z
pozycji rozczarowanego zwolennika, z kompromitacją idei rewolucji
moralnej Prawa i Sprawiedliwości. Nieprzekupny Robespierre (Marcin
Czarnik), zwalczający korupcję, żądający od polityków i
obywateli respektowania surowych zasad moralnych, żyjący w ascezie
i występujący w imieniu najbiedniejszych, lecz zarazem gotowy w
każdym oponencie dostrzec wroga, ma w spektaklu wrocławskim pewne
rysy Jarosława Kaczyńskiego. Szczególnie w dialogu ze
skorumpowanym, cynicznym, rozpustnym, gardzącym motłochem - ale
rozumiejącym, iż nie interesuje go kontynuowanie rewolucji, tylko
podwyższanie dochodów - Dantonem (Wiesław Cichy). Danton
reprezentuje niejako środowiska neoliberalne, proponujące Polakom
zamiast porzuconych ideałów solidaryzmu kapitalistyczną
konsumpcję. Ale toczony na dachach bazaru ów spór o charakter i
kierunek polskiej transformacji zapoczątkowanej przez ruch
Solidarność (…) jest elementem szerszego dyskursu o możliwości
wywołania i przeprowadzenia rewolucji socjalnej w warunkach
turbokapitalizmu. Klata jako katolik i liberalny konserwatysta w
Sprawie Dantona zademonstrował swój sceptycyzm wobec podobnych
projektów politycznych, mimo iż ma świadomość znaczenia
rewolucji w dziejach społeczeństw. Przekonuje, że na przeszkodzie
do ich całkowitej realizacji staje zawsze skażenie natury ludzkiej
złem, jej podatność na wszelkie grzeszne pokusy. Ukazał, więc
rewolucjonistów jako groteskowe figury i wydobył niskie pobudki ich
działań, takie jak żądza władzy, mściwość, pazerność,
sprzedajność czy lubieżność. Ukazał także destrukcyjny wpływ
na przedsięwzięcia ideologiczne umysłowej gnuśności czy
indolencji. (…) Sprawa Dantona jest jednym z najświetniejszych
przedstawień w dorobku tego trzydziestopięcioletniego reżysera,
który niewątpliwie uprawia obecnie najciekawszy teatr polityczny i
społeczny w Polsce.
Rafał Węgrzyniak Odra nr 9,
wrzesień 2008
Reżyser Sprawy Dantona, dramatu o
Rewolucji Francuskiej, tym razem stawia na uniwersalność. Odziera z
glorii chwały wszelkie przełomy, również te obyczajowe i
kulturalne. Bo za tym wszystkim zawsze przecież stoją ludzie, ze
swoimi wadami i słabościami. Ludzie z krwi i kości, których
tak świetnie opisała w swoim dramacie Stanisława Przybyszewska.
(…) Jan Klata po raz kolejny demaskuje przed nami mechanizmy
wielkiej historii, pokazuje, że wpływ na dzieje świata może mieć
banda popaprańców, która dorwała się do władzy. Tak było na
przykład w głośnym Transferze czy choćby w bardziej politycznie
doraźnych Szewcach u bram. Muzyka odgrywa u Klaty kluczową
rolę. Mamy tu całą listę rewolucyjnych przebojów z różnych
czasów. Jest Marsylianka w wersji Serge'a
Gainsbourga, Talkin' bout a Revolution Tracy Chapman. Jedną
z najważniejszych scen w Sprawie Dantona ilustruje utwór Beatlesów
Revolution 9, symbol chaosu rewolucji i jej następstw.
Klata
ma wielki dar. Chyba jak nikt inny w polskim teatrze potrafi
opowiadać o WIELKICH SPRAWACH językiem, który trafia do młodych
ludzi. Młodych duchem.
Mariola Szczyrba www.kulturaonline.pl,
7 kwietnia 2008
Na przykładzie epizodu z
Rewolucji Francuskiej – to walka nienasyconych namiętności
przywódczych, spełnianie się pierwszych samców w stadzie,
zastępczy seks, parada zdrad, popisów, kompromitacji, głupot na
żałosnej scence publicznej. Ale i przebijanie się z trudem
najistotniejszych, dotykających sedna debat i ideowych sporów przez
sztafaż popkultury ogarniający całe współczesne życie. Przykry
obraz, ale czy nieprawdziwy?
problem powojennych wypędzeń zarówno Polaków, jak i
Niemców
Przygotowania
do spektaklu trwały ponad pół roku. Najpierw Zbigniew Aleksy z
Muzeum w Środzie Śląskiej i Niemka Ulrike Dittrich wyszukali około
70 osób. Klata spotykał się z nimi, słuchał. Wybrał
dziewięcioro, które wyrzucono z domów po wojnie, dziesiątym
bohaterem jest niespełna 40-letni Matthias Goeritz. Jego przodkowie
także zostali wypędzeni z domu na Żmudzi.
