ZNÓW
MONTANA
Przełożyła z angielskiego
Janina Sujkowska
WYDAWNICTWA „ALFA”
WARSZAWA 1991
Tytuł oryginału Montana Again
Pierwsze wydanie polskie
Znów Montana, Warszawa 1938,
J. Przeworski
— podstawa niniejszej edycji
Projekt okładki
Piotr Kawiecki
Ilustracja na okładce
Stanisław Rozwadowski
Redaktor
Joanna Miecugow
Redaktor serii
Marek S. Nowowiejski
Redaktor techniczny
Leszek Kaczyński
For the Polish translation
Copyright © 1991 by Witold Sujkowski
WYDAWNICTWA „ALFA” — Warszawa 1991
Wydanie pierwsze powojenne
Druk okładki:
Polska Agencja Wydawnicza
Skład, druk i oprawa:
Zakład Poligraficzny Wydawnictw „Alfa”
Zam. 1074/90
SBN 83-7001-398-8
I
Brat Pascual szedł szybkimi, zamaszystymi krokami, ale przecież dzień zdążał ku zachodowi znacznie szybciej. Do parowów spływały cienie błękitne jak woda, wznosząc się wyżej, wyżej, wyżej... Nagie wierzchołki łańcucha San Carlosa zachodziły różowozłotą pożogą. Lecz brat nie zważał na otaczające piękno. Mocniej ścisnął w ręku kij, jedynego towarzysza podróży przez te dzikie odludzia, i przyśpieszył kroku. Zresztą mógł patrzeć tylko jednym okiem. Drugie zasłaniał płat czarnej skóry. Na policzku z drugiej strony bielał plaster naklejony na krzyż, a czoło kryło się pod bandażem. By swobodniej maszerować, brat podciągnął długi szary habit, skutkiem czego nad sznurem w pasie zwisała fałda, a brzeg jej obijał się o kolana. Opalone, włochate łydki grały potężnymi mięśniami, proporcjonalnymi do potężnej budowy zakonnego wędrowca. A jednak za cały zapas żywności brat Pascual niósł ze sobą woreczek mąki. Cerę miał ciemną jak Indianin. Na szerokiej twarzy widna była boleść i troska o wielkie sprawy.
Słońce wydęło policzki nad widnokręgiem i zionęło po niebie łuną kolorów. Wystąpiły barwy zielona i bursztynowa, następnie żółtozielona i niebieska. Seledyn ciemniał w granat nocy. Brat Pascual znalazł się u wąskiej gardzieli górskiej, nad którą sterczały kolosalne złomy skalne. Zza kamienia wyskoczył zając i uciekał z cichym szelestem. Brat stanął i krzyknął w głąb skalnej czeluści:
— Hej! Hej! Jestem brat Pascual! Hej, tam! Słyszycie? Jestem brat Pascual!
Ale jeszcze echa nie zamarły, gdy głos jakiś zagadał niemal u jego boku:
— A kto teraz głodny, mnichu? Z czyim głodem przychodzisz?
— Czy to ty, Luis?
— Luis wyprawił się do Chihuahua za bydłem, ale tym razem wpadł. Zabili go w rzeźni. Może przerobili na wędlinę, chociaż był zanadto łykowaty.
— A ty kto jesteś? Carlos! Aha!
— Brat widział mnie tylko raz, a teraz jest prawie ciemno. Chyba że masz kocie oczy. Skąd ci się wzięła taka pamięć, bracie?
— Z miłosierdzia, mój chłopcze. Biedny Luis! Więc nie żyje? On także potrzebował miłosierdzia.
— Każdy, kto służy Rubrizowi, potrzebuje miłosierdzia — odparł Carlos.
— Ja też. Wszyscy śmiertelnicy potrzebują — powiedział pokornie brat Pascual. — Idę do herszta.
— Tam dziś wielki harmider. Wczoraj zagarnęliśmy partię mułów...
— Nie chcę wiedzieć o niczym — przerwał mnich. — Wszyscy jesteśmy grzesznikami, Carlosie, ale ze złego może wyniknąć dobro. Tak, zło może spłodzić dobro. Święty Mikołaju, nie opuszczaj mnie!
Z tymi słowy wstąpił w czarną czeluść zarośli. Parów szybko się rozszerzał. Drzewa zapychały przejście. Rozsuwając kijem gałęzie, brat wydostał się na równą dolinę. Bliska smuga świateł w pobliżu układała się w zarysy domu.
Już z daleka doszły go śpiewy, wrzaski i latanina. Choć jego zadaniem było kochać dobro, a walczyć ze złem, nie mógł pohamować uśmiechu. Miał w gruncie rzeczy naturę peona* i dlatego bandido**, jakim był Mateo Rubriz, mógł liczyć na jego miłosierną pobłażliwość. Złodziej okrada wszystkich. Bandido prześladuje tylko bogatych, a w Meksyku panuje wśród ludu głęboka, z samej ziemi wyrosła wiara, że każdy bogacz jest łotrem.
* peon (hiszp.) — robotnik rolny ** bandido (hiszp.) — bandyta
Zbliżywszy się do domostwa, brat Pascual uderzył trzykrotnie w drzwi swoim sękaczem. Nie czekając aż mu otworzą, nacisnął klamkę. Oświetlona sień pełna była dymu.
— To ja przybywam! — zakrzyczał. — Ja, brat Pascual! To ja, brat Pascual!
Grzmiący bas zahuczał po całym domu. Na prawo otworzyły się drzwi, z których buchnęła fala wrzawy.
— Dawać tu Pascuala! — rozległ się znajomy gościowi przeraźliwy głos Rubriza.
Do sieni wypadło sześciu młodych drabów i pochwyciwszy barczystego mnicha, zawiodło go przed oblicze herszta. Obszerna izba służyła za kuchnię, za jadalnię i za salę audiencjonalną. Chór przyjaznych głosów powitał gościa razem ze smakowitym zapachem pieczeni koźlęcej, nad którą nie ma pyszniejszej. Zresztą izba woniała jeszcze innymi zapachami: fasoli — frijoles, z pieprzem, mocnej kawy, piwa i kwaśnego wina.
Część biesiadników siedziała przy długim stole. Inni przyglądali się niedbale zajęciu Rubriza, który odważał na małej ważce grudki błyszczącego białego metalu i kupki ciężkiego żółtego proszku.
Brat Pascual nie chciał nazwać tych towarów srebrem i złotem, gdyż pieniądze są źródłem wszelkiego zła, a on kochał tych ludzi wbrew samemu sobie. Więc nie patrzył na kruszce, lecz na Rubriza, ogromnego, przysadzistego jegomościa w lichych podwiniętych spodniach i tanim obuwiu — huaraches. Rękawy koszuli, obcięte blisko pach, pozwalały widzieć potężne bicepsy. Powiadano, że w górach San Carlosa nie było drugiego takiego siłacza jak Mateo Rubriz, a może nawet w całym Meksyku. Jeżeli zaś w Meksyku, to i na całym świecie.
W każdym razie Pascual był tego zdania. Jakże zachwycała pokornego brata siła tego ziomka-peona w brudnych łachmanach! Jakże lubił czerwoną jedwabną myckę, którą herszt przekładał nad wszelkie sombrera, filcowe czy słomiane! Długa biała szrama od bata, znacząca się ukośnie na zaczerwienionej twarzy Mateo, poruszała w mnichu strunę współczucia. Mówiono, że jedno cięcie batem nie zostawiłoby blizny tak szerokiej i głębokiej, tylko Mateo Rubriz w przystępie wstydu i wściekłości natarł ranę solą, żeby tym dłużej piekła, tym gwałtowniej podsycała nienawiść w sercu. W każdym razie ilekroć twarz herszta czerwieniała, a to się często zdarzało, tylekroć szrama występowała białą rysą.
— A chodźże, Pascualu! — grzmiał Rubriz. — Coś ty sobie zrobił?
A mówiłem: nie chodź na przełaj przez góry, bo zlecisz w przepaść. No! Dzięki Bogu, żeś się tylko poharatał, a nie zabił. Chodź, zanurz ręce w tym worku — samo złoto — nabierz w garście. Możesz naładować kieszenie, będziesz miał dla biednych. Możesz kupić nowego muła dla swojego arriero*, nową krowę dla gospodyni, nową strzelbę dla myśliwego, nową pułapkę dla trapera. Możesz dostarczyć owiec owczarzowi i bydła biednemu wieśniakowi. Zanurz ręce głęboko i zgarnij, ile zdołasz. Chodź, Pascualu. Ha! Chłopcy, gdy brat Pascual się za nas pomodli, przybliżymy się do nieba o tysiąc mil.
* arriero (hiszp.) — poganiacz mułów
Brat stanął obok bandyty i spojrzał na skórzany worek ze srebrem. Widział również rozsypane na stole srebro i złoto. Nabrawszy powietrza w płuca, podniósł oczy ku belkom sufitu, czarnym od dymu.
— Ojcze, przebacz im! — westchnął z głębi serca, po czym zwrócił się do herszta: — Nie, mój biedny Mateo. Daj mi coś zjeść, tylko się umyję. A kradzione pieniądze są szkodliwe nawet dla biednych.
Rubriz chwycił go za ręce i zmierzył oczyma od stóp do głów na pół ze złością, na pół z czułością.
— Słuchaj, bracie! Wy, reszta, cicho. Mateo Rubriz gada. Słyszycie? Kiedyś zaniecham tego życia i udam się z tym poczciwcem na pustynię. Będę wygrzebywał korzonki i żywił się nimi. Będę pił tylko źródlaną wodę — podaj który kubek wina! — do końca życia będę się modlił i czynił pokutę.
Pochwycił z rąk któregoś draba duży, wysadzany drogimi kamieniami, spieniony kwaśnym czerwonym winem kubek i wychylił jednym haustem połowę.
— Żaden Meksykanin tak nie odprawiał pokuty — zaryczał — jak ja będę pokutował, gdy przyjdzie pora! A nie ma jak Meksykanie!
Zamachnął ręką, skutkiem czego część wina plusnęła na podłogę, oblewając jego gołe, owłosione łydki.
— Słyszysz, Pascualu? Zostanę, na Boga, tak wielkim świętym, że inni będą musieli zbić się w kupę i bliżej zsunąć opromienione głowy,
żeby zrobić miejsce dla Mateo Rubriza. Dalej, więcej wina! Przez miesiąc nie wziąłem do ust. Ba! Na pustyni sucho. Idź się umyć, Pascualu, i chodź jeść. O! San Juanie Kapistranie, moja krew czerwieńsza niż to wino, a każda jej kropla śpiewa we mnie, gdy widzę takiego dobrego człowieka.
Brat Pascual poszedł do studni do patio i tam, zrzuciwszy habit, obmywał z siebie kurz i pot podróży. Słyszał, jak Rubriz wykrzykiwał:
— Wyście wszyscy — świnie! Wy potraficie się tylko pchać do żłobu. Jedyny człowiek, jedyny prawy człowiek to brat Pascual!
Wróciwszy do izby, mnich zasiadł do ogromnej porcji koźlęcej pieczeni prosto z rożna i kupy frijoles oraz cienkich, giętkich, wilgotnych placków kukurydzanych tortillas, które mu posłużyły za łyżkę i widelec. Nóż miał swój — podróżny.
Jedząc popijał umiarkowanie czerwonym winem z ogromnej szklanicy. Na jego meksykański gust pulque — napój ze sfermentowanego soku agawy — byłaby lepsza. Dokonano podziału łupów i skarb zniknął ze stołu, choć tu i tam widniały jeszcze na szorstkich deskach plamy złotego proszku. Miesięczna płaca dziesięciu robotników marnowała się w tych okruchach wielkich bogactw. Mateo znów jadł, przechadzając się z kosztownym kubkiem wina w jednej ręce, a w drugiej tłustym połciem, z którego odrywał potężnymi zębiskami długie kęsy.
— Teraz możesz mówić, Lucio — rozkazał Rubriz. — Siedzisz z ogniem w ślepiach i zabijasz wzrokiem Joségo. Gadaj, co masz na wątrobie.
Lucio wstał. Nie miał okrągłej napuchłej twarzy peona. Przeciwnie, rysy jego zasługiwały na miano arystokratycznych. Zapadnięte policzki i skutkiem tego naciągnięte kąty ust nadawały mu pozór szyderczego uśmiechu.
— José, wstań! — rzekł
— Mogę stanąć tobie i każdemu! — odszczeknął barczysty młodzian o krzywych nogach, prawdziwie peoński typ. Stanął w zawadiackiej pozie.
— Podczas ucieczki — zaczął Lucio — koń padł pode mną. Pędziłem pieszo co sił w nogach. Słyszę — tętent. Oglądam się — mój przyjaciel José. Wyciągam rękę, żeby mnie podsadził na konia, a ten — na
świętego Krzysztofa! — przeleciał jak wicher. Nawet udawał, że mnie nie widzi. Gdyby nie to, że znalazłem rozpadlinę w skale i schowałem się jak jaszczurka, byliby mnie żołnierze i policjanci złapali. Rozsądź nas, naczelniku! Czy to koleżeństwo? Pies by szlachetniej postąpił.
Z ust obecnych popłynął pomruk, nie głośny, lecz za to piskliwy. Po tym brat poznał, że serca opryszków żarzą się gniewem.
— José, co masz na swoje usprawiedliwienie? — zagrzmiał Rubriz.
— Powiem — odrzekł głośno José. — Widziałem Lucia, rozumie się, i chciałem mu pomóc, ale miałem w juczkach u siodła ładunek złota. Mogłem narazić siebie i konia — z pewnością by nas złapali, bo mój srokacz nie uniósłby dwóch ludzi. Ale musiałem ratować złoto. Powiedz, Lucio, jesteś wart trzydzieści funtów złota? Gadaj!
Lucio milczał. Po oczach było widać, że chętnie by skoczył Josému do gardła, ale nie mógł się zdobyć na odpowiedź.
W izbie zapadła cisza. Wyciągnięte szyje, ciekawe oczy, skierowane na spokojnie się przechadzającego herszta, świadczyły o ogólnym napięciu. Rubriz przystanął. Wskazując ogryzioną kością na Joségo, rzekł: — Srebro — dobra rzecz, złoto — jeszcze lepsza, ale ani srebro, ani złoto, ni szmaragdy, ni diamenty nie są warte jednej kropli krwi ludzkiej. Krew lepsza niż pieniądze. José, mój chłopcze, za krótko u mnie byłeś. Nie wyrobiłeś się. Inaczej, na San Juana Kapistrana! powiesiłbym cię własnoręcznie na tej belce. Minąłeś kolegę, który został bez konia? Zostawiłeś na pastwę policji? Ale że krótko u mnie byłeś, więc ci jeszcze tym razem przebaczam. Będziesz pamiętał?
— Będę! — I José, zawstydzony, spuścił oczy.
— Jesteś zadowolony, Lucio? — spytał herszt.
— Nie.
— W takim razie bierzcie noże. Rozdziejcie się do pasa. Porżnijcie się albo zamordujcie jeden drugiego. Takie jest prawo. Nie może być, żeby wśród naszych charros*, naszych biednych wieśniaków, pieniła się skrycie nienawiść.
* charro (hiszp.) — kowboj
— Dobrze! — zgodził się José i zaczął zrywać z siebie kurtkę.
Lucio milczał, lecz jego rozognione oczy i wykrzywione szyderczo usta były wymowniejsze niż słowa.
W tym momencie wdał się w sprawę brat Pascual. Wstał i podchodząc do Lucia rzekł:
— Lucio, gdy twój brat zachorował w górach, odszukałem go i przyniosłem na plecach do obozu.
— W odpłacie mogę podarować bratu prawą rękę.
— To dawaj. — I ogromny mnich, pochwyciwszy zdziwionego junaka za prawą rękę, pociągnął go w stronę, gdzie stał José. — Daj mi rękę, José
— Moja ręka do mnie należy — fuknął José.
Olbrzymia łapa mnicha zamknęła się nagle na kołnierzu młodego bandyty. José załopotał w kleszczowatych palcach niby bezwolny łachman. Wyrwał nóż i zamierzył się na nieustraszonego brata. Lecz nie uderzył. Sprawił to nie tyle ogólny wrzask trwogi całej bandy, ile dziwna bojaźń przed bratem Pascualem.
— Teraz daj mi rękę! — rozsierdził się Pascual. — Bo wezmę za kark i wywalę w błoto. Nie takich jak ty wyrzucałem!
— Przebacz mi, bracie! — I José podał prawą rękę. Mnich momentalnie złączył ją z prawicą Lucia. Wrogowie patrzyli na siebie z nienawiścią.
— José jest głupi, ale jeszcze młody i może się nauczyć mądrości! — zagrzmiał Pascual. — Lucio, uściśnij mu dłoń. Ja, brat Pascual, rozkazuję ci. José, wyznaj mu, że brzydko postąpiłeś. Urażony człowiek gorszy jest od rozzłoszczonego psa. Ale spowiedź oczyszcza serce.
Zapadła cisza pełna tak ostrego napięcia, że słychać było tylko oddechy ludzi i zgrzytanie zębów Mateo o kość. Nagle José się załamał.
— Zawiniłem, Lucio. Miałem do ciebie złość o karą klacz. Zapomnisz mi to?
— Więc ty — naprawdę...? — zdumiał się Lucio. — Przyznajesz się przed wszystkimi? Więc jesteś mi bratem!
I nagle zarzucił mu ręce na szyję.
— Wstyd mi, ale — zawiniłem — szepnął José.
— Wstyd ci? — krzyknął Lucio. — Kto się uśmiechnie, jest już trupem.
Ale nikt nie myślał się uśmiechać. Rubriz cisnął w ogień ogryzioną kość, aż brzęknął garnek i wzbił się biały tuman popiołu.
— Na rany boskie! — zakrzyczał. — Moi junacy przemieniają się w baby. Ale niech tam, byłem cię tu miał, bracie Pascalu! Czy przyszedłeś rozbrajać moich biednych drapichrustów?
— Przyszedłem na rozmowę z tobą.
— Słyszycie? — krzyknął Rubriz do swoich ludzi. — Przyszedł na rozmowę ze mną. Czemu stoicie? Nażarliście się i macie pieniądze. Idźcie pić, aż się pośpicie. Precz!
II
Herszt i mnich zmierzyli się oczami przez szerokość stołu.
— Opowiedz mi wpierw o swoim wypadku — poprosił Rubriz. — Nawet górskie owce skręcają karki od czasu do czasu. Skaleczyłeś się w oko? Dziękuj Bogu, że go nie straciłeś!
— Dostałem kolbą w czoło nad okiem — wyjaśnił brat.
— Kolbą? — Rubriz nasrożył się groźnie. Pokazał palcem. — Kolbą? A tu na policzku, co to jest?
— Tu dostałem nożem. Ale to głupstwo.
