Baxter George Owen Montana 01 Montana 2


Przełożyła z angielskiego

Janina Sujkowska

WYDAWNICTWA ALFA”

WARSZAWA 1991

Tytuł oryginału Montana

Pierwsze wydanie polskie

Montana, Warszawa 1938,

J. Przeworski — podstawa niniejszej edycji

Projekt okładki

Piotr Kawiecki

Ilustracja na okładce

Stanisław Rozwadowski

Redaktor

Joanna Miecugow

Redaktor serii

Marek S. Nowowiejski

Redaktor techniczny

Leszek Kaczyński

For the Polish translation

Copyright © 1991 by Witold Sujkowski

ISBN 83-7001-397-X

WYDAWNICTWA „ALFA” — WARSZAWA 1991

Wydanie pierwsze powojenne

Druk okładki:

Polska Agencja Wydawnicza

Skład, druk i oprawa:

Zakład Poligraficzny Wydawnictw „ALFA”

Zam. 1073/90

I

Gdy szeryf wchodził z Młokosem, w poczekalni było już dwóch ludzi pod strażą, zakutych w kajdanki. Jeden miał malaryczny wygląd południowca. Drugi robił wrażenie pijanego rzeźnika. Na widok wchodzących ten ostatni zauważył:

O, jest.

Południowiec, osobnik o długiej, żółtej, niesympatycznej twarzy, popatrzył bystro na Młokosa.

A tak — potwierdził. — Ma ich.

Młokos zatrzymał się, ale strażnik wparł mu w plecy podwójną lufę. Jednocześnie szeryf, dobywszy jak sztukmistrz dwa rewolwery, wycelował młodzieńcowi w głowę. Ten, jakby nie widząc niebezpieczeństwa, przyglądał się spokojnie kajdaniarzom, a oni jemu.

Myślicie, że mnie znacie, zbrodniarze? Nic z tego. Tak nisko jak wy nie upadłem. Nie gapcie się na mnie, bo wam zedrę skalpy z łbów.

Zachowywał się, jakby był sam z więźniami, jakby szeryf i strażnik nie mogli go w każdej chwili naszpikować kulami.

Kajdaniarze spuścili oczy i Młokos, eskortowany przez szeryfa i strażnika, wszedł do kancelarii.

Przykuć go do krzesła — rozkazał szeryf.

Podczas gdy strażnik wykonywał polecenie, Młokos wyciągnął mu zręcznie z kieszeni tytoń i bibułkę i wprawnym ruchem skręcił papierosa.

Proszę, robota w zamian za ogień — rzekł.

Strażnik poznał swoją własność, ale nie powiedział nic. Zapalił zapałkę niby z uśmiechem, lecz w oczach jego odbił się przestrach. A Młokos nawet na niego nie spojrzał.

5

Teraz możesz iść, Bob — powiedział szeryf. — Zaczekaj w przedpokoju. Pomóż przypilnować tamtych dwóch.

Na rozkaz, panie szeryfie — mruknął strażnik wychodząc.

Młokos rozsiadł się wygodnie, przymknął oczy, otworzył, wydmuchnął dym i przez błękitnawą osłonę popatrzył najpierw na szeryfa, a potem w okno, na matową jasność pustyni i kolorowe zręby skalnego płasko wzgórza.

Jesteś również znany pod przezwiskiem Pajaca? — zagadnął szeryf.

Młokos milczał.

Nazywają cię także Pajacem — ciągnął szeryf. — Prosiłbym cię o trochę szczerości. Przyrzekam z góry, że jeżeli mi odpowiesz na parę pytań, to cię puszczę. Nie mam przeciwko tobie niczego istotnego. Ale warunek. Nie puścisz pary z ust: potrzymam pod kluczem, żebyś nabrał trochę rozumu. Gadaj. Nie zaszkodzi ci, a może pomoże. Masz jeszcze dwa przydomki: Arizona i Montana, nieprawdaż?

Owszem — przytaknął Młokos wypisując to słowo w powietrzu dymiącym końcem papierosa.

Który najbardziej lubisz?

Montana.

Dlaczego?

Bo stąd dalej do Montany.

No, mów — nalegał szeryf.

Młokos zmierzył go spokojnym spojrzeniem. Rzadko się zdarzało, żeby na jego opanowanej twarzy malowało się wzburzenie. Oczy miał szaroniebieskie, barwy morza, gdy niebo zaciąga się chmurami.

Mam jeszcze przydomek Pajac — przyznał się.

Czy widziałeś kiedyś Dżentelmena Jeffa i Turka Faddena?

Co to za jedni?

Czy to znaczy, że nigdy się z nimi nie zetknąłeś?

Nie będę kłamał, co tam! — rzekł Młokos. — Nie warto. Miasto — dziura i szeryf taki sobie.

Gładka twarz szeryfa poczerwieniała przy kościach policzkowych. Ale że umiał trzymać na wodzy odruchy, więc tylko powiedział tonem wyjaśnienia:

6

Mówię o tych dwóch w poczekalni.

A, o nich! Owszem, spotkałem ich wczoraj u O'Briena. Najpierw wpadł mi w oczy ten wymokły. Zaczepił mnie po pijanemu.

Coś mu zrobił?

Nic. Z pijanym bym się bił? Dałem w szczękę i już. Gruchnął jak długi.

Szeryf westchnął.

Jeden powiedział o tobie: „Ma ich”. Co to miało znaczyć? Kogo masz?

Gadali od rzeczy.

Szeryf wzdychał.

Więcej o nich nie wiesz?

Nie. Tego z długą twarzą zauważyłem w tłumie później, jak już popsułem ruletkę.

Dlaczego to zrobiłeś?

Bo mi się zdawało, że tam jest hamulec. Przegrałem tysiąc pięćset dolarów. „Hamulec” — myślę sobie i łap za ruletkę. Patrzę: jest.

I potem zniszczyłeś cały lokal?

Ano, tak. Niech nie oszukują ludzi.

A ty jesteś uczciwy, Montana?

Ja jeżeli oszukuję, to głównie oszustów.

Mam w kartotece całą twoją historię. Jesteś dobry ptaszek.

Nikt mi niczego nie dowiedzie — bronił się Młokos.

Jeżeli będziesz szczery, to ci daruję wczorajszą burdę — powtórzył szeryf. — Osobiście rad jestem, że zniszczyłeś doszczętnie zakład O'Briena i zdemaskowałeś jego oszukańczy interes. Całe miasto jest ci wdzięczne. Gotowi cię ogłosić bohaterem. Ale, ale, O'Brien i jego dwaj pomocnicy wyliżą się.

Wiem. Strzelałem, żeby ich unieszkodliwić, nie zabić. Nie chciałem strzelać, ale dobyli rewolwerów i musiałem się bronić. Nie zabijałbym człowieka za to, że wyłudził ode mnie tysiąc pięćset dolarów. Po prostu zdjęła mnie ciekawość. Chciałem się tylko przypatrzyć, jak się to robi, a ci od razu do rewolwerów. Nie wyrządziłem hultajstwu żadnej krzywdy.

Szeryfowi nasunęło się pewne spostrzeżenie.

Więc tysiąc pięćset dolarów to dla ciebie nie suma?

7

Młokos zaśmiał się.

Miewałem nie takie sumy.

Pokaż dłoń.

Proszę.

I młody człowiek wyciągnął rękę — dużą, długą rękę o wysmukłych palcach.

Jaka delikatna skóra — zauważył szeryf. — Chyba nigdy nie pracowałeś.

Nie jestem głupi — zaśmiał się Młokos.

Szeryf spojrzał na papier, leżący na biurku, zapisany maszynowym pismem krótkimi zdaniami.

Wiek: dwadzieścia dwa — cztery.

Zgadza się — potwierdził Młokos.

Zacząłeś karierę około piętnastego roku życia. Wypłynąłeś w Phoenix. Strzelałeś do dwóch ludzi. Jeden umarł.

Pamiętam tych hyclów. Ten, którego chciałem sprzątnąć, akurat się wygrzebał. Nie miałem jeszcze doświadczenia.

Dlaczego do nich strzelałeś?

W obronie własnej.

Tak. Wiem. Zawsze w obronie własnej, tak jak wczoraj. A dlaczego w Phoenix zabiłeś człowieka?

Ci dwaj mieli robotę przy spędzie bydła. Chcieli dokonać wielkiej kradzieży, ale wpierw musieli się mnie pozbyć. I to wszystko. Temu, którego powinienem był sprzątnąć, tylko przetrąciłem nogę. Byłem niedoświadczony.

Szeryf przesunął szerokim palcem w dół listy.

Tego samego roku przeniosłeś się do Meksyku, skąd jednak musiałeś uciekać. Podobno zabiłeś trzech Meksykan? Czy to prawda?

Nie wiem, panie. Na południe od Rio Grande tracę pamięć. Nic z tego nie pamiętam.

Dobrze. W wieku lat około siedemnastu zastrzeliłeś w San Antone niejakiego Wesa Dentona.

Jego dziewczyna poskarżyła mi się na niego. Zresztą każdy miał prawo go zabić, tyle popełnił zbrodni. Nie chciałem, żeby mnie inni uprzedzili.

Czy to także była samoobrona?

8

Naturalnie. Dałem mu znać i posłałem swój rysopis, a przy spotkaniu ustąpiłem pierwszy strzał.

Szeryf kiwnął głową.

A jak było z Gannetem?

Gannet oszukiwał w kartach. Wyciągnąłem mu asa z rękawa. Chłop się obraził. Lubiłem go, ale cóż, porwał się za rewolwer. Lubiłem chłopa, nie chciałem mu zrobić krzywdy, ale nie miałem jeszcze wprawy w strzelaniu. Mierzyłem w ramię, a trafiłem w piersi. — Młokos trząsł żałośnie głową. — Biedny Gannet, tak ładnie śpiewał. Mogłem słuchać po całych nocach.

Zabiłeś braci Grace'ów.

Młokos pochylił się lekko w przód.

Posłuchaj, szeryfie — rzekł. — Ostatecznie masz pan doświadczenie i rozumiesz, że w takich wypadkach opinia zwala na człowieka więcej, niż się należy. W tej liście nie ma nawet połowy prawdy. Z Grace'ami miałem sprzeczkę i traf zdarzył, że jeszcze w tym samym roku obaj zostali zabici. Ot, co! Wtedy wszyscy sobie przypomnieli, że byłem z nimi na bakier i ich przyjaciele próbowali mnie posłać za nimi. Ale ja nic nie zawiniłem. Przeszło połowa tej listy jest zmyślona. Pan powinien to rozumieć.

Tu Młokos zasiadł się głębiej w krześle. Może się zaniepokoił, że za dużo powiedział, gdyż jego gładkie czoło przecięła zmarszczka niezadowolenia.

Pojechałeś do Meksyku leczyć się z ran i w rok potem uciekłeś przez rzekę pod ogniem rewolwerowym, ścigany przez dwudziestu Meksów.

Mówiłem już, że meksykańskie przygody zatarły mi się w pamięci — odparł Montana. Oparty wygodnie o poręcz szerokimi barami, obserwował z powagą zniszczoną, niemłodą twarz szeryfa. — Meksyk, Meksykanie giną mi za mgłą, kiedy o nich myślę — dorzucił.

W Mogollons zabiłeś Dicka Warrena — ciągnął szeryf.

Bujda.

A co było z Jimem Wranglem?

Nie przypominam go sobie.

Doprawdy? — Bo ja pamiętam. Dalej: Purvis i Bentley. Co to było?

9

Młokos zmarszczył brwi.

Bujda.

Słuchaj, chcesz mi zamydlić oczy?

Panie, Purvis był moim przyjacielem.

St. Léger?

W obronie własnej — mruknął Montana. — Ech, zaczyna mnie to nudzić.

A ja tu mam jeszcze całą litanię nazwisk — powiedział dobrodusznie szeryf.

A mnie już język boli od ciągłego gadania. Więcej nie odpowiadam.

Dokąd zamierzasz się wyprawić? Co teraz z sobą zrobisz? — zapytał szeryf.

Chciałbym gdzieś osiąść. Rozglądam się za jakimś miejscem...

Dobra myśl. Mógłbym ci wskazać miasto, gdzie byś się poczuł od razu jak w domu — rzekł szeryf.

O? — zainteresował się Młokos. — Niech pan powie, gdzie jest to miasto?

W piekle — zadrwił niespodziewanie szeryf.

Nachylił się i zdjął więźniowi z rąk kajdanki. Młokos wstał.

Dużo zniosłem od szeryfa — westchnął.

Była to bezczelna uwaga, ale szeryf przyjął ją łagodnie.

Tak, bracie, i może mi tego nie puścisz płazem. Ale chciałem z tobą pomówić. Nie wyglądasz na przestępcę z powołania. — Wydaje mi się, że mógłbyś się ustatkować, biedny chłopcze.

Pokazał na drzwi.

To wszystko. Możesz iść do więzienia i odebrać swoje rewolwery i inne drobiazgi.

Dziękuję — odparł młody człowiek. — Nie zapomnę o szeryfie.

Wyszedł do poczekalni i chwilę przyglądał się Dżentelmenowi Jeffersonowi Leffingwellowi i pijackiej mordzie Turka Faddena. Obaj spuścili oczy, jakby ich nagle zaciekawiły szpary w podłodze.

Młokos odwrócił się i podążył do więzienia.

10

II

W drzwiach więziennych było małe okienko. Przez nie dozorca podał Młokosowi portfel, dwa colty, dwie sprężynki do noszenia rewolwerów pod pachami, nóż, dwie czyste chustki do nosa, tytoń, papierosy i trochę drobiazgów.

Schowawszy wszystko, Młokos rzekł:

Chciałbym się zobaczyć z Teksasem.

Tego się nie da zrobić — odpowiedział dozorca. — Charlie Teksas zabawi u nas dłuższy czas i nie pozwalamy mu przyjmować gości.

Proszę otworzyć drzwi i wpuścić mnie, albo jego przyprowadzić tutaj do okienka. Rozumiesz, cerberze?

Wynoś się na złamanie karku — oburzył się dozorca.

Ej! Bo rozwalę budę i strzelę w łeb. Dosyć się już nacierpiałem w tym mieście — odezwał się łagodnie Młokos.

Z ust dozorcy posypał się stek przekleństw. Ale zastanowiwszy się, odpowiedział:

Zaczekaj minutę.

Zniknął i po chwili w okienku ukazała się inna twarz, młoda, urodziwa, tak śniada, że zęby, gdy błyskały w uśmiechu, wydawały się olśniewająco białe.

Hej, Montana! — zawołał radośnie cichy głos.

Za dzień-dwa — będziesz wolny — zaczął Młokos. — Dokąd chcesz jechać?

Za tobą, bracie.

Nie możesz włóczyć się ze mną, Cringle.

Dlaczego? — zdziwił się Cringle i twarz mu się wydłużyła.

Jesteś za młody. Pojedziesz do domu.

Nie pojadę! — rozgniewał się Cringle. — Ojciec...

Wiem, o co poszło. Ale już tęskni za tobą. Pojedziesz do domu.

Nie pojadę! — upierał się Cringle.

Młokos nachylił się do okienka z pociemniałą twarzą.

Zrobisz to, co ci każę — powiedział z naciskiem. — Jeżeli cię złapię na szlaku, pożałujesz, zobaczysz. Masz jechać do domu.

Powiesz ojcu, że przez rok będziesz siedział spokojnie. Przez rok będziesz słuchał ojca. Pod koniec roku, gdy się okaże, że nie możecie z

11

sobą wytrzymać, wyruszysz na szlak. Jeżeli będę jeszcze na tym świecie, znajdziesz mnie bez wielkiego kłopotu. Rozumiesz?

Dlaczego? — zapytał chłopiec. — Dlaczego, Montana?

Dlatego, że ja tak każę — odrzekł Młokos z groźnym błyskiem oczu.

Wyjechałem z szykiem, a wrócę jak włóczęga w łachmanach? Nie śmiałbym się pokazać ojcu — wykręcał się Cringle.

Wrócisz w porządnym ubraniu z pieniędzmi w kieszeni. Tu są pieniądze. Hej, dozorca!

Koło twarzy więźnia ukazało się oblicze dozorcy.

Tu jest osiemset dolarów. Schowajcie. Oddacie mu, jak będzie wychodził z więzienia. Całą sumę. Rozumiecie?

Dobrze, bracie.

Ja nie wezmę! — zbuntował się Cringle.

Weźmiesz, głupcze! — wpadł na niego Młokos. — Słyszysz, co mówię? Będziesz miał czas zwrócić mi ten dług. Starczy ci na ubranie i na bilet kolejowy. Wróć do domu. Na powitanie powiedz ojcu, że wpadłeś na krótko zobaczyć, co słychać, bo jedziesz dalej. Masz pieniądze. Zobaczysz, co się stanie. Postaw się honorowo. Ojciec jest porządnym człowiekiem.

Więc chcesz, żebym wrócił, Montana?

Naturalnie. Daję ci pieniądze na drogę.

Mój Boże! — zaszlochał chłopak.

Daj pokój!

Z okienka wysunęła się ręka. Młokos potrząsnął nią serdecznie.

Trzymaj się, Charlie!

Odwrócił się i zwijając papierosa szedł do miejskiej stajni. Wzdłuż ulicy wszystkie sklepy miały podcienia. Idąc trzymał się przezornie filarów. Z jednego sklepu wypadł na próg kupiec i Młokos uskoczył jak kot. Ale nie sięgnął do boku. Dobywał broni jedynie wtedy, gdy przeciwnik uczynił wymowny gest.

Dokończył papierosa w szerokich ciemnych wrotach stajni.

Dawaj mego konia — rzekł do stajennego, Meksykanina.

Si, señor!

Juan błysnął zębami i pobiegł spełnić polecenie. Znał Młokosa, doświadczył jego hojności.

12

Ktoś przechodził przez ulicę. Młokos spojrzał spod oka i zwrócił się doń całą twarzą.

Ach, ta pijacka morda, Turek Fadden!

Fadden szedł nieśmiało, jakby stąpał po lodzie i bał się, że mu się załamie pod nogami. Unosząc ostrożnie nogi, nie odrywał oczu od Młokosa.

Podszedł blisko i stanął.

Przepraszam, Montana...

Do rzeczy. Czego chcesz?

Turek Fadden odważył się spojrzeć w szaroniebieskie oczy młodego junaka.

Musimy pogadać, muszę z tobą pogadać, Montana. Nie bój się, to żadna blaga. Miliony. Wspaniały interes. Piszę się na to. Słuchaj, ja się na to piszę.

Gadaj. Do rzeczy.

Twarz opryszka stała się szara. Na czole, na policzkach zaświeciły krople potu.

Chłopcze, ty nie wiesz, ty nie rozumiesz. Tyś stworzony do tej roboty. Nikt by się tak nie nadał jak ty.

Pokazał na drugą stronę ulicy.

Możemy tam iść, posiedzieć i pogadać. Mój wspólnik tam jest. To chłopak z głową. Tak jak ty, Montana. Ma głowę, oho. Chodź.

Gadaj wyraźnie — zażądał Młokos i klasnął w ręce, jakby na znak odprawy.

Turek Fadden cofnął się o krok z groźnym warknięciem.

Strach ci, synku? Myślisz, że cię zjemy?

Młokos drgnął.

Dobrze — ustąpił. — Możemy pogadać.

Przeszedł wolno przez ulicę, po drodze lustrując pobliskie okna. Pchnął nogą obrotowe drzwi szynku i wszedł długim krokiem.

Człowiek czyni z siebie najlepszy cel, gdy staje we drzwiach ciemnego pokoju.

Młokos zobaczył w rogu przy stoliku Dżentelmena Jeffa Leffingwella, który wstawszy pokazał mu uprzejmie drugie krzesło. Młokos podszedł.

Miło mi poznać. — Leffingwell wyciągnął rękę.

13

Proszę bardzo. — Młokos udał, że nie widzi podawanej łęki.

Usiadł wygodnie w krześle. Leffingwell spojrzał na wzgardzoną prawicę, uśmiechnął się krzywo i również usiadł. Turek zajął krzesło od strony sali, tyłem do lady.

Co pijesz, Montana? — zapytał.

Małe piwo.

Trzy małe piwa! — zamówił Turek.

Przyniesiono trzy piwa, mrożone, spienione, przelewające się przez brzegi. Młokos podniósł swój kufel lewą ręką.

Za nasze szczęście, chłopcy!

Wlał piwo w gardło i odstawił pusty kufel.

Umiesz pić — pochwalił przypochlebnie Turek. — Widziałem gościa, który wychylił kwartę w osiem sekund. Zmierzyłem stoperem.

Talent — orzekł Młokos. — Co jecie, chłopcy? Jak się wymigaliście szeryfowi?

Nie było niczego wyraźnego do zahaczenia — objaśnił Turek. — A co do okazji — bajeczna! Tylko bez ciebie ani rusz.

Dlaczego beze mnie ani rusz?

Dlatego, że jesteś uczciwy.

Nie zawracajcie mi głowy.

Leffingwell zahamował Turka ruchem ręki.

Dlatego, że masz niebieskie oczy i czarne włosy — wytłumaczył. — Na tym możesz zarobić miliony, a my pokażemy ci, jak.

III

Młokos długo przyglądał się im nieprzyjaznym okiem, wreszcie zapytał:

O co chodzi? Nie mam czasu, bo bym chętnie pogadał z wami o milionach.

Dżentelmen Jeff uśmiechnął się lekko.

Nacechujemy cię — odparł. — I z tą cechą będziesz wart miliony.

14

Jakaż to cecha?

Leffingwell wziął papier i pióro i narysował coś w rodzaju półksiężyca z kropką w łuku od wewnątrz.

Gdybyś miał ten znak pod skórą, byłbyś wart miliony — powtórzył.

Młokos drgnął. Nikt by nie zauważył, że zaszła w nim w tej chwili zmiana. Nie zmieniając tonu, zapytał spokojnie:

W jakim miejscu ma być ten znak?

Znam gościa — ciągnął Leffingwell — który ma w stadach i ziemi około siedmiu milionów. Prócz tego kopalnie w górach. A teraz jeszcze znalazła się na jego koncesjach nafta. Ma żonę i córkę, syna nie. Przed laty wkopał się w awanturę z Meksykanami. Dużo przebywałeś na południe od Rio Grande, Montana?

Bawiłem jakiś czas w starym Meksyku — odrzekł Młokos patrząc prosto w twarz Leffingwellowi. Lecz jego szaroniebieskie oczy nie wyrażały ani zaciekawienia, ani chciwości. Z taką miną mógł prosić o papierosa lub wyglądać obojętnie przez okno.

Meksykanie lubią załatwiać porachunki gruntownie, na amen — mówił Leffingwell. — Wiesz o tym?

Słyszałem, ale mów o tym znaku.

Właśnie, właśnie. Otóż ten krezus, o którym mówiłem, miał przed laty syna jedynaka. No, wdał się w wojnę z Meksykanami i ci porwali mu chłopaka. Odtąd stary nie ustaje w poszukiwaniach. Łatwo byłoby poznać, bo chłopak miał znamię na lewym ramieniu, podobne do gwiazdki z półksiężycem. Coś jak na tureckim sztandarze, widzisz?

Młokos zaciągnął się szybko dymem.

Widzę.

Po tym znamieniu łatwo byłoby poznać chłopaka. Miałby teraz dwadzieścia cztery lata. Niebieskie oczy, czarne włosy. Pewnie wysoki, bo rodzice wysocy. Tylko siostra mała.

Leffingwell umilkł. Wykręciwszy się nagle w krześle, zawołał w stronę lady:

Więcej piwa. Trzy duże.

Młokos wsparł się na poręczy krzesła i przez osłonę dymu obserwował Leffingwella. Co też ten hultaj ma na myśli?

15

Turek Fadden nachylił się nad stolikiem, który zatrzeszczał mu pod łokciami.

A co? — zapytał. — Okazja?

Mimo że pochylał głowę, widać było uśmiech i przekrwione ślepia. Wpatrywał się w Młokosa jak drapieżne zwierzę.

Czy jestem podobny do familijnych portretów? — zapytał Montana.

Ani tak, ani nie — rzekł Leffingwell. — Oni mają twarze bardziej pociągłe i chudsze, ale to niewielka różnica. Cóż to szkodzi?

Jakim sposobem można by zrobić znamię? I żeby nie zeszło? Wytatuowałoby się?

Leffingwell i Fadden wymienili znaczący uśmiech. Fadden nie zdejmował z Młokosa głodnych ślepiów.

Właśnie, właśnie — przytaknął Leffingwell. — Byłem na morzach południowych i wiem, jak się to robi. Na znamionach też się znam. Jak tylko nasunął się nam ten plan, rozpatrywałem się w tych rzeczach. Przez pół roku ja i Turek szukaliśmy odpowiedniego człowieka: odważnego, z niebieskimi oczami i czarnymi włosami, godnego zaufania, który by nas potem nie oszukał.

Młokos myślał bardzo długo. Kufel piwa przed nim pozostał nietknięty. Leffingwell wylał połowę sobie a połowę Turkowi i zamówił dla Młokosa świeże. Lecz i to pozostało nietknięte.

Ludzie mówią mi — rzekł szyderczo Montana — że powinienem wreszcie osiąść na jednym miejscu.

Znów nastąpiła długa pauza. Turek kilka razy otwierał usta, lecz Leffingwell nakazywał mu wzrokiem milczenie. I tak siedzieli we trzech jak przygodni towarzysze w pociągu, którym zabrakło tematu.

A ten ojciec, co to za człowiek? — zapytał z głębi zadumy Młokos.

Pies — objaśnił z pośpiechem Leffingwell, jakby w obawie, że kolega powie co innego. — Pies. Bez serca. Twardy człowiek. Grosza by nie dał żebrakowi, złamanego grosza. Powszechnie znienawidzony. Gad.

16

Łagodna ulga rozlała się po naprężonej twarzy Młokosa.

A to dobrze — powiedział. — Trudno by było wyprowadzić go w pole?

Tak. Ale człowiek z głową i odwagą dałby radę.

Montana skinął głową, chrząknął i zapytał:

Ile byście sobie liczyli za udział?

Każdemu jedna trzecia łupu.

Nie, dla mnie połowa, dla was po ćwierci.

Hej! Zaczekaj chwilę! — zawołał Turek Fadden.

Ty Turek, zamknij pysk — wdał się między nich Leffingwell. — Montana jest dżentelmenem. Nie targowałby się bez potrzeby. Dobrze, niech będzie pół na pół. Połowa dla ciebie, połowa dla mnie i dla Turka.

Skąd wasza wiara w moją uczciwość? — zapytał Młokos. — Jak możecie być pewni, że się z wami podzielę?

Bo moglibyśmy cię zdemaskować i zresztą, czy nie umiemy strzelać? — zaśmiał się cicho Leffingwell.

Turek Fadden oblizał wargi.

Naturalnie.

Jednym słowem mielibyście mnie w ręku. Moglibyście mnie szantażować, ile razy przyszłaby wam ochota.

Nikt by ci nie następował na pięty, Montana — rzekł uprzejmie Fadden. — Nie jesteśmy szuje. Każdy ma jedno życie. Po co mielibyśmy cię prześladować?

Młokos zastanowił się nad tą uwagą, wreszcie rzekł cicho:

Wszyscy mówią, że powinienem osiąść na miejscu.

Wstał i jakiś czas przechadzał się tam i z powrotem. Nagle przystanął koło stolika.

Podły interes! — mruknął w przestrzeń.

Wiadomo. Człowiek musi żyć — rzekł Leffingwell. Młokos popatrzył na niego, odwrócił oczy i usiadł.

Nazwisko tej familii? — zapytał.

Dobra! — ucieszył się dyskretnie Leffingwell. — Wszystko ci powiemy, ale wpierw ty nam powiedz, coś postanowił. Wiemy, że nie łamiesz słowa. Wszyscy słyszeli o twojej rozprawie z Mc Rayem. Jednak nim powiemy wszystko, chcielibyśmy mieć twoje słowo.

17

Rozumiem. Obawiasz się, że mógłbym się kazać nacechować u kogoś innego?

Ludzie miewają kaprysy — zaśmiał się usprawiedliwiająco Turek Fadden.

Podajmy sobie ręce. — Leffingwell wyciągnął długą żółtą łapę.

Montana popatrzył na rękę, popatrzył na twarze kompanów.

Moje słowo, Leffingwell — rzekł. — Moje słowo, Fadden.

Jakkolwiek złoczyńcom bardzo zależało na ubiciu interesu, to przecież ta pogardliwa wyższość Młokosa dotknęła ich mocno. Fadden zaczerwienił się, Leffingwell zzieleniał.

Powinniśmy spisać umowę. To by było murowane — zażądał Fadden.

Głupi! — ofuknął go przyjaciel. — Mnie wystarczy słowo dżentelmena. — Zresztą taki dokument może wpaść w niepowołane ręce. Powinieneś to rozumieć.

Jak tam chcesz. Mnie wszystko jedno. Tak sobie pomyślałem...

Musimy oblać umowę — zaproponował Leffingwell.

Nie, ja nie piję — wymówił się Montana z lekkim grymasem obrzydzenia. — Więc jak się nazywa ta familia?

Lavery. Głowa domu: Richard Lavery. Ranczo w Bend.

Młokos gwizdnął przeciągle.

Słyszałem o tym ranczo. Ho, ho!

Leffingwell uśmiechnął się radośnie i wyprostował mimo woli jak zwycięzca.

Ja gram tylko o wielkie stawki, bracie — oznajmił dumnie Dżentelmen Jeff. — Dla mnie nie ma granic.

Więc ten stary Lavery taki pies?

Straszny pies.

Młokos zadumał się i znów jego usta drgnęły kilkakrotnie grymasem odrazy.

Ach, niech tam! — mruknął.

Dobra — westchnął Leffingwell.

Turek Fadden przytaknął półgębkiem.

Niech tam! — powtórzył Montana. — Ostatecznie radzą mi się ustatkować. — Zaśmiał się. — Mam dobrą okazję.

18

IV

Do Bend było daleko w czasie i przestrzeni, w dodatku przy upale Montana doświadczał kłucia w lewym ramieniu, na którym Leffingwell wytatuował znamię.

Młody awanturnik dobijał do miejsca przeznaczenia. Z wysokości nagiego cypla górskiego rozejrzał się po okolicy. U stóp góry leżał krąg kamieni, ułożonych wyżej od strony częstego wiatru, mający średnicy ze dwadzieścia pięć stóp. Wewnątrz i na zboczu rosły bujne kaktusy meskalowe. Tu za dawnych czasów Apacze i Komańcze urządzali uczty i upijali się sfermentowanym sokiem tej rośliny, od którego nachodzą człowieka marzenia i dzikie wizje. Montanie wydawało się, że patrzy w przeszłość, gdyż oko jego dostrzegło przeciągniętą przez doliny i dalekie wzgórza szeroką, krętą, białawą linię, jakby nakreśloną kredą. Lecz było to coś trwalszego od kredy, bo kości ludzkie i zwierzęce, odwieczny szlak Apaczów, którym jeździli na południe, skąd wracali ze stadami zrabowanego bydła, a nierzadko z partiami niewolników.

Montana odjął oczy od przeszłości i skierował na teraźniejszość, na dom Laverych, wznoszący się na górnym tarasie doliny Lepanto.

Bielone ściany z niewypalanych cegieł świeciły jak marmurowe. Rezydencja bogacza musiała być wielka, ale w porównaniu z olbrzymimi uskokami zbocza wydawała się dziecinną zabawką. W dolinie wszystko było na miarę olbrzymów od czerwonych turni na wschodzie do szarych na zachodzie. Prosta, bez zakrętów, przecinała góry malejącą w oddaleniu luką w drodze do Rio Grande.

Dziesięć tysięcy mil kwadratowych gór i dolin! Morze skalnych bałwanów, skamieniałych na wieki! Radość dla oczu, upojenie dla wyobraźni! Wzrok sunie doliną Lepanto ku Rio Grande, gdzie wapienna ściana kolosalnego kanionu otwiera się na przyjęcie dopływu.

Młokos długo chłonął oczami wspaniałą panoramę. Ale czas było jechać. Dał mustangowi ostrogę. Nie był to koń ani rosły, ani piękny. Miał brzydką linię grzbietu i szyi i ciężki, niezgrabny łeb, ale nogi ze stali, a ślepia z ognia. Montana nie cenił w wierzchowcu ani urody, ani

19

gładkiego chodu. Zależało mu jedynie na wytrzymałości i rączości. W trakcie tej długiej podróży zmienił konia trzy razy.

Kraina była dla niego nowa w perspektywach i w charakterze. Jechał truchtem w rześkim powietrzu poranka. Zachodnia ściana doliny gorzała bez mała śnieżną białością, trawa na zachodnich stokach lśniła szmaragdową zielenią. Wschodnia — tonęła w cieniach czerwonych i zielonych. Dom na tarasie rósł w oczach.

Nigdzie nie było widać żywej duszy. Młokos napoił konia u żłobu zasilanego ze źródła za pośrednictwem długiej, zardzewiałej rury; powiesił siodło z uzdą na kółkach w szopie; mustanga wpędził na pastwisko przy domu i skierował się ku drzwiom kuchennym. Przytknął twarz do siatki. Zobaczył mężczyznę bez nogi w skórzanym fartuchu, zmywającego hałaśliwie naczynia u zlewu.

Młokos uchylił siatkowe drzwi.

Zjadłbym coś? — rzucił pytająco.

Kucharz, nie odpowiadając wprost, kazał mu obrać kartofle, których cała brytfanna stała na stołku koło pieca. Młokos rozejrzał się i zobaczył pół bochenka chleba i blaszany kubek, a na piecu w głębi gar parującej kawy. Wziął więc chleb pod pachę i nalał kawy do kubka.

Wpierw robota, a żarcie potem — sprzeciwił się kucharz.

Na Zachodzie nie takie zwyczaje — rzekł mile nieproszony gość.

Tu nie Zachód. Tu ranczo Laverych. Połóż ten chleb.

Idź do diabła!

Kucharz porwał ruszt oblepiony po brzegach resztkami żółtego ciasta, zamierzył się i cisnął ostrym kantem w głowę Montany.

Młodzieniec uchylił się, ruszt gruchnął w ścianę, pękł na dwoje i zleciał z brzękiem na podłogę. Kuchnia napełniła się metaliczną wibracją. Montana usiadł pod ścianą, przechylił się z krzesłem i zaczął jeść. Kucharz postąpił drewnianą nogą, podniósł odłamki rusztu, obejrzał...

Wrócił do zlewu zmywać, a Młokos tymczasem posilał się beztrosko. Wtem na dworze rozległ się tętent konia i skrzypienie siodła.

Kucharz wysadził głowę przez okno.

20

Proszę pana, tu przyszedł włóczęga. Rzucił we mnie rusztem i kazał sobie dać jeść. Dobrze, że pan wrócił.

Młokos podniósł się, podszedł do pieca, nalał sobie drugi kubek kawy i wyszedł przed dom, z chlebem w jednej ręce, z kubkiem w drugiej. Ujrzał ogromnego jeźdźca na ogromnym bułanym koniu. Jeździec miał oczy smutne jak chrześcijański męczennik, usta srogie jak wiking, włosy siwe, wąsy opuszczone szablowato. Wierzchowiec był godny chodzić pod cesarzem. Co prawda, jeździec robił wrażenie cesarza w odzieniu ranczera. Był to Richard Lavery.

Podczas gdy ranczer wycierał chustką zakurzone czarne wąsy, Młokos odezwał się śmiało.

Szukam pracy. Mówiono mi, że pan przyjmuje ludzi do wszelkich robót.

Umiesz rzucać lassem, chodzić koło krów, budować płoty, objeżdżać pastwiska i polować na kojoty? — zapytał Lavery.

Umiem strzelać kojoty.

Ranczer przypatrywał mu się bez uśmiechu. Jego urodziwa, szczupła twarz nie była stworzona do uśmiechu. Patrząc na niego, miało się wrażenie, że albo tylko co zwyciężył potężnego wroga, albo jest bliski zwycięstwa.

Mnie się tu każdy przyda, byle się nadał. Chodź.

Młokos dojadł chleba, dopił kawy i odniósł do kuchni pusty kubek. Kucharz uśmiechnął się pod nosem, ale nie podniósł oczu znad zlewu. Młokos wyszedł i podążył za ranczerem do największej szopy za domem. Był tu skład wszelkich narzędzi rolniczych: pługów, grabi, motyk i szufli — do kosiarek, nie mówiąc o rurach żelaznych, workach gwoździ i mnóstwie innych przyborów, nowych i zużytych, całych i połamanych. Szopa, długości stu stóp, była całkowicie zawalona, prócz kąta, w którym mieściła się kuźnia.

Weź kilof i chodź ze mną — rozkazał Lavery.

Ruszył konno przodem, a za nim Młokos z kilofem i szuflą. W odległości pół mili (angielskiej) od domu ranczer zatrzymał się w ujściu wąskiego parowu, którym płynął spieniony strumień. W dwóch miejscach waliły ze ścian wodospady. Skalna rozpadlina miała dwadzieścia stóp głębokości, dziesięć szerokości. Wzdłuż skraju rozciągał się bujny

21

sad na przestrzeni około dziesięciu akrów. Gładkie owoce wybłyskiwały spośród starannie utrzymanych gałęzi.

Zbuduj tamę przy ujściu tego parowu — rozkazał Lavery. — Przez część roku łożysko jest suche. Jak tama będzie gotowa, przyjmę cię na stałe, ale do tego czasu nie dam ani kawałka chleba.

Zatoczył koniem i odjechał. Siedział w siodle jak przykuty.

Montana spojrzał na narzędzia, spojrzał na parów, spojrzał na spieniony biało potok. Rzucił kamień, który potoczył się z prądem, znacząc swą drogę wytryskami piany.

Usiadł, skręcił papierosa... Twarz miał spokojną, w oczach zadowolenie. Przypomniał sobie, że Richard Lavery miał źrenice szaroniebieskie, takie jak on. Uśmiech okolił usta awanturnika.

Wypaliwszy papierosa, wrócił na ranczo i zabrał z szopy z narzędziami lekki wózek, na który załadował dwadzieścia części większego rurociągu. Z kuźni wziął przybory ślusarskie. Zabrał również cieńszą rurę i zwój ciężkiego węża gumowego z kurkiem na końcu. Zaprzągł mustanga do wózka i pojechał do parowu.

Ułożył części rurociągu rzędem na drodze wodospadziku. Była to trudna robota ze względu na śliskość i spadzistość skały oraz ciężar kawałków rury. Wiele godzin zeszło nim złożył części w całość i zlutował. Ale pracował bez wytchnienia. Minęło południe. Przyciągnął pasa i nic — pracował; obłożył wszystko głazami; miał już rurę długości dwustu stóp ułożoną wzdłuż ściany parowu. Nie była to trwała robota, jednak chwilowo mogła zastąpić tamę. Wszak przed wykonaniem dzieła nie mógł liczyć na kęs strawy. Gdyby zaś wziął się do zwalania ziemi w ujściu wąwozu, mógłby pracować rok bez skutku, gdyż woda zmywałaby ziemię tak prędko, jak by ją narzucał.

Z kolei przylutował do wylotu rury cieńszą rurę i tę ostatnią połączył z wężem gumowym. To uczyniwszy, ułożył wał z głazów, które zatrzymywały pianę z wodospadu i kierowały potok w górny otwór rury. Woda płynęła teraz zamkniętym kanałem, białe rozpryski znikły, prąd stał się siłą, od której rura drżała i skręcała się jak wielki wąż.

Młokos zszedł niżej, wziął gumowy wąż i otworzył kurek. W swym

22

planie nie uwzględnił jednej rzeczy. Siła wody wyrwała mu z rąk gumowy wąż. Uderzony w pierś, zatoczył się w tył. Wąż upadł na ziemię, plując, sycząc, skacząc, wijąc się jak oszalały pyton, tłukąc o ziemię ciężkim, miedzianym kurkiem. Młokos zrozumiał, że jego dzieło prędko rozerwie siła, którą udało mu się chwilowo ujarzmić, więc pochwycił podskakujący kurek i przytrzymał. Gdy skierował prąd wody na ścianę kanionu, posypały się kamienie i mokra ziemia. Silny prąd działał jak potężny nóż. Młokos podciął nim nawisły zrąb ściany. Od góry do dołu pojawiła się wielka rysa i masa ziemi wagi pięćdziesięciu ton zwaliła się z hukiem w łożysko strumienia, całkowicie zamykając parów. Ale nie poprzestał na tym. Zasypał łożysko potoku żwirem i ciągle jeszcze nie wypuszczał z ręki potężnego narzędzia.

Ujście parowu miało dwadzieścia stóp szerokości. Młokos poty podmywał stoki od góry, póki nie utworzyła się tama wysoka na dwadzieścia stóp. Złośliwy uśmiech wykrzywił usta majstra, gdyż zatamowana woda podnosiła się szybko.

Odkręcił wąż i rozebrał zlutowaną rurę. Nim załadował wózek, już wąwóz był pełen po brzegi i woda zalewała piękny sad, spłukując ziemię i wymywając straszliwe wyrwy między korzeniami drzew.

Zaprzągł mustanga i wracał na ranczo w różowej zorzy zachodu słońca. Wyładował rury, położył na swoim miejscu kilof i szuflę, które mu się na nic nie przydały. Wniósł pod dach gumowy wąż, porządnie zwinięty, jak również cienką rurę i przybory ślusarskie. Tylko ilość zużytego lutu dawała świadectwo jego pracy.

Wyszedł z szopy i skierował się ku domowi. Był zadowolony z siebie. Przeharował cały dzień, ale postawił na swoim.

V

Na werandzie kuchennej uwijało się ze dwunastu ludzi. Jedni skończyli się właśnie myć, inni wycierali się ręcznikiem zawieszonym na wałku, jeszcze inni przyczesywali mokre włosy. Paru parskało i prychało przy miednicach, rozlewając wodę po ziemi.

23

Na widok obcego czynności toaletowe ustały powstrzymane ciekawością. Montana odparł spokojne spojrzenia z takim samym spokojem. Widział, że ludzie byli wyborowi, dobierani, tacy co to nigdy nie powiedzą „dosyć”, czy będzie chodziło o ciężkie trudy, karty czy pijatykę. Młodzi i starzy, wszyscy byli jednakowo krzepcy.

Każdy coś powiedział lub kiwnął głową. Młokos odpowiedział skinieniem i napełniwszy miednicę, jął mydlić obolałe ręce. Jakże mile chłodziła woda, ale milsze było zadowolenie z dokonanego dzieła.

Nie wiem, co to jest — odezwał się któryś z junaków — ale potok przy sadzie wysechł. Rano jeszcze była woda.

To tak jak nasz pan — odpowiedział drugi.

Rozmowa przeszła na inne tory. Montana uśmiechał się słabo.

Ramiona bolały go od pracy.

Właśnie przyczesywał włosy, gdy z domu wyszedł Richard Lavery.

Podszedł prosto do nowego i odezwał się:

Nie dostaniesz jeść, póki nie zamkniesz tamą potoku przy sadzie.

Młokos zerknął w upstrzone lusterko, żeby przedzielić równo włosy. Suwał po głowie dłonią i szczotką.

Może pan iść zobaczyć.

Nie odwrócił głowy, lecz czuł na sobie wzrok ranczera. Zrobiło się cicho jak makiem siał. Wszyscy na niego patrzyli.

A Młokos był w siódmym niebie. Wydawało mu się, że w tej chwili potrafiłby przegryźć zębami calową sztabę ze stali.

Lavery odwrócił się z chrząknięciem. W minutę później galopował nad potok.

Kucharz zawołał wrzaskliwie na wieczerzę.

Bractwo wstało i szło gęsiego do jadalni. Młokosa zatrzymał kucharz, który stał w drzwiach, położywszy mu rękę na piersiach.

Ty musisz poczekać, aż pan cię przyjmie.

Ale Młokos parł naprzód jak taran. Kucharz zatoczył się, zaklął...

Ha! Sam się z tobą rozprawi.

Kilku obejrzało się na zuchwalca zaczepnie jak psy gotowe do walki.

24

Młokos — przeciwnie — spoglądał łagodnie, niemal przyjaźnie. Jedno słowo kucharza, a zrobiłaby się burda, ale kulas był przezorny.

W porządku, chłopcy. Pan sam się z nim załatwi. Zobaczymy, co będzie później.

Kowboje, uśmiechając się srogo, zajęli swoje miejsca. Młokos usiadł u szczytu stołu na krześle dziedzica.

Obserwowali go w milczeniu, a on ich coraz bardziej przyjaznym wzrokiem. Nabrał sobie na talerz.

Noże i widelce jeszcze nie zagrały na całej linii, gdy tętent konia oznajmił powracającego ranczera. Wszedł Richard Lavery wołając:

Wszyscy do roboty! Brać łopaty i kilofy. Crashaw, przygotuj dynamit i kapiszony! Piorunem do sadu! Woda podmywa drzewa!

Zrobił się ruch, łomot nóg, trzy krzesła przewróciły się z trzaskiem. Lavery wyszedł z innymi. Został tylko kucharz.

Za co ty się masz, człowieku? — zadyszał.

Młokos tylko się uśmiechnął i sięgnął po czerwieńszy befsztyk.

Ano, dobrze — mruknął kucharz. — Co się odwlecze, to nie uciecze.

Młokos milczał.

Zajadał bez pośpiechu. Befsztyki były grube i miękkie, dobrze usmażone, na wierzchu przypieczone, wewnątrz soczyste,

Upłynęła godzina. Mięso ostygło. Tłuszcz stężał na talerzach w szare płaty. Placki kukurydziane przestały parować. Tylko jedna legumina z jabłek była napoczęta... Montana zwinął papierosa, palił i popijał kawę. A kawa była doskonała, słodka, wonna i mocna.

Dał się słyszeć daleki wybuch. A więc wysadzili tamę, żeby skierować wodę z powrotem, bo powódź rozmywała sad. Wezbrane fale zniosą zaporę ziemną i w niewiele minut dzieło Młokosa pójdzie z wodą.

Śmiechu warte!

Drzwi kuchni uchyliły się ze skrzypnięciem. Zajrzał kucharz i zobaczył zimne jedzenie i uśmiechniętego gościa.

25

Niech cię diabli! — fuknął zatrzaskując drzwi.

Głosy w oddali. Wracają. Ale przed domem głosy zamilkły.

Montana znów się uśmiechnął. Wstał, nalał sobie nową filiżankę kawy, usiadł i jął skręcać papierosa.

Już osłonił się dymem, gdy weranda zagrzmiała od licznych pośpiesznych kroków. Weszli, ranczer na czele.

Stać!

Kowboje ustawili się za panem w szerokie półkole.

Jeszcze nie skończyłem — powiedział Młokos. — Jeszcze nie wypaliłem papierosa.

Bierzcie go, chłopcy! — zakomenderował Lavery.

Nie zdążyli ruszyć się z miejsc, gdy w rękach gościa zalśniły dwa długie colty. Prawa lufa plunęła ogniem i sombrero sfrunęło z głowy ranczera, jakby je wiatr zerwał.

Następnym razem będzie głowa — zapowiedział Montana.

Lewą lufę zwrócił niedbale w bok. Zapadła cisza, nikt się nie poruszył. Tylko drzwi kuchni uchyliły się i w progu stanął kucharz z rozdziawioną paszczęką.

W porządku — rzekł Lavery. — Nie wyjdzie stąd.

Póki nie dopalę papierosa. Póki nie usłyszę, że zostałem przyjęty na stałe z płacą czterdziestu dolarów tygodniowo. Wybudowałem tamę, jak pan kazał.

Rozsiadł się wygodnie, odłożył lewy rewolwer i wyjąwszy papierosa z ust, uśmiechnął się niesłychanie sympatycznie.

Ale kowboje bardziej patrzyli na ranczera, którego twarz zachodziła czerwonymi plamami.

Słuchajcie, chłopcy! Jeszcze nie koniec, siadajcie!

Młokos zgniótł papierosa na talerzu. Jeden kowboj usiadł tuż przy nim z prawej strony, drugi z lewej. Gdyby chcieli, mogli i oni dobyć rewolwerów. Ale tylko łypali groźnie oczami i sięgali do półmisków. Wszystko wystygło, nawet kawa.

Dla pana zabrakło krzesła. Kucharz musiał przynieść z kuchni. Lavery zajął miejsce na drugim końcu stołu. Silił się na zimną krew, aż z wewnętrznego wysiłku poszarzał na twarzy.

Jesteś głupi smarkacz — zaczął. — Zniszczyłeś mi sad przez głupotę. Postaram się przemówić ci do rozsądku. Jak się nazywasz?

26

Mam imiona do wyboru. Niektórzy nazywają mnie Młokosem z Montany, inni Delikatnym Młokosem, Orowilskim Młokosem, Wesołym Młokosem albo po prostu Młokosem. Sam sobie nie dobieram nazw. Odpowiadam na wszelkie zawołania prócz jednego, bo Głupcem nie jestem.

Co powiedziawszy, czekał na odpowiedź.

Po chwili wstał, schował powoli rewolwery i przesunął oczami po twarzach junaków Lavery'ego. Żaden nie wytrzymał jego wzroku.

Posiliłem się — powiedział — i wypaliłem papierosa. Wyjdę odetchnąć świeżym powietrzem. Tu dla mnie za duszno.

Odwrócił się i poszedł wolnym krokiem ku drzwiom. Usłyszał za sobą przyciszoną wrzawę. Nagle Lavery szczeknął:

Nie ruszać się. To moja sprawa. Ja się z nim załatwię.

Młokos otworzył drzwi i wyszedł. Nocne powietrze górskie owiało go ożywczym tchnieniem.

VI

Na wschodzie stał sierp księżyca, wygięty na podobieństwo chińskiej dżonki, lecz choć dopiero zaczynała się druga kwadra, było dostatecznie jasno, żeby widzieć okolicę. Młokos rozróżnił blade zręby płaskowzgórzy i piwniczną ciemność, gdzie lśniła rzeka.

Do wodopoju przykłusował jeździec i zsiadł z łopotem rozwianych pół. Montana podszedł pytając:

Hola! Tyś tutejszy kowboj?

Jestem córką ranczera. A ty kto: nowy kowboj czy przyjezdny gość?

Nowy. Nazywam się Montana.

Myślałam, że tatko ma dosyć ludzi — zauważyła Ruth Lavery.

Tak, ale ja jestem specjalistą od nawodnienia. Nawodniłem dziś cały sad — zaśmiał się cicho.

Panna zdjęła mustangowi uzdę i trzymając go za grzywę, podprowadziła do wody.

27

Sad? Po co?

Nie wiem. Pan Lavery kazał.

Gdzie reszta?

Przy wieczerzy. Pracowali do późna.

A ty nie?

Nie. Do ostatniej roboty nie byłem widać potrzebny... — Przytrzymał konia. — Ja go zaprowadzę na trawę.

Dziękuję — odparła Ruth. Spojrzała w górę i mruknęła jakby do siebie: — Znowu ta przeklęta sowa! Żałuję...

Duży cień śmigał bez szmeru nad ich głowami. Młokos dobył rewolweru i strzelił dwa razy w odstępie paru sekund, jak gdyby mierzył odległość. Nastąpiły jeszcze trzy strzały jeden za drugim tak szybkie, że zlały się w jeden przeciągły huk.

Sowa zatrzepotała się w powietrzu, zatoczyła półkole i łupnęła miękko o ziemię o dwadzieścia kroków od nich.

Trafiłeś! To się nazywa celność! — wykrzyknęła dziewczyna.

Pobiegła do sowy, podczas gdy Młokos zaprowadził jej konia na pastwisko i powiesił w szopie siodło i uzdę. Zastał pannę nad ptakiem, który w mroku wydawał się olbrzymi. Sowa nastroszyła się i syczała jak wąż, ale już zdychała. Żeby nie upaść, rozpościerała ogromne skrzydła.

Dobij ją, Montana. Patrz, co za ślepia! Świecą jak latarnie. Piekielne ptaszysko, ale mi jej żal. Dobij. Niech nie cierpi.

Nie. Za chwilę i tak zdechnie. Zmarnowałem na nią pięć nabojów i, zresztą, co mi szkodzi popatrzeć jak zdycha?

Ruth spojrzała na nowego. Światło księżyca modelowało zarysy jej szczęk i policzków. Była ładna, podobna do ojca. Montana zaczął się tłumaczyć.

Widziałem raz, jak sowa mordowała na polu królika. Okropnie kwiczał. Tego dnia zabiłem pierwszą.

Ogromne skrzydła opadły i ptak przewrócił się na dziób.

Jesteś twardy człowiek, Montana — zauważyła panna.

Młokos podniósł sowę za skrzydła. Na swoje rozmiary była zdumiewająco lekka. Wiatr targał za pióra.

Ten królik kwiczał jak kobieta — ciągnął Montana. — Od tego czasu nie mam litości dla sów.

28

Ruth podniosła sic wolno z kolan.

Gdzieś ty słyszał kwiczące kobiety?

Montana przyglądał jej się długą chwile.

Zaniosę pani tę sowę — rzekł.

Kiedy jest twoja. Tyś ją upolował.

Pani ją sobie zamówiła z nieba, a ja tu jestem najemnikiem. Laverowie muszą tu mieć na swojej ziemi prawa niebieskie na równi z wodnymi.

Ja... — urwała i zapytała zmienionym głosem. — Czy cię uraziłam?

Pani jest po prostu sobą — odpowiedział. — Wdała się pani w ojca.

Ruth, choć urażona, próbowała się usprawiedliwić.

To przez te kwiczące kobiety... Nie wiem... Musiałeś być gdzieś, gdzie kobiety kwiczą.

W starym Meksyku dzieją się różne rzeczy, ale nic... Odpłaciłem się pani pięknym za nadobne.

O, tak.

Młokos zdjął sombrero.

To przepraszam, bardzo przepraszam.

Teraz dopiero zobaczyła jego twarz. Patrzyła półtorej sekundy. Liczył. Znał swoją twarz. Wiedział, ile jej zawdzięczał.

Więc jesteśmy skwitowani? — zapytała Ruth.

Rozumie się. Ja nie mam żadnych pretensji. Chce pani tę sowę?

Naturalnie. Pewnie ona porywała nam kurczęta.

Nie. Sowa poluje nocą — na myszy, króliki i inne stworzenia w tym rodzaju. Pożyteczny ptak.

To czemuś ją zabił?

Bo pani kazała.

Ruth, ściśle biorąc, nie kazała, lecz się nie pogniewała.

Niech będzie — zaśmiała się. — Widzę, że należysz do ludzi, którzy umieją stawiać na swoim.

