MAX BRAND
WEZWIJCIE
DOKTORA
KILDARE'A
PRZEŁOŻYŁA
MIRA MAJDAN
Tytuł oryginału CALLING DR. KILDARE
Projekt okładki i strony tytułowej
Robert Fira
Redaktor
Maria Klimek
Redaktor techniczny
Elżbieta Smolarz
Korekta
Aniela Wilkanowicz-Głuszko
© Copyright for the Polish Edition and Translation
by Oficyna Wydawnicza „Graf”, Gdańsk 1992
ISBN 83-7067-019-9
I. DUMA NASZYCH OJCÓW
Staroświecki samochód doktora Stefana Kildare'a zdołał już, w ciągu długiego żywota, stawić czoła osiemdziesięciu tysiącom mil dartfordzkiego klimatu. Kiedy skręcił w drogę dojazdową do posesji Galtów, wyglądał jak robotnik w drelichu na ekskluzywnej Park Avenue. Hamulce, nie regulowane od co najmniej dwudziestu tysięcy mil, wydały przeszywający jęk, kiedy pojazd zatrzymał się nie opodal frontowego wejścia.
W ruchach wysiadającego doktora Kildare'a nie było sztywności, lecz powolność właściwa jego siedemdziesięciu latom. Sięgnął po swoją ciężką torbę i wyprostował się. Wiek najwyraźniej przydał mu więcej powagi, niż ujął siły. Ostry powiew październikowego wieczoru nie odebrał jego postawie godności.
Spojrzał ze wzgórza na chłodne błyski elektrycznych świateł Dartford i skierował się ku domowi. Zatrzymał się jeszcze przy klonie o kształcie cyprysa, który w blasku padającym z odsłoniętego okna płonął na trawniku niby złoty płomyk świecy.
To piękne zjawisko na tle łagodnej czerni nocy dodało lekkości jego krokom i sercu, kiedy piął się ku frontowym drzwiom. Zastukał. Jego uśmiech, przeznaczony dla służącej, zmienił się nieco, gdy otworzył mu młody Harry Galt.
— Dobrze, że pan przyjechał. Nie mogłem się doczekać — powiedział Harry, pospiesznie ściskając mu dłoń.
5
— Musiałem zatrzymać się w aptece — odpowiedział doktor. Mocny kark i ramiona Harry'ego przywiodły mu na myśl uwagę aptekarza, że świat nie poniósłby wielkiej straty, gdyby stary Galt zechciał odejść w pokoju i dać wreszcie szansę synowi.
Czas jest bezlitosny — pomyślał. — Nasze dzieci stają się naszymi panami.
Przeniósł się na chwilę myślą do Nowego Jorku, gdzie jego własny syn, Jimmy, zmagał się z niedościgłym i okrutnym ideałem, modląc się, by starczyło mu sił. Tak, tak, młody doktor Kildare. A więc on, ojciec, był już starym doktorem Kildare'em. Jego wargi rozchyliły się w delikatnym, czułym uśmiechu.
Harry wspinał się po schodach, w swoim zatroskaniu na wpół zwrócony ku staremu Kildare'owi, i doktor któryś już raz z rzędu uświadomił sobie, że w czasie zagrożenia lekarz jest panem domu. Nie był człowiekiem pysznym, ale rozumiał, że wiedza wyróżnia nawet najpokorniejszego sługę nauki spośród szarego tłumu. Maszerował w najdalszych, być może, szeregach, ale należał do armii, która łączy stulecia delikatną pajęczynką myśli i wydziera rozbitemu atomowi cząstkę jego tajemnicy.
— Ojciec nie czuje się dobrze — mówił Harry. — Nie może jeść — albo nie chce. On nie wie, że pan ma przyjść, zadzwoniłem do pana dziś wieczorem na własną odpowiedzialność.
— Pewnie wyśle mnie do diabła — powiedział spokojnie stary Kildare.
— Pewnie tak. Bardzo mi przykro — potwierdził Harry.
— Nie przejmuj się — odrzekł doktor. — Nie taki ten diabeł straszny, a poza tym pewnie on sam nie wierzy w jego istnienie.
— Czy może mi pan powiedzieć, co mu naprawdę jest? — zapytał Harry.
— Dziesięć lat temu również przewlekle gorączkował, pamiętasz? — odparł doktor Kildare.
— Pamiętam.
— Odnowiła się stara infekcja gruźlicza — wyjaśnił Kildare. — Daliśmy sobie z nią radę wtedy, damy radę teraz.
6
— A wyniszczenie organizmu? — zapytał Harry. Poza tym jest już o dziesięć lat starszy!
— On jest jak stary dąb. Nie ma w nim ani krzty próchna. Można go zgiąć, ale potrzeba naprawdę silnego wichru, żeby go powalić. Nawet w tym stanie pokonałby połowę młodzików świata.
Skrzypienie schodów pod stopami ustało. Szli górnym korytarzem po tłumiącym kroki dywanie. Minęli drzwi, przez które wchodził niegdyś Kildare, wezwany do chorego na szkarlatynę Harry'ego, i te drugie, zamknięte na klucz, za którymi przeleżała cały rok jego umierająca matka. Wreszcie stanęli u drzwi Johna Galta.
— Wejdzie pan sam? — zapytał Harry.
Doktor uśmiechnął się. Bawiło go, że ten postawny, młody mężczyzna wciąż drżał przed gniewem ojca. Zapukał i wszedł.
— Hej! Słucham! Kto tam? Czego znowu?... Nie potrzebuję cię, Kildare! Idź do domu i daj mi spać — zaprotestował John Galt.
— Nie śpisz. Zamartwiasz się — powiedział doktor. Pochylił się nad łóżkiem i zajrzał przez siny opar gorączki aż do głębin umysłu chorego. Sama starość jest już chorobą, a inne dolegliwości to tylko komplikacje. — Zamartwiasz się — powtórzył Kildare — a ja zamierzam z tym skończyć. Nie pozwolę, żeby John Galt stał się mięczakiem, roztkliwiającym się nad sobą.
— Do licha z roztkliwianiem się — powiedział Galt. — Jutro idę do biura.
— Nie poddaliśmy się dziesięć lat temu. Czy poddamy się dzisiaj?
— Gdybym miał lekarza wartego swojej zapłaty, nie leżałbym tu teraz — stwierdził Galt, rzucając doktorowi groźne spojrzenie.
— Być może.
— Co ty mi w ogóle dajesz przez cały czas?
— Rutynowe leczenie: wzmacniająca dieta, mleko, dużo wypoczynku i pigułki Blauda.
— Po co? Co to za pigułki?
— Środki wzmacniające, węglan żelazawy dla podniesienia poziomu hemoglobiny, ferrum...
7
— To znaczy co? — przerwał Galt. — Jak można zrozumieć ten piekielny żargon?
— Żelazo, chinina i strychnina; ta kombinacja to stary dobry przyjaciel.
— Był czas, kiedy ludzie nie mieli tylu idiotycznych pomysłów — stwierdził chory — i powodziło im się całkiem nieźle.
— Może i powodziło im się nieźle, John, ale z pewnością niezbyt długo.
— Mogę iść jutro do biura?
— Proszę bardzo.
— Świetnie — stary człowiek uniósł się na łokciach i uśmiechnął się do Kildare'a, odsłaniając złote koronki na tylnych zębach. — Wreszcie zaczynasz mówić jak człowiek, a nie jak przeklęty konował. Naprawdę możesz wzmocnić mnie na tyle, żebym poszedł jutro do biura?
— Mogę. A to zapewni ci jeszcze dłuższą wyprawę pojutrze.
— Jaką znowu wyprawę? — warknął Galt.
— Na cmentarz — odpowiedział doktor.
Galt opadł na poduszki i utkwił zmęczony wzrok w suficie.
— Cóż, nie jestem pewien... — zaczął.
— Ani ja. Ani nikt inny — zapewnił doktor. — Może być jeszcze w tobie tyle energii, aby przyprawiać o nerwowy dreszcz wszystkich urzędników w banku przez najbliższe piętnaście lat.
Galt wolno otworzył usta. Przez chwilę w pokoju panowało milczenie.
— Tak myślisz, Stefan? — zapytał wreszcie.
— Chyba że sam zadręczysz się na śmierć — powiedział Kildare. — A teraz leż spokojnie i nie waż się otwierać oczu, dopóki nie wrócę.
Stary bankier zamknął oczy. Na jego twarzy pojawił się ni to uśmiech ulgi, ni to grymas zmęczenia.
Doktor ogarnął spojrzeniem pokój. Ciężkie meble z ciemnego drzewa stały na podłodze z szerokich, podniszczonych klepek, u okien wisiały dziwaczne falbanki z jedwabiu. Okiennice były zamknięte. Przez chwilę zadawał sobie dziecinne pytanie — w jaki sposób dusza, wyzwolona z więzów śmiertelnego ciała, mogłaby przedostać się przez te ściany do
8
wieczności.
Odwrócił się ku drzwiom, gdy rozległ się za nim chrapliwy, oschły głos bankiera, przypominający trzask suchej gałęzi pod stopą.
— Właściwie dlaczego jeździsz po całej okolicy pocieszając obcych ludzi, Kildare, kiedy masz dosyć własnych kłopotów?
— Kłopotów? — wzdrygnął się Kildare.
— Dobrze wiem, co mówię. Kiedy ostatni raz miałeś wiadomość od tego twojego synalka?
— Nie pamiętam. To jest — przyszło coś dzisiaj.
— Bzdura — rzucił sucho stary Galt. — Całe miasto wie, że praktycznie nie pisze do domu, odkąd wyjechał do Nowego Jorku.
— Mówię ci, że dziś wieczorem przyszła wiadomość — powiedział doktor. Poczuł nagle gwałtowne uderzenia pulsu w okolicy gardła.
— Nie wierzę — odparł Galt.
— Przeczytaj więc sam, niedowiarku — wykrzyknął Kildare.
Cisnął na łóżko telegram. Galt podniósł go i powoli przeczytał.
ZBYT ZAJĘTY BY PISAĆ WSZYSTKO DOBRZE CAŁUJĘ JIMMY
— Zbyt zajęty, by pisać — szydził Galt, wypuszczając z dłoni telegram. — I zbyt samolubny, żeby zostać w domu i pomóc ojcu. Rozpuściłeś swojego chłopaka, Stefan. W mieście zejdzie na psy. Nie jest dość błyskotliwy, by dorównać wielkomiejskim lekarzom. Jest tylko wiejskim chłopakiem i pozostanie nim do śmierci.
— Wykończysz się, jeśli nie przestaniesz trajkotać jak sroka — rzucił Kildare. — Uspokój się i to już.
— Tak, tak — wymamrotał Galt. — Chory koń czy zdychający pies są lepsze od cierpiącego człowieka, bo nie potrafią mówić.
Jego głos cichł, w miarę jak stary Kildare zbliżał się do przedpokoju, gdzie czekał zaniepokojony Harry.
— Dobrze, że mnie wezwałeś — powiedział Kildare. — Zostanę z nim, dopóki się nie uspokoi i nie zaśnie. Gdzie jest telefon? Chciałbym zawiadomić żonę.
9
Harry Galt sprowadził go ze schodów.
— Czy to poważne? — zapytał.
— W jego i moim wieku wszystko jest poważne — odpowiedział doktor, łagodząc słowa uśmiechem. — Wyjdzie z tego, Harry — dodał.
— To dobrze — odetchnął z ulgą Harry. — Przy okazji, panie doktorze, co słychać u Jimmy'ego?
Doktor zatrzymał się na półpiętrze ozdobionym małym witrażem, na którym rycerz i dama pochylali prerafaelickie szyje, patrząc krzywo na biegnące w dół schody.
— Zdziałał już więcej, niż się po nim spodziewałem — stwierdził doktor, upewniając się w duszy, czy aby nie przesadza. — Najwybitniejszy umysł medyczny w tym kraju, Leonard Gillespie, doskonały diagnosta i internista, wybrał mojego chłopca na asystenta. Od dwudziestu pięciu lat poszukiwał kogoś, komu mógłby przekazać swoją wiedzę, przez dwadzieścia pięć lat nie mógł znaleźć godnego następcy — i wreszcie zdecydował się na Jimmy'ego.
— Ma chłopak szczęście. Kiedy raz trafiła mu się taka szansa, niełatwo da ją sobie odebrać. On ma w sobie coś z buldoga.
— O, tak — zgodził się ojciec, uśmiechając się z łagodnym smutkiem do dawnych wspomnień. — Jimmy ma w sobie coś z buldoga.
— To znaczy, że nie będzie zbyt często przyjeżdżał do Dartford, a Beatrice?...
— Nie plącz się — zażądał doktor. — Czy jest coś pomiędzy tobą a Beatrice?
— Nie, ale mogłoby być.
— Nigdy nie stój w cieniu człowieka, jeśli możesz zepchnąć go z drogi — powiedział stary Kildare.
— Sądzi pan, że w miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone?
— Powiedzmy to inaczej. Powiedzmy, że w życiu tak rzadko zdarza się, że otrzymujemy więcej, niż na to zasługujemy, więc mądrzy ludzie nie przestają walczyć.
— Chciałbym tylko wiedzieć — powiedział z ożywieniem Harry — co ona tak naprawdę dla niego znaczy.
10
Doktor zatrzymał się u stóp schodów.
— Nie umiem powiedzieć, co jest ważne dla Jimmy'ego — odpowiedział wreszcie. — Wiem tylko, że walczy teraz ze wszystkich sił, żeby zdobyć wszystko, co Gillespie ma do ofiarowania. Walczy z głową spuszczoną jak u gracza w rugby. Czasem myślę, że osiągnąłby więcej, gdyby czasem ją podniósł. Ale nie jestem tego pewien. Ani też nikt inny. Jimmy różni się od nas wszystkich.
— O, tak — zgodził się Harry Galt, jednocześnie uspokojony i na nowo pogrążony w wątpliwościach. — Jimmy zawsze różnił się od nas wszystkich.
O tym samym myślała Beatrice, zbliżając się w ciemnościach nocy do oświetlonego okna domu Kildare'ów. Powietrze było czyste i mroźne. W blasku gwiazd lśniły pod stopami oblodzone kamienie. Każdy znajomy szczegół w osadzie budził gorzkie wspomnienia w sercu Beatrice Raymond. Znała tu każdy budynek, każdą drewnianą przybudówkę. Mogłaby rozpoznać każdy dom w Dartford po trzasku zamykanych drzwi.
Zapukała dwa razy do drzwi Kildare'ów i weszła nie czekając na odpowiedź. W przedpokoju unosił się jeszcze zapach kolacji. Drzwi na lewo prowadziły do byłego saloniku, który Kildare'owie zmienili na gabinet dla powracającego syna. Gabinet, w którym nigdy niedane mu było pracować.
Za drzwiami ujrzała Martę Kildare siedzącą z naręczem szycia w pobliżu biurka, przy którym nigdy nie zasiadł Jimmy. Na ścianach wisiały oprawione świadectwa szkolne — cztery kroki rozbiegu przed wielkim skokiem w nowojorski świat, który odebrał go bliskim.
— Wejdź, Beatrice, kochanie — powiedziała żona doktora, unosząc ku niej pomarszczoną twarz z mocno zarysowaną szczęką. — Myślałam, że jesteś na zabawie.
— Harry nie mógł iść. Pan Galt poczuł się gorzej — powiedziała Beatrice. — Zobaczyłam, że u państwa wciąż się świeci.
11
— Zawsze znajdę sobie coś do roboty — uśmiechnęła się Marta Kildare. — Pomyślałam, że poczekam na Stefana i dam mu gorącej kawy, kiedy wróci.
— I tylko po to siedzi tu pani do tej pory?
— Cóż, to właśnie dzięki takim drobiazgom nasi mężczyźni wciąż nas kochają. Szkoda, że nie poszłaś na zabawę. Jeśli Harry cię nie zaprosił, mógł to zrobić jakiś inny chłopiec.
— Są lojalni wobec Jimmy'ego — wyznała dziewczyna.
— A Harry nie jest?
— Jest. Właśnie dlatego wciąż zachowuje się, jakby grał drugie skrzypce.
— Podoba ci się młody Galt — powiedziała zdecydowanie pani Kildare. — Jimmy dobrze by zrobił, gdyby wrócił do domu i dopilnował swoich spraw.
— Nie wróci bez wezwania.
— A ty go nie wezwiesz?
— Chciałabym pracować w fabryce — wybuchnęła Beatrice. — Chciałabym harować cały dzień, a wieczorem padać na łóżko i zasypiać natychmiast, bez chwili czasu na myślenie!
— Tak, myślenie jest źródłem wielu kłopotów — zgodziła się Marta Kildare. — Pisał do ciebie?
— Nie.
— Ani razu?
— Nie.
— Tyle tygodni i ani słowa! — krzyknęła pani Kildare. — A to samolub!
— Nie. On nie jest samolubem. Nie zapomina o nas, tylko uważa, że w życiu liczą się jedynie wielkie chwile. Cóż, życie dziewczyny nie składa się z wielkich chwil, prawda? Nie zawsze grozi nam śmierć czy inne niebezpieczeństwo.
— Niestety nie. Ale, Beatrice kochana, skąd ty go tak dobrze znasz?
— Bardzo mnie zranił — odparła Beatrice. — A poza tym mam nieczyste sumienie.
— Nieczyste sumienie?
Beatrice usiadła przy nieużywanym biurku Jimmy'ego Kildare'a i wsparła podbródek dłonią.
— Tak naprawdę nigdy mnie nie chciał — powiedziała.
12
— Po prostu przywykł do mnie i było mu przyjemnie mieć mnie przy sobie. To ja mu się oświadczyłam. Powiem mu to. Zwrócę mu wolność. Tak, napiszę do niego jeszcze dziś wieczorem. Zerwała się i pobiegła do drzwi.
— Beatrice! — zawołała pani Kildare.
— Słucham — odpowiedziała dziewczyna, rzucając starej kobiecie pełne żalu spojrzenie.
— Nie będę się z tobą spierać. Jesteś zbyt dobra i śliczna, aby cierpieć. Pomyślałam tylko, że smutek jest tak brzydki na starej twarzy, a tak uroczy na młodej.
II. WYŚCIG Z CZASEM
Błękit hematoksyliny zabarwił jądra komórek, ukazując je w postaci ciemnych plam, a intensywny pomarańcz eozyny ułożył się we włóknach tkankowych na kształt strzępków potarganej wiatrem pajęczyny.
Preparat pneumonii płatowej, badany właśnie pod mikroskopem przez doktora Jamesa Kildare'a, przedstawiał obraz przekrwienia we wczesnym stadium, kiedy to drobne naczynia włosowate są poszerzone, a pęcherzyki płucne, o zniszczonej wyściółce, wypełnione krwią.
W maleńkich, przypominających winogrona kiściach pęcherzyków znajdowały się, zamiast życiodajnego tlenu, czerwone i białe krwinki. W tym przypadku zajęty był cały płat. Pamiętał tego pacjenta — spocona twarz i pozbawione wyrazu, rozgorączkowane oczy stanęły przed nim na ułamek sekundy, jak obraz widziany z okna pędzącego pociągu.
James wybrał kolejny preparat. Miał mało czasu. Musiał przeanalizować ich jeszcze dwadzieścia, a cenne godziny mijały nieubłaganie. Każdy dzień upływał zbyt szybko. Codziennie uświadamiał sobie na nowo, że oto znów Gillespie jest o krok bliżej śmierci. Każdego poranka na nowo otwierał swój umysł, aby zaczerpnąć kolejny łyk wiedzy ofiarowywanej mu przez starego diagnostę, a wieczorem, wraz z ogarniającym wszystkie członki znużeniem, przychodziło poczucie, że tak niewiele udało mu się osiągnąć w beznadziejnym wyścigu z czasem.
14
Dlatego właśnie godzina piąta rano zastała go przy pracy — słaniającego się ze zmęczenia, ale wciąż pełnego zapału. Gdy wyczerpanie zaczęło brać górę, powiedział sobie, że Gillespie pożyje jeszcze najwyżej rok, a potem on sam wyśpi się za wszystkie czasy. Nadzieja przyszłego wypoczynku — niejasny zarys lądu na morskim horyzoncie — zmobilizowała go do nowego wysiłku. Zacisnął zęby i rzucił się na powrót w wir pracy.
Światło w jego oknie było jedyną oznaką życia w monumentalnym budynku. Szpital Dupont wydawał się całkowicie pogrążony we śnie. A jednak drzwi do gabinetu Kildare'a otworzyły się nagle. Silny prąd powietrza załopotał stronicami „Medycyny” Oslera i przewrócił kartki najnowszego dzieła o sercu, pióra Thomasa Lewisa. Kildare osłonił je pospiesznie dłońmi, odwracając się od mikroskopu z gniewnym wyrazem twarzy.
Rosły kierowca karetki, Weyman, niósł solidną kanapkę z ciemnego chleba i butelkę mleka przykrytą szklanką. Nie bacząc na podmuch wiatru, który wtargnął wraz z nim do niewielkiego gabinetu, przerzucając karty książek i rozsypując po pokoju arkusze z notatkami, sprawca całego zamieszania stał w progu, mierząc doktora krytycznym spojrzeniem.
Weyman był barczystym mężczyzną o krępej sylwetce i okrągłej, uczciwej twarzy z mocno zarysowanymi policzkami i szczęką. Sprawiał wrażenie osoby odpornej na przeciwności losu, choć jednocześnie lekko spłoszony wyraz twarzy zdradzał, że przeżył ich już wiele.
— Dzień dobry, doktorze — wykrzywił twarz w uśmiechu. — Co pan znowu kombinuje?
Skrucha przychodziła wolno, jak spóźnione wyrzuty sumienia ogarniają wyjątkowo zapracowanego złodzieja.
— Przepraszam, Weyman. Nie powinieneś się tak dla mnie poświęcać — Kildare przetarł kilkakrotnie dłonią czoło, chcąc odegnać zmęczenie. Spojrzał na chleb i mleko. — Przykro mi, że ciągle musisz się o mnie troszczyć — dodał.
— Doprawdy? — rzucił drwiąco Weyman. — Bo ja współczuję tobie, bracie. Co ty, na pociąg musisz zdążyć? I tak co noc. Czy to ma sens?
15
Otwierana butelka wydała krótkie mlaśnięcie. Napełnił szklankę po brzegi.
Kildare spojrzał na posiłek bez większego zainteresowania. Żołądek skurczył mu się na samą myśl o jedzeniu. Zapalił papierosa i wyciągnął zachęcająco otwartą paczkę w stronę Weymana.
— Problem polega na tym, że czasu jest mało — wyjaśnił.
— Jak to mało czasu? — powtórzył zdumiony Weyman. — Rzuca pan szpital, czy co?
Kildare powoli zebrał rozpierzchłe myśli.
— Nie, nie — odrzekł. — U mnie wszystko w porządku. Tylko że Gillespie za kilka miesięcy...
W ostatniej chwili zdusił w sobie fatalne słowo, ale Weyman zdołał już wyczytać prawdę z jego przerażonych oczu. Wyciągnął wspaniale umięśnione ramię, które wpisało się na trwałe w historię bijatyk w dzielnicowych knajpach, i dotknął lekko Kildare'a.
— Nie chce pan chyba powiedzieć, że stary Gillespie już niedługo pociągnie?
— Nie, to nie tak — wyjąkał spiesznie Kildare. — Słuchaj, Weyman...
— Nie ma co się tak denerwować — uspokoił go Weyman. — Pan nic nie powiedział, ja nic nie słyszałem. Taki prostak jak ja i tak by nic nie zrozumiał. Gillespie... a to dopiero będą zmiany.
Kildare błagał wzrokiem o dochowanie sekretu. Weyman sięgnął po kanapkę. Jego dłoń nosiła ślady oleju silnikowego, a paznokcie były uczernione smarem.
— Proszę brać i jeść — zażądał. — Przychodzę tu objuczony żarciem jak muł, a pan nawet nie skosztuje.
Kildare powoli zabrał się za kanapkę.
— I to wykańczanie się po nocach, po co to panu? — czynił mu wyrzuty Weyman. — Proszę, tu jest mleko. Idiota, słowo daję.
Kildare posłusznie pociągnął tęgi łyk.
— I to wszystko z powodu starego osła, który już i tak nikogo niczego nie nauczy. Przestarzałe metody. Trafił kiedyś do gazet, bo udało mu się uratować czyjąś babkę, i co z
16
tego? Zrób pan sobie wreszcie urlop. Na pana miejscu dawno posłałbym starego do diabła...
Silne uderzenie otwarło drzwi. Stary człowiek z niechlujnymi kosmykami siwych włosów, ubrany w poplamiony, krzywo pozapinany fartuch, siedział na wózku inwalidzkim. Wjechał do środka. Jedną ręką kierował fotelem, drugą wyciągnął oskarżycielskim gestem w stronę Weymana.
— Ty posłałbyś starego do diabła, co?
— Przepraszam, panie doktorze — wykrztusił Weyman.
— Niech cię szlag trafi. Za sześć tygodni wstanę z fotela, a wtedy marny twój los — oświadczyła sława medyczna.
— Tak jest, panie doktorze. Przepraszam, panie doktorze — powtórzył Weyman i uciekł.
— O co mu chodzi? O czym rozmawiałeś z tym bandytą? — zażądał wyjaśnień Gillespie, zniżając niemal do szeptu swój tubalny baryton.
— Nie wiem — odparł Kildare, po czym nagle uległ potrzebie całkowitej szczerości, temu chłopięcemu odruchowi, który tak często komplikował mu życie. — Powiedziałem coś, z czego Weyman wywnioskował, że... że nie czuje się pan najlepiej — wyznał.
— Ha! — krzyknął Gillespie, uderzając pięścią w poręcz fotela tak mocno, że zajęczały sprężyny. — Pewnie wypaplałeś mu wszystko, co? Powiedziałeś, że zżera mnie rak i że został mi niecały rok życia?
— Nie, panie doktorze — zaprzeczył Kildare.
— Sypnąłeś mu pełną garść plotek, żeby miał co roznosić po szpitalu? Jutro dowie się o wszystkim cały świat, tak?
— Nie, panie doktorze — powtórzył Kildare. — Domyślił się po prostu. Nikomu nie powie i...
— Cholerne domysły! Najczęściej są jeszcze czarniejsze niż prawda. Wiesz to doskonale, a przynajmniej powinieneś wiedzieć. Masz ochotę zostać lekarzem-gadułą?
Kildare wstał i spojrzał prosto w oczy swojego nauczyciela i mistrza. To spokojne, a jednocześnie nieustępliwe spojrzenie
17
musiało ułagodzić Gillespiego, gdyż porzucił drażliwy temat i zapytał spokojniejszym już tonem:
— Która to godzina? Szósta?
— Dopiero piąta, panie doktorze.
— A więc siedzisz tu, gadając o bzdurach i przekładając papiery do szóstej rano? Nie musisz robić wszystkiego naraz! Czy ty, do cholery, sądzisz, że jesteś maszyną? Piekielna maszynka, gdzie nawet dusza składa się z ponumerowanych elementów! Co ty w ogóle robisz?
— Opracowuję preparat płatowego zapalenia płuc. Na pańskie polecenie — odpowiedział Kildare.
— Rzuć to! Czy ty, u diabła, rozumiesz, że przede wszystkim jesteśmy ludźmi, a dopiero potem lekarzami? Odpowiadaj!
— Ale przecież rzetelna znajomość faktów...
— Do diabła z faktami! Fakty nie mają serca!
— Tak, panie doktorze.
— Więc dlaczego się ze mną kłócisz?
— Nie kłócę się, panie doktorze.
— Sam najlepiej wiem, co robisz, a czego nie robisz! Myślisz, że nie wiem, co się w tobie dzieje, kiedy zaczynasz świdrować mnie wzrokiem? Natychmiast do łóżka! Nie chcę cię widzieć na oczy do jedenastej! Jesteś blady jak ściana! Co tu jeszcze robisz? Do łóżka!
Kildare skierował się ku drzwiom.
— Poczekaj chwilę — ryknął znowu Gillespie. — Jak śmiesz wychodzić, kiedy do ciebie mówię! Cały świat jest chory! Czy wiesz, co to za choroba?
— Nie, panie doktorze.
— Jest chory na młodość! Oto źródło jego problemów — miotająca się po omacku, uparta, nierozważna, szalona młodość! Nie gap się tak na mnie! Do łóżka!
Kildare oddalił się posłusznie. Różowiący się w oknach sypialni świt nie zdołał jeszcze przeniknąć do wnętrza. Lśniła lekko biała emalia łóżek, a bezładna sterta części garderoby współmieszkańca rzucała niewyraźne cienie. Rozebrał się szybko. Miał wrażenie, że świat nigdy już nie wyzwoli się z melancholii poranka, aby wkroczyć w nowy dzień.
18
— Co się stało, Jimmy? — rzucił wesoło Tom Collins. — Chcesz marnować czas na spanie? Fatalny nałóg, bracie. Gorzej niż narkotyk. Wejdzie ci w krew, zanim się obejrzysz.
Kildare nie odpowiedział.
— Coś nie w porządku? — odezwał się ponownie Collins. — Gillespie znowu zalazł ci za skórę?
— Gillespie jest w porządku. Zamknij się i daj mi spać.
— Tak, tak. Szary niedźwiedź albo tygrys bengalski też są w porządku, ale nie najbezpieczniejsi z nich kumple — dorzucił jeszcze Collins, przewrócił się na drugi bok i zasnął.
Kildare nastawił budzik na ósmą trzydzieści i wślizgnął się w chłodną pościel. Słyszał spokojne bicie swego serca i czuł, jak z wolna odpływa z niego napięcie. W końcu pozostał tylko ciężar dławiący czoło, ale i on wkrótce zelżał, a Kildare zasnął ciężkim snem spracowanego człowieka.
Obudził go przeszywający dźwięk budzika. Wyszedł na chwiejnych nogach z łóżka. Przez otwarte okno wpadał chłodny wiatr i październikowe słońce, którego promienie dawały już niewiele ciepła, ale zdobiły pokój złotą poświatą. Czuł się zupełnie oszołomiony. Dopiero kiedy wziął prysznic i wykonał kilka pobudzających krążenie ćwiczeń, mógł pomyśleć przytomnie o czekających go dziś zadaniach: preparatach zapalenia płuc, niedokończonym rozdziale Oslera, nowym artykule Hazletona w „Journal”. Głód pracy okazał się silniejszy niż głód pożywienia. Przełknął szybko dwie filiżanki mocnej kawy i ruszył do gabinetu.
Jak zwykle musiał przejść przez poczekalnię Gillespiego. Spojrzał na drzwi starego diagnosty i po raz chyba setny przeczytał umieszczoną na nich tabliczkę: GODZINY PRZYJĘĆ: OD 1200 DO 1200
Na myśl, że Gillespie dniem i nocą był gotów na każde wezwanie, ogarnęło go wzruszenie. Tak, stary doktor pracował jak niezawodna maszyna, wyposażona w niestrudzony mózg. Kildare poczuł się przy nim, jak słabe dziecko na próżno usiłujące nadążyć za olbrzymem w siedmiomilowych butach.
19
Zanim zabrał się do pracy, objął jeszcze świat za oknem pobieżnym spojrzeniem. Pogoda była wymarzona na mecz futbolowy. Lekki wiatr zdążył już rozwiać mgły i świat kąpał się w słońcu.
Miliony młodych ludzi w całym kraju czekały dopiero, z pełną niepokoju nadzieją, na swoją Wielką Szansę. Kildare'owi wydało się, że dzielą go od nich całe wieki. Rzucił się ponownie w wir pracy. Znajomy ból krzyża odezwał się już po chwili, ledwo zauważony i całkowicie zignorowany. Pochylającego się nad książkami i mikroskopem adepta medycyny dręczyła świadomość, że ma tylko niespełna rok na czerpanie ze skarbca wiedzy Gillespiego, podczas gdy tak bardzo przydałoby mu się pięć, może dziesięć lat... Posłał w niebo bezgłośną modlitwę.
Dokładnie o jedenastej poczucie obowiązku oderwało go od książek. Wstał i poszedł do gabinetu przełożonego.
III. DOKTOR JAMES AUTOMAT
Gabinet przywodził na myśl stary but, poobijany i zniekształcony długim noszeniem, lub sklep ze starzyzną w podrzędnej dzielnicy. Postać Gillespiego idealnie pasowała do wnętrza: biały, powyciągany fartuch nosił ślady wycierania rąk, a gwałtowniejsze gesty doktora groziły wydarciem rękawów.
Gillespie przyjmował małego Bensona, uwolnionego właśnie przez matkę od skomplikowanego aparatu, opasującego nogę. Ciężki przyrząd upadł z brzękiem na podłogę.
— Świetnie, Tommy — odezwał się doktor. — Uwolniliśmy cię na trochę od tej piekielnej maszynerii, a kiedyś zostawisz ją tu na zawsze. Pewnie nie możesz się już doczekać, co?
Tom roztarł podbródek i uśmiechnął się nieśmiało. Powiódł niepewnie wzrokiem od Gillespiego do Kildare'a.
— Dostaję pensa dziennie za noszenie tej maszynki — powiedział wreszcie. — Za sto piętnaście dni miałbym już na wrotki.
Pani Benson spojrzała ze łzami w oczach na Gillespiego, ale ten odpowiedział jak gdyby nigdy nic:
— Czemu nie? Oczywiście, nie od razu... Będą i wrotki.
W spojrzeniu matki kryła się bezradność, wdzięczność i nadzieja.
— W zeszłym tygodniu były trzy kroki — mówił dalej Gillespie. — Dzisiaj zrobimy sześć. Słyszysz, Tommy?
Chłopiec skinął automatycznie głową, zbyt pochłonięty wizją wrotkowego szaleństwa, aby cokolwiek słyszeć.
21
— I puść ten stół — dodał zdecydowanie stary doktor. — Dzisiaj będziesz szedł bez pomocy.
— Dobrze, panie doktorze — zgodził się Tom i z determinacją na twarzy ruszył dzielnie na środek pokoju.