Bandyta jął się skradać naokoło stołu, jakby się spodziewał przez zaskoczenie wydobyć prawdę z gościa.
— A w głowę co się stało? Co znaczy ten bandaż, Pascualu?
— To także drobnostka. Kontuzja od kuli. Mam twardy łeb...
— Kolba — nóż — kula! Na wszechmoc boską! Co za głupcy zapomnieli, że jesteś przyjacielem Mateo Rubriza?
— Gubernator Duraya i jego wojsko.
— Generał Ignacio Estrada? Gdzie ten pies odważył się cię napaść?
— W kościele Matki Boskiej w Gwadelupie.
— Gubernator — napadł cię — w kościele! Czy ja oszalałem? Biłeś się?
— Odpierałem napad. Gubernator przyjechał z szajką zamaskowanych ludzi po szmaragdową koronę Matki Boskiej.
— Ależ, bracie, ta korona była skradziona przed wielu laty!
— Znalazł ją peon, któremu umierał syn. Ze zwrotem klejnotu chłopak wyzdrowiał. Ale gubernator pozazdrościł Matce Bożej szmaragdowej korony.
— Skąd pewność, że to był on, jeżeli miał maskę?
— Ksiądz biskup poznał po głosie głównego napastnika.
— Biskup Emiliano?
— Tak.
— A! — zawołał Rubriz. — To mały człowieczek, ale chytry. Mnie zna, co?
— Złożyłeś kościołowi wiele hojnych darów.
— O, tak, nie skąpiłem srebra ni złota. Słyszysz, bracie? Na dźwięk mego nazwiska w tym kościele falują cienie i posągi szepcą za mnie modlitwy. Powiadam ci, tym kościołem wykupiłem sobie połowę drogi z piekła do nieba.
Mnich uśmiechnął się lekko.
— Ale ten Estrada — co ty o nim opowiadasz? Nie zdarzyło się dotąd, żeby generał był porządnym człowiekiem — prócz Bonity Juareza — niech spoczywa w pokoju!
— Niech spoczywa w pokoju! — powtórzył nabożnie Pascual.
— Generał Estrada wkroczył do kościoła, biedni mnisi uciekli. Tylko biskup bronił obrazu Matki Boskiej...
— Jedno jego błogosławieństwo wyżej bym sobie cenił niż dziesięć tysięcy Ave całego seminarium duchownego...
— Spokój, Mateo! — przerwał surowo brat i opowiadał dalej:
— Ksiądz biskup, poznawszy po głosie generała, zawołał na niego po nazwisku. Estrada, nie chcąc by został świadek jego czynu, powalił biskupa na posadzkę.
— I nieszczęsna głowa biskupa pękła jak jajko?
— Matka Boża miała go w swojej opiece. Skończyło się na potłuczeniu. Biskup żyje, a gubernator zamknął się w swoim forcie ze złotą koroną Najświętszej Panienki, zdobną dziesięcioma szmaragdami.
— Ale ty tam byłeś? — zapytał Rubriz, czerwony ze wzruszenia.
— Byłem — pogrążony w modlitwie. Chwila upłynęła nim spostrzegłem, co się dzieje. Skoczyłem na nich z krzykiem, ale już powalili
księdza biskupa. Pochwyciłem dwóch żołdaków i stuknąłem łbami jednego o drugiego.
— San Juanie Kapistranie! Że też mnie tam nie było!
— Żołnierze padli na ziemię. Powaliłem trzeciego, lecz potknąłem się o niego, a on kolnął mnie nożem w policzek. Gdy się podniosłem, padł strzał. Kula rąbnęła mnie w głowę, a jednocześnie któryś z napastników uderzył mnie kolbą w czoło nad okiem. Nie dawałem się, ale uciekli w ciemność jak stado kruków, a ja runąłem na twarz.
— Żeby ich pokręciło! Czekaj, i oni padną na twarze. Jeżeli im nie poodcinam powiek i nie ponabijam psów na pale, żeby się upiekli na słońcu, to...
— Nie wolno tak mówić, Mateo. Nazajutrz — czyli dziś rano — biskup wezwał mnie i powiada: „Jeżeli poskarżę się na kradzież, zlecą się sępy i rozniosą klejnoty po całym kraju. Najlepiej będzie dać znać Rubrizowi. On nie dopuści, żeby Matka Boska została bez korony!”
Rubriz zerwał się z krzesła.
— Tak powiedział? Nie dziwię się, że został biskupem. Jeżeli się tak dalece zna na ludziach, to i o świętych musi coś wiedzieć, i o aniołach. Pokażę mu, Pascualu, że Rubrizowi można zaufać. Ale co mi każe zrobić? Pojadę do Duraya i poderżnę gardło generałowi, jak tylko wychyli się z fortu o zmierzchu.
— To by nam nie pomogło odzyskać szmaragdowej korony, Mateo.
— Ha! Prawda! Ale, na Boga, czyż biskup ma mnie za ptaka, za kreta? Nie przelecę przez mury, nie podkopię się pod szańce, a nawet gdybym tego dokazał, to nie potrafię otoczyć się niewidzialnością. Czy biskup ma mnie za magika?
Mnich westchnął i popatrzył na swoje wielkie ręce. Milczał.
— Tak, tak, biskup by chciał, żebym dokazał czarodziejskiej sztuki — pomrukiwał Rubriz i twarz jego okryła się bladością. Gołym, włochatym ramieniem otarł pot z czoła i policzków. — W pojedynkę nikt tego nie dokaże! — wykrzyknął. — Spojrzyj na mnie, bracie. Czyż nie rozumiesz?
Ale Pascual, mocno zafrasowany, nie odpowiadał. Zaciskając ręce, wpatrywał się w nie w milczeniu.
— Znajdę dziesięć innych szmaragdów i zafunduję wam złotą koronę dwa razy większą.
— Mateo, strzeż się bluźnierstwa!
— A! — jękną zbój. — To poświęcany klejnot — z głowy Najświętszej Panny. Oby Bóg poraził cielsko Estrady piekielnym ogniem. Ale cóż ja mogę zrobić sam jeden?
— Masz tylu ludzi — szepnął brat Pascual tak cicho, jakby chciał, żeby jego słowa zlały się w jedno z myślami Mateo Rubriza.
— Mam ludzi? Tak, mam ludzi i broń, ale w takiej robocie gromada jest przeszkodą, nie pomocą. Jestem chytry jak wąż, zwinny jak kot — to prawda — i niczego się nie boję. Ale kto mi będzie towarzyszył? We dwóch moglibyśmy stawić czoło samemu diabłu. Ale sam jeden w forcie w Duraya...
Tu Rubriz wyrzucił ręce w górę i jęknął.
— Nie ma nikogo takiego, kto mógłby ci towarzyszyć? — zapytał mnich.
— Jest, ale nie mógłby przyjechać.
— Można by zapłacić.
— Bogaty.
— A dla chwały Matki Bożej nie zgodziłby się?
— To jankes! — zawołał Rubriz biegając po izbie. — To nie jest sługa Matki Boskiej. A po drugie, gdyby się zapuścił w głąb Meksyku, nawet kamienie po drodze krzyczałyby: „Montana! Montana!” Znienawidzony przez wojsko i policję... Poszukiwany.
— Więc prócz tego jankesa nie ma nikogo innego? Ty go nienawidzisz?
— Nienawidzę i kocham. I on mnie kocha. Hej, bracie, pomyśleć tylko, że mogłem go zabić. Że moja dwururka wpierała się w jego pierś. Że miałem go w ręku. A Tonio — zdrajca leżał na łóżku... Pascualu, nie pozwól mi o tym mówić. O Boże! Widzisz, płaczę. Krwawe to łzy, bracie Pascualu. Moje serce płacze. Ale darowałem życie obu, bo Tonio, choć przybrał inne nazwisko i mowę, nie przestał mnie kochać. A Montana — przekonałem się — był drugi po mnie. Rubriz, a zaraz po nim Montana. Trzeciego nie ma. Nie mogłem go zabić. Opuściłem dom. Podaliśmy sobie ręce, pomówili spokojnie, po przyjacielsku. Potem na szlaku przez jakąś chwilę serce moje było tak pełne tej
przyjaźni, że nie pamiętałem o Toniu. A tylko przez niego straciłem Tonia.
Brat Pascual przysłuchiwał się tym zwierzeniom z tak wielką uwagą, że pot lał mu się z czoła prędszymi kroplami niż łzy Mateo. Znał doskonale sławne dzieje Tonia. Wiedział, iż Młokos-Montana przy pomocy wytatuowanego znamienia podał się rodzinie Laverych za syna, którego Rubriz porwał przed dwudziestu laty przez zemstę za to, że ranczer uderzył go w twarz batem. Ale Młokosa ruszyło sumienie i wyprawił się do Meksyku szukać prawdziwego syna, którego kiedyś spotkał. Stoczył o Tonia straszną walkę. Rubriz, który wychował chłopca w miłości do siebie, a nienawiści do jankesów, bronił swoich praw z zaciekłością rozpaczy. Ścigał młodych ludzi aż nad Rio Grande. Tonio wrócił do swojej prawdziwej rodziny i rodzice wysłali go do Europy, żeby trochę zapomniał o swoim strasznym wychowawcy. Młokos-Montana pozostał na ranczo Laverych i miał się ożenić z córką — Ruth. Była to historia tak nadzwyczajna, że kto ją raz usłyszał, ten nie zapomniał. Ale najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że Rubriz nabrał do Montany szacunku, który przeważył nad nienawiścią.
Mateo wytarł hałaśliwie nos.
— Ulżyło mi — rzekł.
— Ten Montana, który ukradł Tonia... — zaczął mnich.
— Cicho! — wrzasnął Rubriz i twarz mu się wykrzywiła obłąkańczym grymasem.
— Gdyby był z tobą, mógłbyś się porwać na Fort Duraya i generała Estradę? A gdybyś się udał do Montany, chłopak przypomniałby sobie, że mu darowałeś życie i zgodziłby się narazić na niebezpieczeństwo przez wdzięczność? Jak myślisz?
— Żeni się z siostrą Tonia. Jakże go od niej oderwę?
— Nie trzeba wątpić, Mateo. Wyprawmy się na północ do kraju jankesów za Rio Grande. Może tam na miejscu Bóg nam pomoże. Może Montana ulegnie naszym prośbom.
Rubriz stanął. Zaczął podnosić głowę.
— Kto wie — kto wie, bracie? Może to dobra rada. Może taka jest wola Boska. Może Bóg chce, żeby Rubriz sprzymierzył się z Montaną. Tacy dwaj jak my mogą dokazać niesłychanych rzeczy. Dobrze.
Zaczyna mi się podobać twój plan, sługo Boży. Pojedziemy razem. Będziemy działali razem. Kamienne wały i wojsko — co to jest dla takich dwóch jak ja i Montana?
— Szkoda tylko, że to jankes — westchnął Pascual.
— A szkoda, wielka szkoda! Ale to tylko po wierzchu, bo serce ma meksykańskie!
III
W korralu był ruch. Przyciągano gniadą klacz do słupa. Wielki poskramiacz narowistych koni Tombstone Joe ciągnął liny. Kowboje obsiedli gromadnie wysokie ogrodzenie. Wśród widzów znajdował się Montana. Gdy się patrzyło na niego z werandy, wyglądał jak inni, z tą różnicą, że był trochę szerszy w barach i że nawet z tej odległości widać było mimo koszuli grę potężnych mięśni grzbietowych.
Ruth stała koło filaru werandy.
— Powinniśmy tam iść — zauważyła.
— I tak jest dużo widzów — odparł ranczer. — Gdybyśmy przyszli, jeszcze by Montana sam chciał dosiąść klaczy.
— Obiecał, że nie będzie próbował — powiedziała, lecz w jej błękitnych oczach zamigotała trwoga.
— Eee, obiecał. On tylko obiecuje.
— Niech tatuś tak nie mówi.
— Mogę nie mówić — ustąpił, lecz po jego zaciętej twarzy widać było, że myśli co innego.
— Tatuś go nigdy nie kochał — poskarżyła się, obejmując nerwowym ruchem słup werandy.
— Mam dla niego szacunek i uznanie — odpowiedział wykrętnie. — Nigdy nie spotkałem tak dzielnego jak on mężczyzny.
Ruth westchnęła prędko. Serce jej przepełniała burza uczuć.
— Tatuś uważa go za włóczęgę! — wybuchnęła.
— Owszem, ale to przecież nie wszystko.
Tu Richard Lavery spojrzał na żałobną przepaskę na rękawie. Przed dwoma miesiącami stracił żonę.
— Włóczęga i coś więcej — szepnęła Ruth, jakby do siebie samej.
— Tatuś wysłał Dicka do Europy, żeby był jakiś czas z daleka od Montany, od pokus awanturniczego życia. Tatuś nigdy nie miał zaufania do Montany.
— Czy sądzisz, że teraz, gdy nie stało matki — powiedział łagodnie wdowiec — on tu długo u nas wytrzyma?
Panna podniosła głowę i jakby szukając odpowiedzi w zielonych dalekościach, popatrzyła w głąb doliny, na wysokie płaskowzgórza, na zielone pastwiska, odchodzące het! het! het! milami, milami, milami... Wszystko to ziemie ojca. Dick — dawny Tonio Rubriz — dostanie połowę majątku. Montana wyrwał go z meksykańskiej nicości, żeby wrócił do należnych sobie bogactw. Druga połowa przypadnie jej i Montanie.
— W niedzielę nasz ślub — przypomniała.
— Odkładał przedtem, odłoży jeszcze raz — powiedział twardo ojciec. W tej sprawie był dla córki bez miłosierdzia.
— Nie odłoży. To już ostatni raz. On wie. — I po chwili dodała na pół gniewnie, na pół smutnie: — Czyżby mnie nie kochał?
— Kocha, owszem, ale — nie tylko ciebie. Konie, krwawe awantury i wolność więcej dla niego znaczą niż ty.
A w korralu Tombstone Joe, uwiązawszy klacz u słupa, odstąpił o kilka kroków i przyglądał się zwierzęciu. Teraz zajęli się nią inni. Zawiązywano jej oczy, zakładano uzdę i siodło. Ransome, siwowłosy dozorca, pilnował, żeby wszystko było zrobione jak należy.
— Co myślisz o tej kobyle? — zwrócił się do Joego.
— Hm! Tygrysica, naładowana dynamitem. Za piękna, żeby z niej mogło być co dobrego.
Montana odezwał się z wysokości płotu:
— Takiej błyskawicy nikt nie pyta czy dobra, tylko jak daleko zaniesie człowieka.
Tombstone odwrócił się szybko, chcąc palnąć coś do słuchu krytykowi, ale spostrzegłszy, że to Młokos, dał spokój. Tylko potarł się wolno po szczęce, jakby rozcierał siniaka.
Młokos nie uśmiechnął się. Na jego urodziwej opalonej twarzy malował się niewzruszony spokój, lecz gdy tak patrzył na klacz, w oczach jego zapalały się coraz gorętsze błyski. Zepchnął kapelusz na tył głowy, odsłaniając gładkie granatowoczarne włosy. Był tak ciemny,
że robił wrażenie Meksykanina. W chwilach podniecenia niebieskie oczy bladły od wewnętrznego ognia. Był wielki jak ta rasowa klacz, lecz tak proporcjonalny i zgrabny, że wydawał się lekki i zwinny.
— Ta błyskawica — wygłosił Tombstone — zaniesie człowieka daleko — na to się zgadzam; ale — zostawi. Z powrotem nie przyniesie.
Montana nie odpowiedział. Strząsając popiół z papierosa, patrzył na klacz. A ona czekała cierpliwie, poddając się ciemnościom, które oślepiały jej oczy i dławiły myśl. A przecież przez tę cierpliwość przeglądało niebezpieczeństwo. Mimo że stała z opuszczonym łbem, nie miała w sobie nic z ujarzmionego mustanga.
Za dawnych czasów najbardziej ceniono do łowów dzikie, upolowane sokoły, nie hodowane. Klacz urodziła się na wolności. Młokos wiedział, że była wyborowa. Rozkoszował się jej siłą i rączością. Poznał się na niej od pierwszego dnia, gdy wyruszył z innymi na polowanie. Pościg trwał tak długo, że trzeci raz trzeba było odłożyć ślub z Ruth. Słynny ujeżdżacz miał właśnie odbyć lekcję z „tygrysicą”. Montana dał słowo, że nie wsiądzie na nią, póki nie będzie ujeżdżona. Patrząc z wysokości płotu na to końskie cudo, czuł w sercu, głowie i końcach palców elektryczne dreszcze.
Założono uzdę i siodło i Tombstone dosiadł ostrożnie dzikiej kobyły. Liczne upadki nauczyły go przezorności. Zachowywał się, jakby był trochę w strachu.
— Puśćcie ją — rozkazał spokojnie.
Kowboje zdjęli klaczy opaskę z oczu i linę z szyi. Natychmiast dała skok w górę.
Widzowie milczeli. Tyle razy byli świadkami ujeżdżania koni, ale to było zupełnie coś innego. Nikt się nie ruszał. Siedzieli na płocie jak przykuci i patrzyli, patrzyli, patrzyli... Konie trzeba ujeżdżać — zwyczajna rzecz — tylko że ta klacz była wcieleniem Piękna, przez co człowiek wydawał się Bestią.
Joe nie udawał, że się nie boi, nie silił się na kawalerską fantazję jak to kowboje. Zaczął dobrze, siedząc i kłując boki klaczy ostrogami, lecz już za drugim podskokiem jął ściągać wodze jak przerażony nowicjusz.
Klacz szalała. Gdy ruszała z miejsca, zdawało się, że rozniesie płot, gdy kołowała w miejscu, zdawało się, że wyrwie w ziemi lej. Tombstone wyleciał z siodła bokiem, gruchnął o ziemię wśród obłoków kurzu, przetoczył się i znieruchomiał.
Trzy lassa spadły na łeb klaczy i zatrzymały ją, bo inaczej stratowałaby jeźdźca na śmierć. Ktoś przelazł pod płotem i wyciągnął zemdlonego z korralu. Ktoś drugi wylał mu na twarz manierkę wody. Po chwili Tombstone odetchnął i wstał.
— Tym razem przechytrzyła mnie, ale jeszcze jej pokażę.
— Co powiesz? — zapytał Młokos Ransome'a.
— Cudna.
I Młokos zeskoczył z ogrodzenia — do środka. Klacz znów przyciągano do słupa. Ransome złapał Montanę za rękę.
— Spojrzyj na nią. Nie bądź głupi. Niech cię nie kusi.
Montana spojrzał na rękę dozorcy i ten zabrał ją z pośpiechem.
— Spróbujemy.
— Obiecywałeś panience — wykrztusił dozorca.
— Naprawdę? — odrzucił z roztargnieniem młody człowiek.