Poszli razem wzdłuż okien jadalni i skręcili za rogiem ku pokojom, które zajmowali właściciele ranczo. Drzwi i okna były otwarte na chłodne powiewy nocnego powietrza. Wewnątrz Młokos pochwycił kręgi jasności i plamy pastelowych barw.

29

Pójdziemy do patio, dobrze? Chcę, żeby mama zobaczyła... Co za rozpiętość skrzydeł! Wspaniały okaz!

Przeszli przez bawialnię i znaleźli się w patio, w ogródku. Z cieni wytryskiwała na jasność księżycowa fontanna. Kropliste pióropusze wznosiły się i opadały. Koło fontanny stał stolik z lampą, nakryty na dwie osoby. Na skraju kręgu blasku lampy spoczywała w fotelu na kółkach siwa kobieta.

Mamusiu, czemu mamusia nie jadła? — zawołała młoda dziewczyna. — Nie przypuszczałam, że mamusia będzie na mnie czekała. Zsiadłam obejrzeć tropy, bo zjawiła się gromada sarn, i koń mi uciekł. Łapałam łobuza przeszło godzinę.

Nic, nic — szepnął niski, schrypnięty głos. — Nie niepokoiłam się.

To Montana, nasz nowy pracownik — objaśniła Ruth. — Tylko co zastrzelił tę sowę. Znakomicie strzela. Niech mamusia patrzy. Te pióra na szyi.... czyż nie śliczne?

Młokos trzymał ptaka za rozpostarte skrzydła. Gdzie padało światło, pióra ukazywały swą barwę: delikatne cętki, szare i brunatnawe.

Montana jednak spostrzegł, że pani Lavery nie patrzy na zabitą sowę, lecz na niego.

Przygotuj się do obiadu, Ruth. Montana, proszę, zostań jeszcze chwilę. Chcę zobaczyć oczy. Podobno sowa ma przerażające oczy.

Ruth odeszła posłusznie. Lekkie stopy przebiegły po żwirze i po podłodze i ucichły z zatrzaśnięciem drzwi.

O, tak, dla królików, dla myszy...

Pani Lavery dotknęła lśniącego skrzydła.

Mój mąż zatrudnia na ranczo ludzi przeważnie starszych od ciebie. Nie masz chyba więcej jak dwadzieścia cztery lata?

Nie. Akurat dwadzieścia cztery.

Cofnął się o pół kroku, rad, że może schować twarz w cieniu. Nie gniewał się, gdy kobiety zaglądały mu w twarz, lecz ta miała spojrzenie tak pełne niewysłowionego bólu, tak przejmujące, że nie mógł tego znieść.

Więc pochodzisz z Montany? — uśmiechnęła się.

Sam nie wiem, skąd pochodzę. Nosi mnie po świecie.

30

Jesteś młody, silny — dobrze, że poznajesz świat. Dawno wyjechałeś z domu?

Z domu? — spojrzał szczerze Młokos. — Ja nigdy nie miałem domu.

A! — Aż się zatchnęła. — Biedny chłopiec!

Młokos z trudem się uśmiechał, z trudem wytrzymywał jej wzrok. Miała oczy nie szare, lecz świetliście błękitne jak córka. Niegdyś była piękna i cień piękności pozostał. Cierpienia, które zżarły ciało, pozostawiły na miejscu urody odblask ducha. Młokos miał ochotę uciec. Działo się z nim coś bolesnego.

Dobrze mi się żyło, owszem. — Uśmiechnął się. — Ludzie współczują młodemu, który nie ma domu i nazwiska.

Oby współczuli! Często sobie o tym rozmyślam. Czy byli dobrzy dla ciebie, gdy byłeś mały? Nawet gdy byłeś zupełnie malutki? A może zawsze byłeś junakiem, takim jak teraz? — zażartowała z uśmiechem.

Młokos zniósł ten uśmiech. Czyż nie stawiał czoła lufom?

Jak tylko mogę sobie przypomnieć — odparł — byłem odważny i zaradny. Nie mam się co skarżyć na ludzi. Pamiętam: chciałem ukręcić łeb ogromnemu indorowi: podrapał mnie i obił skrzydłami. Powinienem był dostać lanie, a dostałem pieczonego indyka. Ludzie są dobrzy. Nie krzywdzą dzieci.

Pani Lavery śmiała się radośnie. Błękitne oczy jaśniały szczęściem. Pogroziła mu palcem.

Jesteś kawał łobuza, ale cieszę się, że ludzie byli dla ciebie dobrzy.

Pośpieszne kroki. Wraca Ruth w powiewnej sukience, barwnej jak zorza zachodu, wspaniałej nawet w mroku, a w blasku lampy rzucającej odbicie na opaloną buzię. Śliczna dziewczyna! Gdy zwraca głowę w bok, kontury szyi zachwycają widza. Ale matka była niewątpliwie piękniejsza.

Ciężkie kroki, idzie pan domu.

Miałeś dzisiaj dobry dzień, mężu? — pyta pani.

Młokos odwrócił się.

Ty tutaj? — szczeknął Lavery. — Powinienem był to przewidzieć. Precz stąd!

31

VII

Młokos wziął sowę za skrzydła w lewą rękę i, zwrócony do gospodarza, zapytał Ruth:

Czy mam tutaj zostawić tę sowę, proszę pani?

Matka i córka podniosły krzyk:

Ach, mężu, jak można — !?

Tatusiu, ja go tu poprosiłam! Jak tatuś może!? Ja go tu przyprowadziłam!

Więc teraz poproś, żeby się wyniósł!

Spokojnie — przerwała pani. — To jakieś nieporozumienie. Mężu, proszę cię, wyjaśnij nam, dlaczego...

Nie ma o czym mówić — wtrącił Młokos. — Odchodzę.

Ruth zastąpiła mu drogę.

Nie odejdziesz, póki się nie dowiem, co to wszystko znaczy... Tatusiu, ja go poprosiłam. Tatuś nie może go wypędzać jak psa.

Ruth! — mitygowała matka.

Wszystko mi jedno, mamusiu!

Stała z podniesioną głową, rozdygotana. Włosy jej dotykały prawie twarzy Młokosa. Ojciec patrzył na nią bacznie, lecz po jego zaciętych rysach nikt by nie odgadł, co mógł myśleć.

To rewolwerowiec, awanturnik, moje dziecko. Prawdopodobnie założył się z kolegami, że zabawi u nas jakiś czas, czy będę go chciał, czy nie. Dla głupiego popisu narobił mi szkód w sadzie. Ma się wynieść z doliny. Kowboje już wiedzą, że ja go tu nie chcę. Dostał hultaj ostrzeżenie. Ruth, odsuń się. Niech idzie.

Panna odwróciła się i chwyciła Młokosa za rękę. Była bardzo blada i wzburzona. W tej chwili przypominała matkę.

Wyjdziesz razem ze mną, Montana?

Ależ naturalnie.

Stać! — krzyknął ojciec. — Jeżeli mnie nie posłuchasz, Ruth, to...

Richard! — krzyknęła pani.

W głosie jej było coś takiego, że wszyscy troje zwrócili się szybko w jej stronę. Mąż przykląkł przy fotelu i wziął ją za ręce.

Niech pani idzie do matki — mruknął Młokos.

Nie. Wyprowadzę cię...

32

Wyszli przez bawialnię i za progiem Młokos rzucił sowę na ziemię. Ruth trzymała go wciąż za rękę. Czuł drżenie jej ręki.

To wstyd, to okropność! Nie wiem, co takiego zrobiłeś, ale to wszystko jedno. Byłeś moim gościem i ojciec cię znieważył. Przykro mi okropnie. Pozwól się przeprosić.

Niech pani nie przeprasza. Coś pani powiem... — Urwał. — Nie potrzebuje mnie pani przepraszać. Ale... dzielna z pani dziewczyna, honorowa. Dobranoc!

Młokos obszedł dom i z odległości kilku kroków zajrzał w otwarte drzwi kowbojskiego baraku. Chłopcy zeszli się wszyscy. Jedni rżnęli w karty, inni leżeli na pryczach patrząc ku drzwiom. Najwidoczniej czekali na bohatera dnia.

Niech ich diabli! — szepnął Młokos. — Nie dam rady!

Poszedł na łąkę, zabrał mustanga i osiodłał. Miał w uszach głos pani Lavery. Nie mógł się z tego otrząsnąć.

Minął dom i przejeżdżał koło baraku. Wybuch grubego śmiechu osadził go w miejscu. Czekał nasłuchując. Zawtórowały inne głosy. Młokos zapomniał o matce i córce. Myślał o ranczerze i jego dwunastu wiernych kowbojach, gotowych napaść na niego — natręta. Młokos zawrócił, rozsiodłał ucieszonego konia, puścił na pastwisko i z derkami na ramieniu przekradł się kocimi krokami pod domem ku barakowi. Błyskawicznym skokiem przebył schodki i wpadł do izby.

Dwanaście par oczu powitało go jednym spojrzeniem. Po izbie przeleciał prąd elektryczny. Jeden kowboj wstał: kulawy Ransome, pięćdziesięciopięcioletni łysy blondyn o twarzy buldoga.

Młokos milczał. Nie śpieszył się. Dopiero gdy zlustrował wszystkich, postąpił wolno w głąb baraku. Wiedział, że za jego plecami rewolwery wyskoczyły z pochew.

Dalej, blisko okna — kowboje boją się okropnie przeciągów — znalazł pusty tapczan, na który zwalił swoje derki. Długo wystawiał plecy na nieprzyjaciela. Wyprostował się, przeciągnął ręce nad głową i ziewnął.

Karciarze zaniechali gry. Krzyżowały się spojrzenia, niespokojne domysły latały od oczu do oczu. Niektóre ręce zacisnęły się w pięści, ale rewolwery znikły.

Młokos wydobył przybory do robienia papierosów i wysypał tytoń na bibułkę. Kurtkę miał rozpiętą, mógł wyrwać rewolwery spod pach

33

w ułamku sekundy. Patrzył na swoją robotę, lecz widział, co się dzieje. Z pewnością żadne szybkie poruszenie nie uszłoby jego oka. Nade wszystko był świadomy Ransome'a stojącego jak słup na środku izby.

Pan cię nie chce. Wynoś się! — rzekł nagle Ransome.

Montana zwijał starannie bibułkę w prawidłową rurkę.

Ransome podniósł głos:

Pan cię nie chce i my cię nie chcemy. Precz stąd!

Młokos milczał.

Na którejś pryczy ktoś usiadł i obejrzał się. Kucharz! On jeden rechotał.

Chłopcy! — zawołał Ransome.

Wszyscy podnieśli się jak jeden mąż. Ransome ruszył szybko na intruza. Gdyby szedł wolno, parliby za nim ławą, ale że się pośpieszył, postąpili kilka kroków i stanęli.

Ransome podszedłszy, zamierzył się niezdarnie na nieproszonego gościa szeroką dłonią. Młokos widział, co mu grozi. Zdążyłby dokończyć papierosa, uchylić się przed ciosem i dobyć rewolwerów. Ale stał w miejscu jak wrośnięty. Widział wszystko nadzwyczajnie wyraziście, jak się widzi w słońcu na śniegu. Policzek rozległ się głośnym echem. Młokos wstrząsnął się i twarz go zapiekła. Popatrzył spokojnie w rozwścieczone ślepia Ransome'a.

Precz! Precz!

Nie wstyd wam? — zapytał Młokos.

W rękach świadków tej sceny błysnęły rewolwery. Ale Młokos patrzył tylko na dozorcę. Ten cofnął się o krok, zmierzył młodego człowieka od stóp do głów, zawrócił i odszedł wolno do stołu kulejąc.

Schowajcie rewolwery, hultaje! — zawołał.

Zdumienie padło na kowbojów. Chowali posłusznie broń. Nie rozumieli, co to wszystko znaczy. Ransome wparł pięści w stół i tak stał.

Nie — powiedział. — Nie powinienem był... W moim wieku!...

Młokos zapalił papierosa i zaczął się rozbierać.

34

Nie — mówił Ransome. — Nie powinienem był tego robić.

Wstyd, że zrobiłem, wstyd, że musiałem zrobić. Ale dziś nie ma porządnych ludzi. Zostali sami mordercy.

Wyszedł. W lecie nigdy nie zamykano drzwi baraku — widocznie zapomniał o tym, bo je za sobą zatrzasnął. Czyżby chciał w ten sposób odgonić od siebie swój czyn? A tymczasem Młokos rozbierał się systematycznie. Zdjął kurtkę i powiesił. Wyjął spod pach sprężyny z rewolwerami i schował pod derkę u wezgłowia, ściągnął buty, zrzucił resztę ubrania i wdział przez głowę flanelową nocną koszulę w niebieskie paski.

Na ścianie wisiała półka z pismami. Podszedł boso, wybrał gazetę o pożółkłych brzegach, zabrał z sobą do łóżka, strzepnął i wziął się do czytania. Co jakiś czas wyciągał rękę, żeby strząsnąć na podłogę popiół z papierosa. Słyszał, że tamci się ruszają, ale nikt nie mruknął słowa. Cisza panowała iście kościelna. Młokos wiedział, że kowboje nie zapomną tego wieczoru. Zgadywał, że jest im okropnie głupio i nieprzyjemnie. Dzika uciecha wzbierała w jego sercu. Zapomniał o policzku.

Zaczęły trzeszczeć tapczany. Kładli się spać.

Młokos podniósł się na łokciu, wyrzucił przez okno niedopałek papierosa i położył się tyłem do światła zamykając oczy. Pokusa uśmiechu rozszerzała mu usta. Powściągnął się jednak, jakby się bał, że ktoś się nad nim pochyla i patrzy.

Zaczął oddychać z głębi piersi. Rozluźnił wszystkie mięśnie w gotowości do snu.

Po chwili ktoś fuknął głośno:

Ech, co tam...

Latarnia zgasła zdmuchnięta, na izbę sypnęły ciemności. Ale Młokos już spał jak zabity z uśmieszkiem na twarzy.

VIII

Rano zerwał się pierwszy. Należał do tych, którzy potrzebują mało snu. W izbie było szaro. Idąc ku drzwiom, usłyszał stękanie. To Ransome rzucał się na posłaniu, jęcząc przez sen. Łysa głowa, świecąca od

35

potu, miotała się.

Młokos przyjrzał mu się bez wzruszenia i wyszedł na dwór. Pompując wodę do miednicy, podrapał się po brodzie. Spojrzał ku drzwiom kuchni.

Hej, kucharz!

A co tam?

Drzwi się otworzyły, wyjrzał kucharz.

Mógłbym dostać gorącej wody do golenia?

Idź do diabła! — odpalił mistrz garnka.

Montana odpowiedział śmiechem. Wydobył przybory i rozrobił mydliny w zimnej wodzie. Ogolił się bez pomocy lusterka. Znalazł granicę zarostu na oślep. Przesunął dłonią po twarzy. Skóra była gładka i wilgotna. Zadowolony, poszedł po mustanga. Osiodłał go, napoił i spętał, żeby był pod ręką.

Kowboje powstawali i szykowali się do śniadania. Umyślnie trzymał się od nich z daleka. Gdy kucharz zawołał: „Chodźcie żreć!”, wsunął się do jadalni ostatni i ponieważ innego wolnego miejsca nie było prócz „pańskiego”, zasiadł jak wczoraj w krześle ranczera.

Na śniadanie była ryba, smażone kartofle, gorące placki, marmolada i kawa. Młokos miał apetyt za dziesięciu, toteż nakładał sobie na talerz kopiaste porcje.

Nagle w ciszy rozległ się głos Ransome'a.

Montana, wiesz, pan pojechał do miasta. Może ci się ta wiadomość na coś przyda! Może nie powinienem był ci mówić, ale co tam! Nie będę się podlizywał. Co tam ranczer!

Popatrzył powoli po twarzach naokoło stołu, ale kowboje tylko pochylili głowy i jedli.

Dziękuję, wam, Ransome. Ważna nowina, owszem, ale mam trochę pomieszane w głowie i zostanę. Zobaczę, co będzie.

Paru kowbojów chrząknęło nerwowo, ale żaden się nie odezwał.

Chcę wam coś powiedzieć — rzekł Młokos.

Tylko Ransome spojrzał ku niemu, jakby to było oczywiste, że Młokos zwraca się wyłącznie do niego.

Mów, chłopcze!

Wyście wczoraj, idąc do mnie przez barak, palnęli wielkie głupstwo. Szliście za prędko. Odłączyliście się wskutek tego od nich, a byli

36

gotowi lecieć za wami w piekło i z powrotem. Zostawiliście ich w tyle. Mogli pomyśleć, że chcecie się sami ze mną rozprawić. Potem kazaliście im schować broń, a ostatecznie jesteście dozorcą.

Ransome otworzył usta, pełne jedzenia, i spojrzał spod oka na Młokosa, a następnie na swoich ludzi. Wszyscy siedzieli ze schylonymi głowami, wszyscy nagle poczerwienieli, wszyscy zmarszczyli czoła.

Niech mnie diabli! — zaklął dozorca. — Nie pomyślałem o tym. Wezmą mnie diabli!

Was nie, prędzej mnie. Postawiliście swoich ludzi w takim położeniu, że powinni mnie teraz zabić.

Nic już nie mówię — odparł Ransome. — Sam wiesz, co robisz. Ty jeden wiesz, co robisz. Mówię ci tylko, że pan pojechał do miasta i już. Pewnie myśli, że nie damy ci rady.

Dwaj czy trzej kowboje podnieśli głowy, ukazując zaczerwienione twarze. Popatrzyli na siebie z ulgą. Czuli, że pochwała wyzwoliła ich od wstydu. Każdy czuł, że może będzie zmuszony osobiście zabić Młokosa, ale rozumiał, że może się nie śpieszyć. Młokos wiedział ze swej strony, że bractwo urodziło się do walki. Taka była ich natura i w tym znajdowali usprawiedliwienie. Trudno ogrodzić świat bezpiecznym płotem.

Przy wyjściu z jadalni Ransome rzekł do Młokosa:

Przykro mi, żem cię wczoraj uderzył. Wszystko mi jedno, co pan z tobą zrobi, ale mi przykro.

W porządku! — Młokos położył rękę na potężnym ramieniu dozorcy. — Wiem, że wam wszystko jedno, ale jesteście w porządku.

Wyszli na dwór i stojąc ramię w ramię skręcali papierosy.

Ciekaw jestem, co ty sobie myślisz, Montana? Czy ci się zdaje, że możesz stawić czoło całemu światu?

Nie, całemu światu nie poradzę. Mógłbym co najwyżej wywinąć się fortelem.

Co za człowiek! Jakie masz zamiary na dziś?

Jeżeli pozwolicie, to pojadę z wami przypatrzeć się kowbojskiej robocie.

Chcesz jechać ze mną? Zgoda. Możesz jechać.

37

*

I jeździli we dwóch cały dzień.

Kowboje obserwowali go bacznie. Spostrzegli, że potrafi używać konia jak Indianin i humory się popsuły.

Przyjechali do krowy, która ugrzęzła w błocie obok sadzawki do pojenia.

Wyciągnij tę krowę za ogon — rzekł Ransome do Montany.

Jak to się robi?

Towarzyszyli im jeszcze dwaj kowboje. Ci zdumieli się. Więc on nie wie, jak wyciągnąć krowę z bagna? Ransome tłumaczył z uśmiechem. Młokos próbował, i nie udało się. Nie mógł zgrabnie złapać za ogon z siodła. Ochlapał się błotem od stóp po czubek głowy. Umazał twarz.

Ransome i kowboje pękali ze śmiechu.

Gdy przyjechali do strumienia, Młokos zsiadł i chlapnął w wodę. Wynurzył się czysty, ale znów się z niego śmieli.

Musiałem się przecież opłukać — tłumaczył się. A oni patrzyli na siebie i nie przestawali się śmiać.

Musiał się opłukać, cha, cha, cha! Ryczeli ze śmiechu.

Słońce mnie wysuszy — dodał Młokos.

Słońce go wysuszy, cha, cha, cha!

Z wszystkiego się cieszyli, bo Młokos co się ruszył, strzelał bąka.

Ransome kazał mu schwytać na lasso jałówkę, atakowaną przez gęste roje much. Młokos ścigał ją ze dwie mile, ale lasso tylko latało w powietrzu lub muskało uciekinierkę po skórze, a złośliwi kowboje, siedząc na koniach w środku koła, płakali ze śmiechu.

Młokos dał za wygraną. Wrócił do nich ze słowami:

Ransome, nie dam rady. Nie umiem. Myślałem, że nic łatwiejszego, jak złapać bydlę na lasso. Omyliłem się.

Dla niektórych nic łatwiejszego — odparł dozorca. — Buck, złap tę jałówkę!

Buck wypuścił się kłusem za jałówką, potrząsając w powietrzu zwojem lassa. Zwierzę, nauczone strachem, rzuciło się do ucieczki. Koń sunął za nią jak cień, ona w prawo — on w prawo, ona w lewo — on w lewo. Pętlica spadła na łeb ofiary. Jałówka wyrżnęła o ziemię aż jękło,

38

a koń zaparł się nogami, naciągając linę. Gdy tamci podjechali, już leżała ze związanymi nogami, a Buck kurzył papierosa.

Lepszej sztuki nie widziałem w życiu — pochwalił Młokos.

Nauczysz mnie, Buck?

Z miłą chęcią.

Ile czasu na to trzeba?

Tak, koło dwudziestu lat — objaśnił dozorca.

I znów się śmieli. Młokos, potrząsając głową, także się śmiał.

Widzę, że jestem do niczego. Nie przydałbym się na ranczo...

Mógłbyś się nauczyć. Gdybyś chciał, mógłbyś się nauczyć — pocieszał go Ransome.

Wiecie, mógłbym spróbować. Znudziło mi się dotychczasowe życie.

Tym razem nie odpowiedzieli śmiechem. Patrzyli na siebie porozumiewawczo, ale żaden się nie odezwał.

Potem była robota przy naprawie płotu, gdzie oberwał się drut kolczasty. Młokos pomagał z zapałem. W drodze na południowy posiłek Ransome zapytał gościa:

Powiedz mi, chłopcze, jak ty zbudowałeś tę tamę w jeden dzień?

Mogę powiedzieć, czemu nie? Założyłem rurę i zmyłem całe zbocze strumieniem wody z węża gumowego. Odwiozłem wszystkie narzędzia i przybory do szopy. Możecie zobaczyć ślady lutowania na rurach.

I znów śmieli się do rozpuku.

Ja bym cię przyjął na stałe, bracie — oznajmił Buck — ale musiałbym mieć wielkie ranczo, bo na małym byś się nie utrzymał.

Kucharz powitał ich z drzwi kuchni wrzaskiem o drzewo.

Zanieś mu drzewa, Montana! — rozkazał Ransome.

Inni kowboje myli się po robocie. Ciekawe oczy odprowadzały Młokosa, gdy pobiegł do stosu drzewa, nabrał wielkie naręcze i zaniósłszy do kuchni, zwalił z hukiem do skrzyni.

Dosyć? — zapytał.

Skrzynia ci powie, jak będzie pełna! — ryknął kucharz.

39

Młokos trudził się dziesięć minut. Nasypał drzewa z czubem.

Teraz dosyć?

Wynoś się!

Wyszedł na dwór. Kowboje rechotali. Buck coś opowiadał przy wtórze wybuchów śmiechu. Na widok bohatera dnia wesołość przycichła, ale spojrzenia się śmiały. Młokos udawał, że nie widzi. Myjąc twarz i ręce, zaczął śpiewać.

Tym razem Młokosa czekało przy stole własne krzesło i nakrycie.

IX

I znów musiał naprawiać płot i ta ciężka, nudna robota przeciągnęła się bez mała do wieczora. Robiło się parno, a przy tym coraz goręcej. Montana z Buckiem zastali innych kowbojów prawie wszystkich w „jeziorze”. Szumnie tak nazwane rozlewisko mieściło się za naturalną skalną tamą na potoku. Woda była wszędzie głęboka, otoczona wysokimi cyplami skalnymi, z których można było skakać. Miejsce nadawało się świetnie do pływania. Buck i Młokos rozebrali się z pośpiechem.

Jeżeli Młokos zaimponował kowbojom swoją rewolwerową odwagą, to więcej jeszcze oczarował ich pływaniem. Gdy stanął na czerwonej skale, wysokiej na trzydzieści stóp, machając ze śmiechem rękami, żeby mu zeszli z drogi, wydał im się złotobrunatnym bożkiem. Gdy zaś, dawszy skok w wodę z tej wysokości, wynurzył się dalej Ransome'a, zachwyt ich i uciecha nie miały granic.

Dolina rozbrzmiewała krzykliwą wrzawą. Wtem nadjechał kłusem kucharz na mule z przełożoną przez łęk drewnianą nogą. Podrygując na siodle, wymachiwał rękami i już z daleka coś wołał. Skoro się przybliżył, rozróżnili słowa:

Przyjechał pan z szeryfem i pachołkami! Montana, uciekaj!

Młokos stanął nad wodą z rękami na biodrach.

Powiedzcie im, że woda świetna! — odkrzyknął.

Kucharz odjechał po zboczu pod górę, oglądając się jak pies, którego odgonią z polowania, kowboje zaś otoczyli kołem Młokosa i zaczęli

40

mu kłaść w głowę, że powinien się powodować rozsądkiem. Dowodzili, że Lavery jest twardy, srogi, niebezpieczny człowiek i że lepiej z nim nie zadzierać.

W odpowiedzi Montana skoczył znów w wodę i popłynął crawlem na drugi brzeg. Fale pieniły się koło głowy jak przy dziobie statku, gdy pruje płynną roztocz. Kilku próbowało go ścigać, ale zostali daleko w tyle. A Młokos wdrapał się na swoją skałę i śmiał się i dyszał. Mięśnie grały pod opaloną skórą. Był piękny, młody, zwycięski.

W tej chwili spomiędzy skał wyjechał Lavery i dwóch nieznajomych ze strzelbami na łękach. Lavery krzyknął:

Tam stoi — tam, na cyplu!

Pokazywał ręką. Szeryf był tak opalony, że siwy zarost wydawał się na tle ciemnej skóry zupełnie biały. Podniósł strzelbę w gotowości do strzału. Oczy zamigotały. Tak myśliwy patrzy na zwierzynę, gdy mu wejdzie pod strzał. Prawda, że od szeregu lat polował na antylopy.

Ręce do góry!

Rozkaz! — odkrzyknął Młokos.

Wyciągnął ręce wysoko nad głowę, nachylił się i już leciał w wodę wspaniałą jaskółką. Wyciągnięte ciało błysnęło w słońcu, przecięło cień... Woda zamknęła się z pluskiem.

Szeryf widział złotą smugę, sunącą ku brzegowi. Głowa wynurzyła się na powierzchnię. W miejscu, gdzie woda była do pasa, Młokos stanął. Pierś falowała silnie, żebra ukazywały się i znikały, mięśnie brzucha prężyły się.

O co chodzi? — zapytał ostro.

Jesteś poszukiwany — odparł szeryf.

Kto mnie poszukuje, panie szeryfie?

Kowboje wychodzili z wody. Mieli uroczyste twarze i rozognione oczy. Byli po stronie Montany. Trzeba publicznej klęski, żeby szeryf zaznał popularności.

Prawo — oznajmił sucho urzędnik.

Jakie prawo?

Moje — miejscowe — stanowe. Aresztuję cię. Jesteś...

E! Zawracanie głowy. Jeszcze chciałem popływać.

I Montana odwrócił się ku wodzie.

Do mnie! — szczeknął szeryf — bo jak życzę dobra narodowi, złapiesz kulę!

41

Proszę bardzo! — I Młokos nie odwracając głowy, wszedł na nadbrzeżną skałę.

Opuść pan lufę, Marston! — wtrącił Lavery. — Nie strzelaj!... A ty tam — podniósł głos — chodź tu na chwilę!

Młokos spojrzał bokiem.

Co, panie?

Lavery zeskoczył z konia i biegł do niego co sił.

Zaczekaj chwilę! — wrzeszczał na całe gardło.

E, mam dosyć tego straszenia. Z daleka, bo wezmę pana na pływanie. Z daleka! — powtórzył donośnie. — Jeżeli mnie pan dotknie, wyrwę panu rękę!

Ranczer przystanął o krok, pokazując drżącą ręką na Montanę.

Co ty masz na plecach? — Co to znaczy?

Młokos miał na końcu języka: „To wytatuowane!” gdyż zrozumiał, o co chodzi, ale tylko zmarszczył czoło.

Co mogę mieć na plecach? Wodę.

Przygładził włosy strząsając wodę na ziemię.

Masz znak.

Nie pańska cecha — parsknął szyderczo młodzieniec.

Na lewym ramieniu... Wysoko na lewej łopatce — mówił Lavery. — Pozwolisz spojrzeć?

Nie jestem nagrodzonym wołem, żeby mi się kto miał przyglądać.

Chwilę cierpliwości, chłopcze — odezwał się Ransome. — W tym coś jest. Pan nie przez próżną ciekawość... Na Boga! I mnie coś świta. Słyszałem... ja... bo...

Dobrze, dobrze, Ransome. Wy możecie mnie oklepywać jak mustanga, byle nie...

Dopowiedział złym spojrzeniem pod adresem ranczera. Ten chwycił dozorcę za rękę.

Jak to wygląda, Ransome? Podskórne znamię?

Dozorca przysunął bliżej oczy.

Pod skórą, a jakże. Skóra wydaje się przezroczysta i znamię przenika pod powierzchnię. A bo co?

Lavery oparł się o skałę i usiadł.

42

Zaczekajcie — szepnął.

Podsunęli się kołem. Szeryf i jego ludzie siedzieli na koniach ze strzelbami w gotowości. Kowboje stali zwartą gromadą niedaleko Młokosa, którego od ranczera przedzielał Ransome.

Co się stało? — fuknął Montana. — Co panu jest? Spadły ceny na bydło? Czy to wyczytał z moich pleców?

Ransome, któremu twarz się zmieniła prawie tak jak ranczerowi, rzucił młodzieńcowi ostre spojrzenie.

Cicho bądź. Kto wie, co może być... Coś mi chodzi po głowie. No, co, panie?

Lavery podniósł się z wysiłkiem. Oczy miał dzikie.

Chłopcze — zwrócił się do Młokosa — skąd ty masz ten znak? Powiedz prawdę.

Cechownikiem mnie nie napiętnowali. Co panu? A wy — wszyscy oszaleli, czy co? Nie widzieliście nigdy znamienia?

Słyszysz, Ransome? — krzyknął Lavery. — Więc to znamię!

Ech, dosyć tego — zirytował się Młokos. — Zmęczyłem się.

Słońce i wiatr wysuszyły go do cna. Roztrącił luźną grupę i poszedł do ubrania. Zaczął się ubierać, zwrócony do nich twarzą. Na gładkim czole drgała zmarszczka pogardy.

Uważaj na niego — rzekł szeryf do swego towarzysza. — Odbierz mu rewolwery!

Sam trzymał strzelbę w pogotowiu.

Żadnych małpich sztuk! — ostrzegł groźnie.

Nigdy w życiu nie miałem dziwniejszej przygody — rzekł Młokos. — Co to za gra?

Lavery podszedł do niego i chwycił za ramię. Młokos spojrzał na drżące palce, a następnie na zmienioną twarz ranczera.

Co wam jest, panie? — zapytał nie wiadomo który raz z rzędu.

Masz równe dwadzieścia cztery lata?

Coś koło tego — zmarszczył się młodzieniec. — Chcecie mnie oskarżyć o jakie przestępstwo?

W jakim miesiącu się urodziłeś, w maju?

A bo ja wiem. Zabierzcie rękę. Mam dosyć tej komedii.

Nie masz rodziców? — dopytywał się Lavery.

43

Młokos spojrzał na niego nie odpowiadając. Któryś z kowbojów zaklął porywczo i umilkł. Zresztą wszyscy milczeli.

Jeszcze jedno — ciągnął Lavery. — Jakie są twoje najdawniejsze wspomnienia z dzieciństwa?

Montana długo milczał zasępiony. Nagłym ruchem strącił z ramienia rękę ranczera.

Pamiętam Meksyk — mruknął. — Cóż z tego?

Lavery wyprostował się i zwrócił do szeryfa. Dobył głosu z trudem jak człowiek osłabiony ciężką chorobą.

Wracamy na ranczo. Nie potrzebuję — zdaje się, że mogę się obejść bez pańskiej pomocy, szeryfie. Możliwe, że ten młody człowiek ma prawo do mojego majątku, czy go chcę, czy nie chcę.

Młokos, zajęty właśnie wciąganiem butów, przerwał na chwilę tę czynność.

A to co nowego?

Nie wiesz nic o swoich rodzicach — ciągnął tym samym zduszonym głosem Lavery. — Twoje dziecinne wspomnienia zaczynają się w starym Meksyku. Masz lat dwadzieścia cztery. Otóż — dwadzieścia lat temu banda meksykańska porwała mego małego czteroletniego synka i uwiozła za Rio Grande. Oczy i włosy miał takie jak ty...

Do diabła! — zaklął Młokos. — I co ma z tego być? Czy to bajka z książki dla głupców?

Zmyślenie nigdy nie wytrzyma porównania z prawdą życia, mój chłopcze — odparł Lavery. — Mój synek miał szczególne znamię na lewej łopatce — w kształcie półksiężyca z kropką barwy ciemnobrunatnej.

Młokos, choć włożył dopiero jeden but, skoczył na równe nogi. Chwila była wielkiej doniosłości. Zapadła cisza. Wszyscy stali nachyleni w przód, ciekawi, co odpowie młodzieniec. Lavery drżał jak liść. Młokos uśmiechał się szyderczo.

Rozumiem, w czym rzecz — odpowiedział. — Ale to panu powiem, panie Lavery, że we mnie nie płynie pańska krew, bo bym otworzył żyły i wytoczył ją do ostatniej kropli. Co znaczy znamię? Instynkt mówi mi, że nie jestem pańskim synem!

44

X

Lavery dziwnie przyjął ten cios. Kiwnął się lekko i usta mu się wykrzywiły.

Cicho, na Boga, cicho! — syknął Ransome.

Mogę być cicho, czemu nie? — Z tymi słowy Młokos usiadł na ziemi i wciągnął drugi but. Miał minę człowieka, który złorzeczy swemu szczęściu. Wstawszy, spojrzał chmurnie na ranczera:

No, i co teraz?

Jeżeli nawet się nie mylę... a nie mogę się mylić... to jednak zabiorę cię do domu. Musimy pogadać.

Ujął konia za wodze i szedł wolno, obrócony bokiem, czekając, by Młokos przyłączył się do niego. Ten postąpił dwa kroki i obejrzał się na półkole kowbojów, na których padło milczenie jak cień z zachodnich skał. Zrównał się prędko z domniemanym ojcem.

Lavery patrzył przed siebie. Szeryf ze swoim towarzyszem jechali w tyle ze strzelbami na łękach, jakby pędzili aresztantów.

Nigdy nie domyślałeś się, kim byli twoi rodzice? — zapytał Lavery.

Nie.

Co robiłeś w Meksyku?

Obijałem się po ludziach. Nie zagrzałem nigdzie miejsca.

Szeryf słyszał o tobie. Poznał cię po moim opisie. Prowadziłeś awanturnicze życic.

To prawda.

Podobno niejednego wyprawiłeś na tamten świat. Szeryf pokazał mi całą litanię nazwisk.

Ano, tak.

Czy to prawda?

Prawda.

Lavery przystanął, ale nie spojrzał na młodego człowieka. Po chwili ruszył dalej. Droga prowadziła pod górę. Dyszał, jakby nie mógł złapać oddechu.

Do samego domu nie zamienili ani słowa więcej. Lavery zostawił uwiązanego wierzchowca. Obejrzał się na dolinę, która była jego, jak daleko mogło sięgnąć oko.

45

Mój ojciec, gdy ściągnął na Zachód — odezwał się niespodziewanie ranczer — też miał w sobie dziką żyłkę. Za bardzo rwał się do strzelania i za celnie strzelał. Może w tobie odżył dziadek. Chodźmy do domu. Powiem twojej... Pomówię z żoną.

Weszli do bawialni. Lavery pokazał ręką: „Siadaj”. Nie mógł młodzieńcowi patrzeć w oczy.

Poszedł do patio.

Chora pani musiała być tam. Młokos pomyślał o niej i o jej nieszczęściu. Nagle podniósł z podłogi sombrero i wymknął się na werandę cicho jak kot. Tu stanął, zapatrzony w czerwonozłotą pożogę zachodu i błękitnosrebrzyste góry.

Wrócił, usiadł na tym samym krześle, sombrero upuścił jak przedtem obok na podłogę.

Po chwili weszła Ruth śpiewając. Miała na sobie cienką skórzaną kurtkę, wytartą na łokciach i mankietach. Wysokie, lśniące, gładkie buty dochodziły do brzegu krótkiej spódniczki.

Kogo widzę! — Zatrzymała się i podskoczyła ku niemu.

Wstał ze spuszczonymi oczami.

Skąd się wziąłeś? — pytała trwożnie. — Chyba z ojcem... nie... chyba., nie...

Młokos był zasępiony.

Nie zrobiłem krzywdy pani ojcu. Strzelaniny nie było.

Panna przysiadła na poręczy krzesła. Młokos wrócił na swoje i zaczął się wpatrywać w długą ciemną rysę w podłodze.

Co się stało, Montana?

Nie wiem.

Ja przecież widzę...

I Ruth wstała.

Podniósł rękę nakazując milczenie. W patio rozległ się krzyk kobiecy, krótki, zduszony, a potem długi, przeciągły. Ruth pofrunęła ku drzwiom patio. Szarpnęła za klamkę...

Mamusiu, idę!

Młokos wstał, chciał iść za nią, rozmyślił się... Oparł się obiema rękami całym ciężarem o poręcz krzesła i tak stał.

Wyjął z kieszeni jedwabną, niebieską chustkę w kropki i otarł twarz i szyję. Ale twarz w tej chwili zwilgotniała ponownie. Chciał wytrzeć lepkie ręce i nie mógł.

46

Od strony patio zatętniły szybkie kroki. Ruth! Młokos zdziwił się, że tak prędko nauczył się rozróżniać jej chód, jednakże w egzystencji, jaką prowadził, wszystko zależało od drobiazgów. Życie zależało więcej od oczu i uszu, ogólnie biorąc, niż od celnego strzelania.

Ruth weszła i stanęła przy nim. Słyszał przyśpieszony oddech. Odwrócił się i zajrzał jej w oczy. Patrzyła na niego szczerze, całą duszą. Kobiety nieraz tak na niego patrzyły, ale żadna tak radośnie, tak przejrzyście. Wydawało mu się, że mógłby zajrzeć na samo dno jej duszy — i policzyć krzemyki. Co za pomysł — porównywać dziewczynę do potoku.

Ruth wyciągnęła rękę.

Cóż, Dicku?

W Młokosie stężała dusza. Ruth przygasła. Wyciągnięta ręka opadła.

Mama chce cię zobaczyć.

Owszem.

Ruth postąpiła ku drzwiom patio i obejrzała się. Młokos stał w miejscu. Wróciła do niego, mówiąc:

Domyślam się, co się z tobą musi dziać. Musi ci być okropnie dziwnie. Staraj się być sobą, to będzie lżej.

Młokos podniósł rękę.

Dziewczyna była szczera, z jednej bryły.

To przez ojca... — mówiła. — Ojciec — twardy człowiek. Wydaje ci się, że go nienawidzisz, ale poczekaj, aż go lepiej poznasz. Ta twardość to tylko pozór, w gruncie rzeczy łagodny jak baranek. A może zresztą jest odwrotnie. Ty bujałeś sobie dotąd swobodnie jak sokół i nie uśmiecha ci się przystać do kurcząt i gęsi. — Zaśmiała się z przymusem. — Ale staraj się być sobą. Ojciec rozpaczał przez dwadzieścia lat. A biedna mama... Ale my nie jesteśmy źli i będziemy cię kochali, Dicku. Sam nie będziesz wiedział, kiedy nas pokochasz. Ja od razu cię pokochałam od pierwszej chwili, od pierwszego wejrzenia.

Dziękuję — szepnął. — Pani jest dzielną dziewczyną, wspaniałą dziewczyną.

Ruth znów postąpiła wolno ku drzwiom patio, oglądając się przez ramię.

47

Dobrze — powiedział Młokos i jakoś nie ruszał się z miejsca.

Czekała przy drzwiach, lekko uśmiechnięta. Nie nalegała, tylko czekała.

Więc podszedł. Wzięła jego rękę w obie dłonie i patrzyła w niego jak w tęczę rozkochanymi oczyma.

Może ja z ojcem nie jesteśmy nadzwyczajni, za to mama czyste niebo, szczere złoto. Zobaczysz. Od razu opadnie z ciebie wszelki przymus. Mama wszystko rozumie.

Szepnął, prawie nie poruszając ustami:

Pójdę do niej, obejmę wpół, pocałuję i powiem: „matko”.

Ruth odpowiedziała tak samo cicho:

Tak, właśnie. Tak. Wiem, mój drogi, że musi ci być nieswojo. My czekaliśmy dwadzieścia lat, ale dla ciebie to przecież zupełna niespodzianka.

Montana drgnął. Nie spostrzegł się, że to, co tylko pomyślał, wyrwało się na usta bez jego wiedzy.

Spróbuję — rzekł.

Wszedł do patio. Pani Lavery leżała w swoim krześle, które na popołudnie przesunięto w cień. Mąż stał przy niej jak żołnierz na baczność. Wyciągnęła ręce do Montany cała w blasku uśmiechu.

Młokos podszedł, ujął ją za ręce i nachylił się do twarzy z synowskim pocałunkiem.

Coś go wstrzymało. Nie mógł pocałować. Zaczął drżeć. Pani Lavery miała oczy takie jak córka, niebieskie, świetliste, przejrzyste, pozwalające zajrzeć w głąb duszy.

Dobrze, dobrze mój drogi. Usiądź tutaj. Trzymaj mnie za rękę, dobrze? Ja rozumiem. Nie przymuszaj się. Zbyt nagłe to dla ciebie odkrycie.

Młokos usiadł posłusznie. Richard Lavery chrząknął i milczał.

Chciałem powiedzieć — zaczął Młokos... — to może być omyłka... nieporozumienie...

Pani nie przestawała się uśmiechać. Miała oczy takie jak córka. Patrzyła w niego jak w tęczę, z uwielbieniem i miłością.

Mężu, zostaw nas na chwilę samych.

Dobrze — zgodził się Lavery i zawahał się. Młokos wstał i zwrócił się do niego całą twarzą:

48

Przepraszam za wszystko...

Przepraszasz? Wielki Boże! — Tu w źrenicach ranczera zapaliły się ognie. — Powinienem był odgadnąć od pierwszej chwili! — Poruszył ręką i szybkim krokiem opuścił patio.

Montana usiadł, a pani trąciła mały gong, uczepiony do krzesła. Zjawił się Chińczyk z okrągłą twarzą, na której malował się przestrach. Spojrzał na młodego człowieka, uśmiechnął się i zaczął kiwać głową. Widocznie nowina doniosła się już i do kuchni.

Widzisz, już wszyscy wiedzą — szepnęła pani Lavery. — Sam, coś do picia. Co byś chciał — Dicku?

Głos zdradził ją dopiero przy ostatnim słowie — nagłym przypływem wzruszenia.

Może — whisky?

Ni stąd, ni zowąd usta młodzieńca drgnęły uśmiechem.

Państwo tu nie mają takiej whisky, jaką ja piję. Chyba żeby dolać ługu.

Brandy?

Tak.

Sam, brandy! — rozkazała pani.

Puściła rękę syna, Młokos wyjął chustkę i znów wytarł twarz i ręce z wierzchu. Pani wodziła oczami za każdym jego poruszeniem.

Chińczyk przyniósł butelkę koniaku i dwa kieliszki. Nalał Młokosowi pełen, a pani parę kropel na dno. Gdy wyszedł, pani podniosła kieliszek do ust, uśmiechając się nad nim do „drogiego gościa”. Młokos podniósł swój i także chciał się uśmiechnąć, lecz mu się to nie udało.

Pili w milczeniu. Młokos postawił kieliszek i schylił głowę. Trunek był mocny. Czuł, że mu bucha z ust. Odstawił kieliszki na stolik. Pani prawie nie naruszyła swojej skąpej porcji.

Wrócił i usiadł przy niej.

Nie potrzebujesz nic mówić — rzekła pani Lavery. — Za chwilę będziesz mógł odejść, ale wpierw chciałabym powiedzieć kilka słów. Wczoraj wieczorem... Ach, mój drogi chłopcze, od razu mnie coś tknęło. Ledwie odszedłeś, a już tęskniłam... Śmiałam się, gdy mi opowiadano o twoich figlach. Naturalnie — syn mego męża musiał wyrosnąć na ogromnego junaka, zuchwałego i nieustraszonego. No, bo jakże?

49

Teraz idź, Dicku. Wiem, że ci trudno... Takiemu chłopcu jak ty ciężko znieść coś podobnego.

Montana chciał coś powiedzieć, chciał ją wziąć za ręce i nie mógł. Wstał tylko, zajrzał jej głęboko w twarz i wyszedł.

XI

Ciężko mu było, ale o dziwo! najgorzej czuł się w towarzystwie kowbojów. Posiłki, poranny i południowy, jadał razem z nimi i z ranczerem. Na wieczerzę, póki dopisywała pogoda, „ojciec” i „syn” chodzili do patio do pań. Te wieczerze dużo go kosztowały, ale w wielkiej jadalni z kowbojami bywało jeszcze gorzej. Musiał panować nad sobą, silić się na rozmowność, uprzejmość i dobry humor. Obserwowali go podejrzliwie, czekali, żeby zaczął „robić pana”. Wiedział doskonale, co sobie myśleli, i ta świadomość wzniecała w nim wzgardę dla samego siebie. Czuł, że kłamstwo wobec Laverych nie było jeszcze takie haniebne jak to wobec kowbojów, którym był równy. Nie rozumiał, dlaczego mu się tak wydaje, ale wiedziony wyrzutami sumienia, robił wszystko, żeby im się przypodobać.

Co najmniej godzinę dziennie wprawiał się pod kierunkiem Bucka w rzucaniu lassem. Był pilnym uczniem, przyjmował potulnie ostre docinki i starał się naśladować nauczyciela. Weteran-kowboj, nazwiskiem Hooker Thomas, uczył go sztuki objeżdżania stad i odróżniania z daleka krów. Tłumaczył mu również, jakie są choroby bydlęce i po czym je poznać na oko. Od każdego kowboja mógł się czegoś nauczyć. Do niedawna wierzył święcie, że uczciwa praca to po prostu kwestia wysilania rąk i pleców i cierpliwej wytrzymałości, a tu dowiadywał się ku swemu zdumieniu, że wszyscy ci ludzie byli specjalistami. Z kilkoma z nich i z ranczerem pojechał na sarny i jelenie. Mieli pomyślny dzień, ale on nic nie upolował. Świetnie strzelał, lecz tylko z rewolweru. Za to oni byli mistrzami winchesterów i trafiali celnie na odległość sześciuset kroków. Tego dnia przywieźli pięć sztuk zwierzyny, pięknie oprawionej. Tylko on nie miał się czym pochwalić. Nigdy w życiu nie

50

zabił sarny i rozumiał, że nie zabiłby, chyba żeby pozwoliła się podejść na kilka kroków. Nie umiał również obedrzeć wołu ze skóry. Nie umiał go rozebrać. Nóż myśliwski wydawał mu się odpowiedni tylko do zabijania. Pewien zręczny Meksykanin dał mu nim lekcję na jego własnej skórze i Młokos nie zapomniał nauczki.

Tak powoli, dzień po dniu Młokos zaznajamiał się z bydłem, strzelbą, oprawianiem zwierzyny, wyprawianiem skór, pastwiskami... Uczył się również rachunkowości. Lavery zabierał go do kancelarii i pokazywał wielkie księgi, nad którymi pracował buchalter. Młokos dowiadywał się o cenach, transportach, kontroli zapasów. Musiał nauczyć się cen sprzedażnych. Lavery obiecywał, że go wyśle do Chicago, żeby się zapoznał z bydłem z punktu widzenia rynkowego.

Młokos przykładał się jak mógł, ale cień nie schodził z jego czoła.

Przyszła sobota. Wieczorem miały być tańce w mieście, kowbojska zabawa. Chłopców obowiązywała schludność, lecz nie stroje. Młokos naturalnie miał zabrać Ruth. Pojechali lekką bryczuszką na gumach w parę dobrych koni, który to zaprzęg panna dostała w dzień urodzin, gdy skończyła osiemnaście lat. Owinęli się w płaszcze od kurzu i Młokos wypuścił konie, aż ziemia grzmiała, a jemu o mało nie wyrwało rąk ze stawów. Ale rad był, że nie siedzi bezczynnie. Do miasta było siedem mil. Udawał, że musi poświęcać całą uwagę koniom i Ruth nie miała o to pretensji. Milczała uprzejmie; dopiero gdy się zbliżali do Bentonville i w świetle księżyca zamigotała daleka wieża kościelna, zapytała:

Ciężko ci, Dicku, co?

Nie rozumiem.

No, z tym wszystkim... Nie możesz się przyzwyczaić, co?

Tak, trochę... tego...

Co byś robił, gdybyś nie trafił do nas?

Szczególna gwałtowność wybiła się w głosie Młokosa, gdy odpowiedział:

Co bym robił? Ano, rżnąłbym w pokera z hultajstwem, włóczył się po obcych miastach, umykał przed sprawiedliwością, szukał guzów, zabawiał się dzień w dzień coltami... Takie było moje życie. Patrzyłem na góry, to byłem ciekawy, co leży po drugiej stronie, i jechałem na

51

zwiady. Chodziłem spać nad ranem, sypiałem do południa, gwizdałem na cały świat.

Ruth długo milczała.

Zabrałeś z sobą rewolwery?

Naturalnie. Zresztą pewnie wszyscy są przy rewolwerach. Co do mnie, w tłumie wolę się mieć na ostrożności, a tu przecież rewolwerowy kraj.

Stąd daleko do twoich stron — rzuciła trochę pytająco.

Wpadł w gniew:

Zabijałem ludzi, a umarli wszędzie mają przyjaciół.

Tak, tak — przyznała spokojnie. Skręcili w główną ulicę osiedla.

Jeżeli chcesz, zostawię rewolwery w bryczce pod siedzeniem — mruknął Młokos.

Wykręciła się do niego.

No, musisz kiedyś zrobić początek.

Zrobię od razu dziś — skapitulował Montana.

Przejechali przez miasto. Tańce odbywały się w starym spichlerzu na dalszym krańcu Bentoville. Sąsiednie szopy były już zatłoczone końmi. Poprzeciągano sznury od drzewa do drzewa i do nich uwiązano zaprzęgi i wierzchowce. Tu i ówdzie wisiały latarnie w kulistych otokach bladej jasności. Pod jedną latarnią Młokos uwiązał zaprzęg Ruth.

Zdjąwszy płaszcz, wyjął spod pach sprężyny z rewolwerami i schował pod zwiniętym skórzanym fartuchem pod siedzeniem.

Ruth czekała w pobliżu. W słabym świetle latarni i cieniu od księżyca nie mógł dobrze widzieć twarzy, mimo to zauważył, że się uśmiechnęła.

O, to jest prawdziwa odwaga. Jestem z ciebie dumna, Dicku. Pocałuj mnie, mój drogi. Powiedz, że zaczynasz mnie uważać za siostrę. No, powiedz. Nie chcesz mnie pocałować?

Pociągnęła go za rękaw i stanęła na palcach

Nie.

Doprawdy, przykro mi. — Odstąpiła o krok. — Dlaczego nie możesz mnie pocałować?

Nie wiem.

52

Niech tam. Nie będę się martwiła. Doprowadzę do tego, że mnie polubisz. Poczekaj. Chodź. Zrobisz furorę. Cała sala będzie patrzyła tylko na nas. Chyba opanuję się i nie pęknę z dumy. Poczekaj, Dicku drogi. Polubisz nasze towarzystwo.

Skierowali się ku drzwiom spichlerza. Wewnątrz zawodziły skrzypce i grały rogi. Wielka lampa naftowa rzucała na próg stożek światła, w które sunęli goście pojedynczo lub parami.

Hola, Ruth! — zakrzyczały naraz liczne głosy.

Z roześmianej, wesołej gromadki wyciągnęły się przyjacielskie ręce. Ruth mówiła:

Tak, jest tutaj. Mój brat Dick. Prawda, jaki ogromny?

Dicku, Mary Walters i Len Walters, Cherry Mayberry i...

Młokos, nieruchomy jak słup, uśmiechał się blado. Przyjacielskie twarze, mimo silnego światła lampy, zginęły mu raptownie za mgłą, bo w drzwiach stanął we własnej osobie Dżentelmen Jeff Leffington.

O! Ta długa, chuda, układna morda!

XII

Gromada wysypała się nieskładnie do sali tanecznej. Podłoga wygładzona od wielu lat sianem i zbożem, zyskała dodatkowy połysk przez posypanie sproszkowanym woskiem i froterkę sprasowanym sianem na grubym suknie. Do tej roboty nie zabrakło wesołych ochotników.

Młokos rzucił okiem na połyskliwą posadzkę, w której postacie tańczących odbijały się jak w żółtej, mętnej wodzie i pożałował, że sala nie jest mniejsza, a tłum większy. Par było ze sto, aleby się wśród nich nie ukrył, nie zginął.

Wchodząc podał rękę Dżentelmenowi Jeffersonowi otwarcie i swobodnie, ale nie przystanął. Wspólnik mrugnął porozumiewawczo jednym okiem na znak, że rozumie i będzie cierpliwy. Jeden taniec się skończył, drugi zaczął. Młokos tańczył, nie bardzo wiedząc z kim. Należał do powolnych tancerzy o miękkich, harmonijnych ruchach, ogromnie wyróżnianych przez kobiety. Unikał zbyt wyszukanych figur i, rzadko się odzywając, krążył wzdłuż ścian. Tancerki spostrzegały się

53

i przestawały go zagadywać. Widząc jego zasłuchanie, same poddawały się urokowi muzyki. Trzymał się prosto, lecz oczy miał spuszczone. Rozhukani kowboje zawijali dziewczętami w szalonych wirach lub ślizgali się w zawiłych figurach jak po lodzie. Nawet starsze pary wywijały z większym ogniem niż Młokos. Sama powolność ruchów wyróżniała go z gromady roześmianych opalonych twarzy i błyszczących oczu. Jego swobodna gracja miała w sobie coś obcego, coś prawie niebezpiecznego.