Dysfunkcja mięśni łydki spowodowała, że kiedy podniesiona nagłym szarpnięciem stopa opadła, wykręcając się na bok, większość ciężaru przypadła na piętę. Chłopiec zrobił z wysiłkiem trzy chwiejne kroki, uskrzydlony powodzeniem zdołał jeszcze postawić czwarty i... padł z wyciągniętymi ramionami przed siebie.
Kildare rzucił się natychmiast do niego i pochwycił tuż nad podłogą. Szok i ból przyprawiły delikatne ciało malca o drżenie.
— Znam chłopców, którzy płakaliby jak dzieci, gdyby przytrafiło im się coś takiego — odezwał się Gillespie. — Ale nasz Tom jest mężczyzną i nie poddaje się bez walki. Będzie dalej mi ufał i codziennie wykonywał ćwiczenia.
Szloch nagle uwiązł Tommy'emu w gardle. Wyprowadzany przez matkę, odwrócił jeszcze ku doktorowi rozpromienioną twarz z nową wiarą w błyszczących oczach. Stary diagnosta spojrzał prowokująco na Kildare'a.
— No co? — zagadnął. — Ma szansę, nie sądzisz?
— Raczej cień szansy.
— Cienie to połowa naszego życia — powiedział Gillespie. — Kim byłby człowiek, gdyby nie cienie: te, które płyną za nim, i te, które próbuje doścignąć? Robakiem, którego każdy może zdeptać... Ale chciałem pomówić z tobą o kilku przypadkach. Na początek Mel Thompson. Pamiętasz go?
— Nie, panie doktorze.
— Ten gość, który ciągle rozmawiał o baseballu?
— Przykro mi, ale nie bardzo sobie przypominam — przyznał się Kildare.
— Na miłość boską, Kildare, czy dla ciebie pacjenci nie mają twarzy? Czy dostrzegasz tylko przypadki? Mówię o tej twojej limfosarkomie. Na czym oparłeś diagnozę?
— Miał kilka klasycznych objawów — wyjaśnił Kildare.
22
— Silna anemia, bolesne powiększenie i stwardnienie szyjnych węzłów chłonnych.
— Poczekałeś na wyniki biopsji?
— Nie, panie doktorze. Myślałem, że symptomy zdecydowanie...
— Na przyszłość dłużej czekaj, a krócej myśl. Wymagam rzetelnych diagnoz! — krzyknął rozgniewany Gillespie. — Biopsja wykazuje komórki Dorothy Reed, eozynofile — typowy obraz patologiczny. Poza tym, gdybyś był uprzejmy zająć się wynikami badań, a nie pustym teoretyzowaniem, może zauważyłbyś gorączkę typu Pal-Epsteina...
— Ma pan na myśli chorobę Hodgkina?
— Otóż to — potwierdził Gillespie. — Mel Thompson umrze, ale jego śmierć będzie inna, niż podejrzewałeś.
— Przykro mi, że tak się skompromitowałem — powiedział cicho Kildare, ze wzrokiem wbitym w podłogę.
— Zapomnijmy o tym. Jedna pomyłka nie dyskwalifikuje nikogo. Następny przypadek. Dziewczyna z Uniwersytetu Columbia, ta z podejrzanym uśmiechem.
— Zaraz sobie przypomnę, panie doktorze.
— Znowu mamy kłopoty? Ona też jest dla ciebie kolejnym przypadkiem, leżącym w łóżku pod kolejnym numerem. To było nie dalej niż wczoraj. Stwierdziłeś, zdaje się, że to grypa?
— Już pamiętam, panie doktorze.
— Opisz objawy.
— Skarżyła się na ogólne bóle. Miała wysoką gorączkę i chwilami majaczyła. Klatka piersiowa czysta. Ostatnio mieliśmy kilka przypadków grypy, podejrzewam nawet lekką epidemię. Byłem święcie przekonany, że to grypa. Nawet nie czekałem na wyniki badań laboratoryjnych.
— Teraz ma ewidentne porażenie nerwu twarzowego i drżenie rąk typu „kręcenie pigułek”. Miała to już pewnie, kiedy badałeś ją wczoraj, ale oczywiście poświęciłeś jej tylko rzut oka i natychmiast postawiłeś genialną diagnozę — grypa! Ona ma ostre zapalenie mózgu, Jimmy!
23
— Śpiączkę mózgową? — upewnił się przerażony Kildare.
— Właśnie. Muszę wszystko po tobie sprawdzać, Jimmy. A to nie ma sensu! Jesteś tu, żeby mi pomagać, a nie plątać się pod nogami! A teraz idź do Thompsona i tej dziewczyny z Columbii i przyjrzyj się im uważnie! Uważnie, mówię! Oczyma i sercem! Istnieje niewielka szansa, że być może — być może, powiadam — następnym razem odróżnisz limfosarkomę od choroby Hodgkina... albo od świnki.
Wściekły na siebie Kildare poszedł wypełnić polecenie. Kiedy wrócił, Gillespie zajmował się już następnym pacjentem.
— Zostań, Kildare, chcę z tobą porozmawiać — rzucił stary doktor znad stetoskopu, który przykładał właśnie do tłustej klatki piersiowej siedzącego przed nim mężczyzny. — Niech pan przejdzie na wołowinę i jarzyny, zapomni zaś o białym pieczywie, tłuszczu i słodyczach. To wszystko.
— Wyrzec się wszystkiego, co lubię? — jęknął boleśnie tłuścioch.
— Spać też pan pewnie lubi.
— O tak, panie doktorze — rozpromienił się pacjent. — Nigdy nie miałem z tym żadnych problemów.
— To niech pan nie zmienia diety, a przed upływem kilku miesięcy zapadnie pan w rozkoszny, długi sen. A sen będzie tak mocny, że już nigdy pan się nie obudzi.
— O mój Boże, doktorze! — wysapał grubas.
— Nie jestem pańskim Bogiem! — ryknął Gillespie. — Ale gdybym nim był, wiem, co bym zrobił. Spaliłbym te cholerne warstwy łoju ogniem gorętszym niż piekielny! Ponad trzy cale tego ohydnego tłuszczu na przeponie, to samo świństwo zatyka serce i płuca! Człowieku, jesteś zgniły od stóp do głów! Zjeżdżaj stąd!
Tłuścioch o okrągłej, wystraszonej twarzy dziecka, wyszedł z gabinetu słaniając się na nogach.
— Zabrać pacjenta! — krzyknął za nim Gillespie. — No, jak ci się podobało, Kildare?
— Miał pan rację, panie doktorze.
24
— Pewnie, że miałem. A wiesz dlaczego? Bo nie traktuję oczu jako samodzielnego narzędzia, ale jako soczewki dla umysłu i ducha. Bo dostrzegam chorego człowieka — nie chorobę! Bo interesują mnie ciało, kości i krew, a nie tylko wykresy, stetoskopy i przyrządy. Na miłość boską, Kildare, gdzie ty masz serce? Do czego ci ono służy?
— Serce, panie doktorze? — zapytał zdezorientowany Kildare.
— To sercem możemy rozpoznać połowę chorób świata! Ale ty tego nie rozumiesz, ty automacie! W ogóle nie wiesz, o czym mówię! Na co jesteś potrzebny? Mnie i tym ludziom w poczekalni?
Twarz Kildare'a skostniała nagle, jakby owiał ją zimny wiatr. Zrozumiał, że tym razem to coś więcej, niż zwykłe ględzenie starego doktora. W oczach Gillespiego nie było litości, przygotowywał się do ostatecznego ciosu. Kildare z trudem wytrzymywał jego spojrzenie.
— Byłeś jeszcze chłopcem, kiedy zwróciłem na ciebie uwagę — mówił Gillespie. — Uwierzyłem, głupi, że masz zadatki na to, żeby szybko stać się mężczyzną. Miałeś dobre oko i intuicję. Umiałeś do trzeć do duszy pacjenta. Zobaczyłeś serce Barbary Chanler, a nie jej tętno. Cóż, teraz rozumiem, po prostu trafiło się ślepej kurze ziarno. Stałeś się molem książkowym, a obchodzisz z daleka laboratorium. Więcej pożytku z pary stalowych kleszczy niż z twojego zasuszonego mózgu! — Traktujesz istoty ludzkie jak eksponaty w kostnicy! — szalał dalej stary doktor. — Próbujesz nauczyć się przy biurku tego, co ja odkrywałem w bólu przez długie lata, a modlitwa do Boga była mi większą pomocą niż książki i mikroskopy. Pozostało mi już niewiele czasu i niech mnie szlag trafi, jeśli będę go marnował na ciebie! Wynoś się! Skończyłem z tobą na zawsze!
Kildare wyszedł. Po chwili na korytarzu rozległ się krzyk Gillespiego.
— Przysłać mi siostrę Cavendish! Natychmiast!
IV. SZUKAJCIE KOBIETY
Siostra Cavendish weszła do gabinetu. Była wysoką i tęgą kobietą, która tylko dzięki gorsetowi zachowała resztki figury. Miała już początki reumatyzmu. Kiedy chciała podnieść coś z podłogi, musiała przyklęknąć.
Gillespie przywitał ją atakiem wściekłości.
— Dlaczego nigdy cię nie ma, kiedy jesteś mi potrzebna? — ryknął.
— Przykro mi, panie doktorze — wyrecytowała z nieodgadnionym wyrazem twarzy, jak wyuczoną lekcję.
— Obojętnie gdzie się znajdę, ty zawsze musisz być akurat na drugim końcu budynku — nie dawał za wygraną Gillespie.
— Tak jest, panie doktorze — odpowiedziała cierpliwie.
Siostra asystująca Gillespiemu uciekła z gabinetu z popłochem w oczach.
— Nie stój tak i nie potakuj jak głupia — powiedział Gillespie cieplejszym już tonem. — Jesteśmy sami, Molly?
— Jest nas dwoje, a z twoim niewyparzonym językiem troje — odparła Molly. — A w ogóle, co się stało, że tak szalejesz? Jeszcze sobie zaszkodzisz.
Gillespie zamknął oczy i opuścił głowę na oparcie krzesła.
— Nie rozpieszczaj mnie, stara jędzo — powiedział.
— Z kim się znowu pokłóciłeś? — zapytała Molly,
26
pochylając się nad nim. Z tą samą delikatnością, z jaką wykonywała bolesne zabiegi, przesunęła teraz palcami po niechlujnie ostrzyżonych siwych włosach.
— Precz z łapami! — warknął Gillespie.
— Jakie z ciebie jeszcze dziecko — mówiła łagodnie Molly. — Któż to tym razem doprowadził cię do szału? Kto miał odwagę stawić ci czoła po tym, jak parę lat temu utarłeś nosa Carewowi?
— Straciłem go — powiedział Gillespie wolno, z zamkniętymi oczami.
— Kogo, Carewa? Cała przyjemność po naszej stronie.
— Do cholery z Carewem! To Kildare... zostawił mnie.
— Przepowiedziałam to miesiąc temu — odrzekła Molly. — Ostrzegałam, że jeżeli dniem i nocą nie będziesz pozostawiał na nim suchej nitki, to któregoś dnia nie wytrzyma i wybuchnie.
— Tak mówiłaś, Molly?
— Tak.
— Nie miałaś racji. To ja go odesłałem.
— Sam zacinasz się w palec, a potem rozpaczasz na widok krwi? A to dzieciak! Sam go odesłał! Takiego porządnego chłopca!
— Tego, co mam do ofiarowania, nie mogę dać chłopcu. Potrzebuję mężczyzny!
— Harował jak niewolnik!
— Sam tego chciał. Padł pod własnym batem, idiota! Do cholery, wiem, że jest ulepiony z solidnego kruszcu! Jest nawet za twardy. Musi zmięknąć. Dlatego właśnie go odesłałem.
— Łatwiej będzie go złamać, niż ukształtować według swojej woli — zauważyła Molly.
— Świat ma na to więcej sposobów niż ja. Może go skruszy. Dlatego właśnie postanowiłem go odesłać, chociaż Bóg mi świadkiem, że nie pozostało mi już zupełnie nic na świecie, poza odrobiną czasu.
Stojąca za fotelem doktora Molly przygryzła wargę.
— Może już niedługo wróci tu zupełnie odmieniony. A może znajdziesz kogoś lepszego? — powiedziała, starając się opanować drżący ze współczucia głos.
27
— Ci, którzy mają dość inteligencji, żeby zrozumieć co mówię, nie mają dość charakteru, żeby ze mną wytrzymać. Nie znajdę. Szukałem dwadzieścia pięć lat, a teraz wyrzuciłem najlepszego, jakiego kiedykolwiek miałem. Kiep ze mnie, Molly.
— To właśnie próbuję ci uzmysłowić od dawna.
Potrząsnął głową i uśmiechnął się słabo. Na chwilę stracił zapał do walki.
— Co może zmienić mężczyznę? — zapytał.
— Czas, kobiety i przeciwności losu — stwierdziła autorytatywnie.
— Ha! — krzyknął Gillespie. — Z czasu musimy zrezygnować, przeciwności losu zapewniłem mu pod dostatkiem, ale kobieta! Kobieta! Cherchez la femme, Molly.
— Co, u licha, chcesz przez to powiedzieć? Stwórca włożył w twoje usta amerykański język nie po to, żebyś wydawał nim jakieś nieokrzesane dźwięki!
— Kobieta — wyjaśnił Gillespie. — Muszę znaleźć niegłupią dziewczynę z ładną buzią, a do tego na tyle przyzwoitą, żeby mógł jej zaufać mężczyzna.
— Zawsze odgradzał się pan od świata — zauważyła Molly.
— Każde zbiorowisko ludzkie składa się z tłumu grzeszników i jednego świętego — powiedział Gillespie. — Zaczniemy od naszych pielęgniarek. Poświęcasz im tyle czasu, że powinnaś znać je na wylot. Przyślij mi trzy najlepsze! I podaj mi telefon! I zejdź mi z oczu!
— Zawsze ten sam — westchnęła siostra Cavendish i wyszła z gabinetu.
— Carew? To ty, Carew? — grzmiał w słuchawkę Gillespie. — Gdzie się podziewasz, do cholery? Próbuję się do ciebie dodzwonić od godziny. Byłeś cały czas u siebie? To pewnie znowu ta cholerna centrala... najlepiej wylej od razu wszystkich! Słuchaj, Carew, wyrzuciłem Kildare'a... Nie twój interes dlaczego! Masz go przyjąć z powrotem na etat stażysty i zatrudnić w przychodni, rozumiesz? Później sam przydzielę mu pielęgniarkę... Dawać następnego pacjenta! — ryknął, rzucając telefonem o podłogę.
Serce Molly Cavendish było tak obszerne jak jej obfite ciało.
28
Od dawna już obejmowała macierzyńską troską cały szpital, rządząc nim jednocześnie z żelazną konsekwencją. Jej umysł mieścił w sobie niewidzialną kartotekę, w której suche nazwiska łączyły się z ludzkimi twarzami. Po chwili namysłu wybrała trzy. Trzy zdenerwowane młode pielęgniarki wchodziły kolejno do gabinetu Leonarda Gillespiego.
Dziewczęta stawały w blasku słońca padającym z okna, a on przyglądał się ich stopom i kostkom, dłoniom, szyjom i oczom. Każdej z nich zadał to samo pytanie.
— Dlaczego zostałaś pielęgniarką? Żeby zarobić na życie, służyć ludziom, czy złapać męża?
Każda z nich udzieliła mu innej odpowiedzi.
— Cóż, mężczyzna podnosi wzrok na kobietę jedynie wtedy, kiedy jest przykuty do łóżka — powiedziała Minnie O'Hara.
— Kiedyś pracowałam w restauracji — zwierzyła się Mabel Parsons — i doszłam do wniosku, że jeśli już mam szorować podłogi i krzątać się wokół obcych ludzi, to wolę to, robić za lepszą pensję.
— Sądziłam, że się do tego nadaję — rzuciła krótko Mary Lamont, obserwując przy tym grzbiet własnej dłoni, jakby tam mogła kryć się odpowiedź.
— A co skłania cię do takiego wniosku? — zapytał Gillespie.
Odpowiedziała mu cisza.
— Mów, jak pytam — krzyknął zdenerwowany.
Mary Lamont spojrzała mu w oczy z lekkim uśmiechem. Pomyślał, że nie widział tak uroczego uśmiechu w ciągu ostatniego półwiecza swego pracowitego życia. Gdzieś w oddali zamajaczył podobny obraz z czasów wczesnej młodości, jeszcze zanim dał się owładnąć ambicji i odgrodził się od świata jednym zdecydowanym trzaśnięciem drzwi.
— I tak — powiedziała śmiało Mary — skrytykuje pan każdą moją odpowiedź.
— Bzdura — mruknął Gillespie. — Jak mógłbym krytykować coś, co jest słuszne?
— Sądzę, że robi to pan dosyć często, panie doktorze.
— Jeśli nie potrafisz wyrazić swoich myśli, młoda damo, skąd wiesz, że je w ogóle masz?
29
Mary utkwiła na chwilę wzrok w suficie, zawahała się i wreszcie zwróciła się do niego z tym samym co przed chwilą uśmiechem.
— Czasami myślę, że słowa są tylko pewnym rodzajem kodu — rzuciła.
Brzmiało to jak pytanie.
— Jakiego koloru masz oczy? — zmienił temat Gillespie.
— Szare — odpowiedziała Mary Lamont.
— Podejdź bliżej — zażądał stary doktor.
Zbliżyła się do niego z uśmiechem, obserwując jego twarz z zainteresowaniem co najmniej równym jego własnemu.
— Daltonistka — skomentował Gillespie.
— Naprawdę? — zapytała uprzejmie.
— Tak. Są zielone. Jesteś Irlandką?
— Nie, po prostu Amerykanką. Z domieszką krwi szkockiej.
— Twardy naród, ci Szkoci — mruknął Gillespie. — No, uciekaj już. Dziękuję za fatygę. Nie jesteś mi potrzebna.
— Tak mi przykro.
— Czy to znaczy, że miałabyś ochotę ze mną pracować?
— Ogromną, panie doktorze!
— Dlaczego? Czy wiesz, że nie mam łatwego charakteru?
— Wiem, panie doktorze.
— Ale chciałabyś ze mną pracować?
— Tak, panie doktorze.
— Cóż, może jeszcze kiedyś będziesz. A teraz idź stąd.
Kiedy opuszczała gabinet, zauważył ze zdumieniem, że wciąż się uśmiechała. Zadzwonił do siostry Cavendish.
— Po jaką cholerę przysłałaś mi tę zielonooką dziewczynę z idiotycznym uśmiechem?
— To znaczy, że wybrał pan Mary Lamont, prawda?
— Nic takiego nie powiedziałem! — ryknął. — Pytałem, po co do diabła...
— Wiem, co robię — przerwała zdecydowanie i odłożyła słuchawkę.
— Przeklęte, jędzowate babsko — wymamrotał Gillespie
30
i uśmiechnął się z zadowoleniem. Po chwili już dzwonił do Carewa.
— Wysłać Mary Lamont do pomocy Kildare'owi — polecił i wypuścił telefon z rąk. Sponiewierany aparat potoczył się po podłodze i rozpadł na kawałki.
Na łącznicy, gdzie właśnie oparł łokcie pogrążony w interesującej rozmowie Weyman, zapaliło się światełko.
— Oho, stary Gillespie dostał szału — powiedziała telefonistka. — Znowu ciska telefonem po całym gabinecie.
— Wiesz, co właśnie zrobił ten krwiopijca? Wylał mojego kumpla! Tego białego faceta, Kildare'a! Pokazał mu drzwi!
— Pewnie dlatego, że widział, jak się koło niego kręcisz — przygadała mu telefonistka. — Zostaw Kildare'a w spokoju, niech sam się sobą zajmie.
— Co ja, z kołyski chcę go wykraść? — zaśmiał się Weyman. — Nie jest znowu takim szczeniakiem, żeby nie mógł sobie sam dobierać kumpli.
— I tak nikt z was nie wiedziałby, czego mu potrzeba — powiedziała telefonistka, potrząsając gęstwą włosów i nieznacznie ziewając.
— Tak? A kto wiedziałby, jeśli wolno spytać?
— Każda kobieta — wyjaśniła telefonistka.
V. AMBULATORIUM
Kildare odkrył szybko, że przydzielona mu niewielka poradnia znajdowała się zaraz za barem Sullivana, gdzie od czasu do czasu wpadał na kufel piwa. Kiedy pociągnął za klamkę, nad jego głową rozdźwięczał dzwonek.
Lokal ten był kiedyś sklepem obuwniczym. Mieszczący się na zapleczu magazyn służył jako gabinet zabiegowy, w pomieszczeniu od frontu ustawiono kilka ławek, na których oczekiwali pacjenci.
— Zastanawiałem się, dlaczego ni stąd, ni zowąd pokazują mi drzwi, ale widzę, że potrzebne było miejsce dla grubej ryby — przywitał Kildare'a przekazujący ambulatorium lekarz. — Czyżby wielki Gillespie postanowił odstawie cię od piersi?
Kildare uśmiechnął się z trudem.
— Byłem za słaby dla Gillespiego — odpowiedział, czując niemal fizyczny ból w gardle.
— Nie pozwoliłeś sobie deptać po twarzy, co?
— Nie nadawałem się, to wszystko.
— Bzdura. Czy ktokolwiek na świecie byłby w stanie zadowolić tego zgorzkniałego szaleńca?
Kildare zastanowił się, patrząc tępo przed siebie.
— On nie jest zgorzkniały. Jest w porządku. To wielki człowiek, Sam.
Coster położył mu dłoń na ramieniu.
— Bardzo to przeżyłeś, Jimmy?
— Ani trochę — odparł szybko Kildare, sam zdziwiony, że udało mu się zachować uśmiech.
— W porządku — dał za wygraną Coster. — Albo jesteś
32
wyjątkowo odporny, albo mnie bujasz. Chodź, Meg, nadszedł czas, gdy tacy prostacy jak my muszą ustąpić miejsca godniejszym. Oto twój sklepik i twoi pacjenci, a tam główna atrakcja. Nazywa się Mary Lamont, Jimmy. Niezła, musisz przyznać!
Po wyjściu Costera Kildare przyjrzał się uważnie Mary Lamont.
— Siostra nie nosi czepka? — rzucił szorstko.
— Jestem dopiero praktykantką — wyjaśniła.
— I już przydzielono siostrę do pracy w ambulatorium? No cóż — niech wejdzie pierwszy pacjent.
Matka wniosła na rękach niemowlę.
— Zwraca wszystko, co mu daję — powiedziała. — Ma dwa miesiące i nigdy nie miałam z nim żadnych kłopotów, dopiero parę dni temu doktor Livermore dał mu nową mieszankę i...
— Dodawać pół uncji wody do każdej porcji — przerwał Kildare, oddając jej przepis.
— I to wszystko?
— I proszę wrócić do poprzedniej mieszanki doktora Livermore'a, kiedy tylko dziecko zacznie przybierać na wadze. To wszystko. Następny, proszę!
— Jest oschły i bardzo się spieszy — stwierdziła głośno matka, a oczekujący na ławkach spojrzeli z niezadowoleniem na lekarza, wątpiąc, czy można zaufać tak pobieżnie stawianym diagnozom.
— Jak długo już swędzą te ręce? — pytał Kildare godzinę później.
— Będzie ze trzy tygodnie, panie doktorze.
— Ile jest osób w rodzinie?
— Żona i czworo małych.
— Proszę nasmarować całe ciało, oprócz głowy, maścią siarkową. To samo ma robić cała rodzina przez trzy wieczory z rzędu. Wszystkie wasze ubrania i pościel wyślijcie do pralni...
— A w czym będziemy chodzić, panie doktorze?
— Nie wiem. Kupcie jakieś drelichy. To jest świerzb.
— Co to jest? — nie zrozumiał pacjent.
— Te małe, ciemne ślady pomiędzy palcami to kanaliki samicy świerzbowca. W nocy, kiedy leży pan w łóżku, dłoń
33
rozgrzewa się, świerzbowiec zaczyna się ruszać i to powoduje swędzenie.
— Na Boga, doktorze! Nie chce pan chyba powiedzieć, że w moim ciele gnieździ się jakieś robactwo?
— Następny, proszę! — zawołał Kildare.
— Ciągle łapię coś od ciotki Millie — skarżyła się kolejna pacjentka. — Nie wstaje z łóżka już od trzech lat i zawsze jak do niej pójdę, kicham kilka dni, a czasami mam całe ciało w takich białych, jakby napuchniętych pręgach i...
— Co jest w pokoju ciotki Millie? — przerwał Kildare.
— Doktor mówi, że to artretyzm, ale to przecież nie jest zaraźliwe i...
— Nie pytałem, co jest ciotce Millie. Pytałem, co jest w jej pokoju.
— Nie bardzo rozumiem. No, cztery ściany, jeśli o to panu chodzi, chodnik, dwa krzesła, kanapa z końskiego włosia i portret wuja Bena. Wystarczy?
W jej triumfującym głosie wyraźnie pobrzmiewało lekceważenie. Spojrzała po zebranych w poczekalni, oczekując poparcia. Młody lekarz nie wzbudził jej sympatii, a szmer dezaprobaty dochodzący od ławek dowodził, że większość pacjentów żywiła podobne uczucia. Kildare, skoncentrowany na swoim zadaniu, nie dostrzegł sygnałów niechęci. Pogrążony po uszy w nowej dla niego pracy, chwilami zapominał nawet o bolesnej utracie uprzywilejowanej pozycji asystenta Gillespiego. Gdy dotykał chorych, znużenie zdawało się opuszczać jego własny, przemęczony organizm.
— Nigdy nie miała pani tych objawów poza wizytami u ciotki Millie? — zapytał.
— Raz po wizycie w cyrku. Mówi to coś panu?
Wzruszyła ramionami z nieukrywaną już kpiną.
Od strony ławek dotarł zduszony chichot.
— Czy wtedy w cyrku dotykała pani koni? — padło spokojne pytanie.
— Co? — zapytała zbita z tropu. — Skąd pan wie?
— Siostro, proszę zrobić test uczuleniowy na sierść końską — rzucił krótko. — I wyznaczyć termin na cały zestaw testów. Jeśli usunie pani włosianą kanapę z pokoju ciotki
34
Millie, sądzę, że skończą się te dolegliwości.
— Matko święta, co kanapa ciotki Millie może mieć wspólnego z moim kichaniem? — zawołała zaskoczona.
— To katar sienny — wyjaśnił Kildare.
— Przecież kanapa nie jest z siana!
— Siostra wszystko wytłumaczy — uciął stanowczo Kildare. — Następny, proszę!
Stała zupełnie zdezorientowana, podczas gdy Kildare odwrócił się od niej ku dwóm rzędom oczekujących, zamglonych cierpieniem twarzy. Kiedy pacjentka zniknęła wraz z pielęgniarką w drzwiach gabinetu zabiegowego, wątpliwości i podejrzenia zaczęły topnieć. Diagnoza Kildare'a ubawiła zebranych, ale pozostawiła wrażenie czegoś nadnaturalnego. Ludzie tej klasy społecznej żywią głęboki szacunek dla cudów: Horacy, przemów doń, uczony jesteś.
Z ławki podnosiła się właśnie tęga kobieta, kiedy dobrze zbudowany młody człowiek otworzył drzwi wejściowe tak energicznie, że dzwonek wydał wysoki, przejmujący dźwięk. Mężczyzna trzasnął głośno drzwiami i wszedł śmiało, z okrzykiem: — Gdzie tu jest lekarz?
Jednak pomiędzy jego wejściem a trzaśnięciem drzwi, następującymi po sobie tak szybko jak dwa mrugnięcia okiem, mały, obdarty ulicznik, mogący mieć jedenaście czy dwanaście lat, wślizgnął się do środka i ukrył w najciemniejszym kącie poczekalni. Żywy jak ptak, sprawiał wrażenie, że szuka okazji do psoty tak gorliwie jak jaskółka pożywienia. Wyraźnie spodziewał się czegoś wyjątkowo godnego uwagi po człowieku, za którym wszedł. Na piegowatej twarzy malowało się zainteresowanie, a rude włosy wyglądały, jakby przed chwilą przeszedł przez nie huragan.
— Proszę usiąść i poczekać — powiedział Kildare do nowego pacjenta.
— Nie mam czasu. Jestem Socker Ryan.
— Przyjmuję po kolei. Albo siadaj, człowieku, albo idź napić się soku, czy czego tam innego.
— Iść napić się... — zamarł na chwilę Socker i ryknął: — Co to w ogóle za miejsce, do licha?
35
Słowom towarzyszyło tak mocne tupnięcie, że szyby zadrżały w oknach.
— Czekaj na swoją kolej albo się wynoś — powtórzył Kildare.
Podszedł bez cienia strachu do słynnego Sockera i spojrzał mu prosto w oczy, z milczącym zainteresowaniem. Malec w kącie nagle przestał się śmiać.
— O, tak? — zawył Socker. — Chodzi ci o to, żeby mnie stąd wyrzucić!
Nie skończyłoby się tu pewnie na słowach. Wtem jednak otworzyły się prawie niewidoczne do tej pory boczne drzwi. Na progu pojawił się Weyman, z Mikiem, kelnerem z baru Sullivana, u boku.
— Kto tu ma ochotę dostać w zęby? — krzyknął, łasy na awanturę. — A, to pan, doktorze. Spadaj, Socker. Ten doktor to mój kumpel.
— Co tu robisz? — zapytał Kildare.
— Ja? Te drzwi prowadzą do baru — wyjaśnił Weyman z szerokim uśmiechem. — Zdaje się, że słyszałem tu jakąś rozróbę.
— Jeśli jesteś chory — powiedział Kildare — wejdź przez właściwe drzwi. Jeśli jesteś zdrowy, opuść ambulatorium.
Weyman stał chwilę mrugając oczami, jakby nie mógł uwierzyć w szorstkość komendy. Z gabinetu zabiegowego wyjrzała pielęgniarka.
— Poradzę sobie z pacjentami bez pomocy — dodał Kildare.
— W porządku — ustąpił Weyman. — Spadamy, Mike. My tu nadstawiamy dla niego karku, a on nas wcale nie chce.
Jednym ruchem potężnego ramienia wciągnął Mike'a w ciemną czeluść baru i zamknął drzwi. Ludzie w zakurzonej poczekalni zaczęli wstawać z miejsc, śledząc bieg wydarzeń szeroko otwartymi oczyma. W kącie Kildare ujrzał rudowłosego malca, dla którego najwyraźniej cała ta awantura stanowiła doskonałą rozrywkę.
Doktor nie czuł strachu. Po tym co przeżył w gabinecie Gillespiego, po bezlitosnym werdykcie, który wygnał go na zawsze z jego ziemi obiecanej, ludzka pięść nie stanowiła żadnego niebezpieczeństwa. Zauważył, że Socker stoi
36
niezdecydowany i postanowił zostawić go na chwilę w spokoju, aby ochłonął.
— Chodź tu, mały — nie wiem, jak się nazywasz — i powiedz, co ci jest — rzucił w stronę kąta.
— Jestem Red — powiedział chłopiec — i boli mnie ząb.
— Nie wyglądasz na cierpiącego — stwierdził Kildare. — Próbujesz mnie okłamać?
— Zgadza się, panie doktorze.
— Najlepiej już uciekaj. Przedstawienia nie będzie.
— Ale było... to znaczy... prawie było — odrzekł ze śmiechem Red.
— Jak brzmi twoje nazwisko?
— Jestem synem O'Callaghana — oświadczył dumnie chłopiec.
— Przyjdź kiedyś i opowiedz mi o nim — powiedział poważnie Kildare.
— Dziękuję, panie doktorze. To ja już sobie pójdę. Do widzenia.
Kiedy Red z godnością opuścił gabinet, Kildare znów odwrócił się w kierunku Sockera Ryana, który tymczasem usiadł z groźną miną na końcu jednej z ławek. Niezdrowa czerwień nie ustąpiła z jego policzków. Kildare podszedł i, oparłszy mu dłonie na kolanach, zajrzał w przymglone oczy.
— Jak się czujesz? — zapytał.
— Zajmij się resztą. Poczekam — warknął Socker.
— Jak się czujesz? — powtórzył Kildare.
— To dziwne, ale mam zupełnie sztywny język — powiedział Socker. — I nie widzę dobrze. I jakiś diabeł wyrąbuje sobie kilofem drogę przez moją czaszkę. Nigdy w życiu tak się nie czułem.
Kildare zmierzył ciśnienie. Było bardzo wysokie. Zdjął gumową opaskę z umięśnionego ramienia i z namysłem odłożył przyrząd. Szybko wypisał polecenie natychmiastowego przyjęcia do szpitala. Włożył kartkę w dłoń Ryana i przyklęknął obok ławki, żeby porozmawiać z siedzącym ze spuszczoną głową człowiekiem.
— Musisz odpocząć — powiedział. — Pójdziesz do szpitala i położysz się do łóżka.
37
— Co mi jest, doktorze — pytał Socker, z oczyma rozszerzonymi strachem. — Co się ze mną stanie?
— Mówiąc najprościej, żyjesz w zbyt dużym napięciu. Musimy cię trochę uspokoić — tłumaczył Kildare.
— Cóż, spokojny to ja nigdy nie byłem — przyznał z dumą Socker. — Ale dlaczego zaraz do łóżka?
— Z bardzo prostej przyczyny. Bo ja sobie tego życzę.
Socker spojrzał spode łba, ale po chwili ból przywrócił mu rozsądek.
— W porządku — zgodził się. — Faktycznie jestem trochę zmęczony. Może rzeczywiście byłoby dobrze, gdyby ktoś trochę za mnie pomyślał.
— Proszę z nim iść — szepnął Kildare do pielęgniarki. — Niech od razu kładzie się do łóżka. I idźcie wolno. To bardzo poważne. Przypadek nadciśnienia zagrożony wylewem krwi do mózgu.
Mary zmieniła się nagle na twarzy.
— Wylew? — wyszeptała.
— Niech siostra rozetrze policzki, bo jest potwornie blada — zakomenderował Kildare. — Jeżeli nie może siostra opanować tego przerażenia w oczach, proszę patrzeć w dół. Niech siostra rozmawia z nim spokojnie całą drogę, powtarza mu, że wszystko będzie w porządku, tylko musi na jakiś czas zwolnić tempo. Doktorowi Collinsowi niech siostra powie, że trzeba natychmiast obniżyć ciśnienie, bo będzie niedobrze. Potem proszę tu wrócić.