Litania
Karoliny
- Miałem pewien kłopot z tym przedstawieniem. Gram w
nim rolę Roosevelta, ale ja też przeżyłem taki transfer jako
dziecko. Byłem chłopcem, kiedy na początku II wojny Niemcy
wypędzili moją rodzinę z Torunia. Sądziłem, że moja historia
jest boleśniejsza. Potem zrozumiałem, że każdy swoje osobiste
przeżycia uzna za wyjątkowe - opowiada Zdzisław Kuźniar, aktor
Teatru Współczesnego.
W "Transferze!"
szczególnie wzrusza go kiedy Karolina Kozak wyczytuje ponad sto
nazwisk mieszkańców jej Żabińca sprzed wojny, od Chołodniuka do
Ornatowskich. - To
brzmi jak litania -
mówi Kuźniar.
Pamiętnik
pana Jana
Między Klatą a wykonawcami istnieje wyjątkowa więź.
Zawodowych aktorów Klata potrafi ostrym tonem dyscyplinować. Wobec
bohaterów "Transferu!" jest delikatny, nawet czuły. Kiedy
trzeba, to ich chroni. Latem 2006 r. ruszały próby do
przedstawienia. Dla dziennikarzy konfrontacja historii wysiedlonych
Polaków i Niemców na jednej scenie była bardzo atrakcyjnym
materiałem z dużą polityką w tle. Jeszcze gorące były dyskusje
na temat projektu Eriki Steinbach, szefowej niemieckiego Związku
Wypędzonych, budowy w Berlinie centrum wypędzonych.
Kuźniar:
- Ludzie mają olbrzymie zaufanie do reżysera. Uciekał od polityki,
ale z oczywistych powodów to nie było możliwe do końca. To jego
zasługa, że polityka nie zdominowała przedstawienia, że kilku
bohaterów opowiada o dramacie milionów ludzi.
Relacje
między reżyserem a bohaterami jego widowiska wychodziły poza
zawodowe stosunki. Jeszcze w trakcie prób zmarł mąż Karoliny
Kozak i żona Andrzeja Ursyna Szantyra. Na kolejną próbę jechali z
zamiarem wycofania się z przedsięwzięcia. Klata długo z nimi
rozmawiał, przekonał, że w tej sytuacji tym bardziej nie powinni
zamykać się w czterech ścianach.
Kiedy Zygmuntowi
Sobolewskiemu siadło serce, Klata pomógł znaleźć mu lekarzy. Po
operacji w Warszawie Sobolewski mógł wrócić na scenę.
Jan
Klata – niepokorny reżyser, który zasłynął odważnymi
interpretacjami klasyki i kontrowersyjnym odczytaniem narodowych
mitów – tym razem sięgnął po temat niezwykle bolesny i ciągle
obecnym w społecznej i politycznej świadomości zarówno Polaków,
jak i Niemców.
Scenariusz powstał na podstawie relacji i
wspomnień żyjących świadków/uczestników tamtych tragicznych
wydarzeń, których reżyser zaprosił do udziału w projekcie. To
oni są bohaterami tego przedsięwzięcia. Nie
znaczy to jednak, że przedstawienie będzie próbą stworzenia
parateatralnego dokumentu.
Zderzenie świata teatru i autentycznych relacji ukazuje główną
ideę spektaklu – odsłania tragedie zwykłych ludzi porwanych i
okaleczonych przez tryby Historii, w momencie, w którym wydawało
się, że najgorszy kataklizm mają już za sobą. Konfrontacja
arbitralnych decyzji Wielkiej Trójki, które beztrosko przesunęły
granice o tysiące kilometrów z autentycznym historiami pojedynczych
ludzi, których skutki tych decyzji dotknęły, pokazuje absurdy
wielkiej polityki.
Polacy przyjeżdżają na zachód, na
tzw. Ziemie Odzyskane, Niemcy właśnie z nich wyjeżdżają – na
krótką chwilę ich drogi się krzyżują. Te wypędzenia się
różnią, różni się też sposób, w jaki są opowiadane. W
prezentowanych historiach wielka polityka jest gdzie indziej, a na
pierwszy plan wysuwają się drobne, codzienne sprawy: podarowany
młynek do kawy, wyhaftowany welon, wspomnienie soczystych gruszek,
tęsknota za pozostawioną ojcowizną i bolesna świadomość, że
już nigdy się do niej nie wróci. Dwie równoległe perspektywy
opowiadania – polska i niemiecka - powodują, że czarno - białe
schematy kat - ofiara przestają być tak oczywiste. Ze zderzenia
tych relacji rodzą się niespodziewane refleksje. Wypędzenie jawi
się jako cecha na trwałe wpisana w kondycję współczesnego
Europejczyka. I o tym także będzie ten spektakl.