Podszedł do klaczy od przodu i zajrzał jej w oczy. Stała spokojnie. Tego jednego się nauczyła, to zrozumiała, że z postronkami nie ma co walczyć. Na oko wydawała się potulna. Znów się przyczaiła.
Z płotu odezwał się głos:
— Diabła by ujeździł, ale jej nie poradzi, Drugi zapytał:
— Jak ona się wabi? Jak ją nazwiesz, Montana?
— Pośpiesz się, zanim cię zabije — wtrącił trzeci.
— Niech będzie Sally — odrzekł łagodnie Młokos, uśmiechając się uroczo do całej galerii. Kowboje bali go się tak bardzo, że bez mała nienawidzili. Ale ponieważ potrafił sobie jednocześnie zaskarbić ich miłość, nikt nie odpowiedział uśmiechem.
— Dlaczego Sally? — zdziwił się Ransome.
— Znałem kiedyś dziewczynę o tym imieniu.
— Czy była podobna do tej klaczy?
— Nosiła takie same czarne jedwabne pończoszki — objaśnił uprzejmie Młokos.
*
Tombstone ładował się ostrożnie na siodło.
— Uważaj — rzekł Montana.
— Ty mi będziesz radził? Widzicie go! — fuknął ujeżdżacz.
Montana westchnął i przymknął oczy. Gdy je otworzył, kopyta klaczy grzmiały po korralu, a kurz wzbijał się gęstymi tumanami. Przez luki w kurzawie i górą, gdzie pył rzadziej leciał, migała rozhukana klacz i jeździec, czepiający się jej jak rozbitek belki.
Coś wyrżnęło w ziemię z poślizgiem, przetoczyło się kilka razy i wyłoniło na widok jako ludzkie ciało. Ubranie było białe od kurzu; twarz przeciwnie — czarna.
Na werandzie krzyczała dziewczyna, lecz nikt nie spojrzał w jej stronę. Krzyczała nie dlatego, że Tombstone znów zleciał z konia. O, nie. Zlękła się o kogoś innego. Widziała, jak Montana prysnął z płotu niby puma z gałęzi.
Kowbojów, którzy patrzyli z bliska, podobieństwo to uderzyło jeszcze bardziej. W oczach Montany zagrały dzikie błyski. Nachylił się, zacisnął ręce na górnej belce i już pędził zakosami po zakurzonym korralu w pogoni za klaczą, która uciekała przed nim jak przed prawdziwą panterą. Dogonił w kącie. Chciała umknąć, lecz rzucił się na nią z rękami i nogami. Dała susa w górę. Uczepiony jedną ręką łęku, wyleciał w powietrze. Ale za sekundę siedział w siodle.
Kurz falował jak mgła na morskim wietrze. Klacz upodobniła się do orkanu. Kowbojom migała rozwarta czerwona paszcza i rozognione dzikie ślepia. Wyskakiwała wysoko w górę, jakby walczyła z powietrzem. Słyszeli, jak spadała z głuchym łomotem na ziemię. Niewyraźna postać jeźdźca przeważała się niebezpiecznie to w prawo, to w lewo. Chwilami tylko był w siodle, a tak, czepiał się konia ręką lub nogą niby pazurami.
Widzowie patrzyli zmrożeni trwogą. To nie był popis jeździecki, to była walka ze śmiercią. Tombstone stał oparty o płot z twarzą czarną od skawalonego kurzu, czerwoną od kapiącej krwi.
Krzyki ucichły.
Każdy kowboj został na swoim miejscu. Ten klęczał na jednym kolanie. Ów stojąc na palcach, trzymał się słupa i usta miał otwarte, jakby krzyczał. Inny trzymał kapelusz wysoko w powietrzu.
Z werandy widać było głowę Montany, latającą bezwładnie za każdym podskokiem konia. Broda uderzała o piersi. Zdawało się, że lada moment jeździec wypryśnie z siodła, a przecież się trzymał. Ludzie mogliby to nazwać szczęściem, ale to nie było szczęście.
Ani chybi: albo człowiek przypłaci śmiercią tę walkę, albo klacz.
Wtem klacz zachwiała się i stanęła z nogami rozstawionymi sztywno i szeroko.
Po chwili Montana zlazł wolno z siodła. Ześlizgnął się na ziemię. Twarz miał czerwoną. Mogło się zdawać, że włożył maskę. Krew lała się z nosa, z ust, z uszu... Poszukał łba klaczy, objął ją za szyję i jął gładzić po pysku. Zwierzę, przymykając ślepia z wyczerpania, oparło się leniwie o swego pogromcę. A on, zdjąwszy apaszkę, zamiast wytrzeć swą okropną twarz, zaczął osuszać z piany i śliny pysk klaczy.
IV
W kilka dni później Mateo Rubriz siedział w cantina* w „Meksykance”, meksykańskim osiedlu około Bentonville niedaleko ranczo Laverych. Zacny brat Pascual, ledwie dojadł swoją porcję gorących frijoles, wyniósł się od stołu. Zostali tylko Mateo i osobnik o ziemistej twarzy i szerokich ramionach, jakie się widuje tylko u żołnierzy. Na oko każdy by go wziął za oficera, a także suchotnika. Ale miał na sobie strój zamożnego meksykańskiego wieśniaka — z żółtej skóry, ze srebrnymi ozdobami, które, zależnie od tego, w którą stronę się zwracał, grały odbiciem światła lub przygasały. W ręku trzymał szklankę z białozieloną tequila — napojem ze sfermentowanego kaktusa.
* cantina (hiszp.) — winiarnia
Był to Jack Lascar. Znano go na południe od granicy i na północ od rzeki, ale nikt nie wiedział, jakiej był narodowości. Niektórzy utrzymywali, że istotnie pochodził z Lascarów, o czym miały świadczyć żółtawe białka oczu.
Lascar nosił się z pobłażliwie wesołą wyższością. Ton tej wyższości zabrzmiał w jego głosie, gdy zapytał:
— A co się stanie, jeżeli wyjdę na ulicę i powiem ludziom — powiem jankesom — że tu jest Mateo Rubriz?
Bandyta wyszczerzył zęby. W uśmiechu tłuste policzki podniosły się ku oczom, utrudniając widzenie. Nachylił się.
— Twój ojciec... — zaczął.
Dalej mówił tak cicho, że Jack Lascar musiał przybliżyć ucho do jego ust, żeby słyszeć. Na twarzy Jacka odbiło się rozmarzenie.
— Zawsze byłem tego ciekawy — rzekł. — Zawsze chciałem się dowiedzieć, kto go sprzątnął. Ty?
— Kto inny by się odważył? — odrzucił Rubriz odchylając się w tył i rozkładając ręce gestem przechwałki.
Jack Lascar chrząknął.
— Więc czego chcesz?
— Żebyś posłał wyzwanie.
— Uf! Gadaj!
— Jest ktoś, kogo nienawidzisz.
— Któż to taki?
— Montana.
Lascar odwrócił się szybko w krześle i obejrzał przez ramię na drzwi i na okno. Dopiwszy białozielonego trunku, wpił wzrok w towarzysza.
— Niech go diabli, tego Montanę.
— Pamiętam raz we wtorek rano w Carson City w Nevadzie, w „Cesarskim Szynku”...
— Ty psie!
Rubriz rozparł się w krześle. Wyglądał w tej chwili na potulnego tłuściocha w średnim wieku, którego siły żywotne już w znacznej mierze opuściły. Ale Jack Lascar dobrze wiedział, co o nim sądzić.
— Montana jest chciwy na wyzwania jak pies na surowe mięso — mówił Rubriz. — Jeżeli napiszesz wyzwanie po angielsku — umiesz pisać po angielsku?
— Umiem pisać w pięciu językach — odrzekł z cichą goryczą tamten. — I cechuję krowy parszywemu...
— Jankesowi — podsunął z uśmiechem Rubriz.
Jack Lascar umilkł. Rubriz gadał:
— Jeżeli napiszesz wyzwanie i przybijesz na desce ogłoszeniowej na poczcie, dowie się całe miasto i Młokos się dowie. Przyjedzie, na pewno! Szeryfa nie ma w mieście. Prawa nie ma w mieście. Wyniosło się na cały dzień!
Jack Lascar zapalił papierosa i wyciągnął rękę z pustą szklanką. Gospodarz podbiegł szurając pantoflami. Nalał tak pełno, że aż się przelało. Lascar wychylił szklankę. Część trunku ściekła po brodzie na żółty skórzany kubrak, ale nie zważał na to. Nawet nie otarł ust. Zbyt był pochłonięty Rubrizem.
— Montana by przyjechał — rzekł bandyta.
— Nie — zaprzeczył Jack Lascar. — Wszyscy wiedzą, nawet dzieci, że jeśli Montana dobędzie broni i strzeli do kogoś choćby w samoobronie, to zaraz szeryf wypuści się za nim z patrolem.
Rubriz przymknął oczy, żeby towarzysz nie zauważył grających w nich ogni. Miał właśnie plan: chciał przepędzić Młokosa z kraju jankesów, wplątawszy go w konflikt z władzami policyjnymi. A gdzież by chłopak mógł się schronić, jak nie w Meksyku? Z kim chętniej by się sprzymierzył, jak nie z Rubrizem? Dla Młokosa okradzenie fortu w Duraya nie przedstawiałoby wielkich trudności. Żeby tylko Jack Lascar dał się użyć na wabia!
— W każdym razie Montana najbardziej boi się wstydu — przemówił Rubriz. — Wiesz, że mam powód go przeklinać?
— Wykradł ci syna — fuknął szyderczo Lascar. — Wykradł ci syna i uczynił go jankesem.
— Tak — odpowiedział bardzo spokojnie zbój, i ten spokój nie był bynajmniej udany. — I dlatego musi umrzeć.
Mówił to, co czuł. Bez względu na przyjaźń krzywda pozostała krzywdą i Młokos musiał za nią kiedyś odpokutować. Patrząc nad okrągłymi, żelaznymi stolikami na czerwoną pożogę zachodu i wdychając ostry, zatęchły dym papierosowy, Rubriz ciągnął dalej:
— Ja nie mogę go wyzwać, bo nie mogę się tu pokazać ludziom. Zrobiłaby się ruchawka i zagnaliby mnie do więzienia. Ale ty możesz go wyzwać. Możesz wyznaczyć godzinę. Możesz stanąć na środku ulicy i czekać ku zdumieniu ludzi, że ktoś odważył się wyzwać Młokosa.
Nikt nie zgadnie, że Mateo Rubriz zaczaił się koło któregoś domu czy gdzieś w oknie ze strzelbą gotową do strzału, żeby zakończyć walkę, nim się zacznie. Słyszysz, Jack? Młokos nie wróci na zbójeckie szlaki, nie będzie potrzebował umykać przed prawem. Już ja się o to postaram.
V
Poranek niedzielny na ranczo Laverych. Młokos kręci się po swoim pokoju, lekko kulejąc i pogwizdując. Naciąga na szerokie ramiona białą koszulę; bierze kołnierzyk, naciąga czarne, jedwabne skarpetki. Na koniec ubiera się w piękny granatowy garnitur. Tylko na trzewiki się nie zgodził. Został przy długich butach. Ale nikt się nie domyśli, bo spodnie opuszczone na cholewy, tym bardziej że buty są zrobione z najlepszej skóry cielęcej, bardzo miękkiej i delikatnej. Nie takie jak noszą kowboje, na wysokich obcasach i wąskie w czubach. Gdyby koń padł, ciasne buty mogłyby go zgubić. Ze skrępowanymi stopami nie można udawać tygrysa, a nieprzyjaciele nie raz już widzieli go w tej roli. Nic to nie znaczy, że dziś jego wesele. Wiążąc krawat, poruszał palcami w miękkich butach dla ćwiczenia. Do wieczora mogło się dużo zdarzyć, mogły rewolwery być w robocie. Nie znosił parady, a nieprzyjaciele mogli z tego skorzystać. Tego dnia trzech par oczu nie byłoby za wiele, żeby się pilnować. Ale często bywał w życiu w opałach. Może dlatego teraz pogwizdywał.
Pobyt na ranczo Laverych był jak wytchnienie na stojącej zatoce. Nurt — już — już! — porywał go dalej na nieznane wzburzone morza. Spojrzał drwiąco w lustro. W opalonej twarzy świeciły czujnie niebieskie oczy. Pan młody gotował się najoczywiściej nie do szczęścia, lecz do walki.
Siwowłosy dozorca kowbojów, Ransome, nieruchawy w niedzielnym ubraniu, z papierosem w ustach, przypatrywał się zabiegom toaletowym przyjaciela.
— Wielki to dzień w twoim życiu — zauważył.
— Długi dzień — poprawił Młokos.
— Myślałby kto — mruknął Ransome — że ci nie przypada w udziale piękna panna z milionami.
— Myślałby kto? — odmruknął pan młody.
— A pewnie — zmarszczył się stary kowboj. — Myślałby kto, że nie dbasz o narzeczoną, że ci wszystko jedno... A taka ładna, taka ładna...
Montana odwrócił się ruchem zarazem szybkim i miękkim jak kuglarz, u którego dostrzega się tylko pauzy. Ransome wstał. Czyżby się zląkł? Może mu jednak groziło niebezpieczeństwo. Ale Młokos, choć był porywczy i szybki w działaniu jak grzechotnik, to przecież przyjaźń trzymała go zawsze w klubach. A z Ransome'em łączyła go ścisła przyjaźń. Więc dozorca mówił dalej:
— Montana, może cię urazi moja szczerość, ale muszę ci to wygarnąć. Panią Lavery bardzo lubiłeś, ale po jej śmierci zaczęło ci tu być ciasno. Uprzykrzyło ci się pastwisko, a nawet stajnia, narowisty koniu. Zbrzydło ci wszystko i zacząłeś mieć dosyć dziewczyny, nim ją poślubiłeś.
Młokos zamiast odpowiedzieć, zmierzył przyjaciela zmrużonymi oczami, które z niebieskich zrobiły się nagle stalowe. Pochwyciwszy dwa bardzo długie colty, schował je w ubraniu swobodnym, błyskawicznym ruchem, prawie nieuchwytnym dla oka. Podszedł do Ransome'a i dotknął lekko jego ramienia.
— Słuchaj, stary...
— Słucham, słucham. Gadaj, co ci dolega?
W wielkim domu Laverych odbywała się przedweselna krzątanina. Ruth, zamknięta u siebie, stroiła się do ślubu w powiewne białe wspaniałości. Uśmiech nie schodził z jej twarzy, aż uderzona tym (najlepsza) przyjaciółka, spytała szeptem:
— Ruth, powiedz, dlaczego się uśmiechasz, czy dlatego, że jesteś szczęśliwa, czy dlatego, żeby mi zrobić przyjemność?
— Jestem szczęśliwa, naturalnie, ale boję się, sama nie wiem, czego. Coś się stanie!
A przed domem przechadzał się niespokojnie ranczer tam i z powrotem, tam i z powrotem, raz po raz spoglądając ku widnokręgowi, jakby się spodziewał groźnej burzy, jakby szukał na niebie ostrzegawczych znaków.
Wtem na szlaku zagrzmiały kopyta. Wykręcił się, jakby tego tylko oczekiwał. Jeździec! Mustang mokry od potu, jeździec, młody chłopak, wystraszony, jakby uciekał przed Indianami. Zeskakuje z siodła i biegnie do ranczera.
— Wiecie, panie, co się stało? — dyszy. — Jack Lascar — ten z żółtą gębą, co to się pokazał w mieście — przybił pismo na desce przed pocztą. Przepisałem...
Wydobył papier i przeczytał głośno. Połowa słów zacierała się w zdławionym szepcie, inne wywrzaskiwał.
„Podaje się wszystkim do wiadomości, że:
Ja — Jack Lascar — wyjdę na środek ulicy dziś rano o wpół do jedenastej i stojąc przed kuźnią Hi Baileya będę czekał na kundla, wabiącego się Montana-Młokos.
Jeżeli się nie zjawi na oznaczoną godzinę, poznacie wszyscy, co to za tchórz.
(Podpisano)
Jack Lascar”
— Zaczekaj! — krzyknął Lavery. — Gdzie szeryf? Cóż on sobie myśli? Jak może pozwalać na otwarte wyzwania?
— Szeryf wyjechał — opowiadał posłaniec. — Chłopcy posłali po niego. Około wpół do jedenastej powinien być. Ale uważałem, że trzeba panu dać znać...
— Wynoś się, żeby cię Montana nie zobaczył, bo...
Posłaniec wybałuszył oczy. Ranczer, obejrzawszy się w kierunku jego wzroku, zobaczył Montanę. Pan młody stał w progu, w białym kołnierzyku, przy którym jego urodziwa twarz wydawała się ciemniejsza i bardziej młodzieńcza niż zwykle. Opalone palce zwijały papierosa bez pomocy oczu, zwróconych w tej chwili na posłańca.
— Wracaj — rzekł Montana. — Wracaj i powiedz Lascarowi, że trochę za późno dowiedziałem się o jego wyzwaniu. Ale przyjadę. Wezmę dobrego konia, to nie stracę dużo czasu. Powiedz mu, że tym razem dokończę robotę.
Zapalił zapałkę, przytknął do zmarszczonej bibułki i zaciągnął się głęboko dymem. W oczach miał wyraz roztargnienia, jakby się
zastanawiał, co jeszcze powiedzieć. Ale posłaniec kiwnął głową i już biegł do konia. Uważał sobie za honor, że pośredniczy między takimi sławami: Jackiem Lascarem i Montana.
Młokos ruszył do korralów. Lavery pogonił za nim kilka kroków i stanął. Podniósł rękę, otworzył usta. Chciał zawołać, ale dał spokój. Zawrócił i szedł ku domowi krótkimi krokami jak człowiek, którego dusi gniew.
Gniada, rasowa klaczka Sally stała w małym korralu najbliżej stajni. Przez chwilę uciekała przed Młokosem niby ptak przed jastrzębiem, ale zaraz przystanęła z wesołym blaskiem w oczach, jakby się śmiała ze swoich strachów. Od dnia ostatecznej rozprawy zaprzyjaźniła się z Młokosem całą siłą końskiego serca. Zaprowadził ją za grzywę do szopy z siodłem. Garnitur ślubny już był biały od kurzu. Lecz nie było czasu na przebieranie. I tak musiał dobrze szorować, by zdążyć do Bentonville na wpół do jedenastej.
Skoczył na siodło i objechał kłusem róg szopy. Tu okazało się, że go czeka zbiorowa przeprawa. Na ranczo wybuchło wzburzenie. Na werandzie zgromadzili się wszyscy domownicy do jednonogiego kucharza włącznie. W środku stała biała postać panny młodej, a obok niej ojciec, wysoki, prosty, groźny.
Podjechał do stajni i zerwał z głowy sombrero.