Socker odwrócił się jeszcze od drzwi.
— Hej, doktorze, zobaczymy się jeszcze? Chodzi o to, że nie toleruję obcych...
— Będę tu jeszcze tylko parę godzin. Potem zajmę się tobą w szpitalu — powiedział Kildare, obserwując kroczącą u boku Ryana pielęgniarkę, która uśmiechała się i opowiadała coś wesoło, cały czas patrząc w dół.
— Tak — skomentował starszy, otyły pacjent. — Nie powinni takich przyjmować na siostry. Po co ona w ogóle pracuje, z taką buzią?
— Takie ładne to w ogóle nie myślą — dodała kobieta. — Uważają, że sama uroda im wystarczy.
Ale Kildare tego nie słyszał.
— Następny pacjent, proszę — wołał właśnie.
VI. CUDOTWÓRCA
Za oknem mżyło. Zapadał wczesny zmierzch. Kildare był już bardzo zmęczony, wszystko było jednak lepsze niż powrót do szpitala i przeżywanie od nowa ruiny swoich nadziei. Trzeba było też napisać do rodziców, że eksperyment Gillespiego zakończył się druzgocącą klęską i on, Jimmy, stał się na powrót szarym człowiekiem. Te smutne perspektywy sprawiły, że zajmował się każdym przypadkiem z niespotykaną gorliwością.
Na ulicy i w sąsiadującym z poradnią barze dał się słyszeć zgiełk. Boczne drzwi otworzyły się nagle i ukazał się w nich policjant z nieprzytomnym dzieckiem na ręku. Głowa i nogi dziewczynki zwisały bezwładnie, cienkie, jasne warkoczyki kołysały się w takt kroków policjanta.
Kildare pochwycił dziecko i położył je na kozetce. Mała była przeraźliwie sina, wydawało się niewiarygodne, że żywe ciało może być aż tak niebieskie. Pochylając się nad dziewczynką stwierdził przyspieszone, słabo wyczuwalne bicie serca. Klatka piersiowa unosiła się od czasu do czasu w spazmatycznym wysiłku, aby zaczerpnąć odrobinę tlenu. Jeśli można było jeszcze cokolwiek zrobić, trzeba było działać natychmiast. Kildare wiedział, że pozostało mu jedynie kilka beznadziejnie krótkich sekund.
Podniósł na chwilę oblaną lepkim, zimnym potem twarz i zauważył dwóch znajomych stażystów ze szpitala. Byli akurat w barze, kiedy pojawił się policjant z dzieckiem. Matka
39
dziewczynki na wpół przykucnęła przy kozetce, wyciągając ręce do dziecka czułym, macierzyńskim gestem. Patrzyła to na dziecko, to na Kildare'a, z niemym błaganiem w oczach.
Napięcie i stres sprawiły, że obraz kobiety, jej ostry podbródek, zadarty nos i sieć zmarszczek w kącikach oczu, zapisały się na zawsze w pamięci Kildare'a. Jej szyję szpeciły cztery, głębokie niby nacięcia, bruzdy. A jednak dziesięć lat temu mogła być pięknością.
— To wstrząs, Jimmy. Za późno — powiedział Tomasson, jeden ze stażystów.
Spoczywająca na piersi małej dłoń Kildare'a poczuła, jak akcja serca słabnie i zatrzymuje się. Z rozluźnionych przez śmierć palców dziecka wypadła metalowa nakrętka i potoczyła się ze stukotem po podłodze.
Matka zobaczyła ją również. Z jej gardła wydobył się nieartykułowany, prawie zwierzęcy krzyk. Złapała córkę za nogi i zaczęła potrząsać nią gwałtownie w powietrzu. Spomiędzy nieruchomych warg wypadła z brzękiem druga nakrętka.
Ten pozornie irracjonalny akt brutalności wydarł okrzyk oburzenia z ust zebranych. Nie zważając na to, matka podała szybko dziecko lekarzowi. W oczach jej tliła się absurdalna nadzieja, że nauka zdoła dokończyć dzieła, które rozpoczął jej instynkt. Kildare'owi przypomniały się słowa Gillespiego: najpierw należy być człowiekiem, a dopiero potem lekarzem.
Rzeczywiście życie musi być najlepszym nauczycielem, bo i skąd w przeciwnym razie prosta kobieta ze slumsów mogłaby domyślić się, co należy robić — przemknęło przez głowę Kildare'a, gdy na próżno usiłował wyczuć bicie serca. Jego skupienia nie rozpraszał żaden dźwięk. Spojrzał na Mary Lamont — stała blada i nieruchoma, przypominając bardziej rycinę z książki niż żywego człowieka.
Usta i oczy dziecka były na wpół otwarte. Ciało znieruchomiało. Nie żyła.
Kildare podniósł wzrok na matkę. Wszyscy w poczekalni wstrzymali oddech. Oczekiwał wybuchu rozpaczy, ale kobieta stała spokojnie. Nawet śmierć nie zdołała odebrać jej nadziei.
40
Była jeszcze jedna nikła szansa. Zażądał adrenaliny i rozerwał sukienkę dziewczynki, odsłaniając klatkę piersiową. Odnalazł kąt Ludwika, wyznaczający drugą przestrzeń międzyżebrową, i przesunął dłonią w dół do czwartej przestrzeni, bezpośrednio nad sercem. Kiedy dezynfekował skórę, siostra Lamont podała mu przygotowaną strzykawkę. Wybrał precyzyjnie miejsce i wkłuł igłę prosto w serce.
Tylko jedna osoba wydała jęk zgrozy. Ktoś przytrzymał jej ręce, musiał to być Weyman, bo po chwili dał się słyszeć jego tubalny bas.
— Tylko spokojnie... Ten doktor potrafi wskrzeszać zmarłych... Jemu musi się udać...
Kildare błyskawicznie wprowadził igłę. Kiedy pociągnął za tłok, strzykawka wypełniła się krwią. Upewniwszy się, że dostał się do serca, wstrzyknął mililitr adrenaliny prosto w komorę, wyjął głęboko wbitą igłę i przetarł spirytusem miejsce zastrzyku. Rozpoczął sztuczne oddychanie.
Matka przestała szamotać się w ramionach Weymana, ale Kildare nie zdobył się na to, żeby spojrzeć jej w oczy. Nagle poczuł jakieś drgnienie w ciele dziecka i natychmiast cofnął ręce.
Tym razem jego wysiłek nie poszedł na marne. Klatka piersiowa podniosła się konwulsyjnym ruchem i zebrani w gabinecie usłyszeli gwałtowny wdech. Nikt nie śmiał się odezwać.
— Mówiłem, że on to zrobi! On wszystko potrafi! Wyciąga ich nawet z tamtego świata — zagrzmiał nagle Weyman, przerywając pełne podziwu milczenie. W otaczającym Kildare'a tłumku rozległy się owacje. Odprężeni już ludzie ocierali pot z czoła, jakby to oni wszyscy ukończyli właśnie ciężką pracę.
Kiedy wreszcie dziecko zostało zabrane do szpitala, Kildare odkrył ze zdumieniem, że ławki w poczekalni były puste.
— Wydawało mi się, że czeka tu jeszcze z pół tuzina pacjentów — powiedział zdezorientowany.
— Wszyscy nagle poczuli się zdrowi, kiedy zobaczyli siną twarz tej biednej Jenny Carson — wyjaśniła Mary Lamont.
— Mieliśmy trochę szczęścia. No i matka pokazała nam
41
drogę. Widziała siostra jej twarz?
— Zwróciłam na nią uwagę, kiedy panu dziękowała, doktorze.
— Naprawdę dziękowała? — wymruczał Kildare, przecierając czoło grzbietem dłoni.
— Teraz, kiedy już nikogo nie ma, mógłby pan wyciągnąć się na kozetce na jakieś pół godziny — zaproponowała siostra.
— Wykluczone — stwierdził Kildare, patrząc na nią z uwagą.
Zesztywniała nagle i przybrała nieodgadniony wyraz twarzy.
Miał właśnie powiedzieć coś, co złagodziłoby surowość ostatniej wypowiedzi, gdy otworzyły się drzwi ambulatorium i stanął w nich Red, syn O'Callaghana.
— Witaj, doktorze. Można na słówko?
— Strzelaj — zachęcił Kildare.
— To raczej osobiste — wyznał Red, rozglądając się nerwowo po gabinecie.
Mary Lamont wycofała się dyskretnie.
— Wie pan — powiedział po chwili ściszonym głosem. — Jest tu taki jeden... w dość fatalnym stanie. Gdyby pan wziął parę narzędzi i poszedł ze mną...
— Wezwę karetkę — zaproponował Kildare.
— Nie, nie — potrząsnął głową Red. — Tam trzeba natychmiast. Poproszę kogoś innego.
Kildare bez wahania sięgnął po palto i torbę z narzędziami. Wyszli szybko na zalaną deszczem ulicę. Zasapany Red musiał mocno wydłużyć krok. Od czasu do czasu wykonywał iście kangurzy skok, aby nadrobić straconą przestrzeń.
— To już blisko — zapewnił milczącego Kildare'a. Stanęli na światłach.
— Ta Jenny Carson, co ją pan uratował — odezwał się znowu Red. — To prawda, że przebił jej pan serce i od tego odżyła?
— Niezupełnie — odpowiedział Kildare.
— Pewnie by jej nie zaszkodziło. Przydałoby się jej coś takiego na obudzenie — stwierdził chłopak. — Te dziewuchy ciągle są jakieś senne. A ta Jenny ciągle łyka jakieś rzeczy,
42
potem śpi, a potem znowu coś łyka.
Red minął kolejny zakręt i rozejrzał się po ulicy. W mroku przemknęła jakaś niewyraźna postać. Poza tym wszystko wydawało się martwe i nieruchome, jedynie na chodniku migotały w blasku księżyca chwiejne cienie latarni.
— Jesteśmy — poinformował Red, podchodząc spiesznie do odrapanego budynku. W nieoświetlonym oknie werandy umieszczona była tabliczka: Do wynajęcia.
— Ten facet co tu leży — zaczął Red — jest odrobinę nerwowy. Lepiej wejdę pierwszy.
— Co mu się stało? — zapytał Kildare, gdy chłopak otworzył drzwi do przeraźliwie ciemnej piwnicy.
— O, nic takiego — zapewnił gorliwie Red. — Zdaje się, że się przewrócił.
— Zdaje się, że znowu kłamiesz — powiedział Kildare. — Pachnie mi tu jakąś podejrzaną sprawą, pewnie trzeba będzie zawiadomić policję.
— Policję? Ależ po co? — zawołał zgorszony Red. — Chyba pan nie myśli, że chcę pana wciągnąć w jakąś drakę? To porządny facet, mówię panu, tylko teraz trochę nie w humorze.
Błysnęła zapałka. Nikłe światełko w stulonych dłoniach chłopca rozświetliło nieco ciemną czeluść. Sprowadził Kildare'a po schodach. Powiało piwnicznym chłodem, a w pewnym momencie doktor poczuł na twarzy lepki dotyk zakurzonej pajęczyny. Zapałka zgasła.
Stanęli w ciemnościach wdychając stęchłe, zimne powietrze. Gdzieś nad nimi rozległy się stłumione, jakby nierzeczywiste, odgłosy kroków.
— Tu jest lampa — szepnął Red.
VII. IRLANDZKA KREW
W piwnicznym mroku rozległ się zgrzyt zardzewiałego metalu i trzask kolejnej zapałki. Knot rozjarzył się wątłym, przydymionym płomykiem. Red założył klosz i ich świat poszerzył się nagle. Snop światła padł na poplamione, betonowe ściany.
Chłopiec wstał i rozejrzał się. To szczególne otoczenie i poczucie czającego się niebezpieczeństwa sprawiły, że w jego oczach pojawił się prawdziwie irlandzki błysk podniecenia. Skinął na Kildare'a i wskazał mu lekko uchylone drzwi, trzymające się jedynie na nadłamanym górnym zawiasie.
— Hej, Nick! — krzyknął Red.
— Red? — odpowiedział jakiś głos w ciemności.
— W porządku, żyje — ucieszył się mały. — Chodźmy, doktorze.
Odsunął drzwi i, wysoko unosząc lampę, zrobił kilka kroków. Wokół piętrzyły się stosy zniszczonych mebli ze zwisającymi strzępami obić. W końcu wąskiego przejścia zamajaczyła niewyraźnie skulona na materacu postać. Smuga światła padła na oparty o kolano mężczyzny rewolwer.
— Kto to? — odezwał się mężczyzna. — Kogoś tu przyprowadził, Red?
— Lekarza — stwierdził lakonicznie chłopak.
— Ty idioto —jęknął Nick. — W co ty mnie chcesz wpakować?
— Tylko bez nerwów — tłumaczył się Red. — To nie jest jakiś zwyczajny konował. To kumpel tego starego Weymana.
44
On cię z tego wyciągnie. To doktor Kildare.
Nick dźwignął się na kolana, przyciskając lewą rękę do piersi. W świetle lampy widać było rozszerzone bólem oczy i grymas na pobladłej twarzy, ale zdrowa, prawa dłoń pewnie ściskała rewolwer.
Był bardzo młody, mógł mieć nie więcej niż siedemnaście, osiemnaście lat. W tym wieku — pomyślał Kildare — najpierw się zabija, a potem zastanawia.
Krew sączyła się wolno między rozpostartymi palcami Nicka. Cienka strużka spłynęła do łokcia i pociekła wielkimi kroplami na rozłożoną gazetę.
— Nie zbliżaj się do mnie! — krzyknął Nick. — Jeden ruch i jesteś martwy!
— Zobaczymy — odrzekł spokojnie Kildare i ruszył w stronę rannego.
Były to chyba najtrudniejsze kroki w całym jego życiu, ale ufność, którą dostrzegł w oczach Reda, nie pozwoliła mu się cofnąć. Wydało mu się, że ten niepozorny chłopiec uosabia sumienie świata, że oto cała ludzkość patrzy, jak doktor Kildare zdaje swój wielki egzamin.
Gdy minął latarnię, jego cień padł na ścianę, o którą opierał się Nick. Widział jedynie wymierzony w siebie wylot rewolweru, wielki jak ogromna, ciemna czeluść działa. Nick wykrzywił boleśnie twarz.
— Nick! Rzuć ten rewolwer, idioto! — krzyknął Red.
Latarnia pochyliła się niebezpiecznie, kiedy Red próbował zasłonić sobą Kildare'a przed grożącym niebezpieczeństwem. Doktor odebrał chłopcu lampę.
— Biegnij do szpitala i sprowadź karetkę — polecił.
— W porządku — odpowiedział Red, znikając w drzwiach.
— Tylko bez karetek! — krzyknął Nick.
— Dobra, dobra — zawołał z oddali Red. Milknące w ciemności kroki były tak pewne, jakby chłopak miał oczy kota.
— A teraz odłóż rewolwer — rzekł Kildare, pochylając się nad pacjentem.
— Odsuń się, bo... — nie dokończył Nick. Jedno lekkie
45
pchnięcie Kildare'a odebrało mu naraz całą chęć oporu. Leżał bez ruchu, gdy doktor rozpinał mu płaszcz i przesiąkniętą krwią koszulę.
Chłopak zbudowany był z kości i ścięgien, ledwie przykrytych odrobiną ciała. Można było bez trudu policzyć łuki żeber nad zapadniętym brzuchem. Skóra miała niezdrowy, blady kolor, charakterystyczny dla mieszkańca miasta. Nie wyglądało na to, aby pozostało mu jeszcze wiele sił do walki o życie. Krew była już wszędzie, poplamiła materac i ściekała gęstymi kroplami, tworząc widoczne w świetle latarni małe kałuże.
Nick podniósł głowę, aby spojrzeć na ranę na piersi. Kildare przytrzymał mu dłonią podbródek i zmusił do położenia się.
— Leż spokojnie — powiedział. — Oddychaj głęboko. Nie myśl o niczym. Wyjdziesz z tego.
— Jest pan pewien? — zaśmiał się Nick, powodując nowy upływ krwi z rany na piersi.
— Przestań się śmiać — zakomenderował Kildare. — Oddychaj brzuchem. Tu, w tym miejscu. Wolno.
— Niech pan coś zrobi z tą latarnią — poprosił Nick. — Niech pan podkręci knot. Zdaje się, że gaśnie, a nie byłoby miło siedzieć tu po ciemku.
Kildare odwrócił się i spojrzał ze zdumieniem na latarnię, która płonęła tak mocno, że z knota unosiła się wąska wstęga dymu, barwiąc klosz na żółtobrązowy kolor.
Chwycił swoją torbą i błyskawicznie zaczął wyjmować lśniące narzędzia. Kiedy świat ciemnieje w oczach, to znak, że koniec może być bardzo blisko.
— Ma pan tego więcej niż hydraulik — zauważył Nick. Przystojną twarz ze szlachetnym czołem przebiegł skurcz bólu.
— Może pan sobie to wszystko darować — mówił dalej. — Zdaje się, że znowu spóźniam się do szkoły.
— O co chodzi? — nie zrozumiał Kildare.
— To nie latarnia. To ja już dogasam — szepnął Nick.
— Zamknij oczy i przestań patrzeć na światło. Nie umierasz. Kręci ci się w głowie z osłabienia.
46
— Wszystko co pan każe — odrzekł Nick. — Tylko po co ma pan sobie na darmo brudzić ręce?
Ta wielkoduszna uwaga, pasująca bardziej do filozofa niż do chłopaka ze slumsów, zwróciła uwagę Kildare'a. Po raz pierwszy poczuł, że ma do czynienia z kimś więcej niż zwykłą ofiarą wypadku.
Zbadał rozległą, obficie krwawiącą ranę. Były dwie możliwości. Kula mogła tylko przebić żebro albo utkwić w sercu. Kildare modlił się w duchu o karetkę, pracując równocześnie tak gorliwie, jakby nigdy nie miał się jej doczekać.
Przede wszystkim musiał wysterylizować narzędzia. Zauważył przez połamaną ścianę zniszczoną pakę ze sprzętami kuchennymi. Pokruszył ją na drewka i rozpalił miniaturowe ognisko. Ze sterty rozmaitych naczyń wydobył rondel i napełnił go wodą z piwnicznego kranu. Po chwili rondel wraz z narzędziami znalazł się nad ogniem.
Nick zwrócił ku niemu twarz.
— Uprawiał pan skauting, doktorze? — zauważył z uznaniem.
— Tak — przyznał się Kildare. — A ty?
— To moje pierwsze doświadczenie. Ten dym ma przyjemny zapach, ale co będzie, jak wydostanie się na zewnątrz i wszyscy zbiegną się gasić pożar?
Kildare rozpalił ogień bezpośrednio przy drzwiach, żeby pacjent nie dławił się dymem. Spojrzał w górę — pod sufitem unosił się biały opar. Nie niepokoił się zbytnio interwencją z zewnątrz, ważniejsze było, że chłopiec był w szoku i potrzebował ciepła. Dorzucił drewek do ognia i zaczął przetrząsać najbliższe rupiecie, dopóki nie znalazł skrzyni z pościelą, kocami i kołdrami. Troskliwie okrył Nicka od stóp do głów.
— Nieźle — gwizdnął Nick. — Opatulił mnie pan, jakbym był prezentem pod choinkę.
Mimo smutku w oczach znów spróbował się zaśmiać. Kildare powstrzymał go stanowczym gestem, chcąc zapobiec kolejnemu skurczowi.
Nagle obaj usłyszeli odgłosy kroków na schodach. Doktor pierwszy ujrzał Reda, z latarką elektryczną w dłoni, a za nim jeszcze jedną osobę.
— Karetka? — upewnił się.
47
— Mam coś lepszego dla Nicka — zawołał pospiesznie Red.
Tajemnicza postać wynurzyła się z cienia, przybierając postać pięknej, rudowłosej dziewczyny.
— To Rosalie. Jest siostrą Nicka — wyjaśnił Red. — Niech pan słucha, doktorze — dodał szeptem. — Nie można go zabrać do szpitala. Nie wytrzymałby tego. On leży tam, Rosalie — wskazał kierunek dziewczynie.
Rosalie zbliżyła się do drzwi. Miała tylko ułamek sekundy na opanowanie przerażenia w oczach i wykrzesanie z siebie przekonywającego uśmiechu, ale wystarczyło jej to w zupełności. Patrząc na nią, Kildare czuł jakieś nieznane mu dotychczas ciepło. Po chwili jednak wrząca woda w rondlu pochłonęła całą jego uwagę.
— Pilnuj wody — powiedział do Reda. — Nie pozwól, żeby rondel się przechylił. Ta woda nie ma prawa się wylać.
— Idź stąd, Rosalie — rozległ się słaby, schrypnięty głos Nicka. — Nie chciałem nic od ciebie, odkąd się dowiedziałem... Teraz też nic nie chcę. Zostaw mnie i w ogóle się mną nie przejmuj.
Dla Kildare'a słowa te były pustymi dźwiękami bez znaczenia. Widział jedynie, jak Rosalie, przemawiając łagodnie, podtrzymuje głowę brata, a on początkowo podnosi rękę w obronnym geście, aby po chwili ulec pieszczocie jej głosu i dotyku. Obnażył pierś chłopca i posmarował brzegi rany jodyną.
— Niech pan ją stąd odeśle — błagał Nick. — Naprawdę nie mam zamiaru jej w to mieszać.
— Wyjdźmy na chwilę — powiedział Kildare i wyprowadził dziewczynę na korytarz. Pochylony nad rondlem z narzędziami Red odprowadził ich zaciekawionym spojrzeniem. W świetle migoczącego ogniska zatańczyły na ścianie dwa cienie.
— Dobrze się pani czuje? Wszystko w porządku? — zapytał Kildare.
— Tak — powiedziała z opanowaniem zawodowej pielęgniarki. Tylko oczy śledziły z niepokojem każdy jego ruch, jakby za wszelką cenę chciały dotrzeć do tajemnych informacji, ukrytych w głębinach jego mózgu.
48
Mówił, siłą nawyku starając się nie dostrzegać w niej kobiety, ale jedynie krewną pacjenta, którego stan wymaga odbycia z rodziną czysto profesjonalnej konsultacji.
— Przypadek wymaga natychmiastowej hospitalizacji — zaczął. — Nick sprzeciwia się temu. Czy pani również jest tego zdania?
— O tak, panie doktorze — odrzekła.
— Czy mógłbym skontaktować się z jego rodzicami?
— Nie, panie doktorze. Biedny Nick ma tylko mnie.
Mimo iż starał się całkowicie pozbawić rozmowę akcentów osobistych, nie mógł oprzeć się myśli, że stojąca przed nim istota została stworzona do radości, a nie do podejmowania poważnych decyzji. Nawet teraz na pobladłej z lęku o brata twarzy pojawiał się chwilami figlarny uśmiech, jakby budzenie sympatii całego świata leżało głęboko w jej naturze. Kildare poczuł, że oprócz zrozumiałego współczucia budzi się w nim jakieś nieznajome uczucie, które zaniepokoiło go na tyle, że przybrał surowy wyraz twarzy, chcąc odegnać te nielicujące z godnością lekarza emocje.
— Muszę zbadać głębokość rany i chcę, żeby pani przy tym była, oczywiście jeśli czuje się pani na siłach — oświadczył.
— Dobrze, panie doktorze.
— Jest pani pewna?
— Tak.
— Sytuacja przedstawia się następująco. Kiedy sonda dotknie kuli, może zacząć podnosić się i opadać w rytm uderzeń serca. Będzie to oznaczało, że pocisk znajduje się bezpośrednio w mięśniu sercowym...
— Ależ on by dawno nie żył!
— ...i mw tym wypadku pacjent musi bezwarunkowo znaleźć się w szpitalu, nawet wbrew swojej woli i wbrew życzeniu pani.
— Ale dlaczego? Dlaczego chce pan nam to zrobić? Każdy wie, że pan sam jest w stanie dokonać cudów. Błagam pana, doktorze, niech pan tylko...
— Ponieważ w szpitalu — przerwał brutalnie — będzie można przeprowadzić transfuzję, aby podtrzymać siły w czasie operacji. Być może będę musiał rozszczepić mostek — to ta kość tutaj — żeby dostać się do kuli. To skomplikowany
49
zabieg, wymaga asysty.
— Ja panu pomogę. Niech pan spróbuje — błagała. Naraz uśmiechnęła się znowu, jakby wiedziała, że mężczyźnie jest dwakroć trudniej oprzeć się prośbie, jeśli pochodzi ona z ust pięknej kobiety.
— Mam na myśli fachową asystę — uciął Kildare i wrócił do Nicka.
— Jak się czujesz? — zagadnął, klękając przy materacu.
— Słabo — szepnął pacjent. — Kręci mi się w głowie ze szczęścia, że pana tu widzę.
Napięty do granic wytrzymałości Kildare musiał się uśmiechnąć na to typowo irlandzkie pochlebstwo.
— Niezła banda z tych Irlandczyków — mruknął. — Ciągle z nimi jakieś kłopoty.
— Ależ doktorze — odezwała się dziewczyna. — Czy pan także nie jest odrobinę Irlandczykiem?
— Być może — powiedział Kildare i z zachmurzonym na powrót czołem zaczął sondować ranę. Gdy usłyszał brzęk metalu, cofnął dłoń, pozostawiając ukośnie tkwiącą w ciele sondę. Rosalie wciągnęła mocno powietrze i kątem oka ujrzał, jak kryje twarz w skulonych dłoniach. Nie śmiał spojrzeć w jej twarz, gdzie musiał widnieć szok i przerażenie. Z ręką na piersi Nicka śledził nerwowe, szybkie bicie serca, bardziej przypominające drżenie niż prawdziwe pulsowanie. Wyjął sondę.
— Chodźmy — skinął na dziewczynę i podszedł do ognia w korytarzu. Rosalie mówiła coś łagodnie do Nicka, odpowiedziało jej ochrypłe mruczenie brata:
— Wyjdź stąd. Wyjdź i nie wracaj! Nie chcę!
Po chwili Rosalie znów stanęła przed Kildare'em, tak blisko, że mógł dokładnie ją widzieć.
— Nie jestem pewien — powiedział. — Nie mogę nic stwierdzić na pewno. Akcja serca jest słaba i nieregularna. Lekkie pulsowanie sondy może oznaczać, że jest w ścianie klatki piersiowej tuż przy sercu albo że jest w samym mięśniu sercowym. Nie wiem, co robić.
Był pewien, że zacznie błagać go, aby sam, na miejscu
50
przeprowadził operację. Ona jednak powiedziała tylko:
— Rozumiem, doktorze.
— Z drugiej strony — zaczął przekonywać sam siebie — jeżeli kula i tak już jest w sercu, to wstrząsy w karetce... W porządku — powiedział głośno i poszedł do Nicka.
Wydobył gumowe rękawice z antyseptycznego pojemnika, zrobił zastrzyk z morfiny, żeby uspokoić pacjenta, i z nowokainy, aby uśmierzyć ból. Zaczął pracować ostrym końcem skalpela, zaciskając po drodze naczynia. Nie mógł określić głębokości położenia pocisku, gdyż poprzemieszczane odłamki kości uniemożliwiły normalne badanie.
Cały czas dziewczyna i Red stali wytrwale przy nim.
— Spójrz na siebie, Rosalie — mruknął Nick. — Nie wytrzymasz tego. Jesteś tylko dzieckiem. Jesteś za miękka. Co innego Red, ale ty? To nie dla ciebie.
— Zamknij się, bo szkoda słów — poradził życzliwie Red.
Mimo iż nikt nie złożył rąk do modlitwy, Kildare czuł, że otacza go atmosfera nabożnego skupienia. Natrafił właśnie na ołów kuli. Podniósł wzrok, kierując go nie na napięte twarze dwojga ludzi, ale ku niewidzialnemu Bogu, którego obecność towarzyszy wszystkim wielkim momentom życia.
— W porządku. Serce w porządku — odetchnął.
— Nick — szepnęła dziewczyna. — Nick, kochany...
— Spójrz na nią, Red — wysyczał przez zęby Nick, którego mimo bólu trzymały się jeszcze kpiny. — Jaka słodka! A za chwilę pewnie zwymyśla nas wszystkich.
Kildare uchwycił kleszczami kulę, wydobył ją z rany i, otarłszy z krwi, wrzucił do torby. Ponownie zanurzył w ranie kleszcze, aby wydostać drobne odłamki zmiażdżonego żebra. Następnie zabrał się za zszywanie rany; najpierw tkanka łączna wokół żebra, potem głębokie szwy na skórze. Kiedy założył niewielki, gumowy dren, przypomniał sobie, że przy ranach z broni palnej konieczny jest zastrzyk przeciwko tężcowi. Z tym trzeba będzie poczekać.
51
Nick nie stracił przytomności. Gdy usunięto kulę, puls stał się regularniejszy. Pacjent wciąż był w szoku, a na czole wystąpił mu zimny pot, ale w zamglonych oczach czaił się charakterystyczny irlandzki błysk, niczym wyzierająca z mgieł twarz starego diabła.
VIII. DWIE KOBIETY
Kildare podniósł się, by rozprostować bolący kręgosłup. Zakurzone lustro powtórzyło jego gest jakby przez mgłę.
— Wszyscy słyszeli, że pan dokonuje cudów — mówiła Rosalie. — Opowiadają o panu od doków po Szóstą Aleję. Każdy wie, że takiego lekarza nie było jeszcze nigdy. Ale gdyby dowiedzieli się, że wyjął pan kulę prosto z serca? Co powiedzieliby wtedy?
— Niezupełnie z serca — sprostował Kildare.
— Przecież widziałam na własne oczy — zapewniła.
Jej głos rezonował w jego ciele, wspinał się po kręgosłupie, aby zapaść w zakamarki mózgu.
— To nonsens — zaprotestował słabo. Wstał i wytarł ręce. Dziewczyna podniosła się także, tak by utrzymać twarz na poziomie jego oczu; on jednak nie pozwolił sobie na oderwanie wzroku od jej dłoni. — Wyjdziemy na chwilę? — zapytał i wyprowadził ją z izby. Za plecami usłyszał wściekły głos Reda i odpowiedź Nicka.
— Nic nie mówisz? Nawet mu nie podziękowałeś, Nick!
— Takiemu facetowi się nie dziękuje. Czeka się, aż będzie można coś dla niego zrobić.
Kildare wprowadził Rosalie do przyległego pomieszczenia przesiąkniętego wilgocią.
— Będę musiał zameldować o tym w szpitalu — ostrzegł.
Wzdrygnęła się na te słowa.
53
— Ależ to oznacza, że dowie się policja!
— A nie powinna się dowiedzieć?
Stała nieruchomo z niemą prośbą w oczach. Kildare wbił wzrok w podłogę, aby na nią nie patrzeć. Nie zauważył, jak jej twarz zmienia się nagle, przybierając wyraz najwyższego zainteresowania. Hazardzista, rzucający na szalę dorobek życia, nie śledzi ruchu wirującej kuli tak uważnie, jak ona obserwowała Kildare'a.
— Lekarz, który nie zgłasza rany postrzałowej, idzie do więzienia. To dla niego koniec życia... zawodowego.
Spodziewał się protestu, ale Rosalie milczała. Wolno podniósł głowę.
— Muszę o tym zameldować — stwierdził stanowczo. — Kto postrzelił pani brata?
— Ja — odpowiedziała Rosalie.
Szok zmusił go do spojrzenia jej prosto w oczy i w tej właśnie chwili dotarł do niego zapach jej perfum. Nie była to ani róża, ani fiołek, ani żaden inny kwiat o znanej mu nazwie.
— Pani? — powtórzył nic nie rozumiejąc. — Czy może mi pani powiedzieć, jak to się stało?
— Nie wiem. Zupełnie straciłam głowę — wyznała dziewczyna. — Pokłóciliśmy się. Wpadłam w szał. Nagle zobaczyłam rewolwer i... sama nie wiem, jak to się stało. Strzeliłam.
— I pozwoliła mu pani tak odejść z kulą w sercu?
— Nie wiedziałam...
— Dlaczego tak pani zależy, żebym nie poznał prawdy?
— Chciałam tylko, żeby pan mnie wysłuchał. Ja muszę z panem porozmawiać! Wysłucha mnie pan?
— Tak — odpowiedział Kildare.
Nieodłączną częścią słuchania było patrzenie. To co widział, wydawało mu się o wiele bardziej istotne, niż wszystko to, co odkrywał dotychczas, obserwując przez mikroskop różnobarwne preparaty. Zadziwiało go, że Rosalie zdobywała się na uśmiech, by zaskarbić sobie jego względy, chociaż w jej oczach lśniły łzy i smutek. Miał wrażenie, że gestem wyciągniętych dłoni zaprasza go, by wkroczył w jej życie. Niemal fizycznie czuł na twarzy jej błagalne spojrzenie.
54
Był zdumiewająco swobodny, jakby znał ją już od niepamiętnych czasów. Jej serdeczność przywodziła mu na myśl otwartość dziecka, nieświadomego jeszcze i nieobawiającego się niebezpieczeństw, niesionych przez świat.
— Nie uważa go pan chyba za złego człowieka? — zapytała.
— Nie, nie sądzę, aby był zły — zgodził się Kildare.
— Nie ma w nim ani krzty nieuczciwości. Jest tak dumny, że prędzej dałby wyrwać sobie język, niż wykręcał się i kłamał.
Kildare przypomniał sobie surowe, nieugięte spojrzenie chłopca.
— Sądzę, że tak — przyznał.
— Nie umiałam stworzyć mu domu i uchronić przed wpływem ulicy, kiedy zostaliśmy sami.
— Nie mogła pani jednocześnie zarabiać na utrzymanie i prowadzić mu domu — zauważył Kildare.
— Mogłam to jakoś pogodzić — stwierdziła. — Ale pan nawet nie wie, jacy byliśmy biedni.
Gdy zapewniała go o swoim ubóstwie, szal z czarnych lisów zsunął się z jej ramion. Poznała, że doktor jest wzruszony i rozpłakała się. Przez łzy przeświecał jednak uśmiech.