W stosownej chwili wymknął się do przyległego szynku. Natychmiast z cienistego kąta wyłoniła się chuda sylwetka Dżentelmena, który przepchnął się przez zbity mur ludzki koło bufetu i wrócił z dwoma kuflami piwa. Młokos połączył się z nim przy oknie, przez które za wiewało chłodne powietrze nocy.

Popisałeś się — zaczął Leffingwell. — Słyszałem dziś, co o tobie mówił kowboj z ranczo Laverych. Dowodził, że trudno o gorszego kowboja i o lepszego kolegę. Wszyscy się cieszą, że odziedziczysz ranczo. Miałeś świetną myśl, Montana, wielką myśl, żeś z miejsca wpadł na ojczulka jak wilk na domowego kundla. Nie mogłeś wymyślić lepszej sztuki. Nie potrzebujemy sięgać po gotówkę. Tak dobrze wywiązałeś się z zadania, że możemy zrobić lepiej i spróbować zawładnąć całym majątkiem. Może, graj swoją rolą dalej. Raz powinieneś się ustatkować. Cóż cię może powstrzymać?

Mówił z uniesieniem. Nozdrza mu latały. Mówił jak człowiek, w którego wstąpił demon ambicji.

Warto zaczekać — mówił. — Zagarniemy cały interes.

Nie — zaprotestował Młokos. — To się nie da zrobić. Ja się tego nie podejmę.

Leffingwell spojrzał na niego, łyknął piwa i wyjrzał w noc. Jednocześnie jego kościste palce jęły bębnić po parapecie okna.

Chcesz nas spłacić, co?

O, nie. Po prostu wystąpię z interesu.

Nie rozumiem cię. Gdybyśmy wiedzieli, że nam zrobisz taki kawał, moglibyśmy znaleźć innego spadkobiercę. Nie ty jeden masz niebieskie oczy i czarne włosy; nie ty jeden potrafisz ryzykować. Gubisz

54

nas. Lepiej byś nam od razu przeciął gardła.

Nie powtarzaj tego — mruknął Młokos.

Leffingwell przeniósł wzrok z ciemności nocnych na twarz wspólnika.

Co cię ukąsiło?

Nic. Przekonałem się po prostu, że to porządni ludzie. Nie mógłbym ich oszukać. Mówiliście mi, że Lavery to pies. Owszem, pies, ale przy tym wszystkim dobry człowiek. Żona bardzo chora, nie rusza się z krzesła. Córka — anielska dziewczyna. Nie, ja wam tego nie przeprowadzę.

Leffingwell oblizał usta, które mimo to pozostały szare, barwy kurzu.

Jest jeszcze jeden powód — ciągnął Młokos. — Ten, że prawdziwy Dick Lavery może wrócić...

Nie żyje — uciął Leffingwell. — Mówisz jak głupiec. Chłopaka zamordowali. Gdyby żył, ci, co go porwali, odprzedaliby go ojcu za sto tysięcy dolarów.

Nie znasz Meksykan, nie wiesz, jak oni potrafią nienawidzić. Dla takiego zabić to jeszcze nie zemsta. Mówię z doświadczenia. Wiem. Jak pierwszy raz wspomnieliście o znamieniu, coś mi się przypomniało.

Zauważyłem, że byłeś poruszony. Dlaczego?

Byłem kiedyś w Santa Katalina. Znasz to miasto?

Znam. Sławne z lilii wodnych, które rosną w rzece, i z trupów.

Policjanci wracali akurat z wyprawy z jeńcem. Wiesz, jaka to okrutna banda, ale tym jeńcem bardzo się przechwalali. Założyli mu postronek na szyję i weszli do miasta z paradą. Miasto wyległo z wrzaskiem i wiwatami, jakby nie wiem co się stało, a tu tylko prowadzili młodego chłopaka. Był cały w ranach, jedne przyschły na czarno, inne jeszcze krwawiły. Ubranie wisiało na nim w strzępach, bo się bronił jak lew. Szedł prosto z podniesioną głową. Byłem o trzy kroki od niego i — widziałem, że miał na lewej łopatce znamię w kształcie półksiężyca z kropką w środku.

Z piersi Leffingwella wyrwał się głuchy jęk:

Czemu nie powiesili go, skoro im wpadł w ręce?

Wsadzili go do więzienia, dali dwóch strażników, a że był ciężko ranny, myśleli, że żadnym cudem nie umknie. A on tymczasem zabił

55

jednego stróża, drugiemu rozwalił czaszkę i uciekł przez mur tak wysoki, że kotu by się zakręciło we łbie. Tyle go widzieli. Lavery'owska krew to dobra krew, Leffingwell. Wiesz, jak on się wabi w tamtych stronach? Tonio Rubriz.

E? Tonio jest synem bandyty, Mateo Rubriza.

Ano, tak. Dlatego policjanci robili tyle hałasu, że go ujęli. Mateo Rubriz musiał porwać Dicka Lavery'ego. Lavery stracił syna, Mateo znalazł. Meksykanie umieją liczyć.

Nie dowiedzą się, co się tutaj dzieje.

Z czasem się dowiedzą — dowodził Montana. — Wieść, że syn Lavery'ego znalazł się, że go ojciec poznał po znamieniu, rozejdzie się daleko, zobaczysz. To przecież nadzwyczajna historia. Może upłynie rok albo i dwa, zanim Tonio o tym usłyszy, ale niech tylko usłyszy, zastanowi go, skąd jemu wzięło się takie samo znamię. W tydzień tu przyleci węszyć: a jak, a co? I nie ręczyłbym, czy zanim się tu wyprawi, nie przerżnie staremu Rubrizowi gardła.

Leffingwell znów jęknął.

Mogłeś nas od razu uprzedzić — wyrzucił przez zaciśnięte zęby.

Zamierzałem się pośpieszyć. Zagarnąć forsę i uciekać. Nie wiedziałem, że trafię na porządnych ludzi.

I teraz powiesz im?

A powiem.

Ucieszą się — zadrwił Leffingwell. — Zamiast ciebie dostaną na syna meksykańskiego zbója.

Czy to wina Tonia? Mateo wykierował go na bandytę przez zemstę.

A ja z Turkiem zostaniemy na lodzie. Mój Boże! Taki plan, taki świetny plan!

Możecie coś zarobić. Jedź do Santa Katalina i odszukaj Tonia. Powiedz mu prawdę. Myślisz, że będzie wdzięczny. Meksykańska wdzięczność dzwoni jak srebro.

Prosty plan, łatwy plan — szydził Leffingwell. — Tylko pojechać do Santa Katalina i odszukać opryszka, na którego policja polowała tyle lat. Nimbym do niego przemówił, już bym leżał podziurawiony kulami.

56

Pojadę z tobą — odparł Młokos. — Od razu dziś powiem Laverym i rano jadę.

Słowem, tobie niebezpieczeństwa, a mnie wdzięczność. Czy tak? Jesteś dziwnym człowiekiem. Co ci z tego przyjdzie?

To, że znów wyrwę się na wolność. Więcej mi nie potrzeba. A jeżeli drugi taki łotr jak ty wystąpi do mnie ze świetnym planem, palnę z miejsca w łeb.

Leffingwell trząsł głową.

Jesteś dziwnym człowiekiem — powtórzył. — Nie możesz zapomnieć pokrwawionego Meksa, kroczącego z podniesioną głową, i rozczulasz się nad uczciwością Laverych. To są powody, że odrzucasz piękną sposobność, jaka ci się drugi raz w życiu nie trafi. No, ja ci nie dam pieniędzy na drogę.

Do Santa Katalina jest tydzień podróży. Spotkamy się na miejscu — rzekł Montana.

Postawił na stole niedopity kufel, wykręcił się na pięcie i odszedł bez słowa pożegnania.

Wychodząc przez obrotowe drzwi, zobaczył o krok od chodnika jeźdźca na koniu. W dłoni jeźdźca błysnął metal. Młokos uskoczył ruchem boksera i kula gwizdnęła mu koło twarzy. Druga poszła bokiem, gdyż mustang stanął dęba. Młokos klucząc dopadł zamachowca. Rewolwer plunął mu nieomal w twarz. Ale on na to nie zważał. Chwycił jeźdźca za uzbrojoną rękę i za kark i zwalił na ziemię. Łomot upadającego ciała zakończył walkę.

Młokos wstał z coltem w ręku. Wybuchły krzyki, dał się słyszeć tętent pędzących nóg. Szynk i sala taneczna opróżniły się całkowicie. Tłum zalał ulicę, otoczył Montanę. Kurzawa i słabe światła zacierały twarze. Wydawało mu się, że ogląda senną jawę.

Nad wrzawę wybił się męski głos:

Siedział na koniu, czekał na młodego Lavery'ego. Morderca! Jeżeli w Bentonville jest chociaż jedno lasso i obywatele nie zapomnieli, co to sprawiedliwość, to powinniśmy go zlinczować.

Młokos słyszał już nieraz linczowe pogróżki. Raz nawet jego chciano zlinczować. Podniósłszy za kołnierz powalonego nieprzyjaciela, przytrzymał go w smudze światła z okna szynku. Rozróżnił chudą twarz i blade oczy, którym zaczynała wracać przytomność.

Widziałem cię gdzieś — rzekł.

57

Mnie nigdy nie widziałeś. Widziałeś mojego brata — Jima Wrangle'a, którego zamordowałeś. Gdyby ten głupi mustang ustał na miejscu, wyprawiłbym cię na sąd boski.

Na to otwarte przyznanie się do zamachu, po tłumie poszedł gniewny pomruk.

Wsiadaj na konia — rozkazał Młokos. Wrangle posłuchał, lecz zapomniał zebrać cugli. Siedział w siodle z pochyloną głową, z rękami wspartymi na łęku. Młokos oddał mu colta. — Ludzie się burzą, Wrangle — dodał. — Umykaj póki czas!

Wrangle nie od razu mógł skupić myśli, lecz jakoś mu się rozjaśniło w głowie. Zgarnął cugle, wlepił w Młokosa dziki wzrok:

Tyś — widzę — porządny chłopak. Muszę cię ostrzec. Jeszcze jeden dybie na twoje życie. Ja chybiłem, ale on nie chybi.

Nie wydostałby się z ciżby, gdyby nie Młokos, który poszedł przodem i rozepchnął ludzi. Tętent galopu zahuczał w mroku. Ale za uciekającym pogoniły tylko krzyki i gwizdy.

Młokos, odwróciwszy się, zobaczył przepychającą się przez tłum Ruth Lavery.

Czy wracamy na ranczo? — zapytała.

Należałoby — zgodził się.

Ludzie kręcili się na miejscu oszołomieni. Naoczni świadkowie powtarzali w kółko przebieg zdarzenia. Ogromny mężczyzna ze spiczastą bródką i zakręconymi wąsami przytrzymał Młokosa za ramię.

Szlachetnie postąpiłeś, młody człowieku, ale diabelnie głupio — powiedział. — Obcy cię pochwalą, rodzina będzie płakała. Towarzystwa ubezpieczeniowe nie lubią bohaterskich klientów.

Bohater ratował się ucieczką. Wśród tłoku, bo wszyscy cisnęli się go oglądać, zdołał przedostać się do koni. Ruth usiadła w bryczce prosto i sztywno; otulił jej nogi fartuchem.

Weź rewolwery, Dicku — odezwała się. — Przeze mnie naraziłeś się na takie niebezpieczeństwo. Ach, mój Boże! Mój Boże! Ale pewnie byś do niego nie strzelił, choćbyś nawet miał rewolwer.

Nie odpowiedział. Założył rewolwery pod pachy i ruszyli. Żeby wyminąć tłum, skręcili w boczną uliczkę. Za chwilę byli za miastem.

58

Niebo mrugało gwiazdami, góry, czarne i dalekie, czaiły się na widnokręgu.

Powiedz, Dicku: strzelałbyś, gdybyś miał rewolwery?

Młokos patrzył przymrużonymi oczyma na bladą wężownicę drogi. Bryczuszka podskakiwała na wybojach, chwiała się na wyrwach.

Owszem, strzelałbym.

Ruth drgnęła gwałtownie.

Mam ci do powiedzenia coś więcej, coś — ważnego — dodał prędko.

Ruth zwróciła się do niego twarzą bez słowa — bez jednego słowa.

Upłynęła dłuższa chwila; młody człowiek wyrzucił przez zaciśnięte zęby:

Nie, to później.

Nie mógł mówić. Zgrzytał zębami ze wściekłości i nie mógł wydobyć ze zdławionego gardła ani słowa.

XIII

Konie przyszły na ranczo mokre od potu, całe w obłokach pary. Od opuszczenia miasta Młokos prawie nie otworzył ust.

Pomogę ci wyprząc — ofiarowała się Ruth.

Nie — odrzucił. — Ja to zrobię.

Wstając, żeby wysiąść z bryczki, położyła mu rękę na ramieniu.

Wiem, że myślisz o swojej przeszłości i o tym, jakie cię jeszcze czekają niespodzianki, ale nie martw się, dasz sobie radę. Wszyscy są teraz po twojej stronie. Nikt inny nie zdobyłby się na taką szlachetność wobec mordercy. Pięknie postąpiłeś, drogi Dicku.

Powiem ci, dlaczego to zrobiłem — rzekł ponuro. — Przypomniałem sobie, jak wyglądał jego brat i co mówił umierając. Cienki Jim Wrangle miał twarde życie. Nie padł na miejscu.

Ruth chwilę siedziała na bryczce. Może spodziewała się dalszego ciągu, a może była tak wstrząśnięta, że musiała się uspokoić. W końcu wysiadła.

59

Ugotuję ci kawy i ubiję żółtek, dobrze, Dicku?

Nie, dziękuję.

To dobranoc, Dicku.

Dobranoc.

Postawił konie w stajni i skierował się ku domowi. Jego mustang przybiegł do ogrodzenia, strzygąc uszami i pchając się na drut.

Młokos, chwilę na niego popatrzywszy, poszedł dalej. Otworzył i zamknął frontowe drzwi z wielką ostrożnością, gdyż pani Lavery miała lekki sen. Okna w bawialni były zamknięte. W ciepłym powietrzu stał duszny zapach więdnących kwiatów.

Wszedł na górę bez lampy. Nogi znajdowały stopnie i zakręty pewnie jak w dzień. Nie potrzebował poręczy. Zastał swój pokój otwarty i lampę zapaloną. Może Ruth zapaliła? Ale nie. Od progu zobaczył, że ma gościa. Przy otwartym oknie stał ranczer, mimo późnej godziny całkowicie ubrany.

Gdy się odwrócił, Młokos pochwycił błysk oczu i lśnienie czarnych wąsów.

Ruth opowiedziała mi, co cię spotkało. Żałuję, że nie byłbym zdolny do takiego czynu, ale to jest dla mnie jeden dowód więcej, że w twoich żyłach płynie krew Laverych. Matka też nie śpi. Chciałaby z tobą porozmawiać. Usłyszała głos Ruth i zawołała nas do siebie. Już wie wszystko.

Żałuję... — szepnął Młokos. — Czy bardzo jest zdenerwowana?

Teraz już się nie denerwuje. Co by jej mogło zaszkodzić, to zła wieść o tobie. Przez ten krótki czas, co u nas jesteś, odmłodniała o dziesięć lat. Nabrała sił i rumieńców. Nie, Dicku, nie dlatego cię wzywa, że jest zdenerwowana, ale żeby się nacieszyć dzielnym synem. Chodź ze mną.

Montana skierował się w kąt pokoju. Chciał westchnąć i powstrzymał się.

Za chwilę — mruknął.

Coś połyskiwało w ciemnym kącie. Podniósł lampę i zobaczył stojak pełen broni. Co to? Wiatrówka, para pięknych dubeltówek, dwie strzelby większego kalibru na grubego zwierza, śliczny karabinek automatyczny i jeszcze jeden mały, do strzelania dla wprawy.

60

Uważałem, że powinieneś mieć własną broń — objaśnił Lavery. — Wziąłem twoją miarę i na pewno będą wszystkie w sam raz dla ciebie.

Młokos nie odpowiedział. Postawił lampę wolno z napięciem w twarzy, jakby się bał upuścić, i szybkim krokiem wystąpił za krąg światła.

Mam wam coś do powiedzenia — zaczął.

Nie mógł się zdobyć na to, żeby temu człowiekowi mówić „ojcze”. Mówił kompromisowo: „wy”.

Słucham, Dicku.

Młody człowiek chrząknął i zmarszczył brwi.

Nie śpiesz się, drogi chłopcze. Zdaje mi się, że domyślam się, co to będzie.

Jak to? — zapytał Montana.

Masz na sumieniu jakieś sprawki, jakąś przeszłość. Chłopcze drogi, to tylko dowodzi, że jesteś Laverym. Nie możesz mi powiedzieć nic takiego, co by zachwiało moją wiarę w ciebie. Jeżeli popełniałeś błędy, będziesz mógł je odrobić. Jestem tu po to, żeby ci pomagać. — Ranczer przystąpił blisko do „syna”, patrząc mu w twarz. — Od czegóż są ojcowie? Mój Boże! Na cóż byłyby więzy krwi, gdyby nie łączyły ojców i synów? Jestem przygotowany na wszystko.

Młokos przechylił głowę w tył i przymknął oczy.

Dobrze — powiedział. — Zaraz, za chwilę.

Nie śpiesz się, nie masz się czego śpieszyć. A może to coś takiego, że wolałbyś wyznać matce?

Może, może.

Poszli we dwóch do drzwi pani Lavery. Ranczer zapukał i nacisnął klamkę.

Dick idzie do ciebie — oznajmił przez szparę.

Proszę, Dicku! — zawołała pani.

Montana przestąpił próg. Ranczer szeptał:

Jestem szczęśliwy, synu. Na świecie jest dużo odważnych ludzi, którzy potrafią zabić, ale mało, bardzo mało tak odważnych, żeby nie zabić. Dobranoc!

Młokos mruknął coś w odpowiedzi, wszedł do pokoju i zamknął drzwi. Łóżko uderzało białością. Lampka nocna rzucała na pościel

61

świetlisty łuk. Pani Lavery wyciągnęła ręce. Zawsze go tak witała i zawsze czuł, że chciała go objąć za szyję. Usiadł na krzesełku, ujął ją za rękę, nachylił ku niej potężne bary.

Mam coś do powiedzenia...

Nie mógł jej powiedzieć „pani”, bo się oburzała. Słowo „matka” zaś z trudem przechodziło mu przez gardło. Więc starał się nie zwracać bezpośrednio.

Chętnie posłucham. — Uśmiechnęła się. — Opowiedz wszystko po kolei od momentu, kiedy zobaczyłeś tego łotra...

Kiedy to nie... — zaczął.

Pani usiadła.

Gdyby trafił, jeden strzał zabiłby dwie osoby, Dicku, bo ja bym cię nie przeżyła.

Wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami. Prawda, zmieniła się, poprawiła, nabrała cery...

Ja nie chcę mówić o dzisiejszym zajściu. Ja...

Jeżeli tak, to nie jestem ciekawa — przerwała mu. — Właśnie czekałam, żebyś mi opowiedział o twoim dzisiejszym bohaterstwie. Płakałam ze szczęścia, że wydałam na świat takiego syna, ja, pospolita kobieta. Czasami wydaje mi się, że nie możesz być moim synem, ale to skutek dwudziestoletniej rozłąki. Mów mi o tym, co było dzisiaj, Dicku drogi.

Milczał patrząc w jej łagodne, rozjaśnione oczy.

Chyba... chyba że masz jakie zmartwienie... To co innego. O tym możesz mówić, bo chciałabym ci pomóc. Los pozbawił mnie twoich dziecinnych lat, w których byś się uciekał do matki we wszelkich smutkach. To nie wróci i to była rana, przez którą o mało nie wyciekło moje życie. Ale teraz rana się goi i życie powraca. W każdym razie chciałabym jeszcze być ci pomocną. Matki mają twardą naturę. Gdy idzie o dzieci, wytrzymają dużo, o, dużo. Więc jeżeli masz coś na sercu, synu, to mi powiedz!

Drzwi sumienia Młokosa, otwarte na rozcież, na to „synu” zatrzasnęły się z powrotem. Nie odrywał od niej oczu, póki się nie spostrzegł, że się zasępił i że ona może to zauważyć. Spuścił oczy i zamiast wyspowiadać się tak jak zamierzał, odpowiedział krótko:

Chodzi o to, że muszę wyjechać.

62

Musisz wyjechać? Dokąd? Czy stało się coś złego? — krzyknęła.

Młokos milczał.

Nie możesz mi się zwierzyć, Dicku? — mówiła błagalnie.

Podniósł na nią oczy i milczał.

Za mało się znamy, Dicku drogi. To cię krępuje. Serca kobiece czują inaczej niż męskie. Nie potrafiłam jeszcze zdobyć twego zaufania. Modlę się o to i może kiedyś... Ale skoro musisz jechać, to czy na długo?

W pokoju musiało brakować powietrza, bo Montana nie mógł oddychać.

Nie, nie na długo — skłamał.

To jedź, kochanie. Moja ufność, moja wiara, moja miłość będą ci towarzyszyć.

Rano — skoro świt.

Więc się żegnamy?

Tak.

Postanowił sobie, że na przypieczętowanie zdrady obejmie ją i pocałuje przy pożegnaniu, lecz zabrakło mu odwagi. Przycisnął do twarzy jej ręce i opuścił pokój szybkim krokiem.

XIV

Szary świt zaglądał przez okno. Młokos pochylił się nad tapczanem Ransome'a. Obudzony naglącym szeptem dozorca stoczył się z posłania, wstał, wciągnął spodnie i buty, i obaj wymknęli się na dwór. Okna domu migotały w słabym brzasku.

Ransome — zaczął Młokos — muszę wam powiedzieć prawdę. Taki ze mnie Lavery, jak z was. To znamię — pokazał przez ramię — jest wytatuowane.

Dozorca wydobył z kieszeni spodni tytoń do żucia, ukąsił kawałek i splunął w kurz.

Mów — rzekł. Ujął się szeroko pod boki i patrzył na młodego człowieka. Kęs tytoniu wydymał mu lewy policzek.

Odjeżdżam — ciągnął Montana. — Zdaje mi się, że będę mógł

63

wykopać prawdziwego Lavery'ego, ale nigdy nie wiadomo, co się może stać. Jeżeli do pół roku nie będzie ode mnie wieści, powiecie ranczerowi, co wam wyznałem. Bo jeżeli przez pół roku nie dam znać o sobie, Ransome, będzie to dowód, że mnie gdzieś zakatrupili. Sam bym im powiedział, ale bałem się o panią. Mogłaby skonać na miejscu. Rozumiecie?

No, jakże! A nie trzeba ci kogo do towarzystwa?

Nie, dziękuję. Moja sprawa. Dotąd żyłem jak łotr. Może teraz uda mi się wejść na prostą drogę. Żegnaj, stary. Pożegnajcie ode mnie chłopców.

Z Bogiem — odparł Ransome. Podali sobie ręce. — Tyś nie łotr, chłopcze. Broiłeś z braku doświadczenia, jak to młodzi.

Mustang już był osiodłany. Młokos wsiadł, skinął ręką dozorcy i pokłusował ku domowi. Przed gankiem zsiadł. Zarzuciwszy koniowi wodze na łeb, wstąpił w ciemną sień. Na górze zapukał do drzwi ranczera. „Proszę!” odezwał się głos. Wszedł. W pokoju było ciemnawo. Lavery siedział na łóżku.

Muszę jechać, ale nie mogę powiedzieć, dokąd.

Ranczer wstał. Po krótkim milczeniu zapytał:

A wiesz, kiedy wrócisz?

Nie mogę oznaczyć dnia — odparł Młokos z lekkim skurczem twarzy, bo przecież to była obłuda, nie niepewność, lecz wyraźna obłuda.

Lavery zmiażdżył mu rękę w uścisku.

Nie będę zadawał głupich pytań, mój chłopcze. Piszę się na wszystko, cokolwiek postanowisz.

I rozstali się. Młokos podążył do drzwi Ruth. Otworzyła natychmiast, ledwie zdążył zastukać.

Co, Dicku?

Dostałem wezwanie, muszę jechać w daleką drogę. Przyszedłem się pożegnać.

Dziewczyna oparła się nagle o otwarte drzwi. Lecz chwila słabości trwała krótko. Rodzinie Laverych nie można było zarzucić tchórzostwa. Byli jak żołnierze, zawsze przygotowani na najgorsze. Więc Ruth wyprostowała się i wyciągnęła rękę.

Ujął ją za ramiona, rozwinięte i krzepkie jak u chłopca.

W najbliższych dniach... — nie dokończył. Głos rozpłynął się w wahaniu.

64

Myśl o nas czasami — rzekła Ruth.

Będę myślał póki życia. Zostań z Bogiem!

Ty już nie wrócisz, Dicku.

W najbliższych dniach... — wyjąkał. — To do widzenia!

Jedź z Bogiem!

Obejrzał się. Ruth bladła i drżała. Przyśpieszył kroku. Dziwne, że ona jedna przeczuła prawdę. Ona odgadła, że go tu więcej nie zobaczą.

Wrócił do konia. Jeszcze było szaro, jeszcze niebo nie zaczęło się rumienić.

W każdym razie prędko się uwinąłem — mruczał do siebie.

Kłusował górskim szlakiem. Z wierzchołka pierwszego wysokiego stoku spojrzał z rejonu podniebnej jasności w mrok, który jeszcze zaścielał dolinę. Okna domu lśniły odbiciem światła. Młokos długo patrzył na ten obraz — chciał go sobie wryć w pamięć na zawsze — po czym skierował się w przesmyk.

Stary szlak, którym Indianie jeździli na południe, prowadził przez przesmyk w dolinę Laverych, ale ponieważ celem drogi Montany był Meksyk, rozsądek nakazywał zatrzeć kierunek wypadem w bok, w głąb gór.

Potem zawrócę w lewo i pojadę prosto na Rio Grande — myślał Młokos.

W żelaznej gardzieli przesmyku trupy padały gęściej niż na otwartej przestrzeni. Ogromne zadnie kości wołów i moc nieokreślonych szczątków składały się na białość kredowej rysy widocznej z daleka. Wyniosłe skalne ściany były jak wrota śmierci. Na półce, na wysokości dziesięciu stóp, szczerzyła zęby końska czaszka. Ale Montanie nie było do śmiechu.

Tętent galopującego konia doleciał słabo od strony doliny i niebawem zagrzmiał w przesmyku. Grzmot poniósł się echowo przed Młokosa, jak gdyby drugi jeździec gnał przed nim. Młokos ściągnął mustanga. Zza zakrętu wypadł Lavery w takim pędzie, że cała postać przechylała się silnie w bok. Skinąwszy głową, zrównał się radośnie z młodym junakiem.

Dick, ty jedziesz nadstawiać łba. Kazałem powiedzieć w domu, że zostałem wezwany w interesach... Pojedziemy razem. Co dwóch, to nie jeden.

65

Dziękuję — jęknął Młokos. — Ale na ranczo nie dadzą sobie rady...

Mam dobrego dozorcę. Jadę z tobą.

Może innym razem...

Obaj wstrzymali konie. Lavery potrząsnął głową. Siedział w siodle z prawą ręką wspartą na biodrze.

Nie, Dicku. Jeżeli życie na ranczo nie jest ci w smak, to dowiem się, jakie lubisz i może potrafię ci dogodzić. Nie wykręcisz mi się.

Wy, panie, młodo się czujecie? — zapytał chmurnie Młokos.

Jak podrostek!

To ja wam powiem coś takiego, że poczujecie ciężar lat. Słuchajcie, znacie Mateo Rubriza?

Bandytę? Naturalnie, znam go. Masz z nim jakieś porachunki?

Rubriz ma syna — ciągnął Montana. — Napraszacie się prawdy, cóż mam robić? Otóż Rubriz ma syna ze znamieniem na łopatce. Półksiężyc z kropką.

Ciebie? — wykrzyknął Lavery. — To znaczy, że on — że Rubriz wykradł mi ciebie, Dicku?

Że też nie rozumiecie! Słyszeliście, panie, o tatuażu? To moje znamię jest wytatuowane, a że przypadkiem mam czarne włosy i niebieskie oczy... Wasz syn nosi nazwisko Tonio Rubriz. Jeżeli policjanci dotąd chłopaka nie powiesili, to może zgodzi się zostać jankesem. Powiedziałem.

Lavery zachował się jak człowiek uderzony po głowie. Zamrugał oczami, poruszył bezradnie rękoma.

A Młokos mówił dalej, rozmyślnie brutalnie:

Wasza żona, panie, jest krucha, bardzo krucha. Jeżeli znów straci odzyskanego syna, zgaśnie, panie, jak świeca. Sami wiecie. Więc jadę szukać tego Tonia, żeby mnie tu zastąpił. Wracajcie, panie, do domu czuwać nad nią, póki nie przyjdzie dobra nowina. Ja jadę. Nic bym nie mówił, ale kto mnie zmusił?

Więc to było oszustwo i nie miałeś serca doprowadzić komedii do końca?

Wracajcie, panie, do domu zaopiekować się żoną i córką. Obie to anielskie kobiety.

66

A ty pojedziesz na wojnę ze starym Rubrizem? Mój chłopcze! — wykrzyknął Lavery.

Nie chcę tych ojcowskich czułości. I pomocy nie chcę. W pojedynkę lepiej sobie poradzę. Bez współczucia się obejdę. Muszę mieć wygodną drogę. Adios* Już mnie nie ma.

* Adios (hiszp.) — żegnaj

Jeszcze mi powiedz, jak byś postąpił na moim miejscu?

Montana zrobił wielkie oczy. Chciał coś powiedzieć i tylko zwilżył usta.

Dobrze — rzekł wreszcie. — Możecie jechać. Dostaniecie kulę, to nie ja będę temu winien.

XV

Ruth, wyglądając ze swego okna, widziała jak mustang Dicka piął się ku przełęczy. Widziała, jak jeździec przystanął w luce, widocznie aby się obejrzeć na ranczo, i to sprawiło jej pewną ulgę. Skoro zniknął, chciała odejść od okna, gdy drugi jeździec ukazał się na stoku i również zniknął na przełęczy. Ojciec! Poznała po sposobie trzymania się w siodle.

Zdumiała się. Ojciec by nie ścigał nikogo dla pożegnalnych czułości. Nawet za synem nie gnałby jak szalony, gdyby ten zapomniał czegoś zabrać.

Zeszła na dół. Ransome, siedząc przed kuchnią na pieńku do rąbania drzewa, strugał kij. Długie, przejrzyste wióry osypywały się na ziemię. Po nerwowym żuciu tytoniu, po zmarszczonym czole, a nade wszystko po tym, że wziął do strugania najostrzejszy nóż, poznała, że jest nieswój.

Co się stało, Ransome?

Oddarł wiór, przesunął językiem tytoń na drugą stronę, popatrzył na panienkę i dotknął palcem ronda sombrera, jakby je chciał zepchnąć na tył głowy.

Coś mi się przypomina — odpowiedział.

Bez wykrętów, mój drogi. Chcę wiedzieć, co wisi w powietrzu.

67

Sępy w górze, jastrzębie niżej, a wrony najniżej, moja panienko.

Słuchajcie no, Ransome...

Słucham obojgiem uszu.

O, nie. Patrzycie na mnie i myślicie, jak mi się wykręcić.

Od czego niby mam się wykręcać? Nie rozumiem, o co panience chodzi?

E, wiecie. Zaraz wam powiem, o czym w tej chwili myślicie.

Słucham, moja panienko.

O tamtej przełęczy.

Dozorca drgnął. Tak go to zaskoczyło, że z wrażenia za silnie ciachnął nożem i przeciął kijek na pół. Pokazał jej z wyrzutem kusy szczątek.

Widzi, panienka, to przez panienkę — nachmurzył się. — Byłoby piękne biczysko do bata na bydło. Udało mi się, jakbym obtoczył na tokarni. O przełęczy? A co mnie obchodzi przełęcz?

Obchodzi, bo Dick pojechał nią, a za nim ojciec.

O? — mruknął dozorca.

Posuńcie się kawałek.

Zrobił jej miejsce na pniaku i usiadła przy nim. Kładąc mu dłoń na ramieniu, rozkazała:

Spójrzcie mi w oczy.

Na tym pniaku dwojgu za ciasno — marudził.

Mój drogi, spójrz mi w oczy i powiedz, co się dzieje.

Krążą sępy, jastrzębie i wrony...

Ha! Jak nie, to sama zbadam.

Co panienka ma badać?

Co się dzieje. Osiodłacie mi klacz?

Ransome szarpnął głową w tył.

Po co?

Oczy panny przybrały surowy wyraz. Wstała i poskoczyła do najbliższej szopy, skąd zabrała siodło, uzdę i lasso. Gdy przechodziła przez furtę na pastwisko, dozorca stał oparty o płot.

Po co panience klacz? Ale chce panienka, to mogę złapać.

Nie odpowiadając, Ruth rzuciła siodło z uzdą koło furty i ruszyła ku koniom. Te, zbite w gromadę w dalszym kącie, czekały na nią z podniesionymi łbami. Gdy zbliżyła się, rozbiegły się wachlarzowato w

68

prawo i w lewo. Niektóre szorowały prosto na nią, jak to konie, udając strach. Ruth pobiegła trochę na lewo i zamachnęła się zręcznie. Pętlica lassa opadła na szyję lśniącej karej klaczy, która usiłowała umknąć pod płotem. Schwytana, zaryła się z rozpędu w miejscu. Za chwilę Ruth już ją siodłała koło furtki.

Przyciągnę popręgi — ofiarował się Ransome.

Ruth milczała z godnością. Wsparłszy się kolanem o delikatne żebra klaczy, ciągnęła popręgi, aż kara stękała.

Za karę ją panienka ściska? — zarechotał dozorca. Otworzył furtkę, a Ruth wyprowadziła wierzchówkę.

Nieprędko wrócę — powiedziała.

Skoczyła na siodło i spojrzała na niego z góry. Trzymał klacz przy pysku tak mocno, że ta na próżno usiłowała wyszarpnąć łeb.

Niech panienka nie robi tajemnic, moja panienko.

Dobrze. Jeżeli mnie nie będzie długo widać, powiecie w domu, że pojechałam do Sandersonów.

Do Sandersonów nie jedzie się przez przełęcz.

Można — okrężną drogą. Puśćcie klacz, Ransome.

Niedobrze, że panienka taka uparta.

Nie jestem uparta, Ransome, tylko ciekawa. Do widzenia!

Rzuciła karą w galop prosto na przełęcz.

U początku przesmyku ściągnęła cugle w nadziei, że albo usłyszy głosy ojca i Dicka, albo przynajmniej tętent kopyt w głębi górskiej gardzieli. Zawiodła się. W ciszy słychać było tylko ciężki oddech klaczy.

Jechała dalej. U wylotu przełęczy otworzył się daleki widok niemal z lotu ptaka na żółtą wstęgę Rio Grande płynącą głęboko w dole. Przez bród przeprawiali się dwaj jeźdźcy z nogami podciągniętymi wysoko, żeby się nie zamoczyć. Ruth dostała nagle bicia serca. A więc przeprawiają się do Meksyku!

Choćby woda była najpłytsza, przeprawa na meksykańską stronę groziła zawsze ryzykiem. Ojciec ostrzegał ję setki razy. Mogła jeździć wszędzie gdzie chciała, byle nie za tę błotną granicę. Tam mieszkają inni ludzie, tam są inne obyczaje. Ruth, spoglądając na dalekie góry na południu, dopatrywała się w nich stale dziwacznych zarysów.

69

Jeźdźcy, przeprawiwszy się na drugi brzeg, ruszyli kłusem. Ojciec i Dick! Oni — to oni z pewnością. Ojciec przechyla się w siodle po swojemu. Prawie znikał w oddaleniu, a jeszcze rozróżniała to przechylenie.

Zjadę nad wodę i zawrócę — obiecywała sobie.

Zjechała i — nie zawróciła. Wioślarz jakiś, prący pod prąd, tak się na nią zagapił, że łódka zaczęła spływać. Jego natrętne spojrzenie przyprawiło ją nagle o gwałtowną irytację. Podrażniona, pchnęła klacz w wodę. Gdyby była chłopcem, nikt by jej niczego nie zakazywał. Ojciec i brat jadą szukać przygód, a ona ma zostać?

Środkiem woda była dość głęboka. Klacz kawałek płynęła, i Ruth zmoczyła poły amazonki. Ale już jest mielizna. Już suchy brzeg. Kara otrząsnęła się jak kot.

Zerwał się wiatr i zawiał południe rudym obłokiem kurzu. W tyle za nią północne góry odcinały się wyraziście. Był to znak, że powinna wracać.

Ransome — nieznośny Ransome powie, że z dziewczynami nie ma biedy. Posłuszne. Ostrożne.

Zacięła zęby.

Pojadę tylko do wylotu tamtej doliny — postanowiła.

Mustang szedł wolnego galopa, a jej robiło się coraz dziwniej. Serce biło. W gardle ściskało. Oglądała się, czy kto nie odetnie odwrotu do rzeki. Pierwszy raz w życiu ucieszyła się, że ma przy sobie rewolwer. Małego kalibru, ale zawsze...

W dolinie strachy się rozwiały. Była to miła zielona smuga zamknięta brunatnymi falistymi stokami. Wody nie było widać, ale grunt musiał być wilgotny, skoro rosła trawa. Kurzawa, zabarwiająca niebo na różowo, nie dawała się odczuwać w tej kotlinie i Ruth jechała, jechała, przynaglając karą do coraz szybszego biegu. Ojciec i Dick muszą już być niedaleko. Jechali dość wolno.

Mijając z prawej strony ujście parowu, dostrzegła zbliżających się z głębi sześciu jeźdźców. Byli to Meksykanie. Poznała ich po wąskich biodrach i krótkich szyjach, po ogromnych sombrerach, opadających prawie na ramiona, po małych mustangach. Czarne sylwetki rysowały się ostro na tle światła.

70

Jeden musiał do niej zawołać, bo słyszała w mózgu przeciągłe echo głosu. Obejrzała się. Wysypali się z parowu w pełnym galopie w pogoni za nią.

Zamiast dać ostrogę, ściągnęła cugle. Nie ma się czego bać, to przecież wolny kraj, cywilizowany kraj. Te wszystkie opowieści o dzikości Meksykan — bajki, przesada!

Nasi nie lubią Meksykan i dlatego wierzą.

Tym rozumowaniem Ruth przywołała zimną krew, gdy drżenie ziemi dało jej poznać, że pogoń się zbliża. Nie oglądała się. Czy ziemia drży, czy niebo? Nagle buchnął wrzask i Ruth zapomniała o rozsądku. Nachyliła się w siodle, trzasnęła batem, wparła ostrogi w boki wierzchówki. Kara wyciągnęła się na powietrzu. Wzgórza na prawo i na lewo jęły uciekać w szalonym pędzie.

Dolina się rozwidlała. Którędy pojechał ojciec? O Boże! Ojciec i brat przepędziliby tych zbójów! Czemu ich nie widać?

Chyba prawa strona szczęśliwsza?

XVI

Nic takiego — powtarzała w myślach. — Meksykański figiel. Chcą nastraszyć kobietę. Gdybym nie uciekała, nie ścigaliby...

Jednak zdawała sobie sprawę, że im dłużej to potrwa, w tym większą wpadną zaciekłość. Chciała ściągnąć klacz, zawrócić i przejechać środkiem pościgu, ale czuła, że się na to nie zdobędzie.

Chciała się dobrze od nich odsądzić i skręcić w prawo lub w lewo, żeby szerokim kołem wrócić nad Rio Grande. O! Błogosławiona rzeko, gdzie się zgubiłaś? O! Błogosławiony brzegu amerykański! Ale znalazła się w innej dolinie, płaskiej, piaszczystej, o stromych skalnych stokach.

Szalona jazda trwała godzinę. Nie słysząc za sobą pogoni, Ruth ściągnęła wodze. Kara zwiesiła łeb i robiła szybko bokami. Był to zły objaw, dowodzący delikatności zwierzęcia. To znaczy, gładkość skóry pochodziła nie od wyrobionych mięśni, a od tłuszczu. Jeżeli Meksy nie zaprzestaną pogoni, może być kiepsko. Ruth wiedziała, że meksykańskie koniki nie są rącze, lecz za to wytrwałe. Pot kapał z brzucha klaczy

71

w piasek. Kap! Kap!

Ruth obejrzała się.

Jadą! Wypadli zza zakrętu. Kłusowali wolno, lecz na widok zwierzyny przyśpieszyli biegu, wymachując kapeluszami.

W galop! W galop! W Meksyku czas nie ma żadnego znaczenia. Drapichrusty gotowi na nią polować cały dzień, ale potem będą chcieli odbić sobie te trudy. Ludzie mówią, że w każdym Meksie siedzi Indianin. Ruth zlękła się nagle, że zemdleje.

Powzięła nowy poważniejszy plan. Szczerbate góry w oddali z błękitnych stawały się brunatne. Już blisko, już blisko! Była prawie pewna, że to pasmo Don Carlosa. Wiedziała, że gdzieś wśród tych gór leżało miasteczko Ormosa. Tam byłaby jako tako bezpieczna. Gniazdo bandytów, to prawda, ale bądź co bądź byłaby bezpieczniejsza niż sama wśród dzikiego pustkowia. A może zdoła im umknąć w górach, w labiryncie przesmyków i parowów.

Kiedyś będą się z niej wyśmiewali w domu, ale co tam, byle się uratować! Gdyby w tej chwili zobaczyła białego kowboja, wydałby się jej gońcem z nieba.

Grunt się podnosił. Musiała zwolnić. Z wielkiego strachu nachylała się daleko w przód. Zimne dreszczyki latały po krzyżu. Zaczęła sobie przypominać dalekie, drobne wydarzenia z własnego życia. Przyszła refleksja: podobno w obliczu śmierci ukazuje się człowiekowi cała jego przeszłość. Przypływały głównie widzenia z dzieciństwa. Dzieciństwo jest nudne, gdyż wydaje się nieskończonością, mimo to Ruth uznała je w tej chwili za jedynie szczęśliwy, bo jedynie bezpieczny okres życia.

Oto góry, labirynt kanionów! Z wielkiej ulgi zaczęła cicho jęczeć. Z każdym oddechem wydobywał się jęk. Klacz również poznała, że sprawy wzięły lepszy obrót. Ruth pozostawiła jej wybór drogi. W lewo, w prawo, znów w prawo, w lewo... Miejscami słał się piasek, miejscami dzwoniła pod kopytami twarda opoka, na której podkowy nie zostawiają śladów.

Dalej, dalej, bez końca... Głębiej w góry. Nad ścianami parowów zaczynają rosnąć wyniosłe cyple. Dzień się skończy i śmiała amazonka zostanie bez wody. Ale to nic. Można jechać o gwiazdach, a bezpieczne chłodne ciemności orzeźwią jak woda.

72

Prosta wąska dolina — skały — cała armia mogłaby się tu ukryć. Ruth zatrzymała się wśród koła wielkich głazów. Od ciężkiego oddechu kołysała się w siodle. Klacz rzęziła okropnie, charkotliwie. Ruth obejrzała się. Są. Suną krętym parowem w dole! Z tej wysokości jeźdźcy wydawali się więksi od koni, a konie szły żwawo, jakby wracały do stajni.

Ale Ruth nie mogła dalej uciekać. Klacz chwiała się na rozstawionych sztywno nogach. Nie ma rady, trzeba się schować. Nie wśród skał, choć przed chwilą myślała, że cała armia mogłaby tu znaleźć schronienie. Nie, nie wśród skał, bo Meksy znaleźliby ją instynktem. Bezpieczniej w jakiej szczelinie w ścianie kanionu. Na nic szukać długo. Wjechała w pierwszy wąski kanion na lewo. Dno skalne, wyślizgane, nie mogło odbić śladów kopyt. Jeden zakręt — drugi — i ślepa ściana amfiteatralnie wgłębiona. Na dnie piasek, kilka nędznych krzaków. Ściany prostopadłe, trzydziestu — czterdziestu stóp wysokości, a wyżej nad nimi znów piaszczyste stoki.

Świetna kryjówka! Mogłaby szukać cały dzień i nie znaleźć lepszej.

Zsiadła, rozsiodłała konia i usiadła na skale. Rozpalony kamień palił nawet przez grube ubranie, gdyż słońce, choć bliskie zachodu, jeszcze zaglądało do kanionu.

Ale może ta kryjówka jest niebezpieczna właśnie dlatego, że taka bezpieczna? Meksykanie znają swoje strony, wiedzą, gdzie jest górka, gdzie dół, gdzie woda.

Cisza. Słychać tylko, jak pot kapie z brzucha klaczy. Ruth popatrzyła z irytacją na znękane zwierzę. Nie czuła litości. Tak! Po powrocie do domu sprzeda karą za byle co i kupi sobie prawdziwego mustanga, brzydkiego, dzikiego, narowistego, ale krzepkiego i sprawnego. Koń powinien być jak maszyna. Co ładne, to słabe. Ruth, pomyślawszy o sobie, spojrzała gniewnie na swoją szczupłą rączkę. Mężczyzna zmiażdżyłby tę kruchość w dwóch palcach.

Podmuch wiatru ochłodził jej mokrą twarz. Usta miała zeschnięte, zakurzone. Wytarła mocno chusteczką. Poczuła słony smak potu i jednocześnie okropne pragnienie. Ale to była ostatecznie najmniejsza bieda.

73

Nowy podmuch wiatru z oddali przyniósł słabe śmiechy. Ruth doznała wstrząsu pomieszanego z ulgą: więc już tak blisko, ale jeżeli się śmieją, to znak, że szukają swobodnie, nie przeczuwając, że ofiara przyczaiła się tuż-tuż.

Z lewej strony w górze coś się poruszyło na piasku. Kojot! Upolował jakieś małe zwierzątko. Cienki pisk przeszył ciszę. Drapieżnik pożarł ofiarę, oblizał zakrwawiony pysk i przechyliwszy na bok piękną głowę, popatrzył na ludzką istotę ni to drwiąco, ni to łakomie. Ruth pochwyciwszy jakiś dźwięk poruszyła się. Gdy znów spojrzała, kojot zniknął.

Dźwięk nie był złudzeniem. Na malutką arenę wkroczył pierzasty drapieżnik, rozejrzał się i skierował ku skalnym rumowiskom. W chwilę później ze szczeliny wyślizgnął się drobny wzorzysty gad i natychmiast zwinął w krąg. Skóra żywej barwy cynamonowej lśniła w słońcu, rząd czworokątnych znaków od łba do ogona odcinał się wyraziście. Łuski brzuszne raziły obrzydliwą białością.

Gad nic sobie nie robił z bliskości człowieka. Jednak dziwniejsze było to, że bojaźliwy ptak nie spłoszył się i nie uciekł.

Siedzę nieruchomo, to im się zdaje: kamień albo drzewo — zastanawiała się. — Dlatego widzę tyle ciekawych rzeczy. Co by też było, gdybym wśród ludzi udawała co dzień nieruchomy głaz? Może bym odkrywała niesłychane głupstwa, dzikości i potworności. A może z mojej własnej duszy wypełzłoby coś strasznego, o czym wcale nie wiem?

Ptak krążył naokoło węża, podnosząc wspaniały ogon i trzepiąc skrzydłami. Wydawał przy tym dźwięki dziwne podobne do gruchania gołębia. Był wielkości drobnej wrony, lecz nogi miał silne i wysokie. Udekorowany od czuba do ogona, jakby natura chciała mu oddać wszelkie honory, lśnił barwą żółtą i brązową z metalicznym zielonym połyskiem. Brzegi skrzydeł ukazywały delikatną obwódkę biało-czarną. Oczy miały deseniowe otoki, z przodu barwy błękitu pruskiego, od tyłu jaskrawopomarańczowe. Długi ogon pomagał w utrzymaniu równowagi na równi ze skrzydłami. Rzec można, ptak składał się zasadniczo z wielkiego, zaczepnego dzioba i pary nóg, służących niejako za sprężynowe wyrzutnie.

Coraz ciaśniejszymi kołami okrążał grzechotnika. Wąż zaatakował. Ptak podskoczył i uniknął ciosu. Wąż zwinął się z powrotem. Ptak,

74

stojąc niebezpiecznie blisko, stroszył pióra i kłaniał się. Bo to były prawdziwe pokłony.

W ten sposób toczyła się bitwa. Przez pół godziny powtarzał się ten sam manewr. Ruth przyglądała się ze zgrozą i niesłabnącym zaciekawieniem. Wreszcie grzechotnik legł bezsilnie po ataku na dziesiątą część sekundy. W tym momencie potężny dziób ptaka kolnął go w nasadę łba. Ból wstrząsnął gadem; ogon przyskoczył do łba. Konwulsyjne skręty wiły się po piasku. Jadowity łeb raz po raz strzelał w ptaka. Ten, jak doskonały fechmistrz czekający stosownej chwili, by zadać śmiertelny cios, uskakiwał zręcznie na boki.

Nagle znów przypuścił atak. Dziób zagłębił się w ranę, szarpnął dwukrotnie. I znów roztrzepotane skrzydła uniosły ptaka przed lotnymi skrętami.

Ten manewr powtórzył się ze sześć razy, zawsze z tym samym skutkiem. W końcu płaski łeb węża jął się kiwać, jakby oddając ukłony przeciwnikowi, aż legł zupełnie nieruchomo. Wtedy ptak podszedł spokojnie i zabrał się do uczty. Grzechotnik nie poruszył się. Wyglądał jakby się poddał, a nie zdechł, i to właśnie było okropne.

Ruth odwróciła głowę. Nic nie widziała i nie słyszała. Dopiero teraz spostrzegła na stoku, gdzie żerował kojot, wysokiego młodego Meksykanina o tłustej okrągłej twarzy z ostrymi zmarszczkami koło oczu. Junak, widząc, że został zauważony, roześmiał się i zerwał sombrero w szarmanckim ukłonie.

XVII

Śmiejąc się i kłaniając, zniknął za skałą. Słyszała jego triumfalne nawoływanie. Serce w niej zatłukło, nie mogła złapać tchu. Chociaż wiedziała, że nie umknie, rzuciła się siodłać konia. Był to odruch trwogi.

Ruszyła kłusem przez kręty parów ku dolinie. Kara, zgodnie ze swą naturą mustanga, odzyskała fantazję i, strzygąc uszami, biegła gracko, tylko wędzidło brzęczało. W Ruth wstąpiła słaba nadzieja.

75

Na krótko. U wylotu kanionu stali na koniach dwaj Meksykanie z papierosami w ustach. Na jej widok spojrzeli na siebie i wybuchneli śmiechem.

Meksykan trzeba traktować z góry. Ruth wparła mocno stopy w strzemiona, by zahamować drżenie kolan.

Proszę mi pozwolić przejechać. Dosyć tych figlów. I tak będziecie mieli za co odpowiadać.

Jeden ukłonił się sombrerem. Gdy pochylił głowę, na czoło spadł wiecheć włosów. Koszulę miał zatłuszczoną, frędzle przy rękawicach wytarte. Przy pełnej twarzy ciało miał wychudłe jak zagłodzony pies.

Młoda dziewczyna nie powinna się obijać samopas po górach — odpowiedział. — Dobrze, żeśmy się spotkali, to pojedziemy razem. Cha! Cha!...

Nie mógł mówić ze śmiechu.

Zjawił się trzeci towarzysz na zwinnym, małym, siwym mustangu, teraz prawie czarnym od potu. Wyglądał na lat osiemnaście-dwadzieścia, ale był lepiej ubrany od tamtych i przemawiał rozkazująco. Był rozrośnięty, twarz miał szeroką, nieinteligentną. Podjechawszy do branki, zajrzał jej bezczelnie w twarz. Patrzył tak długo, że musiała spuścić oczy.

Widzicie? — zawołał do kolegów. — Żaden jankes, żadna jankeska nie wytrzymują ludzkiego wzroku. Córka bogacza, a spuszcza oczy.

Nowy wybuch śmiechu.

Co to za jedna? — pytał któryś.

Señorita Lavery — objaśnił młodzieniec. — Señorita jest córką señora Lavery'ego.

Tak — odpowiedziała Ruth.

Wyjął jej cugle z rąk i zarzucił klaczy na łeb, po czym zwrócił się znów do towarzyszy:

To więcej niż kobieta, to pieniądze. Mateo Rubriz da nam za nią worek pesos. Jedziemy do Ormosy! Piorunem, bracia! Na koń i jazda! Hej! Juan, twój koń najmniej zdrożony, bo cóż ty ważysz? Szoruj do Ormosy i poszukaj Mateo Rubriza albo Tonia. My pośpieszymy za tobą.

Juan, mały garbus, chorobliwie blady, dosiadający nędznego chmyza,

76

podobnego bardziej do kozy niż do konia, lecz mimo to rączego, wypuścił się wolnego galopa pod górę i zaraz zniknął za krawędzią. Pozostali otoczyli brankę jako straż.

Rozmawiali o okupie. Ile zażądać od Rubriza? Ile Rubriz dostanie od ojca? Ruth przychodziła do siebie powoli, trwoga ją opuszczała, serce się uciszało. Mogła już zebrać myśli. O Rubrizie słyszała. Wszak cały południowy zachód rozbrzmiewał złą sławą starego zbója, który dwa razy zapuścił się za Rio Grande i zawsze kogoś porwał. On to pochwycił bratanka prezydenta Meksyku i, wziąwszy okup, wypuścił zakładnika na pustynię boso, gdyż pokrajał mu podeszwy u butów.

Patrzyła przed siebie pustym wzrokiem. Słyszała głosy bandyckiej straży jakby z wielkiej oddali.

Ulgą było słuchać, bo paplali jak dzieci. Przypuszczali, że wielki Rubriz wypłaci na głowę sto pesos; inaczej by się zbłaźnił. Razem osiemset pesos. O! Zgodzi się z pewnością! Szaleli z uciechy, że wyprawa tak się świetnie udała. Tylko młodociany przywódca był milczący. Jechał zapatrzony przed siebie, zamknięty w sobie.

A ile też dostanie Rubriz? Jeden wymienił tysiąc dolarów, w swoim mniemaniu ładną sumę. Drugi, śmiejąc się z kolegi, wymienił z całym spokojem milion. Inni przyklasnęli mu radośnie, jakby ten milion im miał przypaść w udziale.