— Zostałem wyzwany, Ruth, a w takim wypadku mężczyzna nie może się wykręcać.
Patrzyła na niego nie odpowiadając, ale z rozchylonych ust biło wymowne milczenie. Wyglądała tak, jakby jej nagle przybyło lat. Mrużyła oczy, jakby ją oślepiało światło. Montana chciał wzbudzić w sobie współczucie i nie mógł.
Zabrał głos ojciec panny.
— Posłuchaj, mój chłopcze, co ci powiem. Moja córka dużo zniosła. Raz odłożyła ślub, bo chciałeś jechać na polowanie, drugi raz, bo zachciało ci się ścigać dzikiego konia. Teraz znów przyjąłeś wyzwanie tego hultaja Jacka Lascara. Albo nie pojedziesz, albo — nie dam ci córki.
Pan młody zsiadł. Dzika klacz chciała wejść za nim po schodkach, lecz zlękła się ciżby. Montana stanął przed swoją dziewczyną.
— Czy ojciec mówi w twoim imieniu? — zapytał. Nie odpowiedziała. Cała jej dusza była w oczach, z których patrzył ból i strach, nie wiadomo, czy bardziej ból, czy strach.
— Zdaje się, że tak — rzekł Lavery. — Pamiętamy, co mamy ci do zawdzięczenia, ale ostatecznie musimy myśleć także o przyszłości.
— Chwilę — przerwał Montana. — Wolałbym jednak, żeby Ruth coś powiedziała.
— Nie mogę — wyjąkała — Bo... boję się mówić, bo... bo... bym się rozpłakała.
— Ludzie płaczą za tym, co przepadło, za niepowrotnym. Czy jestem stracony w twoich oczach?
Potrząsnęła głową.
— Obiecałem ci, że nie będę próbował ujeżdżać tej klaczy i nie dotrzymałem przyrzeczenia. Może o to chodzi? Może czujesz, że mi nie można ufać?
— A ty ufasz sobie?
To pytanie zrobiło na nim wielkie wrażenie. Zaczął mówić o jej uczuciach: — Dziś nasz ślub — a ja odjeżdżam — to znaczy, że nigdy mnie przy sobie nie utrzymasz... Czy to cię boli?
Ruth milczała.
— Wiem — dokończył. — Czuję. Strach przeważa w twoim sercu nad wszystkim innym.
— Chciałabym być dzielniejsza, wielkoduszniejsza, i nie mogę. Dlaczego jesteś taki?
— Nie wiem. Musiałem połknąć diabła, czy co. Nie uwierzysz, jak mnie teraz do ciebie ciągnie. Jesteś taka dobra, taka cudna, taka urocza... Jeżeli stąd odjadę, zostawię za sobą lepszą część duszy. Ale nie mogę zostać, nie potrafię się wylegiwać jak kot przy ogniu. Na samą myśl ogarnia mnie szaleństwo. Obudziłbym się którejś nocy i drapnął tysiąc mil w świat, choćbym miał to przypłacić nie wiem czym. Gdybyśmy mieli dzieci, wciąż byś się obawiała, że zostaną sierotami. Ruth, odjeżdżam... i nie wrócę, jakkolwiek skończy się pojedynek z Lascarem.
Nagle porwał ją w ramiona. Łzy polały się z jej oczu, ale powiedziała bardzo serdecznie: — Ja nie nad sobą... Mnie ciebie żal. Jestem pewna, że Bóg kocha cię i lituje się nad tobą.
Przy tych słowach pocałowała go.
Młokos zwrócił się do ranczera. Podali sobie ręce.
— Byłem gotów was znienawidzić — rzekł. — Ale macie słuszność.
— Dam ci dowód, że nigdy o tobie nie zapomnę! — zawołał Lavery. — Jeżelibyś posłuchał, to prosiłbym cię...
Urwał. Niedomówiona prośba rozpłynęła się w ciszy. Montana zeszedł ochoczo po schodkach, kłaniając się ręką.
— Żegnajcie, przyjaciele!
Ransome mamrotał niezrozumiale pod nosem. Chciał coś powiedzieć i wahał się. W chwili gdy Młokos dosiadł konia, kucharz wrzasnął:
— O, mój Boże! Żebym tak miał dwie nogi, tobym się z tobą zabrał!
Już będąc w siodle, Montana usłyszał płacz Ruth:
— Ale jego zabiją. Tatusiu, jego...
Tętent kopyt zagłuszył dalsze lamenty. Na zakręcie drogi głos wewnętrzny kazał mu się obejrzeć. Wykręcił się więc w siodle i powiewając sombrerem zjechał z oczu.
Ruth bardziej go się bała, niż kochała, a w nim znów trwoga przed domowym życiem przeważała nad miłością. Przyglądać się przepływom wiosen, letnich upałów i zimowych mrozów ciągle na tym samym miejscu wydawało się Montanie gorszą torturą niż innym myśl o celi więziennej.
Dom zniknął z widoku. Młokos przyspieszył biegu i gnał galopem przez przełęcz ku dalekiemu Bentonville. Za przełęczą poczuł, że otrząsnął się z przeszłości i zaczął się śmiać jak dziecko. Dopiero na tym pustym szlaku uprzytomnił sobie, jak bardzo obawiał się jarzma niewoli rodzinnej.
VI
O dziesiątej dwadzieścia wjeżdżał w główną ulicę Bentonville. Może powinien był się bardziej pospieszyć, ale nie chciał zanadto forsować klaczy, bo jeżeli pokona Lascara, może będzie musiał uciekać na złamanie karku. W Bentonville rewolwerowe rozprawy były zakazane.
Już dano znać szeryfowi, który pewnie gna z powrotem do miasta co koń wyskoczy, żeby zdążyć na czas i nie dopuścić do pojedynku. Ten sam szeryf ostrzegał kiedyś uroczyście Młokosa, że jedna sztuczka z rewolwerem, a każe go aresztować.
— Twoja nowa reputacja jest mocno krucha — mówił przezornie szeryf. — Wielu porządnych obywateli utrzymuje, że powinieneś siedzieć. Twoja nowa reputacja jest jak suchy proch: wystarczy iskra, żeby cię diabli wzięli razem z reputacją. W cokolwiek się wpakujesz, uważaj na ręce. Choćby inny zaczął, ty pójdziesz pod klucz.
Młokos dziwił się, że Lascar zażądał publicznej rozprawy, gdyż zarówno charakter tego człowieka, jak jego przeszłość nie znosiły światła dziennego. Lubił działać jak kot po ciemku. W jasny dzień na środku ulicy — nie, to coś nowego! Taki raczej dźgnie nożem w plecy lub strzeli z zasadzki. Jack Lascar był odważny i doświadczony w walkach, ale miał zwyczaj używać swoich uzdolnień po indiańsku. W tym wyzwaniu kryła się jakaś tajemnica — a może pamięć dawnej haniebnej publicznej przegranej doprowadziła go w końcu do szaleństwa? Ludzie wyśmiewali się z niego potajemnie. Wiedział o tym i może wreszcie postanowił, że lepsza śmierć niż takie życie.
Z jakiegoś podwórza wybiegł piegowaty chłopak i pędząc do Młokosa, wrzeszczał przeraźliwie:
— Popiszesz się, Montana? Zabijesz go? W tym mieście nie wolno ci dobyć rewolweru. Szeryf cię przepędzi. Ale nie daj się przepędzić. Wszyscy wiedzą, że już raz pokonałeś Lascara. Wszyscy wiedzą, że się nie boisz!
— Wszystko będzie dobrze. Dziękuję, bracie — odpowiedział Młokos.
Chłopak cofnął się, potrząsnął głową i zadyszany popędził na miejsce spotkania.
Montana jechał ulicą. Powrót do dawnego życia radował go niezmiernie. Szyldy nad szynkami wywoływały uśmiech na usta. Lubił długie chłodne izby szynkowe, przepojone wyziewami wódki i piwa, słodkimi i kwaśnymi; lubił małe pokoiki od tyłu, gdzie zazwyczaj rżnie się w karty. Lubił grywać z oszustami — szulerami, po części dlatego,
że miewali najwięcej pieniędzy, po części, że ogrywanie słabszych nie sprawiało mu przyjemności. Nade wszystko zaś dlatego, że wtedy mógł rozwinąć cały swój spryt. Najwięcej smakuje wygrana z trudem zdobyta. W takich pokoikach od tyłu rozegrało się mnóstwo awantur w odysei jego życia.
W sklepie mógł dostać cały ekwipunek, potrzebny do wyprawy w góry lub na pustynię. W kuźniach mogli mu odrobić wszelkie sztuczki, jakich by zażądał. Ale to było najważniejsze, że w takich pozornie cichych osiedlach kryli się ludzie dobrego kalibru, świetni jeźdźcy, świetni strzelcy.
Dostrzegł w oddali kuźnię Hi Baileya. Przez wielkie otwarte drzwi wypływały błękitnawe kosmyki dymu. Ale ani jeden koń nie czekał na podkucie. Natomiast od frontu przeciągnięto sznur — w razie strzelaniny konie padają tak samo jak ludzie. Jednak Młokos znał siebie i znał Lascara. Wiedział, że w tej walce nie będzie zabłąkanych kul.
Nic dziwnego, że reszta miasta wydawała się wyludniona. Całe życie skupiło się tutaj. Drzwi i okna były zatłoczone. Gromadki zbierały się również na rogach ulic. Podniósł się szmer, a następnie donośna wrzawa. Grzmiały basowo głosy mężczyzn, kobiece i dziecinne zanosiły się piskliwie. W Młokosie zagotował się gniew i pogarda.
Porządni ludzie mają dziwne zwyczaje. To bractwo aż się pali do krwawego widowiska, takie aż jest ciekawe walki, a na rozkaz szeryfa pogoni za zwycięzcą jak sfora psów. Młokos uśmiechnął się gorzko.
Spojrzał na siebie. Był cały biały od pyłu. Wetknął nogawice w cholewy i w fałdy poniżej kolan nawiało grubo kurzu. Głupie te miejskie ubrania, głupie jak miejscy ludzie — bez rozmachu, ciaśni, skrępowani w każdym poruszeniu. Młokos sprawdził dyskretnie, czy rewolwery są na miejscach.
Spod markizy sklepowej wyszedł wolnym krokiem szczupły osobnik. Idąc podnosił wysoko nogi, jakby nie chciał zakurzyć błyszczących butów.
Był to Jack Lascar. Strojna meksykańska kurteczka błyszczała olśniewająco w słońcu.
— Naznaczę mu ten strój czerwono — szepnął do siebie Młokos zsiadając.
Klacz szła za nim płochliwie, gdyż z obu stron zalegały ulicę tłumy gapiów.
Lascar stanął wsparty pod boki dokładnie na środku ulicy. Opuszczone rondo wielkiego kapelusza zaciemniało mu twarz. Gdyby miał twarz w słońcu, można by celować w głowę. Ale i tak można. Błyszcząca klamerka przy podpince kapelusza doskonale nadaje się na cel. Mały, można chybić. Kiepsko z drabem, to i to coś dla niego znaczy.
Ktoś wrzasnął:
— Spieszcie się, spieszcie! Szeryfa tylko patrzeć. Jedzie!
Rzeczywiście z oddali dolatywał już słaby tętent kopyt.
Jack Lascar ustawił się bokiem. Nie mógł przecież wystawiać się na strzały całą szerokością ciała. Zapomniał tylko, że ten manewr lepiej uwidocznił spinkę od kapelusza. Byli o dwadzieścia kroków jeden od drugiego.
— Zgadzasz się na tę odległość, Jack? — spytał Montana.
Lascar odpowiedział stekiem przekleństw tak gwałtownych, że cały dygotał. Jemu wszystko jedno. Ale wolałby na dziesięć kroków...
Młokos uśmiechnął się i postąpił bliżej.
W śmiertelnej ciszy, jaka spadła na osiedle, zakrzyczał przeraźliwie głos kobiecy:
— Nie pozwolić im! To czyste morderstwo. Żeby ludzie, stworzeni na podobieństwo...
Reszty słów nie było słychać. Męski bas odpowiedział wyraźnie i szorstko:
— Nie bądź głupia, kobieto. Chłopcy muszą mieć zabawę.
Tętent zagrzmiał nagle donośniej. Jeździec musiał minąć zakręt.
Dla Lascara był to sygnał. Wyrwał z pochwy rewolwer. Ach! Prędzej, prędzej!
Młokos strzelił w ruchu, w momencie opuszczenia nogi. Jack Lascar zakręcił się w miejscu i jego kula poszła górą. Padł. Nie osunął się ani na twarz, ani na wznak, tylko się załamał. Nad skulonym bezwładnie ciałem wzbiła się fontanna kurzu, jakby ziemi spieszno było pogrzebać swoją własność.
VII
Z upadkiem Lascara z ust gapiów wyrwał się głuchy zwierzęcy dźwięk, a po twarzach przeleciał dziwny uśmiech ni to zadowolenia, ni to zgrozy. Potem zagadało na raz dużo głosów i ciżba chybnęła się bojaźliwie w przód.
Młokos podszedł do Lascara i brutalnym kopnięciem w ramię wywrócił go na wznak. Krew lała się z rany w głowie, co dowodziło, że nieszczęśnik jeszcze żyje. Jeżeli rana była powierzchowna, Montanę czekały wielkie kłopoty. Przeciwnik, który odważył się stawić mu czoło publicznie, był niebezpiecznym przeciwnikiem.
Ale w tej chwili należało się zająć czym innym. Tętent kopyt nie ustawał. Jeździec minął ostatni zakręt. Młokos, wskakując na Sally i pchając stopy w strzemiona, obejrzał się przez ramię. Szeryf wypadał właśnie efektownie zza zakrętu ulicy, nachylony z rozpędu w bok razem z wierzchowcem w tumanie kurzawy, wytryskującej spod kopyt, w kapeluszu z podniesionym od przodu skrzydłem. Był to człowiek cierpliwy, łagodny i wyrozumiały i Montana doświadczył jego względów. Z drugiej strony szeryf odznaczał się niebezpiecznym dla przestępców uporem i odwagą, właściwą tym, którzy obowiązek stawiają wyżej niż sławę.
Na widok obrazu, jaki roztoczył się przed jego oczyma, powalonego człowieka w obłoku kurzawy — szeryf krzyknął i dobył rewolweru. Krzyk ten zabrzmiał jak chrapliwy ryk lwa morskiego.
Montana nie próbował uciekać ulicą. Nie myślał również strzelać do szeryfa, gdyż nie miał zwyczaju zabijać prawomyślnych obywateli. Po prostu buchnął z koniem przez płot wysokości czterech stóp w duże krzaki, które zamknęły się nad nim jak woda. Kule szeryfa trzaskały po gałęziach. Zawtórowały im inne, to cieniej, to głośniej. Młokos podniósł oczy. Na krawędzi dachu siedział człowiek ze strzelbą. Wlazł tu, żeby lepiej widzieć walkę między dwoma głośnymi awanturnikami i na wszelki wypadek zabrał z sobą broń.
Młokos wyszczerzył zęby jak rozżarty pies.
Niejednemu hyclowi należałaby się kula, ale teraz nie ma czasu! Skręcił w boczną uliczkę i puścił się cwałem. Będzie bieda! Bentonville huczy, wyje, grzmi. Będzie pościg.
Walka lwów się skończyła i teraz widzowie wezmą udział w polowaniu na lwa. Słychać było chrapanie i kwik koni pod ostrogami. Pędzą. Słychać rozkazy. Głosy załamują się z podniecenia na wysokich tonach. Młokos uśmiechnął się z zadowoleniem. Znał ten koncert. Znał wszystkie instrumenty w orkiestrze. Słyszał je wiele razy. Znów wyrwał się z sennej codzienności na chłodne podmuchy przygody.
Najbezpieczniej było uciekać południowym szlakiem. Skierował się więc w tamtą stronę. Widział, że klacz niesie głowę wysoko, strzyże uszami i rozgląda się uważnie naokoło. Stwierdzał jej żelazną wytrzymałość. Bieg z ranczo nie obciążył jej kopyt najlżejszym znużeniem. Choć znalazła pana i uległa pokusie niewoli, to przecież zachowała siłę z lat dzikiego życia. Młokos czuł, że złowił sobie skrzydła, które wyniosą go z każdego niebezpieczeństwa.
Mignął i zniknął ostatni dom, a dalej ostatnia szopa. Do południowego szlaku już niedaleko. Tumult pościgu zlał się w jednolity grzmot. Nagle na północnym stoku ukazał się jeździec na karym koniu. — Chce mi przeciąć odwrót! — pomyślał Młokos.
Mógł jeszcze skręcić w lewo w urwisty parów, ale w ten sposób, umykając przed jednym, pozwoliłby się zajechać całej gromadzie. Zresztą nie miał ochoty ustępować z drogi jednemu głupcowi, a choćby nawet dwóm. Wyciągnął rewolwer.
Klacz płynęła pod nim równo, potoczyście. Celować z jej grzbietu byłoby to samo, co celować z pokładu okrętu. Ale nieznajomy nie dobył rewolweru i nie ruszył strzelby, zawieszonej skośnie pod prawą nogą. Był śniady na twarzy, ubiór miał peoński, kapelusz w strzępach, lecz koń, na którym jechał, był godny króla. Coś w tej sprzeczności i w zarysach potężnych ramion jeźdźca oświeciło Młokosa nagłym błyskiem przypomnienia.
— Rubriz! — krzyknął.
Rubriz, bo to rzeczywiście był on, odpowiedział wrzaskiem i machaniem. Zbliżył się hamując ogromnego karosza okrutnym meksykańskim wędzidłem, od którego ogier rozdziawił pysk.
— Witaj, bracie! — wołał Rubriz. — Ale skręćmy w inną stronę. Wszyscy bentonvillanie dosiedli koni. Zobaczyli mnie i gonią. Jakiś pies — donosiciel dał znać, że przejechałem przez Rio Grande.
Wrzaskliwa meksykańska mowa brzmiała w uszach Młokosa jak muzyka. Połowa szczęścia, jakiego doznał kiedykolwiek w życiu — i to radośniejsza połowa — należała do wspomnień z Meksyku. Odpowiedział z uśmiechem:
— Oni mnie gonią, Mateo!
— Ciebie? No, to i mnie! — odparł Rubriz i wykręcił się w siodle. Czoło pogoni było już kawał za miastem. Jeźdźcy przynaglali konie batami i ostrogami. Opętańcza uciecha, jaką daje pościg za człowiekiem, wprawiała ich w szał. Młokos nie oglądał się. Jego pochłaniała potężna postać towarzysza z białą szramą od bicza przez twarz. Nie zdziwiłby się, gdyby sławny rozbójnik meksykański skoczył mu przy tym spotkaniu do gardła. Nie dziwił się również, że gotów był walczyć i zginąć z nim razem. Wybuchnął śmiechem.