Nawet ból jest w niej piękny — pomyślał.
— Wysłucha mnie pan, doktorze? — zapytała ponownie.
— Cały czas słucham — powiedział Kildare. — I próbuję pani wytłumaczyć, że jeśli nie złożę zeznań na policji, będzie to koniec mojej kariery.
— O, nie! Nie wolno panu tak mówić! — krzyknęła Rosalie. — Kto na nas doniesie? Kto im powie? Mały Red to już mężczyzna, uczciwy na wskroś. A czy ja powiedziałabym choć słowo? Nikt się nie dowie. Pański potajemny dobry uczynek ucieszy samego Boga, a ja będę klękać przed panem po wszystkie dni mojego życia.
— Wolałbym, żeby pani nie płakała — powiedział smutnym głosem Kildare.
Łzy polały się jeszcze szybciej, ale ze zdumieniem zauważył,
55
że nie zeszpeciło to jej rysów. Przeciwnie, zaróżowiona i zaskakująco pogodna twarz nabrała nowego uroku.
Odkrył nagle, że w jego dotychczasowym życiu brakowało piękna karmiącego oczy i zaspokajającego duszę. Piękna, którego doświadczał w tej chwili.
— Przykro mi. Tak mi przykro — mówiła. — Wiem, co taki mężczyzna jak pan myśli o głupich, rozhisteryzowanych kobietach.
Wyjęła jaskrawą kosmetyczkę z lakierowaną klamerką i znalazła w niej chusteczkę. Kolejna fala odurzającego zapachu dotarła do świadomości Kildare'a.
W tym właśnie momencie usłyszał odgłos upadku, piskliwy okrzyk Reda i niski, zdławiony jęk. Wybiegł na piwniczny korytarz i ujrzał Nicka wyciągniętego nieruchomo na podłodze. Tuż obok klęczał Red.
Mimo kolejnego szoku w Nicku wciąż tliło się życie. Kildare stwierdził to od pierwszego dotknięcia i zwrócił się natychmiast ku Rosalie, podtrzymując ją na duchu uspokajającym słowem. Zmieniła się bardzo w ciągu tych paru sekund. Rozglądała się ruchliwymi, zimnymi oczyma przerażonego zwierzęcia.
— Co się stało? — krzyknęła do Reda. — Jak śmiałeś pozwolić mu wstać? Jak śmiałeś!
— Przyszedł do siebie — bronił się Red — i usłyszał, jak rozmawiacie. Powiedział, że nie ma zamiaru niszczyć takiego świetnego faceta jak doktor, że jeśli zgodzę się mu pomóc, to spróbuje dowlec się do doków i tam się ukryć. No i oparł się na mnie i szło mu całkiem nieźle, tylko jak doszliśmy do schodów, po pierwszym kroku osunął się na mnie, a ja załamałem się pod ciężarem. Doktorze, ja nic mu nie zrobiłem, prawda? Nie mogłem nic na to poradzić, że upadł. Nie miałem dość siły.
Kildare dźwignął Nicka i zaniósł go z powrotem na materac. Puls był zadowalający, ale doktor nie miał żadnych wątpliwości, że konieczna jest transfuzja. Pobrał próbkę krwi. Pacjent wydał niewyraźny jęk i ponownie stracił przytomność.
— Proszę z nim tu zostać — zwrócił się do dziewczyny.
56
— Proszę dać mu gorącej kawy z mlekiem i ciepło go okryć.
— Wyda go pan, doktorze? — zapytał Red.
— To mój obowiązek — potwierdził Kildare i spiesznie wyszedł z domu. Dziewczyna towarzyszyła mu w milczeniu aż do wyjścia z werandy. Odwrócił się do niej.
— Słucham — powiedział ostro.
— Nic. Nie będę pana błagać, doktorze — odrzekła Rosalie.
— Ten przypadek wymaga transfuzji. W szpitalu — dodał po chwili.
Jej milczenie było bardziej czytelne niż słowa. Strugi zimnego, oślepiającego deszczu uderzyły go mocno po twarzy. Powiedział niemal z gniewem:
— Pani nie wie, co by się ze mną stało. Zgnietliby mnie na miazgę. Lekarz, który łamie prawo, kończy w więzieniu.
— Wiem — rzekła. Oparła się lekko o ścianę i podniosła na niego wzrok, w oczekiwaniu ostatecznego wyroku.
— Pójdę już — powiedział.
— Tak, panie doktorze — szepnęła dziewczyna.
Odchodząc, oczekiwał wybuchu rozpaczy. Dlatego właśnie jego pierwsze kroki były tak powolne. Rosalie jednak milczała. Wchodząc na chodnik, zerknął jeszcze przez ramię, ale na wpół widoczna w cieniu postać trwała w bezruchu. Ruszył szybko przed siebie w potokach deszczu, ściskając uchwyt torby z narzędziami tak mocno, że poczuł ból w dłoni. Przez całą drogę towarzyszyła mu myśl o Rosalie.
Kiedy dotarł do poradni, praktykantka Mary Lamont wstała i spojrzała na niego z uwagą.
— Był tu ktoś po moim wyjściu? — zapytał.
— Chwileczkę. Wychodził pan jakieś czterdzieści minut temu, prawda? — zastanowiła się. — Nie. Nie było nikogo.
Czterdzieści minut! Do innego świata i z powrotem w ciągu czterdziestu minut! Tak jak tego dnia, gdy nad starożytną Palestyną zatrzymało się słońce.
— Niech siostra zabierze tę próbkę do szpitala i oznaczy grupę — polecił Kildare. — Proszę przynieść pięćset mililitrów odpowiedniej krwi, narzędzia do transfuzji, cytrynian... cały zestaw.
57
Wypisał pospiesznie zlecenie na odpowiednim formularzu.
— A jeśli zapytają o nazwisko i adres pacjenta? — zawahała się.
— Może nie zapytają — uspokoił ją Kildare. — Proszę się pospieszyć.
Wszedł przez boczne drzwi do baru Sullivana. Zauważył, że jego zwykłe miejsce w kącie było zajęte. Od razu jednak rozległ się głos barmana.
— Hej, Patsy, może byś tak się wyniósł i zrobił miejsce lepszemu od siebie?
— Jakiemu lepszemu? — zaperzył się Patsy. — Nawet jeśli ma nade mną przewagę, skąd ta pewność, że nie sprowadzę go zaraz do moich rozmiarów?
— Słuchajcie Irlandczyka! — zachichotał Mike. — Wiecie, dlaczego Irlandczyk ma płaską twarz? Bo zatrzymały się na niej wszystkie pięści świata.
— Zostań na swoim miejscu, Patsy — powiedział Kildare. — Piwo na każdym miejscu smakuje tak samo.
Patsy wstał i położył mu rękę na ramieniu.
— Pracowałem w stajniach Houlihan — wyznał. — I wiem, że koń je o wiele lepiej z własnego żłobu. Niech pan zajmie swoje miejsce, doktorze. Mike, ja stawiam.
— Od kiedy niby każę doktorowi płacić za drinki? — zaperzył się Mike.
Postawił przed Kildare'em kufel z nieomal przelewającą się przez brzegi pianą i rzekł półgłosem:
— Słyszałem niedobre nowiny ze szpitala. Był pan za dobry dla tego drania Gillespiego. Kiedyś może był wielkim człowiekiem, ale jego czas minął i stary nie może się z tym pogodzić.
— Uspokój się, Mike — uciął Kildare. — Mówisz o rzeczach, o których nie masz pojęcia.
— Więc to tak? — stwierdził Mike. — No cóż, niełatwa to rzecz darować komuś, kto wyrządził panu krzywdę.
— Nikt mnie nie skrzywdził, Mike.
— Doprawdy? Skoro pan tak twierdzi... A w Irlandii wyginęły węże, odkąd stanął tam święty Patryk. Pańskie zdrowie, doktorze!
58
Zakończył swoją zagadkową przemowę pociągając zdrowy łyk whisky.
Kildare skończył piwo i wrócił do ambulatorium. Przed oczyma stanęła mu ciemna piwnica, płomienne włosy Reda, pobladła z bólu i wysiłku twarz Nicka. Nie mógł tylko przypomnieć sobie twarzy Rosalie. Jego pamięć zachowała zaledwie nieuchwytne wrażenie, podobne do tego, jakie pozostawia muzyka, gdy zapomni się już jej dźwięki.
W ambulatorium zadźwięczał dzwonek i w drzwiach stanęła Mary Lamont.
— A więc nic siostra nie przyniosła? — zauważył od razu.
Była wyraźnie zmartwiona, ale spokojna i szczera. Wyglądała trochę jak postać ze staroświeckiej książki, takiej, gdzie nie trzeba przerzucać kartek, bo od początku wiadomo, że dobro musi zwyciężyć. Wydawała się uosobieniem dobra, czystości i prawdy. Był pewien, że w jej sercu wyryte są, słowo po słowie, wszelkie zasady moralne. Bez wątpienia była inteligentna, cierpliwa, uważna, zapobiegliwa, pracowita, lojalna, szlachetna.
Była również pięknością. Nauczyciel anatomii mógłby stanąć przy niej ze wskaźnikiem, tłumacząc: oto doskonała ręka, oto prawidłowa stopa, w ten właśnie sposób powinno być ukształtowane ścięgno kostki; spójrzcie, jak szyja łączy się z ramionami i w jaki sposób osadzona jest głowa; oto czoło homo sapiens, głęboko osadzone oczy świadczą o dużej pojemności znajdującego się nad nimi mózgu; spójrzcie, jak szlachetna jest linia nosa, ust i podbródka; ponieważ obiekt jest kobietą, szyja jest delikatna.
Czy wszystko to mogło jednak uczynić wrażenie na Kildarze, który wcześniej zajrzał w duszę Rosalie, tej nieomal czterowymiarowej, duchowej istoty, emanującej ciepłem i pięknej nawet przez łzy? Obserwował dziewczynę chłodno, słuchając jej wyjaśnień.
— Nie chciałam, żeby mnie ktoś zauważył, więc weszłam przez boczną bramę...
— Dlaczego? — przerwał Kildare.
— Bałam się, że ktoś zacznie mnie wypytywać, zanim zdołam dotrzeć do banku krwi. Po drodze spotkałam siostrę Cavendish.
59
— To ta gruba?
— Ta, panie doktorze. Zapytała mnie, czy tak wcześnie zamknęliśmy ambulatorium. Chciała się dowiedzieć, dlaczego nie trzymamy się zwykłych godzin.
— Tak? Okropna kobieta. Od kiedy stała się taka podejrzliwa?
— Myślę, że już taka się urodziła.
— Co było dalej?
— Wyjaśniłam, że wpadłam tylko na chwilę. Zapytała, po co przyszłam.
Mary Lamont zamilkła na moment, jakby chciała, aby sam domyślił się dalszego ciągu.
— Oczywiście, wymyśliła siostra jakieś niewinne kłamstwo — rzekł Kildare. — Opowiedziała jej siostra jakąś w miarę przekonywającą historyjkę, tak?
— Nie, panie doktorze — przyznała się Mary Lamont.
— A więc prawda przede wszystkim? Pani nigdy nie kłamie, panno Lamont?
Mary milczała. Rumieniec oblał jej twarz, ale wciąż wytrzymywała jego spojrzenie.
— Prawda i tylko prawda — stwierdził ironicznie Kildare. — Nawet gdyby szło o życie?
— Domyślam się, że tu idzie o życie.
— I uważa siostra, że życie jakiegoś biedaka nie jest warte skalania jej niewinnych ust?
Mary znowu zamilkła. Nie dawała po sobie poznać, jak bardzo zabolały ją te surowe słowa.
— Będzie siostra dobrą matką — kontynuował Kildare bez cienia litości. — Zasłuży sobie siostra na miano niezwykle dzielnej kobiety... obojętnie czy dziecko będzie żyło, czy umrze.
— Przykro mi, panie doktorze — wyszeptała dziewczyna.
— Doprawdy? — zapytał Kildare. — Drobiazg. Co stało się po rozmowie z siostrą Cavendish?
— Kiedy odmówiłam jej podania nazwiska i adresu pacjenta, zabrała mnie do doktora Gillespiego.
— Do Gillespiego? — powtórzył zaskoczony Kildare. — Przecież nie jestem już jego asystentem!
60
— Tak, panie doktorze. Ale to doktor Gillespie rozpoczął tworzenie sieci ambulatoriów i wciąż się nimi interesuje. Mam wrażenie, że był bardzo rozgniewany.
— Chyba nie zaczął przeklinać?
— I to jeszcze jak, panie doktorze.
— Zadziwiające — zadrwił Kildare. — Pewnie powiedział, że prędzej szlag mnie trafi, niż doczekam się krwi i sprzętu do transfuzji dla anonimowego pacjenta. Tak było?
— Mniej więcej, panie doktorze.
Nie odezwała się słowem, kiedy wyszedł do gabinetu zabiegowego. Wrócił i pokazał jej przyniesiony sprzęt.
— Nie będę robił niczego za czyimiś plecami — oświadczył. — Niech siostra zapamięta z właściwą sobie dokładnością, że zabieram zwój gumowej rurki, strzykawkę o pojemności pięćdziesięciu mililitro w, cytrynian sodu, butlę Erlenmeyera i wszystko co potrzebne do przetoczenia krwi. Chcę, żeby siostra była w stanie udzielić wyczerpującej odpowiedzi, kiedy Gillespie o coś zapyta.
Spuściła głowę. Zrozumiał nagle, że jest bliska łez.
— Zachowałem się jak świnia. Przepraszam — powiedział.
Opanowała się natychmiast i ponownie spojrzała mu w oczy.
— Nie, panie doktorze. Wszystko w porządku.
— Kiedy człowiek bardzo cierpi, czasami przestaje się liczyć z uczuciami innych ludzi. Już nigdy tak się nie zachowam — dodał od serca.
— Dziękuję, panie doktorze. Rozumiem — odrzekła.
— Naprawdę? — zapytał. — To dziwne.
IX. ŻYCIE ZA ŻYCIE
Wybiegł w pośpiechu na zalaną deszczem ulicę. Wiatr zawiał mocniej, oślepiając go kroplami deszczu. Kildare pomyślał, że być może to jego ostatni spacer po znanym mu świecie. Dzień jutrzejszy mógł mu przynieść całkowicie nową egzystencję. Trudno przychodziło mu wyobrazić sobie życie bez probówek, mikroskopów i twarzy chorych.
Przed werandą opuszczonego domu czekała drobna postać.
— Wygląda fatalnie — poinformował Red.
Kildare nie odpowiedział. Zapalił latarkę, aby oświetlić schody. Gdy wreszcie stanął w drzwiach i mocny strumień światła przebił się przez żółtawą poświatę latarni, ujrzał przerażoną twarz Rosalie. Podniosła ręce, jakby próbowała osłonić się przed ciosem.
— Nick! Nick! To nie policja! Przyszedł sam — odetchnęła z ulgą.
Kildare pochylił się nad Nickiem. Jego stan pogorszył się znacznie. Twarz miała barwę popiołu; wyglądała jak maska pośmiertna tego oblicza, które Kildare widział po raz pierwszy zaledwie kilka godzin temu.
Chłopak otworzył oczy, jedno odrobinę szerzej niż drugie.
— Witaj, doktorze — powiedział słabym głosem.
— Witaj, Nick.
Patrząc na ostatniego, jak się spodziewał, pacjenta w swojej karierze, Kildare miał dziwne wrażenie, że oddaje życie
62
za życie. Prawo mogło go zniszczyć, ale w tym momencie prawo się nie liczyło.
— Nie powiedział pan nikomu? — zapytał Nick.
— Bądź cicho.
— W porządku — szepnął Nick.
Dziewczyna uśmiechnęła się blado, jakby niepewna, czy może sobie na to pozwolić. Kildare zwrócił się do Reda.
— Oddałbyś trochę krwi dla tego gościa?
— Ma się rozumieć — odparł z zapałem Red, wychodząc ze swojego kąta.
— Muszę ci zrobić transfuzję — poinformował Nicka Kildare. — Są cztery grupy krwi. Jeśli ktoś z nas ma właściwą, zaraz wstąpi w ciebie nowe życie. Zaczniemy od twojej siostry.
Wyjął z torby fizjologiczny roztwór soli. Wlał odpowiednią ilość do trzech probówek i umieścił w nich trzy próbki krwi: dziewczyny, Reda i wziętą ze swego własnego palca. Pobrał jeszcze odrobinę krwi od Nicka i obserwował, jak na dnie kolejnej probówki oddziela się słomianej barwy surowica.
Cenny czas upływał z każdą chwilą. Kildare badał od czasu do czasu puls Nicka, chociaż już na pierwszy rzut oka widać było, jak szybko ucieka z niego życie. Nikt nie silił się na wesołość. Rosalie usiadła obok brata i położyła mu rękę na czole. Nick śledził uważnie krzątaninę lekarza.
— Zaśpiewasz mi coś? — poprosił nagle Rosalie.
Nie była w stanie przypomnieć sobie żadnego tekstu, zaczęła więc nucić bez słów. Przechodziła bezładnie od strzępów jazzu do kołysanek, by spełnić życzenie chorego brata.
— Masz beznadziejną pamięć — powiedział Nick.
— Tak mi przykro. Wiem, że się nie nadaję — odparła. — Tak bardzo żałuję, kochanie.
— W porządku, śpiewaj — mruknął. — Pomagasz mi zapomnieć o bólu.
Śpiewała i śpiewała, a jej głos zdawał się jednoczyć wszystkich zebranych.
Kildare przystąpił do kolejnej czynności. Potrzebował płaskiego, przezroczystego naczynka. Szkiełko jego zegarka
63
nadawało się idealnie. Umieścił na nim wyjęte z roztworu soli krwinki dziewczyny wraz z kilkoma kroplami surowicy Nicka i oświetlił latarką maleńkie naczynko, czekając na reakcję. Stopniowo w roztworze zaczęły pojawiać się mikroskopijne grudki. Strząsnął krople surowicy na podłogę.
— Nie nadaje się — rzucił w kierunku trzech bacznie obserwujących go twarzy.
— Ależ moja krew musi być dobra dla Nicka! — krzyknęła Rosalie.
— Zamknij się — warknął Red, wpatrzony w Kildare'a jak w kartę czarodziejskiej księgi.
Krew Reda wywołała identyczną reakcję. Kildare ponownie oczyścił miniaturowe naczynko i umieścił w nim swoją własną krew. Kiedy potrząsnął próbką, krople wymieszały się idealnie. Silne światło latarki nie ujawniło najmniejszych śladów aglutynacji. Uśmiechnął się do Nicka.
— W porządku — powiedział, radośnie potakując głową. — Lepszej krwi nie znajdziemy na całym świecie.
— Chwileczkę — zaprotestował Nick. — Tak nie można. To znaczy, pan nie może mi dać... To nie jest w porządku!
— Cicho, Nick — szepnęła dziewczyna, ledwie oddychając z przejęcia.
— Kiedy nie zniósłbym, żeby stało mu się coś złego po tym, jak oddał mi swoją własną krew. Rozumiesz, co mam na myśli? — mówił Nick, któremu wyraźnie transfuzja wydawała się mistycznym doświadczeniem, czymś w rodzaju braterstwa krwi.
Kildare zaczął sterylizować narzędzia. Było ich dużo, więc zabrało to sporo cennego czasu. Butla Erlenmeyera, gumowa i szklana rurka, korek, igły i wielka strzykawka leżały obok siebie w kipiącej wodzie.
Odciął fragment gumowej rurki i zacisnął ją na swoim lewym ramieniu, przygotowawszy uprzednio butlę, do której wlał zawartość niewielkiej ampułki roztworu cytrynianu. Kiedy pod wpływem opaski uciskowej uwidoczniła się żyła, wkłuł w nią potężną igłę. Krew pociekła rurką do butli. Nick, który zniósł bez drgnienia okiem widok całego morza krwi,
64
nie mógł patrzeć na to ukłucie. Musiał zasłonie oczy trzęsącą się dłonią. Tylko Rosalie śledziła wszystko oczyma bystrymi jak u ptaka.
— Red, weź tę butelkę i potrząsaj nią cały czas — polecił Kildare. — Nie możemy dopuścić do skrzepnięcia krwi.
— Nie mogę — odrzekł Red, cofając drżącą rękę. — Przepraszam, panie doktorze, ale robi mi się słabo.
— Ja to zrobię — zaproponowała Rosalie. Bez wahania podniosła butlę i zaczęła nią miarowo poruszać.
— Czy nie kręci się panu w głowie po utracie takiej ilości...? Nie zaszkodzi to panu?
— Utrata pół litra krwi? Oczywiście, że nie — zaśmiał się Kildare, czując jednocześnie powolny, ale systematyczny upływ siły.
— Ale jeśli część jego własnego życia ma przelać się z jego żył w moje... — szepnął Nick do Reda.
— Rozumiem — przytaknął Red.
— Być może stanę się innym człowiekiem — dokończył Nick.
Butla miała pojemność około litra i Kildare napełnił już ponad połowę. Usunął igłę, zdjął opaskę i zatamował krwawienie. Wkłuł jałową igłę w żyłę Nicka. Pacjent odwrócił głowę do ściany, nie chcąc patrzeć, jak lekarz podnosi butlę z cenną zawartością, mającą przeniknąć do jego własnego ciała.
Dziewczyna zachowywała się inaczej. Siedziała oparta o ścianę, z uwagą obserwując dokonującą się operację. Na widok sączącej się krwi jej oczy rozszerzyły się, usta rozchyliły, a głowa opadła nieco w tył. Rumieniec zniknął z jej twarzy. Wyglądała, jakby przelewała w Nicka swoje własne życie. Kildare widział już tysiące transfuzji, ale czuł się, jakby ten zabieg, oglądany oczyma Rosalie, był pierwszym i jedynym na świecie.
Usunął igłę z ramienia Nicka i przemył aparat spirytusem.
Red wysunął się nieśmiało ze swojego kąta.
— Dobrze się czujesz, Nick? Już nie jesteś wcale blady. Wyglądasz świetnie, Nick — powiedział.
— Jasne, teraz już wszystko w porządku.
65
Dziewczyna wciąż siedziała przy ścianie, trzymając brata za rękę. Była blada, a pod oczami wystąpiły sine plamy.
— Jak się czujesz, Nick? — zapytał Kildare.
Chłopiec ledwie ośmielił się spojrzeć na lekarza.
— Mógłbym zjeść konia — oświadczył. — I wypić całą beczkę piwa.
— Najpierw musisz się wyspać — uśmiechnął się Kildare.
— Już się robi, doktorze. Wszystko co pan każe.
— Musisz znieść jeszcze jeden zastrzyk. To pomoże ci zasnąć trochę szybciej.
— Czego tylko pan sobie życzy — odrzekł Nick i wyciągnął ramię, reagując uśmiechem na ukłucie.
— Czy ból w piersi zaczyna ci już bardzo dokuczać? — zapytał Kildare.
— Cały czas zatapia we mnie zęby, ale wytrzymam. Teraz już wszystko wytrzymam — powiedział Nick.
— A pani? Nie wygląda pani najlepiej — zwrócił się Kildare do dziewczyny.
Wyglądała, jak gdyby zbudziła się nagle z głębokiego snu. Jej oczy otwarły się szeroko jak u dziecka; patrzyła na niego z niemal dziecięcą, bezgraniczną ufnością.
— Czuję się świetnie — szepnęła. Na jej twarzy pojawił się znany już Kildare'owi, dyskretny uśmiech.
Kildare spakował narzędzia i stanął nad Nickiem, który spał głęboko zjedna ręką zarzuconą nad głową. Red pociągnął doktora za rękaw.
— Niech pan już idzie — poradził. — Niech pan lepiej stąd zniknie, zanim gliny się połapią, że miał pan coś wspólnego z tym biznesem i zabiorą się za pana.
— Idę — uspokoił go Kildare. — Do zobaczenia, Red. Do widzenia pani, Rosalie.
— Wyjdę z panem — powiedziała dziewczyna.
Deszcz padał z głośnym szumem, mokry chodnik lśnił w blasku ulicznych lamp.
— Mam samochód za rogiem — powiedziała Rosalie. — Zawiozę pana do szpitala.
— To tylko kilka przecznic — zaprotestował Kildare.
66
— Wiem, ale i tak pana zawiozę — nalegała.
Nie miał dość siły, aby się opierać. Ze zmęczenia ledwo trzymał się na nogach. Wsiedli do niewielkiego kabrioletu. Wydało mu się nieco dziwne, że dziewczyna ma własny samochód, pasujący zresztą do jej kosztownego, eleganckiego stroju.
Był zadowolony, że nic nie mówiła. Nagle zatrzymała samochód i wybiegła w strugach deszczu do niewielkiej kawiarenki. Myślał o niej z czułością, kiedy pojawiła się ponownie, z dużą filiżanką kawy.
— Ależ po co? Dziękuję bardzo — powiedział zaskoczony Kildare.
— Spokojnie. Nie musi pan nic mówić.
Była to najwspanialsza kawa świata, a z jej aromatem łączyła się nieuchwytna woń perfum. Gorycz i ciepło kawy pokrzepiły go na ciele i na duchu. Rosalie włożyła mu do ręki zapalonego papierosa.
Wciągał dym głębokimi haustami. Gdy wypił kawę, papieros był już prawie wypalony. Pchnął drzwi, chcąc iść zwrócić filiżankę, ale dziewczyna stanowczym gestem wyjęła mu ją z rąk i jeszcze raz wybiegła na deszcz. Po chwili znów była przy nim. Jej zmoczony tweedowy płaszcz wydawał przyjemny zapach, a na futrzanym szalu, którym owinęła szyję, lśniły tysiące kropel. Zarejestrował sennie w mózgu jej obraz i zamknął oczy.
Samochód nabierał właśnie szybkości i Kildare słyszał, jak opony ślizgają się po mokrej jezdni. Otworzył oczy i odkrył, że skręcają do Parku Centralnego.
— Chwileczkę, Rosalie — powiedział. — Powinienem wrócić do ambulatorium. Już i tak jestem spóźniony.
— Wróci pan tam za chwilę — uspokoiła go i, pochylając się nad nim, uruchomiła niewielki wentylator tuż przy jego twarzy.
— To pomoże panu dojść do siebie.
Głowa znowu opadła mu na oparcie. Jakaś nierozsądna słabość sprawiła, że za nic nie mógł opanować przyklejonego do twarzy uśmiechu. Świat i jego troski pozostały daleko za nimi, a każdy obrót kół oddalał je jeszcze bardziej.
— Niedaleko stąd jest spokojne miejsce, gdzie możemy
67
posiedzieć i porozmawiać — powiedziała Rosalie. — Mam panu coś do, powiedzenia. Nickowi nic się przecież nie stanie, prawda? Red od niego nie odejdzie.
Kildare skinął głową i zamknął oczy. Przez potoki bębniącego o przednią szybę deszczu widział zatopiony świat, nieskończenie skomplikowaną mozaikę szkarłatu, złota i purpury, zlewających się w jeden ton brązu.
Kabriolet zatrzymał się nad brzegiem jeziora, w blasku reflektorów widać było samotną łódkę nieustannie zalewaną deszczem. Rosalie wyłączyła światła. Na lśniącej powierzchni wody zatańczyły miriady kropel. Bębnienie o dach ustało, konary drzewa osłoniły samochód przed ulewą.
— Jesteśmy — powiedziała dziewczyna. — Możemy spokojnie porozmawiać. Powiem panu wszystko, co wiem o wypadku Nicka, żeby mógł pan zrozumieć, co pan dla nas zrobił. Teraz już nic panu nie grozi, prawda?
— On wciąż potrzebuje pomocy lekarskiej — ostrzegł Kildare.
— Nie pozwolę, żeby pan tam znowu poszedł! — krzyknęła Rosalie.
— Nie pozwoli! — powtórzył i spróbował się roześmiać. — Ona mi nie pozwoli! — mruknął i zamknął oczy. — Ciekawe, jak mnie pani powstrzyma?
Długotrwała cisza zaniepokoiła go na tyle, że zaczął gorączkowo szukać jakiegoś sposobu podtrzymania rozmowy. Senność wzięła jednak górę. Obraz lśniącej powierzchni jeziora rozpłynął się we mgle.
Gdy obudził się, nawet świadomość upływu czasu nie przywróciła mu natychmiast pełnej przytomności. Powoli, opornie wynurzał się ze świata snu, aby wkroczyć w nową rzeczywistość, gdzie każdy powiew wiatru niósł zapach perfum Rosalie.
Twarz miał wtuloną w jej futrzany kołnierz. We śnie osunął się i Rosalie wsparła jego głowę na swoim ramieniu.
— Przepraszam — zerwał się Kildare. — Bardzo przepraszam.
— Za co? — zapytała Rosalie.
68
— Chciała pani porozmawiać.
— To było lepsze niż rozmowa — powiedziała Rosalie. — To było cudowne.
Mówiła miękkim, rozmarzonym głosem, uśmiechając się sama do siebie. Głowę oparła o siedzenie, przymrużone oczy obserwowały grę świateł na jeziorze.
Miał wrażenie, że coś zmieniło się, gdy spał. Nie umiałby bliżej określić przyczyny, ale czuł się zarazem zdziwiony i zakłopotany. Spojrzał na Rosalie, zaniepokojony jej dziwnym uśmiechem. Patrzyła przed siebie, nieświadoma jego spojrzenia. Zrozumiał nagle, że to jego ogląda oczyma duszy. Wyszeptał jej imię, a ona wolno odwróciła się ku niemu, porzucając marzenia dla rzeczywistości.
Pochylił się i ucałował wnętrze jej dłoni. Miękkie koniuszki palców musnęły jego twarz i przywarły do niej delikatnie.
X. ŚLEDZTWO
Od zwykłej pory zamknięcia poradni upłynęła cała godzina. Mary Lamont czyściła kolejny raz i bez tego błyszczące już narzędzia, kiedy wreszcie zadzwoniono ze szpitala z zapytaniem, czy doktor James Kildare zamierza uszczęśliwiać rejon swoimi usługami przez całą noc, czy też będzie uprzejmy wrócić do szpitala, aby podjąć swoje zwykłe obowiązki.
Zgasiła światło. W blasku dochodzącym z ulicy ukazał się na ścianie czarny cień. Jej duszę także ogarnęło jakieś mroczne wspomnienie z przeszłości. Są chwile, które plamią ducha, tak jak sadza brudzi ręce.
Przekręciła klucz w zamku, wyszła na ulicę i ruszyła w kierunku szpitala, zastanawiając się, na jakie pytania przyjdzie jej dziś odpowiedzieć.
Wkrótce stanęła przy głównej bramie, ale intuicja kazała jej skierować się naokoło do południowego wejścia. Zdążyła akurat na czas, by zobaczyć doktora Kildare'a, wysiadającego z małego kabrioletu i żegnającego się z kierowcą. Dostrzegła wyciągniętą ku niemu kobiecą dłoń, ozdobioną błyszczącym klejnotem. Niewyraźna postać w samochodzie wyglądała jak obraz widziany pod taflą wody. Mary wytężyła wzrok do bólu, zanim wreszcie ujrzała ładną buzię, obramowaną kołnierzem z lisów.
Uwagi Mary Lamont, notującej w pamięci te szczegóły z tak chwaloną przez Kildare'a precyzją, nie mogło ujść to, jak długo młody doktor trzymał dłoń dziewczyny i jak stał
70
wpatrzony w odjeżdżający samochód. Wchodząc, podała nazwisko portierce.
— Lamont? Proszę chwilę poczekać — usłyszała. — Doktor Gillespie chce się z panią widzieć. O, pan doktor Kildare, ma pan się zgłosić do doktora Carewa.
Kildare ukłonił się Mary Lamont. Wyglądał jak ktoś, kto dopiero co powrócił z tajemniczej krainy szczęścia, a jego niewidzący wzrok wciąż jeszcze zdawał się tam błądzić.
— Wyszłam z ambulatorium godzinę po upływie czasu przyjęć — powiedziała Mary. — Miałam telefon ze szpitala.
— Godzinę? Czyżbym się spóźnił? — zdziwił się nieobecny duchem Kildare. Bez cienia niepokoju spojrzał na wielki zegar na ścianie. Ziewnął i uśmiechnął się do pielęgniarki.
— Wysterylizuje mi siostra narzędzia? — poprosił, wręczając jej swoją torbę, i ruszył w głąb korytarza krokiem tak beztroskim, jakby wezwanie do srogiego dyrektora szpitala było drobiazgiem nie wartym uwagi. Mary Lamont odprowadziła go wzrokiem, ścisnęła mocniej w ręku torbę i poszła prosto do Gillespiego.
Wprowadzono ją natychmiast do gabinetu, gdzie Gillespie rozmawiał akurat z drobną kobietą o niebieskich oczach.
— Dużo odpoczynku, żadnych pospiesznych ruchów. Żadnego skakania po schodach po dwa stopnie naraz.
Kiedy staruszka wyszła z gabinetu, Gillespie obrócił fotel gwałtownym szarpnięciem.
— Godzina spóźnienia, tak? Dlaczego?
— Nie otrzymałam polecenia zamknięcia ambulatorium, panie doktorze.
— Zaraz... ty jesteś tą pielęgniarką, co się uśmiecha, prawda?
— Czasami się uśmiecham, panie doktorze.
— Ale teraz jesteś smutna. Co się stało?
— Nic, proszę pana.
— Kildare nie pokazał się w ambulatorium, tak? Musiałaś czekać na polecenie bezpośrednio ze szpitala?
Mary nie odezwała się.
— Gwiżdżę na tego przeklętego Kildare'a — krzyknął
71
Gillespie. — Ale wciąż jeszcze odpowiadam za tę cholerną sieć ambulatoriów i nie będę tolerować żadnych nieporządków. Gdzie jest teraz Kildare?
— W szpitalu, panie doktorze.
— Widziałaś, jak wchodził?
— Tak, panie doktorze.
— Jak tu się dostał?
— Samochodem, proszę pana.
— Kto go przywiózł?
— Samochód prowadziła kobieta.
— On nie zna żadnych kobiet!
— Była wyjątkowo ładna — powiedziała Mary Lamont, której ponownie stanęła przed oczyma oglądana parę minut temu scena. — Miała rude, błyszczące włosy... bardzo piękna.