Ta możliwość uderzyła Ruth. W bezpośrednim zetknięciu Meksykanie wydali jej się poczciwsi, niż myślała. Więc zagadnęła młodocianego herszta:

Czemu mnie wieziecie do Rubriza? Ojciec wam by zapłacił. Dostalibyście więcej niż osiemset dolarów. Dlaczego mnie wieziecie do Rubriza?

Młodzieniec zmrużył oczy, zmierzył ją ud stóp do głów i zajrzał bystro w twarz.

Na koniec, przesunąwszy palcem po gardle, odwrócił się bez słowa.

Szkielet z pyzatą twarzą okazał się rozmowniejszy. Jadąc strzemię w strzemię, tłumaczył:

Mateo Rubriz jest mądry, o, mądry. Wie, że w pojedynkę można złupić więcej niż we dwóch, toteż gdzie się ruszy, stara się, żeby nie

77

było konkurencji. Dobre wyrachowanie, señorita rozumie? Inni rozbójnicy chcieli ściągnąć w góry San Carlosa. O! To dobre góry. Sama señorita widzi, ile tu kryjówek. Ale niech który przybędzie choćby na krótko, żeby się ukryć, Rubriz zaraz robi obławę: zabija, zabiera konie, pieniądze... Kobiety oddaje swoim junakom, pieniądze chowa po kieszeniach i pije czerwone wino. Czerwone wino dobrze robi na żołądek, señorita.

Tu potarł się po wklęsłym brzuchu. Roześmiane oczy prosiły o współczucie.

Jednak poczciwi ci oberwańcy!

Szkoda tylko, że to już wieczór! Wjechali w parów, gęsto zasnuty cieniem. Szczyty stały w różowozłotym blasku. Gdy wynurzyli się z wąwozu, złota poświata już zeszła z gór, a na widnokręgu pozostała tylko brudnopomarańczowa smuga. Wielkie gwiazdy wyskoczyły na niebo, a w ślad za nimi roje małych. Droga Mleczna przepasała niebo pręgą jasności. Meksykanie umilkli.

Ruth, dręczona zimnem i znużeniem, miała dziecinną ochotę dąsać się na los. Ale na przypomnienie żółtych wód Rio Grande, uświadomiła sobie, że wina była całkowicie po jej stronie. A zresztą, gdyby nie uciekała, może by jej nie ścigali.

Rozróżniała w mroku ogromne sombrera straży i kiwające się głowy końskie. Parli w górę, ciągle w górę labiryntem wąwozów, aż w końcu z ciemności w dole wybłysły rozproszone światełka niby złote cekiny na czarnym aksamicie.

Ormosa — oznajmił któryś z bandy.

Zaczęli się spuszczać w dół. W połowie zbocza usłyszeli przed sobą tętent kopyt i męski głos zawołał:

Pedrillo! Pedrillo!

To Juan! — powiedział przywódca. — Hej, Juan!

Z mroku nocy wynurzyli się dwaj jeźdźcy. Garbus jechał przodem.

Znalazłem Tonia! — wykrzyknął bez tchu. — Mówił, że jeżeli to prawda, to jego ojciec hojnie nas wynagrodzi. Wie o Laverych. Bardzo jest rad. Powiedz mu, Pedrillo, że żądamy dwieście pesos na głowę.

Drugi jeździec stanął. Oddział zatrzymał się, otaczając go ścisłym kołem. Nieznajomy był wysoki i miał pod sobą dużego konia.

78

Zapalcie zapałkę. Niech ją zobaczę — rozkazał.

Błysnęła zapałka tuż przy twarzy branki i Ruth zobaczyła niewyraźnie za kręgiem oślepiającego światła owego Tonia Rubriza. Był młody, przystojny, szeroki w ramionach i oczy miał nie czarne, lecz niebieskie. To ją uderzyło.

Zapałka zgasła. Sparzone palce rzuciły drewienko na ziemię.

Dobrze — rzekł Tonio. — Jankesi uważają takie twarze za piękne. Jankes-tata dobrze zapłaci za córkę.

Jesteś zadowolony, Don Tonio? — zapytał czyjś głos. — To przemówisz za nami do ojca?

Żeby was diabli! — zaklął Tonio Rubriz. — Ani myślę wstawiać się za wami. Nie macie za grosz honoru, psubraty! Żeby cały dzień ścigać bezbronną kobietę! Tacy jak wy przynoszą hańbę krajowi.

Hola, Tonio! — wrzasnął garbus. — A ja myślałem, że się ucieszyłeś!

Bo mój ojciec nienawidzi nazwiska Laverych.

Nie puścisz jej wolno, Tonio? Ścigając ją, okulawiłem konia!

O, dostaniecie zapłatę, łajdaki, dostaniecie. Mój ojciec was nie skrzywdzi, a on rozkazuje, nie ja. Prowadźcie ją za mną!

I Tonio wykręcił konia.

Señor Rubriz! — zawołała dziewczyna. — Señor Rubriz, jeżeli mnie zaraz odeślesz ojcu, otrzymasz należną zapłatę. Jeżeli zechcesz...

Każcie jej być cicho — rzucił przez ramię Rubriz. — Powiedzcie jej, że przysięgałem przemawiać do jankesów tylko batem.

Ruth umilkła zaskoczona, bo już zaczynała liczyć na tego młodzieńca, na jego dumę, widoczną w twarzy, na szlachetność, której dał wyraz, ganiąc bandę. Więc jechała w oszołomieniu obok Pedrilla, który nie puszczał jej cugli. Nie zawadzili o miasto. Skręcili na prawo i niebawem znaleźli się u wejścia do zalesionego parowu. Głos wartownika rzucił ostre pytanie.

Tonio! — odpowiedział młody Rubriz i zwrócił się do bandy: — Wy zostańcie. Pewnie wam tu przyniosą pieniądze. Manuelo, weź konia dziewczyny i prowadź. Nie chcę dotykać rzemieni skalanych rękami jankesów.

79

Z krzaków wyłonił się człowiek, wziął wodze z rąk Pedrilla i poprowadził konia z branką w siodle przez krętą gardziel wąwozu w szeroką dolinę. Tu i ówdzie czerniały drzewa. Niedaleko świeciły okna rozległego, niskiego domu. Zatrzymali się przed wejściem.

Wprowadź ją — rozkazał Tonio. — Weź za rękę i wprowadź.

Sam szedł przodem. Manuelo chwycił Ruth za łokieć tak silnie, że nie mogła zgiąć ręki. Weszli do sieni. Na ścianie kopciła latarnia, oświetlając łeb pumy z wyszczerzonymi kłami. Na kółkach •wisiały gęsto siodła, uzdy, kurtki, sombrera...

Tonio stuknął w zamknięte drzwi.

Kto tam? — zagrzmiało z wnętrza po hiszpańsku.

Tonio!

Młodzieniec pchnął drzwi i wszedł, a za nim Manuelo z branką. Znaleźli się w długiej, zadymionej izbie. Przy stole siedział mężczyzna o szerokiej mięsistej twarzy z szyją okręconą czerwonym, jedwabnym łachmanem.

Prowadzę córkę Lavery'ego — oznajmił Tonio.

Na te słowa mężczyzna w czerwonej apaszce, który zabawiał się kartami, wstał. Talia wysunęła mu się z ręki i rozsypała z szelestem po podłodze. Rozłożył wolno ramiona, jakby porywał w uścisk wielkiego gościa, i wybuchnął śmiechem. Radość jego była tak wielka, że śmiech wydobywał się z gardła bez dźwięku, a ciało trzęsło się jak w ataku febry.

XVIII

Montana z Laverym, przebrawszy się przez góry, znaleźli się u wejścia do niewielkiego kanionu, zatkanego w połowie długości białym miasteczkiem.

Lepiej objedźmy górą — poradził Młokos.

Górą? Ależ tu za stromo. Można by się ześlizgnąć — odpowiedział ranczer. — Boisz się, żeby cię kto nie poznał?

Właśnie.

A co by było, gdyby cię poznali?

80

Muzyka, panie, strzelanina, ale jeżeli chcecie, możemy ryzykować.

Dobrze. Było nie było. Coś ty wyprawiał w Meksyku?

Pojechali ku miastu.

Nałożyli na moją głowę nagrodę — odpowiedział Montana. — No, prędzej czy później wpadnę, ale mam nadzieję, że wpierw dobrze się potarguję.

Czy cały Meksyk na ciebie poluje?

Młokos zaczął się tłumaczyć.

To jest taka sprawa. Meksykanie lubią zarobić. Kule tu są tanie, a moja głowa przyniosłaby dobrą cenę. Za dobrze mnie rozsławili. Bawiłem się z policjantami w chowanego, a oni zapuszczają się daleko.

Hultaje — mruknął Lavery. — Może jednak wdrapmy się na tę górę i objedźmy miasto.

E! Cofać się nie wypada. Rozumiecie? Jeżeli się wypuszczą za mną, to i za wami. Rozumiecie?

I Montana spojrzał żartobliwie na towarzysza. Ranczer uśmiechnął się.

Niech tam!

Wjechali do miasta. Z bliska nie wydawało się ono tak białe, bo wapno kruszyło się i osypywało z domów na rogach, a ściany od dołu deszcz pozmywał do brudnej szarości błota. Na ulicy unosiły się dziwne korzenne wonie meksykańskiej kuchni, ostre i zarazem duszące. W drzwiach siedziały w kucki bose kobiety, zajęte rozrabianiem ciasta z mąki kukurydzianej na placki tortilla lub szyciem. Niektóre bezczynne, z założonymi rękami, zdawały się wpatrywać w nicość życia. Dzieci biegły w obłokach pyłu gapić się na nieznajomych. Kurczęta pierzchały spod nóg, tylko świnie, rozwalone w kurzu, nie myślały ustępować z drogi.

Tylko wozów się boją — zauważył Montana.

Dotarli do środkowego placyku. Byli na środku, gdy z jaskrawej fonda* wyszli dwaj ludzie, jeden bardzo wysoki, drugi bardzo niski, barwnie ubrani, ze strzelbami na plecach.

* fonda (hiszp.) — gospoda, oberża

Policja — szepnął Młokos. — Wolno, panie.

81

Minęli stępa szczególną dwójkę. Wysoki zawadiaka miał szramę przez twarz po lewej stronie, od brody do skroni, podciągającą kąt ust, a obciągającą powiekę. Nakrył dłonią usta, jak to czynią zdziwieni Indianie, i wpatrywał się bacznie w jeźdźców.

Lavery liczył skoki końskie, dziesięć uderzeń serca na jeden skok. Nagle krzyk pogonił za nimi:

Montana! Montana!

Uciekajmy! — syknął Młokos, z miejsca ruszając galopem. Zahuczały strzelby, zagrała ta muzyka, o której wspominał Młokos, a głos za nimi wydzierał się przeraźliwie, jakby krzyczącego dźgano nożem:

Montana! Montana!

Wypadli za zakręt i gnali, gnali, gnali w nadziei, że uda im się zginąć za horyzontem.

Lecz meksykańskie horyzonty są rozległe, a policjanci byli cierpliwi jak sępy i prędcy jak sokoły. Ścigali cały dzień. Montana „pożyczał” świeże konie trzy razy.

Lavery protestował tylko za pierwszym razem.

Brać konie bez pieniędzy? — oburzył się, gdy Montana przyparł stado w kącie ogrodzenia.

Młokos pokazał na tuman kurzu, sunący ku nim z luki między górami. Do pogoni prócz dwóch policjantów, należała cała sfora awanturniczych Meksykan, a ci, wiadomo, umieją strzelać.

Chcesz, żebyśmy wyszli na koniokradów? — wrzasnął Lavery.

To bądźcie uczciwi — odpalił Młokos, zamierzając się lassem na mustanga. — W nagrodę zawiśniecie na uczciwym meksykańskim stryczku.

Ranczer umilkł. Schwycił dla siebie dobrego mustanga i osiodłał piorunem, wpierw rozsiodławszy swego konia. Nigdy w życiu tak się nie śpieszył. Meksykański kowboj wypatrzył złodziejów i leżąc za ogromnym kaktusem, walił do nich jak do zwierzyny. Kule podrywały wytryski kurzu u nóg ranczera lub gwizdały mu cienko koło uszu. Mimo że się śpieszył, Młokos wyprzedził go o dziesięć sekund.

Po południu „pożyczyli” koni drugi raz. Jednak wieczór się zbliżał, a pogoń kurzyła za nimi niezmordowanie. Pod Młokosem padł koń.

82

Schwytał sobie dzikiego dereszowatego mustanga w zaroślach meskitowych i walczył z nim godzinę. Deresz szedł jak muł i zachowywał się jak puma, ale był niezmordowany. Mimo że usiłował pozbyć się jeźdźca, pędził we właściwym kierunku. Zapadła noc i mijała, a on wciąż szedł równym kłusem. W przedświtowej czarnej godzinie wjechali w labirynt gór San Carlosa i tu, jak im się zdawało, zgubili policjantów, wysokiego chudzielca o pokiereszowanej, trupiej twarzy, który podniósł alarm, i jego towarzysza, który strzelał. Bądź co bądź nazajutrz ich nie zobaczyli. Góry zostały w tyle. Jechali w dół ku Santa Katalinie, porzuconej w zakręcie rzeki niby biały odłamek kredy.

Tam go widziałem na ulicy w otoczeniu wyjącej ciżby. Ociekał krwią. Musiał być draśnięty w kilkunastu miejscach. Policjanci go upolowali. Widziałem wyraźnie znamię na łopatce — opowiadał Montana.

Lavery otarł kurz ze spękanych ust, odkorkował manierkę, łyknął ciepławej alkalicznej wody i pokiwał głową. Milczał. Wpatrzony w białą, nierówną plamę miasteczka, zdawał się chłonąć pamięcią jego zarysy jak artysta, który gromadzi materiał do szkicu... Wjechali w ulicę.

Dzień już zasnuwał się zmierzchem. Umieścili konie w szopie i poszli spacerować po placu pod ogromnymi zielonymi drzewami. Z trzech stron rzeka okrążała plac, z czwartej stały rzędem szynki i jadłodajnie, osłonięte wielką arkadą z niewypalonych cegieł, tak krzywą i niezgrabną jakby była dziełem dziecinnych rąk. Pod arkadą i pod jego drzewami na placu stały małe żelazne stoliki. Młokos kręcił się między nimi z nieodstępnym „ojcem”.

Wreszcie znalazł, czego szukał.

Siedzieli na boku przy okrągłym stoliczku pod wielkim drzewem nad kawą, meksykańską „ognistą wodą” i papierosami. Dżentelmen Jeff Leffingwell przeobrażony teatralną sztuką w meksykańskiego caballera, Turek Fadden taki jak zwykle z nalaną twarzą i zezem, karykaturalny w swej chamskości. Ale nawet on był tu bardziej na miejscu niż w Stanach Zjednoczonych.

Na widok Młokosa porwali się z miejsc.

Myślałem, że się nie pokażesz — odezwał się pierwszy Turek Fadden.

83

Aleś się doczekał — odparł Młokos i gestem poprosił ranczera bliżej: — Mój przyjaciel, koledzy. Panie Lavery, oto Leffingwell i Turek — o których mówiłem.

Turek poczerwieniał, ale za to Leffingwell znalazł się odpowiednio.

Miło pana poznać — rzekł. — Pan rozumie, ludzie, którzy żyją, że się tak wyrażę, z głowy, miewają czasami oryginalne pomysły. Ale teraz skoro trafia się możność odrobienia zbrodni, uleczenia rany, zadanej brutalną ręką, przemazania dwudziestoletnich cierpień, teraz, panie Lavery, mogę powiedzieć tylko tyle...

Słuchajcie — przerwał Młokos — mój przyjaciel nie da się nabrać na frazesy, ale zapłaci wam po królewsku. Bez bujania, siadajcie, panowie.

Leffingwell, bynajmniej nie dotknięty, roześmiał się i zaczął czynić honory stołu.

Panie Lavery, proszę tutaj po mojej prawej ręce. Ty, Montana, usiądź tutaj. Będziesz wolał mieć pień za plecami. Ludzie czynu, panie Lavery, muszą być ostrożni.

Jeść! — rzucił krótko Młokos.

Wezwał kelnera i zamówił tortillas, potrawę mięsną z pieprzem i kawę. Lavery poprosił o to samo.

To lekki posiłek — zauważył Jeff. — Powinniście...

My tu naumyślnie lekko jadamy — wyjaśnił Młokos. — Od przejedzenia chce się spać, a nawet węże wiedzą, że w Meksyku senność jest niebezpieczną rzeczą. No, co powiecie?

O Tonia pytasz? — mruknął Fadden oglądając się ukradkiem.

Ty mów, Leffingwell — rozkazał Młokos. — Turkowi się ciągle zdaje, że jest w celi więziennej. Nie może się nauczyć wolności.

A ty zawsze dowcipkujesz? — warknął Turek Fadden.

Zamknij paszczę. Powiem ci, bracie — Tu Leffingwell zwrócił się do Młokosa. — Powiem ci, jak jest z Toniem. Prędzej wyjmiesz z ognia rozpalone żelazo, niż wyciągniesz Tonia z jego nory.

To się postaramy o obcęgi. Dalej.

84

Tonio mieszka w mieście Ormosa czy pod miastem, naturalnie, jeżeli nie grasuje po przełęczach. Lud go kocha, policja nienawidzi, ale wszyscy mówią o nim na ucho. Wiesz, że Meksykanie lubią wszystko, co jest niezgodne z prawem. Może dlatego tak przepadają za Toniem.

Lubią go, bo to Lavery. A co powiesz o starym Rubrizie?

O, to pies. Wszyscy go mają za psa. Ale chłop ma jedną cnotę, dla której wszystko mu przebaczają. Kocha syna. — I Leffingwell pochylił się w stronę ranczera, jakby go przepraszał, ale Lavery milczał, zapatrzony, zasłuchany.

Kocha, bo ma z niego pieniądze — dodał w formie komentarza Młokos. — No, pewnie.

Nie wiem, czy ci się uda dotrzeć do Tonia — mruknął Turek Fadden.

Pojadę do Ormosy i zapytam o niego.

Tak, żeby ci wbili nóż między łopatki — wtrącił ostrzegawczo Leffingwell. — W Ormosie nie mówi się o Toniu.

Podano jedzenie. Młokos rzucił się z apetytem na talerz.

Trzeba tylko wiedzieć, jak pytać w tym kraju śmierci — powiedział w przerwie między dwoma kęsami. — A ja wiem.

Co prawda — zagadał Turek — to ja i mój kolega wpakowaliśmy się w ten interes jak głupcy, chyba że pan Lavery pomyśli o nas.

A Lavery nie puszczał pary z ust.

Niech Tonio Rubriz dowie się, czyja krew w nim płynie — powiedział Młokos — to was od razu weźmie do Ormosy i podziękuje za rozwikłanie zagadki.

Mnie nie zobaczy — przestraszył się Turek, — Ja nie myślę...

Dobrze, dobrze — przerwał Młokos. — Delikatne ręce nie wyciągną kasztanów z ognia.

Podoba mi się twoja fantazja — uśmiechnął się z przymilnym grymasem Leffingwell — tylko że...

Młokos zawinął zręcznie trochę fasoli w kukurydzany placek, włożył kęs w usta i wytarł ręce, jednocześnie odsuwając krzesło.

Znajdziecie mnie w Ormosie — oznajmił. — Muszę już iść, bo nadciąga towarzystwo. Panie Lavery, idziemy!

85

Wstał. Dwaj ludzie, przemykający między stolikami, nagle ruszyli ku niemu biegiem, jeden tykowaty z blizną na twarzy, o ziemistej, trupiej cerze, drugi niski, krępy, z połyskliwymi wąsami. Mundury jaśniały w świetle lamp.

XIX

Wyższy pędząc przodem wyrwał z pochwy rewolwer i zaczął strzelać. Z każdym wyrzutem prawej nogi padał strzał. Młokos palnął mu w głowę, że osunął się na ziemię jak miękki łachman. Niski potknął się, wywrócił stolik i padł na towarzysza, sam przysypany gradem skorup.

Młokos podniósł filiżankę kawy lewą ręką. W prawej zwisał rewolwer. Pijąc, rzekł do Dżentelmena i Turka:

Wy się lepiej stąd wynoście. Ten drugi policjant żyje. Zostalibyście pociągnięci do odpowiedzialności za udział w zbrodni. Zobaczymy się jutro w Ormosie. Panie Lavery, za mną.

Schował rewolwer i położył pieniądze na stole. Koło leżących policjantów zbierali się ludzie. Przeszedł prosto przez tłum, który ku jego uciesze rozstępował się trwożnie na boki. Już był przy stajni, a jeszcze się uśmiechał.

Ranczerowi zdawało się, że tumult za nimi rośnie, przechodząc w galop koni, mimo to Młokos jechał stępa, a osiodłał konia o pół minuty później od towarzysza, co ten przypłacił atakiem trwogi. Montana uśmiechał się. Dalekie wrzaski, przeplatane tętentem koni, rozśmieszały go zamiast trwożyć. Nasłuchiwał z przechyloną głową.

Wsiadł bez słowa i ruszył przodem. Lavery rozumiał tylko tyle, że Młokos jest zadowolony i że mu dobrze. Dla Lavery'ego wszystko było tajemnicą.

Gdy znaleźli się w górach na takiej wysokości, że Santa Katalina w dole zamieniła się w konstelację świateł, zlewając się niemal w jedno ognisko, Młokos zarządził nocleg w małym jarze. Obozowali na sucho. Konie głodowały, a oni mieli na dwóch jedną manierkę wody. Ale Lavery'emu najuciążliwsze ze wszystkiego wydawało się milczenie towarzysza. Młokos, siedząc pod skałą, obserwował gwiazdy i powolne

86

manewry cieni księżycowych między drzewami i gałęziami. Mogło się zdawać, że zaniemówił.

Rankiem, gdy zmordowane konie wyniosły ich na krawędź, skąd ukazała się Ormosa, stał się rozmowniejszy.

Pojadę przodem rozpatrzyć się — rzekł skręcając papierosa jak zawsze podczas przystanków. — Zaczekajcie do zmierzchu i ściągniecie za mną. Prawdopodobnie będę w mieście.

Nie, jadę z tobą — nalegał Lavery. — Dotąd ty się głównie narażałeś. Teraz na mnie kolej.

Młokos zmierzył go nijakim spojrzeniem, w którym nie było ani ciekawości, ani gniewu.

Panie Lavery, macie tu zostać do nocy i już.

Odjechał, a Lavery został.

Ormosa leżała w środku amfiteatru górskiego, pokrajanego wąskimi zadrzewionymi parowami. Wyżej pchały się góry, wyniosłe i majestatyczne, lecz łyse. Osiedle mogło liczyć ze stu mieszkańców i ze dwieście psów. W uliczkach wałęsały się kozy i prawie tak samo zwinne i chude świnie. Mustang Młokosa wierzgał, gdy mu wchodziły pod kopyta. Jeździec śmiał się wesoło.

W Ormosie była karczma. Młokos wszedł do małej fonda, zajmującej większą część parteru, i rzucił bat na kontuar z takim rozmachem, że strzeliło jak z pistoletu. Sześciu drabów, którzy rżnęli w karty w kącie, zerwało się na nogi.

Gospodarz zachował się spokojnie. Tylko zdjął strzelbę z półki i stanął w postawie na baczność.

Który z was zna Tonia Rubriza? — zapytał Młokos.

Odpowiedziały trwożne oczy i stężałe twarze. Głowy odwracały się wolno, wymieniano spojrzenia.

Kto go zna, niech mu da znać, że zabawię w tym zajeździe dzień lub dwa. Jeżeli sam do mnie nie przyjdzie, to ja go poszukam. Gospodarzu — zwrócił się do szynkarza — zamawiam najlepszy pokój.

Oberżysta chwilę karcił zuchwałego gościa oczami. Młokos czekał z batem przerzuconym przez ramię. Gospodarz, pomrukując, odłożył strzelbę i dał znak młodzieńcowi, by szedł za nim. Przebyli patio, gdzie kurczęta grzebały w kurzu i po kamiennych schodkach dostali się na

87

pięterko. „Najlepszy pokój” był duży i pusty. Na podłodze leżała jedna kozia skóra, na łóżku druga zamiast kapy.

Kwatera w sam raz dla psa — skrytykował Młokos. — Będę spał do wieczora. Na kolację przyniesiesz mi pieczeń koźlęcą, czerwone wino i chleb. Koniowi dasz owsa. Gdyby świnie kwiczały albo dzieci hałasowały, weźmiesz bata. Muszę mieć spokój.

Przenikliwe oczy zmierzyły Młokosa spod gęstych, czarnych brwi. Zaszurały pantofle. Młokos został sam. Rzucił się na łóżko z rękami pod głową i wpatrzył w sufit

Zupełnie jak za dawnych czasów — przemknęło mu przez myśl i aż się uśmiechnął.

Przesunął dłonią po szyi, zamknął oczy i momentalnie usnął. Obudził się dopiero, gdy w korytarzu zastukały kroki.

Usiadł na łóżku.

Zapadł zmierzch, w pokoju było ciemno. Przez okno wpływały chłodne powiewy górskiego powietrza. Czarne stoki gór odcinały się ostro od mocno gwieździstego nieba.

Ktoś kopnął w drzwi.

Młokos wstał, włożył sombrero, sprawdził, czy rewolwery pod pachami nie przekręciły się, i poprawił bandanę.

Wejść!

Drzwi rozwarły się powoli. Wszedł chłopak z latarnią, którą postawił na stoliku na środku pokoju, a za nim kobieta o śniadej wdzięcznej twarzy, z ogromną tacą. Postawiwszy swój ciężar przy latarni, błysnęła ku gościowi oczami i ząbkami.

Młokos już był przy stoliku. Obejrzał pieczeń, powąchał, spróbował wina...

W porządku. — Skinął głową. — Powiedz Toniowi, że za pół godziny będę do usług.

Jadł z wielkim apetytem. Pochłonął mięso, chleb i wino, i, skręciwszy papierosa, zaczynał się zaciągać dymem, gdy na ulicy zrobił się tumult. Ludzie krzyczeli, konie waliły kopytami, ktoś ryczał ze śmiechu, ktoś wzywał Boga dobrą angielszczyzną...

Młokos stanął w oknie.

Na ulicy było ciemno, tylko tu i ówdzie jaśniały mgliste kręgi świateł. W jednym takim kręgu miotało się kilku jeźdźców na zwinnych

88

mustangach. Tak zażywać koni potrafią tylko Kozacy i Meksykanie. W środku tego wiru końskiego stali Dżentelmen Jeff Leffingwell i Turek Fadden, omotani w lassa jak osy w pajęczynę.

Montana zaśmiał się cicho. Wróciwszy do krzesła, usiadł plecami do drzwi i dokończył papierosa.

Skręcił drugiego. Pokój napełniał się ostrym zapachem tytoniu. Dym miejscami mglisty, unosił się w postaci błękitnawobrunatnych skrętów. Młokos przeciął dłonią gęsty kłąb. Gdy cofnął rękę, zrobiła się ciemna luka.

Szmer za plecami. Płomień podskoczył w latarni.

Czekam, Tonio!

Nie usłyszał skrzypnięcia drzwi, tylko kroki. Oparł się wygodnie w krześle. Trzech ludzi wystąpiło przed stolik. Czwarty — poznał to po dreszczach w krzyżu — stał tuż za nim.

Takich mu było potrzeba. Wystrojeni jak na bal, w haftowanych złotem kurtkach, przepasani w biodrach szerokimi jedwabnymi szarfami, byli uzbrojeni od stóp do głów. Wszyscy byli młodzi. Wszyscy mieli w oczach wyraz czujności przed strachem, gdyż ludzie, którym stale grozi niebezpieczeństwo, wiedzą, że skoro raz dadzą się trwodze, to już ich ona nigdy nie opuści.

Środkowy był najwyższy i najstrojniejszy.

Coś za jeden, amerykański chmyzie? — zapytał szyderczo, ale przy tym poprawnie po angielsku, wysoki junak.

Przyjechałem po ciebie, meksykańska wywłoko — odpowiedział Młokos.

Meksykaninowi drgnęły usta.

Znasz mnie? E! Łżesz! Nigdy w życiu mnie nie widziałeś...

Poznałem cię po włosach i po oczach.

Tonio Rubriz zamrugał. Miał oczy szaroniebieskie.

Masz mnie za głupca? — fuknął.

W każdym razie dałeś się wystrychnąć na dudka.

Rubriz spojrzał nad głową Młokosa na towarzysza stojącego za jego krzesłem, ale jeszcze się wahał.

Możesz gadać, jankesie. Może, nim skończysz, ja będę miał coś do powiedzenia o głupcach, którzy przyjeżdżają do Ormosy i wywołują wilka z lasu.

89

Zaśmiał się, a towarzysze zawtórowali. Błysnęły piękne czarne oczy, błysnęła olśniewająca biel zębów. Młokos, zachwycony ich urodą, też się uśmiechnął.

Przechylił się z krzesłem w tył — ach! jak wygodnie! — założył ręce w tyle głowy, w ten sposób rozbrajając się, i dla utrzymania równowagi, oparł podeszwy o krawędź stołu.

Mam ci dużo do powiedzenia, Tonio. Wszystko powiem, możesz być pewny, ale to zajmie trochę czasu, a wpierw muszę cię utemperować.

Utemperować? Ha! — zdziwił się Tonio podnosząc brwi. Rysy miał amerykańskie, lecz uśmiech meksykański. Tylko Meksykanie umieją się uśmiechać bez humoru.

Jak mnie utemperujesz, przyjacielu?

Tak.

I wyprostowawszy gwałtownym szarpnięciem nogi, Młokos cisnął w trzech junaków stołem razem z tacą i latarnią. Jednego latarnia uderzyła w twarz. Dostał w oczy, nos i usta gorącym olejem. Zduszony wrzask wybił się nad łoskot i szuranie. Dwóch legło pod stołem. Młokos rzuciwszy się z pierwszego rozmachu w tył, powalił czwartego. Przytrzymał go jedną ręką i obaj wlecieli na ścianę. Czwarty musiał mieć w ręku rewolwer, bo huknęło przy samym uchu Montanie, jakby piorun uderzył w głowę.

Młokos usiłował ogłuszyć przeciwnika lufą colta. Stal brzękła o kamienną podłogę. Zamierzył się ponownie. Szamocące się ciało wyleciało w powietrze i znieruchomiało. Młokos zerwał się i przyczaił jak kot.

Oparzony olejem miotał się w ciemnościach, krzycząc, że się dusi. Dwaj pozostali wyłazili spod stołu. Młokos widział ich na tle słabej smugi światła z ulicy, sam niewidoczny.

Jeden był wyższy. Młokos, gdy to sprawdził, strzelił do niższego, mierząc w kolano. Strzał był celny. Meksykanin upadł.

Młokos uskoczył w bok. Padły dwa strzały, kule trzepnęły o kamienną ścianę. Młokos poskoczył i uderzył zbrojną ręką. Stal szczęknęła o stal. Meksykanin opuścił zdrętwiałą rękę, rewolwer stuknął o podłogę. Młokos wetknął lufę swego colta pod brodę, jak się spodziewał, Toniowi.

90

Tyłem do drzwi, marsz. Nie ruszaj drugiego rewolweru, bo rozwalę łeb.

Ciemna postać jęła kląć po meksykańsku, jakby kot parskał, lecz posłuchała. Wyszli na korytarz. Klucz tkwił w drzwiach na zewnątrz. Młokos przekręcił go energicznie. W pokoju ktoś jął strzelać w zamknięte drzwi.

W korytarzu było widniej, gdyż z otwartego pokoju w głębi sączyło się słabe światło. Montana stwierdził, że istotnie ma przed sobą Tonia.

Dobrze, Tonio, dobrze. Za chwilę pogadamy.

Tonio Rubriz jęczał z upokorzenia.

Wszystko to odbyło się w ciągu kilku sekund. Teraz dopiero od strony patio zastukały pośpieszne kroki.

Marsz prosto korytarzem — rozkazał Młokos. — Idę za tobą. Uważaj, bo strzelę w kark.

Bóg o mnie zapomniał — jęknął Tonio.

XX

Ze schodów wdarło się ze dwunastu drabów, dzikich górali, zarośniętych, kudłatych, bystrookich. Na widok Tonia rozstąpili się jednak jak przed księciem krwi.

Więzień, strzeżony z tyłu, zeszedł do patio. Na górze dobijano się gwałtownie do zamkniętych drzwi. Wściekłe głosy wrzeszczały: otworzyć! otworzyć!

Co zrobiłeś z dwoma Amerykanami? — zapytał Montana.

Opuszczają miasto — wykrztusił Tonio.

W patio było jasno. Młokos poznał po twarzy, że sławny bandyta po prostu kona ze wstydu i wściekłości.

Ale — dobrze mu!

Na ulicy pod przeciwległym murem gapie zbici w zwartą ciżbę patrzyli w ciemne okno, skąd wydobywały się wrzaski. Środkiem stało kilkanaście dobrych koni z zarzuconymi cuglami.

Wsiadaj na najlepszego — rozkazał Młokos.

Rubriz posłuchał. Młokos wskoczył na drugiego.

Gonimy Amerykanów, Tonio!

91

Tonio ruszył posłusznie przodem. Za jeźdźcami pogonił chór zdumionych głosów i jeszcze dzwonił żałośnie w powietrzu, gdy wynurzyli się z blasku miejskich latarń na chłodną poświatę gwiazd.

Czy będą nas ścigać? — zapytał Młokos.

Mnie by ścigali? — wybuchnął Tonio z dumą i rozpaczą. — Nigdy. Mnie nie odważą się ścigać. Wierzą, że chociaż parszywy jankes...

Sza!

Z mroku przed nimi wyłonił się jeździec, jadący wolno ku miastu. Jeździec był rosły, skutkiem czego koń wydawał się mniejszy, niż był w istocie.

Hola, Lavery! — zawołał Młokos.

Hola! — odpowiedział głos ranczera. — To ty, Montana?

Zjechali się i Montana rzekł:

Oto ten, którego szukacie, panie Lavery. Właśnie pomstował na Amerykanów. Możecie mu powiedzieć, jaka krew płynie w jego żyłach. Uwaga! Nie ma broni, ale dziki jak ocelot.

Zapadło milczenie. Montana widział, jak jeniec odwróciwszy głowę, popatrzył na niego i na ranczera. W osiedlu wrzawa rosła. Młokos domyślał się, co się działo. Ludzie biegali na wszystkie strony, siodłano konie...

Lavery zapalił zapałkę, lecz Montana wytrącił mu ją z ręki.

Nie trzeba go znieważać, panie. On nie jest sfałszowany: kolor oczu, wszystko prawdziwe. Lavery z krwi i kości. Ale nie trzeba tak na niego patrzeć. Gotów się krwawo zemścić, bo naturę mu zaszczepili meksykańską. No! Zatkało was, szczęśliwy ojcze? To ja mu powiem.

Przy tych słowach Młokos obrócił się w siodle.

Słuchaj, Tonio — Rubriz — czy jak się tam wabisz — ręczę ci, że w twoich żyłach nie płynie ani kropla krwi starego Mateo. Jesteś jankesem, przyjacielu. Dlatego zgłosili się po ciebie jankesi.

W ciszy szemrał przyśpieszony oddech Tonia.

Señor — zasyczała odpowiedź — jesteś bardzo dzielnym człowiekiem, jesteś przebiegłym człowiekiem, porwałeś mnie z Ormosy jak psa, widocznie dla okupu. Ojciec zapłaci. Ale jeżeli mnie jeszcze

92

raz znieważysz, señor, klnę się na Boga, że — kule nie kule — skoczę ci do gardła!

Słyszycie, panie Lavery? — zapytał Montana. — Ten mustang nigdy nie miał w pysku wędzidła. Ha! Jeżeli tak, to zapalcie zapałkę, żeby zobaczył, jak wyglądacie.

Ranczer oświetlił posłusznie swą surową twarz.

Patrz, Tonio, to twój ojciec. Nie piękny, ale rosły i dzielny. Mateo Rubriz ukradł mu syna dwadzieścia lat temu. Nazywa się Richard Lavery. Ma ogromne ranczo. Musiałeś słyszeć.

Zapałka zgasła

Tonio milczał. Trzej jeźdźcy tonęli w mroku, jak gdyby nieprzeniknionym dla światła gwiazd.

Twoja matka żyje, Tonio — ciągnął niedbale Młokos. — Masz oczy po niej, takie samiuteńkie. Będzie chciała zobaczyć, czy masz znamię na łopatce — półksiężyc z kropką.

Moim ojcem jest Mateo Rubriz — odpowiedział Tonio.

Mądry łotr — dodał Montana — który wykierował cię na zbója, wykształcił w swoim zawodzie. Ten nóż ma dwa ostrza, Tonio. Ukradł Lavery'emu syna i zrobił z chłopaka meksykańskiego bandytę. Pięknie postąpił, co, przyjacielu? Przerobił jankesa na Meksa i Meks prześladuje jankesów. Czy nie sztuka?

Matko Boska! — jęknął Tonio. — Jak mi dowiedziecie, że to prawda?

Sam uwierzysz, bo umiesz myśleć. Wiesz, że teksascy ranczerzy — twardzi ludzie. Nie zdają się na łaskę Meksów.

Señor Lavery — powiedział Tonio — słyszałem twoje nazwisko. W twojej twarzy nie ma kłamstwa. Powiedz mi, señor, czy twój syn naprawdę miał takie znamię, jak opowiada ten junak?

Tak. Miał.

Tonio wyrzucił ręce do gwiazd gestem wielkiej rozpaczy.

Miłosierny Boże! — zakrzyczał. — Ja mam ten znak.

I jęcząc uderzał się dłonią po twarzy.

Spokojnie, bracie! — uciszał go Młokos. — Ciężko urodzić się dwa razy, ale wbij sobie w głowę, że jesteś Richard Lavery junior, Amerykanin tak jak ja. Mateo Rubriz dokonał meksykańskiego mordu

93

na dwudziestu latach twego życia. Musimy gonić tamtych dwóch jankesów, na których napadłeś ze swoją bandą. To nasi sprzymierzeńcy, żeby się tak wyrazić, z lewej ręki. Panie Lavery, jedźcie z boku. Ja ciągnę przodem.

Dał koniowi ostrogę.

Dogonił sprzymierzeńców milę dalej. Ci słysząc za sobą tętent nie rzucili się do ucieczki. Mieli ręce skrępowane z tyłu; z porwanych na strzępy ubrań przeświecała goła skóra. Leźli jak skuci z sobą niewolnicy złamani rozpaczą. Głos Młokosa tchnął w nich życie. Jedno cięcie noża przywróciło im wolność, gdyż byli związani wspólnym sznurem.

Meksa mi dajcie — wykrztusił ze wściekłością Turek Fadden, skoro tylko uwolniono mu ręce. — Daj rewolwer, Montana. Wracam do tej podłej Ormosy. Meksa mi dajcie, tego wysokiego — tego wystrojonego, co wydawał rozkazy — tego, co to pękał ze śmiechu!

Bierz go, bracie! Goń! To Dick Lavery, syn.

Niech go cholera! Oskalpuję łotra! Popatrzcie na nas. Odarli nas prawie do naga. Parszywe...

Dick Lavery przewodzi bandzie — mówił dalej Młokos. — W tej chwili jedzie za nami ze swoim tatusiem. Głupio mu, że został parszywym jankesem. Leffingwell, możesz opowiedzieć Toniowi alias Dickowi, jak to pomogłeś odkopać go z meksykańskich ciemności. Zobaczysz, jak się zachowa.

Leffingwell nie miał rozwiniętego zmysłu humoru, toteż nie potrafił ocenić żartu i gdy Tonio nadjechał z Laverym u boku, a właśnie na niebo wypłynął złoty sierp księżyca i zrobiło się widniej, opryszek, stanąwszy na drodze, wygłosił do udręczonego młodzieńca przemowę.

Postąpił szlachetnie. Przypisał, jak należało, część zasługi Turkowi, waląc go wymownie po karku. Turek Fadden, szczerząc zęby, przysuwał się do bohatera dnia.

Prawdziwy Dick Lavery uwierzył w swoją tożsamość. Leffingwell nie potrzebował pokazywać palcem i nadwerężać gardła. Antonio miał dowód w postaci znamienia. Zresztą rozumiał, że ci trzej nie narażaliby życia dla kaprysu. Chwyciwszy się rękami łęku, zwiesił głowę na piersi. Był załamany, zmiażdżony.

94

Hej! — zawołał Turek Fadden. — Nie rozumiem cię, Tonio. Robimy cię milionerem, a ty skręcasz się, jakbyś dostał kolki.

Cicho — syknął Leffingwell. — To bóle porodowe. Meks nie może przedzierzgnąć się w jankesa w pięć minut, żeby trochę nie pocierpiał.

Wy, obaj, cicho! — rozkazał Młokos.

Patrzył na Lavery'ego. Górna część twarzy ranczera ginęła w czarnym cieniu, ale na widocznych ustach igrał niewysłowiony uśmiech.

Nie wiadomo, co powiedział synowi podczas jazdy, dość że teraz milczał, obserwując jego rozpacz ze spokojem człowieka, który wie, że dziecinne cierpienia nigdy nie trwają długo. W dalszym ciągu tej sceny Richard Lavery nie wystąpił z żadną uwagą. Wystarczało mu, że Montana kierował wszystkim. Młokos wdzięczny był ranczerowi za milczenie, gdyż czuł, że starszy człowiek co chwila zacinał usta, by nie powiedzieć czegoś, co może byłoby fałszywym posunięciem.

Musimy jechać — rzekł Montana. — Jeżeli Mateo Rubriz zbiera ludzi, żeby się za nami wypuścić — a na pewno to uczyni... Mamy trzy konie na pięciu i nie możemy pośpieszać. Gdzie by można znaleźć konie, Lavery?

Antonio, tym nazwiskiem zagadnięty, szarpnął głową.

Nie, ja muszę wracać. Muszę pomówić z Rubrizem.

Chcesz go zapytać o to znamię? O swoje niebieskie oczy i o wiek? Chcesz go przyprzeć do muru, żeby powiedział prawdę? Wiesz, bracie, jaką byś dostał odpowiedź? Kulę w łeb.

Muszę mu zajrzeć w twarz — upierał się Dick Lavery. — Całe życie byłem Meksykaninem. Tak. Byłem dumny z mojej ojczyzny, a wy nagle chcecie ze mnie zrobić jankesa, człowieka z lodu i żelaza. Jestem synem Mateo Rubriza. Ileż to razy jeździliśmy strzemię w strzemię, ile razy dzielili niebezpieczeństwa walk! A wy chcecie mnie mu odebrać i oddać jankesowi! Muszę go zobaczyć nim odejdę. Jeżeli ojcowska miłość zgaśnie w jego twarzy — wtedy... wtedy wrócę do was...

Jeżeli ojcowska miłość zgaśnie w jego twarzy, to i ty zgaśniesz — odezwał się Młokos. — Nie można ci przemówić do rozsądku, to może posłuchasz rewolweru. Jesteś w naszych rękach i musisz jechać z nami.

95

Leffingwell, właź na tego konia. Będziesz jechał na zmianę z Turkiem. Ja idę pieszo. A ty, Lavery, miej się na baczności, bo zwiążemy jak cielaka!

XXI

Maszerowali na północ. Po godzinie zbłądzili w górach wśród labiryntu kanionów. Naturalnie Antonio znał drogę, ale milczał. Nie mogli z niego wydobyć słowa. Wobec tego Młokos postanowił, że zaczekają do świtu. Jeżeli Mateo Rubriz, jak należało przewidywać, wypuścił się w pogoń, to ostatecznie jego wysłańcy nie znaleźliby kryjówki pogromców Tonia, a w świetle dziennym można będzie rozpatrzyć się, którędy uciekać.

Zapadli w parowie, w gardzieli między ścianą i zaroślami. Rozsiodłali pośpiesznie konie.

Księżyc, żeglując nad górami na wschodzie, znikał raz po raz za flotyllą drobnych chmurek i natychmiast się wynurzał. Przy tym zmiennym świetle Młokos zaobserwował szczególną scenę między ojcem i synem. Ranczer trzymał się z daleka od młodzieńca, który, siedząc na głazie, z brodą wspartą na dłoni, tonął w zamyśleniu. W końcu Lavery podszedł i stanął za plecami syna. Widocznie chciał, żeby jego słowa zlewały się z zadumą Tonia i to było takie dziwne.

Synu mój — zaczął — wszyscy walczymy przeciwko zmianom. Wszystko, co nowe, jest nam nienawistne. Zresztą nauczono cię gardzić swoją krwią i swoim narodem. Najlepiej złożyć broń.

Jeżeli chcesz, będziesz wolny jak sokół w powietrzu. Nie będę cię zmuszał do pracy na ranczo. Nie będę wymagał, żebyś z nami przystawał, jeżeli sam nie zechcesz. To ci tylko powiem, że masz matkę i że dzień, w którym cię utraciła, jest dla niej zawsze tak żywy, jakby się to stało dopiero wczoraj.

Tonio podniósł oczy na księżyc.

Señor Lavery, masz córkę?

Młokosa uderzyło to pytanie, jako niemające chwilowo nic do rzeczy. Ranczer odpowiedział: „tak”, i Tonio znów pogrążył się w milczeniu. Więcej nie powiedział ani słowa.

96

Montana nie ryzykował. Przywiązał mocnym sznurkiem swoją lewą rękę do prawej Tonia.

Spać, chłopcy — rozkazał. — Musimy spać na zapas, tak jak wielbłąd gromadzi w garbie tłuszcz na zapas.

Sam dał przykład, bo choć wyspał się tego dnia, prędko usnął. Chwilę tylko wpatrywał się w nawisłą, wypękłą skałę nad sobą, myśląc, ile to jeszcze niebezpieczeństw dzieli ich od ranczo w Bend.

Obudził się z głębokiego snu z uczuciem, że mu czegoś brakuje. Namacał rewolwery. Są! Leffingwell i Fadden chrapali zgodnym duetem. Ale w oddali równo i cicho dzwoniły podkowy na skałach.

Spostrzegł, że ranczer stoi nad nim, wskazując w kierunku oddalającego się tętentu.

Uciekł!

Montana pochwycił niewyraźnie sens tego słowa. Dłuższą chwilę wydobywał się z odmętów snu, nim zorientował się, co się dzieje.

A! Dick Lavery, prawda! Uciekł. Rozplatał powikłane węzły sznura, w których Młokos położył ufność, i uciekł. Jakże zręcznie to uczynił, bo przecież najlżejsze szarpnięcie postawiłoby Montanę na nogi.

Zerwał się. Jego koń leżał tam, gdzie go uwiązali. Tonio — znikł. Tonio pojechał „zajrzeć w twarz” Rubrizowi.

Młokos rzucił się siodłać mustanga. Ranczer siodłał drugiego.

Jeff, pobudka! — krzyknął Montana. — Ptaszek uciekł. Poleciał igrać z ogniem, ale tym razem oparzy się do kości. Jadę za nim. Zaczekajcie tu jeden dzień. Jeżeli dzień upłynie, a nie wrócę, to już nigdy nie wrócę.

Sami mamy tu czekać? — krzyknął Turek, aż echa zaczęły grać. Przerażony, zniżył głos do szeptu. — Na Boga! Meksy spalą nas żywcem, jeżeli nas nakryją. Nie porzucaj nas albo...

Doskoczył chwytając Młokosa za rękę. Ten odtrącił go i ruszył koniem.

Dla was ryzyko, ale i ja jadę nadstawiać łba.

Obejrzał się. Turek Fadden klnąc wygrażał za nim pięścią. Leffingwell, wyniosły i milczący, założył na piersiach kościste ręce.

97

Mustang niósł się szalonym galopem. Oto wylot parowu. Montana zobaczył w oddali jeźdźca pnącego się na wysokie zbocze. Ale zaraz stracił go z oczu.

Tym sposobem znajdował drogę przez nieznaną górską krainę. Uciekinier migał mu z daleka co jakiś czas. Gdyby nie to, musiałby zabłądzić. Z wysokiego szczytu zobaczył w mroku kotliny w dole konstelację świateł.

Może to i Ormosa — zamruczał.

Ranczer towarzyszył mu niezmordowanie w zupełnym milczeniu.

Dobili do górskiej gardzieli, w której głębi zniknął Tonio. Środkiem wąska dolinka rozwidlała się w dwie strony.

Wy, panie Lavery, walcie na prawo! — zagrzmiał Montana. — Będziecie go doganiać, to krzyczcie swoje nazwisko, bo inaczej gotów palnąć. Krzyczcie z daleka raz po raz. Chłopak stracił głowę i może strzelić głupiego figla. Jeżeli go dogonicie, strzelcie trzy razy na znak dla mnie!

Skręcił ku lewemu kanionowi, podczas gdy ranczer zniknął w prawym. Wspólna podróż sprawiła, że Montana nabierał coraz większego szacunku dla towarzysza. Miał uznanie dla ludzi, którzy umieją działać, słuchać i milczeć. A Lavery posiadał wszystkie te zalety.

Księżyc wybił się wysoko, cienie drzew kurczyły się i malały. Skały bielały świetliście wśród zieleni. Świat wydawał się widmowy, lecz meksykański głos, który nagle rozbił ciszę, zabrzmiał bardzo po ludzku.

Kto jedzie?

Młokos, choć serce się w nim szarpnęło, nie wstrzymał konia.

Pedro? — zapytał niedbale.

Nie — odpowiedział głos niewidocznego wartownika. — Stać!

Młokos tylko zwolnił.

Głupcze — zawołał w stronę, skąd dochodził głos — czy Tonio nie uprzedził cię o moim przyjeździe?

Tonio? Coś ty za jeden? Nie znam cię. Stać bo strzelę!

Strzelaj, durniu, strzelaj!

I jechał dalej stępa.

98

Strzelę w łeb! — szczeknął rozgniewany wartownik, ale jednak nie strzelił.

Jutro będziesz płakał, żeś mnie nie poznał — dogadywał Młokos. — Tonio wezwał mnie na tę godzinę.

Wjechał w głęboki cień. Słyszał za sobą Meksykanina, który klął płynnie, odwołując się do wszystkich świętych, ale nie strzelał. Głos umilkł w oddali, i Młokos odetchnął. Zobaczył przed sobą rozległą zieloną kotlinę, usianą drzewami. Na środku wznosił się niski dom z przysadzistą wieżą na rogu.

Młokos pojął, że tu kończy się jego szlak, że tu czyha niebezpieczeństwo.

Na łące pasły się spętane konie. Mimo późnej godziny nie kładły się spać. Widocznie ostatnio odbywały ciężkie drogi i nie dojadały. Montana uwiązał swego mustanga w gęstej kępie drzew i, przemykając od pnia do pnia, obszedł dom naokoło. Świeciło się tylko z jednego brzegu, jakby w jednym pokoju. Do tylnej ściany przylegała szopa, zbudowana dużo później niż dom, w stylu przewiewnej budy z dachem krytym strzechą. Prawdopodobnie trzymano w niej część koni. Montana przybliżył się cicho i szybko, stąpając jak kot. Drzwi szopy stały otworem. Słychać było stuk kopyt i chrzęst zębów, gryzących paszę. Z ciemnego wnętrza buchał zaduch końskiego potu.

Młokos przesuwał się po omacku pod ścianą, ocierając się o siodła i pęki uzd. Łańcuszki od srebrnego wędzidła zadzwoniły nikłym pobrzękiem.

W ścianie błysnęła okrągła dziura, której odbicie padło na przeciwległą ścianę. Idąc ku światłu, Młokos otarł się o jednego konia, który zakwiczał ze strachu. Cały rząd uwiązanych mustangów zawtórował mu współczująco, wierzgając i chrapiąc.

Przez okrągłe okienko zahuczał gromki głos z rozkazem do kowbojów, żeby zajrzeli do szopy, bo ktoś musiał wejść do koni.

Młokos byłby uciekał na dwór, lecz bał się przemykać po ciemku wzdłuż zadków końskich. Mustang to nie puma, ale widzi w ciemnościach prawie tak samo i jest równie niebezpieczny.

Kroki — brzęk ostróg — głosy. Cóż miał zrobić? Wsunął się za siodło, zawieszone na haku za strzemię. Ogromne meksykańskie tebinki dotykały niemal ziemi. Niepewna to była kryjówka. Podciągnął górny

99

płat siodła, lecz i tak zasłonił tylko część twarzy. Ściągnął derkę z kołka i rzucił na buty, ale część spodni pozostała na widoku.

Niesiono światła. Smuga jasności przesunęła się za ścianą, w której wystąpiły ogniście wszystkie szpary i dziury. W wejściu zamigotały dwie latarnie. Promienie światła przesunęły się po kątach w niewidzialnym towarzystwie przygotowanych luf. W stajni w dalszym ciągu szalała panika. Konie szamotały się i parskały.

To ten siwy czart Pancho — rzekł któryś. — Szczur mu przebiegnie pod nogami, to — już!

Rzeczywiście koń na skraju, o którego się otarł Młokos, drobny, lśniący siwek najbardziej się denerwował.

Ja go nauczę. Całe życie będzie się uczył, póki mu kiedyś nie wyorzę serca ostrogami — odezwał się drugi głos.

Nadszedł Meksykanin z latarnią przewieszoną przez lewe ramię, z biczem w prawej ręce. Gdy krzyknął, konie podskoczyły i jęły się pchać, jedne na drugie i na żłób. A on, posunąwszy się do siwka, jął go okładać batem.

Był o niecały krok od Młokosa, toteż ten ostatni wyraźnie widział radosne błyski srogich ślepiów. Rzemień świszczał, siwy mustang kwiczał, stawał dęba, próbował urwać się z kantara, to znów wleźć na żłób. W końcu rzucił się w tył i jął wierzgać z taką siłą i rozmachem, że o mały włos nie rozwalił katowi głowy, gdyby ten w porę nie odskoczył. Tym zacieklej jął świstać bat do taktu wierzgnięciom. Na grzbiecie i na bokach siwka wyskakiwały czerwone pręgi.

Koń skapitulował. Wpakował się na boczną ścianę i stanął ze zwieszonym łbem, cały drżący. Meksykanin przystąpił bliżej i wyrżnął go jeszcze trzy razy z całej siły, za każdym uderzeniem wydając nieartykułowany wrzask dzikiego triumfu.

Zapomniawszy o własnym bezpieczeństwie, Młokos sięgnął do rewolweru. Zabić, zabić tego psa, tego potwora!

Ale egzekucja dobiegła końca. Inni Meksykanie przyklaskiwali od drzwi wśród śmiechu. Mówili, że innego sposobu nie ma na mustangi.