Reżyseria:
Jan Klata
Dramaturdzy:
Dunja Funke, Sebastian Majewski
„To
będzie opowieść o tym, jak się postrzega historię, i o tym, czy
istnieje coś takiego jak obiektywna historia. W tym spektaklu
wystąpią ludzie, którzy zostali wypędzeni. /.../ Aktorzy wystąpią
tylko w scenie konferencji w Jałcie,
która jest konieczna. Musi być ktoś, kto mówi: te dwa miliony
przesuniemy tu, albo nie tu, bo mi się kawa na mapę rozlała, tylko
trochę dalej. Do ról trzech dżentelmenów potrzebujemy aktorów.
/.../ Oprócz nich wystąpią ludzie starsi i młodsi, których życie
w wyniku decyzji tych trzech panów potoczyło się tak, a nie
inaczej. Dla mnie jest ciekawe, w jaki sposób oni manipulują swoja
pamięcią, w jaki sposób ich pamięć dryfuje. /.../ Wciąż nie
powiedzieliśmy sobie wszystkiego. Musimy się zastanowić, czy
rzeczywiście wiemy jak było, i czy Niemcy też to wiedzą, bo być
może za dwa lata dowiemy się, że było zupełnie
inaczej.”
„Konserwatywna
prowokacja” Jan Klata podczas spotkania z cyklu „Rozmowa na żywo”
w
klubie „Goście Gazety”,
„Gazeta Wyborcza” z dnia 4/5.03. 2006.
"Transfer!" to starcie dwóch antagonistycznych płaszczyzn. Pierwsza ukazuje "ludzi nad", czyli tych trzymających władzę, którzy nie zastanawiają się nad skutkami swych decyzji. Drugą płaszczyznę stanowią zwykli, szarzy ludzie ponoszący konsekwencje błędnych postanowień.
W pierwszych minutach spektaklu na scenie pojawiają się Winston Churchill (Chu), Franklin Roosevelt (Roo) i Józef Stalin (Sta). Za chwile mają podjąć ogromnie ważne decyzje przesadzające o losach milionów ludzi. Tymczasem chwytają za elektryczne gitary i zamieniają się w rockowy band. Trio wykonuje "Transmission" Joy Division, świetnie się przy tym bawiąc. Odkładają instrumenty tylko po to, by żartować, grać w karty, rozmawiać o pogodzie, strojach. To rodzaj politycznej szopki. Jan Klata - reżyser spektaklu - przedstawia "świętą trójcę" w sposób groteskowy jako infantylnych, cynicznych, głupich ludzi. Konferencja w Jałcie przypomina "Muppet show". Komiczne sceny z udziałem przywódców potęgują tragizm poważnej sytuacji.
Przedstawienie można potraktować jako forme międzynarodowej terapii grupowej. Jan Klata udowodnił, że wspólna praca, podobne doświadczenia potrafią zjednoczyć od lat skłócone narody.
"Transfer!" Wrocławskiego Teatru Współczesnego to przejmujące wołanie o wybawienie i pamięć. Reżyser Jan Klata poruszył bolesny problem powojennych wypędzeń zarówno Polaków, jak i Niemców.
Po ich koncercie przed publicznością pojawiają się jak dotąd schowani gdzieś z tyłu starsi ludzie. Witają się z widzami. Dopadają ich wyraźnie spragnieni rozmowy. Szybko wyrzucają z siebie słowa, strzępy fraz, przekrzykują się, jakby ktoś tylko na chwilę pozwolił im się odezwać. Na nic jednak wysiłki - w tym zamieszaniu nie można niczego zrozumieć. Harmider przerywa Stalin, krzyczący z wysokości: "cisza!".
Mówią o życiu obok siebie i ze sobą. Wspominają jak rosyjscy żołnierze chwalili się zdjęciami rodzin, a wieczorem gwałcili Niemki. Przywołują obrazy przeszukiwań i Żydów transportowanych w zaplombowanych pociągach. Mówią o obawach, które pojawiły się po utracie domów. O tym, jak przez lata szukali swojej prawdziwej ojczyzny.
Karykaturalnie naszkicowane sceny jałtańskie podkreślają tragizm pojedynczych losów.
Ludzie zostali, mocą układu z Jałty, przetransferowani. Nadani jak paczki - autem, wagonem, pieszo - z jednego miejsca w Europie do drugiego.