— Jaki rodzaj urody?
Mary nagle ocknęła się z zadumy.
— Absolutnie nic o niej nie wiem.
— Akurat! — mruknął Gillespie. — Kobiety wiedzą wszystko, szczególnie jeśli chodzi o inne kobiety. Gdzie był Kildare?
— Nie wiem, proszę pana.
— A co z tą transfuzją?
— Nie pozwolono mi dostarczyć mu potrzebnego sprzętu, panie doktorze.
— Oczywiście. Czy to go powstrzymało?
— Nie dostał też krwi ze szpitala.
— Pytam, czy to go powstrzymało.
— Nie bardzo wyobrażam sobie, jak mógłby wykonać ten zabieg, panie doktorze.
— Nie wyobrażasz sobie? Nie widzisz, że ten nieopierzony szaleniec nie zraża się niczym? Gdyby rzeczywiście miał ochotę przeprowadzić transfuzję, znalazłby jakieś narzędzia na poczekaniu.
— Ale nie miał krwi, panie doktorze.
— Zdobyłby ją — oświadczył Gillespie. — W ostateczności wyszedłby na ulicę, ogłuszył pierwszego przechodnia, powlókł ze sobą i ukradł mu krew z żył. Ten młody bandyta jest zdolny do wszystkiego! A więc zostawił ambulatorium i wyszedł, tak?
72
— Tak, panie doktorze.
— Czy wiesz, gdzie poszedł?
— Nie, panie doktorze.
— Jak długo go nie było?
Milczała chwilę, wyraźnie zaniepokojona, jakby chciała odwlec moment odpowiedzi.
— Nie wiem dokładnie.
— Kto żąda dokładności? Czy wyszedł na pięć minut, czy na godzinę?
— Na ponad godzinę — powiedziała powoli.
— Ha! — zakrzyknął Gillespie. — I nie wiesz, co robił w tym czasie?
— Nie wiem, panie doktorze.
— Nie domyślasz się?
Zawahała się, a jej policzki oblał rumieniec.
— Co to za torba? — zapytał nagle Gillespie.
— Doktora Kildare'a — odpowiedziała dziewczyna.
— Podaj mi ją — zażądał Gillespie. — Odkryjemy, jaki szlak przemierzył, badając ślady na podeszwach butów.
— Doktor Kildare polecił mi wysterylizować te instrumenty, panie doktorze — zaprotestowała dziewczyna.
— Na co mi się przydadzą, kiedy będą już czyste? — krzyknął Gillespie. — Dawaj je tu natychmiast w tym stanie, w jakim są!
Zaczerpnęła głęboki oddech.
— Przykro mi, panie doktorze.
— Dlaczego ci przykro? — warknął Gillespie.
— Jestem pielęgniarką, nie szpiegiem — powiedziała.
— Ach tak? — krzyknął Gillespie. — Ładna pielęgniarka, która odmawia wykonania polecenia! Na co komu taka pielęgniarka?
Mary milczała.
— Żądam stanowczo wydania mi tej torby — zniżył głos Gillespie.
— Za pozwoleniem doktora Kildare'a? — zapytała.
— Niech szlag trafi Kildare'a i jego pozwolenie! — krzyknął. — Nie potrzebuję żadnego pozwolenia od niedowarzonego szczeniaka! Jak śmiesz mi się sprzeciwiać!
73
Była śmiertelnie przerażona, ale, jak zwykle w krytycznych sytuacjach, patrzyła mu prosto w oczy.
— To jest prywatna własność doktora Kildare'a — powiedziała drżącym głosem.
— Niech piekło pochłonie wszelką jego własność! Zejdź mi z oczu! — wrzasnął Gillespie.
Odwróciła się do drzwi. Nie zdążyła jeszcze wyjść, kiedy zaczął krzyczeć przez telefon.
— Przyślijcie mi Cavendish! Biegiem! — rzucił słuchawkę, aby za chwilę ryknąć znowu. — Z Carewem! To ty, Carew? Wpadł ci już w ręce Kildare? Jak się już za niego zabierzesz, to wyciągnij, co robił dziś po południu poza ambulatorium. Przyduś go, dopóki wszystkiego nie wyśpiewa! Dawać następnego pacjenta!
Wypuszczony z rąk telefon jak zwykle runął na podłogę.
Kiedy w drzwiach stanął następny pacjent, Gillespie krzyknął na pielęgniarkę:
— Niech czekają na korytarzu, dopóki nie poproszę!
— Ależ właśnie pan poprosił — wykrztusiła drżąca pielęgniarka.
— Nic podobnego — zaprzeczył Gillespie. — Tylko nie zaczynaj mi wmawiać, że wiesz lepiej ode mnie, o co mi chodzi. Mają czekać na zewnątrz!
Po chwili drzwi otworzyły się znowu.
— Wynosić się! — wrzasnął Gillespie, zanim potężna postać Molly Cavendish stanęła w jego polu widzenia.
— Z przyjemnością — oświadczyła tęga pielęgniarka i zniknęła z powrotem w drzwiach.
— Chodź tu, Cavendish! Wracaj! — zakomenderował.
Molly weszła ponownie do środka.
— Ten szpital jest jak przeklęty wrak ze zbuntowaną załogą — poskarżył się Gillespie. — Podobno twoim zadaniem jest pilnowanie pielęgniarek?
— Robię, co mogę — odparła. — Chyba że akurat odciąga mnie od obowiązków jakiś postrzelony staruch, który ciągle szuka dziury w całym. Co ci się znowu stało?
— Jakaś nieopierzona, zielonooka dziewiętnastolatka
74
przychodzi tutaj i buntuje mi się w żywe oczy! Skąd ci w ogóle przyszło do głowy, żeby ją wybrać?
— Ja jej nie wybrałam — odpowiedziała siostra Cavendish. — Była tylko jedną z trzech.
— Przysłałaś mi ją tu razem z sekutnicą i skończoną kretynką! — skomentował Gillespie. — Nie miałem wyboru. Od samego początku chodziło ci o to, żebym ją wybrał!
— Jeśli się nie nadaje, wylej ją — poradziła pielęgniarka. — Idzie ci to ostatnio świetnie.
— Zmieniać konie w środku strumienia? Uważasz mnie za półgłówka, tak?
Siostra Cavendish nie odpowiedziała.
— Co, może jestem półgłówkiem? — powtórzył.
— Musiałabym się zastanowić. Trudno mi odpowiedzieć tak na poczekaniu — zareplikowała.
— Od ciebie uczą się bezczelności! — krzyknął Gillespie. — Chodzisz po szpitalu, siejąc ziarna rewolty! Molly, czy jesteś blisko z tą Lamont?
— Poradziłam jej, żeby rzuciła pielęgniarstwo. Powiedziałam, że jest za delikatna do takiej brudnej roboty. Na tyle się do niej zbliżyłam.
— Zaprzyjaźnij się z nią — polecił Gillespie. — Nasz sprytny plan działa, staruszko, tylko że w jedną stronę i to jeszcze nie w tą, co potrzeba.
— Jaki plan? — zapytała.
— Kildare i praktykantka.
— Nie chcę mieć z tym nic wspólnego — odparła z godnością Molly.
— To był twój pomysł!
— Nieprawda!
— Nie próbuj kłamać! Jestem zadowolony, że wybrałaś dziewczynę z głową, ale ta głupia się w nim zakochała!
— To oczywiste.
— Jak to, oczywiste?
— Nie ona pierwsza, nie ostatnia.
— Myślisz, że on jest kobieciarzem?
— Kto, ten biedny chłopak?
— To o czym, u diabła, mówisz? Wiesz, ze ten idiota włóczy się w towarzystwie jakiegoś kociaka z kabaretu?
75
— Skąd wiesz? — zapytała Molly.
— Z tego, w jaki sposób mówiła o niej ta mała Lamont. Uczciwa kobieta wyczuje łajdactwo na milę... Masz dowiedzieć się wszystkiego co się tylko da o tym rudzielcu, słyszysz!
— Czy ty myślisz, że nie mam już dość ciebie i twoich nieczystych sprawek?
— Możesz mieć dość mnie, ale nie moich nieczystych sprawek. Molly, stań się czułą powiernicą tej młodej istoty. Spraw, żeby otworzyła przed tobą serce. Dowiedz się, gdzie był Kildare dziś po południu. Niech ci opowiada, jak wiele on dla niej znaczy.
— Sądziłam, że już skończyłeś z Kildare'em? — zauważyła Molly.
— Wylałem go, czyż nie?
— Tak, żeby nabrał doświadczenia. Ledwie zaczął, a ty już zaczynasz się rzucać jak dziecko w gorączce.
— Nie rozumiesz, że kiedy w grę wchodzi kobieta, młody człowiek nigdy nie stoi dalej niż dwa kroki od krawędzi piekieł?
— A kobieta?
— Kobieta? Nie liczy się — rzucił gwałtownie. — Jest ich u licha i trochę. Idź stąd i przestań mnie męczyć. Czy myślisz, że mam czas marnować cały dzień na plotki?
XL ULTIMATUM I ŚPIEW
Wielki Carew, który wypielęgnował szpital od chorowitego niemowlęctwa do kipiącej życiem dojrzałości, siedział wsparty o biurko, patrząc surowo na stojącego przed nim Kildare'a.
— Młody człowieku, wrócił pan z ambulatorium z ponad godzinnym opóźnieniem. Co pan robił w tym czasie?
— Między innymi spałem.
— Spał pan? Gdzie pan spał?
— Nie mogę panu powiedzieć — oświadczył Kildare.
— Nie może pan? A może pan nie chce? Czas przeznaczony dla chorych nie jest naszą własnością i każdy ma obowiązek z niego się rozliczyć. Czy wyrażam się jasno?
— Mogę rozliczyć się z każdej minuty poza częścią dzisiejszego popołudnia — odpowiedział Kildare.
Twarz przełożonego zaczęła płonąć gniewem.
— Jestem zmuszony zażądać, stanowczo zażądać sprawozdania z tego, co robił pan dzisiejszego popołudnia — oświadczył.
Kildare milczał.
— Cieszył się pan w tym szpitalu szczególnymi przywilejami jako asystent doktora Gillespiegò — kontynuował doktor. — Nie muszę panu przypominać, że te przywileje już nie istnieją. Moim obowiązkiem jest dopilnować, aby podlegał pan tym samym zasadom dyscypliny, co każdy inny stażysta. Dla nikogo nie robimy wyjątków. Czy to jasne?
77
— Tak, proszę pana — odpowiedział Kildare.
— I w dalszym ciągu odmawia pan wyjaśnień?
— Przykro mi, proszę pana.
— Już wkrótce będzie panu jeszcze bardziej przykro. Nie mam zwyczaju działać pochopnie. Daję panu dwadzieścia cztery godziny na przemyślenie sprawy. Potem będę bezlitosny! Może pan odejść.
W skład kwartetu z baru Sullivana wchodzili: detektyw Flaherty, Weyman, Mike i czerwononosy Slip Ginnis o opuchniętych powiekach. Siadali zazwyczaj zwartą grupą, z nachylonymi ku sobie głowami, i wsłuchując się w głos Muzy, improwizowali swoje partie.
Gdy któryś z nich nie mógł dostroić się do reszty lub wydał ewidentnie fałszywy ton, otrzymywał natychmiast karcące spojrzenie trzech par oczu; każdy autor oryginalnego ozdobnika, czy wyjątkowo przyjemnego dla ucha brzmienia, nagradzany był uśmiechami uznania. Pewnego razu, gdy tenor Slip Ginnis wyprodukował wysoką nutę o świeżym, młodzieńczym rezonansie, Mike stawiał mu drinki przez cały wieczór. Muzyka połączyła tę czwórkę nierozerwalnym węzłem i jedynie śmierć albo ciężkie przeziębienie mogły go rozerwać.
Tego wieczoru bywalców baru ogarnęła melancholia. Ginnis znalazł się tam, gdzie mieszanka piwa i żytniówki zaprowadziła już wiele lepszych od niego, detektyw Flaherty miał służbę. Weyman i Mike pozostali zdani sami na siebie.
Minęła pierwsza w nocy. Na zewnątrz było pochmurnie, a w barze ani jednego człowieka, na którym mogliby polegać, gdy szło o górne rejestry ich śpiewu. Rozpoczęli właśnie Johna Peela, co nie było chyba najszczęśliwszym wyborem, bo ta akurat pieśń nie może brzmieć właściwie bez kilku wysokich dźwięków na okrasę. Weyman i Mike robili co mogli, pracując jak para koni pociągowych, dopóki nie doszedł ich z kąta mocny baryton, nadający pieśni całkowicie nowe brzmienie.
Odwrócili się. Siwowłosy mężczyzna wjeżdżał do baru na wózku inwalidzkim.
78
— Matko Najświętsza! — odezwał się Mike. — Przecież to sam Gillespie!
Weymanowi ze zdumienia odebrało mowę. Chwycił kieliszek, ale nie miał odwagi pić.
Gdyby najjaśniejszy archanioł zstąpił na ziemię, Irlandczycy przyjęliby go z serdeczną gościnnością, obdarzyli najlepszą fajką i posadzili na najwygodniejszym miejscu blisko pieca.
Mike ruszył, by powitać znakomitego gościa, ale Gillespie powstrzymał go ruchem ręki i kiwając się w takt melodii, podjechał do baru. Prześpiewał pieśń do końca i dźwignął się z fotela, chwytając za poręcz przy barze. Weyman spróbował mu pomóc.
— Zabierz te łapy — warknął Gillespie. — Mike, powiedz mu, żeby mnie zostawił.
— Chociaż faktycznie jestem dość blisko szpitala — powiedział zachwycony Mike — w życiu bym się nie spodziewał, że zna pan moje imię.
— A o czym to niby cały dzień gadają nasi młodzi stażyści, jak nie o tym, co się dzieje u Mike'a? — odparł Gillespie. — Co macie do picia?
— Świetne piwo, panie doktorze.
— Piwo to dobra rzecz dla lenia w upalny dzień — stwierdził Gillespie. — Dla twardych, wychudzonych i starych nie ma jak woda. Nie ma w niej oszustwa. Daj whisky, Mike.
Wszyscy roześmieli się, a Gillespie, wychylając kieliszek, zaintonował Auld Lang Syne. Gdy już prześpiewali pieśń i wypili następną kolejkę, Gillespie rozejrzał się i powiedział:
— Masz niezły lokal, Mike. Nigdy bym nie przypuszczał, że to właśnie tu Kildare i jeszcze paru innych zaczęli się staczać, aż wreszcie ich diabli wzięli.
— Kildare? Jak to Kildare? — zaprotestował Weyman. — Kildare nigdzie się nie stoczył, panie doktorze!
— Niestety, nie masz racji — pokręcił głową Gillespie. .
— Kildare ma tyle wspólnego z diabłem, co pełen kufel z pustym — oświadczył Mike. — To nasz dobry przyjaciel, panie doktorze.
— Wasz przyjaciel — powtórzył Gillespie, wyraźnie zbity z tropu.
79
— Jest przyjacielem w biedzie, a to właśnie jest prawdziwa przyjaźń — potwierdził Weyman.
— Tak — przyznał Gillespie. — I ja swojego czasu pokładałem w nim wielkie nadzieje, ale było to, oczywiście, jeszcze zanim zszedł na złą drogę.
— Na złą drogę? — krzyknęli obaj.
— Lepsi od Jimmy'ego Kildare'a rzucali się do piekła głową w dół za jedno spojrzenie pięknych oczu — powiedział Gillespie. — Trudno go za to winić. Tylko szkoda go trochę, prawda chłopaki?
— Znam go — odparł Weyman — lepiej niż własną kieszeń i wiem, że dla niego teraz nie istnieją kobiety. Jest zakochany w pracy, panie doktorze!
— Zaraz, zaraz! — przerwał Gillespie. — Czemu nie mamy być szczerzy? To mu już nie zaszkodzi. Nic mu nie mogę zrobić, przestał być moim asystentem.
— Gdybym, sądził — powiedział Weyman — że rzuciła na niego cień jakaś spódniczka w dzielnicy, nie ukrywałbym tego przed panem.
— No cóż — odrzekł stary doktor. — Wypijmy jeszcze po jednym i zapomnijmy o tym. Jak już ktoś raz wejdzie na złą drogę, koniec jest bliski. Zdrowie tego biedaka, Kildare'a. Niech się cieszy względami kobiet i opieką boską!
Weyman i Mike wymienili spojrzenia i odstawili kieliszki.
— Ktoś musiał pana okłamać, doktorze — powiedział Weyman.
— Okłamać? Jak to okłamać? — oburzył się doktor. — Mówię o tym, co widziałem na własne oczy.
— Widział ją pan? — zainteresował się Mike. — I co, warta tego, żeby doktor tracił dla niej głowę?
— Gdybyś zobaczył tę piękną buzię i ogniste włosy, zrozumiałbyś, o czym mówię, Mike!
— Ruda! — jęknął Mike. — W tym ogniu już niejeden nawarzył sobie kaszy. Jak ona się nazywa, doktorze?
— Nie mam pojęcia — powiedział Gillespie. — To ty znasz tę dzielnicę od podszewki i możesz dowiedzieć się o niej, czego tylko zechcesz.
— Dostanę jej skalp — zapalił się Weyman.
— To będziesz miał do czynienia z Kildare'em — ostrzegał
80
Gillespie. — No, na mnie już czas. Dziękuję za whisky. A najlepiej zrobił mi śpiew.
Zsunął się z powrotem na fotel i ostrzegając wzrokiem Weymana, aby nie ważył się mu pomagać, wyjechał na ulicę.
Weyman ruszył za nim, ale po kilku niepewnych krokach wrócił znowu do Mike'a, który wyciągnął ku niemu palec w oskarżycielskim geście.
— Niezły z ciebie przyjaciel! To ma być prawdziwy, bliski przyjaciel!
— Jaki przyjaciel?
— Sam mówiłeś, że to twój najlepszy, jedyny w świecie przyjaciel! Mój Boże, Weyman! Czy twoja brudna gęba nigdy nie zapłonie rumieńcem wstydu?
— Czy to moja wina, że Kildare'a omotała jakaś ruda? — jęknął Weyman.
— I to takiego człowieka, który nie widzi niebezpieczeństwa, dopóki nie dostanie pięścią; który nikogo o nic nie prosi, a jeszcze odda ostatni grosz; tego, który zajmuje się takimi zapitymi chuliganami jak ty, Weyman, takiego człowieka chcesz rzucić na pastwę jakiejś obdartej ulicznicy, która go oślepiła? Mój Boże, Weyman, nie zapomnij o tym, kiedy następnym razem klękniesz przed ojcem O’Toole.
Weymanem wyraźnie miotały dwa sprzeczne uczucia — gniew na Mike'a i obawa o Kildare'a.
— Zostawi szpital i pójdzie czyścić jej buty — rozpaczał Mike. — Ta wydra zmarnuje mu życie, a potem jeszcze będzie się z niego śmiać za plecami.
Wiesz, że ten biedak serce ma wielkie, a rozsądku za grosz, i zostawiasz go samemu sobie. Niech Bóg się nad tobą zlituje!
Weyman splótł nerwowo ręce.
— Znajdę ją — oświadczył. — I wyperswaduję jej to, chyba że straciłem już resztki sił.
— Nie ufam ci, Weyman. Whisky i śpiew, śpiew i whisky, to wszystko, do czego się nadajesz, podczas gdy biedny doktor schodzi na psy.
XII. RUDOWŁOSA PIĘKNOŚĆ
James Kildare spotkał się z Gillespiem dopiero wtedy, gdy wielki diagnosta obchodził, ku przerażeniu wszystkich zainteresowanych, sale chorych. W towarzystwie wybitnego specjalisty chorób mózgu, doktora Lawrence'a Corbina, zatrzymywał się przy każdym łóżku, mrucząc coś przy stwierdzeniu poprawy, dostając szału na widok niekorzystnego wykresu gorączki, wygrażając palcem w kierunku ogromnego, rysującego się pod przykryciem brzucha jakiegoś trzęsącego się ze strachu Włocha, i doprowadzając do rozpaczy wszystkich lekarzy i pielęgniarki, którzy mieli pecha wejść mu w drogę.
Zanim jeszcze Gillespie zdążył dotrzeć do przeciwległego końca pobielonej sali, za jego fotelem zebrało się trzech czy czterech lekarzy, którzy starali się podążyć za nim we względnie bezpiecznej odległości.
Na ich twarzach malował się niepokój.
Nagle Gillespie gwałtownym szarpnięciem zatrzymał fotel.
— Kto tam znowu gapi się bezmyślnie w okno? — krzyknął.
Ktoś wyjąkał, że to młody Kildare.
— Dawać go tu! Kildare! Kildare! — zawołał Gillespie.
Młody doktor ani drgnął.
— Rozmarzył się. Myśli, że najbliższy człowiek jest tysiące mil stąd, za błękitnym morzem. Ruszcie się po niego, któryś z was.
82
Kildare uświadomił sobie nagle, że jest przedmiotem zainteresowania. Odwrócił się wolno.
— Chodź tu zaraz! — ryknął Gillespie.
Kildare posłuchał od razu.
— Oto człowiek z wyjątkowym darem obserwacji. Oto wybitny umysł medyczny — krzyknął Gillespie. — Zgadza się, Kildare?
— Obawiam się, że nie jestem nikim wyjątkowym, panie doktorze.
— Tak? Nikim wyjątkowym? — szalał Gillespie. — To po jakiego diabła usiłujesz wykształcić się na diagnostę?
Kildare patrzył na zniszczoną, gniewną, wykrzywioną złośliwie twarz, zdając sobie sprawę z ironicznych uśmiechów pozostałych lekarzy. W zadawaniu cierpienia personelowi szpitala Gillespie osiągnął niemal taką samą perfekcję, jak w łagodzeniu dolegliwości pacjentów. Bezmyślność, jaką niesie rutyna, drobne pomyłki, od których nie ustrzeże się przeciętnie zdolny lekarz, były dla jego genialnego umysłu zbrodniami nie do wybaczenia i całe życie toczył z nimi bezlitosną walkę. Nie potrafił zrezygnować z tej gry, chociaż z góry wiedział, że nie zdoła wygrać.
— Dlaczego nie powiedziałeś mi od razu — ciągnął Gillespie — że uczenie ciebie nie ma sensu?
— Być może byłem głupcem — odpowiedział Kildare. — Ale nawet głupcowi wolno mieć nadzieję.
Gillespie zwrócił się do zebranej przy nim grupy.
— Nasz przyjaciel Kildare postanowił zostać dobrym samarytaninem. Przyjmuje teraz pacjentów w jednym z naszych ambulatoriów, ale to dla niego za mało. Musi wymykać się, pozostawiając całą poczekalnię niemowląt wijących się w ataku kolki, staruszek pokręconych przez reumatyzm, chorych na serce walczących o każdy łyk powietrza... to za mało dla naszego szlachetnego doktora Kildare'a. Musi zakradać się w jakieś tajemnicze miejsca, wyciągać kryminalistów z zakazanych melin, leczyć ich potajemnie i nie uwzględniać ich nazwisk w sprawozdaniach... Oto nasz tajemniczy wybawca! Pod tym imieniem będą go znali w piekle!
83
Na powszechny śmiech Kildare zareagował milczeniem. Gdy stał tak, wytrzymując bez spuszczania wzroku złośliwości starego doktora, przypomniało mu się, jak w ten sam sposób, patrząc mu prosto w oczy, z zaczerwienioną twarzą, znosiła jego ironiczne wyrzuty pielęgniarka w laboratorium. W cierpieniu, które teraz sam musiał znosić, dojrzał jakąś gorzką sprawiedliwość.
— Uciekajcie stąd, wszyscy — krzyknął Gillespie. — Molly, dlaczego chowasz się po kątach?
Zbliżyła się do niego, gdy inni odchodzili spiesznie.
— O co chodzi, Molly? — zapytał już spokojniej.
— Czy pan chce, żeby ten biedak do reszty stracił głowę? — odpowiedziała.
— Stracił głowę! Też coś! Jeśli w ogóle ma cokolwiek w tej głowie, to parę ciosów powinno tylko poustawiać tam wszystko jak należy. A jeśli nie ma, to awantura zrobi mu dobrze na krążenie...
— Albo złamie mu serce — dokończyła.
— Jego serca nikt nie potrafi złamać... a przynajmniej żaden mężczyzna — stwierdził doktor. — Widziałaś, jak prosto trzymał głowę? Można chłostać go słowami jak maczugą, a on i tak się nie ugnie. Nie, Molly, nie mieszaj się do męskich spraw. Dobremu koniowi nie zaszkodzi ostroga. Pozwól, że zajmę się chłopakiem po swojemu. Powiedz mi lepiej coś o dziewczynie. Rozmawiałaś z nią?
— O pogodzie — odpowiedziała Molly.
— O czym? — krzyknął Gillespie.
— To wszystko, co mogłam z niej wydobyć.
— Bzdura! Tłuszcz rzucił ci się na mózg! Nie mogłaś jej jakoś podejść? Jest dla ciebie za sprytna?
— Kobieta, która podjęła decyzję, jest za sprytna dla samego diabła — powiedziała Molly.
— Jaką znowu decyzję? — zapytał doktor.
— Dotyczącą Kildare'a.
— Kocha go?
— Nie wiem. Ale jest dla niej świętością i nie ma ochoty rozmawiać o nim z byle profanem.
— Czy to znaczy, że na nic nam się nie przyda?
— Na pewno nie będzie go szpiegować, świadomie czy nieświadomie — stwierdziła Molly.
84
— Z takimi łapami jak twoje powinnaś przełamać ją na pół i zobaczyć, co w niej siedzi.
— A jak tobie z nią poszło? — odparowała Molly.
— Bezmyślność i upór! Cały ten cholerny kraj jest pełen młodości i głupoty — poskarżył się Gillespie.
Kildare, który zdążył już wrócić do sypialni, przechadzał się tam i z powrotem, trzymając w ręku nierozpieczętowany list od Beatrice Raymond. Jego współlokator, Tom Collins, obserwował przesuwającą się sylwetkę przyjaciela ze smutkiem i współczuciem.
— Jimmy, stary — zaczął. — Tutaj nie musisz silić się na uśmiech. Nikogo nie oszukasz. To znowu Gillespie, prawda? Kiedy wreszcie ten stary czort zostawi cię w spokoju? Zmieszał cię z błotem, wylał z roboty i jeszcze mu mało?
— Mylisz się — uciął krótko Kildare.
Tom Collins wytrzeszczył oczy.
— Boże święty, czy ty jeszcze masz ochotę go bronić?
— Nie może się opanować, kiedy mnie widzi — powiedział Kildare. — Przypominam mu jego dawne nadzieje, które zawiodły. Staram się nie wchodzić mu w drogę, ale czasami spotykamy się przypadkiem.
— Będzie się smażył w piekle dodatkowe tysiąc lat za to, co ci zrobił — zawyrokował Tom Collins. — Przeczytaj list i rozchmurz się. Czy to od tej twojej dziewczyny z Dartford? Gdzie masz jej zdjęcie, to które zawsze stało na szafce nocnej?
— Zaraz — powiedział Kildare. — O, jest tutaj. Musiało spaść.
Zdjęcie leżało na podłodze za biurkiem. Postawił je z powrotem na miejsce, spojrzał na wizerunek dziewczyny i rozciął kopertę.
Kochany Jimmy!
Czy wiesz, jak to już długo trwa? Ponad sześć tygodni. Dla mnie to bardzo długo. Twój czas płynie jednym ciągiem, ale mój jest cały poszatkowany. Listonosz przychodzi rano, potem można jeszcze czekać na popołudniową pocztę, ale później muszę przetrwać ciągnący się leniwie wieczór i
85
przeraźliwie długą noc, zanim wreszcie nadejdzie kolejna szansa na wiadomość od Ciebie.
Czy rozumiesz, jak się czuję? Czasami myślę, że już dłużej tego nie zniosę. Wiem, jak bardzo martwi Cię to, że do mnie nie napisałeś. Pocieszasz się, że kiedy wreszcie się za to zabierzesz, napiszesz długi, wspaniały list, ale nigdy nie możesz znaleźć czasu. Nie chcesz sprawić mi bólu i wiem, że nienawidzisz samego siebie za to, że jesteś dla mnie niedobry.
Prawda wygląda tak, kochany Jimmy, że niezbyt ci na mnie zależy. To ja doprowadziłam do tych zaręczyn. Związałam Cię ze sobą tak silnie, że nie mogłeś zerwać ze mną bez okazania się brutalnym, więc po prostu się poddałeś.
Teraz, kiedy stało się to dla mnie jasne, zwracam Ci wolność, abyś mógł oddać się bez przeszkód swojej pracy. Powtarzam sobie, że być może nadejdzie dzień, kiedy nie będziesz już tak zapracowany i wtedy przypomnisz sobie o mnie, oczywiście, jeżeli oboje będziemy wówczas wolni. Nie znajdziesz łez na tej kartce i nie ma ich także na mojej twarzy, więc sądzę, że także i dla mnie nie jest to zbyt wielka tragedia. Czuję się bardzo mądra i dojrzała, jakbym była czymś w rodzaju świętej męczennicy.
Beatrice.
Kildare złożył starannie list.
— Następny cios, co? — zapytał Tom Collins. — Z dziewczynami tak zawsze. Kiedy człowiek i tak już pada na twarz, to one właśnie wtedy muszą podstawić mu nogę.
Kildare wyruszył do ambulatorium z głębokim poczuciem straty. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ominęło go coś niezwykle cennego. Jednak i list, i poranne brutalne potraktowanie przez Gillespiego sprawiły, że całe jego życie skupiło się jak soczewka w jednym punkcie. Gdyby nawet cały jego świat runął, pozostawała mu jeszcze Rosalie. Wystarczyło chwilę o niej pomyśleć, aby poczucie nieszczęścia pierzchło, odegnane jednym dumnym gestem. Gdy mijał bar Sullivana, Mike kupował właśnie gazetę na stoisku Joe Garibaldiego.
Obydwaj zauważyli Kildare'a.
— Uważaj na to wejście, Joe — poprosił Mike. — I jakby jakaś ruda dziewucha miała ochotę odwiedzić doktora, skocz do mnie do baru i daj mi znać, jeśli się tylko da.
— Nic prostszego — powiedział Joe. — Rudej trudno nie zauważyć.
W poradni nie zebrał się jeszcze zwykły tłumek pacjentów i Kildare mógł spokojnie porozmawiać z Mary Lamont.
— Podejrzewam, że Gillespie jak zwykle poprosił o raport?
— Tak — odparła dziewczyna. — Chciał się dowiedzieć, czy opuszczał pan laboratorium.
— Siostra oczywiście nie skłamała — stwierdził Kildare.
— Powiedziałam, że pan wychodził.
— I na jak długo?
— Tak.
— Pytał jeszcze o coś?
— Chciał, żebym mu dała pańską torbę.
Kildare zadrżał. Kiedy przypomniał sobie, co zawierała torba, zrozumiał, że żadne zakamarki jego sumienia nie ostoją się przed bezlitosnym wzrokiem Gillespiego.
— Oczywiście siostra mu ją oddała?
— Polecił mi pan jedynie wysterylizować narzędzia.
— Czy to znaczy, że siostra nie oddała mu torby?
— Nie, panie doktorze. Torba nie jest własnością szpitala.
— Zaraz, zaraz. Gillespie nie pozwoliłby sobie na to. Musiał w końcu ją dostać.
— Nie, panie doktorze.
Kildare spojrzał na nią ze zdziwieniem. Wydawało mu się, że z trudem wytrzymuje jego wzrok, prawie jakby przyłapał ją na kłamstwie.
— Siostra nie chce chyba powiedzieć — zaczął wolno — że nie ustąpiła wielkiemu Gillespiemu?
— Nie mogłam spełnić jego życzenia.
— To najdziwniejsza rzecz, jaką w życiu słyszałem. A on co na to, nie wpadł w szał?
— Wpadł, panie doktorze. Przy okazji, znalazłam to w pańskiej torbie.
87
Podała mu niewielki, ciężki przedmiot o nieregularnym kształcie, starannie owinięty w chusteczkę. Wrażliwe palce lekarza rozpoznały ów przedmiot, jeszcze zanim rozplatał węzeł. Mary Lamont zajęła się nagle bardzo gorliwie myciem zlewu w odległym kącie.
Rozwiązał chusteczkę i poczuł ledwie uchwytną woń perfum. Nie był to ten odurzający zapach, który otaczał Rosalie, przypominał bardziej świeży aromat, jaki pozostawia na skórze dobrego gatunku mydło. Po dłoni lekarza potoczyła się nieszczęsna kula, którą wydobył z ciała Nicka. Pomyślał, że musiał stracić na chwilę resztki rozsądku, żeby wrzucić to do torby.
— Siostra wie, że rany postrzałowe muszą być zgłaszane na policję? — zapytał.
Mary Lamont skinęła głową.
— Jeśli tego nie zrobimy, siostra też może mieć kłopoty.
— Kłopoty? — powtórzyła dziewczyna.
— I jeszcze jedno — powiedział z przejęciem Kildare. — Jest siostra świetna. Bije siostra na głowę wszystkie, z którymi pracowałem do tej pory.
Stała zupełnie oszołomiona tym nieoczekiwanym potokiem komplementów. Kildare przyjrzał się jej uważnie, jakby widział ją po raz pierwszy.
— Siostra nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, kim jest. Myśli siostra, że inni są tacy sami, ale to nieprawda. Pewnego dnia — dodał — będę musiał siostrę jej samej przedstawić.
Zaśmiali się nienaturalnie. Poczuli się skrępowani tym, co narodziło się między nimi, a czego żadne z nich nie umiało nazwać. Oboje otrzymali coś wartościowego, nic jednocześnie nie tracąc.
Mniej więcej godzinę później w barze Mike'a pojawił się Joe Garibaldi.
— Jakaś elegancka rudowłosa dziewucha właśnie weszła do doktora — poinformował.
— Bardzo elegancka? — zapytał Mike.
— Jak aktorka w teatrze — potwierdził Joe.
Mike poszedł na zaplecze i zadzwonił do szpitala. Połączył się z Weymanem.