— Szorują jak sto tysięcy diabłów! — wrzasnął Rubriz przestając się oglądać. — San Juanie Kapistranie, okulaw im konie, oślep ich piaskiem. Hej! Montana, to pierwszy nasz wspólny szlak. Nie złapią nas! Mojego karosza i twojej klaczy wiatr by nie dogonił. Ale parę mil stąd ciągnie szlakiem mój przyjaciel na mule. Żaden koń nie miałby cierpliwości dźwigać takiego olbrzyma. Patrz! Patrz! Widać go! Jak to człapie, jak to podrzuca łokciami!
Montana spojrzał i zobaczył. Nawet z tej odległości mnich w długim habicie na wolno kłusującym mule wydawał się olbrzymi. Ręce podskakiwały jak podcięte skrzydła. Głowa, mimo żaru słońca, była obnażona. Za chwilę zniknął na zakręcie.
— Mnichowi nie zrobią krzywdy — rzekł Montana. — Jemu nic nie grozi.
— Żaden Meksykanin nie może tu być bezpieczny, choćby miał nimb jasności nad głową. Ale jak go ratować? Co robić? A! Spostrzegł, co się święci!
Mnich istotnie wstrzymał muła, wykręcając go bokiem, i jął się oglądać na uciekinierów i na chmurę kurzawy, z której wyłaniały się konie pościgu.
— Ratuj się, głupcze! Z drogi, półgłówku, z drogi! — wrzasnął gniewnie Rubriz.
Brat był zbyt daleko, żeby słyszeć, ale zachował się tak, jakby zrozumiał ostrzeżenie. Wpierw spojrzał w głąb parowu, ciągnącego się z
jednej strony szlaku, a potem rzucił bezradnie okiem na stromy stok, zasłany gęsto kamykami i głazami.
Nowy zakręt zakrył mnicha przed oczami uciekających. Gdy go znów ujrzeli, piął się pieszo po kamienistej pochyłości, nadludzko wielki na tle nieba, podczas gdy muł skubał trawę przy szlaku.
— O, tak, tak! Nie mógł wymyślić niczego lepszego — pochwalił Rubriz. — Ale co on robi? Uciekaj, głupcze! Uciekaj i ratuj skórę!
Brat nachylał się nad głazami, jakby badał ich wielkość. Niektóre podważał. Rubriz z Montaną przelecieli dołem. Rubriz uniósł się w strzemionach.
— Uciekaj, bracie! — wrzasnął. — Uciekaj, Pascualu, ratuj się!
Odpowiedział grzmiący okrzyk. Montanie mignęła brunatno-czarna twarz i żywy uśmiech. Brat pochylił się, podważył głaz wagi kilku cetnarów... Ciężka bryła drgnęła, zachwiała się i runęła w podskokach w dół, za każdym odbiciem obluźniając inne głazy. Kamieniste wzgórze rzec można ożyło. Łoskot walących się skał zagłuszył tętent patrolu. Nad grzmot skalnej lawiny wybiły się tylko przeraźliwe wrzaski trwogi.
A brat Pascual już biegł co tchu do muła. Wsiadł i puścił się kłusem za zbiegami, podczas gdy za nim głazy w dalszym ciągu zasypywały szlak, obtłukując skalną krawędź i waląc się kataraktą grzmotu do wąwozu. Góry trzęsły się od echa. Całe zbocze było w ruchu niby kamienna powódź, a nawet gdy ziemia przestała się osuwać, to jak mogli jeźdźcy z miasta przedostać się końmi przez skalne osypisko na szlaku?
Rubriz cieszył się jak dziecko. Płakał ze śmiechu.
— Oto co może sługa Boży! — wykrzykiwał. — Taki brat Pascual, człowiek naiwny jak baranek, a jaki chytry, jaki chytry! Ja coś potrafię i ty masz głowę na karku, ale tylko sługa Boży potrafi poruszać góry. Co, Montana?
Tu mnich zrównał się z nimi i w odpowiedzi na objaśnienie Rubriza, ścisnął wolno rękę Montany w ogromnej prawicy, jednocześnie usiłując go przejrzeć, tak bystro mu się przyjrzał.
— My trzej jesteśmy jak jeden człowiek — mówił Rubriz. — Nie ma góry, nad którą byśmy nie przefrunęli, nie ma rzeki, przez którą byśmy nie przeskoczyli.
VIII
Przybyli nad Rio Grande. Żółty nurt rozpływał się w szeroką płyciznę brodu. Zsiedli z koni i Montana rzekł:
— Tu ja skręcam na północ. Dzięki bratu Pascualowi mogę jechać bezpiecznie.
— Adios, amigo* — odparł Rubriz. — Widzę cię ostatni raz, lecz pamięć o tobie zostanie w moim sercu do końca życia.
* Adios, amigo (hiszp.) — żegnaj, przyjacielu
— Ostatni raz? — zdziwił się Młokos.
— Wyprawiam się na niepowrotny szlak — objaśnił wesoło Rubriz.
— Jaki szlak? — pytał Montana widząc, że brat Pascual odsuwa się od nich zafrasowany.
Rubriz pokazał na widnokrąg.
— Matka Boża wzywa mnie. Zadanie ciężkie, nie na jednego człowieka, ale muszę być posłuszny.
Montana usiadł na skale i zapalił papierosa.
— Mogę posłuchać, nie pali się — rzekł rozglądając się po urwistych zrębach kanionu i żółtej wodzie, skotłowanej od wirów.
Rubriz chrząknął głośno i by ukryć zadowolenie, zmarszczył czoło. Przechadzając się tam i z powrotem, opowiadał wszystko po kolei. O mieście Duraya, gdzie na górze fort gubernatora patrzy na ogromny kościół Matki Boskiej w Gwadelupie. O biskupie Emilianie, drobnym starcu z łysiną, okrążoną wieńcem srebrnej siwizny. O gubernatorze, generale Estradzie, wąsatym rabusiu, który narzekał na spustoszenie i biedę w swojej nowej prowincji i gdy usłyszał o odnalezieniu szmaragdowej korony Najświętszej Panienki, najechał kościół ze swoimi zbirami. O walce w kościele, oporze biskupa, szalonej odwadze brata Pascuala i jego rozpaczliwym wezwaniu o pomoc.
— Widziałem, że muszę spróbować — dokończył Rubriz. — Ale rozumiem, że jeden człowiek nie wyjdzie żywy z fortu. Przed śmiercią chciałem cię jeszcze zobaczyć, amigo. Nie wiedziałem, jak się zachowam na twój widok, czy pochwycę za nóż i skoczę ci do gardła, czy zobaczę w tobie brata. Ale — nóż został w pochwie.
Stanął nad Młokosem i uśmiechnął się do niego ze szczerym podziwem i sympatią. Wyciągnął rękę. — Adios, Montana! Młokos nie zauważył ręki. Machnął papierosem i rzekł:
— Chwilę, przyjacielu. Pomieszało mi się... Duraya — zaraz — leży w pętlicy rzeki?
— Tak. Rzeka okrąża miasto bez mała z czterech stron — przytaknął Rubriz.
— Fort ma grube kamienne mury jak w starych zamkach, co?
— Tak.
— U stóp wzgórza jest cantina, którą prowadzi niejaki Miguel Santos o minie caballero*. Ale chłop ma drewnianą nogę, o którą się jego kariera rozbiła.
* caballero (hiszp.) — dżentelmen
— Znam go — odparł Rubriz. — Co o nim powiesz?
— O, nic. Ale w kantynie usługuje ognista dziewczyna z czerwoną różą w czarnych włosach. Charros, patrząc na nią, zapominają, co mają w szklankach i piją tequila jak wodę. Imię jej — zaraz — Rosita.
— Jest taka — potwierdził Rubriz.
Montana wstał i rzucił papierosa.
— Dziękować Bogu, mam dobrą pamięć. Mateo, jadę z tobą do Duraya.
— Nie, mój przyjacielu! — sprzeciwił się Meksykanin. — Na południe od rzeki jest dla ciebie niebezpiecznie. Policjanci cię pamiętają. Zwęszyliby cię jak psy zwierzynę. Opadliby cię zaraz pierwszego dnia.
— Mateo, ja muszę jechać do Duraya. Muszę zobaczyć tę Rositę. Patrzyła na mnie wtedy tak, jakby mówiła: „Wróć. Nie zapomnę”. A po drugie, chciałbym się przyjrzeć wąsom generała Estrady.
— Sam nie wiesz, co mówisz — zatrwożył się Rubriz. — Ten Estrada to niebezpieczny człowiek. Trzyma swoich żołdaków głodem, że są jak rozżarte wilki.
— Mateo, powiedz w jednym słowie. Czy chcesz, żebym ci pomógł odzyskać te szmaragdy? Tak czy nie? Czy mógłbyś powierzyć kościelny skarb rękom jankesa?
— Ach, bracie my dwaj potrafilibyśmy się wedrzeć do fortu w Duraya. Ale jak ja ci się odpłacę, Montana? Czego byś ode mnie żądał?
— Nauczysz mnie, señor, po drodze piosenki, to potem zaśpiewam Rosicie. Czułem — o, czułem, że ją zobaczę. Ona wie, że przyjadę. Daj rękę — na znak, że nie rozstaniemy się, póki nie zdobędziemy skradzionych szmaragdów dla dzielnego biskupa. Dalej, Rubriz! Czy mnich także do tego należy? Chodź, bracie Pascualu — podajmy sobie ręce wszyscy razem — o, tak, na krzyż. Kto nie dotrwa w tym przedsięwzięciu do końca, ten będzie pies i oby go świerzba zżarła! Wsiadajcie i jazda za rzekę!
Ale gdy rozłączyli dłonie, ogromny mnich zachował się tak nadzwyczajnie, że obaj awanturnicy oniemieli. Wyciągnął mianowicie ręce nad ich głowami i podniósłszy twarz ku niebu, modlił się w milczeniu. W tej chwili wydawał się prawdziwym olbrzymem.
Mateo i Młokos, zawstydzeni jak mali chłopcy, zerwali kapelusze.
Większą część drogi brat Pascual maszerował lub biegł i więcej go kosztowała mitręga z mułem, którego ciągnął za sobą, niż dźwiganie własnego ciężaru. Tam tylko, gdzie droga była równa, dobra do truchta lub kłusa, dosiadał muła i jechał w chmurze pyłu, wzbijanego przez konie.
— Co on robi? — dziwił się Montana.
— Miał raz wypadek z mułem w górach. Bydlę poślizgnęło się na zamarzniętej skale i złamało nogę. Odtąd lituje się nad czworonogami. Co się nawściekałem, nim zgodził się jechać ze mną, bo chciał iść! Ale i tak nie zgodził się wziąć konia. Mówił, że nawet muła dla niego szkoda. Dziecinna dusza.
— Dziecko, które porusza góry. Ale po co wyprawił się z tobą na północ?
— Słyszał o tobie tysiąc opowieści. Pragnął ujrzeć twoją twarz. To mu doda blasku w oczach pastuchów i wieśniaków.
— A! Więc to tak! — mruknął Montana,
Ale choć się uśmiechnął, w duszę jego wionął pierwszy chłodny podmuch podejrzliwości. Spostrzegł, że powinien się mieć na baczności.
*
Zza wzgórz wyłoniło się miasto Duraya. Słońce zaszło szybko w płomiennej łunie. Białe ściany domów zagrały na chwilę świetlistą różowością, rzeka spłynęła krwią. Z dolin podniósł się zmierzch, przesłonił wzgórza, ogarnął niebo i zapalił gwiazdy.
Zjechali na równinę.
— Powiedz mi, bracie Pascualu — zapytał Montana — czy mogę ujść za prawdziwego kowboja meksykańskiego?
— Dlaczego nie, przyjacielu? Masz czarne włosy i teraz po natarciu twarzy tym smarowidłem, nabrałeś zupełnie meksykańskiej cery. Co się zaś tyczy niebieskich oczu, to nie jest to wcale taka rzadkość w Meksyku. Koń także dobry. Sławny charro chętnie by kupił kasztanowatą klacz tej rasy. W dodatku masz na sobie ubiór z żółtej skóry w srebrne cekiny i mówisz po hiszpańsku jak rodowity Meksykanin. Zapominam chwilami, że jesteś jankesem.
— A powiedz mi, bracie — śmiał się Montana — czy mógłbyś otworzyć szczerze serce przed jankesem?
Mnich długo się zastanawiał, wreszcie rzekł:
— Mogę spróbować, przyjacielu. Wszyscy ludzie są dziećmi Boga. W każdym razie mogę spróbować.
IX
W Duraya się rozdzielili.
Brat Pascual poszedł do biskupa. W kościele go nie zastał, więc udał się do pałacu biskupiego. Schodów, wiodących do frontowego wejścia, nie pilnowała żadna służba. Biedni mogli wchodzić swobodnie. Biskup Emiliano chciał, żeby mieli do niego dostęp dniem i nocą. Mieszkał w niewielkim pokoiku na górze, chociaż miał do rozporządzenia wspaniałe apartamenty. Zresztą wspaniałość znikała. Złocone krzesełka, drogie dywany i obrazy, wyprzedawane jedne po drugich, dostarczały funduszów na zapomogi dla nędzarzy. Bogaci ranczerzy i kupcy skarżyli się, że pałac biskupi zamienia się w pustą szopę, ale biedni kochali biskupa i przyjmowali jego miłość jako rzecz sobie należną. Przychodzili do niego ze skargami niby dzieci do ojca.
Mnich wszedłszy zastał biskupa na klęczkach przed drewnianym krzyżem na gołej ścianie, więc także ukląkł. Przed krzyżem płonęły dwie świece. Biedni, zastając swego dobroczyńcę na modlitwie, czynili to samo. Bogacze poprzestają na krótkich modlitwach w święta i niedziele, biedni muszą się modlić co dzień. Dlatego nędzarze i nieszczęśliwi klękali przed drewnianym krzyżykiem, jedynym symbolem Boga, zdobiącym pokój biskupa. Zastawali go często, czy w dzień przyszli, czy w nocy. Jeżeli nawet był zajęty, to zawsze znalazł chwilkę, żeby z nimi pomówić. Zdarzało się, że spał. Wtedy również klękali i wpatrywali się nie w krzyż, lecz w jego bladą, znękaną twarz. Jeżeli go nie było, to i tak zostawali, by się pomodlić, gdyż sam pokój wydawał im się uświęcony.
Toteż biskup nie zwrócił uwagi na wejście brata. Oczywiście czuł, że ktoś jest w pokoju, lecz nie przerywał sobie modłów. Po jakimś czasie obejrzał się. Rad, że brat Pascual wrócił, wstał i podszedł do klęczącego.
— Pobłogosław mnie, wasza wielebność — poprosił mnich nie podnosząc się z klęczek.
Nawet w tej pozycji był prawie tak wysoki jak biskup.
— Pobłogosław mnie — powtórzył. — Potrzebuję specjalnej łaski boskiej, gdyż uczyniłem coś, co sprowadzi na nasz kraj dużo złego.
— Coś takiego uczynił? — zapytał biskup.
— Pomogłem ściągnąć do Meksyku strasznego człowieka, Montanę-Młokosa. Jechałem z nim od samej granicy.
— Ach, mój synu, czemuś to uczynił? To znany awanturnik i przestępca.
— O, tak, ale przy tym tak sprawny w swoim zawodzie, że Rubriz zgodził się pokusić o odebranie szmaragdów Świętej Panienki pod tym warunkiem, że jego weźmie do pomocy.
— Ale oni są podobno wrogami? — zdziwił się biskup. — Słyszałem, że jankes ukradł Rubrizowi przybranego syna.
— Są wrogami, owszem, ale to nie przeszkadza, że się kochają. Widziałem, jak spoglądali na siebie ze zgrozą i odrazą, mimo to każdy gotów jest powierzyć drugiemu życie.
— Co to za człowiek ten Młokos?
— Rączy — mógłby się ścigać z kozicami. Wielki — mógłby bez mała zjeść całą kozicę na jedno posiedzenie.
— Słowem zwierz?
— Ba! Lepiej by było, gdyby wyglądał na zwierza. Ale nie. Nazwałbym go uśmiechniętym niebezpieczeństwem. Budzi zaufanie od pierwszego wejrzenia. Kobiety za nim przepadają.
— Więc ściągnął tylko po to, żeby pomóc Rubrizowi?
— Głównie po to, ale i dlatego, że lubi awanturnicze życie.
— Pewnie zażąda wielkiej nagrody, bracie Pascualu?
— E! Jemu wystarczą przygody.
— Z tego, co mówisz — rzekł biskup — widzę, że to szaławiła, ale niezły człowiek.
— Żywy ogień — odparł mnich. — Jedni ogrzewają sobie przy nim ręce, za to inni, gdy ich ogarną płomienie, będą wyli z bólu.
Tymczasem Mateo Rubriz siedział w domu przyjaciela na przedmieściu. Była to biedna chata z niewypalanych cegieł, jednoizbowa. Na materacu w kącie leżało troje brudnych dzieci, śpiących, mimo że lampa świeciła im w same twarze. Żona gospodarza rozbierała się za zasłoną z podartej czerwonej portiery. On sam siedział za stołem z Rubrizem, popijając ze smakiem pulque — sfermentowany sok agawy. Spoglądał na trunek ze zdziwieniem, a na gościa ze zdumieniem. Przecież ten człowiek był wart majątek. Za doniesienie, gdzie przebywa, policja zapłaciłaby hojnie. Za wydanie go jeszcze hojniej. Ciągła działalność tego króla bandytów, którego nie mogła ani pochwycić, ani sprzątnąć, była dla niej stałym urągowiskiem. Więc peon Onate nie spuszczał z gościa głodnych oczu. Rubriz widział to i rozumiał, co się dzieje w jego duszy. Wszelako był przekonany, że Onate razem z rodziną raczej poszliby sami na śmierć, niż narazili na szwank życie gościa.
Przed trzema laty Onacie zrabowano w górach dwa juczne muły z ładunkiem tytoniu. Rabuś był jeden, młody chłopak. Gdy Onate zrozpaczony wypuścił się za nim w pogoń, łotrzyk zawrócił, zbił nieboraka i uciekł, rad, że mu się udało. Ale nazajutrz Onate spotkał swoje muły na szlaku z nietkniętym ładunkiem, prowadzone przez Rubriza. To jego podkomendny dopuścił się rabunku, nie wiedząc, że herszt nie łakomi się na drobne łupy.
Odtąd Rubriz stał się dla rodziny biednego peona istnym aniołem-dobroczyńcą. Mógł im ufać bez zastrzeżeń. Nawet boleli nad tym, że płacił za posiłek, i złota moneta, którą zawsze zostawiał na odchodnym, budziła w nich więcej strachu niż pożądania.