Kat schylił się nagle, podniósł derkę, osłaniającą nogi Młokosa i zarzucił na kołek, tym sposobem zakrywając mu twarz i ramiona.

100

Montanie wydało się, że na moment zapadła cisza, jak gdyby Meksykanin dał towarzyszom znak milczenia. Może pokazywał odsłonięte nogi intruza i dobywał rewolweru.

Ale światła odeszły, mignęły za ścianą i w szopie zrobiło się ciemno.

XXII

Młokos nie bał się, że siwy mustang narobi mu drugi raz kłopotu. Stał potulnie jak baranek, gdy Młokos przesuwał się pod ścianą, a potem wchodził na żłób, żeby zajrzeć przez oświetloną dziurę, która powstała stąd, że ze ściany wyleciało kilka cegieł. Zobaczył wnętrze izby prawie w całości. Ni to była kuchnia, ni bawialnią podług ulubionego zwyczaju peonów. W głębi stały na otwartym ogniu na żelaznych rusztach czarne garnki różnej wielkości. Pachniało silnie pieprzem, kłęby dymu drzewnego i papierosowego zaciemniały widok. Jeden Meksykanin doglądał garnków, ze sześciu siedziało przy długim stole, w tym jeden z obandażowaną głową. Tonio przechadzał się po izbie od ściany do ściany. Ale Montanę bardziej interesował w tej chwili Mateo Rubriz.

Tradycja z legendą głosiły, że sławny rozbójnik nosił stale małą czerwoną myckę. Jednak Młokos poznałby go i bez tego. Mateo Rubriz był tęgi, rozwalisty, z wielkim brzuchem, ale tak zwinny, że mógłby się piąć po ścianie jak kot. Miał brunatne szczęki, władczy nos i błyszczące oczka, z których biła wesołość i mądrość życiowa. On jeden z całej bandy nie świecił się od srebra i złota. Miał twarz peona* i ubrany był jak peon. Czerwony jedwabny łachman, zawiązany na szyi, osłaniał, jak mówiono, ohydną bliznę. Biała flanelowa koszula była obrzydliwie brudna. Z zakasanych rękawów wyłaniały się atletyczne ręce. Pod skórą grały harmonijnie suche ścięgna i mięśnie. Właśnie kładł pasjansa, szeregując przed sobą karty równymi rzędami. Ręce charakteryzują człowieka, a jego ręce były delikatne w przegubach i szczupłe, o zwężających się palcach.

* peon (hiszp.) — robotnik rolny

Skoro tylko Młokos rozróżnił tego człowieka, reszta izby zaćmiła


101

mu się jak dekoracje, gdy na scenę wystąpi wielki aktor. Przyglądał się na przemian to jego rękom, to twarzy.

Tonio — mówił Mateo Rubriz. — Tonio, mów do mnie, proszę cię.

A Tonio przechadzał się tam i z powrotem, tam i z powrotem. Przechadzał się i milczał.

Pozostali przycichli strwożeni. Pełne dzikiego wyczekiwania spojrzenia biegały od ojca do syna, od syna do ojca.

Rodolfo już opowiadał — ciągnął Mateo Rubriz. — Wiem, że mój syn z trzema towarzyszami weszli do pokoju, w którym siedział jeden jankes. Jeden jankes!

Przy tych słowach wziął kartę, obejrzał ze zmarszczonym czołem i położył delikatnie na talii, która wyglądała w kleszczach jego palców jak drewniana tafelka.

Rodolfo wrócił z rozbitą głową — mówił Mateo Rubriz. — Luis na pół oślepł, Pedrillo ma złamaną nogę. Wiemy, jak jankes uprowadził mego syna, ale nie wiemy, jaki był dalszy ciąg. Tonio, mów.

Tonio przechadzał się tam i z powrotem, tam i z powrotem. Chwilami zwalniał i jego dziko rozmigotane oczy zatrzymywały się na grupie siedzącej dookoła stołu.

Mateo Rubriz wziął butelkę i nalał czerwonego wina do srebrnego kubka. Brzegi kubka i oba uszka były zdobne emalią. Lecz nie, emalia się tak nie świeci. To były ozdoby rżnięte w topazie, rubinie i szmaragdzie. Rubriz przypatrywał się delikatnemu rysunkowi.

Słuchaj, Tonio. Tobie się zdaje, że okryłeś się hańbą. Wiesz, co ci powiem? To, że człowiek nigdy nie stoi na szczycie, tylko szatan pychy podszeptuje mu olbrzymie przywidzenia. Ledwie rozwalisz się na tronie, masz! idzie zuchwalec, który, niespłoszony twoją sławą, zwala cię na ziemię. Leżymy w pyle, synu, i tylko kury przychodzą grzebać koło nas.

Zaśmiał się głośno.

Powinienem być księdzem — dodał. — Wzniosłe myśli napływają mi do głowy na zawołanie. Zobaczycie, jakby który umierał, jak umiem pocieszyć, jeżeli mam wolną chwilę. Chodź, Tonio, napij się ze mną wina.

102

Podniósł kubek do światła, pokazując jaki piękny. Wypił trochę i cmoknął głośno. Przemawiał jak do dziecka. Któryś z obecnych zarechotał:

A może on już jest ululany!

Rubriz, wyrwawszy nóż zza pasa, cisnął w gardło dowcipnisiowi. Ten uchylił się błyskawicznie i nóż wbił się w drzwi z brzękiem, jaki wydaje rozzłoszczona osa. Z kolei w ręku Rubriza błysnął rewolwer. W drugiej ręce trzymał wciąż kubek, z którego nie uronił ani kropli wina.

Precz z izby! Gdy Rubriz gada z Rubrizem, hołota ma warować pod ścianami. Ale na razie mam was dosyć. Precz z moich oczu!

Wycofali się w milczeniu, patrząc na herszta z obawą, bo czyż mogli być pewni, że nie sypnie za nimi kulami, zwłaszcza że twarz mu się dziwnie zmieniła i rumiane policzki groźnie poszarzały.

Jeden znalazł za sobą na oślep klamkę, otworzył drzwi i skoczył w bezpieczne ciemności. Inni buchnęli za nim.

Zamknij drzwi, Tonio! — rozkazał Mateo Rubriz.

Tonio zamknął drzwi i stał chwilę z ręką na klamce.

Jeżeli chcesz, możesz się przechadzać, Tonio. — Mówiąc to Mateo Rubriz rozwalił się w krześle, wsparł łokieć na brzuchu i zaczął popijać wino. — Ruch dobrze robi na gorycz serca i na zdrętwiałe mięśnie. Wilk w klatce krąży w kółko po całych dniach. A dlaczego? Bo trafił na człowieka — pana, i stara się myśleć. I ty, Tonio, spotkałeś człowieka — pana. Co? Teraz dusza w tobie chora i kichy się przewracają na wspomnienie dawnych przewag. Co? Przechadzaj się, owszem, ale odzywaj się do ojca.

W trakcie tego przemówienia popijał wino i przechylał głowę to w prawo, to w lewo, goniąc wzrokiem przechadzającego się Tonia.

Zrobiłeś się zbyt zarozumiały, mój Tonio. Oto cała bieda. Siedem razy w życiu śmierć mi zaglądała w oczy, a zawsze wtedy właśnie, gdy zaczynało mi się wydawać, że jestem Bogiem. Raz dostałem batem po twarzy. Widzisz? Tak.

Pokazał ukośnie od lewej skroni do brody.

Tu mnie ciął bat jankeski, Tonio. Musiałem stać spokojnie. Stu mnie otaczało w oczekiwaniu, żebym choć mrugnął. Więc przyjąłem

103

cięcie w pokornym milczeniu. A dlaczego mnie to spotkało? Bo byłem głupi. I tyś był głupi. Inaczej byś nie padł ofiarą przemocy. Chodź, siadaj i napij się z ojcem wina. Wino daje rozum. Jestem stary i doświadczony. Tu nie tyle o hańbę chodzi, ile o to, że daliśmy się pokonać jankesowi. Gdyby nie to, byłoby lżej, co? Gdym dostał w twarz batem, blizna odbiła się na duszy. O, Tonio, tysiąc nocy nie spałem, rozpamiętując moją hańbę, gryząc się po rękach. Jankes! Jankes! Ale czekaj, jutro o zachodzie słońca twój jankes będzie stał uwiązany u pala. Będę go obdzierał ze skóry kawałkami na strawę dla psów. Będziesz się przyglądał. Nie, tobie dam nóż w rękę. Słyszysz, Tonio? Usiądź, synu! Tonio podszedł do stołu i stanął przed Rubrizem.

Co tam wstyd! — rzekł. — Tak, najadłem się wstydu, na domiar złego w samej Ormosie. Ale muszę o tym zapomnieć.

Nie, nie zapomnisz. Po co miałbyś zapominać, Tonio?

Bo mam na głowie inną sprawę. Muszę się zastanowić.

Dobrze się zastanawiać, ale lepiej pić. Napijmy się, synu. No — z jednego kubka.

Niech ojciec spojrzy na mnie.

Patrzę, synu, z miłością, z ojcowską miłością. Widzę mego biednego syna poniżonego i złamanego nieszczęściem. Przysięgam, że będę płacił za twój wstyd własną krwią, póki go nie zmyję doszczętnie, póki twoja twarz nie zajaśnieje radością. Nie dość ci tego, Tonio?

Dość, po tysiąc razy dość, jeżeli jesteście moim ojcem — odpowiedział Tonio.

Rubriz skoczył na równe nogi. Był boso; podwinięte do kolan spodnie pozwalały widzieć włochate łydki.

Piekło i szatani! — wyrwało mu się chrapliwie. Obiegł stół z wyciągniętą ręką. Tonio stał jak mur. — Jankes ci coś nagadał — charczał Mateo Rubriz napierając na Tonia. — Co mówił? Boże! Boże! Mam w głowie ogień i dym. Coś ty powiedział? Jeżeli jestem twoim ojcem?

Patrzył młodzieńcowi w oczy. Krew mu uderzyła do twarzy. Był tak czerwony, że od brody do lewej skroni zaznaczyła się wyraźnie cienka biała pręga.

104

Tonio odstąpił krok w tył.

Chwilę. Dajcie mi odetchnąć. Nie napierajcie tak na mnie. Wiecie, żem was kochał. Nikogo tak nie uwielbiałem jak Mateo Rubriza. Mateo Rubriz nie żałował mi niczego. Raz, gdym poprosił o konia, pojechał dwieście mil ukraść dla mnie siwego ogiera. Jeżeli potrzebowałem peso, dawał mi sto. Uczył mnie jeździć, strzelać i czuć się — Rubrizem, a ja, jak tylko mogę sobie przypomnieć, gotów byłem oddać za niego życie. Czyż nie tak?

Mój drogi synu, mój drogi Tonio! — krzyknął Rubriz. — Mów, co ci się podoba. Bij mnie po twarzy. Nic nie może złamać naszej wzajemnej miłości. Co znaczą słowa? Rany, któreśmy odnosili, walcząc przy sobie, przemawiają mocniejszym językiem.

Tonio patrzył z rozpaczą na starego zbója.

To jeszcze nie wszystko — mówił. — Pamiętam: Mateo Rubriz uczył mnie nienawidzić jankesów i raz mnie wybił. Jeden jedyny raz. Wybił mnie własnymi rękami. Pamiętacie?

Pamiętam — jęknął stary zbój. — Przeklinam ręce, które cię biły. Błagam cię z płaczem o przebaczenie. O! I teraz jeszcze łzy mi się cisną do oczu. Chcesz, padnę na kolana i będę cię raz jeszcze błagał, żebyś mi przebaczył.

Zamiast odpowiedzieć wprost, Tonio wypominał dalej:

A za co dostałem bicie? Za to, że potajemnie uczyłem się angielskiego. Mieliście niespodziankę, gdym się odezwał, a ja karę.

Rubriz wpadł w pasję.

Gdyby wszyscy jankesi mieli jedno gardło i jeden język, wyrwałbym język i przeciął gardło nożem. Rozumiesz? Starłbym z powierzchni ziemi mowę, w której mnie nazywano psem!

Tonio, szarozielony na twarzy, mówił dalej:

Wy mówicie po angielsku, to dlaczego dla mnie miałoby to być trucizną? Od początku nie wolno mi było dowiadywać się niczego o Ameryce. Teraz to rozumiem. Posłuchajcie. Na północ od Rio Grande, w Bend, ma ranczo niejaki Lavery.

Rubriz złapał powietrze i skrzyżował szybko ręce na piersiach.

Otóż ten Lavery — ciągnął Tonio — miał czteroletniego syna, którego mu porwano przed dwudziestu laty. Chłopak miał niebieskie oczy, czarne włosy i podwójne znamię na lewym ramieniu. Ja mam

105

dwadzieścia cztery lata, niebieskie oczy, czarne włosy i podwójne znamię, takie samo. Więc, rzecz oczywista, nazywam się Lavery!

Podłe miano! Oby sczezło! — ryknął Rubriz.

I może byłby się rzucił na Tonia, gdyby nie to, że przed domem zahuczała wielka wrzawa. Usłyszał słowa, na które, jak na hasło, skoczył ku drzwiom otwierać. Weszli tłumnie Meksykanie, pchając przed sobą ranczera z Bend.

Lavery! Lavery! Lavery! — powtarzano na wszystkie tony.

Mateo Rubriz stał chwilę nieruchomo z rękami po bokach, oniemiały z zachwytu.

Młokos, wspiąwszy się na palce, przekonał się, że będzie mógł celować przez dziurę w ścianie. Ucieszył się, bo przecież wejście ranczera zapowiadało mord. A skoro ma być strzelanina, to bez Montany się nie obejdzie.

Rubriz zerwał z głowy czerwoną myckę i cofając się, składał gościowi głębokie ukłony.

Hej! Hej! Bracia! — wykrzyknął. — Sprowadziliście wielkiego gościa w te niskie progi, pana rozległych ziem. Niech siada. Podajcie mu moje krzesło. Siadaj, señor. Rozgość się, señor. Hej, dawaj który mój kubek! Wina! Wy, leniwe psy, wiecie, przed kim stoicie? Toż to wielki señor Lavery, który wie, jak trzeba postępować z meksykańskimi psami. Patrzcie, mam na twarzy pręgę od bata. Ha! Nauczyłem się służyć wielkiemu panu.

Jeńca podprowadzono do stołu, posadzono na krześle i przywiązano mu ręce do poręczy.

Wina! — wrzasnął Rubriz.

Jeden z opryszków pochwycił napełniony kubek, złapał ranczera za włosy, szarpnął głowę w tył i jął mu lać wino w usta. Podwójna struga, czerwona jak krew, spłynęła po piersiach. Banda wyła z uciechy.

Lavery milczał. Patrzył na Tonia, który siedział przy stole z twarzą ukrytą w dłoniach. Mateo, uderzony tym wzrokiem i tą postawą, wetknął myckę na głowę, jednocześnie pokazując na drzwi.

Precz stąd! — rozkazał bandzie, cofającej się bezładnie przed zamachem jego ręki. Popędzał ich wykrzykując: — Popisaliście się.

106

Poleje się wino, owce i kozy dadzą gardła. Wyprawię wam trzydniową hulankę, moje dzieci. A teraz precz! Śpiewajcie! Zatrzasnął drzwi za nimi i wróciwszy do Tonia, położył mu rękę na ramieniu.

Pokaż twarz, synu!

Tonio podniósł wolno głowę.

Patrz, Tonio. Ręka tego człowieka trzymała bat, od którego mam znak na twarzy. Stałem przed nim i krew spływała mi po piersiach, tak jak po nim wino. Ale na winie się nie skończy. No, Tonio? Spójrz na mnie. Patrz, mam znak na twarzy. Daj rękę. Czujesz szramę? Powiedz, czy przyznałbyś się do takiego ojca, choćby był królem świata?

Tonio zwrócił się wolno ku jeńcowi.

Padre* — rzekł po meksykańsku — wszystkie te lata były kłamstwem. — Dokończył po angielsku: — Ten człowiek jest moim ojcem.

* padre (hiszp.) — ojcze

Rubriz wrzasnął, jak gdyby dostał nożem. Zaczął się cofać niby zmanierowany aktor tragiczny. Tonio wstał.

Tonio! Tonio! — wył strasznym głosem Rubriz. — Odwołaj te słowa, wypluj te słowa!

Nie odzywaj się, Dicku, stój spokojnie — odezwał się z wielką godnością Lavery. — Młode życie więcej warte niż stare. Niech mnie zabiją, byłeś ty wrócił do matki.

Tonio! — krzyczał Rubriz. — Patrz na mnie! Mów do mnie!

W ręku młodzieńca błysnęła długa, granatowa lufa colta

Z daleka ode mnie — señor! — rzekł ostrzegawczo do Rubriza.

Señor? — jęknął stary zbój. — Señor?

I rzucił się na Tonia.

Granatowa lufa nachyliła się poziomo. Montana myślał, że usłyszy huk i zobaczy Rubriza na podłodze. Ale w ostatniej chwili rewolwer zadrżał w ręku Tonia. Zdrętwiały palec nie mógł pociągnąć za spust. Tonio, uderzony w piersi, runął na wznak.

Mateo pochwycił go za gardło, dusił i szarpał. Twarz młodzieńca nabrzmiała jak u topielca: zemdlał. Montana, który wziął Rubriza na

107

cel, poznał, że Toniowi przestało grozić niebezpieczeństwo. Zbój porwał na ręce ciężkie ciało jak kukłę wypchaną słomą, przytulił do piersi czułym ruchem niby piastunka dziecko. Tonio ocknął się jęcząc i macając się po obolałym gardle. Rubriz posadził go na krześle, podparł ręką, przytknął do ust srebrny kubek z winem, każąc pić. Odstawił kubek i przykucnął koło krzesła.

O, tak! Lepiej ci, Tonio? Oby Bóg poraził te ręce, które porwały się na ciebie. Oby poraził szatana, który mnie opętał! Tonio, Tonio, spojrzyj na swego biednego ojca. Czy nie rozumiesz, że mi serce pęka? Powiedz ojcu dobre słowo. Pamiętasz, jak gasiliśmy pragnienie błotem? Jak wysysaliśmy wodę z przemokłych ubrań? Ach, wierz mi, że teraz więcej cierpię. Wtedy ciało konało z bólu, teraz dusza. Przebacz mi. Oto mój nóż. Weź go. Oto moje serce. Oto gardło. Możesz się uwolnić ode mnie raz na zawsze. Zabij mnie, Tonio, ale przebacz i kochaj.

Nóż wysunął się z bezsilnej ręki młodzieńca i upadł z brzękiem na podłogę. Dzikie oczy wpiły się w twarz Rubriza.

Ale to przecież prawda — odezwał się Tonio. — Z krwi jestem jankesem — jankesem!

Nie! — wrzasnął Rubriz. — Głupio gadasz. Jesteś głupi. Tyś nie mój syn? Co znaczy krew? Psy mają krew, bydło ma krew. Ja w ciebie przelałem duszę. Wziąłem cię z nienawiści, ale dobry Bóg natchnął mnie miłością. Gdy płakałeś nocami, odganiałem piastunkę, głaskałem cię i utulałem i z tych dotknięć narodziła się miłość. Uśmiechałeś się i zasypiałeś, trzymając mnie za palec. Patrz, Tonio — za ten palec. Patrz. Co chciałem wyciągnąć, tym mocniej przytrzymywałeś. Marszczyłeś się przez sen i nie puszczałeś. Czuwałem nad tobą z rozradowanym sercem. Tak uczyniłem cię moim synem — Meksykaninem. Meksykanie są narodem wojowników. Uczyniłem cię moim dzieckiem. A dziś masz na szyi ślady moich dusicielskich palców. Bij mnie, przeklinaj, ale przebacz, Tonio.

Tu Mateo wyrzucił nad głową atletyczne ramiona. — Chryste Ukrzyżowany — zawodził — tchnij weń miłosierdzie. Przysięgam, że oddam złoto. Będę całował po nogach księży. San Juanie Kapistranie, kajam się, upadam na twarz. Wstaw się za mną!

108

Tonio chybnął się w bok, wyciągnął ręce na stole i schował w nich twarz.

Teraz uwaga Montany skierowała się głównie na ranczera, a warto było spojrzeć na tego prawdziwego ojca, na którego surowej, wyniosłej twarzy malowało się niezadowolenie i niechęć. Gwałtowne czułości Matea raziły go. Udawał, że nie patrzy.

Nawet na syna nie chciał spojrzeć. Trzymając głowę wysoko, obserwował dym i płomienie w otwartym palenisku. Twarz miał z kamienia.

Montana nie wierzył własnym oczom. Wszak ten człowiek dwadzieścia lat tęsknił za synem. Czemu teraz nie spojrzy na Tonia? Montana poczuł się nagle nędzny i mały. Rozumiał, że tacy jak Lavery budują państwa, podczas gdy tacy jak on są zakałą narodów.

Z ulgą skierował oczy na Mateo Rubriza, rozbójnika i mordercę.

Rubriz pochylał się nad wychowankiem, głaskał jego czarną czuprynę, strząśniętą na czoło.

Tu ci duszno! — zawołał. — Powietrze gęste od dymu. Ścierwo kucharz...

Pobiegł do okna i rozepchnął okiennice. Mroczne powietrze poruszyło się od wiatru. Mateo wrócił do Tonia. Znów ukląkł na ziemi i objął go za ramiona.

A to drugie nazwisko niech piekło pochłonie — dodał. — Lavery stał przede mną na koniu w uliczce w Bentonville. Ja z kilku przyjaciółmi zabraliśmy mu trochę bydła. Szczęście nam jakoś nie dopisało. Jankesi zabili pod nami konie. Musieliśmy się poddać. Zaprowadzono nas do miasta. Kilku Amerykanów było za tym, żeby nas powiesić. Jednak Lavery postanowił inaczej.

Przepędzić psy przez rzekę!” — rozkazał. — „Ale wpierw trzeba ich naznaczyć!” To mówiąc, ciął mnie batem. Widziałem lecący rzemień. Mogłem uskoczyć, ale byłem ciekawy, czy Bóg istotnie chce spuścić tak okropną hańbę na Rubriza, więc stałem jak mur i rzemień naznaczył mnie do krwi.

Urwał pokazując na ranczera.

To ten, Tonio. Widzisz go?

Przyćmione oczy młodzieńca zwróciły się na ojca.

109

Widzisz tę kamienną, niemiłosierną twarz, mój synu? — pytał Rubriz. — Widzisz, jaka surowa, jaka okrutna? Ba! Jankes. Jankes bez serca i czucia! Czy jeszcze powiesz, że to twój ojciec?

Słysząc to Lavery, odwrócił głowę i popatrzył na syna, spokojnie, obojętnie, bez śladu błagania. A Rubriz pienił się.

Od chwili gdy mnie uderzył, czas stanął. Nieskończone godziny dławiły mnie za gardło. Nie mogłem pić, nie mogłem przełknąć kęsa strawy. Myślałem, czy nie zabić, ale pokusa była jałowa. Więc zakradłem się nocą i porwałem dziecko. To nie byłeś ty, Tonio. To była drobna kruszyna, okutana w szmaty. Nie, nie, Tonio. Ciebie ja stworzyłem. Tyś moje dzieło. Nim zaświtało, głos z nieba powiedział mi, że jesteś dla mnie przeznaczony. Cud sprawił, że moje serce otworzyło się i pokochało ciebie. Odtąd kocham cię jak prawdziwego syna z krwi i kości. O! Tonio, Tonio, niech ci własne serce powie, czy mnie nienawidzisz. Nie, tego nie powiesz. Mów! Nienawidzisz mnie?

Nie, ojcze — jękną młodzieniec. — Nie mogę cię nienawidzić.

Rubriz wzniósł ręce do nieba w niemej podzięce. Łzy lały się po jego spoconej twarzy. Głowa trzęsła się bezsilnie, kurczowy uśmiech wykrzywiał usta.

Czyny znaczą więcej niż krew. Myśmy działali razem, Tonio! — zawołał wielkim głosem. — Gdy policjanci ścigali mnie w sosnowej dolinie, przyleciałeś — pamiętasz? — jak bóg, jak anioł porwałeś ojca na konia i uratowałeś od śmierci. Ostrzeliwałeś się, pamiętasz?

Ha! — wykrzyknął Tonio. — A znowu w Medina el Rey, gdy mnie nocą otoczyli w patio, ojciec przyleciał z ratunkiem.

A w Chihuahua chrapałem jak pijanica, gdy mnie otoczyli. A ty przedarłeś się przez nich i uratowałeś ojca.

Nie! — zaprzeczył Tonio. — Razem się przedarliśmy.

Tak, tak ramię w ramię. O! Mój Tonio!

Tonio zerwał się z krzesła.

Jankeska krew wyschła we mnie doszczętnie, ojcze! Ta, co płynie, jest meksykańska.

110

Tak, synu! — zagrzmiał Rubriz. — Miłosierny Boże, ja chyba tego nie przeżyję. Ja umrę ze szczęścia. Serce mi pęka, Tonio, Tonio!

O, mój ojcze, mój ojcze! — wołał Tonio.

Meksykanin wzniósł w górę ręce i mokrą, świecącą twarz.

San Juanie Kapistranie — rzekł roztrzęsionym głosem — wszyscy inni święci są jak martwe posągi. Ty jeden istniejesz i działasz. Daję w zakład moją duszę, że ci wystawię w Santa Katalina wielki kościół na miejsce małego. Biczem będę zganiał pobożnych. Pokryję ołtarz złotem. Twoi księża będą opływać we wszystko. Wieczny śmiech będzie ich udziałem. Tonio, synu, ja płaczę. Każda łza to szczęście, za wielkie na moje serce. Moje oczy zapomniały o łzach, ale Bóg wszechmocny i święci ulitowali się nad starym Rubrizem.

XXIII

Łzawe wzruszenie Rubriza rozwiało się w jednej chwili, skoro zwrócił spojrzenie na nieruchomą twarz ranczera. Wyciągnął rękę z okrzykiem:

To dla ciebie znak, señor. To posłanie od rycerskiej ziemi meksykańskiej do jankesów w krainie dolarów. Jeżeli wrócisz do swoich, powiedz im, że kto raz był Rubrizem, ten pozostanie nim do końca. Ach, Tonio, nigdy — nigdy nie zapomnę tego dnia. Żebyś mi tylko powiedział, jak mam cię uszczęśliwić!

Puść ich oboje. Niech odejdą w pokoju. Odeślij ich bez straty czasu.

Ja mam ich odesłać? — zdumiał się Rubriz. — Ja mam się wyrzec stu tysięcy pesos? Przecież mam je prawie w kieszeni! Ba! On da więcej. Sprzeda ranczo i zastawi jankeską duszę diabłu, byle odzyskać córkę.

Montana nie wierzył własnym uszom. Zaciął zęby i sprężył się w sobie. Lavery podniósł się z krzesła.

Oni oboje — moja krew — mówił Tonio. — Czy ojciec chce, żebym własną wymienił na pieniądze?

Rubriz, patrząc na niego, zajęczał głośno i przeciągle, jak gdyby

111

zaczynał przeczuwać, że na pewne instynkty wychowanka nie znajdzie sposobu. Zdusił słowa, które pchały mu się na usta. Lavery dobył głosu.

Córkę, Rubriz? Czy mówiłeś o mojej córce?

Rubriz wzniósł się na palcach i pokazał na sufit.

Twoja córka jest w moim domu, w moich rękach! — zapiał triumfalnie. — Kiedyś ty byłeś górą, jankesie, i nie szczędziłeś bata. Dziś należy do mnie. Mam ciebie i mam twoją córkę. Tak! Tak! Mam was oboje. Mogę robić z wami, co mi się podoba.

Lavery zatrząsł się. Spojrzał na Tonia i rzekł:

Więc ja przyznawałem się do ciebie, nędzny tchórzu!?

Nie bij go, Tonio — przestrzegł radośnie wychowanka Rubriz. — O! Jankesi umieją urągać, póki im się nie wyrwie języków. Nie dotykaj go, póki nie pomyślę, co z nim zrobić, a jeżeli...

Spokojnie! — uciszył go Tonio i oparł mocno ręce o stół. Jego urodziwa twarz okryła się szarą bladością. Zwrócił się do Lavery'ego: — Ona jest bezpieczna, señor. Nie wiedziałem, bo skąd mogłem wiedzieć...

Co ty gadasz? — szczeknął Rubriz. — Usprawiedliwiasz się przed nim? Tonio! — Czy ty...

Puść ich, ojcze! Puść ich prędko, bo — oszaleję.

Rubriz, popatrzywszy serdecznie na Tonia, podszedł, objął go za ramiona i poprowadził ku drzwiom.

Mnie to zostaw, Tonio. Odeślę ich, nie natychmiast, ale w każdym razie niedługo. Może jeszcze tej nocy. Może tak będzie najlepiej. Tak, rzeczywiście, lepiej nie żądać okupu. Nie bój się, Mateo Rubriz nie zrobi ci wstydu. Stanie się podług twojej woli. Idź się położyć. Idź spać. Poślę Onatego, żeby ci zagrał na skrzypcach. Muzyka dobrze robi na sen. Co, synku?

Do diabła ze skrzypcami! Wolę być sam.

I Tonio wyszedł. Rubriz, przytrzymując drzwi, wyglądał za nim chwilę. Gdy się odwrócił, na twarzy jego malowało się zamyślenie. Zamknął drzwi, oparł się o nie plecami, odrzucił głowę w tył i przymknął oczy.

Lavery chciał coś powiedzieć i powstrzymywał się. Może chciał opanować drżenie ust. Gdy się odezwał, głos brzmiał spokojnie.

Co się tyczy mojej córki, Rubrizie, masz słuszność. Pozwól mi ją

112

zobaczyć, pozwól zabrać bezpiecznie do domu, a dam ci tyle pieniędzy...

Pieniędzy, pieniędzy, pieniędzy! — zaskrzeczał Rubriz podnosząc głos do przeraźliwego wrzasku. — Podli jankesi nie potrafią mówić o niczym, tylko o pieniądzach. Chciwe gardła jankesów łykałyby same pieniądze. Miguel, Mario, do mnie!

Drzwi otworzyły się pośpiesznie.

Weźcie tego człowieka! Skrępujcie, żeby się nie mógł ruszyć. Jeden niech siedzi i świeci mu w twarz latarnią. Jeżeli ucieknie, zwiążę was razem i położę nagich na piasku, żebyście się upiekli na słońcu. Bierzcie go i jazda! Umknie — zapłacicie życiem. Pamiętajcie.

Wyprowadzili jeńca, a Mateo jeszcze zawołał za nimi:

Przyślijcie mi Roberta. Niech ten stary rozbójnik tu przyjdzie!

Rubriz upadł na krzesło i głowę oparł w taki sposób, jakby się przyglądał sufitowi. Ale oczy miał zamknięte.

Montanie przyszło na myśl, że może najprostszym rozwiązaniem tych powikłań, tego gordyjskiego węzła, byłoby strzelić Rubrizowi w łeb i, korzystając z zamętu, jaki by wtedy wybuchł, ratować się ucieczką z rodziną Laverych. Tonio jako herszt bandy postąpiłby na pewno po ludzku. Ale celując, Montana dostrzegł siwiznę Rubriza, a po drugie, zbój miał zamknięte oczy.

Nie, nie mogę. Głupi jestem, ale...

Nie mógł pociągnąć za spust. Nawet zabicie bestii może być w pewnych okolicznościach morderstwem.

Drzwi otworzyły się. Wszedł drab pięćdziesięcioletni, szurając bosymi nogami. Strój jego był jeszcze bardziej skąpy niż u Rubriza. Nie miał mycki i szmaty na szyi. Lecz z twarzy biła pewność siebie. Była to szeroka twarz ze skórą tak mocno naciągniętą, że na kościach policzkowych i na brodzie grały światełka. Włosy miał siwe, brwi siwe, rzęsy siwe, skutkiem czego, gdy spuszczał powieki, wydawało się, że nie ma oczu.

Podszedł bez słowa do herszta i stanął przy jego krześle.

Berto? — zapytał Rubriz nie otwierając oczu.

Tak.

Przygrzej wina.

113

Roberto poszedł do komina, nalał czerwonego wina do garnka i postawił na węglach. Wziąwszy z półki korzeni, domieszał do wina. Siedząc na piętach, mieszał płyn, póki nie zaczął parować. Wtedy wrócił do stołu i nalał wina do dużego kubka, który wetknął Rubrizowi w rękę. Ten podniósł głowę i pił z wielkim wysiłkiem.

Jęknął, wsparł głowę i oddał kubek.

Wypij resztę, Berto.

Powiedziawszy to nie zamknął ust. Opuszczone wargi i zamknięte oczy upodobniały go do umarłego.

Ja nie pijam ciepłej lury, wolę tequila — odpowiedział łagodnie Berto.

Źle czynisz. Brzuch jest większy od głowy i trzeba o niego dbać. Mój brzuch jest stary i zimny, Berto, to muszę się podgrzewać gorącym winem.

Słowom tym towarzyszyły głuche jęki.

Moja głowa też jest stara — mówił dalej. — Zmęczona. Za dużo mam do myślenia. Muszę myśleć za Tonia, za ciebie, za wszystkich. Moja głowa jest znękana, Berto.

Berto skosztował wina, skrzywił się, odstawił kubek... Stał chwilę ze spuszczonymi powiekami. Wydawało się, że obaj są bez oczu.

Tyś także stary — dodał Rubriz. — Ile sobie liczysz wiosen, mój Berto?

Ja? Czterdzieści. Nie, skłamałem. Czterdzieści jeden.

Daj mi rękę, Berto.

Berto ujął herszta za rękę.

Bóg przebaczy ci kłamstwo, Berto, bo chytrze zełgałeś. Masz pięćdziesiątkę, Berto. Ja ci przebaczam, bo cię lubię. Obaj jesteśmy stare konie, przyjacielu. Młokosy nic nie rozumieją. Nie osłuchali się dostatecznie z muzyką kul. My, doświadczeni, znamy się na tej muzyce. Czy ona tobie zbrzydła?

Nie, señor — odpowiedział Roberto.

Rubriz, jakby się nagle ocknął, zarechotał po cichu.

Stary diable, stary tygrysie, niesyty krwi! Hej, Roberto, mój bracie! O tamtych nie dbam, ale ty jesteś mi bratem.

Tak, señor.

114

Ale stary jesteś i nawet Bóg na to nie poradzi.

Tak, señor.

Jesteś tak stary — ciągnął Rubriz — że świeża niewinna dziewczyna tyle znaczy dla ciebie, co malowidło. Taki już jesteś stary, biedny Berto.

O, nie, señor.

Co, nie?

Nie, señor — powtórzył Roberto.

A!? Więc to tak, stary hultaju, więc to tak?

Tak, señor.

To posłuchaj. Czy wiesz, że mam w domu kobietę, piękną młodą dziewczynę, Amerykankę?

Tak, señor. Młoda, ale jankeska.

Rubriz zaśmiał się.

Nie warto, co?

Berto podniósł ręce, poruszając palcami w taki sposób, jakby przesypywał piasek.

Może i nie warto.

Możesz sobie na nią zarobić. Dziewka ma ojca. Byłbym bardzo — bardzo — zadowolony, gdyby ojczulek zmarł — het! w górach — nie wiadomo gdzie. Jego śmierć lepiej by mi zrobiła na żołądek niż gorące wino.

Berto podrapał się po brodzie.

Gdyby go przycisnąć, rzygnąłby pieniędzmi obficiej niż krwią.

Tu Rubriz wpadł w pasję.

Ty, stary parszywcze, ty będziesz za mnie myślał?

Nie, señor.

I Berto, kopiąc podłogę bosymi nogami, uśmiechał się do siebie.

Zabierz oboje — rozkazał z porywczym gestem Rubriz. — Ojczulkowi przerżnij gardło, a z dziewczyną możesz zrobić co ci się żywnie podoba, byle tu już nie wróciła.

Rozkaz, señor.

Co? — ryknął herszt. — To tak mi dziękujesz?

Roberto oblizał się czerwonym językiem.

Dziękuję, señor.

115

Masz tu pieniądze na drogę.

Rubriz wyjął skórzany worek, ściągnięty rzemykiem i rzucił w powietrze. Ciężar upadł na stół z głuchym metalicznym pobrzękiem.

Berto wziął worek i rozwiązując rzemień, zapytał:

Ile mam wziąć?

O, Berto, Berto, Berto! Tobie tylko mogę ufać. Reszcie nie dowierzam. Tylko ty masz krew za wodę. A jednak starzejesz się i podupadasz na rozumie. Głupcze, czyż nie jesteśmy braćmi?

Rubriz usiadł prosto. Ręce suwały po poręczach krzesła. Berto zważył worek, oblizał znów usta, znów się uśmiechnął.

Dziękuję, señor.

Wynoś się. Pamiętaj, żeby się żywa dusza nie dowiedziała. Ani mru-mru! Jeżeliby cień pogłoski obił się o uszy Tonia — słyszysz?

Słyszę, señor.

Ach, Berto, kiedy patrzę na twoją siwiznę i wspominam nasze wspólne przeprawy — ha! ani ty mnie nigdy nie zawiodłeś, ani ja ciebie! Ile to tałatajstwa wyprawiliśmy na tamten świat, ile złota nagrabili... Słowo daję, bliższy mi jesteś niż moja własna krew. Zaczekaj. Pójdziemy razem, bo muszę coś powiedzieć ludziom, którzy pilnują Lavery'ego. Wiesz, o co chodzi? Będzie się rozumiało, że odwieziesz dziewczynę z ojcem nad Rio Grande i wrócisz z okupem. Jeżeliby w drodze napadli cię w górach obcy bandyci i uprowadzili zakładników, to nie będziesz za to odpowiadał.

Oczywiście, że nie, señor — odparł Berto nie przestając się uśmiechać.

Rubriz wstał, gdy przed domem zagadało kilka głosów. Drzwi otworzyły się i Montana poznał policjanta, niskiego towarzysza tamtego wysokiego, z pokiereszowaną twarzą. Policjanci umieją tropić.

Mały tropiciel zagadał i gdy mówił, czarne błyszczące wąsiki jeżyły się groźnie.

Bądź spokojny, señor Rubriz. Przychodzę jako przyjaciel, bo na raz gonię tylko jednym tropem. Tym razem poszukuję jankesa.

116

XXIV

Przed chwilą jedna tylko postać rysowała się na pierwszym planie. Teraz Montanie wydało się, że mały buldog-policjant jest niebezpieczniejszy. Co prawda nie miał inteligencji, siły i zbrodniczej przebiegłości Rubriza, ale za to był cierpliwy jak morze.

Rubriz zażądał wyjaśnień. Gdy jego lwi ryk umilkł, ogromny Meksykanin z prawie czarną twarzą jął opowiadać o samotnym jeźdźcu, który przedarł się do doliny, dowodząc, że został wezwany... Czyż można było przypuścić, że to był właśnie ów jankes, który pochwycił Tonia i potem...

Herszt nie słuchał do końca. Wyciął wartownika w twarz kolbą rewolweru z takim rozmachem, że nieszczęśnik wyleciał przez drzwi jak z procy. Ciało runęło z odbiciem na podłogę korytarza. Na pewno twarz miał oszpeconą na zawsze.

Rubriz przeskoczył przez niego, klnąc i sypiąc rozkazami. Przeszukać dolinę i dom — wszystkie kąty!!! Wołał, że nie pragnie niczego więcej, tylko dostać w ręce tego jankesa!

Gdy rozwrzeszczana zgraja wysypała się z domu, Montana wymknął się ze stajni niby mały drapieżnik z nory niedźwiedziej, gdy wraca niedźwiedź. Na dworze huczały nawoływania i tupotały nogi. Montana rozumiał, że dolina będzie przeszukana do ostatniego zakamarka.

Podskoczył, uczepił się belki, wystającej z dachu końskiej szopy i rozbujawszy ciało, zarzucił nogi na dach. Legł płasko jak przylepiony.

Okienko poddasza świeciło matowym odbiciem światła. Montana podczołgał się ku niemu. Otwarte! Nie namyślał się. Wiedział, że za dziesięć sekund bandyci przyjdą zajrzeć na dach, a wtedy kule byłyby w robocie. Prześlizgnął się przez okienko i znalazł się oko w oko z Ruth Lavery.

W tej chwili ta ładna dziewczyna była brzydka. Krzyk trwogi zamarł na otwartych ustach. Oczy wyskakiwały z orbit. Stała z wyciągniętymi rękami, ze sztywno wyprostowanymi palcami.

Spokojnie, spokojnie! — rzekł. — Opamiętaj się i usiądź.

Posłuchała. Upadła na krzesło bezwładnie, całym ciężarem. Gdyby tam nie stało, może by się przewróciła.

117

Osy się wyroiły — zażartował. — Schroniłem się tutaj, bo nie miałem gdzie. Nie gniewasz się?

O! Dicku! — zawołała. — O! Dicku, Dicku! Co się stało?

Montana, nie odpowiadając, rozejrzał się po izdebce. Pusto jak w grobowcu. Nie byłoby się gdzie schować. Małe żelazne łóżko, maleńka umywalnia, dzban z wodą... Ściany ceglane, niepobielane, podłoga z desek jako tako wyrównanych siekierą. Gdyby nie sufit, zdawałoby się, że to nie izba, lecz jaskinia. Gruby słup, wychodzący ze środka podłogi, podpierał sufit. Szerokie belki sufitowe spotykały się promieniście nad słupem. Układ ten przypominał pajęczynę. Młokos przyglądał się wszystkiemu z uczuciem szczególnego oderwania. Ilekroć spodziewał się umrzeć, zawsze działo się z nim to samo. Zawsze rozglądał się bacznie, gdzie jest. Tym razem wrażenie było bardzo silne. Już słyszał w wyobraźni trzeszczenie schodów pod łomotem wielu nóg. Już widział otwierające się drzwi. Plunie z kąta w tłum ołowiem, ale wepchną się i tak. Rój ciemnych postaci. Gdy Rubriz prowadzi lub popędza, nikt się nie waha. Złapią Montanę. Człowiek, rozciągnięty na podłodze, nie może się uchylić przed kulami. Któraś zawsze trafi, czy to w kark, czy we wnętrzności. W pierwszej chwili ciało od kuli drętwieje. Tak, w pierwszej chwili nie czuje się wielkiego bólu.

Zwrócił się do Ruth.

Przygotuj się na nieprzyjemności. Wiem, że jesteś dzielną dziewczyną. Nie strać głowy.

Stała i wyciągała do niego rękę dłonią do góry ruchem dziecka. Dziwiła się, skąd się wziął, ale jego obecność natchnęła ją wiarą, że skoro jest, to wszystko będzie dobrze. Więc przemówił ostro. Nie przez okrucieństwo, lecz żeby się przekonać, jak dalece jest odważna i ile zniesie.

Nie jestem wcale Dickiem Lavery. Znamię na łopatce kazałem wytatuować. Chciałem się wyspowiadać wcześniej, ale zabrakło mi odwagi. Prawdziwego Dicka Lavery'ego widziałem raz, tutaj, w kraju Meksów. Wyruszyłem go szukać, ale twój ojciec pogonił za mną. W tej chwili jest uwięziony w piwnicy tego domu. Ja wlazłem na poddasze, a twój brat jest gdzieś pośrodku. Dick Lavery to nikt inny tylko Tonio Rubriz.

118

W morzu żyją przezroczyste stworzenia. Młokos widywał je w szklanych akwariach. Taki stwór przepuszcza błękitną barwę wody morskiej jak szkło. Wewnątrz galaretowatego organizmu zaznaczają się ciemne ośrodki życia. W taki sposób moralnie przezroczysta była Ruth. Życie wybłyskiwało z niej świetliście w ucieczce przed pomroką strachu.

Wstała i zajrzała mu w twarz.

Dobrze. Rozumiem. A co myśli prawdziwy Dick?

Jeszcze się nie otrząsnął z Tonia. Wie, że jesteś jego siostrą, a ranczer Lavery ojcem, ale woli być Rubrizem. Byłem świadkiem sceny prawdziwie dramatycznej.

Montana usiadł, zaczął skręcać papierosa, spostrzegł się i schował przybory do kieszeni. Na dworze grzmiały to tu, to tam końskie kopyta. Głosy przybliżały się i oddalały z szybkością pędzących koni, zmieniając natężenie jak kościelne dzwony, gdy w niedzielny poranek mijać w galopie kościół. Gdy się przybliżać, biją, biją coraz potężniejszą zapowiedzią zbawienia, ale gdy się oddalać, serca ich uderzają w ołów, głos staje się martwy, bezdźwięczny. Młokos miał żywo w pamięci to wrażenie i teraz głosy ludzkie grały mu w uszach jak dzwony.

Tonio prosił Rubriza, żeby was — ciebie i ojca — puścił wolno. Mateo niby się zgodził, ale zaraz potem wezwał niejakiego Roberta, starego draba, podobnego do jadowitej jaszczurki i polecił mu wywieźć was w góry, z tym żeby niczyje ucho więcej o was nie usłyszało. Na razie sprawa tak się przedstawia.

Po chwili milczenia Ruth zapytała:

A może zgaszę lampę? Może lepiej będzie zgasić, jeżeli mają przyjść ciebie szukać? Może zgaszę i udam, że śpię?

Takie wrzaski musiały cię wypłoszyć z łóżka. Ale możesz siedzieć po ciemku. Zgaś lampę.

Ruth pochyliła się nad lampą. Zobaczył przelotnie jej ściągnięte czoło i złożone do dmuchnięcia usta. Dmuchnęła. Izdebkę zalała ciemność, która odbiła się od jego umysłu jak od ściany, bo w myślach widział ją jak w świetle.

Ciemności sprawiły, że hałasy zaczęły dochodzić wyraźniej, nie tyle z dworu, ile z wnętrza domu, gdzie głosom towarzyszyło trzeszczenie podłóg.

119

Hej! Hej! Hej! — krzyczał jakiś jeździec, zbliżając się ku domowi. — Koń się znalazł, musi być gdzieś niedaleko.

Odpowiedział chór gromkich potakiwań.

Twój koń? — usłyszał Młokos tuż nad ramieniem i zdziwił się, że Ruth stoi przy nim.

Słuchaj no.

Słucham — odpowiedziała.

Chcę ci coś powiedzieć.

Słucham. No, co — Montana?

Chciałem — tego... to jest... ty i twoja matka... — Milczenie, a potem krótkie: — Ech, doprawdy...

Nic, nic — szepnęła Ruth. — Nie potrzebujesz kończyć. Gdzie twoja ręka, Montana?

Podał rękę, którą znalazła. Przez okienko padała skośna smuga księżycowego światła, na którego tle postać dziewczyny odcinała się czarną sylwetką.

Gdyby nie my, nie byłbyś teraz w potrzasku.

O, daj spokój — szepnął.

Dobrze, dobrze. Ale czy nie ma żadnego sposobu, żadnego ratunku?

Mam złe karty. Sama widzisz. Nie ma z czego wyjść.

Gdybyś się położył na belkach nad słupem, może by cię nie wypatrzyli. Od lampy i od latarni chodzą cienie po suficie i po ścianach i ludzie widzą tylko to, na co są przygotowani. Nie posądzą cię o tak niedorzeczny pomysł.

Właśnie, że tak — roześmiał się. — A wiesz, dlaczego?

Bo zrobiłeś sobie opinię chytrego człowieka.

Właśnie. — Młokos zaśmiał się cicho. — Mają mnie tutaj za lisa.

Muszę ci coś powiedzieć, Montana.

Mów.

Chciałabym... chciałabym...

Mów — wszystko, co chcesz, bo niedługo spadnie na nas milczenie.

Jakoś nie mogę.

To nic. W porządku. Słuchaj... Jesteś dzielną dziewczyną.

Jeżeli ty tak uważasz, to chyba prawda.

120

Boisz się, ale to nic. Młoda dziewczyna nie może się równać z mężczyzną. I tak jesteś dzielna.

Ja się nie boję.

O, boisz się. Głos ci drży. Ale jako kobieta — jesteś usprawiedliwiona. Chciałem ci coś powiedzieć.

Ależ ja się nie boję. Nie masz prawa posądzać mnie o...

Cicho, mała. Chcę ci coś powiedzieć. Nie nazwiesz mnie czułostkowym smarkaczem?

Usłyszał, że złapała nerwowo oddech.

Nie, Montana.

Nie znoszę czułostkowych zabijaków, którzy w razie czego tracą głowy i sypią dobranymi słówkami. Chciałem powiedzieć tylko tyle, że twoja matka to wspaniała kobieta.

Ruth milczała. Chwilę czekał i ponieważ się nie odzywała, ciągnął dalej:

W życiu nie widziałem piękniejszej kobiety. Jeżeli wyjdziesz z tej meksykańskiej awantury, powtórz jej to, dobrze? Będę ci wdzięczny. Powiedz, że ja to mówiłem. W życiu nie spotkałem piękniejszej kobiety. Słuchaj. No, daj spokój.

Przecież ja nic nie mówię.

Płaczesz. To, że drżysz, ujdzie, bo jesteś kobietą. Ale płakać nie wolno. Rozumiesz?

Tak.

Grzmiąca fala wrzasku wlała się do domu.

Za minutę tu będą — mruknął Młokos. — Idź do kąta, tam. Do widzenia, Ruth. Bóg z tobą.

XXV

Młokos stanął pod ścianą. Postanowił, że umrze stojąc, że będzie strzelał. Lepiej tak, niż leżeć.

Ruth podeszła znów i stanęła przy nim. Czuł zapach dobrych perfum. W pokoju panował teraz szary mrok. Ruth miała skutkiem tego szarą twarz, ale dostrzegł lśnienie jej oczu.

Do kąta! — rozkazał. — Żywo!

Jeżeli nie schowasz się pod sufitem, nie ruszę się z miejsca.

121

Chcesz mnie wystrychnąć na dudka? — zapytał, ale wiedział, że nie dojdzie z nią do ładu. Z kobietą nie warto dyskutować. Podskoczył, chwycił za belkę i podciągnął się do góry. Legł płasko nad słupem. Coś prawie nieuchwytnego, lecz jakby lepkiego objęło mu twarz. Coś przebiegło po policzku, po głowie, po karku. Pająk uciekł z pajęczyny. Brr! Młokos znosił węże, ale do pająków miał wstręt.

Kroki na schodach. Pukanie do drzwi.

Proszę — odezwała się Ruth.

Weszli, nim dokończyła słowa. Nieśli trzy latarnie. Rubriza nie było. Rozkazy wydawał młody Meksykanin, chłop jak tur. Podszedł prosto do dziewczyny.

Gdzie jankes?

Nie wiem — odpowiedziała zalękniona. — Jestem sama.

Szukać! — huknął.

Ale gdzie szukać? Kręcili się w kółko. Każdy zajrzał pod łóżko i za łóżko. Dwaj odsunęli malutką umywalkę. Inni wyjrzeli przez okienko. A Młokos tymczasem leżał sobie na belkach, zbyt wąskich, żeby go mogły zasłonić całkowicie. Spoglądali w górę, lecz go nie zobaczyli. Ruth miała słuszność. Nie zobaczyli, bo nie spodziewali się zobaczyć.

Dlaczego siedzisz po ciemku? — zapytał rosły drab.

Zlękłam się i zgasiłam lampę. Taki hałas się zrobił...

Więc zgasiłaś lampę ze strachu? — I nie czekając na odpowiedź odwrócił się. — Głupie te jankeski, jeszcze głupsze od jankesów. Nie ma, co?

Ktoś wbiegł po schodach trzema lekkimi susami i stanął w progu zadyszany. Był to Tonio. Obrzucił izdebkę spojrzeniem prędkim jak błysk miecza.

Precz stąd!

Jego tu nie ma, Tonio — zaczął olbrzym. — A...

Tonio był prawie tego wzrostu co Montana. W odpowiedzi pochwycił barczystego draba i wyrzucił za drzwi. Schody zatrzęsły się pod ciężarem walącego się ciała. Łomotowi towarzyszyła litania przekleństw. Pozostali wynieśli się szybko, obchodząc naokoło Tonia, który wziął latarnię od ostatniego i zamknął drzwi.

122

Wyrzucenie ogromnego draba mogło narazić Tonia na gniew Rubriza, lecz nie obawa przed przybranym ojcem sprawiła, iż oparł się o ścianę, dysząc ciężko. Ponieważ przyciskał rękę z latarnią do piersi, światło falowało równo z żebrami, a druciana rączka chrzęściła. Popatrzył na siostrę.

Ta banda... — Machnął ręką. — Przepraszam. Przyleciałem, jak tylko usłyszałem, że tu są. Czy który cię dotknął?

Nie.

Młokos obserwował ich spod sufitu niby jastrząb. Ruth przybliżyła się do brata drobnymi kroczkami.

A może który powiedział coś niegrzecznego? — zapytał z chrapliwym chrząknięciem Tonio.

Ach, nie.

Dzięki Bogu!

Ruth zatrzymała się koło stołu. Tonio złapał za klamkę i otworzył szybko drzwi, chcąc uciec. Wtem przystanął, zawrócił...

Będziesz bezpieczna. Nic ci się nie stanie. Nie masz się czego obawiać.

Ja się o siebie nie martwię. Trapię się o kogoś innego, o tego, co pomagał cię szukać, Dicku. Jemu teraz grozi okropne niebezpieczeństwo.

Młokos uśmiechnął się zaciętymi ustami. Podobało mu się to „Dicku”, wtrącone zdawkowo między dwa zdania.

Dzielna dziewczyna, mądra dziewczyna — pomyślał.

Ha! — odpowiedział Tonio — kto walczy, ten ryzykuje. A... — Tu, uświadomiwszy sobie, że nazwała go po imieniu, zapytał z jękiem: — To ty wiesz, kim ja jestem? Kto ci powiedział?

Montana.

Więc on tu był?

Był i jest. Montana, zejdź.

Młokos zdębiał. Czyżby zdrada? Ale przynajmniej był przygotowany. Rzucił z mroku pod sufitem ostrzeżenie:

Ręce przy sobie, Tonio.

Tonio spojrzał ku niemu dziwnie obojętnie.

Już raz mnie skompromitowałeś — odrzekł. — Teraz mi wszystko jedno.

123

Montana zsunął się z belki, zawisł na jednej ręce i zeskoczył miękko na podłogę.

Czemu nie schowasz rewolweru, Montana? — zapytała Ruth. — To mój brat. Chyba nie masz się go co obawiać?

Mówiłem ci przecież, że Tonio jest po stronie Rubriza. Tonio, idź do stołu, odwróć się do mnie plecami i podnieś ręce.