88
— Pracujesz? — zapytał.
— Mogę się zwolnić — powiedział Weyman.
— Jakiś wysztafirowany rudzielec wszedł właśnie z dumną miną do doktora i nasza w tym głowa, żeby trochę spuścił z tonu.
Weyman pojawił się w mgnieniu oka.
— Wejdziemy głównym wejściem — powiedział Mike. — Doktor nie lubi, kiedy ładujemy mu się przez boczne drzwi, gdy przyjmuje pacjentów.
Wyszli z baru i skierowali się ku wejściu.
— Zakręciło ci się w głowie, prawie zemdlałeś i ja cię tu przyniosłem — wymysłu na poczekaniu Mike. — Dlatego potrzebujemy doktora.
W poradni było z pół tuzina pacjentów, siostra Lamont bandażowała skręconą kostkę. W tylnym pokoju rudowłosa dziewczyna rozmawiała z Kildare'em.
— To ona — szepnął Mike, nie odrywając wzroku od dziewczyny.
— Rosalie — powiedział osłupiały Weyman.
— Ona go już urządzi! — jęknął Mike.
— Patrz, patrz, jak sączy w niego ten swój uśmiech, a on to bierze za dobrą monetę — zauważył Weyman. — Patrz, jak to jej niby palec zawiązuje. Jakby ktokolwiek dał się na to nabrać!
— Czekałam na ciebie wczoraj wieczorem — mówiła tymczasem dziewczyna do Kildare'a. — Czekałam i czekałam, ale nie przyszedłeś.
— Przepraszam — usprawiedliwiał się Kildare. — Nie mogłem wyjść. Jak się czuje Nick?
— Nie może się ciebie doczekać. On cię uwielbia, Jimmy. Nie może znaleźć słów, gdy o tobie mówi.
— Musimy jak najszybciej wyciągnąć go z tej piwnicy — powiedział Kildare. — Chociaż nawet w tej norze nie jest z nim tak źle. Będziesz tam dziś wieczorem, Rosalie? Powiedzmy, koło siódmej?
— Będę. A potem, Jimmy, pojedziemy do mnie na kolację. Usmażę ci befsztyk.
— Jak smażysz befsztyki?
— Tak, jak to lubią ludożercy — odparła Rosalie. — A
89
potem opowiem ci o moich planach; mam tysiące planów. Czy muszę już iść?
— Niestety — powiedział Kildare.
— Wyrzuć mnie.
— Zejdź mi z oczu! — powiedział z uśmiechem Kildare.
— Wspaniałe — zachwyciła się Rosalie. — Będziesz u Nicka o siódmej?
— Będę.
— Nie każesz mi czekać ani minuty?
— Ani pół minuty.
— Wczoraj wieczorem umierałam ze strachu. Wciąż myślałam, że coś ci się stało. Nie pozwolisz, żeby coś ci się stało, prawda, Jimmy? Oczywiście, oprócz samych przyjemnych rzeczy. Do widzenia, kochanie!
Gdy szła przez poczekalnię, poczuła na sobie lekko drwiące spojrzenie pielęgniarki.
— Mam nadzieję, że doktor poradził coś na ten ból — powiedziała uprzejmie siostra Lamont.
— Na co? — spytała zaskoczona Rosalie. Spojrzała na zabandażowany palec, zaśmiała się i powiedziała: — Do widzenia, panno Lamont.
XIII. W CENTRUM DOWODZENIA
Gdy Rosalie wyszła na ulicę, zastąpił jej drogę czerwony z wściekłości Mike.
— Cześć, Mike — powitała go. — Co słychać?
— Słuchaj, siostro. Mam ci coś do powiedzenia.
— Coś o polityce? — zainteresowała się uprzejmie Rosalie.
— Tak. Zostaw doktora.
Zatrzymała się i spojrzała gniewnie na Mike'a.
— Widziałam, jak szpiegowałeś w ambulatorium — powiedziała. — Co, dużo zobaczyłeś?
— Dosyć — stwierdził lakonicznie Mike. — Powtarzam jeszcze raz: zostaw doktora.
— A jeśli nie?
— To pogadasz z Sullivanem.
— Nie nasłałbyś chyba wielkiego Sullivana na biedną dziewczynę? — powiedziała Rosalie.
— Nie utrudniaj, Rosalie. Ze mną i tak nie wygrasz. Za dużo o tobie wiem.
— I co z tego?
— Czego chcesz od doktora?
— Skręciłam palec — odpowiedziała, wskazując na bandaż.
— Akurat ci wierzę. Czego chcesz od doktora?
— Co cię obchodzi biedny stażysta bez grosza przy duszy?
— Tak? — zapytał Mike. — On obchodzi nas wszystkich. Pogadaj z kim chcesz w dzielnicy, a powie ci, co to za facet.
91
Ale tobie nawet nie trzeba mówić. Sama wiesz.
— Jesteś pewien?
— Jasne, że wiesz. Połapałaś się, kto to jest i chcesz go zdobyć.
— Oszalałeś — stwierdziła dziewczyna.
— Przyszedł ci do głowy genialny pomysł. Małżeństwo.
— Nic podobnego. A zresztą, co cię to wszystko... Nie, to jakieś bzdury, Mike. Czego ty w ogóle ode mnie chcesz? Co ja ci takiego zrobiłam?
— Możesz sobie darować te łzy — powiedział Mike. — Na mnie to nie działa.
— Nie mam zamiaru płakać. Chcę tylko, żebyś pozwolił mi coś wytłumaczyć.
— O to właśnie chodzi, żebyś ty wytłumaczyła mi parę spraw. Na przykład, co doktor wie o tobie.
— Co masz na myśli? — zapytała Rosalie.
— Wiesz doskonale.
— Daj mi wreszcie coś powiedzieć.
— A czy ja ci zabraniam?
— Mike, wpadnijmy na chwilę do baru Pete'a. Ja stawiam.
— Dlaczego mielibyśmy rozmawiać akurat tam?
— Mike, daj mi szansę, proszę cię.
— Właśnie masz szansę. Tu i teraz. Gadaj! Czy Kildare wie o tych innych?
— Wiem, że ludzie o mnie mówią, ale ja wcale nie jestem taka...
— Tak? A skąd ten kawał futra wokół twojej szyi?
— Mam go już prawie rok. Proszę cię, Mike, kochany!
— Będę bardzo kochany — powiedział Mike — jeśli odczepisz się od doktora.
— Czy pozwolisz mi wreszcie wytłumaczyć? Niczego od niego nie chcę. Jest biedny.
— Tak, to właśnie jedyna rzecz, która mnie dziwi.
Wykorzystała natychmiast to wyznanie.
— Sam widzisz, niczego nie mogę od niego dostać! Mogę tylko dawać. Mam zamiar dawać, dawać i dawać.
— Już to widzę.
92
— Naprawdę. Zacznę czytać. Nauczę się pielęgniarstwa. Wiesz, Mike, ja umiem gotować i szyć, matka mnie nauczyła.
— Czego jeszcze cię nauczyła? Rosalie, on jest naiwnym szczeniakiem. Na niczym się nie zna. Myśli, że każdy, kto się śmieje, jest porządnym człowiekiem, a jeśli ktoś się nie śmieje, to jest chory i on go wyleczy!
— Wiem — przyznała Rosalie.
— I tak ci się nie uda. Jeśli tylko zbliżysz się do doktora, Weyman... znasz Weymana, prawda?
— Tak, znam go.
— Słuchaj, dziecko, jeśli tkniesz doktora, Weyman dostanie szału. Rozszarpie cię na strzępy.
— Wiem — powiedziała Rosalie.
— Słabo ci?
— Tak, bardzo słabo.
— Oprzyj się na mnie i idź wolno. Przykro mi, Rosalie, ale jak tylko zobaczę doktora, powiem mu wszystko o tobie.
— Nie!
— Co ci to szkodzi? I tak prędzej czy później się dowie.
— Dopiero, kiedy będzie mój. Będę kochała go tak bardzo, że nie zechce mnie rzucić. Nie będzie umiał być szczęśliwy beze mnie.
— Może i masz rację — stwierdził Mike. — Ale lepiej złamać mu serce, niż pozwolić, żeby wpadł w twoje sidła.
— Dlaczego tak mówisz? Nie wierzysz, że mogę się zmienić?
— Akurat. Znam ciebie i tobie podobne. To jest jak narkotyk. Potraficie żyć jak anioły przez rok czy dwa, a potem wszystko się załamuje. Ty możesz robić co chcesz, ale tu chodzi o Kildare'a.
— Tak — przyznała, jakby nagle wyczerpał jej się zapas argumentów. — Mike, nie rań mi serca. Wysłuchaj mnie, błagam. Mike, a jeśli nie wyjdę za niego? Nic nie będzie go na stałe ze mną wiązało. Tak będzie w porządku, prawda?
— To już brzmi lepiej, ale to też niemożliwe.
— Nie będzie żadnych plotek. Każdy, kto zobaczy nas razem, zrozumie, jak bardzo go kocham i nikt nas nie potępi. Tylko na krótki czas.
93
— Słuchaj, Rosalie. Powiem wprost — i będzie to wszystko, co mam ci do powiedzenia, zanim pójdę porozmawiać z doktorem. Jeśli już raz cokolwiek między wami zajdzie, on cię nie zostawi. Wiesz to doskonale.
— Nie wiem, Mike, błagam...
— W głębi serca wiesz, że mam rację. Kiedy znowu zaczniesz się staczać, pójdzie za tobą, żeby cię ratować. Widziałem już paru takich. Nie ma ich wielu, ale znam ten typ. Szlachetni głupcy.
— Mike, daj mi szansę!
— Zostaw mnie!
— Co za Weyman? — pytał Gillespie. — Co? Kierowca karetki? Po co mi karetka?... Zaraz. Już pamiętam. Niech tu przyjdzie, natychmiast!
Pielęgniarka wpuściła Weymana. Stanął nieco zażenowany, z czapką w ręku.
— Podobno chciałeś się ze mną widzieć. Po co?
— Chodzi o doktora, proszę pana — powiedział Weyman.
— Jakiego doktora? — warknął Gillespie.
— Doktora Kildare'a, proszę pana. Chłopaki mówią o nim po prostu doktor, bo często go spotykamy. Widzieliśmy go przy pracy.
— A przy czym widzieliście innych? W porządku, w porządku. Co z tym Kildare'em?
— Ta ruda, panie doktorze.
— Ruda? Kildare? A, ta dziewczyna, o której mówiłem. I co, znalazłeś ją?
— To nic dobrego. Jej brata, Nicka, ścigają za zabójstwo Bowlera Smitha.
— Jakie znowu zabójstwo?
— Facet nazwiskiem Bowler Smith — ludzie mówili, że kręcił się koło tej rudej Rosalie. Niektórzy słyszeli nawet, jak Nick szalał i groził, że mu coś zrobi. Parę dni temu Nick wyszedł za nim z jednej speluny na ulicę. Ludzie usłyszeli strzały i wybiegli z baru. Smith leżał martwy. Znaleźli ślad krwi,
94
poszli za nim, ale chłopak wsiąkł. To brat tej Rosalie.
— I Kildare stracił głowę dla tej dziewczyny?
— Wpadł po uszy.
— Dlaczego znosisz mi tu brudne plotki z całej dzielnicy? — ryknął nieoczekiwanie Gillespie. — Nie jestem ojcem chrzestnym Kildare'a! Wynoś się!
Weyman zniknął.
Pozostawiony sam sobie Gillespie pochylił głowę i zagłębił się mocniej W fotel. Uderzył w poręcz, jakby chciał przekląć ten symbol starości i niedołęstwa. W przypływie niecierpliwości dźwignął się gwałtownym ruchem na nogi i ruszył niepewnym krokiem do szafy w kącie pokoju. Wyjął z niej palto i wsunął ręce w rękawy. Zdjął z półki kapelusz i wcisnął go na głowę. Siły, których dostarczył mu gwałtowny wybuch wściekłości, wyczerpały się jednak, nim zdołał przekroczyć próg gabinetu.
Postawił zaledwie jeden krok w stronę drzwi, gdy ugięły się pod nim nogi i padł bezwładnie na twarz. Natychmiast rozległo się pukanie. Doktor rzucił się na podłodze. Gdy pukanie powtórzyło się, spojrzał na drzwi w ataku paniki.
Strach pomógł mu zebrać siły. Chwycił poręcz wózka, ale gdy tylko spróbował się podnieść, poślizgnął się i znowu upadł. Ciężar padającego ciała przewrócił wózek i odepchnął go w przeciwległy koniec pokoju.
Poczołgał się tam z zaciśniętymi zębami, ciągnąc za sobą bezwładną nogę. Kolejne, tym razem głośniejsze i bardziej natarczywe, uderzenie w drzwi podziałało na niego jak bat na konia. Tym razem zdołał podciągnąć się na siedzenie.
Nie zdążył jeszcze usiąść wygodnie, gdy drzwi otworzyły się i do gabinetu zajrzała przerażona pielęgniarka.
— Panie doktorze, wydawało mi się, że słyszałam upadek.
— Słyszałaś! — krzyczał Gillespie. — Słyszałaś upadek zdrowego rozsądku w tej instytucji! Słyszałaś, jak runął na twarz! Po co wpychasz nos tam, gdzie cię nikt nie prosi? Czy naprawdę człowiek nie może już na chwilę zmrużyć oka,
95
żeby ktoś nie zdemolował mu drzwi?
— Przepraszam, panie doktorze — wyjąkała pielęgniarka, ale jej ciekawość była silniejsza niż strach.
Nie mogła oderwać wzroku od zgniecionego kapelusza na głowie starego diagnosty i od palta, które miał na sobie.
Podchwycił jej spojrzenie i zrozumiał, co miała na myśli.
— Wystarczyłaby odrobina zdrowego rozsądku, żeby wpaść na to, że w szpitalu powinno być ciepło! — ryknął. — Musiałem włożyć płaszcz, żeby nie dostać zapalenia płuc! Wynoś się!
— Tak jest, panie doktorze — odpowiedziała pielęgniarka i wybiegła, jak mogła najszybciej.
XIV. ICH TRZECH I DZIEWCZYNA
Jakiś czas później Mike wstąpił do poradni Kildare'a i nie ujrzał tam ani jednego pacjenta.
— Dali panu przerwę na oddech — zażartował. — Zajdzie pan do mnie na piwo?
— Nie mogę, Mike.
— O co panu chodzi? Rób, człowieku, co ci każą i nie kłóć się ze starszymi. Chodźmy, doktorze. Właśnie otworzyłem nową beczułkę. Trzeba spuścić z niej galon piany, zanim zabiorę się do nalewania kufli, tyle w niej życia.
Kildare odwrócił się do Mary Lamont.
— Gdyby ktoś przyszedł, zastukam w drzwi baru, panie doktorze.
Obaj mężczyźni zniknęli w bocznych drzwiach.
— Nie przeszkadza panu, że chłopaki opowiadają, jak to pan doktor odchodzi od zmysłów przez jakiegoś rudzielca? — rzucił od niechcenia nachylony nad kuflem Mike.
— Rudzielca? — zdziwił się Kildare. — Nie znam żadnego rudzielca.
Mike wytrzeszczył oczy ze zdumienia. Doktor kłamał. Barman nalał sobie duży kieliszek whisky i wychylił go jednym haustem. Na chwilę odebrało mu oddech, przełknął ślinę, zamrugał i wreszcie odzyskał głos.
— Nie zna pan żadnej rudej? Rosalie też pan nie zna?
— Rosalie? — powtórzył Kildare, natychmiast zmieniając się na twarzy. — A o co chodzi?
97
Surowość w jego głosie zbiła z tropu barmana.
— Nic złego nie miałem na myśli — zapewnił. — Po prostu zauważyłem u pana taką niezłą rudą.
— Ona nie jest ruda — powiedział Kildare.
— Ona nie jest... A jaka niby jest?
— Gdy przyjrzeć się jej włosom w świetle, nabierają głębokiej, złotej barwy.
— Tak, bardzo głębokiej — stwierdził Mike. — Znałem Rosalie od małego, gdy była jeszcze śmiesznym berbeciem, a potem długonogim podlotkiem; znam ją jako... znam ją teraz i zawsze byłem zdania, że jest ruda.
— Naprawdę? — zapytał z uśmiechem zdziwiony Kildare. — No cóż, Mike, tak już jest, że trudno przychodzi nam zmieniać raz ustalone opinie, nawet jeśli już nie odpowiadają faktom.
— Co też pan chce przez to powiedzieć? — zapytał Mike.
Kildare podniósł głowę, a sądząc po jego uśmiechu, oczami duszy oglądał widok o wiele bardziej atrakcyjny niż czerwona twarz Mike'a.
— Chcę powiedzieć, że niektóre brzydkie kaczątka zamieniają się w łabędzie — wyjaśnił.
— A, o to chodzi? To niechże pan zrozumie, że istnieją też różne paskudne kaczątka ustrojone w łabędzie piórka.
— A więc od dawna znasz Rosalie? — Kildare wyglądał, jakby w ogóle nie słyszał ostatnich słów.
— Nie było to trudne, jeśli rozumie pan, o co mi chodzi.
— O, tak! — zapalił się Kildare. — Wystarczy, że człowiek raz ją usłyszy i już wie, że ma do czynienia z kimś wyjątkowym.
— Tak, tak, proszę pana, jedno czy dwa słówka z ust Rosalie i już wszystkie chłopaki rozumieją, o co jej chodzi — zadał kolejny cios Mike, po czym przymrużył oczy w oczekiwaniu na efekt.
Kildare skinął bezmyślnie głową. Nie przestawał się uśmiechać, a jego rozmarzone spojrzenie zatopione było w proroczej wizji przyszłych, szczęśliwych dni.
— Rozumiem — powiedział.
98
— Jest pan pewien? — zapytał Mike.
— Oczywiście — przytaknął Kildare. — Istnieje pewien rodzaj piękna tak ciepły, autentyczny i ludzki, że dostrzegamy je od pierwszego wejrzenia, daje nam ono niewyobrażalne szczęście, które przepełnia nas tak bardzo, że zaczynamy się śmiać. Spojrzałem na Rosalie i tak właśnie się poczułem.
— Doprawdy? — rzucił ponuro Mike, marszcząc brwi i spuszczając wzrok.
— Ale opowiedz mi o jej dzieciństwie — poprosił Kildare.
— Nie zdarzył się ani jeden skandal w tej dzielnicy, żeby ona nie była weń wmieszana — stwierdził autorytatywnie Mike.
— Byłoby dla mnie dziwne — powiedział niezrażony Kildare — gdyby ludzie mogli tak normalnie żyć i spełniać swoje prozaiczne obowiązki, mając w zasięgu wzroku kogoś takiego jak Rosalie. Dziwiłbym się też, gdyby o niej nie rozmawiali.
— Rozmawiają o niej aż za dużo. Chce pan wiedzieć, co mówią?
— Powiedz mi, Mike. Tak, oczywiście że chcę wiedzieć.
— Mówią — oświadczył Mike, robiąc pauzę dla zwiększenia efektu — że to kobieta lekka.
— Oczywiście — zgodził się Kildare. — Jest tak lekka i beztroska, jak wiejący wietrzyk. Powiedz mi o niej coś jeszcze.
— Właśnie próbuję! — krzyknął z rozpaczą Mike. — Ale co bym nie powiedział, to pan i tak nic nie zrozumie!
Rozległo się gwałtowne stukanie w boczne drzwi i Kildare, szybko kończąc piwo, ruszył ku wyjściu. Mike poruszał ustami, jakby próbował odzyskać utracony nagle głos. Wreszcie krzyknął:
— Doktorze!
— Słucham? — odwrócił się Kildare.
— Mogę określić ją panu jednym słowem! — wypalił Mike.
— Potrafisz opisać Rosalie jednym słowem? A więc jesteś wielkim poetą, Mike! — roześmiał się Kildare.
99
— To słowo brzmi... ona jest... ona nie jest taka, jak pan myśli!
— I to właśnie miałeś ochotę mi powiedzieć? — zapytał Kildare, wciąż się uśmiechając. — Ależ wiem to doskonale! Wiem, że jest piękniejsza i szlachetniejsza od każdej z moich myśli!
Kiedy doktor zniknął w drzwiach ambulatorium, oniemiały Mike patrzył za nim jeszcze przez chwilę, po czym machnął ręką i sięgnął po butelkę whisky. Do baru wszedł zdenerwowany Weyman.
— Nalej podwójną — powiedział. — Ten stary, zgorzkniały wieprz Gillespie nawet nie kiwnie palcem, żeby otworzyć oczy doktorowi.
— Jemu już nikt nie otworzy oczu — stwierdził ponuro Mike. — On już chyba stracił i oczy, i mózg. Siedziałem tu z nim i wykładałem mu wszystko łopatą, a on brał to za dobrą monetę. Każdą garść nawozu, jaką mu rzuciłem, przekształcał mi na oczach w ogrodowy kwiat.
O siódmej wieczorem, tuż po zamknięciu poradni, Kildare stanął przed znajomą werandą opuszczonego domu i usłyszał szybkie, zadyszane: „Kto tam?”
— Cześć, Red — powiedział. — Nie poznałeś mnie?
— Niby tak, ale baliśmy się, że to może być ktoś inny — wyznał Red. — Kręci się tu ostatnio ten gość, co to chodzi po cywilnemu i węszy wszędzie, ten co śpiewa w kwartecie Mike'a, detektyw Flaherty. No, ale tym razem to pan, doktorze — odetchnął z widoczną ulgą.
— Sądzisz, że Flaherty coś podejrzewa?
— On zawsze coś podejrzewa. Nie ufa nikomu, nie opłaca mu się.
— Rosalie jest na dole z Nickiem?
— Rosalie? Była, ale już poszła.
— Była i poszła? — powtórzył zaskoczony Kildare. — Zejdziesz ze mną?
— Nie, posiedzę tu i popilnuję. Coś mi za mocno ten Flaherty chodzi po głowie.
Kildare zapalił latarkę i zszedł do piwnicy. Zastał Nicka czytającego przy świetle latarni. Jego stan poprawiał się w
100
oczach. Odłożył czasopismo i odezwał się:
— Zawsze poznaję pana kroki, doktorze. Takie szybkie i delikatne, jakby pan gdzieś bardzo się spóźnił i nie chciał nikogo obudzić.
— Wyglądasz o wiele lepiej niż ostatnim razem.
— Tkwię tu jeszcze tylko dlatego, że pan mi każe.
Kildare obejrzał ranę i zmienił opatrunek.
— Kiedy wreszcie staniesz na nogi, oddasz się w ręce prawa jak człowiek honoru, czy umkniesz gdzieś cichaczem? — zapytał.
— A jaką szansę mam wobec prawa? — podniósł głos Nick. — Niech pan pomyśli: wszyscy słyszą, jak klnę Bowlera Smitha w żywe oczy i wiedzą, że mam powód, by go nienawidzić. Zaczyna się strzelanina, ludzie wybiegają na ulicę, znajdują trupa Bowlera i ktoś zauważa, jak ja stamtąd pryskam. To wystarczy, żeby mnie posłać na krzesło.
— Dlaczego nienawidziłeś Bowlera Smitha?
— Pozwalał sobie na różne komentarze...
— Jakie komentarze, Nick?
— Chodziło o Rosalie... Panie doktorze, ten Bowler to był ostatni frajer, nikt po nim nie płakał — mówił Nick, wyraźnie rozdrażniony pytaniem.
— Co naprawdę wydarzyło się wtedy na ulicy? — zapytał Kildare.
— To pan nie wie? Rosalie panu nie powiedziała? I zrobił pan dla mnie to wszystko nie wiedząc, czy jestem przyzwoitym facetem, czy mordercą?
— Wiem, że jesteś przyzwoitym facetem — powiedział Kildare.
Nick podniósł wzrok na doktora i zarumienił się.
— Powiem wszystko jak na spowiedzi. Spotkałem Bowlera. Zwymyślałem go i zagroziłem, że jeśli sam nie zamknie gęby, to mu w tym pomogę. Było to w barze Joego Addisona. Bowler wyszedł, a ja przypomniałem sobie nagle coś jeszcze, co miałem mu do powiedzenia. Wstałem i poszedłem za nim. Nadeszła akurat ta szara godzina, wie pan, kiedy ciemność prawie już zapadła, ale latarnie jeszcze nie za bardzo zdążyły sobie z nią poradzić.
— Wiem — przytaknął Kildare.
101
— No więc wyszedłem, zawołałem Bowlera i on się odwrócił. Właśnie wtedy pojawił się za mną jakiś gość, wyszedł zza rogu. Strzelił tuż przy moim ramieniu. Bowler padł na twarz. Odskoczyłem, wyciągnąłem rewolwer i właśnie wtedy sam oberwałem. Byłbym już martwy, gdyby kula nie musiała przebić sobie drogi przez tę solidną papierośnicę. Upadłem. Czułem się, jakby ktoś kopnął mnie w klatkę piersiową i jednocześnie walnął w tył głowy. Kiedy przyszedłem do siebie, na ulicy zbierali się już ludzie. Zrozumiałem natychmiast, co się stało i że niedobrze to dla mnie wygląda. Zwlokłem się jakoś i dotarłem tutaj. Tylko Red widział mnie po drodze, ale to za porządny dzieciak, żeby chciał mi zaszkodzić. Jak stanę na nogi, wyślę Reda do szkoły. Zapewnię mu wszystko, od A do Z, aż do końca studiów.
— Świetny pomysł — zgodził się Kildare. Spojrzał na zegarek.
— Wierzy mi pan? — krzyknął Nick, nie mogąc już znieść napięcia.
— Wierzę w każde słowo — zapewnił Kildare. — Myślałem, że Rosalie tu będzie.
— Jest czymś zdenerwowana. Wpadła tu na chwilę i zaraz poszła.
— Co jej się stało? — zapytał Kildare.
— Nie mam pojęcia. Rosalie rzadko się zwierza.
— Gdzie może być?
— Nie wiem, pewnie u siebie.
— Gdyby się tu zjawiła, powiedz, że do niej poszedłem.
— W porządku. A w ogóle to już ostatni raz się tutaj widzimy.
— Ostatni raz?
— Jeśli będzie się pan ciągle tu kręcił, to w końcu gliny pana nakryją i będzie niezły bal.
— Jesteś tego wart, Nick.
— Nie jestem, ale będę.
— Do zobaczenia, Nick.
— Niech mi pan obieca, że pan tu już nie przyjdzie.
— Zobaczymy — powiedział Kildare.
Wyszedł w ciemną noc zatroskany. Powietrze było zimne i czyste, lekko szczypał mróz. Odchylił głowę i dał się ogarnąć
102
orzeźwiającemu uczuciu, że czeka go jeszcze wiele szczęśliwych chwil, jeśli tylko przestanie wracać myślą ku pogrzebanym planom i nadziejom.
Odprowadzał kiedyś Rosalie do domu, więc chociaż nigdy nie był w środku, znał jej adres. Mieszkała na drugim piętrze. Gdy po raz drugi przycisnął dzwonek, szczęknął zamek u bramy. Kildare wszedł do środka. Dotarł do drzwi jej mieszkania, a one uchyliły się i ledwo rozpoznawalny głos Rosalie zapytał:
— Kto tam?
— To ja — powiedział uśmiechnięty Kildare, kładąc dłoń na klamce.
— Nie mogę się z tobą widzieć, Jimmy. Przepraszam, nie mogę — odpowiedziała.
Pchnął drzwi i wszedł do słabo oświetlonego korytarza. Dziewczyna nie okazywała radości. Cofnęła się w milczeniu. Jej twarz była blada i malowało się na niej napięcie, jak u kogoś, kto bardzo cierpi.
— Coś cię gnębi — powiedział Kildare. — Wyrzuć to z siebie.
Potrząsnęła głową bez słowa.
— Czy nie obiecywałaś mi na dziś wieczór wielkiego befsztyka? — zapytał.
— Śmiejesz się ze mnie! — wybuchnęła. — Śmiejesz się ze mnie i gardzisz mną!
— Podejdź tu, żebym mógł ci się przyjrzeć — polecił Kildare.
— Nie chcę — zaprotestowała. — Nie jestem ubrana, Jimmy.
Potargane włosy zburzyły piękny kształt jej głowy, a w słabym świetle rysy jej twarzy wydawały się zamglone jak na poruszonym zdjęciu. Ta nieoczekiwana zmiana w jej wyglądzie ostudziła go trochę.
Mimo to objął ją ramieniem i pociągnął do światła w najbliższym pokoju. Na ścianie wisiało kilka opatrzonych autografami zdjęć aktorów, były też zdjęcia uśmiechniętej Rosalie w artystycznych pozach. Jedno ze zdjęć było zdecydowanie dziełem sztuki, ale Kildare szybko odwrócił od niego wzrok, uważając, że nawet sztuka nie miała prawa pozwalać sobie na tak wiele.
103
W pokoju połyskiwały jaskrawe falbanki, bił blask od różowych abażurów. W powietrzu unosił się zapach ulubionych perfum Rosalie, ale jakoś nie wydawał się on dziś Kildare'owi tak atrakcyjny jak dotychczas.
Rosalie była tak blada, że ledwo mógł na nią patrzeć. Bez makijażu wyglądała jak zachód słońca na czarno-białej fotografii. Nieznacznie odwrócił od niej wzrok, jakby uciekał od rzeczywistości w świat oczekiwań i marzeń.
Wciąż odsuwała się od niego. Poczuł się niezdarnym gamoniem, jakim był w czasach dzieciństwa.
— Jimmy, co ci dzisiaj o mnie powiedziano? — zapytała Rosalie. — Dlaczego nie chcesz o tym rozmawiać?
— Ależ nic mi dziś o tobie nie mówiono — odparł Kildare. — To jest... Nick powiedział, że chyba nie czujesz się dobrze. Aha, był jeszcze Mike.
— Właśnie — szepnęła.
— On cię uwielbia — oświadczył Kildare.
— Mike? Uwielbia mnie? — powtórzyła Rosalie, a przez jej twarz przemknął jakiś dziwny uśmiech.
— To oczywiste. Mówił, że zna cię od dziecka i chciał mi o tobie opowiedzieć.
— I opowiedział? — zapytała.
— Prawdę mówiąc, tak dokładnie go nie słuchałem. Sam zacząłem mówić o tobie. Nie mogłem się powstrzymać.
W jej oczach za jaśniały iskierki, ale wciąż obserwowała go z zapartym tchem, śledząc z niedowierzaniem wyraz jego twarzy.
— Cóż, zdaje się, że to ja cały czas mówiłem — ciągnął Kildare. — Mike w końcu zrezygnował.
— Och, Jimmy — westchnęła dziewczyna.
— A teraz powiedz mi, co ci naprawdę dolega — zażądał. — Ból głowy? Nie zapominaj, że jestem lekarzem.
— Jimmy, Jimmy, niech cię Bóg błogosławi — mówiła.
Ruszyła ku niemu, a on spotkał ją w pół drogi. W domowych pantoflach bez obcasów wydawała się dziwnie mała, ale gdy ją objął, szczęście uniosło ją jak skrzydła ptaka.
104
— Chcę, żebyś coś przemyślała — powiedział Kildare. — Nie mam grosza przy duszy...
— Pieniądze to przekleństwo, ludzie, którzy je zdobywają, stają się nieszczęśliwi!
— Poza tym moja pozycja w szpitalu jest zagrożona, nie wiem nawet, czy pozwolą mi ukończyć staż.
— Sami idioci w tym szpitalu!
— Ale mimo wszystko, Rosalie, czy mogę mieć nadzieję, że zechcesz mnie kiedyś poślubić?
— Tak, tak — zaczęła, ale fala radości po chwili opadła. — Nie, nie pozwolą mi!
— Kto ci nie pozwoli?
— Cały świat będzie przeciwko nam!
— To niech będzie przeklęty — stwierdził Kildare. — A właściwie i tak już jest, więc co nas to jeszcze może obchodzić.
Rosalie przysłoniła dłonią oczy, broniąc się przed wizją przyszłości.
— A więc wyjdziesz za mnie, Rosalie?
— Kochasz mnie, Jimmy?
— Kochanie, co ci przed chwilą powiedziałem?
— Zapomnijmy na chwilę o małżeństwie. Małżeństwo, Jimmy, może być czymś okropnym. Te pęta konwenansu tak szybko stają się nie do zniesienia.
— O czym ty, do licha, mówisz? — zdziwił się Kildare.
— O niczym — powiedziała. — Absolutnie o niczym, jeśli nie masz ochoty słuchać.
XV. ZNÓW W DOMU
Gdy o północy Kildare wrócił do szpitala, zastał w pokoju telegram od ojca:
POTRZEBUJĘ CIĘ KONIECZNIE MAM
NADZIEJĘ ŻE PRZYJEDZIESZ NATYCHMIAST
Starał się wydobyć jak najwięcej znaczenia z tych kilku słów. Gdyby chodziło o matkę, ojciec napisałby „potrzebujemy”. Ale stary doktor pisał jedynie w swoim imieniu, a to budziło o wiele mniejszy niepokój.
Musiał niezwłocznie postarać się o pozwolenie natychmiastowego opuszczenia szpitala. Gabinet doktora Carewa był już zamknięty od sześciu czy siedmiu godzin; pozostawało tylko jedno miejsce, gdzie mógł się udać', i jedna osoba o wystarczającym autorytecie, żeby go zwolnić. Poszedł do Gillespiego.
Poczekalnia wielkiego diagnosty była pusta. Dyżurna pielęgniarka wślizgnęła się do gabinetu, który służył Gillespiemu również za sypialnię i pojawiła się z wiadomością, że Gillespie nie śpi i przyjmie Kildare'a.
Doktor leżał na wpół ubrany, jak zmęczone dziecko, w krzywo naciągniętej, staromodnej, flanelowej nocnej koszuli. Kildare bez pytania wiedział, że nieustanny ból nie pozwala mu zasnąć.