Rubriz chciał tu zakwaterować również Młokosa, lecz jankes kategorycznie odmówił.
— Wyśpisz się w miękkim łóżku i będziesz bezpieczny. Nawet policjanci, gdyby przyszli, nic ci nie zrobią.
— Wolałbym policję niż kurczęta pod powałą na belkach i prosięta na podłodze.
I Montana pojechał do najlepszego zajazdu w mieście. Klacz migała jedwabiście w smugach światła z okien i drzwi. Szła ostrożnie, chwytając w chrapy setki zapachów ludzkich, kuchennych, psich, świńskich i kurzych, wypełniających powietrze. Chwilami, gdy ją doleciał rześki powiew z gór, podrzucała wysoko łbem.
Młokos siedział w siodle bokiem z lewą nogą przerzuconą przez wysoki łęk. Pod pachą miał gitarę, którą kupił tanio w sklepie z instrumentami muzycznymi. Ponieważ była nastrojona, uderzył kilka cichych akordów, po czym zanucił donośnie starą meksykańską pieśń, którą trudno byłoby przełożyć dosłownie. Wolny przekład brzmiałby mniej więcej tak:
Gdy zapadną góry w morze
I pustynie spłyną falą,
Gdy między nieb i wód pustką
Tylko wiatru ryk zostanie;
Wtedy i ja głos podniosę
I na pieśni mej wołanie
Gwiazdy zniżą się ciekawie,
By się przejrzeć w oceanie
I usłyszeć, że kochanie
Moje zowie się Rosita.
Rosita! Rosita!
Śpiew przeniknął do szynku Miguela Santosa, gdzie wszystkie stoliki były obsadzone, a glinianą polepę zaścielały niedopałki papierosów. W przymglonym świetle lampy było widać jako tako tylko brudne karty i skręty dymu. Miguel Santos wyszedł zza małej lady zajrzeć do
pokoiku w głębi, gdzie grano o wyższe stawki. Trzej rozhukani charros z północnej Chihuahua przegrywali właśnie w kości majątki na rzecz zakładu. Nic dziwnego, że na ustach Miguela igrał uśmiech.
Nikt nie znał przeszłości Miguela Santosa. Chodziły straszliwe słuchy, że nie czas, lecz tortury wyryły na jego twarzy złe piętno. Opowiadano nawet, czemu jednak nikt nie dawał wiary, że stracił nogę w ucieczce z Doliny Śmierci. Ale wiadomo, że z Doliny Śmierci nie można ujść z życiem. Nie do pomyślenia i wbrew prawdopodobieństwu, żeby człowiek mógł uciec z tej dobrze strzeżonej czeluści zatracenia daleko na południu, gdzie sprzedają ludzi do robót na plantacjach tytoniowych jak zwierzęta robocze. Kobieta wyżyje w tych warunkach dwa — trzy lata. Silny mężczyzna może wytrzymać siedem — osiem lat. Dłużej — nigdy.
Ale jeżeli Miguel Santos nie był w Dolinie Śmierci, to w każdym razie musiał mieć jakieś straszne przeżycia. Liczył sobie coś koło pięćdziesiątki, lecz przed dwudziestu laty, gdy się zjawił w Duraya, wyglądał prawie tak samo staro. Miał dość pieniędzy, żeby otworzyć kantynę i poślubić ładną dziewczynę. Przyszła na świat Rosita i matka wkrótce potem umarła, nie skutkiem porodu, lecz jak mówiono z udręki, bo nie mogła znieść odrażającej męczarni, wypisanej wiecznie na twarzy męża.
Tego wieczora usłyszawszy śpiew, w którym brzmiało imię Rosity, Miguel Santos opuścił spiesznie pokoik za ladą i wyszedł do głównej sali. Stąpał zamaszystym krokiem lekko się kołysząc. Tym chodem mógł się posuwać niemal tak prędko jak normalny człowiek w jego wieku.
Właśnie Rosita znikała w drzwiach od ulicy.
— Ktoś gwizdnął i ptaszka usłyszała — zauważył od stolika wysoki młody caballero i zaśmiał się.
Miguel Santos wyszedł szybko na ulicę. Ujrzał klacz, nieznajomego jeźdźca i córkę. Jeździec zsiadł. Słabe światło z okna odbijało się w srebrnych cekinach jego ubioru i w rudych, atłasowych bokach klaczy. Miguel umiał patrzeć. Żaden szczegół nie uszedł nigdy jego oczu. Zwrócił natychmiast uwagę na szerokie ramiona, wyniosłą postawę i dyskretny uśmiech nieznajomego. Od razu poznał, że to nie byle kto.
— Zapalisz? — spytała Rosita.
— Kto by świecił zapałką w ciemnej ulicy? — odpowiedział przybysz.
Coś w słowach i głosie nieznajomego poruszyło w Miguelu strunę pamięci. Podszedł bliżej.
— Znasz tego caballero? — zapytał córkę.
— Musiałam go kiedyś widzieć.
Miguel Santos przysunął się tak blisko, że woń końskiego potu załechtała go w nozdrzach.
— Coś za jeden?
X
Weszli do małego patio. Z jednej strony mieściła się szopa i stajnie, w których stały konie i muły podróżnych. Większe skrzydło obejmowało szynk. Samo tylko światło gwiazd przyświecało im w przejściu, więc Rosita wzięła gościa za rękę, inaczej potknąłby się o rozbity wóz, stos rupieci, krawędź bruku czy wreszcie o studnię z drewnianą przykrywą.
W tej ciasnocie i mroku mogło się czaić Bóg wie jakie niebezpieczeństwo. Z kupy rupieci mogli się zerwać ludzie. Światło gwiazd może by się nawet nie odbiło w nożach, którymi tak świetnie umieją władać Meksykanie. Wtem coś poruszyło się na ziemi i Młokos wyrwał rękę z miękkich paluszków dziewczyny. Ale to tylko świnia usunęła się z drogi ze swarliwym pochrząkiwaniem. Rosita zaśmiała się, a Młokos schował rewolwer.
Zostawił klacz u stóp zewnętrznych, przyściennych schodów. Sally otarła mu pysk o ramię. Widział w mroku jej słabo błyszczące oczy. Chuchnęła na niego i uderzała kopytem, jakby mówiła, że nie chce być sama na tym obcym podwórzu. Ale Rosita już szła po schodach, więc Młokos podążył za nią.
Na górze dziewczyna pchnęła drzwi i znaleźli się oboje w nieprzeniknionych ciemnościach. Słyszał tuż przy sobie jej oddech. Jeżeli to pułapka, to zatrzaśnięcie drzwi oddzieli go na zawsze od świata. Spojrzał w przeszłość, z której wyłoniło się mnóstwo twarzy, dzikich lub roześmianych, szeroka gościnna fasada domu Laverych, a na koniec
sama Ruth. Lecz nawet w tej chwili nie pożałował swego kroku. Trzasnęła zapałka. Błękitny płomyczek ukazał mu w pierwszej chwili jedynie twarz i wąskie, rasowe rączki Rosity. Dotknięcie ich było delikatne jak u kobiety, która nie wie, co to praca. Tak, Rosita tylko się uśmiechała i błyskała oczami. To była jej praca. Płomyk rozpalił się żółto. Młokos rozejrzał się po pokoju. Dwa okna, koronkowe firanki przewiązane żółtymi wstążkami. Stuletnie łóżko z baldachimem na słupkach, z wgniecioną w tym miejscu podłogą od wiekowego ciężaru. W rogu mały piec kaflowy, żółtobiały w barwie.
Rosita podniosła szkło lampy stojącej na stole. Płomień ogarnął knot. Gdy nałożyła z powrotem szkło, na suficie wyskoczył krążek światła. Zrobiło się jasno i teraz dopiero mógł się Młokos przyjrzeć swojej przewodniczce. Gasiła zapałkę, z której sypały się malutkie iskierki. Oczy miała spuszczone. Montana patrzył, patrzył, patrzył.
A było na co patrzeć. Nie pasowała do tego pokoju. Była tutaj tak nie na miejscu jak wielka śpiewaczka operowa w budzie jarmarcznej.
— Siadaj, señor. Ojciec zaraz przyjdzie. O! Już go słychać na schodach.
Na schodach stukała drewniana noga. Córka przechyliła głowę na bok i westchnęła. Ale choć najwidoczniej współczuła ojcu, uśmiech nie schodził z jej ust. Mogła to jednak być tresura.
— Jesteś tancerką, Rosito? — zapytał Młokos.
— Kto ci powiedział?
— Nikt, ale jest piosenka o tobie, stara piosenka.
— Piosenka? — powtórzyła, jeszcze bardziej przechylając głowę.
Zanucił jej drugą piosenkę. Choć przyciszył głos, w pokoiku aż huczało. Słowa dadzą się przełożyć mniej więcej tak:
Strumień pląsa po łące,
Pstrąg wiruje w strumieniu,
Ptak trzepoce nad wodą,
Ale przecież najpiękniej
Tańczy moja Rosita.
Wiatr zawija po niebie,
Liście tańczą na wietrze,
Ale przecież najlotniej
Tańczy moja Rosita,
Aż śmiech chwyta z radości.
Od pierwszych słów Rosita jęła kołysać głową do wtóru melodii. Odbłyski lampy biegały po jej szyi, a róża we włosach chwiała się rytmicznie.
Zgrzytnięcie klamki położyło koniec piosence i cichemu wtórowi. Miguel Santos wkroczył do pokoju. Miał na sobie białe flanelowe spodnie i czysty biały fartuch, ale i tak nie wyglądał na szynkarza. W progu przystanął, patrząc na gościa. Twarz jego poorana we wszystkich kierunkach z każdą chwilą wydawała się Montarne starsza. Oczy nie były zupełnie czarne. Za bardzo jaśniały.
— Mamy do pogadania, więc usiądź — odezwał się Miguel.
— Ja siadam dopiero wtedy, gdy mi okażą przychylność — odparł Młokos. — Wpierw powiem, jak się nazywam i po co przyjechałem. Nazywam się José i przyjechałem odebrać gubernatorowi szmaragdową koronę, którą ukradł z kościoła Matki Boskiej. Obiecałem biskupowi Emilianowi, że to zrobię.
Rosita wydała stłumiony okrzyk i cofnęła się o kilka kroków, jakby chcąc się lepiej przyjrzeć twarzy śmiałka. Na gospodarzu natomiast nie uczyniło to najmniejszego wrażenia.
— No, to siadaj — rzekł po chwili.
Montana skinął Miguelowi, skłonił się Rosicie i usiadł przy stoliku w rogu pokoju. Miguel zajął miejsce na wprost niego. Drewniane szczudło, wsparte o podłogę, skrzypiało lekko. Rosita, oparłszy łokcie o poręcz krzesła, spoglądała od jednego do drugiego.
— Jeżeli gubernator dowie się o tobie, zostaniesz żywcem spalony. A czy policja ma z tobą jakieś porachunki, José? — zapytał Miguel.
— Nie spotkałem takiego policjanta, z którym chciałbym usiąść przy stole twarzą w twarz — uśmiechnął się Montana.
Wydało mu się, gdy obserwował gospodarza, że w odpowiedzi na to szczere wyznanie, w oczach jego zagrały słabe ogniki.
— Zapewne chcesz ode mnie pomocy?
— Każdy, kto nienawidzi gubernatora, jest gotów użyczyć mi pomocy.
— Skąd możesz wiedzieć, że nienawidzę gubernatora?
— Kto kocha biskupa, ten nienawidzi gubernatora.
— Nigdy nie szeptałem ani nie wołałem we śnie, że nienawidzę gubernatora — oświadczył swoim zwyczajnym, zgrzytliwym głosem Miguel.
— Co człowiek stracił na ziemi, może odzyskać w niebie, mówi nadzieja — podsunął Montana i nie uszło jego uwagi, że tamtemu drgnęły wymownie brwi. — Zresztą pańska cantina sąsiaduje z fortem. Ile razy gubernator zajechał przed drzwi i wołał o trunki dla siebie i swoich zbirów?
Miguelowi drgnęły kurczowo usta.
— A ile razy zapłacił? — pytał Montana. — Zresztą po tym, co señora spotkało, nie możesz kochać władzy.
— Co mnie spotkało? — odrzucił Miguel.
— Byłeś w Dolinie Śmierci, należałeś do skazańców Doliny.
Miguel nie odpowiedział, tylko spojrzał bystro na córkę.
— Jeżeliby nawet to, co mówisz, było zgodne z prawdą, a ja nie przyznaję się do niczego — odparł — to jakim sposobem taki nędzny kaleka jak ja mógłby ci pomóc włamać się do fortu?
— Tak, powiedz, jakim sposobem — szepnęła Rosita. Montana wykręcił się do niej nagłym ruchem.
— Ty jesteś kluczem do fortecy, Rosito.
— Ja? — krzyknęła.
— Ilu dziarskich oficerów, ilu kaprali i sierżantów poszłoby w ogień za jeden twój uśmiech, Rosito?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Ale taka jak ty — ciągnął Montana — uśmiechnie się do każdego i na tym się kończy. Czekasz na magnata, dzielnego, sławnego, który przyjedzie karetą w sześć koni w złotym mundurze z szablą u boku i zabierze cię do pałacu, godnego księżniczki, godnego ciebie.
Rosita, odwróciwszy się od niego, poszła do okna i stanęła z twarzą przyklejoną do czarnej lśniącej szyby, choć o tej porze nie mogła nic zobaczyć prócz chyba własnych myśli. Ojciec, patrząc za nią, powstrzymał się od uśmiechu.
— Ty jesteś kluczem do fortu — mówił dalej Montana. — Powiedz mi, jak to zrobić. Musimy się tam dostać we dwóch, ja i mój przyjaciel. Powiedz, jak to przeprowadzić, a otrzymasz sowitą nagrodę.
Zdjął pas i otworzył. Posypały się złote monety.
— Amerykańskie złoto — dodał.
I zaczął układać jedne na drugich błyszczące złote pięciodolarówki, dziesięć stosików po dziesięć sztuk; razem było tego pięćset dolarów. Suma jak na amerykańskie pogranicze Rio Grande niewielka, jak na Meksyk — ogromna.
— Widzisz, Rosito?
Dziewczyna odeszła od okna wolno, z gniewną twarzą. Popatrzyła na złoto, popatrzyła na Montanę. Nagle szybkim ruchem strąciła połowę na podłogę. Monety toczyły się z brzękiem ku ścianom.
Przez chwilę mierzyła gościa spojrzeniem tak złośliwym, iż zdawało się, że się na niego rzuci. Lecz tylko się wykręciła na pięcie i uciekła z pokoju. Drzwi zamknęły się z hałasem. Obcasy zastukały szybko na schodach.
— Masz odpowiedź — mrukną Miguel.
— Nie, nie poszła do cantina. Wybiegła na dwór.
Z tymi słowy Montana poszedł wyjrzeć na schody. Po chwili wrócił na krzesło.
— Czy señor zaczeka na nią ze mną, czy mam czekać sam? — zapytał.
— Powiedz mi, jak zdobyłeś tyle amerykańskiego złota?
Montana chwilę myślał.
— Spotkałem szulera jankesa — zaczął. — Grał jak wszyscy diabli. Tasował talię, dawał mi do zdejmowania i zawsze trafiałem na znaczoną kartę. Więc ja w swojej talii naznaczyłem dwie karty.
Roześmiały mu się oczy, gdy znalazł pierwszą, ale zaraz podsunąłem mu drugą z najniewinniejszą miną. Tak przerżnął, że oddał mi wszystkie pieniądze, jakie miał, konia i siodło. Przy sposobności nauczyłem się od niego kilku nowych jankeskich słówek.
Miguel zapomniał o rezerwie. Oczy mu błyszczały z łobuzerskiej uciechy. Nachylił się ku gościowi i oblizał wargi jak zwierzę, które dostało dobrze jeść.
— Świetnie, świetnie! — powtarzał. — Człowiek dużo potrafi dwiema rękami i dziesięcioma palcami, byle zgrabnymi. Możesz sam poczekać na Rositę. Ale uprzedzam cię, że będziesz z nią miał kłopot. Ona potrafi się uśmiechać z wściekłością w sercu. Wpadła w pasję. Ja, ojciec — wolałbym mieć do czynienia z diabłem niż z moją śliczną Rositą, gdy wpadnie w pasję.
Wstał i jął kuśtykać ku drzwiom.
— Czy mam tu spać? — zapytał Montana.
— Jeżeli się nie boisz... Każę chłopakowi zająć się twoim koniem.
Przy drzwiach przystanął i dodał:
— Wiesz, José, co ci powiem: wierzę, że przyjechałeś po owe szmaragdy. Wierzę, że pragniesz je zwrócić biskupowi, a nie zagarnąć dla siebie. Wierzę, że wygrałeś to złoto od szulera-jankesa. Wierzę, że jesteś mądry i dzielny. Mimo to — coś mi mówi, że z tym wszystkim jesteś łgarz — wielki-wielki-wielki łgarz.
Przestąpił próg, podczas gdy Montana, wstawszy z krzesła, żegnał go ukłonem.
XI
Młokos został sam. Wyjął z kieszeni mały kłębek cienkiego, mocnego szpagatu i uwiązał jeden koniec do dolnego zawiasu otwartych drzwi, a drugi do swego krzesła. Siadłszy tyłem do drzwi, zaczął pisać na kawałku papieru:
„Czemu się gniewasz, Rosito? Twojej życzliwości nie mógłbym kupić, ale za stratę czasu, kłopoty i odrobinę niebezpieczeństwa należy się zapłata. Przypuszczam, że przyślesz tu do mnie zaufanego człowieka, wielkiego i silnego, żeby się przekonać, kto właściwie powinien nosić tę żółtą skórę w srebrne cekiny, ja czy on. A gdyby chciał dodatkowej nagrody za rozwalenie mi łba lub przebicie serca, to na podłodze i na stoliku leży pięćset dolarów. Po jego sile i rozmiarach poznam, jak dalece mnie cenisz. Oby był jak najpotężniejszy! Jeżeli się przestraszę, to z radosnym sercem...”
Na schodach za drzwiami coś się poruszyło. Dźwięk był prawie nieuchwytny. Młokos pisał szybko:
„Ale jeżeli się rozmyśli i nie przyjdzie, jak prędko ty się zjawisz, Rosito?”
Tu usłyszał sapnięcie czy sieknięcie i zerwawszy się błyskawicznie z rewolwerem w ręku, zdążył zobaczyć, jak ogromny drab zbrojny w nóż wali się na ziemię z kurczowo wykrzywioną twarzą. Krzesło jechało hałaśliwie po podłodze. Zamachowiec musiał dać skok do drzwi, celując gościowi nożem między łopatki.