Dick, stój w miejscu! — rozkazała dziewczyna. Podbiegła do Montany i odebrała mu colta. — Źle czynisz — szepnęła. Młokos zaciął zęby, lecz nie mógł pohamować drgania dolnej szczęki. Był tak wściekły, że nie mógł się odezwać. W tej chwili było mu po prostu wszystko jedno, czy go zabiją, czy nie. Ale spojrzawszy nad jasną głową dziewczyny zauważył, że Tonio stoi ze zwieszoną głową i ani myśli strzelać.

Ha! Ruth już raz wystąpiła z dobrą radą. Może i teraz ma słuszność.

Pomyliłeś się, Montana — dodała Ruth. — Naturalnie nie mogłeś wiedzieć, że Dick potrzebował po prostu czasu do namysłu. Nie mogłeś wiedzieć, bo nie jesteś Lavery.

Podeszła do Tonia i uśmiechając mu się w oczy, ujęła go pod rękę.

On nie mógł cię zrozumieć, drogi Dicku — szepnęła. — Ale ja rozumiem.

Tonio podniósł wolno głowę. Wzrok miał dziki.

Chyba Bóg wie, co mi wypada uczynić, bo ja nie wiem — westchnął ciężko.

Bóg cię oświeci — odpowiedziała Ruth.

Młokos wyjrzał przez okienko na księżycową noc. Harmider głosów i łomotu nóg znów wylał się z domu. Śmignęło dwóch jeźdźców na jedwabiście lśniących koniach.

Jeżeli możesz się nią zaopiekować, Tonio, to ja się wyniosę — powiedział.

Dicku, czy chcesz, żeby on zginął? — przeraziła się Ruth.

Młokos wsunął głowę w okienko.

Señor! — rzucił szeptem Tonio. — Zaczekaj! Zaczekaj!

Młokos wyprostował się i obejrzał na rodzeństwo. Ruth i tym razem miała słuszność. Chyba była nieomylna. Tonio chwycił go za ramię jedną ręką, a drugą — siostrę.

124

Nie potrzebujesz mówić, Dicku — szeptała dziewczyna. — Rozumiem, co musisz przeżywać. To tak, jakbyś się rodził drugi raz, ale tym razem przyjdziesz do siebie.

On mnie zhańbił, on mnie pokonał — rzekł Tonio. — Powiedz mi, czy to dobry człowiek?

Pytanie było zabawnie naiwne, ale Młokosowi nie chciało się bynajmniej śmiać.

Sam nie możesz poznać, Dicku?

Tonio spojrzał na siostrę.

Ty jesteś dzielna, szczera, piękna i dobra.

Dicku, on tu przyjechał, żeby cię sprowadzić z powrotem do nas, w twoje rodzinne progi. Czy przypuszczasz, Dicku, że najemny zbir by tak postąpił?

Ciągle mówiła to imię i za każdym razem Tonio zaczynał drżeć ze wzruszenia. W końcu odpowiedział:

Rodzice dali mi życie, a Mateo Rubriz uratował mi je wiele razy. Jestem Meksykaninem. Jego honor to mój honor.

O, nie — wtrącił Montana. — Obiecał ci, że każe odesłać bezpiecznie twego ojca i siostrę do domu, a tymczasem powierzył oboje zbójowi, który ma ich zabrać w góry i zamordować, żeby już nigdy nie mogli stanąć między nim i tobą.

Tonio krzyknął za głośno:

Jeżeli jeszcze raz...

Cicho! — przerwał Montana. — Ja nie kłamię. Cóż ty mnie obchodzisz, człowieku? Nic. Narażam życie w tej awanturze i tyle mam z tego. Ale słyszałem wszystko, gdy odszedłeś od ojca. Rubriz wezwał starego Roberta. Jemu to zlecił.

Dwoje ludzi... — zaczął Tonio.

O, idź do piwnicy i zobacz — zniecierpliwił się Montana. — Już tam Roberto siedzi na straży.

Zamordować — oboje? — szepnął Tonio.

Z miłości do ciebie, Tonio. Jesteś pożyczonym synem, ale zdaje się, że jedynym. Cóż to dla niego dwa morderstwa, byle cię mieć? Nic. Gdyby twoja matka tutaj była, też by się z nią załatwił.

Tonio wyciął Montanę w twarz lewą ręką, podczas gdy prawą wyrwał z pochwy rewolwer.

Ty psie! — zasyczał.

125

Młokos nawet nie sięgnął do kolby.

Pobędziesz trochę wśród swoich, Tonio, to nabierzesz innych obyczajów — odrzekł.

Tonio, nachylony w przód, wydawał się bliski morderstwa. Nagle głos siostry wdarł się w wir jego krwawych myśli.

Dicku, Dicku, Dicku...

Opanował się z wysiłkiem.

Jestem niewdzięcznikiem, z kimkolwiek mam do czynienia — jęknął. — Zaczekajcie tutaj. Jeżeli Roberto naprawdę pilnuje w piwnicy señora — mojego ojca...

Wybiegł z pośpiechem. Montana, żeby się trochę uspokoić, pozwolił sobie na papierosa. Ruth usiadła. Płakała. Po chwili urywane szlochanie ustało, tylko oddychała głęboko.

Montana. On już jest nasz. My zwyciężyliśmy.

Cieszę się, że przestałaś beczeć — odparł Młokos. — Jesteś sprytna, poratowałaś mnie, ale co teraz? Myślisz, że wydostać się z rąk Rubriza to drobnostka?

Wszystko mi jedno. — I Ruth podniosła ręce gestem nieprzytomnej radości. — Jeżeli umrzemy, to on zginie razem z nami jako Lavery.

XXVI

Gdy Tonio przechodził przez sień, Mateo Rubriz, który spacerował przed domem, zobaczył go przez otwarte drzwi i przywołał do siebie. Banda rozpierzchła się, tylko dwaj jeźdźcy czekali w pobliżu przy koniach na rozkazy.

Rubriz był w świetnym humorze. Zatoczył ręką na prawo i na lewo.

Rozesłałem wszystkich — oznajmił. — Przeszukują stoki doliny i wzgórza. Jankes pieszo daleko nie ujdzie. Nasi chłopcy wypatrzą go jak sowa mysz w noc księżycową. Nie bój się, Tonio. Proś Boga, żeby go przywiedli żywego, żeby się jeszcze życie kołatało w łotrze, to mu się odpłacisz, co, synku? Ale ty nie umiesz rozkoszować się zemstą, Tonio, nie nauczyłeś się. Szkoda! Ludzie są mocni, ale ból jeszcze mocniejszy. Ludzie są ze stali, ale ból jest jak ogień, od którego stal

126

topnieje. O! Miewałem w rękach bohaterów, którzy płakali na torturach jak dzieci. Może z wiekiem zrozumiesz te rzeczy. Tonio, nie odpowiadając, chciał wejść do domu.

Zostań ze mną. Dokąd chcesz iść? Zostań. Niedługo zagrzmią strzelby, bo go tam wytropią. O! Hola! Hola! Czy słyszysz?

Rubriz wybiegł kilka kroków na światło nasłuchiwać. Istotnie, z oddali, od strony zachodu dobiegł grzechot wystrzałów.

Strzelają, ale przecież nie do Montany. Toniowi usta drgnęły. Chrząknął i poszedł otworzyć drzwi do piwnicy. Schodki prowadziły w dół. W głębi migotało w mroku światło latarki.

Kto tam? — zawołał Roberto.

Tonio oparł się o ścianę. Roberto! A więc Montana powiedział prawdę. Tonio wiedział, że Roberto był narzędziem Rubriza do najkrwawszych poruczeń. Roberto, zaufany stary zausznik swego pana, lubował się osobiście w okrucieństwie i życie ludzkie znaczyło w jego oczach tyle, co życie królika. Tonio oparł się mocniej na drżących rękach. Myśli jego zwróciły się w przeszłość. Widział twarz nie Roberta, lecz Rubriza, zmienną tysiącem nastrojów, przeważnie dzikich. Sławny zbój był zdolny do takiego czynu. Natura jego składała się głównie z gwałtownych, okrutnych odruchów. Ponieważ jankesi chcą mu zabrać syna, trzeba ich sprzątnąć i będzie spokój.

Kto tam? Odpowiadaj! — krzyknął Roberto.

Tonio — odpowiedział schodząc w zimną, wilgotną, zatęchłą atmosferę rozległej, niskiej piwnicy. Po bokach stały wzdłuż ścian butelki z winem. Pod ścianą w głębi siedział Richard Lavery z rękami w kajdankach. Stary Roberto postąpił ku idącemu młodzieńcowi z krócicą w rękach.

Czego tu chcesz, Tonio?

Zobaczyć jankesa.

Stój. Stąd go widzisz.

Czy to twój łup? Boisz się, żebym go nie dotknął?

Moja rzecz, czy się boję, czy nie. Stój!

Roberto, jedyny z bandy, nie był we wszystkim posłuszny Toniowi. Nieraz Tonio skarżył się przed Rubrizem na opryskliwość i niezależność starego zbója. Rubriz odpowiadał wymijająco:

127

Starego psa nie nauczysz nowych sztuczek. Nie podchodź Roberta od ślepej strony, bo cię ukąsi i niełatwo popuści.

Słowem, Roberto był faworytem, powiernikiem, przyjacielem herszta. Toteż śmiało stawił czoło smarkaczowi.

Tonio spojrzał poważnie nad jego ramieniem na spokojną, niewzruszoną twarz ojca. Tak, ten człowiek bez mrugnięcia przyjąłby śmierć w jakimś ciemnym przesmyku w górach z rąk mordercy.

No cóż! Wasza wola, Roberto. Wy zawsze stawiacie na swoim — rzekł Tonio.

W starej głowie więcej oleju niż w młodej — odparł Roberto. — Po coś tu przyszedł?

Chciałbym coś zabrać jankesowi.

Co takiego?

Złoty ołówek — odpowiedział Tonio.

Złoty ołówek? — Roberto uśmiechnął się pogardliwie. — Dobrze, dam ci. Pewnie ma w kieszeni?

Lavery, słysząc żądanie syna, podniósł brwi. Roberto odwrócił się i nachylił nad więźniem.

Tonio dał koci krok i skoczył. Nie zdradził się najlżejszym szmerem, ale Roberta musiało coś tknąć, gdyż odwrócił się raptownie. Skutkiem tego zamiast w tył czaszki, dostał kolbą rewolweru w samo czoło.

Ostry trzask — pod Robertem ugięły się kolana. Chciał podnieść strzelbę, lecz Tonio wytrącił mu ją z rąk. Roberto otworzył usta bez dźwięku, oczy się zamgliły. Osuwał się wolno na ziemię. Na koniec silny dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Padł na twarz.

Tonio związał mu ręce i nogi i zakneblował usta. Wyjąwszy klucz z kieszeni, odemknął kajdanki więźnia. W trakcie tej czynności, mówił szybko:

Señor Montana jest na górze z twoją córką, señor. Większa część poluje na niego na skrajach doliny. Musimy we czworo dopaść koni i zmykać na łeb na szyję. Señor gotów?

Sprężynowy zamek otworzył się ze szczęknięciem i Lavery wstał. Nikt pewnie nie miał więcej powodów do wdzięczności i szczęścia. To, co się rozegrało teraz przed jego oczyma, powiedziało mu, że Tonio jest jego synem nie tylko z krwi. Ale nie mógł przemówić, skinął głową. Czuł, że ma w tej chwili twarz z kamienia, i że Tonio jest głęboko

128

zawiedziony tym, iż z ust jankesa nie padło ani jedno słowo ufności czy czułości.

A jednak zdobył się tylko na skinienie.

Ale ostatecznie gadatliwość jest udziałem kobiet. Jeżeli Bóg, losy i odwaga pozwolą mu przeprawić się z synem za Rio Grande na ranczo, matka pomówi z Dickiem. Matka znajdzie potrzebne słowa.

Lavery westchnął, zobaczywszy w oczach syna urazę.

W drzwiach do sieni Tonio rzekł:

Tamtędy idzie się do końskiej szopy. Koń... córki też tam stoi. A oprócz tego trzy gniade klacze, które są moją własnością. Rącze bestie. Idź, señor, siodłać — piorunem. Przypuszczam, że nikt nie przeszkodzi. Ja pójdę na górę po tamtych. Masz señor, broń — nie? To proszę.

Wepchnął ranczerowi w rękę rewolwer. Lavery skinął głową i pobiegł do szopy. Tonio chwilę za nim patrzył, po czym ruszył na górę. Ruth i Montana zrozumieli bez słowa, o co chodzi. Zeszli po schodach z cichym pośpiechem. W sieni mignęły im za otwartymi drzwiami szerokie bary Rubriza. Ale zbój nie wiedział, co się dzieje. Pochłonięty śpiewem, zapomniał o czujności.

Trójka dopadła do szopy. Dwa mustangi już były osiodłane. Młokos rzucił szybko siodło na karą. Przyciągał popręgi z taką siłą, że kobyła stękała. Wsiedli przed wrotami w ostrożnym milczeniu. Patrzyli jedni na drugich, bo mogli się już więcej nie zobaczyć. Tonio pomógł wsiąść siostrze.

Każda sekunda była droga, mimo to zajrzał jej przeciągle w twarz. Może w tym momencie dusza jego wyrwała się długiej przeszłości i wstąpiła całkowicie w nowy byt. Z uczuciem przycisnął do twarzy rękę siostry.

Skoczywszy w siodło, objął komendę:

Ja przodem, wy za mną. Stępa. Od tamtej kępy drzew ruszę galopem do parowu. Trzeba dobrze wyrywać, żeby się tam przedrzeć. Señorita w tyle. Ja i Montana pierwsi. Wio!

Młokosa uderzyło to, że Tonio jeszcze nie śmiał nazywać siostry po imieniu. Montana westchnął radośnie, że los wynagrodził jego trudy, zwróciwszy syna i brata rodzinie. Dzielna rodzina — stalowe natury, giętkie, a twarde. Jakiekolwiek czyny Tonio popełnił w przeszłości,

129

dusza jego pozostała szlachetna. Mógł się oczyścić, mógł się odrodzić.

Młokos poczuł się nagle przy nim nędzny i podły.

Konie szły stępa. Zaniepokoił się, że jego mustang jest zbyt wąski w piersi. Wytrzymały wierzchowiec powinien mieć szeroką pierś, a Montana dużo ważył. Jednak mustang daje się dobrze poznać dopiero w drodze. Młokos umieścił się dobrze w siodle. Uniósł się lekko w strzemionach, żeby koń mniej odczuwał ciężar. Nie dowierzał mu. A jednak Tonio wybrał te trzy gniade jako najlepsze.

Dojeżdżali do kępy, gdy od strony domu doleciał chrapliwy wrzask zgłuszony murami.

Na pewno Roberto.

W drogę! — krzyknął Tonio, ruszając z miejsca cwałem.

Montana spóźnił się może o ułamek sekundy. W mglistym blasku księżyca mignął mu front domu z oświetlonym oknem. Szyby wydawały się z przydymionego szkła. Trzej ludzie akurat wpadli w drzwi.

Ruth jechała bardzo dobrze i pewnie, wprawnie powodując koniem. Ranczer siedział w siodle jakby uważał, że pochylenie się w przód dla zmniejszenia oporu powietrza, byłoby uszczerbkiem dla jego godności. Tonio leżał na grzbiecie konia indiańską modą. To była najlepsza jazda. Młokos znał się na tych rzeczach.

Gnali cwałem. Ziemia zdawała się unosić i sunąć ku ich twarzom. Wtem w oddali zakrzyczał oszalały głos:

Tonio! Tonio! Tonio!

Ale już było o godzinę za późno, żeby ten głos mógł odwołać Tonia. Nawet w pewnym sensie za późno o dwadzieścia lat. Jednak za każdym zawołaniem Tonio mocniej przypadał do końskiej szyi.

Z lewej strony zakrzyczały inne głosy. Zobaczono ich. Za chwilę ruszy w pogoń cała banda Rubriza razem z podobnym do buldoga policjantem.

Wpadli między drzewa u wylotu parowu z szumem i tętentem, jakby wiatr wył, jakby ziemia grzmiała. Z zarośli wyskoczył wartownik na mustangu:

130

Kto jedzie? Stać, bo...

Trudno byłoby żądać od Tonia, żeby strzelał do niedawnego kolegi. Wziął to na siebie Młokos. Meksykanin zleciał z siodła, a oni runęli w następny jar.

XXVII

Młokos wzniósł oczy ku górom San Carlosa. Dotąd wydawały mu się ogromnym, groźnym, tajemniczym labiryntem, bo ich nie znał. Teraz, nasłuchując tętentu i nawoływań pogoni, westchnął do tych szańców natury jak do oddanych przyjaciół, którzy są gotowi ratować swoich w każdej potrzebie.

Ale był niespokojny. Tonio jechał przodem jako przewodnik; był w tych górach jak u siebie w domu. Konie mieli dobre. Jednakże banda Rubriza miała z pewnością co do jednego świetne wierzchowce-mustangi, zżyte ze swymi panami; co więcej, bandyci byli przeważnie chudzi, podczas gdy Młokos miał wagę i ranczer z synem także.

Widocznie Tonio myślał to samo, gdyż pełne pół godziny nie zwalniał biegu, skręcając w kaniony to w prawo, to w lewo, w celu zmylenia pogoni od początku. Zatrzymali się w wąskiej gardzieli. Mustangi dyszały głośno, a daleki tętent przybliżał się powoli. Nagle spadł na nich burzą łomotu: pościg skręcił w ten sam kanion.

Nie udało się. Tonio z jękiem rzucił konia w galop. Ale w ten sposób nie mogli długo uciekać i wszyscy to rozumieli łącznie z ludźmi Rubriza, którzy gnali świeżym tropem, wyjąc jak sfora potępieńców. Gdyby nie było księżyca, uciekający mieliby szansę ratunku.

Tonio w pędzie zjechał się z Montana.

My we dwóch zatrzymamy się i zamkniemy przejście! — wrzasnął.

Młokos spojrzał na niego. Goniło ich dwudziestu drabów, wyborowych strzelców i jeźdźców.

Dobrze! — zgodził się.

Tonio dopadł do ojca. Montana nie słyszał, co mówili, ale i tak

131

zrozumiał treść rozmowy, gdy ranczer, potrząsnąwszy głową, ściągnął konia. Młokos zajechał go z krzykiem z drugiej strony.

Panie Lavery, bez głupstw! Chcecie nas wszystkich zgubić! Chcecie, żeby córka została bez opieki sama w Meksyku? Jechać — do diabła!

Dumna głowa ranczera odwróciła się wolno. Zimne oczy zatrzymały się na twarzy Młokosa. Nagle pochylił się lekko i dał ostrogę.

Ruth zrozumiała. Coś w jej postawie powiedziało Młokosowi, że zrozumiała.

Meksykanie zbliżali się w galopie. Zaczynali piszczeć jak kobiety. Gdy Meksykanie lub Indianie zaczynają piszczeć w ten sposób, znaczy to, że ogarnia ich morderczy szał. Tonio uścisnął rękę ojcu i przechylił się w siodle do siostry. Przy tym pędzie i przy kamienistym terenie musiał być zaiste świetnym jeźdźcem, by to uczynić. Objął dziewczynę wpół, a ona podniosła twarz, chcąc go pocałować.

Młokos nie odrywał od nich oczu. Może ta chwila zostanie jej na pamiątkę do końca życia. Naturalnie straszna wieść zabiłaby panią Lavery, ale ojciec i córka zostaliby przy życiu. Stalowe dusze nabrałyby jeszcze większego hartu. Od czasu do czasu czytaliby nawzajem w swoich oczach to wspomnienie, oglądaliby w pamięci obraz oświetlonego księżycem wąwozu, pokracznych kaktusów na skalnej ścianie, Tonia z obnażoną głową, z włosem rozwianym na wietrze, z piękną roześmianą twarzą... Tak, śmiał się, żeby dodać siostrze odwagi. Pocałował ją...

Uf! — mruknął Młokos ściągając swego wierzchowca. Mustang przysiadł i zatrzymał się z poślizgiem. Młokos zsiadł, złapał go za przednią nogę i rzucił na ziemię na bok, po czym usiadł mu na łbie za osłoną skały. Tonio uwijał się z prawej strony. Montana nie zważał na niego. Miał w ręku winchestera, a właśnie z czarnej gardzieli parowu wynurzyły się rozpędzone cienie.

Zaczął strzelać. Nienawiść prowadziła pocisk, nienawiść wykrzywiała drgające usta. Byle ich wybić jak najwięcej!

Trafił któregoś. Poznał po zmienionej intonacji wrzasków. Nagle zapadła cisza. Tętent kopyt ucichł, wycie ustało.

Z prawej strony dał się słyszeć głos Tonia:

132

Rubriz jest tam. Rozstawi ludzi wysoko z obu stron i zasypią nas kulami. Słuchaj, bracie!

Słucham — odparł Montana z pasją wpijając wzrok w ciemność kanionu.

Podrzyj kubrak. Okręć koniowi kopyta. Piorunem!

Młokos zrozumiał. Z gorączkowym pośpiechem owiązał szmatami twarde jak żelazo drobne kopytka mustanga, ale Tonio pierwszy uwinął się ze swoim. Prowadząc konie, sunęli pod samą ścianą w skośnym cieniu. Chwilami musieli wychodzić na chłodną, przeraźliwą jasność księżycową. Jak na złość kanion ciągnął się zupełnie prosto, a konie stawiały opór niby narowiste muły.

Z lewego przedniego kopyta Młokosowego konia zleciała owijka i każde stąpnięcie na kamień było słyszalne. Bali się jednak zatrzymywać, by zawiązać nowy gałgan.

Cisza wprost przygniatała. Kanion odgałęział się na prawo. Skręcili i skoczyli na siodła. Ruszyli truchtem, ale to jedno nieowinięte kopyto budziło piekielne echa. Mimo to poczuli się bezpieczniej.

Odwinęło się drugie kopyto, potem trzecie...

Czy banda Rubriza odkryła, że ptaszki uciekły?

Poniechawszy ostrożności, przeszli w galop.

Twego ojca i siostry już nie dogonimy, jeżeli nawet pojechali właściwą drogą — rzekł Młokos. — Musimy zawrócić i zabrać tamtych — Leffingwella i Turka. Ostatecznie nie możemy ich zostawić w tych górach.

Tonio skinął ręką.

Zjechali na miękki grunt, tłumiący stukot kopyt. Wtem w oddali słabo zadudniło. Banda znów wszczęła pościg.

Skręciwszy ze sześć razy z parowu do parowu, zatrzymali się nasłuchując.

Daleki tętent przycichł, jakby rozpływał się w księżycu. Raz jeszcze przyleciał powietrzem i skonał.

Ruszyli wolno jeden za drugim, Tonio na przedzie. Żaden się nie odzywał. Musieli oszczędzać koni, bo jakkolwiek na razie zmylili pogoń, to prawdziwe bezpieczeństwo mogli znaleźć dopiero za Rio Grande. Potrzebowali dobrych koni, wielu koni.

Lavery z córką mieli znaczne widoki na uratowanie się, gdyż cała

133

zaciekłość Rubriza skupiała się na Toniu. Chciał go zapewne dostać w ręce żywego lub umarłego, lepiej umarłego, żeby pod wpływem prawdziwej swojej rodziny nie zaparł się meksykańskiej duszy.

Nagle Młokos spostrzegł, że wjechali w dolinę, w której zostawił Faddena z towarzyszem. Są, draby, są! Leffingwell stał w blasku księżyca z rewolwerem w ręku. Turek Fadden ciemniał za nim w mroku. Leffingwell, poznawszy z daleka nadjeżdżających, wydał okrzyk ulgi i radości. Obaj o mało nie płakali ze szczęścia. Turek zaśmiewał się pijackim śmiechem, a Dżentelmen zacierał ręce i otwierał usta, z których jednak nie wychodziła ludzka mowa. Tylko więc chrząkał i mruczał. Na koniec wykrztusił, że oczekiwali śmierci. Młokos opowiedział krótko przebieg ostatnich zdarzeń. W odpowiedzi Leffingwell rzekł:

Ja już niczego nie pragnę, tylko wydostać się z tego przeklętego kraju. Niech diabli biorą pieniądze.

Młokos obserwował Tonia. Młody Lavery wydawał się jakby mizerniejszy. Kilka razy Młokos pochwycił w jego twarzy uderzające podobieństwo do matki. To spostrzeżenie napełniło go dziwną niechęcią i odrazą.

Wschodnia ściana kanionu jaśniała od księżyca. Dick Lavery rzekł:

Señor Leffingwell, señor Fadden, moi przyjaciele i ziomkowie, jeżeli nie zginę, postaram się was wynagrodzić, ale na razie musimy walczyć o życie. Mój ojciec...

Zabrakło mu głosu. Po chwili mówił dalej:

Mateo Rubriz ma stronników wszędzie w tych górach, ale skoro tylko wydostaniemy się na bardziej otwartą przestrzeń na północ, będziemy prawie bezpieczni. Musimy zamieniać czas na mile, bo inaczej — po nas. Jeżeli nas schwyta, umrzemy w najokropniejszych męczarniach. Montana, jeżeli przed wschodem słońca przedrzemy się przez przełęcz między tamtymi dwiema górami na północny wschód, to dwie trzecie niebezpieczeństwa zostanie za nami.

Młokos zdał się natychmiast na jego kierownictwo. Ruszyli niezwłocznie w stronę przełęczy, która im bliżej, tym stawała się głębsza. Brak koni był okropną przeszkodą w marszu, ale na szczęście w niecałe

134

pół godziny od wyruszenia natknęli się na małą równinkę z pasącymi się końmi. Tonio schwytał dwa na lasso dla siebie i dla Młokosa. Tamte osiodłane oddali Dżentelmenowi i Turkowi. Jechali na oklep; zamiast uzd założyli linki. Odtąd posuwali się prędzej.

Blask księżyca zaczynał słabnąć. Gwiazdy pogasły. Za górami na wschodzie zapalały się różowe reflektory. Wstawał dzień. Górale najbardziej kochają tę przedporanną godzinę, kiedy to niebo otwiera się najszerzej i wolne od zapory oślepiającego słońca i gwiazd, pozwala na krótko zajrzeć w seledynowobłękitne otchłanie wieczności. Nawet Turek spoglądał w górę, mrużąc jedno oko jakby celował.

Sygnały dymne — zagadał Dick Lavery. — Widzicie? Patrzcie, tam na południu!

Wysoko na widnokręgu, na tle rumianego błękitu wzbijała się długa smuga dymu niby rysa zrobiona kredą w kształcie znaku zapytania z trzema kropkami na dole. Gdy się zatarła, wzniosła się druga, także z trzema równymi białymi puszkami w dole. Na zachodzie i na wschodzie ukazywały się sygnały dymne innego rodzaju. Zachodni był tak daleki, że Młokos z trudnością go rozróżnił.

Turek otworzył usta.

Co to znaczy?

To, że musimy gnać na złamanie karku, przyjacielu — objaśnił Tonio, w którym dwojakie wychowanie zaszczepiło wdzięk, staroświecką powagę i wyszukaną grzeczność. — Wszyscy górale chętnie oddadzą życie za mojego... za Mateo Rubriza. Dużo ich jest, o, dużo. Będą szukali, choćby mieli zmarnować wszystkie konie. Pogonią za nami jak zgłodniałe orły. Tego, kto nas dogoni, Rubriz uczyni bogaczem.

A! — zastanowił się Leffingwell. — To tak?

Młokos nie zwrócił uwagi na te słowa, gdyż konie szły galopem. Do przełęczy! Do przełęczy! Stopniowo galop zwolnił w kłus, kłus w trucht, trucht w stępa, gdyż stok podnosił się coraz bardziej. Drzewa zostały w dole. Gdy znaleźli się na przełęczy, słońce zaświeciło im w same oczy. Dno przełęczy z czerwonego granitu było równe, jakby wyślizgane przez lodowiec. Wschodnia ściana błyszczała szkliście,

135

zachodnia pstrzyła się czarnymi cieniami. Niewysoko zaczynała się na stokach linia śniegów.

W prawo i w lewo odgałęziało się sporo parowów, większych i mniejszych. W jednym nagle zahuczało, zagrzmiało, grzmot przeszedł w tętent, w łomot kopyt po kamieniach... Przyśpieszyli biegu. Zza zakrętu wypadło sześciu jeźdźców, którzy na widok uciekinierów podnieśli dziki, iście indiański wrzask.

Młokos zauważył, iż Tonio zmierzył ich spojrzeniem pełnym pogardy. Ba! Nie przywykł uciekać przed byle garstką. Ale obejrzawszy się na Leffingwella i Faddena, potrząsnął głową. O walce nie mogło być mowy. Musieli uciekać.

Gnali co koń wyskoczy. Mieli tę dobrą wróżbę, że wierzchowce pościgu zdawały się gonić resztkami sił. Zakręt. Opoka urywa się, zaczyna się miękka ziemia. Zbocze idzie w dół. Konie wzięły nagły rozpęd.

Tamci wysypali się zza zakrętu. Krzyki zlały się w jeden lament rozpaczy i wściekłości. Młokos obejrzał się. Zeskakiwali z koni i padali na ziemię, by otworzyć ogień.

Rozproszyć się, rozproszyć! — wrzasnął Tonio skręcając szybko w lewo. Rozjechali się w długi rząd.

Paf! Paf! Paf!

Leffingwell podskakiwał w siodle, podrzucając łokciami jakby to były skrzydła. Fadden jechał przygarbiony jak dżokej. Młokos spojrzał na niego. Za chwilę znów spojrzał. Co to? Koń cwałuje bez jeźdźca. Turek został w tyle. Usiłował wstać na kolana. Młokos ściągnął z jękiem swego konia. Druga kula trafiła rannego. Padł martwy, a Młokos pognał dalej. Odetchnął.

Oto zbawcza zapora z wysokich skał. Strzelanina ucichła. Przed uciekającymi otworzyła się nagle miła dolina. Konie niosły się swobodnym kłusem.

Młokos zrównał się z Toniem.

Co to byli za jedni?

Hermozo ze swoimi Indianami — odparł Tonio i usta drgnęły mu skurczem bólu.

Leffingwell nadjeżdżał pokrzykując z uciechy:

Znów jesteśmy górą. Nie poradzą nam. Czuję w kościach, że zwyciężymy.

136

A Fadden? — zapytał Młokos prosto z mostu.

E, on zawsze był głupi. Do niczego. Teraz jego udział przypadnie mnie, bo tak się zresztą należało. I teraz we trzech łatwiej będzie uciekać.

Taką przemową pogrzebową był uczczony Turek Fadden.

Prawda — potwierdził Tonio. — Trzem łatwiej uciekać niż czterem, ale nie wtedy, gdy jeden jest ranny.

Ściągnął konia lewą ręką. Gdy się wykręcił, Młokos ujrzał, że prawa czerwieni się obficie krwią spływającą z ramienia.

XXVIII

Dolinę przecinały małe potoki wody śniegowej. Zaraz przy pierwszym zrobili postój. Leffingwell jęczał i klął w bezsilnej desperacji, podczas gdy Młokos odciął Toniowi rękaw kurtki, a potem koszuli. Własną koszulę podarł z pośpiechem na bandaże.

Leffingwell, wymachując rękami, rozwodził się nad położeniem:

No, jakże, nie damy rady. Jesteśmy pobici. Indianie — psy przeklęte! — zbyt celnie strzelają. Jesteśmy pobici. Zrozum, że mamy tylko jeden ratunek: wydać go Rubrizowi. Inaczej będzie z nami krucho. Bo cóż my z nim zrobimy?

Dobrze mówi — odezwał się Tonio. — Nie ma sensu, żebyście mnie z sobą wlekli. Zresztą nic mi nie będzie. Nie zrobią mi krzywdy. Mateo Rubriz nie podniesie na mnie noża.

Młokos zajrzał mu bystro w twarz.

Strzelali nie dla postrachu. Wiesz, że chcieli cię zabić.

Tonio spojrzał w dal. Źrenice mu się rozszerzyły.

Nic mi nie będzie — powtórzył. — Przypadkiem mnie zranili. Cokolwiek zrobiłem, należę do nich.

Jeżeli Rubriz nie może cię mieć żywego, to dostaniesz się jankesom nieżywy. Tak rozumuje Rubriz — rzekł Młokos. — Ja znam meksykańs...

Urwał, gdyż Tonio drgnął.

Opatrunek był gotowy, ranna ręka przybandażowana do piersi. Tonio dosiadł jednego osiodłanego konia, Leffingwell drugiego. Młokos

137

jeździł na oklep jak Indianin. Na razie byli bezpieczni, choć zza każdej skały lada minuta mogła wypaść pogoń.

Dolina opuściła się i rozpostarła w pustynię. Konie ledwie szły. By je utrzymać w truchcie, musieli się ciągle uciekać do ostróg. Upał wzmagał się, żar bił od ziemi, żywy ogień palił plecy i ramiona. Tonio zacinał zęby.

Dobili do małego ranczo. Na łące pasło się kilka koni. Młokos położył Tonia w izbie na podłodze, Leffingwellowi powierzając starania o jadło. Wystraszona Meksykanka nie odmówiła niczego. Młokos tymczasem schwytał trzy najlepsze konie, wyszukał trzecie siodło i przygotował wszystko do drogi. Zapłacili hojnie. Młokos chciał dać swoje pieniądze, lecz Tonio mu nie pozwolił.

Dużo mi dawano — powiedział — ale na pieniądze, które mam przy sobie, zapracowałem — osobiście.

Przy tych słowach skrzywił usta.

Ciągnęli dalej. Młokos obserwował Tonia z trwogą w sercu. Młody Lavery był blady, ale wytrzymały i opanowany. To się rzucało w oczy. Jednak trudno było przewidzieć, jak długo wytrzyma, a do żółtych wód Rio Grande mieli jeszcze ogromny kawał drogi.

Pod wieczór blada twarz rannego poczerwieniała od gorączki. Wieczorem przełknął ledwie parę kęsów i prawie się nie odzywał. Tylko zapytał Młokosa:

Czy znasz — Lavery'ego — mojego ojca?

Twardy człowiek — odrzekł Młokos — ale mądry i honorowy.

Tonio nie odpowiedział. Tonął w zamyśleniu. W końcu usnął i przez sen mruczał pod nosem.

On ma gorączkę. Przejedzie się, ani chybi — zawyrokował Leffingwell. Młokos odpowiedział nie słowami, lecz spojrzeniem. Czerwona łuna zgasła na zachodzie. Nad pustynią jęła pohukiwać sowa. Wysokie kaktusy, podobne do zlodowaciałych wężów, strażowały nad bezwodnym obozowiskiem.

Jakie mamy widoki? — fuknął Leffingwell.

Jakie widoki? Ja i ty przeciwko Rubrizowi i policji. Ot, masz widoki. Spij. Niech cię łeb nie boli.

138

Tonio mamrotał we śnie przez pierwszą połowę nocy. Młokos, budząc się raz po raz, słuchał. Lecz gdy wyruszyli o świcie, ranny wydawał się rześki.

Dość wcześnie rano natrafili na drugie ranczo, gdzie zdobyli świeże konie oraz żywność i dostali gorącej wody do przemycia rany. Zatrzymywanie się w domach wskazywało, którędy uciekali, ale potrzeby rannego były ważniejsze. Trzej srodzy Meksykanie przyglądali im się ponuro. Jeden byłby z pewnością ruszył w trop za nimi, gdyby nie to, że wypadki rozwinęły się prędzej. Młokos nie skończył opatrywać rany Toniowi, kiedy wpadł Leffingwell z okrzykiem przerażenia.

Zbliża się tuman kurzawy, a nie ma wiatru. Chodź, zobacz!

Młokos wyjrzał za drzwi. Właśnie kurzawa uniosła się w górę, odsłaniając maleńkie sylwetki jeźdźców. Oddział był liczny. Konie szły dziarsko.

Rubriz!

Dosiedli mustangów i uciekali. Tonio przysięgał, że pierwszy na przedzie to z pewnością Rubriz, bo on tak siedzi w siodle. I tylko on potrafi przynaglać do biegu zmordowane konie. Jednak uciekający mieli wypoczęte mustangi i o zachodzie odsądzili się od pogoni na znaczną odległość, przedzielając się od niej niskimi wzgórzami.

Jechali prędko i ujechali daleko. Młokos obliczał, że jeszcze dzień takiej jazdy, a dobiją nad Rio Grande.

Zatrzymali się na nocleg nad niewielkim czarnym bajorkiem. Tonio nie chciał jeść.

Posil się — namawiał Młokos. — Będziesz potrzebował sił.

Nie mogę.

Młokos poświecił mu w twarz zapałką. Oczy były zamglone i przekrwione. Źrenice skurczyły się w świetle w punkciki. Zaczerwieniona skóra po prostu parzyła. Dłonie były suche. Puls przyśpieszony, nierówny. Tonio leżał płasko na wznak. Młokos, pochyliwszy się, przycisnął ucho do jego piersi. Nie był lekarzem, lecz umiał się poznać na mowie serca, czy zdrowo bije, czy na alarm.

Rozwiązał bandaże i przemył ranę. Całe ramię było nabrzmiałe. Za dotknięciem z dziurki od kuli polała się ropa. Najoczywiściej nastąpiło

139

zakażenie i wywiązała się gorączka. Skończywszy z opatrunkiem, Młokos usiadł z rękami splecionymi naokoło kolan. Tonio usnął. Oddychał jękliwie jak człowiek osłabiony. Tak pojękuje dziecko, znękane długą chorobą. Leffingwell, siedząc w kucki, nachylił się do Młokosa.

Widzisz, jak jest — szepnął. — Nie ma wyjścia. On się nie wyliże. Jeżeli tu zostaniemy, Rubriz nas nakryje. Jeżeli zabierzemy chłopaka, to nam w drodze umrze. Do jutra wieczorem nie dosiedzi w siodle.

Młokos spojrzał ku gwiazdom, mętnym za osłoną pustynnej kurzawy.

Dosyć dokazaliśmy — ciągnął kusiciel. — Tyś dosyć dokazał. Starałeś się oddać rodzinie prawdziwego Dicka Lavery'ego, ale tego się nie da zrobić. Mamy tylko jedno do zrobienia.

Cóż takiego? — zapytał sennie Montana.

Skręcił papierosa i zapalił.

Ano, jechać do Rubriza z białą chorągiewką i wydać mu Tonia.

Młokos zaciągał się leniwie dymem. Miał w ustach smak kurzu, ale papieros smakował. Co prawda pragnienie wzrastało, a bał się napić więcej wstrętnej gorzkiej wody.

Miałeś szlachetne zamiary — gadał Leffingwell — ale nic z tego nie wyszło. Lepiej niech chłopak przestanie cierpieć, a my fruniemy sobie do kochanych Stanów.

Słuchaj, ty...

Słucham. Ciebie zawsze słucham.

Na początku tej wyprawy bałem się, że nie wytrzymam w roli uczciwego człowieka. Rozumiem cię, Leffingwell, rozumiem wszystkich łotrów, bo sam mam łotrowską naturę. Ale coś ci powiem: albo wyratuję Tonia, albo mnie wezmą diabli. Ty możesz robić z sobą, co ci się podoba.

Leffingwell zaskowyczał cicho jak kopnięty pies. Wrażenie słów Młokosa było takie, że poderwało go na nogi.

To, widzę, sam byś chciał... — zaczął.

Nie dokończył. Młokos palił spokojnie. — To co innego — odpowiedział. — Jeżeli nam się uda wyratować Tonia, to, wierz mi, postaram się, żebyś dostał nagrodę za swój pomysł. Ale spróbuj bruździć, zabiję.

140

Zamorduję. Wydrę serce z piersi. Skonasz w męczarniach, o jakich świat nie słyszał. Rozumiesz, psie?

Leffingwell zmilczał. Wolał nie ryzykować.

Młokos położył rannemu mokrą szmatkę na twarzy. Tonio budząc się odetchnął z ulgą, tak kojący był chłód wody.

Gdzie tu jest w pobliżu jakieś miasto? — zapytał Młokos.

Co? — zaskrzeczał przerażony Leffingwell. — Co ty gadasz? Miasto? Czyś zwariował? Jeżeli w pobliżu jest miasto, to Rubriz z bandą pierwsi tam trafili.

Leffingwell... — zaczął ostrzegawczo Młokos. Opryszek umilkł, ale z gardła jego wydobywały się niesamowite odgłosy świadczące o rozpaczy. — Tonio, wiesz o jakimś mieście?

Na zachód od gór, około czterech mil stąd. Ale chyba nie będziesz ryzykował?

Zobaczy się, bracie.

Señor — rzekł Tonio — dotąd nie znam twego nazwiska.

Może być pierwsze lepsze. Nazywają mnie Montana, Młokosem z Montany, Meksykańskim Młokosem itd. Tu na południe od Rio Grande jestem przeważnie Młokosem bez dodatków.

To ty? — przeciągnął z meksykańska Tonio. — A — teraz rozumiem wszystko. Señor, nie pojedziesz do miasta narażać się dla mnie. Jeżeli mi sądzone umrzeć, to umrę i już. Nie ma rady.

Dobrze. Dobrze. Na razie do widzenia.

Młokos wstał. Leffingwell poleciał za nim do spętanych koni.

Jeżeli zostawisz mnie samego z tym Toniem, żeby mi tu jęczał i żeby mnie tu po ciemku nakrył Rubriz, to dostanę pomieszania zmysłów. Ja tu nie zostanę.

Montana cisnął siodło na konia i jął przeciągać popręgi. Dla mocy wparł kolano w żebra mustangowi. Zwierzę wydychało powietrze ze świstem.

Zostaniesz tu, Leffingwell. Masz się zaopiekować Toniem. Jeżeli umkniesz, odszukam cię, choćbyś zamienił się w chomika i zakopał w ziemi na milę głęboko. Do widzenia, kolego. Wiem, że mimo wszystko postąpisz jak przystoi dzielnemu człowiekowi.

Oddalił się kłusem. Woda chlupała w brzuchu mustanga. Konisko szło z postękiwaniem. Piasek szemrał koło kopyt. Za niską przegrodą wzgórz Młokos zobaczył migotliwe światła miasteczka.

141

XXIX

Zostawił konia w kotlinie między dwoma pagórkami i dalej ruszył pieszo. Światła rosły, lecz zachodziły mgłą, z białych robiły się żółte.

Z długiej ulicy wypadła gromada psów. Między domami chór ujadań huczał jak grzmiący potok w kanionie; na polu, gdzie nie było ścian, odbijających echa, harmider nagle osłabł. W smugach światła od okien migały kundle podobne do kojotów. Sfora gnała na przybysza, jak gdyby chciała rozszarpać go na sztuki. Szczekanie wzmogło się do ohydnego crescendo. Ale Młokos szedł spokojnie bez słowa. Psiarnia obwąchiwała mu nogi, badała jego ślady... Po chwili większość odstąpiła od napaści. Niektóre psy, posiadawszy, drapały się zajadle. Jeden usadowił się na ścieżce gościowi, za co dostał niemiłosierne kopnięcie. Skowytowi bólu zawtórowało powszechne ujadanie i czworonożna zgraja rzuciła się do ucieczki. Myślałby kto, że wilki gonią.

Młokos uśmiechnął się i zwolnił kroku. Gdy stanął u wylotu ulicy, powitała go błoga cisza.

Z jednego domu płynęło najwięcej światła. Musiał to być największy szynk. W jasnej smudze przesuwały się sylwetki mieszkańców, często z welonami dymu od papierosów. Ubrania świeciły się od zużycia. Na ulicy figlowały dzieci. W tle pasem światła unosiły się złotawe tumany kurzu. W drzwiach siedziały kobiety, jedne zajęte szyciem, inne przygotowywaniem ciasta na tortillas. Odwiedzały się nawzajem nie ruszając się z miejsc. Wystarczyło podnieść głos.

Ale jedna z brzegu wstała z progu i oddaliła się wolno ulicą. Młokos na to tylko czekał. Wypadł z cienia i skoczył do izby. Na kominie jaśniał czerwony żar, dając trochę światła. Montana rozejrzał się. Jest. Tego mu potrzeba. W kącie koło siennika wisiało na ścianie trochę ubrań. Wziął sobie szeroki, obszarpany, słomkowy kapelusz, spodnie, koszulę i zniszczone buty, nadające się na jego nogi. Zgarnąwszy to wszystko, skierował się do wyjścia. W kołysce zakwiliło dziecko. Ciche popłakiwania przeszły momentalnie w donośny bek.

142

Młokos wymknął się, obiegł dom i po ciemku zdjął swoje ubranie, a przywdział skradzione. Swoje owinął naokoło butów i ukrył tłumok za skałą. Wyszedł na jaw pewien kłopot. W tych wieśniaczych szmatach nie mógł ukryć rewolweru, tak były obcisłe. Musiał iść na niewiadome z gołymi rękami.

Wzruszył ramionami. Ha! Trudna rada. Zsunął ogromny kapelusz na tył głowy i, obszedłszy półkole, wszedł do mieściny od przeciwnej strony. Dążył prosto do szynku.

Twarz ma nie ogoloną, szyję i ręce silnie opalone: powinien ujść za Meksykanina. O język się nie obawiał. Miał ogromną wprawę w meksykańskiej hiszpanszczyznie, ba! często bezwiednie myślał hiszpańskimi zdaniami. Najgorsze były stopy, białe jak u Niemca. Więc szedł umyślnie po największym kurzu, żeby tę zdradziecką białość przybrudzić.

Żeby się tak udało dostać wiadomość bez wchodzenia do szynku!

Przyjacielu... — zwrócił się do pierwszego napotkanego przechodnia.

Ten stanął i dał krok w tył.

Mój ojciec i siostra czekają z osłem trzy mile stąd na wschód. Ojciec jest chory. Gdzie tu mieszka doktór?

Gdzie mieszka? — powtórzył nieznajomy i znów dał krok w tył.

Czy w mieście jest doktor? — pytał Młokos.

Może i jest, jak Bóg chce.

Młokos nie tracił czasu na dalszą rozmowę. Niedaleko smugi światła z szynku zobaczył dwóch wyrostków, którzy, błyskając białymi zębami, śmieli się i paplali.

Szukam doktora, przyjaciele.

Dziś doktora, jutro księdza — zażartował jeden i obaj wybuchnęli wesołym śmiechem.

Gdzie mieszka doktor?

W domu — odpowiedział drugi żartowniś.

A gdzie ten dom?

Na placu.

Młokos westchnął, w ten sposób wyładowując część furii, która go roznosiła. Ale widział, że z tymi też się nie dogada.

143

Nie było rady. Musiał iść do szynku. Wstąpił w otwarte drzwi. Lokal, jak przewidział, obejmował szynk, jadłodajnię i sklep. Przy małych stolikach odchodziły karty, pijatyka i palenie. Niektórzy goście zadowalali się pogawędką. Jedne głosy brzmiały wysoko, inne huczały. Gospodarz, najwidoczniej półkrwi Murzyn, miał mięsiste wargi, stożkowatą głowę i gęste kędzierzawe włosy. Młokos wchodząc udał jękliwe westchnienie ulgi. Zaczął tupać i otrzepywać się z kurzu, który rozwiał się w powietrzu tumanem..

Dwaj goście, siedzący w pobliżu, którym dostało się najwięcej kurzu, zerwali się z gniewnym wrzaskiem.

Jesteś pies, otrząsaj się na dworze!

Młokos, wziąwszy się pod boki, wykręcił się do nich całą twarzą. Uczynił to z zaczepnym podrzutem ramion. Nie mogąc uniknąć ciekawości ludzkiej, wolał od razu zwrócić na siebie powszechną uwagę.

Jeżeli jesteś moim panem, to mnie wygoń za drzwi! — huknął.

Stał chwilę w tej wyzywającej pozie, dostatecznie długo, żeby zrobić wrażenie, lecz nie tak długo, żeby narazić się na dźgnięcie nożem.

Podszedł do lady. Gospodarz, choć uśmiechał się zawodowo, oczy miał martwe jak ryba, żółtawe w kolorze.

Tequila, frijoles, tortillas — rzekł Młokos. — Przy sposobności przekąszę. Mogę gadać i jeść za jednym zamachem. Gdzie mieszka doktor? Jest w mieście doktor?

Karczmarz zawołał do kobiety, która uwijała się wśród obłoków pary z garnków w głębi izby:

Fasola, placki! — Piorunem! Siadaj, señor!

Pokazał stolik. Młokos usiadł, obejmując piętami nogi stolika, i podparł się na łokciach. Wszyscy patrzyli w jego stronę. Meksykanie gapią się jak dzieci. Myślą powoli, lecz uwagi ich nie ujdzie żaden szczegół. Gospodarz przyniósł szklankę tequila, podobnej na oko do zielonej wody. Młokos wypił duszkiem, zamknął oczy i delektował się paleniem w przełyku.

Señor w podróży — zagadnął gospodarz.

Młokos milczał, nie otwierając oczu.

144

Ciężko podróżować bez bagażu — zauważył gospodarz. Głos jego brzmiał z większego oddalenia. Znaczyło to, że zwracał się do izby, jakby chciał dać do zrozumienia, że w imieniu wszystkich wydusi nowiny z nieznajomego.

Uhu! — mruknął Młokos i spojrzał. — To się nazywa tequila — mlasnął głośno. — Czy w tym mieście jest doktor?

Gospodarz pokręcił głową.

Niech Bóg strzeże tych, którzy potrzebują doktora — wygłosił z pobożnym namaszczeniem.

Część graczy grała z roztargnieniem, główną część uwagi zwracając na nieznajomego.

Gdzie mieszkasz, señor? — pytał szynkarz.

Americanos*, cholera! — zaklął niespodziewanie Młokos. — Oby ich świerzba żarła, oby ich muchy obsiadły, oby piach wżerał się w ich pokaleczone cielska! Jest tu jaki Americano?

* Americano (hiszp.) — Amerykanin

Przy tych słowach wstał i rozejrzał się po obecnych. Był obcym człowiekiem, lecz to wystąpienie powitano uśmiechami. Poruszył bowiem temat miły meksykańskim sercom.

Czemu to nie wolno przenieść za Rio Grande małej puszki powiedzmy, dziegciu? — pytał niewinnie. — Co to komu szkodzi?

Opium! — szepnął szynkarz. — Aha! To taki interes!

Mlasnął głośno językiem, mrugając porozumiewawczo do gości

i do gapiów, którzy gromadzili się w drzwiach ciekawi przybysza. Młokos usiadł ze zmarszczonym czołem.

To na darmo mają Americanos bić człowieka? — zapytał i wyciągnął ręce, jakby odwoływał się do całego świata.

Zbili cię? — zagadywał skwapliwie gospodarz, patrząc, czy nie widać sińców i obrażeń.

Mój ojciec ledwie zipie. Może tam już kona. Czy w mieście jest doktor?

Lepiej umrzeć w Meksyku na naszej ziemi niż w meksykańskim więzieniu — zawyrokował gospodarz. — Dziękuj Bogu, że nie dostałeś się do więzienia.

Oby im zęby wypróchniały, oby poślepli od świerzby! — pomstował Młokos. — Czy w tym mieście jest doktor?

145

Podeszła kobieta z jedzeniem. Ona pierwsza odpowiedziała Młokosowi na jego rozpaczliwe pytanie.

Ignacio, leć do doktora. Przyprowadź go tutaj.

Ignacio, nic spuszczając oczu z Młokosa, cofał się do drzwi.

Zniknął w ciżbie gapiów.

Młokos zabrał się do jedzenia. W jego zręcznych palcach tortillas zwijały się w rurki. Odczuł, że zainteresowanie jego osobą zaczyna słabnąć. Wtem na ulicy zahuczały kopyta i tłum wysypał się patrzeć, kto jedzie. Nawet gospodarz pofatygował się na próg. Jeźdźcy zatrzymali się przed szynkiem. Zsiedli, bo puśliska trzeszczały charakterystycznie. Gęsty kłąb kurzawy wionął w drzwi i do izby wkroczył Mateo Rubriz.

XXX

Koło kuchni było przejście do korytarza. Łatwo było się tam wymknąć, lecz Montana wiedział, że byłby to manewr chybiony. Od razu posypałyby się kule i zresztą młode tygrysy, towarzyszące Rubrizowi, prawdopodobnie by go dogoniły.

Więc tylko udał, że zajada z wielkim apetytem.

Z Rubrizem było ze dwunastu ludzi (toteż zabrakło miejsc). Bandyci jęli wyciągać krzesła spod siedzących. Miejscowi, choć na oko groźni, nie myśleli się sprzeciwiać. Gospodarz też nie powiedział słowa. Młokos rad był oczywiście wynieść się z innymi. Ale gdy szedł ku drzwiom, ktoś wrzasnął mu przy uchu: Americano! Poznał draba, któremu w Ormosie cisnął w twarz stół z latarnią.

W izbie tłoczyła się banda Rubriza. Gdyby próbował uciec, z pewnością padłby od kuli. Gdyby spróbował oporu, zostałby pokonany. A jednak stawił czoło okrutnie przeważającym siłom. Temu z Ormosy dał w szczękę, że chłop zatoczył się jak pijany, i kula poszła w sufit. Wyrwawszy mu nóż zza pasa, pochwycił krzesło lewą ręką, podniósł wysoko w górę i skoczył pod ladę. Tu przysiadł jak pogromca dzikich zwierząt, gdy go pupile atakują. Wzdłuż izby zamigotały stalowe lufy rewolwerów, ale Młokos na to nie zważał. Wybijając nogami takt, skandował grzmiąco:

Patrzcie, co może wilk z Chihuahua! Hej, hej, kojoty, karmione

146

padliną! Chodźcie tu do mnie, chodźcie do Juana Fernandeza. Ja wam pokażę!

Zbóje stali niepewni, co robić. Rubriz ryknął śmiechem. Gdy znajomy z Ormosy opamiętawszy się, wycelował bez słowa do Młokosa, herszt zbił mu rękę w dół.

To ten sam! Americano!wrzasnął gniewnie zaczepiony.

Jankesi nie używają noży chodząc z rewolwerami, Rafaelu — rzekł Rubriz. — Jak się zwiesz?

Swoim nazwiskiem! — szczeknął Młokos.

Juan Fernandez?... Wy, chłopcy, żreć. Zapytajcie, co można dostać. Płacić za wszystko. Pamiętajcie, że jesteśmy daleko na północy. Płacić za wszystko, nie tłuc naczyń. Nie mamy czasu do stracenia. Jak wam się zdaje? Więc nazywasz się Juan Fernandez?

Może, może — pokpiwał Młokos niby to wykrętnie.

Zdradziłeś się, przyjacielu. I pochodzisz z Chihuahua?

Chihuahua to takie miasto jak inne.