— A oto nasz przyjaciel — rzucił Gillespie znad czytanej książki — który ma w pogardzie ród niewieści. Tak, młodzieniec wybiera kobietę w blasku świec i rychło odkrywa, że zdobywana jest aniołem, a zdobyta szatanem. Nabywa ją za
106
wysoką cenę i widzi, że sprzedał siebie. Niewiasta przyjmie wszystko za dobrą monetę, jeśli wie, że łatwowierność popłaca. Przybiera pozory cnoty, kiedy drży przed zmianą, ale gdy zechce, odda się dyskretnemu złodziejowi. Mocne oskarżenie, co, Kildare?
— Zastanawiam się, czy to nie za proste wciąż udowadniać swoją mądrość kosztem tego, co piękne i szlachetne — odparł Kildare.
— Być może — warknął Gillespie. — Czego tym razem ode mnie chcesz?
— Pamięta pan mojego ojca, panie doktorze?
— Ojca? Ty w ogóle masz ojca?
— Widział pan się z nim tu w szpitalu kilka tygodni temu, panie doktorze.
— Widziałem? A tak — dwuwęglan sodu — już pamiętam. Co u niego słychać?
— Dostałem telegram, że mnie potrzebuje.
— Przesada. Po co komu młody stażysta, który nawet nie jest lekarzem? A może uważasz się za lekarza, Kildare?
— Nie, dopóki nie ukończę stażu internistycznego, panie doktorze.
— Zamierzasz go ukończyć?
— Taką mam nadzieję, panie doktorze.
— Carew ma co do tego pewne wątpliwości. Nie spuszcza z ciebie oka, Kildare, i jestem zmuszony przyznać, że nie jest zadowolony. Oczywiście dla mnie nie ma to żadnego znaczenia.
— Rozumiem, panie doktorze.
— Nie odpowiadaj mi sztywno jak tępy, angielski lokaj. Prawda jest taka, że w każdej chwili możesz stracić miejsce w tym szpitalu. Czy wiesz, co to oznacza?
— Koniec mojej kariery, panie doktorze.
— A co, według ciebie, szpital ma robić ze stażystami, którzy chodzą nie wiadomo gdzie i przetaczają krew nieznanym pacjentom?
— Kto powiedział, że to zrobiłem?
— Miałeś taki zamiar, prawda?
— Odmówiono mi wydania krwi i narzędzi ze szpitala, panie doktorze.
107
— To mnie nie interesuje. Przetoczyłeś krew, prawda?
Kildare milczał.
— Odpowiadaj! — ryknął Gillespie.
— Tak, panie doktorze.
— Kim był pacjent?
Cisza.
— Kto cię przekupił? — zażądał wyjaśnień Gillespie.
W gabinecie znowu zapanowało milczenie. Gillespie uniósł się na łokciu i pogroził Kildare'owi palcem.
— Jaka jest twoja cena? — krzyknął.
— Nie przyjmuję pieniędzy, panie doktorze.
— Są też inne rodzaje łapówek. Samo niebezpieczeństwo jest wystarczającą pokusą, żeby wpakować jakiegoś niedowarzonego idiotę w tarapaty! Nie wspominając już o pochwałach półgłówków, czy uśmiechu ulicznicy.
— Przyszedłem do pana — rzekł Kildare, spokojnie zmieniając temat — aby poprosić o zgodę na jedno- lub dwudniowy urlop.
— Odpowiesz na moje pytanie, czy nie? Masz zamiar zniszczyć całą swoją karierę dla jakiegoś bandyty albo taniej miłostki?
— Przyszedłem poprosić o kilka dni urlopu — powtórzył Kildare.
— Zadałem ci pytanie i żądam odpowiedzi — powiedział Gillespie.
— Rozumiem — stwierdził Kildare — że nie otrzymam zwolnienia.
Gillespie opadł bezwładnie na tapczan.
— Rób, co chcesz. Zgadzam się na wyjazd. Zgadzam się, żebyś nigdy nie wracał. Rób, co ci się żywnie podoba — powiedział.
Książka opadła mu na piersi i oczom Kildare'a ukazał się drukowany wielkimi literami tytuł: „Gruczoły wydzielania wewnętrznego”, Liddel i Hartman. A więc to nie z lektury, ale z własnych wspomnień zaczerpnął Gillespie swoje gorzkie stwierdzenia o kobietach.
— Przepraszam, panie doktorze — powiedział po chwili Kildare.
108
— Kto to? Kto tu jest? — zapytał Gillespie, otwierając oczy. — To ty, Kildare? Czego chcesz, mój chłopcze?
— Nic, nic, panie doktorze — odparł Kildare i szybko wyszedł z gabinetu.
Zadzwonił do domu, do Dartford, i natychmiast usłyszał głos ojca.
— Dopiero dotarł do mnie twój telegram — powiedział młody doktor. — Mogę wyjechać pociągiem o pierwszej, będę u was około drugiej trzydzieści. Matka czuje się dobrze?
— Matka? Tak, wszystko w porządku.
— A ty, ojcze?
— To nie nam jesteś potrzebny. Jest tu taki przypadek...
— Wyjadę o pierwszej. Nie wyjeżdżaj po mnie, wezmę taksówkę.
Większość podróżnych stanowiła publiczność wieczornych przedstawień w teatrach. Mężczyźni przeważnie spali, kobiety jedynie drzemały, nie przestając się uśmiechać. Dziwny jest los kobiety. Mężczyznom zazwyczaj wybacza się grzechy, chyba że upomni się o nich prawo, ale kobiety rzadko znajdują przebaczenie.
Czy jednak wiele jest takich kobiet jak Rosalie? Była nieszczęśliwa, gdy odwiedził ją dzisiejszego wieczoru, wyglądała na znużoną i zrezygnowaną, ale rozpromieniła się, nim wyszedł.
W ciemności za oknem zamajaczyły znajome kształty — zbliżał się do Dartford. Gdy wysiadł z pociągu, ujrzał pociągłą, zmizerowaną twarz ojca. Skurcz bólu przeszył mu serce. Ostatnie doświadczenia pomogły mu zrozumieć, do jakiego stopnia życie ludzkie zdominowane jest cierpieniem. Z czułością powitał starego ojca.
— Nie dorastasz za szybko, Jimmy? — zapytał zdziwiony Stefan Kildare.
— Chcesz powiedzieć, że się starzeję? — odparł syn.
Przez chwilę patrzyli na siebie z powagą i tkliwością, a potem wybuchnęli śmiechem.
109
— Pobyt tu dobrze ci zrobi — powiedział Stefan Kildare, zanim wsiedli do starego wozu. Wskazał ręką na niewyraźne kontury domów i drzew, składających się na Dartford. — Powietrze tu inne.
— I ludzie — dodał Jimmy. — Są zupełnie inni.
Oparł się wygodnie na siedzeniu, uśmiechając się i potrząsając głową.
— Tutaj — mówił Stefan Kildare — ludzie mają czas przyjrzeć się sobie. W mieście widzą jedynie następnego dolara. Potem mają wiele dolarów, ale niewiele z życia.
— Chyba źle skręciłeś?
— Nie. Pojadę na wzgórze i wpadnę do starego Galta. To właśnie ten przypadek, który chciałbym z tobą skonsultować, Jimmy. Nie może spać i dobrze mu robi, gdy go odwiedzam. Podnoszę go trochę na duchu. Zajrzę tam tylko na minutę — dodał, gdy dojeżdżali do domu Galtów. — Będzie mógł trochę pogderać. To oczyszcza mu organizm, zasypia potem z uśmiechem na ustach. Starość to trucizna, synu.
Wysiadł z samochodu, zabierając swoją torbę. Jimmy także wstał.
— Pójdę z tobą — powiedział.
— Chyba nie powinieneś — zaprotestował ojciec.
— Przecież właśnie po to mnie wezwałeś!
— Tak, tak, oczywiście. Ale stary Galt jest drażliwy i nie spodziewa się ciebie.
— Nie boję się drażliwych ludzi — stwierdził Jimmy, uśmiechając się do własnych myśli.
— W takim razie chodź.
Gdy zbliżali się do wejścia, młody Kildare ujął ojca pod ramię.
— Pewnie myślisz, że sprowadziłeś tu wschodzącą gwiazdę diagnostyki, ojcze. Właściwie powinienem do ciebie napisać już przed paroma dniami. Jestem teraz najzwyklejszym stażystą. Okazałem się za słaby dla Gillespiego.
— Za... słaby... — Stefan Kildare stracił oddech ze zdziwienia.
— Potrzebuje mężczyzny, odkrył, że jestem chłopcem — to wszystko.
110
— To cytat, prawda?
— Tak, to jego własne słowa.
— Nie wiedział, ile masz lat, kiedy cię zatrudniał?
— Wiedział. Ale nie chodziło mu o wiek. To znajomość życia czyni z chłopca najpierw mężczyznę, a następnie lekarza. To też jego słowa. Bardzo jesteś rozczarowany?
— Nie rozczarowany. Zaskoczony — sprostował z namysłem ojciec. — Zaskoczony, że Gillespie mógł się aż tak wobec ciebie pomylić. Tacy ludzie zazwyczaj nie popełniają tego typu błędów. Cóż, nawet jeśli nie jesteś dość dobry dla niego, myślę, że mógłbyś przydać się w Dartford.
— Nie — powiedział Jimmy. — Dałem mojemu, rodzinnemu miastu jasno do zrozumienia, że jest dla mnie za małe. Teraz, kiedy okazało się, że jestem za słaby na Nowy Jork, nikt nie zechce mnie w Dartford. Tak jest zawsze. Jeśli decydujesz się odejść z domu, to albo dajesz sobie radę, albo przepadasz.
Ojciec wyciągnął rękę do dzwonka i skinął głową, uczciwie przyznając mu rację. W milczeniu położył dłoń na ramieniu syna. Słowa nie były potrzebne.
Pokojówka o znużonej całonocnym czuwaniem twarzy otwarła drzwi i na widok doktora zdobyła się na uśmiech.
— Nie jest z nim dobrze — powiedziała. — Zawsze słyszę, gdy nie może zasnąć. Jego łóżko trzeszczy ju¿ od paru godzin.
— Dziesięć lat temu przechodził gruźlicę — wyjaśnił synowi Stefan Kildare. — Wszystkie objawy kliniczne wskazywały na całkowite wyleczenie. My, ślę, że to nawrót. W tym wieku nie będzie to prostą sprawa. Poza tym, Jimmy, on nie przestaje się zadręczać. Uważa, że w banku nie dadzą sobie rady bez niego, chociaż wszyscy wiedzą, że Harry jest odpowiedzialnym człowiekiem i świetnie zna się na bankowości. Na początku podejrzewałem tyfus albo malarię — ciągnął — ale doszedłem do wniosku, że musi być to proces gruźliczy, mimo że zdjęcie klatki piersiowej nie wykazuje świeżych zmian. Oczywiście, gruźlica może rozwijać się w układzie moczowym lub pokarmowym, chociaż, z drugiej strony, nie
111
ma charakterystycznych objawów.
Zatrzymał się na półpiętrze. Od okna dobiegały odgłosy jakiegoś nagłego zamieszania w stajni. Zatupał i parsknął koń, zabeczała koza.
— Galt wciąż wierzy w kozie mleko? — uśmiechnął się młody doktor.
— Nie pija nic innego — zapewnił Stefan Kildare. — Zaledwie kilka tygodni temu sprowadził nowe kozy z Teksasu. Utrzymuje, że ludzie, którzy piją kozie mleko, przedłużają sobie życie o dziesięć lat. Jeśli jemu to się uda, stanie się właścicielem największej fortuny świata.
— Co mu zaordynowałeś?
— Rutynowe leczenie. Odpoczynek, środki wzmacniające, dieta, pigułki Blauda. Wszystko, co mogłoby zwiększyć odporność organizmu. No cóż, jesteśmy na miejscu.
— Jak widzę — odezwał się jeszcze Jimmy — bardzo leży ci na sercu ten przypadek.
— O, tak! — przytaknął ojciec. — Stary Galt — dodał szybko — jest tu tak popularny, że chciałbym zasięgnąć w jego sprawie jak najbardziej miarodajnej opinii. Dlatego właśnie pomyślałem o tobie, Jimmy. Na pewno jesteś już ekspertem w dziedzinie nowoczesnej terapii.
Jimmy, marszcząc lekko brwi, wszedł za ojcem do pokoju chorego. Rozgorączkowane oczy starego Johna Galta zwróciły się ku niemu ze zdziwieniem.
— Czyżbyś sam nie wystarczył, Kildare? — warknął. — Starzejesz się? Potrzebujesz pomocników?
— To tylko Jimmy — odparł stary doktor. — Wpadł ze mną na chwilę, żeby się przywitać.
— Dartford było dla niego za małe — mówił John Galt. — Czego on tu znowu szuka? Czyżby jego ambicje zmalały? Opowiedz, Jimmy, jak cię tam wykorzystują — zagadnął. — Nie przejmuj się mną. Wszyscy starzy ludzie są małostkowi, a leżenie w łóżku sprawia, że osiągam w tym szczyty. Własna rodzina nie może już ze mną wytrzymać.
Młody Kildare nie próbował nawet badać pacjenta. Jego myśl bardziej zaabsorbowały odgłosy nowego zamieszania w stajni i beczenie kozy.
112
— Mówisz, że te wahania temperatury trwają około dwóch tygodni? — zapytał ojca, gdy już pożegnali Galta i wrócili do samochodu.
— Mniej więcej.
— To może być poważne — stwierdził syn.
— Nawet dla takiego eksperta jak ty? — zażartował ojciec. — Jakimi nowinkami zajmujecie się teraz tam w mieście? Czy wciąż wierzycie w szczepionki?
— Nie widziałem wielu takich przypadków — powiedział młody doktor. — Ale są sygnały o rewelacyjnym działaniu sulfanilamidu.
— Sulfanilamid? To jakieś nowe panaceum, co? Cudowny zastrzyk, który działa na wszystko? Wiesz, Jimmy, że nie robią na mnie wrażenia te nowomodne pomysły.
— I pewnie słusznie — przytaknął Jimmy. — Ale odpowiednie badania krwi pozwalają dokładnie kontrolować działanie tego leku. Dlatego jest bezpieczny. A w przypadku Galta... ta falująca gorączka... on jest w krytycznym stanie, nie uważasz?
— Jimmy — powiedział poważnym tonem ojciec. — Myślę, że już tylko wiara we mnie trzyma go przy życiu. Martwię się o Johna Galta. Jest już stary, ale może prowadzić aktywne życie jeszcze przez wiele, wiele lat, jeśli go z tego wyciągnę. Naprawdę chciałbym zbić tę gorączkę. Ale to już moje zmartwienie i nie zamierzam zrzucać go na twoje barki.
— To wygląda jak malaria albo gorączka maltańska — zasugerował syn.
— Gorączka maltańska? Tutaj zupełnie nie występuje. Roznoszą ją zwykle krowy i kozy na południu — zauważył stary doktor, po czym z nagłym ożywieniem przyhamował ostro i strzelił palcami.
— Te przeklęte kozy z Teksasu! — krzyknął.
— Co powiedziałeś? — zapytał Jimmy.
— Jak to co! Kozy! Te przeklęte kozy, które sprowadził z południa!
— Wiesz, że zupełnie o tym nie pomyślałem — wyznał syn, zagryzając wargi aby ukryć uśmiech.
— Naprawdę? Musisz wyrobie w sobie zmysł obserwacji
113
i brać pod uwagę wszystkie szczegóły, całe tło przypadku, Jimmy, jeśli chcesz mieć pełen obraz choroby. Kozy z Teksasu, a potem ta gorączka... Odwiozę cię tylko do domu i zaraz jadę z powrotem po próbkę krwi. Będzie mi potrzebny antygen bakteryjny brucelli melitensis.
— Zadzwonię do szpitala i poproszę, żeby dostarczyli ci to rano przez posłańca.
— Świetny pomysł, Jimmy! Widzisz, okazuje się jednak, że słusznie cię tu ściągnąłem. Czy ten sulfanilamid działa na brucella melitensis?
— Objawy ustępują po dwudziestu czterech godzinach.
XVI. KTÓRZY NIE MAJĄ OCZU
Siedział z matką w kuchni, przy filiżance gorącej kawy.
— Ojciec wyrządził ci tylko jedną krzywdę — nauczył cię nadużywać kawy — stwierdziła Marta Kildare. — Jak myślisz, dobrze się trzyma?
Jimmy uśmiechnął się.
— Ojciec? Jak najlepiej.
— Powinieneś pójść na zabawę — ciągnęła matka. — Potrwa jeszcze do czwartej czy piątej. To z okazji zakupienia nowego wozu strażackiego. Może byś skoczył do klubu?
— Poczekam, aż wróci ojciec — powiedział Jimmy. — Porozmawiamy.
— Zależy mi na tym, żebyś tam poszedł — dodała. — Beatrice tam będzie.
— Beatrice nie zawraca już sobie mną głowy — stwierdził. — Zrozumiała, że jestem najpierw lekarzem, a dopiero potem mężczyzną.
Na myśl o tym uśmiechnął się znowu. Wiedział, że wyraża się nieco enigmatycznie, ale nie czuł potrzeby wyjaśnień.
— Napisała, żebym zapomniał o naszych zaręczynach.
— Może raczej chciała się dowiedzieć, czy ty nie masz ochoty o nich zapomnieć?
Machnął z lekceważeniem ręką.
— Oświadczyłem się pewnej dziewczynie. Dzisiaj. I nie
115
była to Beatrice — odczekał chwilę. — Skąd te łzy w oczach? — zapytał.
— Nie wiem. Czuję, jakbym zupełnie nie nadążała za epoką. Opowiedz mi o tej dziewczynie, Jimmy. Masz jej zdjęcie?
— Nie mam. Wyobraź sobie kobietę o rudozłotych włosach, piękną i dobrą. Jest bardzo szlachetna i życzliwa.
— Pokocham ją?
— Nie od razu.
— Dlaczego?
— Nie wiem. Ale nie od razu.
— Sądzisz, że potrzebowałabym wiedzieć o niej coś więcej?
— Być może. Ona nie jest w twoim typie.
— Czy ojcu też byłyby potrzebne jakieś wyjaśnienia?
— Pewnie tak. Zdaje się, że niepotrzebnie zacząłem o tym mówić.
— Możemy nie rozmawiać o niej, jeśli nie masz ochoty.
— Ależ ja bardzo chciałbym mówić o niej, tylko jakoś... nie tutaj — rozejrzał się bezradnie po pokoju, zaskoczony własnymi reakcjami.
— Dopiero co wróciłeś, kochany, i trochę obco tu się czujesz.
— Czuję się trochę nieswojo, ale nie obco.
— Nieswojo? Przy mnie?
— Nie, to nie chodzi o ciebie.
— Przy ojcu?
— Jak mógłbym czuć się nieswojo przy ojcu? — zaprotestował ostro.
— Zastanawiasz się pewnie, dlaczego cię tu wezwał?
— Jestem pewien, że nie chodziło mu o Galta. To wszystko, co wiem.
— Doktor Gillespie poprosił ojca, żeby cię tu ściągnął. Powiedział, żeby zatrzymać cię tu kilka dni — poinformowała matka.
Jimmy wstał i przeszedł się po pokoju.
— Dzwonił do was wieczorem? — zapytał.
— Tak. Powiedział, że nie pracujecie już razem.
116
— To prawda. Mówiłem już ojcu. Z tobą chciałem porozmawiać jutro. Nie dałem sobie rady.
— Czujesz się przegrany, Jimmy?
— Nie jestem przegrany. Jeszcze nie — zaprzeczył. — Jestem dobrym lekarzem. Pojmuję w lot sprawy, które dla wielu innych są niejasne. Mogę być niezłym lekarzem, ale to mi nie wystarcza. Jestem ambitny i osiągnę ideał, jaki sobie wymarzyłem. Nie byłem dość dobry dla Gillespiego, ale i tak zostanę diagnostą. On nie ma sobie równego. Praca z nim to szczyt moich marzeń, ale jeśli to niemożliwe, zacznę trochę wolniej i spróbuję na nowo.
— Myślę, że to okrutny człowiek.
Stanął za krzesłem matki i pogładził ją po włosach.
— Nie mów tak — powiedział. — Jest twardy, ale sprawiedliwy. Jest najwybitniejszym człowiekiem — dodał — jakiego kiedykolwiek poznałem.
— Ty zawsze mówisz, co myślisz — westchnęła. — Jest wielkim człowiekiem, nie jest okrutny, a ty nie jesteś dla niego dość dobry.
— Trudno mi to przechodzi przez gardło — przyznał. — Ale to prawda.
Głos mu zamarł. Spróbował się uśmiechnąć.
— A ta dziewczyna, synku — zaczęła znowu matka. — Trochę mnie to niepokoi. Naprawdę chciałabym, aby stało się coś, co otworzy ci oczy.
— Zrobię wszystko, co zechcesz — zapewnił. — Ale czy nie jesteś za bardzo tajemnicza?
— To już nawet własna matka jest tajemnicza dla młodego doktora Kildare'a — powiedziała ze łzami w oczach. — Chcę, żebyś poszedł na zabawę. Powiedz Beatrice, że zaręczyłeś się z inną i przekonaj się, czy naprawdę będzie zadowolona.
— Powinienem to zrobić?
— Tak sądzę.
— Wobec tego pójdę — szepnął.
Wyszedł posłusznie z domu i już wkrótce ujrzał oświetlone okna klubu. Sala taneczna znajdowała się na piętrze. Minął szatnię i kilka niewielkich pomieszczeń, gdzie hałaśliwe wyrostki paliły ze śmiechem papierosy, puszczały w obieg kolejne flaszki i rozglądały się co chwilę na boki, by przekonać
117
się, czy aby na pewno wszyscy widzą ich zuchwalstwo.
Zapłacił dolara za bilet i wszedł.
Z krokwi sufitu zwisały barwne serpentyny, obłoki dymu z kilku palonych potajemnie papierosów unosiły się ku przyćmionym lampom. Pod ścianami siedzieli starsi i kobiety, mężczyźni krążyli po sali. Wszyscy czuli się tu jak u siebie w domu, od czasu do czasu padał jakiś żart.
Beatrice Raymond siedziała wraz z młodym Galtem. Podszedł prosto do nich. Harry wyraźnie się zmieszał.
— Cześć, Jimmy — powiedział. — Beatrice miała ochotę trochę potańczyć.
Kildare zaśmiał się i usiadł z drugiej strony dziewczyny. Harry Galt wymamrotał jakieś niezrozumiałe usprawiedliwienie i zniknął.
— O co chodzi? — zapytał Kildare. — Zachowuje się, jakbyś była moją własnością.
— Przyzwyczaił się, że jest tylko kimś w rodzaju opiekuna — odrzekła Beatrice.
— Gniewasz się na mnie?
— Za co? — zapytała.
— Byliśmy zaręczeni — powiedział. — Potem wyjechałem i nie dałem znaku życia jak ostatnia świnia. Teraz rozumiem, jak musiałaś się czuć.
— Jesteś tego pewien? — zapytała.
— Najzupełniej — potwierdził.
— A więc w końcu i ty się zakochałeś?
Miała na sobie różową sukienkę z rozkloszowaną spódnicą. Patrzyła wciąż w dół, strzepywała niewidzialne pyłki ze spódnicy i uśmiechała się smutno. Jej niezrozumiałe zachowanie zaniepokoiło Kildare'a.
— Tak — przyznał. — Oświadczyłem się pewnej dziewczynie.
Beatrice zaczęła pieczołowicie układać fałdy spódnicy i unosić je lekko w górę.
— Powiedz coś — poprosił Kildare. — Nie chcesz chyba powiedzieć, że zupełnie nie interesują cię moje zwierzenia — dodał po chwili. — Zawsze byliśmy przyjaciółmi, prawda? Pamiętasz, jak przezywałem cię chudzielcem?
118
Skinęła głową, wciąż milcząc i nie podnosząc wzroku.
— To zaczyna być irytujące — powiedział Kildare. — Słuchaj, Chudzielec, odezwij się, co?
Podniosła gwałtownie głowę, patrząc gdzieś przed siebie.
— Już dawno przestałam być chudzielcem.
— Chyba tak — przyznał Kildare. — Ale mogłabyś być dla mnie trochę milsza.
— Dla ciebie mogę wszystko — wyznała Beatrice.
— Może zatańczymy?
— Nie, dziękuję. Obiecałam ten taniec Harry'emu. O, właśnie jest. Harry, to nasz taniec, pamiętasz?
Wstała i odpłynęła w ramionach spłoszonego Galta. Gdy odwróciła się, ujrzał na jej twarzy nienaturalny uśmiech, kontrastujący z załzawionymi oczyma.
Wrócił do domu i cicho wślizgnął się do kuchni. Matka wciąż szyła. Położyła palec na ustach i wskazała na drzwi.
— Śpi? — zapytał, odwzajemniając uśmiech.
— Śpi i chrapie. Skończyła się już zabawa? Spotkałeś Beatrice?
— Tak.
— Co powiedziała?
— Nie przejęła się zbytnio.
— Nie przejęła się? — krzyknęła pani Kildare.
— Moja kochana staruszko — zaczął Kildare. — Nie sądzisz chyba, że taka śliczna dziewczyna jak Beatrice będzie zawracać sobie głowę takim ponurym molem książkowym jak ja. Potrzebuje kogoś weselszego i zasługuje na to. Mam nawet wrażenie, że już go znalazła.
— Naprawdę tak sądzisz?
— Tak, chociaż z drugiej strony mam poczucie straty. Tak jakby wyrwano mi cząstkę serca. Wiesz, o co mi chodzi?
— Myślę, że tak — powiedziała Marta Kildare. — A Beatrice nie przejęła się ani odrobinę?
— Ani trochę. Teraz chyba najbardziej interesuje ją Harry Galt. Nawet na mnie nie spojrzała.
— Miała spuszczoną głowę? — zapytała matka.
— Skąd wiesz, mamo? — zdziwił się Kildare.
119
— Nie wiem. Może dlatego, że sama jestem kobietą. Ani razu nie spojrzała ci w oczy?
— Nie. Pomyślałem nawet, że to dziwne.
— To nie pasowało do Beatrice, prawda?
— Nie, wcale. Zawsze znałem ją tak dobrze jak... jak...
— Tak dobrze, jakby była mężczyzną?
— Właśnie tak. Mężczyzną, ale jednocześnie kimś lepszym — ziewnął.
— Pewnie jesteś senny, Jimmy?
— Tak. Położę się, jeśli nie masz nic przeciwko temu?
— Kładź się. I jeszcze jedno. Kiedy ostatni raz odmawiałeś modlitwy?
— Modlitwy? Niech pomyślę. Może z tysiąc lat temu?
— Zrób to dziś wieczorem.
— Powinienem?
— Tak. Poproś Boga o przebaczenie, kochanie.
— Jeśli sobie tego życzysz. Ale za co?
— Ogólnie, za wszystko — odrzekła. — Wszyscy od czasu do czasu potrzebujemy przebaczenia, nie uważasz?
XVII. KROK BLIŻEJ
Specjalny posłaniec ze szpitala pojawił się z antygenem wcześnie rano. Badanie potwierdziło, że John Galt cierpiał na gorączkę maltańską, podano mu więc natychmiast sulfanilamid. Wkrótce temperatura zaczęła spadać.
Kildare wrócił do Nowego Jorku. Pierwsze kroki skierował do opuszczonego domu, w którym leżał Nick.
Dzień był pochmurny i słotny, deszcz ze śniegiem zamarzał na trotuarze i Kildare, który wysiadł z taksówki przecznicę wcześniej, poślizgnął się z pół tuzina razy, zanim wreszcie schronił się pod wysoką werandą i otworzył piwniczne drzwi. Miała to być jego ostatnia wizyta.
Zza uchylonych drzwi kryjówki Nicka dochodziło światło, przymglone kłębami papierosowego dymu. Nick siedział wsparty o poduszki, a Red czytał głośno, wodząc brudnym palcem po stronicy magazynu.
— Chwila przerwy, Red — powiedział Nick. — Cześć, doktorze. Kopę lat... Ale i tak trochę za wcześnie się widzimy. Obiecał mi pan ostatnio, że już tu pan nie wróci.
— Niczego nie obiecywałem — zaprzeczył Kildare. Spojrzał z zadowoleniem na błyszczące oczy i zdrową cerę pacjenta.
— Twardy jesteś, Nick — stwierdził.
— Zgadza się. Czuję się świetnie. I niech pan stąd znika, doktorze.
121
— Za chwilę. To moja ostatnia wizyta i muszę się upewnić, czy wszystko jest w porządku.
— Rzucę okiem na zewnątrz — zaproponował Red.
— Siadaj — zatrzymał go Kildare. — Upłynie sporo czasu, zanim znów się spotkamy w tym gronie. Co słychać u Rosalie?
— Jeszcze nigdy nie widziałem jej w takiej formie. Wystarczy jej zadać najzwyklejsze pytanie, a zaczyna się śmiać beztrosko i szczęśliwie. Ma w sobie więcej bąbelków niż lemoniada — powiedział Red.
— Mam nadzieję uszczęśliwić ją na całe życie — szepnął Kildare, przyklękając, aby zbadać puls Nicka.
— Ma pan nadzieję, że co? — wyjąkał przerażony Nick.
— Mamy zamiar się pobrać — wyjaśnił Kildare.
— Pobrać? — Nick wstrzymał oddech ze zdziwienia. Twarz mu pociemniała. — Niech to szlag trafi! — rzucił z gniewem.
— Nie cieszysz się? O co chodzi, Nick?
— Ona nie może panu tego zrobić!
— Spokojnie, Nick. Nie zasługuję na nią, ale w końcu, jeśli ona mnie zechciała...
— Już ja wiem, co ona zechciała. Ale to jej się nie uda — przerwał Nick.
Z korytarza dobiegło głośne trzaśniecie; jedno z rozrzuconych tam bezładnie pudełek musiało rozlecieć się pod nieuważnie postawioną stopą. Red rzucił się do drzwi i odskoczył rażony mocnym strumieniem światła.
— Flaherty! — krzyknął.
— Niech Bóg ma go w swojej opiece! — rzucił przez zęby Nick i wyciągnął rewolwer spod pościeli.
— Daj mi to! — zażądał Kildare.
— Cofnij się, idioto! — syknął Nick, ale po chwili zmitygował się. — On pana też załatwi, doktorze.
Kildare wyrwał rewolwer z dłoni Nicka dokładnie w momencie, w którym rozległ się głos Flaherty'ego:
— Co słychać i jak zdrówko? Przykro mi, że pana tu widzę, doktorze.
W płynącym od drzwi świetle Kildare ujrzał wymierzony w siebie rewolwer.
122
— Spokojnie, doktorze — odezwał się znowu Flaherty. — Zaraz zaopiekuję się tą zabawką w pana ręku.
Kildare zbliżył się do światła.
— Nie będzie pan miał ze mną kłopotów — powiedział.
— Tak też sądziłem. Jestem Flaherty.
— Detektyw Flaherty? Miło mi pana poznać. Mike wiele mi o panu opowiadał — powiedział Kildare, przekazując rewolwer.
— Oberwę od niego po uszach, ale to już moja prywatna sprawa. Bóg mi świadkiem, że jest pan ostatnią osobą, którą miałbym ochotę tu zastać. Bar Sullivana był moim drugim domem przez ostatnie dwadzieścia lat. No cóż, od dziś jestem tam spalony.
Mała figurka wyskoczyła nagle zza pleców Kildare'a i rzuciła się na detektywa.
— Pan go trzaśnie, doktorze! Teraz! — krzyczał Red.
Kildare wyswobodził Flaherty'ego z uścisku Reda i pomógł mu wstać.
— Nie będzie żadnej awantury — powiedział. — Przykro mi, Flaherty.
— Mnie również — odparł detektyw. — Wolałbym nie mieć z tym nic wspólnego. Ale zauważyłem, jak ten mały zakrada się tu raz po raz i musiałem przyjść wybadać, co tu się święci. No i teraz mam za swoje!
— Wiedziałem od samego początku — machnął bezradnie ręką Nick. — Wiedziałem, że wciągnę pana za sobą do rynsztoka. Szkoda, że...
— Przestań — przerwał mu Kildare. — Nie żałuję tego, co zrobiłem.
— Mnie poślą na krzesło, a pana zniszczą — biadolił Nick. — Mówiłem Rosalie, żeby trzymała pana z dala od tego. Powiedziałem jej, kim pan jest i co panu grozi.
— Może byś tak się zamknął, mały — rzucił Flaherty. — Mógłbyś zacząć wymieniać mnóstwo nazwisk, a ja musiałbym słuchać.
— Nie masz wobec mnie żadnego długu, Nick — powiedział Kildare. — Jestem dumny z tego, co zrobiłem. Wiem, że jesteś niewinny.
— Przestań ryczeć, Red — krzyknął Flaherty.
— Przecież jestem cicho — wyszlochał Red.
— Pan nie musi iść ze mną, doktorze — powiedział detektyw. — Znajdę pana, gdy będzie mi pan potrzebny, prawda?
— Naturalnie — odpowiedział Kildare. — Bardzo to uprzejmie z pana strony.
— Mike i Weyman już mi dokładnie wytłumaczą, jaki to ja jestem uprzejmy — stwierdził ze smutkiem Flaherty. — Właściwie powinienem zabrać Nicka do szpitala policyjnego. Ale on chyba jest za słaby, żeby go tam ciągnąć? Do pańskiego szpitala bliżej, co, doktorze?
Mrugnął przy tym porozumiewawczo i Kildare zdobył się na uśmiech wdzięczności.
Dziesięć minut później młody doktor był już w szpitalu. Poszedł do sypialni, umył się i ogolił. Ledwie skończył, z głośnika dobiegło go wezwanie Carewa.
Plotki rozbiegły się po szpitalu niczym kuleczki rtęci. Gdy tylko wyszedł na korytarz, ujrzał pędzącego do sypialni Toma Collinsa. Zadyszany Tom ujął go pod ramię i poprowadził do windy. Odezwał się dopiero, gdy tam dotarli.
— To była jedna z tych sytuacji, kiedy człowiek nie ma wyboru, prawda?
— Tak sądzę — odparł Kildare.
— Widziałem tego chłopaka — powiedział Collins. — Położyli go na chirurgii.
Nawet windziarz wiedział, co się stało. Patrzył na Kildare'a z podziwem i szacunkiem.