Kiedy runął na twarz jak długi, kolba rewolweru Młokosa uderzyła go po czaszce, aż jęknęło. Olbrzym podciągnął kolana, wyprostował powoli, wzdrygnął się i legł nieruchomo.
Montana odwrócił go na plecy. Nie był to zwyczajny zbir. Morderczy zawód musiał mu się dobrze opłacać, bo widać było po stroju, że ten człowiek z góry patrzy na świat. Wąsy miał długie, sumiaste, obcisłą, jaskrawo haftowaną kurteczkę i czerwoną jedwabną szarfę. Twarz napiętnowana zwierzęcością, była poza tym urodziwa. Wzrostu był ogromnego. Prócz noża miał dobry nowy rewolwer. Montana zabrał mu jedno i drugie, a nadto spinkę od koszuli z dwoma wielkimi rubinami. Tymczasem Meksykanin zaczął się poruszać i nagle oprzytomniawszy, zerwał się z ziemi zwinnym kocim ruchem.
— Siadaj, przyjacielu — rzekł Młokos. — Rosita będzie ciekawa, co zdziałałeś.
— Czary! — mruknął nieznajomy, jedną ręką dotykając guza na głowie, a drugą szyi.
— Nie żadne czary, tylko kawałek szpagatu. Widzisz, señor? Od drzwi do krzesła. Jak się zwiesz?
— Benito Garza.
— Odwiąż sznurek i połóż na stoliku; tylko nie próbuj uciekać, bo mój rewolwer umie rzucać czary.
Benito Garza wykonał posłusznie zlecenie. Spojrzenie miał ogłupiałe. Z rozcięcia nad prawą brwią jęła kapać krew. Oko napuchło i poczerwieniało, aż się zamknęło. Stanął pod ścianą z ręką przy twarzy.
— Siadaj! — rozkazał zwycięzca.
Olbrzym osunął się na krzesło, którego się przytrzymał, jakby w obawie przed nowymi czarami.
— Od dawna znasz, señor, Rositę? — zapytał Montana.
— Żeby to wszyscy dia... — zaczął Garza.
— Milczeć! — fuknął Młokos, i Garza umilkł. — Od jak dawna znasz Rositę?
— Może rok, może dwa. Czy ja wiem? Znajomości z dziewczyną nie mierzy się podług czasu.
— Słusznie. Ale widzisz, że cię nie okłamała. Patrz: złoto na podłodze, złoto na stoliku...
— Mówiła ci, co mi powie? — zapytał Benito Garza.
— Ani słowa, ale poznałem wszystko po oczach, gdy wychodziła. Siedź spokojnie. Cierpliwości, Benito. Zaraz ona się tu pokaże.
Benito siedział nieruchomo, tyle że od czasu do czasu podnosił rękę i rozmazywał krew na twarzy, co naturalnie nie wstrzymywało krwawienia. Jeden wąs, przesiąknięty krwią opadł w dół i z koniuszka krew kapała niepostrzeżenie na obcisłą nogawkę.
Lecz nim w otwartych drzwiach stanęła oczekiwana Rosita, upłynęło tyle czasu, że Młokos zdążył wypalić jednego papierosa i kurzył drugiego. Oczy miała dziwne, jak lunatyczka czy wizjonerka.
— Masz Benita — oznajmił Młokos. — Zatrzymałem go, żebyś zobaczyła, jak się z nim łagodnie obszedłem.
Nie odpowiedziała. Nawet nie spojrzała na rannego.
— Skoro przyszła — ciągnął Montana — możesz wziąć ze stołu swój nóż i rewolwer, Garza, i odejść. Adios. Powodzenia w rozbojach i podbojach!
Benito Garza, zabierając broń, zawahał się. Jakże chętnie wznowiłby walkę przerwaną zanim się zaczęła! Ale czy to rozbita głowa, czy może raczej zraniona próżność sprawiły, że dał za wygraną. Wyszedł przygarbiony i słychać było, jak schodził ciężko po schodach.
A Rosita nie spuszczała z Montany nieprzytomnie zapatrzonych oczu.
— Chodź bliżej — zapraszał. — Benito to szarmancki chłop, nie ma co mówić. Koniecznie chciał zostawić dla ciebie upominek. Masz:
szpilka z dwoma rubinami. W sam raz do przypinania róży do włosów. O, widzisz, jak ładnie? Przejrzyj się teraz w lustrze!
Odstąpił od niej uśmiechnięty, a ona wykrzyknęła szeptem:
— Montana!
To słowo uderzyło w niego mocnym ciosem. Wszak tyle setek, tyle tysięcy mil obleciało po Meksyku z ust do ust. Toteż gdy w oczach Rosity wybiło się zrozumienie, w jego źrenicach zamigotał przelotnie zimny strach.
— Teraz sobie przypominam! — zawołała. — Było upalne popołudnie. W ogrodzie popijało ze dwudziestu gości. Ty siedziałeś samotnie w kącie. Teraz sobie przypominam. Wszystko było w tobie meksykańskie prócz niebieskich oczu i uśmiechu.
— Oduczyłem się tego uśmiechu, Rosito. A w tobie jest zmiana. Dawniej więcej szczerzyłaś ząbki niż teraz.
Rosita nabrała tchu.
— Montana! — powtórzyła szeptem, oglądając się nerwowo na otwarte drzwi, jakby się bała, że imię to poleci na skrzydłach do miasta i zaalarmowani junacy porwą za kapelusze i rewolwery. — Matko Boska, co cię tu znów sprowadziło?
— Chęć dopomożenia świątobliwemu biskupowi i ujrzenia ciebie.
— Sza!
— Nie wierzysz? Więc co?
— Po prostu zachciało ci się nowych awantur, krwawy diable!
— O, moja droga, będę ja miał dosyć biedy z tobą jedną i z tymi szmaragdami. Do licha! Nikt inny by mnie nie poznał. Cerę mam prawie czarną. I tak dawno już nie byłem w Duraya.
— Przyjrzałam się w stajni twojej klaczy. Piękna. Żaden charro by się na taką nie zdobył. W świetle latarni sierść połyskiwała jak atłas. Poznałam, że i jeździec musi być nie byle kto i wybiegłam zatrzymać tego biednego Benita. Ale on już tu był. Słucham: cicho, żadnych hałasów. Serce we mnie zamarło. Zaczęłam się zastanawiać, kim ty możesz być. Coś mi zaświtało... Montana! Montana!
Cofała się ku drzwiom.
— Uciekasz? Dlaczego? — zapytał Młokos. — Zawołaj, krzyknij moje imię, a dwudziestu przyleci od kart razem z twoim ojcem. Miguel —
dobry Meksykanin! Nie wahałby się przyłożyć ręki do mojej zguby.
— O, tak. Nie trzeba, żeby się dowiedział.
— Dlaczego nasadziłaś na mnie Benita?
— Dlaczego chciałeś mnie kupić? Dlaczego nie uszanowałeś mojej dumy?
— Wiem, że potrzebujesz pieniędzy. Za tę sumę mogłabyś zamieszkać w stolicy z duenna*, jak przystoi prawdziwej damie.
* duenna (hiszp.) — pani
Rosita podrzuciła głową.
— Ech, to ryzyko. Kto się z tobą zadaje, musi przegrać.
— Póki ja nie przegram, póki ja nie postradam głowy.
— W forcie Duraya?
— Albo tutaj. Już tracę głowę, Rosito.
— Spojrzyj na mnie, señor.
— Patrzę, Rosito, patrzę.
— Czy jestem ładna?
— Wspominałem cię bezustannie, ale co to wspominać? Musiałem przyjechać.
— Patrz na mnie. Nie jestem ani za wielka, ani za mała. Nigdy się nie roztyję. Nigdy nie dopuszczę do tego, żeby tłuszcz miał mi zalać twarz. Będę się pilnowała.
— Zawsze będziesz śliczna, Rosito.
— Umiem tańczyć, umiem śpiewać. Umiem rozmawiać prawie jak dama. Zobaczysz.
— Mówisz jak anioł, Rosito.
— Żeby być ładną, trzeba się ciężko trudzić i zawsze się uśmiechać.
— Rozumiem. Ale ty się nie uśmiechasz, Rosito.
— Do ciebie. Do ciebie nie chcę się uśmiechać. O! Mogłabym ci oddać serce, ale jak długo byś je zatrzymał?
— Na zawsze.
— Ech! U ciebie na zawsze to dzień, tydzień albo miesiąc. Potem znudziłoby ci się, zatęskniłbyś do dalekich szlaków. Nigdy nie wiadomo, co jest za górą. Byłbyś ciekawy. A która dziewczyna potrafiłaby cię dogonić?
Przymknęła oczy.
— Montana!
— Słucham.
— Pocałuj mnie i proś, żebym zapomniała o wszystkim, co mówiłam.
Pochylił się nad nią nisko. Czuła jego twarz tuż przy swojej.
— Nie, companera — szepnął.
XII
Nazajutrz rano Montana usiadł znów przy stoliku w swoim pokoju. Wszedł peon niosąc tacę ze wspaniałą pieczenia koźlęcą, jaką tylko w Meksyku umieją przyrządzać; tortilla i frijoles przyprawione siedmioma gatunkami pieprzu zielonego, żółtego i czerwonego. Do popicia było dobre czerwone wino. Ledwie się posilił, w drzwiach stanęła Rosita:
— Señor zadowolony ze wszystkiego? — zapytała.
Młokos wziął gitarę i wstał. Trącając struny spodem palców, żeby nie brzęczały za głośno, zaczął śpiewać głosem tak stłumionym, że mimo iż okno było otwarte, w patio nie mogli usłyszeć.
Może nie ma starszej piosenki hiszpańskiej niż ta, którą jej zanucił.
Miłość — zła dola, niewola!
Lepszy koń,
Lepsza szabla,
Lepsze wino, hej, hej, hej!
Niż ty, dziewczynooo!
Rosita, oparta ręką o framugę drzwi, słuchała ze spuszczoną głową, A on nucił dalej:
Miłość — zła dola, niewola!
Tęsknota,
Niepewność,
Rozstania, hej, hej, hej!
Nie chcę kochaniaaaa!
— Znasz stare piosenki — rzekła.
— Przepadam za starymi piosenkami.
— Tak. I masz staroświeckie obyczaje. Niewiele w tobie ducha nowych czasów.
— Jesteś smutna, Rosito?
— Czy jest na świecie drugi taki jak Montana?
— Spodziewam się, że nie ma. Żałowałbym chłopaka.
— Gdybym spotkała drugiego takiego, chybabym zwariowała.
— Zastanów się, Rosito. Jesteś wolna, serce masz niezajęte. Dziś wieczorem otworzysz mi wejście do fortu. Zważywszy na mój zamiar, spełnisz dobry uczynek. Dostaniesz pięćset dolarów. Będziesz miała za co zrobić pięćset kroków wśród grandów w stolicy. Co tam pięćset! Pięć postąpisz i znajdziesz się w karecie, co najmniej gubernatorskiej. Wiem, że jeżeli wyjdę z fortu żywy, przyjdzie mi jechać szmat drogi, żeby cię znów zobaczyć. Może nawet będę musiał pojechać do Paryża. Może byś udała, że mnie nie znasz?
— Kupiłeś mnie. Przyjęłam pieniądze. Nie do wiary!
— W zapłacie za dobry uczynek, Rosito.
— Więc, jeżeli ci się uda, pogonisz za mną?
— Choćby na koniec świata.
— A teraz nie? Teraz miałbyś blisko. Tylko trzy kroki.
— Czy chcesz, żeby szmaragdowa korona pozostała w rękach generała Estrady?
Rosita podniosła wreszcie głowę i zajrzała mu w twarz. Patrzyła długą chwilę. Czytał jasno w jej oczach mnóstwo krętych niedopowiedzeń. Raptem pochwyciła tacę.
— No, dobrze. Pchnęłam posłańca do twego przyjaciela. Jeżeli wejdzie po schodach od tyłu, nikt z gości go nie zobaczy. Już wiesz: jeżeli wieczorem zapukasz do furtki, otworzą ci. A wtedy niech Bóg ma cię w swojej opiece!
Wyszła nagle, i Młokos patrzył na zamknięte drzwi.
Potem wziął gitarę i znów śpiewał smutne miłosne piosenki starohiszpańskie i meksykańskie. A potem jeszcze wyglądał długo oknem na ogromne, grube, przysadziste mury fortu Duraya. Gdzieś daleko grał róg ledwie dosłyszalnie. Po murach spacerowały warty. Generał Estrada był mistrzem w swoim fachu. Dano mu prowincję, obrabowaną
do czysta, więc poradził sobie złupiwszy kościół. Z pewnością machina wojskowa w forcie działała jak najsprawniej.
W jakiś czas później na tylnych schodach zaszurały czyjeś bose nogi przy wtórze człapania luźno związanych huaraches. Wszedł Rubriz w wielkim, postrzępionym sombrerze ze słomy; ogolony, ze szramą zręcznie zasmarowaną, z ustami wykrzywionymi w sposób przeinaczający zupełnie wyraz twarzy.
Za bandytą wkroczył olbrzymi brat Pascual. Rubriz, rzuciwszy się na krzesło, wyjął z ust gumową podkładkę, która mu pomagała w zmianie wyrazu twarzy. Westchnął i przemówił w te słowa:
— Przysłałeś po nas, Montana. Jesteśmy. A tam fort. Ani ja, ani brat Pascual nie mamy dotąd najmniejszego pojęcia, jak się tam dostać i jak wydrzeć rabusiowi te szmaragdy. A ty tu sobie wypoczywasz jak puma po polowaniu, póki jej psy nie zwietrzą i nie obskoczą. Czy to wino w tej butelce?
Powąchał i bez proszenia przytknął butelkę do ust. Wypił, skręcił papierosa, zapalił... Pascual tymczasem stał w cieniu w kącie, najwidoczniej skrępowany.
— Ktoś będzie musiał potrzymać konie w oznaczonym miejscu — rzekł Montana. — Pascual się tego podejmie. A ty przygotuj dynamit, Mateo. Postaraj się o lont i o wszystko do wysadzenia kasy.
— Jakiej kasy? — zdziwił się bandyta.
— Tam w wieży mieści się pokój gubernatora i jego gabinet. W gabinecie w rogu stoi kasa, stara, ale mocna.
— Czy tam schował szmaragdy? — zapytał Rubriz.
— Nie wiem. Nie wiem. Ale jeżeli nie w kasie, to gdzież by je schował, przyjacielu?
— Dobrze. Jasno i do rzeczy. Cóż dalej?
— Tu jest plan fortu. Wszystkie ubikacje, galerie i podwórza są oznaczone. Placówki są oznaczone czerwono, widzisz?
Rubriz rozpatrywał się w planie.
— Widzę. Teraz pozostaje tylko postarać się o skrzydła, żeby przelecieć przez mury. Ale i tak gotowi by nas zestrzelić z powietrza.
— Przyjdź tu do mnie po zmierzchu — rzekł Montana. — Albo
lepiej zostań. Końmi może się zająć Pascual. Najlepiej będzie ukryć je w wierzbinie nad rzeką. Pascualu, wiesz, gdzie największa gęstwina?
— Wiem.
— Ba! Ale jak dostać się do fortu? — zapytał Rubriz.
— To się zrobi. Zapukamy w jedne drzwi na dole, w murze nad rzeką. Wyjdzie uśmiechnięty sierżant z pustymi rękami. Jeżeli zostawi drzwi otwarte, bezpiecznie będzie wejść, amigo?
Rubriz zaczął się pocić. Twarz mu się świeciła szklistymi odbłyskami.
— A co jest za tymi drzwiami?
— Odwach, gdzie siedzi dwóch żołnierzy.
— No, to co?
— Tylko dwóch, Mateo.
— Tak, ale dwóch może zaalarmować dziesięć tysięcy.
Młokos wzruszył ramionami.
— Nawet w najlepszym razie nie może się obejść bez takiego ryzyka.
— A co? — szepnął Rubriz do Pascuala. — Czy to nie diabeł?
— Dla chwały Bożej działa — odpowiedział nabożnie mnich.
— Ale skąd pewność, że głupi sierżant otworzy na pukanie?
— Nie głupi, tylko zakochany.
— Oj! Oj! Kto lepiej zna dziewczynę, ty czy on?
— Ja. O pięćset dolarów lepiej.
— Tak, to jest różnica.
— Powiedział jej, że natychmiast otworzy na umówione pukanie. Trudno, zamiast dziewczyny, pochwyci w objęcia Rubriza.
XIII
Wśród wierzbiny ściemniało się wcześniej niż na otwartej przestrzeni. Mrok miał tutaj ton zielonawy. Na zachodzie dopalała się łuna blasków, gdy Rubriz i Montana spotkali się z bratem Pascualem. Mnich był silnie poruszony. Prowadził swego muła, wielkiego, karego ogiera Rubriza i cudną kasztankę Młokosa. Fale ciemności, podnosząc się od ziemi, przesłoniły wreszcie mury fortu.
Brat rzekł: — Oj! Boże! Jakiż byłbym szczęśliwy, gdybym mógł iść z wami, przyjaciele!
— Trzech łatwiej zauważyć niż dwóch — odparł Montana. — A po drugie, jeżeli dostaniemy się do fortu, to świadomość, że brat tu na nas czeka, będzie nam dodawała odwagi.
— Czekaj, bracie, do rana — dodał Rubriz. — Jeżeli się nie pokażemy, czekaj do następnego wieczora. Jeżeli nie wrócimy do północy, odejdź i zapomnij o nas. Mego ogiera podaruj biskupowi, jeżeli jest na tyle odważny, żeby na nim jeździć.
— A kasztankę zabierz w góry dwa dni drogi stąd — uzupełnił Montana. — Poszukaj okolicy zasobnej w trawę i wodę, z dala od siedzib ludzkich i puść ją wolno, bez żadnego rzemyka na łbie.
— Uczynię, jak każecie. Przysięgam w obliczu nieba — odparł Pascual. — Dajcie ręce, bracia.
Podali mu ręce, a on wykrzyknął ze wzruszeniem:
— Jesteśmy związani ze sobą, drodzy bracia. Ręce nasze się zetknęły i wstąpił w nas jeden duch. Jesteśmy silni nadziemską siłą. Biskup Emiliano modli się dzisiaj za was. Bądźcie odważni.
Bądźcie przezorni. Ja tu będę czekał i też się za was pomodlę. Ale wolałbym działać niż perorować! — westchnął poczciwy brat.
Tymczasem zapadły ciemności i Rubriz z Montaną ruszyli pod ich bezpieczną osłoną w górę po zboczu ku fortowi. Wspinając się ostrożnie, chwytali odgłosy wieczornego życia miasta: śpiewy, poszczekiwanie psów, trzaskanie drzwiami, wrzaski dzieci bawiących się w smugach świateł, śmiechy, gniewne okrzyki. Lecz wrzawa ta dochodziła do nich stłumiona nieco odległością.