Dramaturdzy nielicho się natrudzili, aby ich opowieści jakoś uporządkować i nadać im minimalny choć szlif, lecz i tak ciągle się prują. Staruszkowie zapominają kwestii, mylą imiona, spóźniają się z wejściem, ale ta ich nieudolność również jest elementem gry.
Po premierze tylko przez ułamek sekundy zastanawiałam się, czy przedstawienie tak wyciszone i jednolite udźwignie cały medialny szum, jaki wokół niego narósł. Odpowiedź była jednoznaczna - spektakl, na którym nie wstyd płakać, nie trafia się codziennie.
Aneta Kyzioł
Sporny mit sienkiewiczowski
Rzeczpospolitej grozi kolejny islamski potop, kościoły zostaną zamienione na meczety – grzmi z ambony ksiądz Kamiński (Tadeusz Huk) w scenie otwierającej zaadaptowaną na deski Starego Teatru w Krakowie przez reżysera Jana Klatę i dramaturga Sebastiana Majewskiego „Trylogię” Henryka Sienkiewicza – „Panie pułkowniku Wołodyjowski! Larum grają”. Z łóżek szpitalnych rozstawionych w kaplicy/twierdzy (z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej i słomą w kącie) podrywają się wymęczeni ludzie, by kolejny raz w naszej historii ucieleśnić polskie archetypy bohaterstwa: jam jest Skrzetuski (Jerzy Grałek), jam Wołodyjowski (Andrzej Kozak), jam Kmicic (Krzysztof Globisz), jam Zagłoba (Juliusz Chrząstowski), jam Helena Kurcewiczówna (Małgorzata Gałkowska), Aleksandra Billewiczówna (Barbara Wysocka), Barbara Jeziorkowska (Anna Dymna) itd. Odgrywają, jak potrafią, słynne pojedynki, szalone miłosne afekty, porwania panien, obrony twierdz.
Dopełniając najsłynniejsze kwestie Sienkiewiczowskie reminiscencjami z ekranizacji Hoffmana (Helena uspokaja Bohuna „Dumką na dwa serca”) i obrazami dyktowanymi przez popkulturę (Murzyni Radziwiłła w wielkich afro na głowach, rapujący historię jego zdrady niczym Traperzy znad Wisły, Azja – Zbigniew Z. Kaleta – wirujący niczym derwisz). Klata buduje przejmującą, gorzką wizję Polski jako kraju pod ciągłą mobilizacją, z mitem bohaterskiej śmierci za wiarę (a raczej przeciw innym wiarom) i ojczyznę, przenoszonym z pokolenia na pokolenie. Obrona Baru, dzięki sanitariuszce bandażującej rannych, zmienia się w barykady powstania warszawskiego, Azja morduje idących z uśmiechem na rzeź Lachów jak Rosjanie polskich oficerów w Katyniu strzałem w tył głowy, obrońcy twierdzy kamienieckiej schodzą do kanałów niczym powstańcy warszawscy.
Może z pozoru nie wygląda to na myśl usprawiedliwiającą ponad czterogodzinny spektakl. Jednak trwające u nas nieustannie spory historyczne udowadniają, że mit rzucenia się niczym kamień na szaniec wciąż w Polakach drzemie – „Trylogia” for ever.
Bo też Jan Klata tak naprawdę nie sprawdza, wbrew zapowiedziom, mocy powieściowego mitotwórstwa; wyraża tylko na jego temat arbitralną opinię, która nigdy, miejmy nadzieję, nie zostanie poddana weryfikacji.
Umieszczony w głębi sceny obraz Czarnej Madonny głosem jednej z aktorek powiada: "Nie sądzę, żeby się jeszcze jeden dzień utrzymali, ale oni wierzą inaczej."
Kiedy Jan Klata przyszedł do Grabowskiego z decyzją, że wystawia u niego "Trylogię", już wiedział, że zaczną spektakl od kazania księdza Kamińskiego nad trumną małego rycerza: "Panie Wołodyjowski, larum grają!". "Z jednej strony jest to larum fałszywe, które wzniecamy tylko, żeby , ale z drugiej strony coś jest na rzeczy" - mówi reżyser. "Sarmacki świat opisany w to dla mnie opowieść wajdeloty o polskości wydumanej i skłamanej. Pisanej pod koniec XIX wieku dla Polski XX-wiecznej, a czytanej teraz w XXI wieku."
Tak współczesne realia widzi reżyser. Jest w tym oczywiście sporo prawdy. Stosunkowo mało powstaje autorskich scenariuszy, większość pisana jest na podstawie mniej lub bardziej znanych powieści. Istnieje jeszcze jedna grupa inspiracji ku powstaniu dramatu, a mianowicie dokument.