— Przykro mi, doktorze — zamruczał, wypuszczając go na najwyższym piętrze.
Gdy doktor szedł korytarzem, parka trajkoczących pielęgniarek przerwała rozmowę i powiodła za nim przerażonym wzrokiem. W całym szpitalu panowała przygnębiająca atmosfera. Koniec Kildare'a był już przesądzony niemal tak, jakby miał się właśnie odbyć jego fizyczny pogrzeb. Nie dotarło jeszcze do niego w pełni znaczenie tego, co się stało. Bał się myśleć, co będzie czuł, gdy stanie z pustymi rękami w świecie nieskończonej próżni.
Po chwili stanął przed Carewem.
— Niektórzy rodzą się, by stwarzać problemy — mówił
124
przełożony. — Jest pan tu u mnie, Kildare, już czwarty czy piąty raz. Większość moich stażystów nie staje ani razu na tym dywanie.
Kildare słuchał w milczeniu, przygotowując się na ostateczny cios.
— Podobno — mówił dalej Carew — udzielił pan pomocy poszukiwanemu przestępcy, nie meldując o tym ani w szpitalu, ani na policji.
— To prawda — przyznał się Kildare.
— Nie mam prawa pana do niczego zmuszać, ale sądzę, że złoży pan dobrowolne zeznanie.
— Oczywiście, że złoży — rozległ się głos Gillespiego. — Każdy młody osioł musi ryczeć. Długo masz zamiar jeszcze go katować, Carew? Chcę z tobą porozmawiać o przypadku Clifforda.
— Dopóki prawo nie wystąpi z konkretnym oskarżeniem — powiedział Carew — nie mogę zrobić nic innego, jak tylko przygotować doktora Kildare'a na to, co musi nieuchronnie nadejść — dymisję ze szpitala.
— Coś ty taki pewny siebie, Walter? — zapytał Gillespie. — A gdyby on udowodnił, że ten Nick nie jest żadnym przestępcą, tylko ofiarą? To zmieniłoby sytuację prawną, nie uważasz? Ale w sumie masz rację. Mężczyzna zapędzony w ślepą uliczkę przebija sobie drogę pięściami. Tylko tacy jak Kildare opuszczają ręce i pozwalają pluć sobie w twarz. Będzie doskonałym kozłem ofiarnym. Wyrzuć go stąd, chcę z tobą porozmawiać.
Kildare wyszedł na korytarz ze świadomością, że znowu jest o krok bliżej nieuchronnego końca. Po chwili namysłu poszedł na oddział chirurgii do Nicka.
XVIII. OTWARTE KARTY
W pobliżu łóżka Nicka przechadzał się umundurowany policjant.
— Wciąż na wolności? — ucieszył się Nick. — To znaczy, że już pana nie wsadzą. Hej, kolego — krzyknął do policjanta. — To doktor Kildare. Wiesz, kim on dla mnie jest. Musisz tu wtykać nos, czy wsadzisz na chwilę watę w uszy?
— Niby kazali mi słuchać każdego słowa — rzekł policjant, przyglądając się z zaciekawieniem Kildare'owi. — Ale może dziś, wyjątkowo, lepiej mi się będzie słuchało z daleka — dodał i ruszył beztroskim krokiem w najodleglejszy koniec oddziału.
— Byli mnie zbadać — powiedział Nick. — Sama śmietanka. Nawet porucznik policji. Niezły gość, przyznał, że być może uda mi się wywinąć od pudła i krzesła. Myśli pan, że mam szansę, doktorze?
— Jasne — skłamał Kildare. — Ale wróćmy do twojej wersji wydarzeń, Nick. Wyszedłeś za Smithem, bo powiedział coś o Rosalie?
— Zgadza się.
— Słyszałeś to na własne uszy?
— Nie.
— Kto ci powtórzył?
— Najlepszy kumpel, jakiego mam. Oprócz pana, oczywiście.
— Jak się nazywa ten najlepszy kumpel?
— Happy Leeman. Nazywają go Szczęściarz. Jeśli kiedykolwiek żył w naszej zakazanej dzielnicy porządny facet, to
126
właśnie on. Dolewa każdemu śmiechu do drinków.
— Gdzie mogę go znaleźć?
— Wynajmuje pokój nad sklepem mięsnym Thompsona. Czego pan od niego chce, doktorze?
— Czegoś poważniejszego niż śmiech — powiedział Kildare.
Wyszedł na poszukiwanie Happy'ego Leemana, zdając sobie sprawę, jak nikłe są szanse powodzenia, nawet jeśli uda mu się dotrzeć do Szczęściarza. Gdy dochodził do baru Sullivana, natknął się na rozwścieczonego Weymana, który dopadł wielkimi krokami drzwi i krzyknął od progu:
— Gdzie jest ten drań Flaherty?
Tłum rozstąpił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, tworząc aleję, na końcu której kuliła się ze strachu nieszczęsna postać detektywa. Mike rozłożył ramiona i oświadczył:
— Co, wpadłeś pogratulować Flaherty'emu? Właśnie mu mówiłem, jak bardzo jestem z niego dumny. Cała dzielnica jest z niego dumna! Niezła robota, nie uważasz?
— Odsuń się ode mnie, Weyman — zawołał Flaherty. — Rusz mnie tylko tymi swoimi grubymi łapami, a załatwię cię na amen. Jestem na służbie, kretynie! Jestem przedstawicielem prawa! Weyman, cofnij się, idioto!
Jednakże mina sunącego równym krokiem Weymana nie wyrażała bynajmniej szacunku dla prawa i jego przedstawiciela.
— Chwileczkę, Weyman — odezwał się Kildare.
W barze było gwarno, ale po słowach doktora cisza popłynęła przez salę niemal widzialną falą. Wszystkie oczy śledziły Kildare'a, który rozdzielił przyjaciół i poprowadził obu do baru.
— Ja stawiam — powiedział. — Weyman ze mną pracuje, a Flaherty jest tak przyzwoitym człowiekiem, jak to tylko możliwe w granicach prawa. Ty też chodź tu, Mike. Zdrowie całej paki!
Weyman automatycznie podniósł kufel, wyglądając, jakby miał się za chwilę udławić. Oparł się łokciem o bar i potrząsnął głową.
127
— Dlaczego to zrobiłeś, Flaherty?
— Taki ma zawód i musiał spełnić swój obowiązek — odpowiedział za detektywa Kildare. — Nie chcesz chyba, żeby kwartet rozpadł się przez to, prawda?
— A niech to! — stwierdził głęboko poruszony Mike. — On cię jeszcze broni, ty draniu!
Flaherty nie mógł mówić. Mógł tylko pić.
— Znasz faceta o przydomku Szczęściarz? — zapytał Weymana Kildare.
— Tak, a co?
— Będzie odrobinę mniej szczęśliwy, kiedy się nim zajmę — oświadczył tajemniczo Kildare i wyszedł z baru. Weyman zawołał głośno za nim i ruszył w pościg, ale Kildare szedł szybko, nie zwracając na nic uwagi. Przeszedł przez jezdnię, skręcił, minął jedną przecznicę i wspiął się po schodach do mieszkania nad sklepem mięsnym Thompsona. Gdy zastukał, pogodny głos zaprosił go do środka. Happy Leeman był w domu.
Mniej więcej w tym samym czasie Rosalie, nie czekając ani minuty w poczekalni, została wprowadzona do gabinetu Gillespiego.
— To bardzo miło z pani strony — powiedział Gillespie — że przyjęła pani moje zaproszenie. Mam kilka powodów, aby cieszyć się z tego spotkania.
— Doprawdy? — zapytała uprzejmie Rosalie, k
— Tak, tak, bardzo się cieszę — powtórzył Gillespie. — Po pierwsze, interesuje mnie ten pani kapelusz. Moja cioteczna wnuczka ma wkrótce urodziny i gdybym znalazł gdzieś drugie takie cacko, które pani ma na głowie, urósłbym znacznie w jej oczach. Ale nie jestem bogaty, więc wybaczy pani, że zapytam, ile to kosztowało.
— Dwadzieścia trzy dolary, siedemdziesiąt pięć centów — poinformowała Rosalie. — Miałam szczęście, normalna cena to około trzydziestu pięciu.
— Trzydzieści pięć dolarów za coś, co ledwie przykryłoby moją pięść? — zdziwił się Gillespie. — Dlaczego aż tyle? Czyżby pióro było takie drogie?
128
— Nie — uśmiechnęła się Rosalie. — Nie pióro, ale sposób, w jaki jest wpięte w kapelusz. To ostatni krzyk mody, najświeższa partia, prosto z Paryża.
— Słyszałem o ludziach tracących fortuny na partie polityczne — zauważył Gillespie — ale na partie damskich kapeluszy? Powiedziała pani, trzydzieści pięć dolarów?
— Prawda, że to rozbój? — zapytała Rosalie, którą opuściło już zdenerwowanie. — No, ale w końcu to paryski model.
— Oczywiście — zgodził się Gillespie. — Zastanawiam się tylko, na ile tego Paryża będzie mógł sobie pozwolić początkujący lekarz?
Podniosła nagle głowę, zaniepokojona i czujna.
— Ma pan na myśli doktora Kildare'a? — zapytała wprost.
— Zwłaszcza obecnie trochę mu daleko do Paryża, nie uważa pani? — zauważył ironicznie Gillespie.
— Czego pan ode mnie chce?
— Zależy pani na Jimmym?
— Tak.
— Niech mi pani pomoże go uszczęśliwić. To jedyne, co możemy dla siebie nawzajem zrobić.
— Tego właśnie pragnę. Jego szczęścia.
— Świetnie — zatarł ręce Gillespie. — Widzę, że zgadzamy się idealnie. Kildare ma matkę, ojca i mnóstwo przyjaciół, ale zdaje się, że to nam obojgu najbardziej zależy na jego szczęściu. Co pani o tym sądzi?
— Panu? — krzyknęła. — Ależ pan go zniszczył!
Przeraziła się swojego wybuchu i sądząc, że posunęła się za daleko, zasłoniła w panice ręką usta.
— Może i tak — zgodził się Gillespie. — Obciosałem go trochę, żeby nabrał właściwych kształtów i pewnie będę to robił dalej. Ale on na swój sposób rozumie, o co mi chodzi. Czy może zaczął mnie nienawidzić?
Po chwili namysłu zdecydowała się na prawdę.
— Nie — wyznała. — On czuje, że pan go rozumie.
— Niezupełnie.
— On nie potępia nawet swoich nieprzyjaciół — ciągnęła dalej. — Nadstawia drugi policzek tak szybko, że kręci mi się
129
w głowie. Pan? On bardzo pana szanuje, panie doktorze. Czego pan ode mnie chce?
— Tylko tego, co powiedziałem. Chcę uszczęśliwić Kildare'a, a pani musi mi pomóc.
— Nie — stwierdziła nie swoim głosem. — Pan chce mi go odebrać.
— Dlaczego? — zapytał Gillespie. — I w jaki sposób mógłbym to zrobić, jeśli już o tym mówimy?
Walczyła ze sobą długo, zanim zdecydowała się wyznać:
— On uważa, że jest pan najwspanialszym człowiekiem na świecie.
Pominął milczeniem komplement, jakby nie miał on dla niego żadnej wartości.
— Czyli jednak mam na niego jakiś wpływ — stwierdził jedynie. — Pani chyba również. Proszę mi powiedzieć: w jaki sposób zamierza pani uszczęśliwić naszego przyjaciela?
— Mogę dla niego pracować. Harować, szorować podłogi na kolanach!
— Wątpię, czy byłby szczęśliwy, widząc odciski na tych pięknych kolankach. Czy nie należałoby przede wszystkim zapytać go o plany na przyszłość?
— Dlaczego nie pogodzić obydwu spraw? — powiedziała po chwili milczenia. — Dlaczego nie mógłby należeć jednocześnie do szpitala i do mnie?
— Bo mnie zależy na tym, żeby całym sercem zaangażował się w pracę, a pani zależy na paryskich kapeluszach.
— Nie chcę ich! Nienawidzę! — krzyknęła Rosalie. — Mogę chodzić w worze pokutnym!
— Widział panią kolorową i radosną jak koliber. Czy byłby zadowolony widząc, jak przez niego przeistacza się pani w zwyczajną jaskółkę?
— Nie mamy już o czym rozmawiać — odrzekła, wstając z miejsca. — Pójdę, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.
— Proszę siadać — zatrzymał ją Gillespie. — Spróbujemy zastanowić się, jak wyglądałaby wasza wspólna przyszłość.
— Cała okolica zna go i uwielbia — wykrzyknęła Rosalie. — Gdyby tylko rozpoczął praktykę, miałby tłumy pacjentów.
130
Zarabiałby trzydzieści tysięcy rocznie!
— To więcej niż potrzebuje uczciwy lekarz — odpowiedział Gillespie. — Ale szczerze mówiąc, Kildare'owi nie zależy na pieniądzach.
— Mogłabym uczynić go szczęśliwym! — krzyknęła.
— Na swój sposób tak. Mogłabyś uszczęśliwić każdego mężczyznę. Ale czego tak naprawdę, w głębi serca, pragnie Kildare?
— Chce być taki jak pan — przyznała uczciwie. — Czy zamierza pan mi go odebrać? — dodała zduszonym głosem.
— Nie potrafię — powiedział Gillespie.
Dopiero po chwili dotarł do niej sens jego słów.
Spojrzała na niego zaskoczona.
— Ty i Kildare jesteście silniejsi niż reszta świata, nie wyłączając mnie. Nic i nikt na świecie nie jest w stanie was rozdzielić.
— Wiem, co ma pan na myśli — zrozumiała nagle. — Pan chce, żebym sama go odesłała.
Zamknęła oczy, czując, jak przenika ją ból. Gillespie pochylił się do przodu z błyskiem triumfu na twarzy. Zdążył przybrać swoją zwykłą pozę, zanim dziewczyna podniosła się znowu.
— Nie zrobię tego! Nigdy! — oświadczyła. — Dlaczego pan nie przestanie mówić?
— Bo nie przestajesz słuchać — odparł Gillespie. — A im dłużej słuchasz, tym bardziej staje się dla mnie jasne, że kochasz Kildare'a. Ale tu chodzi nie tylko o niego, również o mnie.
— O pana?
— Zostało mi osiem czy dziewięć miesięcy życia — wyjaśnił. — W tym czasie chciałbym przekazać światu to, czego się nauczyłem. Kildare to jedyny znany mi umysł, który jest w stanie przyjąć tę wiedzę, a przy tym zaakceptować mój charakter. Zostawisz mi go, Rosane?
Podeszła do drzwi i położyła dłoń na klamce. Gillespie pochylił głowę i zasłonił rękami twarz, czekając w napięciu na efekt tego melodramatycznego gestu. Zerkając nieznacznie przez palce zauważył, że jest bardzo poruszona. Nie odrywała od niego przerażonych oczu, jednocześnie bezskutecznie
131
usiłując otworzyć drzwi.
— Nie mam zamiaru pana słuchać — powiedziała.
— Mam raka — oświadczył Gillespie z zasłoniętą twarzą. — Moje ciało jest naszpikowane złośliwymi guzami. Być może uda mi się przeżyć jeszcze dziesięć miesięcy. Ale mogę równie dobrze umrzeć jutro, jeśli nie znajdzie się nikt, kto zechciałby przejąć skarby, które gromadziłem przez całe moje życie. To wielkie skarby, ale nie da się ich wymienić na paryskie kapelusze, i kiedy Kildare je odziedziczy, nie stanie się bogatszy ani o centa.
— Nie mam zamiaru pana słuchać. Pan chce mnie złamać. To wszystko nieprawda — Rosalie oparła się o drzwi i nagle zaczęła płakać. — Pan chce mi go odebrać — szlochała. — Pan chce mi go odebrać.
— Nie umiem — odpowiedział Gillespie. — Musisz sama go oddać, Rosalie. To jedyne wyjście.
Padła na stojące w kącie krzesło. Gillespie podniósł słuchawkę telefonu i rzekł przyciszonym głosem: „Teraz, proszę”.
— Poprosiłem kogoś, żeby się tobą zajął — dodał głośno. — Nie będę już z tobą walczył, Rosalie. Poddaję się. Wybacz, że zadałem ci tyle bólu.
— Nigdy się go nie wyrzeknę — jęczała Rosalie. — Nigdy.
Weszła pielęgniarka, zamazana postać dla niewidzących oczu Rosalie.
— Siostro Lamont, ta pani jest w szoku — powiedział Gillespie. — Proszę ją stąd zabrać i udzielić jej pomocy.
Rosalie wstała z miejsca i przeszła przez pokój jak w transie. Przy drzwiach odwróciła się jeszcze i spojrzała przez łzy na Gillespiego, który siedział z twarzą znów ukrytą w dłoniach. Wydawało się, że zupełnie nie zwraca na nią uwagi. Jednak gdy tylko wyszła, podniósł głowę i uśmiechnął się z satysfakcją.
Mary posadziła Rosalie na fotelu i położyła jej na czole wilgotny ręcznik.
— Już wszystko w porządku. Nie chcę sprawiać siostrze kłopotu — powiedziała Rosalie.
132
— To żaden kłopot — odparła Mary Lamont.
Przyniosła kolejny świeży kompres i przyłożyła go delikatnie do oczu Rosalie.
— Powinnam była wiedzieć — szeptała Rosalie. — Powinnam była wiedzieć, że to się tak skończy. Dlaczego? Dlaczego musiałam go spotkać?
Zebrała siły i podniosła się, odrzucając kompres.
— Już mi lepiej — powiedziała. — Czy jest tu lustro? Chciałabym poprawić makijaż.
Mary Lamont zaprowadziła ją do lustra i odsunęła się dyskretnie. Rosalie pociągnęła szminką po wargach, ułożyła włosy i uśmiechnęła się do swojego odbicia.
— Może być? — zapytała.
— Wygląda pani wspaniale — powiedziała Mary. Rosalie po raz pierwszy spojrzała na nią uważnie
i nagle doznała kolejnego szoku.
— Pani jest pielęgniarką Kildare'a! — krzyknęła.
— Pracuję z doktorem Kildare'em w ambulatorium — sprostowała Mary Lamont.
Rosalie ledwo usłyszała odpowiedź. To, co ją najbardziej interesowało, wypisane była na twarzy drugiej dziewczyny.
— Skąd pani się tu wzięła? — zapytała.
— Wezwał mnie doktor Gillespie.
— Właśnie panią? — zdziwiła się Rosalie. — Aha, chyba już rozumiem.
Podeszła do drzwi, mierząc Mary Lamont niechętnym spojrzeniem.
— Czy pokazać pani wyjście? — zapytała pielęgniarka.
— Wyjście? Zdaje się, że już dosyć mi pani pokazała — stwierdziła Rosalie. — To miała być lekcja poglądowa, prawda? Dziękuję, sama znajdę drogę.
Miała ogromną ochotę rzucić rywalce jeszcze kilka ironicznych uwag, ale widok opanowanych, łagodnych oczu Mary sprawił, że zmieniła zdanie.
— Do zobaczenia — powiedziała, demonstrując pielęgniarce i wszystkiemu, co ta sobą reprezentowała, taki uśmiech, jaki automatycznie przybierała na ulicy, bo nie wymagał zbyt wiele wysiłku.
XIX. SZCZĘŚCIE I PECH
Happy Leeman już od urodzenia musiał cieszyć się szczególnymi względami niebios, gdyż został obdarzony wyjątkowym ciałem, któremu nie dałby rady najsilniejszy cios świata. Mierzył wprawdzie niewiele ponad sześć stóp, ale za to zbudowany był głównie z potężnych mięśni, rosnących bez specjalnego wysiłku z jego strony. Jego korpus był twardy jak beczka. Od czasu do czasu zatrudniano go jako robotnika w porcie, ponieważ solidne ciężary, pod którymi pękały ścięgna roślejszych mężczyzn, były jedynie zabawką dla imponujących bicepsów Happy'ego.
Jego szyja nie odznaczała się długością i gdy mówił, podbródek opadał mu na piersi. Uśmiechał się, jakby chciał zakpić z samego siebie.
Kildare zastał go leżącego na tapczanie, z rękoma założonymi za głową. Na ścianach wisiały zdjęcia koni wyścigowych, powycinane z niedzielnych dodatków gazet. Happy nie wstał, lecz przyjaźnie wyciągnął dłoń.
— Witam — powiedział. — To nasz doktor we własnej osobie. Co słychać, doktorze? Słyszałem, że ma pan ostatnio pecha, co?
— Nick ma gorszego — odparł Kildare, siadając na krześle. — Dlatego tu jestem. Prosił, żebym tu wpadł i pogadał.
— Naprawdę? — zdziwił się Happy.
— Podobno jesteś jednym z jego najbliższych przyjaciół — powiedział Kildare. — Mógłbyś wpaść do niego i podnieść go trochę na duchu.
134
— Z przyjemnością. Napije się pan?
— Nie, dziękuję, jakoś nie mam ochoty.
Happy sięgnął do wnęki za tapczanem, zdjął z półki butelkę i kieliszek, po czym nalał sobie żytniówki na dobre trzy palce. Wciąż leżąc, podniósł kieliszek i przechylił go delikatnie. Trunek polał się wąską strużką do ust.
— Kiedyś pijałem prosto z butelki, ale to trochę niebezpieczne — powiedział, zapalając papierosa. Jego ruchy cechowała niezwykła zwinność i opanowanie. Nie poruszał głową, ale przewracał oczami tak, jak czynią to ptaki. W ten właśnie sposób czujnie obserwował Kildare'a.
— Jak on się w ogóle czuje? — zapytał.
— Boi się umierać — powiedział Kildare. — Wie, co grozi za morderstwo i drży przed krzesłem.
— Tak? — zapytał Happy, patrząc z uśmiechem w sufit. — No cóż, miał chłopak pecha. Nie powinien był strzelać tak celnie.
— Przysięga, że tego nie zrobił — powiedział Kildare.
— Przysięgi nic mu nie pomogą.
— Nie — przyznał Kildare. — Jedyna nadzieja w policji.
— W policji? Zdaje się, że to oni przywiążą go do krzesła.
— Między nami mówiąc — powiedział Kildare — istnieje teoria, że Nick nie miał nic wspólnego z zabójstwem Smitha.
— Naprawdę? Tak, oni zawsze mają jakieś teorie — stwierdził Happy. — Dlatego właśnie są tacy zabawni. Teoria nie wyśle nikogo na krzesło.
— Ta, ich zdaniem, wyśle — odrzekł Kildare.
— Już to widzę — mruknął Happy, wydmuchując dym z taką siłą, że szary obłoczek rozpłaszczył się na suficie, przeistaczając się w sinobrązowy krążek kłębiącej się mgły.
— Oczywiście, Nick nie ma pewności, że go z tego wyciągną i potrzebuje przyjaciół, którzy odegnaliby od niego okropne wizje. Prześladuje go obraz chmury dymu, unoszącej się z ciała na krześle.
Happy zadrżał i zaklął półgłosem.
135
— To naprawdę tak wygląda — wyjaśnił Kildare. — Pierwszy szok ogłusza faceta. Drugie naciśnięcie guzika wysyła prąd, który go spala. To właśnie zabija.
— Tak... tak jak smażenie kurczaka — wyjąkał Happy.
— Tak jak smażenie kurczaka żywcem — przytaknął Kildare.
Happy ponownie sięgnął po butelkę i pociągnął solidny łyk. Jego twarz pokryła się potem.
— Denerwuje się chłopak, co? — zapytał.
— Odwiedź go i dodaj mu otuchy. On uważa cię za wspaniałego faceta.
— Tak. Wie pan, jakie naiwne są dzieciaki — powiedział Happy.
— Oczywiście, tak naprawdę nic mu nie grozi — zapewnił Kildare. — Policja rozpracowała całą sprawę niezwykle dokładnie.
— I do czego doszli?
— Chyba nie powinienem o tym mówić. Zatrzymasz to dla siebie, prawda?
— Będę milczał jak grób — zgodził się Happy. Znowu zaczął przewracać oczami, aż wreszcie napotkał wzrok Kildare'a i zastygł w bezruchu.
— Muszę znaleźć kogoś, kto miał na pieńku ze Smithem i był przyjacielem Nicka.
— Wszyscy mieli na pieńku ze Smithem — zachichotał Happy.
— Ale nie każdy był przyjacielem Nicka — dokończył Kildare. — Teoria polega na tym, że facet, który miał urazę do Smitha, musiał powtórzyć Nickowi to, co Smith mówił o Rosalie. Rozumiesz? To miało sprowokować chłopaka. Gdy już wszyscy wiedzieli, że między nimi idzie na noże, ten facet czekał na okazję. Zobaczył, jak Nick wychodził za Smithem i wymknął się za nimi. Miał zamiar położyć obu, tak aby wyglądało to na tragiczny pojedynek. Strzelił najpierw do Smitha, a potem do Nicka, ale Nick przeżył i zdołał zwiać.
— Zbyt skomplikowane — podsumował Happy, kierując wzrok na sufit. — Takie zawikłane historie nie robią wrażenia w sądzie.
— Nie byłbym taki pewien — odrzekł Kildare, nachylając
136
się nad Szczęściarzem. — Zdaje się, że mają oko na faceta, który był kumplem i Smitha, i Nicka. Mają ogromną ochotę wpakować go na krzesło. To nie Nick będzie próbował skakać... po śmierci.
— Nie Nick? — powtórzył Happy Leeman.
Nie spuszczając oczu z Kildare'a, sięgnął lewą ręką po butelkę whisky. Jednak zmienił zdanie. Nagle zerwał się z tapczanu i chwycił doktora za połę płaszcza. Z płuc, przypominających miechy kowalskie, wydobył się grzmiący głos, który ruchy ust ledwo zdołały ująć w karby dykcji.
— W co ty mnie usiłujesz wrobić? Mam rozedrzeć cię na pół i przyjrzeć się twoim teoriom?
Wciąż mówiąc, pchnął doktora na ścianę. Nim jednak zdołał zadać kolejny cios, Kildare ujrzał kątem oka znajomą sylwetkę i usłyszał odgłos uderzenia, a Happy runął na podłogę twarzą w dół, z długą strużką czerwieni spływającą wzdłuż przedziałka we włosach.
— Co to za pomysły, bracie? — rozległ się głos Weymana. — Chcesz zagarnąć dla siebie to co najlepsze?
Kildare'owi zabrakło oddechu na odpowiedź. Gdy ochłonął, podszedł do komody i zaczął otwierać szufladki, poczynając od najniższej. Nie musiał szukać długo. Rewolwer nie był nawet przykryty bielizną.
— Policja ma kulę wyjętą z ciała Smitha — powiedział doktor. — Ja dostarczę im tę drugą, którą wydobyłem z piersi Nicka. Analiza balistyczna wykaże, czy pochodziły z tego rewolweru. Mamy tu jeszcze trzy takie eksponaty, prawda?... I dziękuję, Weyman.
— Niby za co? — obruszył się Weyman. — Tylko dlaczego nigdy nie zaprasza mnie pan wcześniej na takie imprezy, doktorze? Dlaczego muszę wyważać drzwi?
XX. PRZYPADEK KLINICZNY
Gdy pechowy Szczęściarz znalazł się już w bezpiecznym miejscu, gdzie nawet jego niedźwiedzia siła nie na wiele mogła się przydać, Kildare zadzwonił do Rosalie, ale nie zastał jej w domu. Poszedł więc do szpitala na oddział chirurgiczny, zawiadomić o wszystkim Nicka.
Nowina dotarła tam już przed nim. Kiedy wchodził frontowymi drzwiami, z poczekalni wynurzyła się przyczajona postać z aparatem fotograficznym.
— Pan doktor James Kildare? Przepraszam, panie doktorze...
— Nie ma za co — przerwał Kildare, zasłaniając dłonią obiektyw akurat w momencie, w którym zabłysła lampa. Przyspieszył kroku, zostawiając za sobą klnącego reportera.
Windziarz też już wiedział.
— Dobra robota, doktorze. Happy Leeman... Jezu!
— Bez przesady — oświadczył Kildare. — To Weyman zatrzymał.,.
— Tak, ten kierowca, słyszałem — powiedział bez przekonania windziarz, postanawiając w duchu trzymać się pierwszej wersji wydarzeń.
Wyrazy uznania nie miały znaczenia. Najważniejsze to dopilnować, żeby wiadomość dotarła do Nicka, a potem do Rosalie. W pobliżu oddziału chirurgii doktor minął parę przedwcześnie postarzałych, jak często zdarza się w tym wyczerpującym zawodzie, pielęgniarek. Kiedy starsze siostry oglądają się za młodym lekarzem, oznacza to określone nazwisko i pozycję.
138
Kildare otworzył drzwi. Nick zobaczył go, krzyknął i pomachał ręką. Policjant wstał i ustąpił mu miejsca. Rosalie też wstała.
— Spójrz na niego, Nick — powiedziała ze śmiechem. — Czy z tym rumieńcem nie wygląda jak ubogi kaznodzieja? Uratował ci życie, Nick, ale niewiele brakowało, a musiałby ratować także mnie. Wyobraź sobie, że... chciał się ze mną żenić?
Policjant nie zrozumiał pierwszych słów i puścił mimo uszu całą resztę. Do Kildare'a także dotarły one z trudem. Spojrzał pytająco na Nicka, ale ten leżał ze ściągniętą twarzą, odwracając wzrok.
— Och, Jimmy — powiedziała Rosalie. — Nie zamierzasz chyba obrażać się na mnie? Może jednak wyjdę kiedyś za ciebie, jeśli na to zasłużysz.
Kildare odwrócił się i skierował ku wyjściu.
Nick odezwał się do Rosalie.
— Tak trzymaj, siostro. Poszło ci świetnie, tylko może trochę przeholowałaś. Tak trzymaj i przypadkiem nie zrób teraz sceny.
— Nie zrobię — obiecała Rosalie. Usiadła z powrotem na krawędzi łóżka. Nick spojrzał na nią ze współczuciem.
— Musiałaś to zrobić — powiedział. — Musiałaś wziąć nóż i wyciąć go ze swojego życia. To była operacja, a operacje zawsze są bolesne.
— Zamknij się, dobrze — szepnęła Rosalie.
— Trzymaj się teraz — mówił Nick. — Nie idź przypadkiem za nim, bo załamiesz się i zepsujesz wszystko.
— Nic nie zepsuję. Czy już poszedł? — zapytała Rosalie.
— Tak. Właśnie znika w drzwiach.
— O, Boże — westchnęła dziewczyna.
— Nie mogłabyś tego zrobić doktorowi — mówił Nick. — Nie jesteś taką świnią. Uśmiechnij się, dobrze?
— Spróbuję — powiedziała Rosalie.
— Bardzo dobrze.
— Czy... czy Gillespie widział, jak go wyrzuciłam? — zapytała Rosalie.
139
— Widział wszystko ze swojego fotela — stwierdził Nick. — Obserwowałem go cały czas.
— Mam nadzieję, że skończy w piekle. Mam nadzieję, że będzie płonął całe wieki — szepnęła Rosalie. — Śmiał się?
— Nic a nic.
Kildare zdołał jakoś wyjść z oddziału. Natychmiast zobaczył Gillespiego, cofającego wózek tak, aby odciąć mu odwrót i machającego ręką do Carewa. Dyrektor zbliżył się do Jimmy'ego. Był w znakomitym humorze.
— Nie powinieneś aż tak trzymać języka za zębami, Kildare. Podobno odwaliłeś kawał świetnej roboty detektywistycznej razem z tym Flahertym. Pewnie wiesz, że Flaherty złożył już zeznania i przypisał tobie całą zasługę. Wspaniale, Kildare!
— Kildare! — warknął Gillespie. — Dlaczego jeszcze nie dostałem od ciebie raportu na temat tych preparatów pneumonii płatowej, które ci przysłałem.
— Szczerze mówiąc, panie doktorze — wyznał Kildare — nie widziałem preparatów od kilku dni i...
— Od kilku dni? — krzyknął Gillespie. — A niech to szlag trafi. Czy nikt nie może robić, co do niego należy, jeśli nie stoję nad nim od rana do nocy? Wracaj do gabinetu i zabieraj się natychmiast za preparaty, młody człowieku.
— Z powrotem do mojego starego gabinetu? — powtórzył z niedowierzaniem Kildare.
— A gdzie niby są preparaty? — krzyknął Gillespie. — Tracisz czas! Tracisz mnóstwo czasu!
Ucichł i zmierzył spojrzeniem milczącego Kildare'a. Nagle uczynił ostry, niecierpliwy gest.
— No co? — warknął.
— Dziękuję panu — odparł Kildare.
— A to zabawny człowiek — powiedział Gillespie. — Dziękuje mi za zwalanie na niego czarnej roboty. Gdzie jest ta dziewczyna z bladą cerą? Lamont, pomóż mu uporządkować gabinet. Ten człowiek otacza się najbardziej godnym pożałowania bałaganem na świecie. I jeszcze jedno, Kildare.
— Słucham pana.
— Skoro już razem pracujecie, to może spróbowałbyś
140
się dowiedzieć, dlaczego tej dziewczynie przybyło dziesięć lat w ciągu ostatnich dziesięciu dni.
Kildare spojrzał na pielęgniarkę znużonymi, pełnymi bólu oczyma doświadczonego mężczyzny. Zwrócił się do Gillespiego.
— Spróbuję postawić diagnozę, panie doktorze — powiedział i odszedł wolno korytarzem, z Mary Lamont idącą o regulaminowe pół kroku za nim.
SPIS ROZDZIAŁÓW
I. Duma naszych ojców 5
II. Wyścig z czasem 14
III. Doktor James automat 21
IV. Szukajcie kobiety 26
V. Ambulatorium 32
VI. Cudotwórca 39
VII. Irlandzka krew 44
VIII. Dwie kobiety 53
IX. Życie za życie 62
X. Śledztwo 70
XI. Ultimatum i śpiew 77
XII. Rudowłosa piękność 82
XIII. W centrum dowodzenia 91
XIV. Ich trzech i dziewczyna 97
XV. Znów w domu 106
XVI. Którzy nie mają oczu 115
XVII. Krok bliżej 121
XVII. Otwarte karty 126
XIX. Szczęście i pech 134
XX. Przypadek kliniczny 138