A Ormosa? — Rubriz usiadł bokiem na krześle z rękami wspartymi na kolanach. — Znasz Ormosę?

Czemu nie?

Jesteś chytry ptaszek. Nie dasz się pociągnąć za język, co, bratku? Gdzie leży Ormosa?

Tam, gdzie wyrosła — odparł Młokos, patrząc prosto w świecące oczy Rubriza.

Znajomy z Ormosy zerwał się od stolika.

A ja wam mówię, że to jest ten Americano! — krzyknął z uporem.

Łżesz! — ryknął Młokos. — Nazywaj mnie psem, ale nie jankesem. Łżesz! Twój ojciec był łgarzem i twoje dzieci będą miały krzywe ozory. Twoja matka łgała, twoja babka łgała...

Meksykanin zaklął potoczyście. Rubriz posadził go jednym słowem, a zwróciwszy się do gospodarza, zapytał:

Co to za jeden?

Przemytnik. Opowiadał, że przeprawiał się z ojcem przez Rio Grande z opium. Mieli półkwartową puszkę. Ale jankesi ich przyłapali i zbili biednego starego na kwaśne jabłko. Syn zostawił ojca z osłem, a sam przyleciał po doktora. Mój syn Ignacio pobiegł do doktora. To wszystko, señor.

147

Słuchaj — zapytał Rubriz Młokosa — słyszałeś ty kiedy o Mateo Rubrizie?

Młokos drgnął, wyprostował się i popatrzył na starego zbója, mrużąc oczy.

O niektórych ludziach głośno jest na świecie. Mateo Rubriz ciągnie za sobą sławę.

Rubriz ryknął śmiechem. Kołysząc się na boki, walił się po kolanach.

Tego nic nie zbije z tropu, cha, cha, cha! Słyszycie? Jeszcze nie spotkałem nikogo rodem z Chihuahua z taką głową i językiem. Takiego żaden handlarz koński by nie oszukał. Więc powiadasz, że Mateo Rubriz ciągnie za sobą sławę?

Młokos patrzył spode łba.

Śmiejesz się, señor... Zostaw tu swoich ludzi i wyjdź ze mną na dwór. Powiem ci coś ważnego.

Rubriz śmiał się od ucha do ucha.

Chcesz się ze mną bić?

Zresztą wszyscy się uśmiechali, z wyjątkiem znajomego z Ormosy, który przechylając głowę na bok, zezował na Młokosa, jakby nie mógł się otrząsnąć z niedowierzania i podejrzliwości.

Czy chcesz się ze mną bić? — powtórzył Rubriz.

Kto rwie się do bicia, ten ma bicie — odburknął Młokos z chmurnym czołem.

Słyszycie? — rechotał Rubriz. — To mądry człowiek, powiadam wam. Twój Americano — mądry człowiek, Rafaelu. Musisz przyznać, że mądrze gada?

Gada jak ksiądz — dodał Rafael. — W pierwszej chwili wydawało mi się, że to tamten Americano. Z gęby podobny. Ale Americano był tęższy. Teraz widzę.

Teraz widzisz, a byłbyś chłopa zabił albo...

Młokos pokazał na Rafaela nożem.

Ty! — wrzasnął. — Tyś — dla mnie! Nosisz amerykański nóż — patrzcie przyjaciele, czy to nie amerykański nóż? I rewolwer masz amerykański i kapelusz amerykański. Słuchaj, ty jesteś Americano! Bierz nóż i chodź tu do mnie, to dowiodę, że w twoich żyłach nie krew płynie, lecz amerykańska woda. Słyszysz, tchórzu?

148

Pojedynek! — krzyknęło radośnie kilka głosów.

Rafael podniósł się wolno z krzesła.

Dajcie mi nóż. Dosyć mi naurągał. Pokażę mu jak ten Americano potrafi władać nożem

Siadaj, Rafaelu — rozkazał Rubriz. — Dwóch już wyzwałeś. Widzę, żeś zawadiaka, Juanie Fernandez.

Nie, ale marny ten pies, co kuli ogon i marny ten człowiek, co nie chce bronić swego honoru.

Prawda — przytaknął Rubriz. — Z twoich powiedzeń można by złożyć książkę. Ale szkoda, że znasz Mateo Rubriza tylko ze sławy.

Senor go szukasz? No, ja wiem tylko to, co wiem.

A cóż ty wiesz?

Znam ludzi, którzy widzieli tego Rubriza — odparł Młokos pusząc się.

Co o nim mówili?

Młokos wzruszył ramionami.

Że dokazał wielu śmiałych czynów. Mimo to — możesz mi señor wierzyć albo nie — nie jest ani wiele wyższy ode mnie, ani wiele tęższy.

Towarzysze Rubriza wydali chóralny ryk radości. On sam kiwał głową jak człowiek, który patrzy w głąb własnych myśli.

Niewiele wyższy? — powtórzył.

A tak. Bractwo się śmieje, ale kto się dziś śmieje, ten jutro zapłacze! Krewny siostry mojej żony mówił mi, że widział Rubriza na własne oczy i że tylko trochę wyższy ode mnie. Rozmawialiśmy o tym w Chihuahua na wielkim placu pod drzewami w ostatni Wielki Piątek.

Banda rechotała głośno. Nawet Rafael nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Młokos jednak nie tracił pewności siebie.

A co powiesz — rzekł Rubriz — gdy ci powiem, że Mateo Rubriz jest przynajmniej o trzy cale niższy niż ty?

Gdzieżbyś, señor, mówił takie głupstwa?

Rubriz wstał.

Spojrzyj na mnie.

Patrzę, señor.

Czy masz mnie za głupca?

149

Nie, señor, za tego, kim cię uczynił Bóg.

Jestem Mateo Rubriz.

Młokos odchylił głowę w tył i zaczął się zaśmiewać, aż echa szły po izbie. Gospodarz zląkł się. Rzucił mu w ucho stłumione:

Boże, mniej nas w swojej opiece! To naprawdę on!

Madre de Dios!* — wyrwało się z ust Młokosa. Upuścił z hałasem krzesło i nóż i przeżegnał się. Stał gapiąc się z otwartymi ustami. Bandyci płakali ze śmiechu. Najhuczniej śmiał się Rafael.

* Madre de Dios (hiszp.) — Matko Boska

Przeraziłeś się, przyjacielu — przemówił dobrotliwie Rubriz — a przecież człowiek tak mądry jak ty powinien rozumieć, że Mateo Rubriz jest ojcem i bratem wszystkich dzielnych junaków. Powiedz mi, z czego żyjesz?

W imię Boga, señor, jestem bardzo biedny.

Wierzę ci — uśmiechnął się Rubriz — wierzę ci, Fernandez. Tak się nazywasz?

Tak, señor.

I pochodzisz z Chihuahua?

Tak, señor!

A czym jest twój ojciec?

Szewcem, señor. Tomaso Fernandez, szewc. Znają go w całym mieście. Nawet jankesi zachwycają się, jak zobaczą but brązowy z czerwonymi i żółtymi ozdobami na cholewie od góry. Ten but stoi zawsze w oknie. Własnymi rękami go zrobił.

Dobrze, więc ojciec jest szewcem, a ty czym się trudnisz?

Ja z łaski Św. Krzysztofa żeglowałem po świecie, wypatrując kursu między uszami muła, señor. Ale Bóg chciał, że został mi tylko osioł, który dźwiga mego chorego ojca.

A gdyby ci Mateo Rubriz powiedział: „Juanie Fernandez, jesteś dzielnym, silnym chłopakiem. Przystań do mnie”.

Młokos trzasnął jedną bosą piętą o drugą, aż klasnęło.

Na Boga, señor, drwisz sobie z biednego człowieka.

Nie, Juanie, wcale nie drwię. No, cóż, zgoda?

W odpowiedzi Młokos podskoczył z okrzykiem wygrażając pięścią w stronę sufitu.

150

Czy ja głupi? — wrzeszczał. — Mam odtrącić rękę fortuny? Przekonasz się, señor, że mogę...

Zawieź doktora do ojca. Niech opatrzy starego. Przywieź ojca tu do miasta, to pogadamy. Masz tu na doktora i na wódkę.

Rzucił złotą monetę, którą Młokos pochwycił w powietrzu. Przyjrzał się jej bacznie, powąchał, spróbował zębami... Ryk śmiechu wyrwał prostaka z oszołomienia.

Daruj, señor, ale święty dzisiejszego dnia będzie odtąd moim świętym. Zmienię imię. Señor, pójdę i wrócę. Obyś mnie lepiej poznał, señor. Obym ja ciebie poznał.

Z tymi słowy Młokos wycofał się na próg, skąd zawołał rozkazująco: — Gdzie doktor? Pokażcie mi doktora? Kto trwoni mój czas, naraża się wielkiemu Rubrizowi. Gdzie doktor?

XXXI

Doktor już czekał w tłumie, chudy młody człowiek w wielkich okularach, upodobniających go do starego kocura. Przed progiem stała osiodłana szkapa z lekarską torbą, uczepioną do siodła. Doktor wsiadł, pytając o drogę. Młokos ruszył obok konia indiańskim truchtem. W mig znaleźli się za miastem.

Tu przewodnik jął skręcać na południe.

Przyjacielu — rzekł doktor — ja myślałem, że pojedziemy na wschód.

Młokos ujął konia przy pysku.

Przyjacielu — odparł — coś ci powiem. Nic się nie bój. Rób, co każę, a wyjdziesz z tego interesu bez szkody dla zdrowia. Ale spróbuj pytać i nie dowierzać, a będzie z tobą źle.

Biedny doktor jęknął i złapał za rewolwer wiszący u siodła. Lecz ręka Młokosa już obejmowała kolbę.

Jesteś doktorze, bezpieczny, jak dziecko w ramionach matki, chyba żebyś krzyczał, albo próbował uciec. Dostaniesz dziesięciokrotną zapłatę. Jedź prosto.

Pojechali za miasto. Młokos znalazł swoje ubranie i broń. Przebrał się i dalej pędził obok konia do kotliny, gdzie zostawił mustanga.

151

Przybyli do obozu jeszcze przed wschodem księżyca. Młokos wołał z daleka. Odpowiedział głos Leffingwella tonem trwogi i zarazem ulgi.

W dwie minuty byli przy Toniu. Doktorowi drżały ręce, gdy rozwiązywał bandaże, ale niebawem odzyskał fachowy spokój. Zbadał ranę. Młokos grzał wodę w menażce nad małym ogniem rozpalonym w dołku. Doktor pracował godzinę, sondując i czyszcząc zaognione miejsce. Tonio, któremu szalony ból przywrócił całkowitą przytomność, prężył się sztywno, z oczami wbitymi w mętne gwiazdy.

Założywszy czysty bandaż, doktór rzekł:

Trzeba go zawieźć w chłodne miejsce i otoczyć staranną opieką. Niezbędnie wymaga spokoju. Zakażenie jest silne i głębokie. Nie wiadomo, czy nie straci ręki. Niewiele brakowało, żeby umarł.

Od razu wiedziałem — zamruczał Leffingwell. — A nie mówiłem, że nic z niego nie będzie? Mówiłem, ale...

Do Tonia należy decyzja, co mamy robić — przerwał Młokos. — Coś wam powiem. Byłem w miasteczku i rozmawiałem z Rubrizem. Chłop wychudł przez te parę dni i po oczach widać, że od wyruszenia w pogoń nie zmrużył oka. Jeżeli jest już tak blisko nas, to rano może być jeszcze bliżej. Ale o losie Tonia może postanowić tylko Tonio.

Tonio odezwał się słabym, drżącym, żałosnym tonem. Urwał, opanował się i zaczął zwykłym głosem:

Przyjacielu, ja już teraz pragnę tylko umrzeć wśród swoich. Jeżeli znów dostanę się w ręce Rubriza, nie będzie dla mnie życia. Będziemy się kłócili, potem przyjdzie nienawiść, a potem już w krótkim czasie wyrok na mnie. Jeżeli stracę rękę albo życie — moja sprawa, ja ryzykuję. Ale dla was to głupie ryzyko mieć mnie z sobą i próbować z takim obciążeniem ujść przed Rubrizem. To wam się nie uda. Znam Rubriza i znam jego zbirów. Konie, które by się pod wami potykały ze znużenia, oni potrafią przymusić do galopu. Ba! Potrafią wytrwać jak sępy bez jedzenia i picia. Ja chcę uciekać, ale ze względu na was wolałbym zostać. Doktor to dobry człowiek. Zabierze mnie bezpiecznie do miasta, bo wie, że Rubriz hojnie go za to wynagrodzi.

152

O, pewnie. Da mu więcej złota, niżby muł udźwignął — przytaknął Leffingwell.

Sprawa rozstrzygnięta — zawyrokował Młokos. — Musimy odpocząć — a i konie zdrożone — i za parę godzin ruszymy w dalszą drogę. Doktor poczeka, co? Czy dostanę jakiś środek na gorączkę?

Dam — rzekł doktor. — Ale Mateo Rubriz...

Urwał z braku głosu. Drżał ze strachu.

To zostań z nami — zaproponował Młokos. Spętawszy konie, rozciągnął się na ziemi. — A nie próbuj uciekać, łapiduchu — zamruczał sennie — bo będę ścigał. Księżyc świeci, na pewno bym nie chybił.

Usnął od razu. Świadomość, że nazajutrz czekają go może groźne niebezpieczeństwa i ciężkie trudy, sprawiła, że spał tym lepiej.

Gdy się ocknął, księżyc odbył już kawał drogi po niebie. Młokos usiadł. Doktor siedząc po turecku przy pacjencie, wachlował mu twarz. Konie leżały.

A gdzie mój drugi towarzysz, doktorze?

Poszedł sobie, może godzinę temu, może dwie.

Przed dwiema godzinami? — krzyknął Młokos zrywając się na równe nogi. Rozejrzał się po równinie. Jeden koń wstał. To tu, to tam zdawały się zakradać ludzkie postacie, ale okazało się, że były to tylko kaktusy.

Poszedł do Rubriza po złoto! — jęknął Młokos.

Przypuszczasz, że poszedł cię zdradzić przed Rubrizem? — spytał doktor.

Ani chybi. Czas nam w drogę. Więc przed dwiema godzinami poszedł?

Tak?

To bierz doktor swoją szkapę i wracaj do miasta. Ale powiedz jeszcze, jak jest z rannym? Czy może stracić rękę lub życie, jeżeli wsiądzie na konia?

Okulary zwróciły się ma Młokosa niby sowie oczy. Doktor odpowiedział po chwili wahania:

To dzielny człowiek, señor, a dzielni ludzie mają twarde życie. Ramię nie jest już takie rozpalone jak było, gorączka spadła.

Niech Bóg ma was w swojej opiece.

153

Młokos nasypał mu na ręce przygarść pieniędzy.

Za dużo, señor.

Na pamiątkę — odpowiedział Młokos. — Jeżeli Tonio wyzdrowieje — jeżeli ujdziemy z życiem, to dostaniesz jeszcze dużo więcej. Adios.

Doktor nie wierzył własnemu szczęściu. Upchał pieniądze w kieszeniach i wdrapał się na swoją szkapę. Chciał pobłogosławić podróżników, lecz myśl o Rubrizie ochłodziła jego zapały. Powiedział tylko serdecznie: „Bóg z wami!” i oddalił się.

Młokos uwijał się z pośpiechem. Leffingwell nie odważył się zabrać konia, pewnie z obawy, żeby tętent kopyt nie obudził Młokosa, ale w ciągu dwóch godzin, nawet idąc pieszo, zdążył dotrzeć do miasteczka, znaleźć Rubriza, powiadomić go o wszystkim, i banda już z pewnością jest na szlaku. Młokos osiodłał konie, zwinął obóz i posadził Tonia na konia. Ranny milczał z ustami zaciętymi w prostą linię. Od początku musiał wysilać całą potęgę woli. Siedział w siodle z opuszczoną głową, trzymając się łęku lewą ręką. Młokos chciał mu zakomunikować w krótkich słowach o ucieczce i zdradzie Leffingwella, lecz Tonio wpadł mu w słowo.:

Słyszałem, jak rozmawiałeś z doktorem.

Więcej się nie odzywał. Niewątpliwie ból nie dał mu spać. Słyszał, co się stało, ale milczał. Był zaiste nieodrodnym synem Laverych. Młokos zaciął zęby i dosiadł konia. Ruszyli kłusem, Tonio z tyłu. Biedny Tonio — nim się wyprostował, gibnął się bezsilnie na tylny łęk. Ogon kurzawy wyciągnął się za nim i zawisł w powietrzu. Młokos obejrzał się. Wiedział, że ta kurzawa zostanie tak pół godziny zanim opadnie, bo wiatru nie było. A Rubriz z pewnością już był na szlaku.

Młokos kierował się według gwiazd. Pustynia rozpościerała się przed nim jak morze bez żadnych drogowskazów. Obejrzał się na Tonia. Ranny jechał prosto, ale oczy miał zamknięte i nozdrza mu drgały.

Od bezpieczeństwa dzieliła ich jeszcze długa droga — długi dzień jazdy ciężkiej nawet dla silnego, wypoczętego jeźdźca. Konia zużytkowuje się najlepiej przy pełnym kłusie, ale oni ze względu na Tonia mogli sobie pozwolić najwyżej na truchcika lub lekkiego kłusa.

154

Godziny upływały razem z milami, a pościgu nie było widać. Ciemna smuga na widnokręgu przeobraziła się w zwały wzgórz z rzadka przyciemnionych skrawkami sosnowego lasu. Skończyła się noc, zaświtał dzień. Niebo zapaliło się od razu na całym obwodzie tak, że trudno było odróżnić, gdzie jest wschód. Widnokrąg dymił i płomienia!, jakby podróżników ogarniała zewsząd pożoga światła. Teraz dopiero Młokos stwierdził, że nie tylko światło księżyca nadawało twarzy Tonia upiorną bladość. W miarę jak zapadały się policzki i podkrążały oczy, coraz bardziej przypominał matkę. Ale trzymał się. Młokos, patrząc na niego, doszedł do wniosku, że nieborak cudem wytrwał w siodle tyle godzin. Świt ukazał Młokosowi coś więcej: sygnały ogniowe na niebie tak jak wczoraj. Smugi dymne nie były mlecznie białe jak w przejrzystym górskim powietrzu. Oglądane z pustyni wydawały się ciemne na dole, a wyżej szarawe. Na wschodzie, na zachodzie, na południu, na północy wyrastały z ziemi kręte kolumny, rozpływamy się i tworzyły ponownie.

Tonio, możesz mi powiedzieć, co znaczą te sygnały dymne? Czy to robota przyjaciół Mateo Rubriza?

Tonio odwrócił głowę. W gorejących oczach nie było żadnego wyrazu. Gapił się na towarzysza nie odpowiadając. Młokos przyjrzał mu się krytycznie. Więcej nie pytał, gdyż widział, że Tonio stracił poczucie rzeczywistości. Gorączka owładnęła jego głową na dobre. W tej chwili Młokos postradał wszelką nadzieję.

Wspomniał radę Leffingwella. Jeżeli zabija się konia, gdy złamie nogę, to czemuż by nie należało uspokoić na wieki Tonia, którego śmierć była ostatecznie przesądzona, i ratować siebie? Młokos rozważył tę myśl spokojnie, na zimno, i — odrzucił.

Wzeszło słońce i momentalnie zrobił się upał. Różowa zorza wprost prażyła, a gdy gwiazda dnia wypłynęła nad ciemną smugę pustynnej kurzawy, zdawało się, że w jednej chwili uczyniło się południe. Tonio pochylał się coraz niżej, niżej... Prostował się raptownie i znów głowa leciała w dół. Młokos czekał, że lada chwila spadnie z konia. Lecz ranny, jak szybkobiegacz, który chwieje się, ale nie pada, trzymał się w siodle. Był nieprzytomny. Chwilami wybuchał śmiechem. Całymi godzinami mruczał pod nosem. W marszu przez wzgórza, przez pustynię

155

i przez dalsze wzgórza dwa razy natknęli się na wodę. Wtedy Młokos, ugasiwszy pragnienie, napełniwszy manierki i napoiwszy Tonia, rozciągał go w cieniu konia i zlewał wodą. Za każdym razem Tonio prosił: „Zostaw mnie tutaj!” Młokos dźwigał bezwładny, lecący przez ręce ciężar i sadzał przemocą na siodle.

Znów nadzieja zaczęła świtać Młokosowi. Niewiele mil za tymi wzgórzami i za równiną płyną żółte wody Rio Grande. Góry w Bend już odcinają się na widnokręgu błękitem ciemniejszym od nieba. A w górach jest ranczo, a na ranczo kowboje, ranczer Lavery, żelazny mąż; pani Lavery, której oczy zagrają szczęściem, a w osłabłym ciele krew zacznie tętnić nowym życiem; Ruth... Ha! Jeżeli zdoła dowieźć Tonia na miejsce, to zabawi krótko, przysiadzie u ich stołu jak ptak w locie na gałęzi i pofrunie dalej...

Pod wieczór znaleźli się wśród ostatniego pasma nagich wzgórz. Z wysokiego szczytu Młokos wypatrzył na równinie, którą świeżo przebyli, ruchomy kłąb kurzawy. Czekał, póki podmuch wiatru nie rozwiał na chwilę tumanu.

Są! Dwunastu! Ale byli jeszcze tak daleko — tak daleko! — że w sercu Młokosa wezbrała dzika nadzieja. Jeszcze można się uratować. Jeżeli ich konie są zmordowane, to tamtych także. Wszystko zależy od Tonia — czy wytrzyma tę ostatnią próbę? Trudno powiedzieć. Chwieje się w siodle, ale zacina zęby, czyli jeszcze sobą włada, a póki ma jeszcze tyle sił, wszystko nie jest stracone.

Poszli dalej. Wzgórza zostawały w tyle. Oto ostatnia przełęcz. Oto pustynia.

Ledwie wydostali się z górskiej gardzieli, Młokos ujrzał daleko przed sobą, w odległości dobrej mili wynurzającego się z kotliny jeźdźca. Nieznajomy kłusował prosto na uciekinierów, waląc nad głową ze strzelby jedną ręką jak z pistoletu. Strzały brzmiały słabo i głucho, jakby zza grubego muru. Młokos zrozumiał niebezpieczeństwo. Pojął sens tej pukaniny, bo za jeźdźcem ukazał się drugi jeździec, trzeci... Z prawej strony wyłoniło się ich jeszcze więcej. Wszyscy jechali promieniście w kierunku ujścia przełęczy. Młokos ściągnął konia. Więc to dlatego Rubriz ścigał tak opieszale? Czekał — czekał aż depesze dymne na niebie obejmą północ, zamykając im odwrót. Teraz może ich tu przygwoździć i będzie po wszystkim.

156

XXXII

Młokos zatoczył koniem. Musiał chwycić mustanga towarzysza za cugle i ciągnąć, gdyż Tonio upierał się jechać w tym samym kierunku na północ. Przedzierali się w milczeniu przez karkołomne wertepy. Tonio raptem osłabł i Młokos musiał go podtrzymywać, żeby nie zleciał.

W takiej chwili myśli się o cudach, ale Młokos wiedział, że nic ich już nie uratuje, że wpadli w pułapkę, z której nie ma wyjścia.

Wiedział, jak się to odbędzie. Główne siły bandy pociągną doliną, mniej więcej środkiem wzgórza. Kilku najbardziej bystrookich pojedzie grzbietami. Uwiną się piorunem. Okolica prawie otwarta, kryjówek niewiele. Drzew mniej niż włosów na twarzy Indianina. Prędko wypatrzą dwóch jeźdźców i luzaka.

A może zawrócić i poddać się?

Ale ludzie ratują się, choć okręt pójdzie na dno i łodzie zatoną. Płyną, choć nic ich nie może uratować. I Młokos parł naprzód.

Wjechali w niską, szeroką dolinę o skalnym dnie wypolerowanym wiatrami, rozmigotanym płomiennie w blaskach słońca. W środku doliny minęli szczególne zagłębienie o kanciastych bokach głębokości pięciu — sześciu stóp, dwunastu długości. Trudno było sobie wyobrazić, jaka siła je wyżłobiła, bo robiło to wrażenie dzieła szaleńca. Może skały się skurczyły, a może była tu jakaś miękka warstwa, którą rozpuściły powoli deszcze zimowe.

Ledwie minęli owo zagłębienie, już znikło. Młokos zatrzymał konie. Musiał zsiadać bardzo ostrożnie. Gdy stanął na ziemi, Tonio osunął mu się w ramiona bezwładnym ciężarem. Przerzucił go sobie przez ramię. Głowa zwisła w dół. Z ust dobywało się bezustanne mamrotanie. Młokos podtrzymując go jedną ręką, w drugiej niósł za rzemyki trzy pełne manierki.

Mustangi oddalały się. Młokosowy krzepki gniadosz z niezgrabną głową i oczami czerwonymi jak u wygłodniałego wilka, szorował przodem, a dwa zmordowane podjezdki za nim. Młokos zawrócił do wyrwy w opoce. Zobaczył ją dopiero, gdy znalazł się nad krawędzią.

Spuścił Tonia na dno i zszedł za nim.

Gorąco jak w piecu. Pod zachodnią ścianą pas cienia. Tu złożył

157

Tonia, chociaż skała parzyła ręce nawet w cieniu. Powietrze — martwe, duszne i gorące. Młokos oddychał z niesłychanym wysiłkiem. W pół minuty koszula zrobiła się czarna od potu.

A Tonio?

Leży z otwartymi ustami, dyszy wolno. Twarz szarzeje. Strugi potu spływają po zmarszczkach, których jeszcze przed dwoma dniami nie było. Czyżby konał? Młokos zwinął jego kapelusz w rodzaj poduszki. Swoim wachlował mu szybko twarz. Odkorkował manierkę i co chwila wlewał mu w usta kilka kropel, to znów zwilżał zbielałe wargi. Mimo tych zabiegów Tonio zdawał się konać.

Młokos zwrócił oczy ku blademu niebu jak człowiek, któremu pozostał jedynie Bóg, ale zobaczył tylko kołującego sępa. Natężył wzrok. Daleko na południu widać było cętkę jeszcze słabszą, a jeszcze dalej może trzecią.

Spuścił oczy ku ziemi. Tonio leży z otwartymi ustami, ale już nie sili się łapać powietrza. Pierś nie faluje kurczowo. Powieki, przed chwilą zaciśnięte, rozchyliły się. Szkliste oczy wydaję się pełne zamyślenia.

Boże, pomóż mi! — szepce Młokos.

Pada płasko na ziemię. Skała pali przez ubranie, parzy w kolana. Żar słońca spływa na plecy niby gotująca woda. Młokos przyciska ucho do serca towarzysza. Coś pulsuje, tętni... Nie, to jego własna krew w skroniach. Ale po chwili rozróżnił głuchy, słaby, urywany rytm serca, potęgujący się jak dalekie kroki, które się zbliżają...

Podniósł się na kolana, spryskał Toniowi twarz, rozpiął przepoconą koszulę i zaczął wachlować pierś. Powietrze wydymało koszulę od rękawów do pasa. Ranny jęknął, otworzył oczy szeroko i zamknął. Usta zaczęły się otwierać i zamykać w wysiłku łapania powietrza. Głowa poruszała się równomiernie, jakby w niej działał mechanizm zegarowy.

Dziwne to, lecz Młokos modlił się nie za Tonia, a za siebie.

Boże, wspomóż mnie! Boże, wspomóż mnie! — mruczał.

Jednak znalazł sposób poratowania Tonia, ochładzania go, ułatwienia mu oddechu. Trzymał w ręku koniec nici, wiążącej z ziemią życie Tonia.

158

W pewnej chwili zrobiło mu się ciemno przed oczami. Zląkł się, że zemdleje. Zaraz potem poczuł pulsujący ból u podstawy czaszki. Pozwolił sobie na duży łyk wody: ból osłabł i ustał.

Słychać głosy. Słońce zniża się ku zachodowi. Całe dno rozpadliny tonie w cieniu, chociaż powietrze jakby jeszcze gorętsze. Cień zaczyna się wydawać Młokosowi falami przypływu, które go zatopią. Słychać głosy. Żelazne podkowy dzwonią prędko po skale twardej jak żelazo.

Wyjął oba rewolwery i położył sobie na kolanach. Lewą ręką wachlował Tonia, prawą ściskał kolbę colta. Gdy podjadą, szkoda by było nie ustrzelić dwóch za siebie i za Tonia. A może nawet trzech. Jeden byłby na czysto. W piekle przyjęliby zbirów Rubriza z wielkim huczkiem.

Głosy zbliżają się. Już można rozróżnić słowa. Meksykanin opowiadał o znajomej dziewczynie ze stolicy Meksyku, z którą się zabawiał w dobrych czasach po udanym złotodajnym napadzie. Ktoś wtórował śmiechem zachwytu. Młokos poznał śmiech Leffingwella.

O losie, o niezbadane wyroki Boskie!

Na słonecznej krawędzi wschodniej ściany wyrwy zatrzymały się dwa cienie.

Możemy zajrzeć do tej dziury — rzekł Meksykanin.

Nie, tu nie ma nikogo. Młokos nie chowałby się w takim miejscu, gdzie byle głupiec mógłby go znaleźć — sprzeciwił się Leffingwell.

Ja w każdym razie zajrzę.

Młokos wstał z rewolwerami w rękach. Leffingwell i Rafael, znajomy z Ormosy! Wrzasnęli jednym głosem i jednocześnie ściągnęli konie. Młokos strzelił do Meksykanina, ale chybił. Nigdy by nie uwierzył, że zawiedzie go ręka albo rewolwer!

Meksykanin nachylił się w półobrocie celując. Młokos przestrzelił mu plecy i gdy ciało spadło z siodła, palnął dwa razy do Leffingwella, który również wyleciał z siodła. Ale jedna noga została w strzemieniu, więc ciągnął się w podrzutach po kamieniach. Mustang nadepnął na ciało, przewrócił się, wstał i uciekł, wolny od zawady. Oba konie pognały w szalonym pędzie w głąb doliny.

Młokos wyskoczył z kryjówki. Innych jeźdźców nie było widać, mógł

159

więc iść sprawdzić, czy ci jeszcze żyją. Podbiegł. Meksykanin miał przetrącony krzyż, Leffingwell dostał w płuca. Krwawa piana gotowała mu się na ustach. Wił się z bólu. Nie mogąc dobyć głosu, pokazywał na rewolwer w ręku swego zabójcy z niemą prośbą, żeby go dobił. Młokos uśmiechnął się i zszedł do Tonia.

XXXIII

Długo, długo panowała cisza. Cień wypełnił wyrwę po brzegi. Tonio żył. Niebawem zajdzie słońce.

Wtem zaszumiało w powietrzu i Młokos zobaczył sępa. Pożeracz padliny leciał tak nisko, że widać było gołą szyję i wielkie, ażurowe pióra na końcach skrzydeł. Pióra te wydawały się stare i wytarte jakby od wielu lotów.

Pokazał się drugi zwiastun śmierci, potem trzeci... Dziwne, że Rubriz i jego ludzie nie zwrócili uwagi na straszne ptaszyska.

Młokos nie dokończył tej myśli, gdy w ciszy zakrzyczały liczne głosy i zahuczał tętent galopu. Muszą dobrze orać ostrogami, skoro po takim dniu jeszcze mogą przynaglać zmordowane wierzchowce do galopu. Chlusnął wodą w twarz Toniowi i dalej wachlował.

Donośny głos poraził go do dna duszy! Ot! Jakby grzmiąca fala uderzyła o brzeg po całodniowej, rozszemranej ciszy. Mateo Rubriz! Herszt przykazywał swoim diabłom rozproszyć się i gonić na złamanie karku, bo inaczej nie schwytają tego szatana-Młokosa! Z całej pogoni Młokos najbardziej pragnął uśmiercić Leffingwella i Rafaela i właśnie ci dwaj padli od jego kul.

Grzmot kopyt.

Przestał wachlować Tonia i czekał w gotowości z rewolwerami w rękach. Burza przeleciała obok, jak gdyby gnali prosto w pułapkę, ale oddaliła się. Może nie przeszło przez myśl żadnemu z tych zbirów, że zabójca, którego szukali, ukrył się w dziurze jak robak.

Tętent ucichł nagle. Młokos wstał i wyjrzał na zaróżowione zachodem szczyty. Rozróżnił sylwetki oddalających się jeźdźców i na dwóch siodłach bezwładne ciężary. Uśmiechnął się lekko.

160

Wiatr się zrywał. Czuł go na twarzy. Silniejszy powiew poruszył duszne, gorące powietrze w wyrwie. Młokos znów przykucnął przy Toniu. Było jeszcze na tyle widno, że mógł się przyjrzeć jego twarzy. Ranny mamrotał bez przerwy.

Po jakimś czasie Młokos znów wyjrzał na świat. Wzgórza były czarne, dolina jak stojące jezioro, niebo upstrzone gwiazdami. Nachylił się nad towarzyszem:

Tonio!

Przypuszczał, że usłyszy bredzenie. Ku jego zdumieniu przytomny głos odkrzyknął trwożnie.

Jestem, jestem!

Młokos ujął Tonia pod pachy i posadził.

Idziemy.

Dokąd, Montana?

Daleko.

Gdzie jesteśmy?

W pułapce, ale musimy iść.

Podniósł Tonia, wyprostował się i przytrzymał go na nogach.

Możesz iść, Tonio?

Nie wiem... Chyba.

Oprzyj się na mnie. Mocno. O, tak. Ujdziemy kawałek, to się rozruszasz.

Istotnie Tonio rozruszał się. Przebyli płaskie dno doliny, lecz na pierwszym stoku Tonio potknął się i runął, aż jęknęło. Młokos pomógł mu wstać. Tonio potykał się, ale szedł. Zwolnili kroku. Tonio oddychał urywanie.

Znów upadł. Młokos objął go i znów podniósł. Odtąd mocniej go podtrzymywał. Wydostali się na wierzchołek niskiego pagórka, skąd roztaczał się widok na równinę. Młokos posadził towarzysza.

Gdzie jesteśmy? — zapytał znów Tonio.

Kryliśmy się w tych wzgórzach całe popołudnie. Byłeś nieprzytomny, dusiłeś się, ale pewnie tego nie pamiętasz. Ciągnęliśmy przez wzgórza, spodziewałem się, że dobijemy do Rio Grande. Ale ledwie wyjechaliśmy na skraj równiny, ukazali się przed nami zaganiacze Rubriza. Musieliśmy zawrócić. Nie było się gdzie schować, więc spuściliśmy się do wyrwy w samym środku doliny. Prażyliśmy się tam

161

długie godziny. Rubriz szukał, ale jakoś nie trafił na nas. Po zmroku postawiłem cię na nogi. Myślałem, że uda nam się ujść pieszo. Ale sam rozumiesz, jak rzeczy stoją.

Pokazał ręką. W tę przeklętą pustynną noc powietrze wydawało się czyste, niezasnute ani odrobiną kurzu. Gwiazdy jaśniały niby roje drobnych księżyców. Ranny zrozumiał: — Jeżdżą po równinie tam i z powrotem, tam i z powrotem, cholera! Widzę ich.

Rubriz wie, że dla nas jest tylko jedna droga; na północ — rzekł Młokos. — Więc rozsypał swoich zbójców i będą jeździli całą noc. O świcie wróci przeszukiwać wzgórza. Myślałem, że może nam się uda przedostać. Gdyby noc była ciemniejsza, może by się udało, ale tak — nie ma co marzyć!

We dwóch się nie uda. Masz kulę u nogi. Ale sam może byś się przedarł — rzekł Tonio.

Nie, nie opuszczę cię.

Milczenie.

Montana skręcił papierosa.

Zapalisz, Tonio?

Nie.

Młokos zapalił i jął się zaciągać dymem. Po jakiejś chwili Tonio zapytał:

Na co to poświęcenie? Jestem dla ciebie niczym.

E, coś ci powiem. Jesteśmy obaj skazani, to pewne. Siedzimy tu jak dwa upiory i patrzymy na świat, z którym już nas nic nie łączy. Ha! Mogę powiedzieć. Masz siostrę. W tym rzecz.

Tonio zaczął kiwać głową.

Jakie to dziwne. Wspomniałeś ją, i teraz widzę ją jak żywą.

Taką ma siłę.

A matka? Moja matka? — dopytywał się Lavery.

Twoja matka sama jedna zapełniłaby człowiekowi świat. Taka kobieta może...

Rozumiem — przerwał Tonio. — Słuchaj. Twoje poświęcenie jest chybione. Nie jestem godzien. Ale ponieważ obaj jesteśmy skazani, więc ci coś powiem. Na twoim miejscu postąpiłbym tak samo jak ty.

Wiem. Inaczej dawno bym cię porzucił.

Zamilkli. Na wschodzie trysnęło trójkątne światło, w ślad za nim wytoczył się księżyc, niewiarygodnie olbrzymi.

162

Przy tej jasności mogą nas zobaczyć — mruknął Młokos.

No i co z tego?

Prawda. Co z tego?

Księżyc zmalał, lecz blask jego stał się tak silny, że przygasił wszystkie gwiazdy naokoło.

Zobaczyli nas. Zbierają się, by nas otoczyć! — rzekł Tonio.

Na płaskiej pustyni, prawie na wprost czatowni skazańców, zjeżdżali się w kupę rozproszeni jeźdźcy. Drobne, czarne, niewyraźne postacie nadciągały z obu stron.

Jak się czujesz, Tonio?

Dobrze. Nie mam gorączki, tylko rana jeszcze piecze.

Drugi raz upadłeś na to ramię przy podejściu pod górę?

Właśnie.

Młokos pokazał palcem. — Nie widzą nas. Gotują kawę.

W środku rosnącej grupy zamigotał żółty ogień. Teraz, kiedy księżyc świecił tak jasno, nie było potrzeby patrolowania pustyni, gdyż srebrzyste światło rzucało jak okiem sięgnąć czarne cienie przy każdym krzaku, przy każdym głazie...

Zostań tu — szepnął Młokos. — Mam myśl.

Będę posłuszny.

Spuszczę się na pustynię. Spróbuję. Może się uda. Nadzieja słaba, ale nie zawadzi spróbować.

Idź z Bogiem.

Tonio wyciągnął rękę. Młokos zgniótł ją w długim uścisku, gdyż obrócona na światło twarz Tonia wydała mu się bardziej podobna do matki niż kiedykolwiek, ba! bez mała w tym samym wieku.

Do widzenia! — I Młokos zszedł szybko po pochyłości.

XXXIV

W bandzie Rubriza, która teraz zebrała się koło nocnego posiłku, było ze dwudziestu ludzi. Koni mieli dwa razy tyle, gdyż zwyczajem Indian ciągnęli z sobą luzaki. Tabun pasł się, gdzie była trawa, w rozproszonej gromadzie pod okiem jednego bandyty. Właśnie ta okoliczność nasunęła Młokosowi myśl o fortelu.

163

Znalazłszy się na równinie czołgał się od krzaczka do głazu, od głazu do krzaczka, jak wąż czy drapieżnik. Z boku dolatywały go terkotliwe głosy Meksykan, a ich ciemne sylwetki otaczające ognisko coraz bliżej, rysowały się na tle bladej pustyni i jeszcze bledszego nieba.

Zadudniły kopyta, zaskrzypiało siodło — Młokos przywarł do piasku. Wartownik przejechał obok, zganiając konie, które zbyt się oddaliły. Młokos posuwał się dalej ostrożnie, lecz z pośpiechem, gdyż wiedział, że posiłek, z którego pomocą Rubriz chciał podnieść swoich zbirów na duchu, długo nie potrwa.

Znalazł się wśród smukłych nóg końskich i pysków zgryzających pustynną trawę po owczemu, przy samej ziemi. Wtem zagrzmiał Mateo Rubriz:

Alfonso, Alfonso, dawaj tu konie!

Młokos wstał.

Hola, Alfonso — odezwał się — złap mi konia, to ci pomogę przypędzić resztę.

A żeby cię diabli! — zaklął Alfonso. — Jak wlazłeś między konie, że cię nie widziałem? Rodriguez?

Księżyc świeci ci w same ślepia, to nie widzisz. Rodriguez o ileż niższy ode mnie! Łapaj konia, bracie.

Dobrze. Tylko zdaje mi się...

Młokos szedł prosto na niego. Gdy się zbliżył, Alfonso wrzasnął:

Juan Fernandez — Młokos!

Alfonso był dzielnym człowiekiem. Zamiast uciekać, sięgnął do rewolwerów. Lecz nim zdołał je wyszarpnąć z pochew, Młokos zdzielił go po głowie długą kolbą colta i wskoczył na opróżnione siodło.

Koło ogniska usłyszano ostrzegawczy krzyk Alfonsa, i podniósł się gniewny gwar. Młokos, wrzeszcząc i machając kapeluszem, spodziewał się, że przepłoszy konie, ale łatwiej odgadnąć narowy wiatru niż kaprysy koni. Tabun zaczął młynkować w miejscu, a potem pomknął prosto na ognisko. Młokos nie miał innego wyjścia, jak pędzić w tym samym kierunku. Gdyby się odbił od masy końskiej, najlepsi strzelcy meksykańscy sypnęliby w ślad za nim gradem kul. Czuł, że mustang pod nim wziął na kieł, czuł, że histeryczna trwoga ogarnęła to na pół

164

dzikie stworzenie. Przywarł do niego całym ciałem i tak jechał.

Nad tętent kopyt, nad kwiki i chrapania koni wybił się głos herszta. Rozkazywał strzelać na oślep do tabunu, żeby wstrzymać spłoszone zwierzęta.

Strzelby zagrały. Przeważnie chybiały, gdyż bandyci musieli się wpierw usunąć z drogi rozpędzonemu stadu, ale koń przed Młokosem zaraz wywinął kozła w kłębie kurzawy. Jeździec przesadził przeszkodę i gnał dalej.

Druga kula trafiła luzaka, który również wyprzedzał Młokosa. Mustang stanął dęba, zakręcił się jak tancerz i runął. Ale pozostałe nie chciały się zatrzymać. Wtem mustang pod Młokosem potknął się, zachwiał i padł. Jeździec, wytrząsnąwszy nogi ze strzemion, potoczył się kawałek, lecz momentalnie zerwał się z krzykiem, wymachując rękami nad głową.

Na widok tej zjawy, która jakby wyskoczyła spod ziemi, nadbiegający koń bez siodła zarył się na ułamek sekundy wszystkimi kopytami w ziemię, po czym spróbował dać susa w bok. Ale silna ręka chwyciła go za grzywę, a na okrągły, śliski grzbiet zleciał zwinny ciężar.

Cały tabun pomknął przodem. Młokos został sam, wystawiony na ogień strzelb bandytów, na oszalałym koniu, który kłuty niemiłosiernie ostrogami, ciskał się kwicząc z bólu i przerażenia.

Kule leciały jak grad.

Jedna łupnęła donośnie w mustanga. Ból gorszy od kąsania ostróg kazał mu zapomnieć o walce z człowiekiem. Mały konik wyciągnął się w powietrzu i pomknął jak strzała za uchodzącym tabunem. Druga kula ugodziła go w zad. Ale tylko wierzgnął i przyśpieszył biegu. Pagórek pustynny, wypolerowany księżycem, przedzielił Młokosa od strzelb Meksykan. Był bezpieczny. Koń, który go uratował, zaczynał się chwiać, ale już byli wśród stada i Młokos złapał cugle w powietrzu. Ranny mustang stanął, a on prysnął w siodło. Poprowadził stado całe mile w głąb pustyni na wschód. Zmordowane zwierzęta zapominały o strachu. Wybrał dwa wierzchowce, na oko najlepsze, i zawrócił.

Może banda Rubriza została na miejscu, gdyż Meksykanin pozbawiony konia jest niezaradny jak dziecko. A może lezą uparcie za stadem.

165

Ale najpewniej poszli szukać koni na najbliższym ranczo, należącym do stronników Rubriza.

Jakkolwiek bądź, Młokos nie zastał nieprzyjaciela. Był w połowie pochyłości wzgórza, gdy z ziemi podniosła się chwiejna w księżycu sylwetka. Był to Tonio. Potykał się jak pijak. Na ustach igrał meksykański uśmiech.

Udało ci się! — Więcej nie powiedział.

Młokos podsadził go na siodło i przywiązał lassem do łęku.

Dobrze tak będzie?

Dobrze! — skinął Tonio, jakby oszczędzał tchu. Zjechali z pagórka i pociągnęli równiną. Ostatni etap podróży.

Mowy nie ma, aby kołować lub zmienić kierunek. Muszą jechać prosto jak strzelił i to jak najkrótszym szlakiem. Młokos widzi po twarzy Tonia, że nie mają czasu do stracenia. Jadą truchta, piasek szemrze pod kopytami koni.

Obaj są śmiertelnie znużeni. Dzień był ciężki, a noc nie przyniosła spoczynku. Montana może czerpać z niezgłębionego zasobu energii nerwowej, za to Toniowi pozostaje tylko siła woli, już się załamująca.

Ale biała pustynia ani razu nie zaalarmowała ich ruchomymi cieniami czy rozpędzoną kurzawą. Już świta. Rumiana zorza stała na wschodzie, gdy zatrzymali się nad brodem Rio Grande rozmigotanej fałszywą pozłotą. Góry po drugiej stronie, na pierwszym planie brunatne, na dalszym stały w osłonie błękitnej mglistości. Naokoło panowała cisza, którą mącił tylko cichy plusk wody, obijającej się o brzegi i skrzypienie dulek w łodzi, prącej pod prąd.

Wioślarz-Meksykanin tak się zagapił na jeźdźców, że łódź zaczęła spływać. Młokos przytrzymywał Tonia w siodle. Woda dosięgała do wyciągniętych końskich nosów. Przeprawili, się, choć o mały włos nie dali się porwać nurtowi. Z łagodnej pochyłości przeciwległego brzegu Młokos dojrzał na rozległej meksykańskiej równinie ruchomy tuman kurzu. Tonio tego nie widział. Znużenie i ból czyniły go ślepym. Przez całą drogę do przełęczy i przez przełęcz, gdzie słońce prażyło, mamrotał nieprzytomnie pod nosem. Za przełęczą szlak ochłodził się sąsiedztwem spienionego potoku. Oto łagodne stoki nad ranczo, oto ranczo!

166

Tonio nie widział, gdzie są. Młokos musiał usiąść za nim i podtrzymywać go. Głowa rannego opadła bezsilnie w tył. Jeszcze oddychał. Jeszcze!

Bydło na pastwisku. Większe niż meksykańskie, lepiej wypasione, łby większe. Mądrzejsze i lepsze na mięso. Amerykańskie bydło. Kres drogi.

Młokos powtarzał to sobie w kółko, by się upewnić, że się nie myli. Tracił poczucie rzeczywistości. Ze stoku doliny widział zamglony dom Laverych, tak maleńki oddaleniem, iż zląkł się, że chyba nie dobije na miejsce. Na domiar złego koń zdawał się dreptać w miejscu, nie posuwając się.

Nie rób z siebie widowiska — szeptał do siebie. — Upiłeś się i już.

Na sąsiedni pagórek wjechał kowboj i wybałuszył na niego oczy. Nagle puścił się pędem ku przybyszom, wrzeszcząc na całe gardło. Młokos przypominał sobie jego twarz, lecz nazwisko wywietrzało mu z pamięci. Nic też nie rozumiał, co tamten wrzeszczał. Coś bez sensu. Hałasuje i już. Wyciąga ręce. Co, u diabła?

Precz, z daleka! — powiedział Młokos.

Kowboj, nie przestając krzyczeć, objął Tonia. Młokos położył koniec nieporozumieniu, dobywszy długiego colta. To poskutkowało. Natręt uciekł galopem, przynaglając mustanga ostrogami i oglądając się przez ramię, jakby sprawdzał, czy kule go nie gonią.

Montana jechał dalej. Właściwie to koń dreptał na miejscu, chociaż dom rósł w oczach. Nie przybliżał się, tylko rósł.

Młokos chwycił Tonia za włosy i uniósł głowę. Usta otwarte, ślina ścieka po brodzie. Oczy rozchylone, nieruchome jak u trupa.

Doskonale — rzekł Montana. — Umrzyj mi na ramieniu. Dobry sobie! Też się wybrał! Chcesz, to zdychaj, mazgaju!

Ale przecież umarły się nie ślini. Jeżeli Tonio dojedzie żywy do domu, to odżyje. Tyle przeszkód i miałby paść u kresu drogi? Nigdy. Wara umierać! Co za głupie przypuszczenie!

Życie jest jak płomień. Weźmie się ognia życia i wdmuchnie w ciało Tonia, zanim śmierć zdąży się wepchnąć przez ranę.

Mustang drepce, podrzucając łbem. Do domu ciągle jednakowo daleko, chociaż mury, okna rosną, dach rośnie... Ludzie wybiegają z domu

167

i z baraku kowbojskiego. Kucharz kuśtyka pośpiesznie na drewnianej nodze, jakby uciekał przed pożarem. Długie kudły rozwiewają się na wietrze. Trzasnęły drzwi. Wychodzi Richard Lavery. I on puszcza się biegiem. Ma śmieszne długie nogi. Głowa podskakuje jak korek na wodzie.

Boże! Jestem osaczony! — wyrywa się z ust Młokosowi.

Trzaskanie drzwi w całym domu. Raptem znalazł się na podjeździe. Ludzie tłoczą się naokoło. Liczne ręce wyciągają się po ciało Tonia. A Młokos nic — rozpycha ciżbę koniem i jedzie.

Lavery podbiegł z nieprzytomną twarzą. Młokos przełożył Tonia na lewą rękę, zupełnie zdrętwiałą. Nachyliwszy się, prawą pochwycił ranczera za klapy i potrząsnął z taką siłą, że głowa latała.

Zostawiłeś ją! — zasyczał. Był przekonany, że przemawia łagodnie i nie mógł pojąć, skąd ma w uszach tyle wrzasku. — Zostawiłeś ją w Meksyku! Sam się wyratowałeś, a ją zostawiłeś w rękach Meksów, podły tchórzu!

Lavery coś mówił, lecz huk w uszach nie pozwalał Młokosowi rozróżnić słów. Lavery zachowywał się tak jak inni. Koniecznie chciał ściągnąć Tonia z siodła. Chwytał go za ręce, za ubranie...

A Młokos myślał:

Głupcy — myślą, że im go oddam. Zaraz tu któremu palnę w łeb. Zaraz tu ich uspokoję!

Wszyscy odstąpili od konia i Młokos spostrzegł, że myślał na głos. Lavery — bo to chyba on przemawiał — ostrzegał, żeby się Młokosowi nie sprzeciwiać. Młokos słyszał go jak gdyby z ogromnej dali.

Zsiadł z konia i upadł na kolana, tak wielkim ciężarem stał się nagle Tonio. Kolana odmówiły posłuszeństwa. Nie chciały się podźwignąć.

Ciżba ruszyła na niego kołem. Tłum to niebezpieczna rzecz. Mateo Rubriz ma koło siebie tłum. To jeszcze gorsze niż tamta przygoda sprzed miliona lat, gdy w szynku opowiadał kłamstwa Rubrizowi. A może kto inny miał tamtą przygodę i Młokos słyszał od niego?

Pchali się na niego kołem. Dobył znów colta, zakreślając nim szeroki łuk w powietrzu.

168

Psy parszywe — zakrzyczał — to mój przyjaciel, który chciał za mnie umrzeć. Myślicie, że go wam oddam bez walki?

Ktoś podniósł okropny wrzask. Dozorca. To jego kwadratowa gęba. O mało chłop nie wyskoczy ze skóry.

Młokosowi udało się wstać. Chciał postąpić w przód, a tymczasem nogi poniosły go w tył. Wpadł na konia i roześmiał się.

Jestem pijany — powiedział.

Otaczali go kołem, poruszając niepewnie rękami. Uśmiechał się do nich z myślą, że kto dotknie Tonia, ten pierwszy dostanie kulę.

Padnę, ale wpierw mi zapłacą — myślał Młokos.

Głowa Tonia zwisała mu z ręki bezwładnym ciężarem. U nasady szyi pulsowała niebieskawa żyła, jedyny znak życia. Poza tym Tonio był martwy. Życie pukało w arterii, żeby się wydostać, uciec, zostawić ciało nieżywe.

W domu zawołał jakiś głos, wpadł we drzwi, wybuchnął na powietrzu.

Młokos ruszył w kierunku tego głosu. Wiedział, że woła ktoś kochany. Daleko do tego głosu, może tysiąc mil, ale niech dotrze do niej, wszystko będzie dobrze.

Nie, nie tysiąc mil, tuż, tuż! To ona. Jaka przerażona, jaka wstrząśnięta. Przełożył sobie Tonia na ramię twarzą w dół i postąpił ku Ruth.

Ostrzegawcze głosy zakrzyczały na dziewczynę. Wyciągnął do niej rękę z coltem, ale wiedziała, że do niej nie strzeli. Szła odważnie prosto na lufę. Nie wypuszczając rewolweru, pchnął rękę w przód. Poczuła na czole chłód stali.

Podły tchórz zostawił cię w Meksyku, ale wyratowałaś się, co? — zapytał. — Nic ci nie jest?

Odpowiedziała coś, ale nie mógł zrozumieć.

Czemu nic nie mówisz? — zniecierpliwił się.

Nic mi nie jest — odpowiedziała.

Musimy go zabrać sprzed ludzkich oczu. Nic ci nie jest?

Nic, zupełnie nic. Oni odchodzą. Ojciec pomoże ci wnieść go do domu.

Nędzny tchórz zostawił cię w Meksyku. Czyż mógłbym pozwolić mu dotknąć Tonia? — ciągnął Montana. — Weź go za nogi. Ja wezmę za ramiona. Nic ci nie jest?

169

Nic, nic.

Nie becz, głupia kozo! Cicho! — rozgniewał się.

Dobrze, będę cicho.

Ale płakała. Wzięła Tonia za nogi, a on wsunął ręce pod ciężkie ramiona. Ile on waży, ten Tonio? Ołów, ołów. Doszli do drzwi. Ruth nie przestawała płakać.

Gadaj z babą! — pomyślał Młokos i te same słowa zaskrzeczały mu nad uchem chrapliwym odgłosem.

Zaczęli wchodzić po schodach. Kolana się pod nim uginały, zataczał się i rozbijał o poręcz, ale przecież weszli na piętro. Drzwi. W pokoju ogromne, białe łóżko. Jakie wielkie, jakie wielkie! Paść na nie i spać, spać, spać do końca życia!

Położyli Tonia na łóżku.

Teraz go trzeba rozebrać. Młokos zaczął zdzierać ubranie z rannego.

Przynieś wodę, ręczniki i czego trzeba — rozkazywał. — Muszę go rozebrać.

Z drzwi odezwał się Lavery.

Montana, pozwól, że ci pomogę.

Zdrajco! — warknął Młokos.

Boże! Boże!

Doktora! — rozkazał Młokos.

Posłali po doktora, ale to szmat drogi, prędko nie przyjedzie. Pozwól, że ci...

Zostawiłeś dziewczynę w Meksyku, o mały włos nie wpadła w ręce Rubrizowi. Teraz chcesz zmarnować Tonia. Nie wiem, dlaczego ci nie palnąłem w łeb. Ale czekaj...

Tatusiu — krzyknęła Ruth, ale ranczera już nie było.

Młokos zerwał z Tonia wszystkie szmaty. Ranny leżał na wznak. Pierś wznosiła się wysoko. Można było policzyć wszystkie żebra. Mięśnie, obciągające je, szły płaskimi płatami. Od łuku żeber opadał wklęśnięty brzuch. Kości biodrowe sterczały na podobieństwo wielkich łokci.

Jak on śmiesznie wygląda — rzekł Młokos i zaczął się wpatrywać w słabo tętniącą niebieską żyłkę na szyi Tonia, przez którą dobijało się życie, chcąc uciec.

Obmył ciało z krwi i brudu. Tak robią w szpitalach. Nawet palce u

170

nóg myją. Szmata łechce między palcami. Młokos umył Toniowi stopy ze szczególną starannością.

W szpitalu ubierają w czystą bielizną. Ale tu nie ma bielizny. Trzeba go przykryć prześcieradłem i okręcić w derki.

Rana na ramieniu obrzękła i jest bardzo czerwona. To czerwone nie daje się zmyć.

Trzeba doktora — zawyrokował Montana.

Ruth klęczała u nóg łóżka.

Po co się modlić? — fuknął.

Nie będę...

Powiedz Lavery'emu, że ja wiem, że on tam stoi za drzwiami. Skończę z Toniem, to pójdę go oskalpować. Powiedz mu.

Powiem.

Daj brandy.

Wepchnęła mu w rękę wysoką szklaną karafkę. Brandy powinna być w metalowej flaszce. Zabawne! Powąchał, skosztował — prawdziwa.

Uniósł głowę Tonia i wlał mu trochę w usta. Ranny zaczął się krztusić. Brandy prysneła w twarz Montanie. Dobrze. Jeżeli krztusi się i pluje, to już dobrze.

Spróbował drugi raz. Tonio łyknął trochę trunku.

Wody! — zaszemrał słaby głos.

Ach, Boże! Tonio, oddałbym ci moją krew, gdyby to pomogło, bo wody nie ma na sto mil. Tylko piasek na ziemi i sępy na niebie.

Masz — powiedziała Ruth.

Podawała mu szklankę czystej zimnej wody. Ręka jej drżała i woda lała się na łóżko i na podłogę.

Do ciężkiej cholery, nie marnuj wody! — wrzasnął Montana.

Wziął szklankę. Jego własna ręka też chciała dygotać, aż się roześmiał. On by nie opanował drżenia ręki, on by rozlewał wodę? Śmieszne!

Śmiejąc się cicho, znów uniósł głowę Tonia i przytknął mu szklankę do ust. Tonio pił z bulgotaniem.

Ty się też napij wody i brandy, Montana — zabrzmiał głos dziewczyny.

171

Tak, żeby dla niego zabrakło? Żeby on umarł? Na Boga! Kobieto, co ty masz w głowie? Myślałem, żeś rozsądniejsza. Ja mam pić, żeby on umarł? Ja?

Zaśmiał się. Usta zabolały kłująco. Zlizał krew z warg.

Przeszedł na drugą stronę łóżka, żeby mieć oko na otwarte drzwi. Położył rewolwer na piersi Tonia i czekał. W korytarzu przesuwały się cienie. Kto pierwszy stanie w progu, ten trup.

Przeżył nieskończone godziny, dni, lata strasznej męki. Nie mógł łykać. Dziewczyna podawała mu ciągle szklanki zimnej wody, ale on się tylko śmiał. Na pustyni człowiek wie, co to miraż.

Poczuł chłód na czole. To jej ręce. Głos jej dobijał się do jego znękanych uszu. Rozjaśniło mu się w głowie. Zrozumiał.

Montana, przyjechał doktor. Pozwolisz mu wejść?

Jeżeli doktor, to Bogu dzięki. Niech go zobaczę.

Proszę wejść, doktorze. Wolnym krokiem i uśmiechać się — mówił głos dziewczyny.

W drzwiach stanął ogromny mężczyzna.

Jesteś doktor? — zapytał Młokos.

Tak, młody człowieku.

Kłamiesz. Rubriz cię przysłał, psie meksykański. Mówisz po angielsku i myślisz, że uda ci się okpić Montanę?

Jestem lekarzem, Montana — rzekł przybysz.

Pokaż mi ręce.

Doktór wyciągnął ręce.

A! Myślisz, że mnie tym sposobem oszukasz? Nic z tego. Pokaż dłonie.

Doktór obrócił ręce do góry. Montana pomacał dłonie. Były pulchne, ustępowały pod naciskiem palców.

W porządku — zawyrokował Montana. — Jesteś doktorem. Wejdź i posłuchaj, co ci powiem. Widzisz Tonia?

Widzę.

Może to w twoich oczach pierwszy lepszy — mówił Montana — ale mylisz się. To mój przyjaciel. Jeżeli go wyratujesz, uczynię cię bogaczem. Słyszysz?

Słyszę.

Ale jeżeli się poszkapisz, rozpruję cię i obejrzę twoje wnętrzności. Rozumiesz?

172

Rozumiem.

Gdzie dziewczyna? — zapytał Montana.

Tutaj jestem, Montana. Tutaj — przypomniała się Ruth.

Ona wiecznie beczy, ale to porządna dziewczyna. Kobieta, cóż robić? Na kobietę nie ma sposobu. Dom pełen zbirów Rubriza. Nie dopuszczajcie nikogo do Tonia. Mógłbym się przespać, doktorze?

O, tak, połóż się i śpij, na Boga! — rzekł doktor.

Jakby się co stało, proszę mnie obudzić.

Przy tych słowach Młokos wziął rewolwer.

Obudzę cię — obiecał doktor. Młokos dotknął szyi Tonia.

Tylko tu jeszcze zostało trochę życia — wyjaśnił doktorowi. — Masz to życie rozszerzyć, rozniecić szeroko jak ognisko. Rozumiesz: zaczyna się od paru patyków, a potem dokłada więcej drzewa...

Rozumiem — szepnął doktor.

Odrobinę się zdrzemnę — rzekł Młokos.

Podłoga była rozkoszna — zimna. Ledwie dotknął ręką, reszta ciała osunęła się senna. Legł jak długi. Oczy się zamknęły. Poczuł na sobie czyjeś ręce, a w nozdrzach wonny powiew świeżości.

Jemu potrzeba snu — mówił doktor i ten głos zahuczał Montanie w uszach jak gong. — Potrzeba — tylko — snu.

XXXV

Młokos obudził się pod wrażeniem, że głowa mu brzęczy jak telefon, ale gardło już nie paliło. Pił przez sen. Pić we śnie to jak poetyczne marzenie.

Położył się spać na podłodze. Teraz leżał w pościeli.

Zerwał się i wyskoczył z łóżka. Poczuł chłód podłogi. Spostrzegł, że jest boso i w piżamie.

Tonio!

Amigo... — odpowiedział słaby głos.

Jest Tonio. Leży na wielkim białym łożu. Dla niego wstawiono małe polowe łóżko.

173

Co to? Co to? Zza łóżka Tonia podniosła się kobieta i podeszła do niego z uśmiechem. Przez mgłę odległej przeszłości, ach! jakże odległej! poznał panią Lavery.

Ruth! — rzekła pani.

Ruth zerwała się z fotelu, na którym drzemała. Podbiegła do Montany. Chwyciła go za ręce.

Poznajesz mnie? — zapytała.

O, tak. Ojciec zostawił cię — nie... nie... Musiało mi się przyśnić. Dobiliśmy na ranczo. Pamiętam... Widziałem z daleka. Koń podnosił kopyta, a stał w miejscu. Byłem trochę zawiany. Przykro mi, że się... tak... tego...

Nie mamy ci nic do wyrzucenia. Połóż się — odparła Ruth.

Montana nabrał tchu.

Pomyślałabyś, że jestem chory — zaśmiał się cicho.

Ruth oparła mu ręce na ramionach.

Proszę cię, połóż się.

Dobrze, jeżeli sobie tego życzysz. Co się stało? Co ja zrobiłem?

Nic nie zrobiłeś — wtrąciła pani. — Nie męcz go, Ruth. Nic nie zrobiłeś. Wszystko dobrze. Sprowadziłeś mi...

Cicho, mamusiu!

Ach! — szepnęła pani.

Stała, wpatrzona w Montanę. Wzrok jej był jak pieszczota. Przypominał sobie wrażenie z dalekiej przeszłości, że wydała mu się, gdy ją poznał, najpiękniejsza na świecie. Tak, nie omylił się. Piękna, cudna!

Podszedł do wielkiego łóżka. Tonio spał. Wychudzona twarz była sinoblada, czoło marszczyło się w bolesne bruzdy.

Daj mu spać, Montana — powiedziała ostrzegawczo Ruth.

Młokos spojrzał na nią dziwnie. Nie mógł się oprzeć uczuciu, że Tonio go potrzebuje. Ukląkł przy nim i położył dłoń na zimnej ręce przyjaciela.

Ranny zwrócił głowę w jego stronę, nie otwierając oczu. Ale czoło się wygładziło.

Companero* — szepnął.

* Companero (hiszp.) — towarzysz

174

Ruth wydała cichy okrzyk zdziwienia. Ha! Trudno się dziwić, że kobiety nie rozumieją, co jest między nim i Toniem. One nie siedziały na wzgórzu i nie widziały śmierci na rozjaśnionej księżycem pustyni. Pani Lavery przysunęła się i położyła mu rękę na ramieniu. Widział jej wątłe palce przezroczyście białe.

Walka o życie Tonia nie ustawała. Montana czuwał przy nim dzień i noc. Miał łóżko polowe, na którym w wolniejszych chwilach spał lub drzemał. Pani Lavery z córką przychodziły, gdy dostawały pozwolenie. Gdy Tonio zaczynał bredzić, musiały wychodzić. Słowem, największa odpowiedzialność spadła na Montanę. Po trzech dniach doktor oznajmił, że rękę uda się prawdopodobnie uratować. Natomiast co do życia obawiał się, że może być źle. Długa jazda z Ormosy nadwyrężyła odporność Tonia, a przez ranę uszło dużo sił żywotnych.

Sypiał dorywczo po pięć minut — budził się. Leżał wpatrzony w sufit, skubał prześcieradło lub kręcił głową bez cienia przytomności w oczach, jeśli Młokos się do niego nie odzywał. Wtedy usiłował zrozumieć. Umysł jego owijały tumany niepamięci.

To plótł bez ładu i składu, to prawie mówił do rzeczy... Niekiedy zapadał w malignę, z której wynurzał się opowieścią o ucieczce lub walce w Ormosie.

Powoli, tak jak lornetka zatrzymuje się na jednym szczególe dalekiego krajobrazu, tak umysł Młokosa ograniczył się do Tonia kosztem wszystkich innych osób. Zauważał jak przez sen, gdy pani Lavery przychodziła do pokoju. Wiedział, że raz przyszedł sam ranczer i położył mu dłoń na ramieniu. Ale głosy ich dzwoniły Młokosowi w uszach jak szemranie wody. Nie rozróżniał słów. Ale gdy Lavery powiedział mu któregoś dnia, że żona zachorowała, zrozumiał i usta mu drgnęły. Biedna kobieta, za dużo dla niej klęsk i radości.

Odwiedziny Ruth były dla Młokosa jak przebłyski słońca zza chmur. Przychodziła często, poruszając się cicho jak duch. Rannego rzadko niepokoiła jej obecność. Nie zmizerniała i nie chudła, jakby na jej zdrowie te ciężkie dni nie miały wpływu. Stale była uśmiechnięta i wydawała się niewzruszenie spokojna. Tylko w miarę jak pogłębiała się atmosfera trwogi o życie Tonia, oczy jej nabierały tragicznej głębi.

175

Zaraz pierwszego dnia Młokos zapytał Ruth, czy umie po hiszpańsku.

Nie — odparła.

Odetchnął z ulgą. A tu trzeciego dnia Tonio oprzytomniał na chwile i patrząc na przyjaciela, zaczął mówić. Ruth krzątała się w głębi pokoju, lecz nie zdawał sobie sprawy z jej obecności.

Gdzie jesteśmy? W górach?

Góry zostały za nami. Meksyk został za nami. Jesteśmy na ranczo twego ojca i nic nam nie grozi. Leżysz w łóżku w domu twego ojca.

Hej! — szepnął Tonio. — Kiedyś będą śpiewać pieśni o twoich czynach, Montana. Jestem bardzo słaby, a ty — z ciebie zrobił się stary człowiek.

Naprawdę?

Schudłeś i postarzałeś się o dwadzieścia lat. Nawet Mateo Rubriz zląkłby się, gdyby cię teraz zobaczył.

Tym lepiej, Tonio.

A ją widziałeś?

Mówił po hiszpańsku. Od chwili gdy został ranny, mówił tylko po hiszpańsku.

Kogo?

Moją siostrę.

Widziałem.

Mówiłeś mi, że ją kochasz. Zapomniałem zapytać, czy z wzajemnością. Ale tylko głupia kobieta mogłaby nie pokochać takiego człowieka jak ty.

Lubi mnie — odparł Młokos, zdenerwowany obecnością Ruth. — I tyle! Zamknij oczy, Tonio. Śpij. Powinieneś jak najwięcej spać.

Tonio uśmiechnął się słabo. — Dobrze. A opowiadałeś jej, jak mnie porwałeś, a potem znów ukradłeś Rubrizowi, jak mnie ratowałeś w skalnym grobie wśród wzgórz, jak rozproszyłeś konie Rubrizowi i przywiozłeś mnie do domu? Opowiadałeś jej?

Nie. Leż cicho. Mówienie ci szkodzi.

To ja jej opowiem któregoś dnia. Jeżeli doktorzy skazali mnie na śmierć i diabeł ciągnie mnie do piekła, to i tak nie umrę, póki jej nie opowiem. Zawołaj ją. Od razu to zrobię.

176

Jutro — upierał się Młokos. — Dziś powinieneś się wyspać.

Ha! Jesteś moim opiekunem. Muszę cię słuchać.

Tonio zamknął oczy i natychmiast usnął pierwszym dobrym snem od wielu dni. Młokos obejrzał się niespokojnie na dziewczynę. Odpowiedziała łagodnym, niezmąconym spojrzeniem. Nie zarumieniła się, a więc nie zrozumiała.

Dzień upłynął powoli. Nazajutrz rano goląc się, Młokos przyjrzał się w lustrze swojej twarzy. Tonio miał słuszność. Ciężkie przejścia zrobiły swoje. Młokos wyglądał jak starszy brat, a nawet jak ojciec młodzieńca, który tak niedawno wyruszył do Meksyku szukać prawdziwego Lavery'ego.

Po południu przyszedł ranczer.

Wytropili Rubriza. Nie będziemy mieli kłopotu. Pojechał daleko na południe. Dał za wygraną.

Dobra nowina, panie. Będę spać spokojnie. Od chwili gdy przejechałem przez Rio Grande, czułem go wciąż w pobliżu.

Ale trwoga tak długo władała Młokosem, że nie mógł się z niej otrząsnąć od razu. O zmroku każdy szmer przyprawiał go o drgnienie. Nerwy, pomyślał żartobliwie, przysuwając się z krzesłem do łóżka Tonia.

Ranny miał się wyraźnie lepiej. Tego dnia niewiele majaczył, przeważnie spał. Pod wieczór znów stracił przytomność, ale gorączka była niższa, a dłonie wilgotne.

Młokos, pochylając się nad mizerną twarzą przyjaciela, nagle się wyprostował. W pokoju coś zaszemrało. W pierwszej chwili przypisał to wrażenie nerwom. Ale nie, to wyraźnie szmer oddechu. Może Ruth wróciła, zawsze cicha jak duch. Odwrócił głowę. Na środku pokoju stał Mateo Rubriz z krócicą w rękach.

XXXVI

Lufy uniosły się lekko w górę. Młokos wstał ostrożnie i uniósł ręce. Rubriz przywołał go bliżej ruchem głowy. Młokos posłuchał. Lufy były ogromne. Młokos czuł po prostu koło serca dwa ładunki śrutu. Tonio krzyknął coś i strzelba drgnęła Meksykaninowi w rękach, zza warg błysnęły zwierzęco białe zęby.

177

Młokos podchodził, póki lufy nie wparły się w jego pierś. Widział palec Mateo zahaczony o oba spusty, podczas gdy wolna ręka bandyty wyciągnęła mu z pochew rewolwery.

Tonio mamrotał szybko.

Teraz drzwi — Rubriz odstąpił o krok. — Zamknij na klucz.

Młokos podszedł do drzwi. Mógłby je pchnąć i wypaść na ciemną sień, ale palec Matea byłby szybszy. Więc Młokos przekręcił klucz i obrócił się ku strasznemu gościowi.

Mateo Rubriz oblizał się z uśmiechem. Czerwony koniec języka wyskoczył spomiędzy warg.

Siadaj przy łóżku. Razem uciekaliście z Meksyku, razem możecie umrzeć.

Więc i on ma umrzeć? — szepnął Młokos.

Rubriz nie przestawał się uśmiechać. Oczy miał czerwone, jakby długie dni zmagał się z piaskami pustyni.

Montana stanął znów przy łóżku. Rubriz podskoczył i pochylił się nad Toniem.

Łatwo będzie — zamruczał. — Już zbielał, już zaczyna wyglądać na jankesa.

Chcesz go zabić, señor?

On już i tak prawie nie żyje. Zdrajca. Moja dusza w nim umarła. W tej strzelbie nie mord się kryje, lecz sprawiedliwość.

No cóż, dobrze — westchnął Młokos. — Na dobrą sprawę zginęliśmy obaj w górach. Wyrok odwlókł się kilka dni.

Zabiłeś Rafaela i jankesa. Gdzie przywarowałeś?

W skałach była wyrwa w kształcie grobowca.

W dolinie? Na środku doliny?

Tak. Myślałem, że tak blisko nie przyjdzie wam do głów szukać. Ale Rafael zajrzał do nas i musiałem go zabić. Leffingwella również.

A potem ja nadjechałem? Czy jeszcze tam siedziałeś?

Tak, widziałem cię i słyszałem.

Rubriz mlasnął wargami.

Szkoda, że się tak składało, że zamiast zmierzyć się z tobą w równej walce, muszę cię zabić jak wołu. Byłbym ciekaw widzieć, czyś ty sprawniejszy ode mnie, czy ja się zestarzałem. Wiesz, kto to był Pedro Orcano?

178

Wiem, postrach Gwadelupy. Słyszałem o nim.

A o wielkim Martinie słyszałeś?

O tym, co wszczął rewolucje? Słyszałem.

Otóż ja zabiłem ich obu. O, nie tylko ich, ale ich śmierć przyniosła mi najwięcej chwały. A jednak, na wielkiego San Juana Kapistrana, tyś większy od nich!

Dziękuję — mruknął Młokos Rubriz machnął ręką.

Nie mówię komplementów, jestem po prostu sprawiedliwy. Przez trzy dni dumałem w górach o tobie i o sobie. Wiesz, gdybyśmy zawarli przymierze świat rozpłaszczyłby się u naszych nóg. Czego byśmy zapragnęli, wszystko byłoby nasze. Ile masz lat?

Dwadzieścia cztery.

O? Wyglądasz na starszego. Miałem cię za starszego. Kto cię wciągnął do tego interesu?

Leffingwell. Byłem w odpowiednim wieku, miałem odpowiednie włosy i oczy. Wytatuował mi znamię i przyjechałem tu udawać zaginionego syna. Poszło jak z płatka, ale trafiłem na porządnych ludzi. Nie miałem serca ich oszukiwać. Pamiętałem, że widziałem Tonia z obnażonymi plecami, gdy policja prowadziła go przez ulicę Santa Katalina.

Mateo Rubriz ściągnął usta, jakby gwizdał.

Więc wyprawiłem się po prawdziwego syna — dokończył Młokos.

Tonio ci zapłacił?

Młokos potrząsnął głową.

Mateo, tacy jak ja i ty nie pracują dla pieniędzy, chyba że idzie o głupstwa.

Dobrze mówisz. Serce przeważa nad głową. Tak, tak. No, i wszystko przepadło, co?

Jego mi żal. — Młokos pokazał na łóżko. — Mój los mnie nie obchodzi.

Co? Taki z ciebie chrześcijanin? — parsknął szyderczo Rubriz.

Nazbyt wielu dybie na moje życie. Rozumiesz, señor? I tak bym długo nie pożył.

Na mnie dybali dwadzieścia lat z okładem i żyję.

179

Jak dziki zwierz w górach. Co po takim życiu?

Rubriz łypnął groźnie.

A ty jak żyłeś, señor?

Jak mi się podobało. Siadałem przy stole po prawej ręce gubernatora. Ba! Większe zaszczyty mnie spotykały. Musiałem wciąż zmieniać nazwiska i adresy, ale byłem wolny, spałem, jadłem, gdzie chciałem, i podawałem rękę szeryfom.

Rubriz zastanawiał się.

Hm! Nieźle, ale królem nie byłeś nigdy.

Nie. Tak jak ty, señor, nie.

Żony i rodziny nie miałeś?

Nie. Tacy jak my powinni uciekać od miłości — zostawiać kobiety w spokoju.

Na ogół zgadzam się z tobą, ale co do tego, to nie.

Kroki w korytarzu, pukanie. Rubriz poruszył się, a Młokos poszedł do samych drzwi.

Co tam?

Doktor przyjechał — zabrzmiał głos Ruth.

Tonio śpi. Lepiej go nie budzić.

Muszę go zobaczyć — odezwał się doktor. — Przyjechałem prosto z miasta z nowym preparatem. Mam nadzieję, że uda się skręcić kark gorączce.

Doktorze — odpowiedział Młokos — proszę mi zaufać i pozwolić mu jeszcze pospać pół godziny. Zgoda?

Doktor zamruczał do siebie:

To coś dziwnego.

On musi mieć powód — łagodziła Ruth.

No naturalnie, ale czyż on się zna — no, niech tam! Zaczekam pół godziny.

Kroki oddaliły się korytarzem.

Pół godziny — szepnął Młokos do Rubriza.

Zbój przymrużył oko.

Słyszałem. Pół godziny — krótka chwila, ale może pomieścić wielkie rzeczy. Przez pół godziny możemy sobie zajrzeć w dusze. Pół godziny — krótka chwila, ale może pomieścić śmierć.

Może, może.

Dla nas obu odpowiednie byłoby ognisko wśród sosen, pieczone koźlę i czerwone wino. Ale mamy tylko to.

180

Potrząsnął strzelbą.

Trudno. Jak się tu wemknąłeś, señor Rubriz?

Jak wiatr przez szparę. Tobie trudniej przyszło zakraść się do mojego domu i wykraść — zdrajcę.

Obejrzał się na łóżko i zgrzytnął zębami.

Mówili mi, że señor wyprawiłeś się daleko na południe, więc zaniechałem ostrożności.

Mój sobowtór wyprawił się na południe.

Lufy podniosły się w górę.

Jesteś gotów, Montana?

Jestem gotów.

Jaki masz smak w ustach?

Słony.

Kark sztywnieje, co?

Nie. Mógłbym skinąć przyjacielowi.

Spojrzał przez dwie lufy w srogie oczy Rubriza.

Komu poświęcasz ostatnią myśl?

Kobiecie.

Jakiej kobiecie?

Młokos uśmiechnął się, a Rubriz zniżył broń.

Za chwilę umrzesz, señor, ale to ci powiem pierwszemu, że twoja odwaga działa na Mateo Rubriza jak wino. Śmierć dzielnego człowieka jest piękna. Nie zbladłeś. Zachowałeś spokój duszy. Jeżeli...

Tonio zaśmiał się cicho. Rubriz obejrzał się na łóżko ze zmarszczonym czołem.

Powiadam wam — szeptał ranny — że gdyby te mury były na milę wysokie i na milę głębokie, to on by przez nie przelazł albo się pod nie podkopał. On się zjawi. Mateo Rubriz wie, że jestem tutaj. Choćbyście mieli w Gwadelupie dziesięć tysięcy żołnierzy, to on by znalazł sposób, by mi przyjść z pomocą...

Szept rozpłynął się w ciszy.

Śni o Gwadelupie — rzekł Rubriz. — Wiesz, przyjacielu, gdym przybył ratować Tonia, więzienie trzęsło się od wrzasku. Moja dusza kona! Czy ty rozumiesz, co znaczy dla mnie niweczyć dzieło dwudziestu

181

lat? Na co on by wyrósł tutaj? Na głupca, na podwórzowego koguta. Ja wydłużyłem mu skrzydła, zahartowałem serce, przemieniłem koguta w sokoła. Póki się nie wepchnąłeś w nasze życie, byliśmy jak dwaj królowie. Teraz opowiadają w Meksyku, że Mateo Rubriz nie potrafił upilnować własnego syna przed jankesami. Potrząsają głowami i dziwią się. A były czasy, że na wzmiankę o Rubrizie każdy się oglądał. Tyś zabił moją sławę.

Czy cię okłamałem, señor Rubriz?

Nie. Nie lękasz się śmierci i nie kłamiesz.

To ci powiem, że jeżeli zabijesz, nie zaznasz spokoju do końca życia.

Więc mam go tu zostawić? Mam się zgodzić, żeby jankesi pysznili się jego dumą i mówili, że to ich krew?. Za rok będzie gardził pięknym Meksykiem i pomiatał mymi ziomkami, a ja stanę się dla niego złym zwidem. Ale nie, umrze, dopóki jest choć trochę moim synem. Musi umrzeć. Tonio nigdy by...

Jestem Tonio Rubriz — zagadał nagle ranny, widocznie usłyszawszy swoje imię. — Mam tylko jedną prośbę — strzelajcie celnie...

Umilkł.

Znów stoi pod ścianą w Mazatlanie — mruknął Rubriz. — Zostawili go w mniemaniu, że umarł, a ja zakradłem się w nocy i wyratowałem go, wyniosłem na własnych plecach. Niech umrze z tą myślą. W tej chwili jest moim synem! W tej chwili nie pamięta o swoim pochodzeniu.

Znów podniósł lufy. Młokos stał jak mur.

I powiedz memu ojcu — ciągnął słabym głosem Tonio — że umarłem wierny Bogu i jemu.

Strzelba zadrżała w rękach zbója. Zaczął się kołysać na boki z cichym jękiem. Palce bosych nóg zacisnęły się na brzegu dywanika.

Tonio — rzekł Rubriz — otwórz oczy. Dzielny człowiek powinien umierać z otwartymi oczami. Tonio!

Tonio znów usłyszał. Poderwał się na łokieć, chociaż głowa opadła w tył.

182

Cała krew ze mnie nie ucieknie, ojcze — mówił. — Możecie iść. W głowie mi się przeciera. Widzę światła Mazatlanu. Idźcie. Teraz już nie umrę, skoro jesteśmy razem. Boże! Ach! Boże! Jak zimno.

Umrze jako mój syn — rzekł Rubriz. — Wkroczy do nieba z imieniem Rubriza na ustach.

Wycelował z krócicy. Montana wiedział, że tylko jednym sposobem może odgonić śmierć od Tonia.

Biednyś ty, señor Rubriz — odezwał się. — Mordując Tonia, zabijesz najlepszą część swego życia.

Cicho, bo ty pierwszy...

Dwadzieścia lat szczęścia zabijesz, głupi człowieku.

O n je zabił — jęczał Rubriz. — On zabił wszystkie szczęśliwe dni, on mnie z nich okradł. Zapomniał o mnie, wzgardził mną, wyśmiał mnie, porzucił.

Jeżeli tobą wzgardził, señor Rubriz, to czemuż, opuszczając dom, nie poczęstował cię kulą? Przechadzałeś się przed domem — Tonio. Lavery i ja mogliśmy cię zaskoczyć z łatwością. Wtedy nie doszłoby do pościgu. Ale Tonio nie potrafił zamordować człowieka, którego kochał. Nie nauczyłeś go tego, a dziś co sam chcesz uczynić?

Gadaj, nie jestem głupi. Nie przekonasz mnie, jankesie.

Co tak zwlekasz? — drwił Montana. — Zachowujesz się jak stara baba, która chce po pijanemu zamordować syna i nie może. Pociągnij za spust. Tonio umrze, a Rubriz wróci do Meksyku bardziej sławny niż kiedykolwiek. Ale z Toniem umrze przeszłość, szczęśliwa przeszłość — Mazatlan, Gwadelupa... Popełnisz samobójstwo, señor Rubriz.

Matko Boska — rozczulił się Rubriz — jaki on chudy! Señor, on umiera. Widzisz, umiera, twarz sinieje...

Prawda, umiera.

A ty stoisz jak kloc. Rób coś głupcze! Daj mu whisky, daj mu brandy!

Młokos sięgnął po flaszkę.

Podtrzymaj mu głowę, señor! Prędko!

Rubriz przełożył strzelbę do lewej ręki, a prawą uniósł głowę Tonia. Lufy były skierowane w pierś Montany, który nalał Toniowi w usta

183

trochę trunku. Rubriz złożył głowę wychowanka na poduszce.

Daj nową poduszkę — rzekł. — Ta poszewka jest zupełnie mokra. Ale dobrze jest, jak człowiek poci się w gorączce. Tak. Ręka wilgotna. Boże! Jakiż on chudy. Gorączka spali go na popiół. Podłe jankesowskie jadło nie daje siły. On jest zagłodzony. Trzy dni w górach na czystym powietrzu, na pieczonych kuropatwach, na winie...

Będziesz go miał w górach.

Ja? Jego?

Ach, señor Rubriz, gadasz jak dziecko. Tonio jest dzielny, prawy, wierny. Nie będzie chciał zamordować opiekuna, nie zapomni o nim. Od czasu do czasu wyprawi się na południe w góry San Carlosa. Nie tak daleko stąd. Górale łatwo dadzą znać, że Tonio przybył w odwiedziny do ojca. Usiądziecie przy ognisku albo jeden na wprost drugiego przy ognisku...

Serce mi przecieka przez palce jak gorący piasek — szeptał Rubriz. — Czy to do pomyślenia? O! Tak! Ja go wychowałem. On należy do nas. Prawdziwym ojcem nie jest ten, kto dał życie, a ten kto tchnął ducha. A ty — Montana, jesteś dobrym człowiekiem, jesteś mądrym człowiekiem. Odkładam broń. Umywam ręce od krwi, od mordu. O! Święta chwilo oczyszczenia duszy! Umywam ręce, oczyszczam duszę.

Cicho! — szepnął Młokos. — Bo się obudzi!

Głupiec jestem, syn muła — odezwał się na własną nieostrożność Rubriz, odsuwając się od łóżka. Montana przybliżył się i położył mu rękę na ramieniu. Spojrzeli sobie w oczy. Stary zbój błysnął zębami w uśmiechu.

Ach, ty jankesie!

Ach, ty Meksie! — powiedział Młokos.

Widzisz, śpi? Siność zeszła z twarzy.

Śpi. Brandy dobrze robi. W porę pomyślałeś, señor.

Mam w rękach władzę leczenia — chwalił się Rubriz. — Powinienem być doktorem. Gdybym tu został, w siedem dni zasiadłby do stołu i do kieliszka. Śpi. Cicho, cicho. Uśmiecha się przez sen. Nawet przez sen wie, że Mateo Rubriz jest niedaleko. Prawda, że wie?

184

O, wie.

A, a — mruczał Rubriz, potrząsając głową. — Kłamiesz po meksykańsku. Ale to jednak prawda, że mój Tonio śni w tej chwili o starym Rubrizie.

Zapukano do drzwi.

Montana, już czas — dał się słyszeć głos doktora.

A Richard Lavery zapytał:

Czy możemy wejść?

Rubriz chwycił Młokosa za rękę palcami twardymi jak żelazne obcęgi.

Ojciec! Wyjdę do niego i coś mu powiem.

A jeżeli sypną ołowiem?

Ty jesteś między swoimi i ja także. Nikt nie ruszy ręką, póki będziesz mi towarzyszył — odpowiedział ufnie Rubriz. — Przemów do nich. Teraz widzę, dlaczego Bóg sprowadził mnie w te progi. Po to, żebym ciebie zobaczył. Teraz jestem spokojny.

Panie Lavery! — zawołał Młokos przez drzwi. — Zaraz wyjdę. Ktoś tu u mnie jest. Proszę nie sięgać do broni i trzymać ręce przy sobie. Słyszycie, panie?

Słyszę i uczynię, jak każesz.

Możemy wyjść — rzekł Młokos do Rubriza. — Ale jeżeli masz señor co powiedzieć — mów zwięźle.

Mateo podniósł na niego oczy:

Między nami nie ma obłudy

Nie, przyjacielu.

Rubriz poszedł do drzwi, przekręcił klucz, otworzył.

Rubriz! — wrzasnął z korytarza Ransome. — Na Boga! Wpadł w pułapkę!

Z daleka od niego! — zagrzmiał Młokos. — Ransome, opuśćcie rewolwer. Kto go tknie, dostanie ode mnie taką pamiątkę, że się więcej nie podniesie. Panie Lavery, spokojnie!

Dwaj ojcowie stanęli oko w oko. Ranczer cofał się wolno, Rubriz następował, mówiąc:

Oto się spotkaliśmy, señor. Pamiętasz biednego Meksa, któregoś wysmagał na ulicy w Bentonville? Za to ukradłem ci dwadzieścia lat

185

życia twego syna. Zabrałbym go, gdyby nie to, że jest chory. Słyszysz, señor? Rób teraz, co chcesz, bo już do końca życia bardziej on będzie do mnie należał niż do ciebie. Wyzdrowieje i albo on do mnie przyjdzie, albo ja do niego.

Wyminął bladego, oszołomionego ranczera i wraz z towarzyszącym mu Młokosem oddalił się korytarzem. Rozstępowano się jak przed królem, bo mimo zbrukanych spodni z lichego materiału i bosych nóg, miał w sobie coś z królewskiej godności.

Wyszli przed dom. Tu przypadli do nich dwaj kowboje, krzycząc:

Kto to jest, Montana?

Z daleka od niego, chłopcy. To mój przyjaciel, Mateo Rubriz.

Straszne miano osadziło ich na miejscu. Rubriz zaśmiał się i poszli dalej. Ciemność okryła ich płaszczem niewidzialności. Przystanęli.

Oddaję broń — rzekł Młokos.

Mateo Rubriz wziął krócicę i wetknął niedbale pod pachę.

A teraz podaj mi rękę — poprosił.

Młokos podał rękę. Potężny uścisk odrętwił mu ją do łokcia.

Po powrocie opowiem wszystko, co się stało — oznajmił bandyta. — Zapiszę wszystko, jak było. To jasne, że Bóg cię natchnął. Gdy nasza duma zbyt się utuczy, należy się post, bo tylko chudy człowiek może być sprawny. To cud. Widzę w tym rękę San Juana Kapistrana. Sam Juan zesłał mi nagrodę. Może powinienem ofiarować przed jego ołtarzem sześć wielkich srebrnych świeczników? A może lepiej, żebym miał w tobie nieżywego wroga niż żywego przyjaciela?

Puścił rękę młodego człowieka, który odpowiedział z prostotą:

Znów się zobaczymy, Mateo.

O, tak. Dla takich jak my dwaj świat jest ciasną komórką. A co się tyczy — jego — mego chłopca... mego Tonia...

Głosu mu zabrakło. Po chwili mówił dalej:

Gdy oprzytomnieje, powiedz mu wszystko. Powiedz mu na ostatek, że jesteś moim przyjacielem, to pojmie, że San Juan Kapistran pokierował naszymi losami. Daj mu ten pierścień, pamiątkowy dla mnie i dla niego. Niech go nosi do końca życia. Bo inaczej — tu głos Rubriza zagrzmiał jak dawniej — przeklnę go. Powiesz mu to wszystko?

186

Powiem — słowo w słowo.

To adiós, amigo mio*. Teraz mógłbym cię bezpiecznie poszarpać na sztuki, ale wolałbym poszarpać własne ciało. Bóg ma moc przeobrażania ludzkich serc. E! Co ja też wygaduję. Powinienem być księdzem. Do widzenia!

* Adiós, amigo mio (hiszp.) — Żegnaj, mój przyjacielu

XXXVII

Młokos wrócił do domu tak zmęczony, że ledwie wszedł po schodach. W jadalni stali czterej kowboje ze strzelbami w rękach. Wejście Młokosa napędziło im strachu. Poznał to po ich oczach.

Był także Ransome.

A co, nieprzyjemny hombre** ten Rubriz? — zapytał Montana.

** hombre (hiszp.) — człowiek

Puma i grzechotnik w jednej osobie — rzekł Ransome.

Tak, ale przy tym wszystkim porządny chłop.

Naturalnie — zadrwił dozorca. — Co znaczy między przyjaciółmi jedno morderstwo czy dziesięć?

Poszli wszyscy na górę do Dicka. Zastali całą rodzinę. Ranczer stał koło łóżka, podtrzymując żonę. Doktór mówił szeptem. Była również Ruth.

Na tym koniec — oznajmił Młokos. — Odtąd Rubriz zostawi państwa w spokoju.

Młokos poszedł spać.

Spał dłużej niż dwanaście godzin. Gdy się ocknął pokój, zatańczył mu przed oczami. Wstał. Dick spał, uśmiechając się przez sen. Młokosowi wydało się, że go nie widział wiele miesięcy. Miał wrażenie, że wczoraj odeszło w jakąś niezmierną dal.

Jednak to było najważniejsze, że Dick-Tonio zaczynał odżywać. Młokos poszedł do łazienki, wykąpał się, ogolił i ubrał. Z każdą chwilą odchodziło go znużenie. W lustrze zobaczył, że ma zapadnięte policzki i oczy przymrużone jak od patrzenia w słońce. Chciał rozprostować

187

palcami to znużenie i zmarszczki, i nie mógł. Wyryły się jak w twardej gumie. W pokoju Dicka zastał Ruth.

Powinieneś leżeć, Montana. Doktór mówi, że powinieneś poleżeć z tydzień.

Szkoda życia. Jestem głodny jak pies. Zostań tu. Ja pójdę się posilić.

Zszedł do kuchni. Chińczyk powitał go na pół radośnie, na pół trwożnie. Powiewając wężowatym jedwabistym warkoczem uwijał się po kuchni, podczas gdy Młokos zasiadł wyczekująco przy stole.

Zjadł okropnie dużo i wypił bez liku kubków czarnej kawy. Następnie zabrał się do palenia, na czym ucierpiała czysta podłoga, gdyż strząsał popiół nie myśląc o porządku. Ale Chińczyk tylko się uśmiechał i znosił wciąż jakieś ciastka, kremy, konfitury, torciki. Młokos jadł, popijał kawą i palił. Czuł odprężenie w twarzy.

W patio ktoś zaczął śpiewać.

Kto to?

Nasza pani — objaśnił Chińczyk i wyjrzawszy oknem, pokiwał radośnie głową. — Nasza pani — powtórzył.

O, to dobrze — ucieszył się Młokos.

Wrócił na górę. Ruth czytała na głos bratu, który uśmiechał się do niej z ciekawością i rozradowaniem. Z wejściem Młokosa opuściła książkę na kolana. Dick-Tonio powitał przyjaciela cichym, wesołym okrzykiem. Od wczoraj poprawił się nadzwyczajnie. Z twarzy i z oczu znikł żółty odcień.

Czy mam wyjść? — zapytała Ruth. — Może chcecie porozmawiać?

Cóż znowu? Jesteś jego siostrą. Możesz posłuchać.

Młokos mówił chłodnym tonem i patrzył na nią obojętnie. Ale jej to nie uraziło. Odpowiedziała czule zatroskanym, po prostu macierzyńskim spojrzeniem.

Jesteś ciekawy, co się stało — rzekł Młokos do Dicka-Tonia.

Jedno wykryłem, że mój — że Mateo Rubriz był tutaj — odpowiedział z rumieńcem ranny.

188

Chciałeś go nazwać ojcem? Czemu nie. Owszem był. Przekradł się przez straże sprzątnąć mnie i pozbawić Laverych syna i brata. Właśnie zacząłeś bredzić. Gdy zawołał na ciebie: Tonio, wydało ci się, że jesteś w Mazatlenie i że mają cię rozstrzelać. Rubriz słuchając, wzruszył się bardzo. Ni z tego, ni z owego wydało mu się, że umierasz, i dał ci brandy. Ja pomagałem. Zapomniał jakoś, że przyszedł mnie zabić. Wyszliśmy na dwór i wyznał mi, że San Juan dokonał cudu i przełamał w nim dumę, że musimy być przyjaciółmi, że się jeszcze zobaczymy. Dał mi dla ciebie ten pierścień. Masz go nosić do końca życia, bo inaczej cię przeklnie.

Młokos wyjął pierścień z wielkim płaskim szmaragdem, ze znakiem wyrytym na kamieniu. Dick-Tonio pochwycił klejnot obiema rękami.

Ależ to jego pieczątka-talizman! On na siebie ściąga przekleństwo, oddając to mnie.

Nic nie wiem. Idę na słońce. Jaszczurki lubią słońce.

Ruth postąpiła za nim kilka kroków.

Nie gniewasz się na mnie, Montana?

Niech Bóg broni! Ale spałem po ciemku i teraz chciałbym pospać na słońcu. Nic, nic.

Na dole ranczer powiedział mu, że ktoś o niego pytał, ale nie Meksykanin. Kucharz mu właśnie daje jeść.

Jak wrócisz, pogadamy — zapowiedział ranczer. — Mam ci do powiedzenia coś, co cię zainteresuje.

Nie wątpię, panie.

I Młokos poszedł do jadalni kowbojów. Przy stole na rogu siedział Teksas Cringle, bardziej jasnowłosy, płomiennooki i weselej uśmiechnięty niż kiedykolwiek. Przed nim stał czubaty talerz. Z drzwi kuchni zawołał jednonogi kucharz:

Powiada, że cię zna, Montana.

Wstyd mi znajomości z tym żółtodzióbem — odparł Młokos. — Jak się masz, Charlie?

Kucharz, uśmiechając się, puścił drzwi, które się za nim przymknęły. Teksas wstał z wyciągniętą ręką: — Witaj, Pajacu! Podali sobie ręce i Młokos usiadł.

Znów się włóczysz?

189

A tak. Wróciłem do domu, ojciec potraktował mnie jak równego sobie. Powiadam: mam gotówkę. On na to: ulokuję ci. Zgoda. Oddałem. Nazajutrz potrzebowałem dwudziestu dolarów. Ojciec na to: chcesz puścić dwadzieścia dolarów, to wpierw zdobądź je uczciwą pracą.

Na to ty: Ojciec mnie oszukał! I w nogi?

Nie. Próbowałem pracować. Wziąłem się po kolei do trzech robót.

Jak długo trwały te próby?

Razem blisko tydzień. Ale nikt nie brał do serca mojej pracowitości, więc umknąłem. Wiesz, kogo spotkałem?

No?

Twego starego przyjaciela, Toma Culvera. Opowiadał mi, jak się biliście na moście kolejowym. Szedł pociąg, więc zawiśliście na rękach, a potem w śmiech jeden do drugiego. Tom to dobry numer.

Cóż on porabiał?

Tyś pracował na sławę, a on pokutował w więzieniu. Oto cała różnica między wami. Ha! Nie na darmo się trudziłeś.

Ano, tak.

Przypuszczam, że stary Lavery podaruje ci szmat ziemi, marmurowy pałac i rękę najstarszej córki.

Przypuszczasz? — odparł Młokos z ziewnięciem. — Jaki jest dobry pociąg z Bentonville?

Co... co... — Teksas rozpromienił się. — Wyruszysz ze mną na szlak?

Czemu nie?

Dziś jest pociąg na wschód o wpół do szóstej.

Jedź nim. Ja może wsiądę w drodze.

Czemu nie na stacji?

Nie znoszę zbiegowisk.

Młokos wstał i przeciągnął się.

Wyglądasz na zmęczonego — zauważył Teksas. — Cud, że żyjesz. Opowiesz mi kiedy?

Naturalnie. — I Młokos poszedł się położyć pod drzewem koło szopy. Słońce, przeglądające przez gałęzie, opalało go na kolor ciemnego złota. Spał jak zabity.

190

XXXVIII

Upłynęła godzina. Obudził się, schwytał i osiodłał konia, na którym przybył zza Rio Grande, wsiadł i tajemnym krętym szlakiem podążył ku Bentonville.

Raz wydało mu się, że słyszy za sobą parskanie konia, więc ściągnąwszy cugle czekał. Nie zapomniał o buldogowatym policjancie ze srebrzystą blizną na twarzy. Był przekonany, że jeszcze się z nim spotka.

Ale nikt się nie pokazywał, więc jechał dalej. Nie mógł tracić czasu na nasłuchiwania. Objechał Bentonville od zachodu, gdzie tor kolejowy wił się szerokimi pętlicami między stromo podnoszącymi się wzgórzami. Szlak skręcał ku niewyraźnej drodze, którą zbliżał się zakurzony chłopak z osłem. Boki zwierzęcia dudniły od razów.

Młokos zsiadł.

Lubisz, synku, meksykańskie konie?

Cooo? — zapytał chłopak, gapiąc się na ognistego mustanga.

Możesz go wziąć, jeżeli mu potrafisz dać radę. Dla mnie za powolny.

Chłopak nie odpowiedział, tylko mu nozdrza zadrgały. Zaciął zęby i wdrapał się na konia jak korsarz po burcie na galeon.

Walka była zażarta, ale gdy kurz zaczął opadać, Młokos zobaczył go w siodle. Uśmiechnął się więc i poszedł szukać toru.

Koło szyn ciągnęło się trawiaste zbocze. Położył się z westchnieniem ulgi. Miał w sobie ogrom zmęczenia, które domagało się wyładowania. A tu czasu było niewiele. Za pół godziny, a może prędzej nadjedzie sapiący pociąg.

Usłyszał cichy szelest żwiru. Gdyby nie to, że leżał z uchem przy ziemi, byłby nie usłyszał. Zerwał się przyczajony z rewolwerem gotowym do strzału. Lufa obracała się tam, gdzie spojrzały oczy. Z zarośli wyjrzała Ruth rozgarniając gałęzie.

Był tak zdumiony, że zapomniał schować rewolwer. Podeszła swobodnie i kiwnęła mu głową.

Czekasz na pociąg? — spytała.

Tak — odpowiedział zbierając się w sobie.

191

Nie próbowała go przekonywać, dowodzić, że powinien zostać. Usiadła koło zgniecionej trawy, gdzie przed chwilą leżał. Przysiadł obok niej. Było mu nieswojo, nieprzyjemnie.

Skąd się tu wzięłaś?

Przyjechałam.

Za mną?

Tak.

Słyszałem twego konia na szlaku — mruknął posępnie. — Gdzieś go zostawiła?

Oddałam spotkanemu chłopakowi.

Co?

Miał dobrego mustanga, ale i drugi mu się przyda.

Młokos zrobił wielkie oczy. Odparła jego ostre spojrzenie swobodnie, rzec by można, obojętnie i zwróciła wzrok na coś na widnokręgu.

Co cię tu sprowadziło? — zapytał nerwowo Młokos.

Nic takiego. Czekam na pociąg.

Co... — zaczął gniewnie i pohamował się. — Czy to ma być żart?

Chyba nie.

Co ty, Ruth...? Chcesz uciec z domu?

Tak.

Dlaczego?

Zgaduj. Dlaczego opuściłeś ranczo?

Co mi po ranczo? — Szukał w myśli zimnych okrutnych słów. — Ja bym tam umarł. Dla Laverych w sam raz. Rozległa, bogata... Ale dla mnie to wyspa na pustyni.

A może i dla mnie.

Spojrzyj mi w oczy! — rozkazał.

Uśmiechnęła się lekko, obojętnie.

Cóż za głupia fantazja? — zgrzytnął.

Nie żadna fantazja. Wiesz, tylko udajesz. Ciągnie mnie w świat, do przygód, między ludzi. Jestem wytrzymała na zimno i gorąco.

Romantyczka — fuknął.

Nie, tylko przyszedł na mnie głód życia.

Wiesz, jacy hombres włóczą się po szlakach?

192

Tacy jak ty.

Gorsi, a ja nie jestem tym, za kogo mnie masz. Widziałaś mnie na ranczo w roli Piętaszka, ale to nic nie znaczyło. To nie byłem prawdziwy ja.

No, to jestem ciekawa, jak się przedstawia prawdziwy Montana.

Zemdlałabyś... Słuchaj, Ruth, nie bądź dziecinna!

Nie zemdlałabym, nie bój się. Chcę poznać, jaki jesteś naprawdę.

Szyny zaczęły wibrować metalicznie; daleko wśród wzgórz rozległo się sapanie lokomotywy.

Odejdź stąd. Nie rób z siebie widowiska.

Zamachnął ręką. Ruth odstąpiła o krok i czekała. Zza zakrętu wynurzyła się utrudzona lokomotywa.

Ruth, tobie się nie uda. Wpadniesz pod koła. Pociąg idzie prędzej, niż myślisz.

Jeżeli nie potrafię wskoczyć na powolną towarówkę, to będzie znak, że jestem do niczego. W każdym razie spróbuję.

Młokosowi twarz spotniała z przerażenia.

Chcesz, żebym oszalał? Co cię opętało?

Muszę spróbować. Zresztą jestem optymistką. Todos non es perdos!*

* Todos non es perdos (hiszp.) — jeszcze nie wszystko stracone

Montana drgnął. Powolny rumieniec zalał jego mizerną twarz.

Ruth, więc ty umiesz po hiszpańsku?

Od urodzenia. Jak mogłabym dawać sobie radę w tych stronach bez znajomości hiszpańskiego?

Lokomotywa mijała ich z hukiem. Młokos odwrócił się wolno. Puste wagony uciekały jeden po drugim wśród zgrzytu i brzęku. W jednym rozsunęły się drzwi i ze szpary wyjrzała spłoszona twarz Teksasa.

Pociąg podjechał po pochyłości i natychmiast nabrał rozpędu. Oszołomiona twarz Teksasa znikła, wszystko znikło.

Ale Młokos dłuższą chwilę gonił oczami za parowym smokiem. Z trudem udało mu się odwrócić do dziewczyny.

Dlatego odważyłam się za tobą pogonić — zaczęła mówić.

193

Rano wypytałam Dicka. Opowiedział wszystko, co pamiętał; to, między innymi, jak siedzieliście na pagórku, obserwując bandę Rubriza na pustyni. Przytoczył mi twoje słowa. Zrozumiałam i dlatego tu jestem.

Zmusił się, żeby na nią spojrzeć, ale go poratowała, bo zaczęła iść obok niego. Wrócili na szosę.

Nie wiem, co robić. Co powiesz, Ruth?

Ty rozkazuj.

Nie mam nawet nazwiska. Jestem włóczęgą. Słuchaj, gdyby nie to, byłoby mi wszystko jedno.

Uśmiechnęła się. Młokos spostrzegł, że jest pod spokojną obserwacją jej niebieskich oczu.

Głupio wracać na ranczo bez koni — mruknął.

To nie wracajmy.

Musimy wrócić.

Dobrze, w takim razie wracajmy.

Mówisz tak, jakby ci było wszystko jedno.

Bo mi wszystko jedno.

A matka? Nie żal ci matki?

Niczego mi nie żal.

Doprawdy nie wiem...

Zaczekamy, póki czegoś nie wymyślisz. Nie chcę wracać na pustynną wyspę. Co mnie obchodzą Laverowie?

Młokos zmarszczył brwi.

Co ty wygadujesz?

No, jestem przecież pani Montana czy Meksyk, czy jak tam? Jak ty się nazywasz, jak ci na imię?

Nie wiem. — Zarumienił się. — Zawsze nosiłem tylko przezwiska i pseudonimy — od najwcześniejszego dzieciństwa.

Co tam, nazwiska się nie liczą.

Jak się domyśliłaś, że chcę uciec?

Ja bym się nie domyśliła. Dick mi powiedział, że zerkasz na niebo i gotujesz się do lotu. On się zna na dzikich ptakach.

Zwłaszcza na gęsiach, co?

Ruth milczała.

Czas nam w drogę — rzekł.

Dobrze. Dokąd pójdziemy?

194

Na ranczo, naturalnie. Kawał drogi. — Ale — co pomyśli twoja matka?

Wszystko mi jedno. Czy byłbyś szczęśliwy na ranczo?

Szczęśliwy? Wolę być w tej dolinie niż w niebie. Nauczę się rzucać lassem i zaganiać bydło.

Szli żwawo szlakiem.

To nie będzie długo trwało. — rzekła Ruth.

Weszli pod górę. Z wierzchołka ukazywały im się zielone fale wzgórz, zamiatanych wiatrem.

Dlaczego niedługo, Ruth?

Ale ja zostanę — dorzuciła zagadkowo.

Objął ją wpół. Drugą ręką zatoczył szerokie koło.

Wiesz, wydaje mi się, że cały ten zielony świat do mnie należy!

Zaśmiał się, a ona mu zawtórowała.

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Baxter George Owen Montana 01 Montana
Baxter George Owen Montana 02 Znów Montana 2
Baxter George Owen Montana 02 Znów Montana
Baxter George Owen Tajemniczy szept
Baxter George Owen Tajemniczy szept
Baxter George Owen Droga do San Triste
Baxter George Owen Droga do San Triste 2
Baxter George Owen Brand Max Biały wilk
Baxter George Owen Doktor Kildare 02 Wezwijcie doktora Kildare a 2
Baxter George Owen Droga do San Triste
Baxter George Owen Pokusa 2
GEORGE OWEN BAXTER Droga do San Triste
GEORGE OWEN BAXTER Biały wilk
Bidwell George Michał i Pat 01 Michał i Pat
Simenon Georges Komisarz Maigret (01) Maigret i przybysz z Krakowa
montana vlf
Wyszukiwarki, Darmowa wyszukiwarka - styl Hannah Montana
hanah montana
Montanari Golod i izobilie Istoriya pitaniya v Evrope 268733

więcej podobnych podstron