Niedaleko wyniosłych czarnych murów fortu przystanęli jednocześnie jak na komendę, oglądając się za siebie. Niebo migotało gwiazdami, jedynie na wschodzie i południu ciemniały na widnokręgu gęste zwały chmur. Może szła burza. Ale na razie panował w naturze martwy spokój i noc była idealnie bezwietrzna, tak dalece, że widzieli wyraźnie odbicie gwiazd na mieliźnie koło wierzbiny, gdzie czekał z końmi zacny brat Pascual.
— Wiesz, co ci powiem? — zaszeptał Rubriz. — Że lepiej mieć odwód w modlitwach takiego Pascuala niż w stu zbrojnych junakach.
Ruszyli żwawo ku małym drzwiczkom w dolnym murze. Nie potrzebowali szukać, gdyż zygzaki światła w szparach wskazywały drogę.
Podeszli i Montana podniósł rękę. Rubriz przypłaszczył się wyczekująco pod ścianą. Młokos zapukał dwa razy, zaczekał, znów zapukał dwa razy, a na ostatek trzy razy — szybko i lekko.
Chwila i w zamku zazgrzytał klucz. Wielkie rygle odsuwały się jeden po drugim. Każdy zatrzymywał się ze szczęknięciem. Wreszcie ciężkie drzwi odchyliły się wolno na zewnątrz. Z wnętrza dały się słyszeć głosy:
— Grzecznie z dziewuszką, Andres!
— Delikatnie z dziewuszką, Andres!
— Cicho, durnie! — fuknął z progu trzeci głos, gniewny i ostry.
Drzwi roztworzyły się szerzej. Światło lampy padło na ich wewnętrzną stronę, obitą grubymi, żelaznymi blachami, nabijaną gęsto wielkimi ćwiekami, których by się nie powstydził pancernik.
Jednocześnie dał się widzieć ów Andres. Był to mężczyzna okazały od góry, a koślawy od dołu. Krzywe nogi zdawały się uginać pod ciężarem potężnego tułowia. Był w pogniecionych drelichowych spodniach i meksykańskich łapciach, huaraches; dopiero od pasa zaczynał się świetny mundur z epoletami, godny co najmniej majora. U pasa miał długi nóż w pochwie i rewolwer. Karabin trzymał na ramieniu. Przezorny stary lis, generał Estrada, wymagał od swoich ludzi bezustannej czujności.
— Señorita — Rosita — moja najdroższa! — zadyszał szeptem kochliwy wojak, wychodząc w ciemną noc. — Gdzie jesteś, moja najśliczniejsza?
Ciosowi towarzyszył głuchy odgłos, gdyż Rubriz trafił w muskularną szyję. Tylko atletyczna budowa uratowała sierżanta Andresa od śmierci. Innemu pękłyby kręgi w szyi lub w krzyżu, gdyż bandyta zamierzając się z boku, uderzył z całej siły.
Montana, odskoczywszy, pochwycił osuwający się ciężar w ramiona i złożył na ziemi.
— Zamknąłbyś chociaż drzwi — zagadał głos od progu. — Bo wyjdziemy popatrzeć.
— Liczę do dziesięciu. Nie zamkniesz, głupi? Sam będziesz sobie winien — kpił drugi.
I obaj zaczęli rechotać.
— Ja pierwszy.
— Zaczekaj, ja idę.
Zaszurały nogi. Drzwi pchnięte od środka otworzyły się na rozcież z lekkim zgrzytem zawiasów. W szeroką smugę światła z izby wstąpił zamaskowany Montana, a za nim Rubriz.
Żołnierze cofnęli się w popłochu przed wycelowanymi lufami, lecz nie uciekli. Rubriz klął bluźnierczo.
— Stoicie, psy parszywe? Na co czekacie, hultaje? Wiecie, żebyście nam nie umknęli. Dogoniłbym i zarżnął jak prosięta! Ruszajcie się, głupcy!
Jednak żaden nie mógł się ruszyć z miejsca. Zduszony charkot bandyty poraził ich drętwotą trwogi. Zdawało im się, że to nie człowiek, lecz jakaś krwiożercza bestia.
Montana, niewspomagany, dźgnął sierżanta, wciągnął do izby i zwalił na podłogę. Zamykając drzwi, żeby zdradziecka smuga światła nie leciała w ciemność, pomyślał mimochodem, że sierżant pewnie nie żyje. Zdawała się o tym świadczyć słaba piana na ustach. Twarz lekko poczerniała, oczy były przymknięte. Raptem z gardła ofiary wydobyło się głuche charczenie.
Montana przestąpił przez ciało. Rubriz tymczasem wykręcił żołnierzy do ściany i odebrawszy broń, związał ich razem za ręce.
Jeden z żołnierzy, młody chłopczyna, przerażony okropnymi pogróżkami zamaskowanego bandyty, stracił zupełnie głowę i chlipał dziecinnie, co chwila wzywając świętych i Boga.
— Żołnierze? Wojsko? Pluć na takie wojsko! — szydził Rubriz.
— O! Amigo, żeby tacy mazgaje nosili mundury, pfuj!
Żołnierz, który nie płakał, rzekł:
— Jemu możesz urągać, nie mnie! Jestem Porfirio Oros i znają mnie tutaj! Rozwiążcie mi ręce, to zobaczycie. Będę się bił za dwóch. Jestem Porfirio Oros. Jestem gotów umrzeć jak bohater!
I w uniesieniu jął wrzeszczeć głośniej. Był mały, pękaty, otyły. Wyglądał jak bryła tłuszczu.
— Trzeba ich zakneblować — syknął Montana, dopadając do tłuściocha.
Drugi żołnierz narobił krzyku, lecz Rubriz zamknął mu usta pięścią w połowie słowa i zaczął wpychać między zęby zwitek szmaty.
— Nie za głęboko i nie za mocno — ostrzegał Młokos. — Nie trzeba, amigo, żeby za nami zostawały trupy.
— Ty mnie będziesz uczył, jak kneblować ludzi? — rozgniewał się Rubriz. — Nie zapominaj, amigo, żem kneblował ludzi, jak ty jeszcze fikałeś w kołysce i od tego czasu nie zaniedbałem praktyki. Jeżeli już ktoś jest majstrem w tej sztuce, to ja. Kneblowałem ludzi po całym Meksyku i żeby choć jeden na dziesięciu umarł!! Nie! ten, kogo ja zakneblowałem, nabiera przezorności i mądrości na całe życie. Kto raz był zakneblowany, temu odechciewa się gadać na całe życie. A jeżeli już gada, to cicho.
Skończył wiązać żołnierza i zwrócili się obaj do sierżanta. Ponieważ nieborak ledwie oddychał, Montana wziął zakneblowanie go na siebie. Musiał się upewnić, że knebel siedzi głęboko w ustach, a język nie zatyka gardła, gdyż wtedy biedny Andres mógłby się udusić.
Trzej żołnierze Estrady leżeli twarzami do ziemi, jeden przy drugim, powiązani z sobą, żeby żaden nie mógł się ruszyć.
— Ile czasu zmarnowaliśmy? — mruknął Rubriz.
— Obiecałeś, señor, że nie będzie trupów.
— Ech! Przyjacielu, dobry Bóg, który na nas patrzy, wie, ile czasu zmarnowaliśmy dla jego chwały. Przecież mogliśmy ich uśpić na zawsze. Byłoby raz, dwa, trzy. Chodź, amigo. Wiem, którędy iść. Wbiłem sobie w pamięć wszystkie korytarze.
I Rubriz zaczął wchodzić po schodach biegnących w grubym murze.
Żołnierze leżeli jak martwi, tylko sierżant zaczął poruszać szczękami. Czynił to ostrożnie, usiłując końcem języka wypchnąć knebel, który przeszkadzał mu oddychać.
I nagle zaczął się dusić naprawdę. Nie mógł zaczerpnąć ani odrobiny powietrza.
Przerażony dźwignął się na kolana z taką siłą, że towarzysze podskoczyli bezwładnie. Sierżant ciągnął, szarpał. Szpagaty, którymi miał związane ręce, wpijały się w skórę niby tępe noże. Ale każdy wysiłek tylko powiększał duszność.
Zrozumiał, że w ten sposób niczego nie dokaże.
Żołnierze, tak samo bezsilni jak on, nie mogli go ratować.
Sierżantowi przyszła na myśl stara gadka ludowa, zasłyszana we wczesnej młodości. Spostrzegł, że szamotanie może go zabić. Aby coś przedsięwziąć, musiał wpierw rozluźnić mięśnie i w ten sposób umożliwić sobie oddychanie.
Opadł miękko na podłogę. Twarz miał w kurzu, lecz to było ostatecznie głupstwo.
Czuł napór krwi na twarzy i szyi. Nawet trudno mu było otworzyć oczy.
Zaczął myśleć o śmierci, Cóż, trzeba umrzeć, wybiła godzina! Żeby skrócić męczarnie, postanowił rozbić głowę o mur, gdy nagle w rozpalone gardło przeniknęła igiełka chłodu.
Na Boga! Powietrze! Mimo że usta miał pełne okropnej śliny, zaczął wciągać hałaśliwie ożywcze hausty. W głowie robiło się coraz chłodniej.
Zrozumiał, że jest uratowany. Już oddycha. Niedługo, a i w płucach przestanie palić.
Zamiast dziękować Bogu za ratunek, zaczął znów walczyć z kneblem. Taki upór jest udziałem bohaterów i zwierząt.
XIV
Plan fortu, sporządzony przez Młokosa według wskazówek Miguela Santosa i jego córki, zgadzał się jak dotąd z rzeczywistym rozkładem schodów i korytarzy. Rubriz istotnie zapamiętał wszystkie szczegóły. Szedł przodem, nie wahając się i nie namyślając. Przebyli dwie kondygnacje schodów, wykutych w murach fortecy, i znaleźli się w ogromnym holu, długim i wąskim, w którym ćmiło się parę nikłych świateł. Pośrodku stały trzy długie stoły. Na ścianach wisiały flagi wszystkich pułków, które należały kiedykolwiek do garnizonu fortu. W kącie w głębi widać było drzwi od korytarzyka prowadzącego do wieży, w której mieszkał generał Ignacio Estrada, komendant fortu. Montana i Rubriz byli już niedaleko tych drzwi, gdy zaskrzypiały zawiasy. Montana buchnął w ciemny kąt. Rubriz nie zdążył. Chciał skoczyć za
towarzyszem i poślizgnął się na kamiennej podłodze. Weszło kilkunastu młodych oficerów, niosąc ogromny kosz. Któryś krzyknął grzmiąco:
— Hej, mozo*, chodź i weź ten kosz! Sami mamy sobie usługiwać, kiedy są sługusy?
* mozo (hiszp.) — chłop
— Stój, nie broń mnie! — syknął Rubriz w stronę Młokosa, zdzierając ukradkiem maskę z twarzy. — Módl się za mnie. Stawię im czoło!
I posunął się ku oficerom.
— Biegiem! — wrzasnął któryś.
Rubriz posłuchał. Mimo że był ciężki i niezgrabny, biegł lekko.
— Kosz na stół. Odsuń się, Pedro. Niech on to zrobi.
— Nie udźwignie — rzekł Pedro.
— Co, nie udźwignie? Spojrzyj na jego bary. Jeżeli to nie tłuszcz, to udźwignie. Chłopi są silni.
Rozległ się chóralny okrzyk, gdyż Rubriz pochyliwszy się, dźwignął kosz i postawił z poślizgiem na stole.
— Brawo, Meksyk! — rzekł najstarszy z oficerów. — Patrzcie, co za nogi! Zdejmij to brudne koszulisko i pokaż bary!
— Señores darują — dyszał Rubriz. — Ale muszę do roboty... Innym razem.
— Co to jest? Pracujesz w forcie i nie chcesz słuchać rozkazów? Damy ci nauczkę, Pedro!
Dwaj oficerowie zdarli z Rubriza lichą, białą koszulę.
— A co, nie mówiłem? — krzyczał najstarszy. — Ani śladu tłuszczu. Same mięśnie — sama siła. Założyłbym się, że mocniejszy od muła. Gdzieś zdobył te łydki, człowieku?
Rubriz stał z pochyloną głową. Zwichrzone kudły spadały na czoło.
— W kopalniach, panie.
— Patrzcie, wstydzi się, chociaż jesteśmy tu sami mężczyźni. Co to za białe znaki? Blizny? Od noża? Musisz nam opowiedzieć. Otwierajcie butelki!
W mig to uczyniono. Kosz był pełen butelek wina. Zaczęły strzelać korki. Wino pieniło się w szklankach. Szły kolejki.
Młokos, ukryty w kącie, mierzył do wesołej kompanii z dwóch rewolwerów, kierując lufy to ku głowom, to ku piersiom. Był przekonany, że nie wyjdą żywi z fortu, ani on, ani Rubriz. Jeżeli jednak mają zginąć, to w towarzystwie. Kilku z tych młodych, wesołych elegantów przejedzie się razem z nimi.
— Co to za szramy? Coś ty za mozol — dopytywał się najwyższy rangą. — Ej! Prędzej wyglądasz na zbója! Przyjrzyjcie mu się. Może sobie co przypominacie? Czy ja czasem nie widziałem tej mordy na plakatach? Czy za niego nie była wyznaczona nagroda, żywego lub umarłego?
Montana dygotał nerwowo. Zdawało się, że jeszcze chwila, a będzie po Rubrizie. Bandyta odpowiedział grubym basem.
— Miałem wypadek w kopalni, señores.Wnosiłem kosz po drabinie...
— I drabina się załamała, co?
Przy tych słowach oficer odchylił się nieco w tył. Na jego chudej twarzy drgał szyderczy uśmiech. Przyglądał się potężnym, na pół obnażonym kształtom Rubriza.
— Nie, pękł pałąk u kosza z rudą. Kosz, zlatując, strącił z drabiny drugiego górnika i chłop się zabił.
— Słuchajcie. A nie mówiłem, że ta bryła mięsa potrafi nas zabawić?
— Już dochodziłem do wierzchołka drabiny, kiedy dozorca, który widział, co się stało, wyciął mnie w łeb biczyskiem. Zwaliłem się do szybu...
— Widzicie, jak ich traktują? Tamten się zabił, a ty się wygrzebałeś?
— Przeleżałem w szpitalu długie tygodnie.
— Dyscyplina — mówił oficer. — Ot, co jest. Walić po łbach nieostrożnych durniów, a będzie mniej wypadków.
— Będzie więcej pogruchotanych łbów — wtrącił Pedro.
— Jak to? Spójrzcie na jego łeb! Taki łeb dużo wytrzyma. Pod tymi kudłami mózgu niewiele, ale bądź co bądź chłop wie, jak usługiwać panom. Niby tyle przeszedł, a rączy jak jeleń i ręce ma sprawne. Potrafiłby okraść człowieka we śnie! Wskocz na stół i zatańcz, siłaczu!
— Nie ma muzyki, panie — wykręcał się Rubriz.
Oficer wziął bat, przeciągnął rzemień przez dłoń i trzasnął w stół.
— Na stół! — rozkazał. — Damy ci muzykę! Na stół!
Z tymi słowy chlasnął Rubriza przez obnażone plecy.
Montana patrzył z palcami zakrzywionymi na spustach, gotów strzelać. Zdawało mu się, że Rubriz rzuci się na tamtego. Ale nie. Wskoczył lekko na stół, nie dotykając krawędzi rękami. Oficerowie wrzasnęli i zaczęli wybijać na stole szpicrutami wściekłe tempo. Biedny Rubriz miał muzykę. Musiał tańczyć. Jeżeli któryś omylił się i zamiast w stół wyciął go w nogi, musiał podrygiwać wyżej.
Dużo go to kosztowało. Po kilku minutach zaczął się chwiać. W końcu Pedro się ulitował.
— Dajcie mu spokój! — zawołał. — Patrz, Luis, zaciąłeś nieboraka do krwi. Na dzisiaj dosyć. Złaź, mozo!
Rubriz zeskoczył ze stołu.
— Dajcie mu trochę miedziaków — poradził Pedro — to nam daruje podartą koszulę.
— A co będzie z podartą skórą?
— To głupstwo. Zrośnie się bez żadnych kosztów.
Ten dowcip przyjęto oklaskami.
— Dajcie mu wina!
— Nie bądź głupi. On by wolał pulque.
— Proszę, pieniądze.
— Za dużo — zadecydował Luis, wyższy oficer o zapadniętych policzkach, z całym spokojem chowając część do własnej kieszeni.
— Daj mu resztę — rzekł Pedro.
— Ja mu mam dawać? Ja — takiemu psu? Niech sam zbiera, parszywiec!
I Luis zepchnął pieniądze na podłogę. Monety toczyły się z brzękiem w najdalsze kąty. Rubriz gonił za nimi z udaną chciwością, niemal sunąc na czworakach. Oficerowie zaśmiewali się hałaśliwie. Ale toast, zaproponowany przez któregoś, zwrócił ogólną uwagę w innym kierunku. Przestali się oglądać, Montana w tym momencie otworzył drzwi i Rubriz dał susa w korytarz.
Bandyta miał straszne oczy, nieprzytomne, obłąkane. W dusznym
korytarzu migotało jedno tylko liche światełko, lecz Montaną i tak dobrze zobaczył twarz towarzysza. Rubriz chwycił się za włosy i odwróciwszy się, jął walić łbem w mur.
Po chwili wyciągnął rękę. Na otwartej dłoni leżało kilkanaście miedziaków.
— Montana, Montana! Oficerowie — w mundurach! Bili mnie, bili batami — o! o! o! — a ty, jankesie, stałeś w kącie i pewnie się zaśmiewałeś, że Mateo Rubriz tańczy pod batami. O! Boże! Czy to ja byłem, ja — Mateo Rubriz?! Śmiałeś się! Tylu na jednego! Ja im dam — będą wyli! Ubiczuję ich żywcem! Ha! Montana, zabij mnie! Nie mogę żyć! Życie stało się dla mnie męką! Pójdę do nich — wymorduję!
— Zabijesz jednego lub dwóch, a reszta ciebie zasiecze. Myślałem, że mówisz o zemście.
Rubriz otarł usta włochatym ramieniem. Oddychając ciężko, zaczynał się uspokajać. Młokos wykręcił się tyłem. Nie mógł na niego patrzeć.
Bandyta zamruczał:
— Mogłeś kilku zabić. Ja bym dopomógł i byłoby. O! San Juanie Kapistranie, wyznacz mi dzień rozprawy z tym jankesem. Dziś działamy jako sprzymierzeńcy, ale przyjdzie dzień rozprawy...
— Uspokoiłeś się? — rzucił przez ramię Montana.
Bandyta kłapnął po psiemu, jakby to urągliwe pytanie dotknęło go boleśniej niż to, co stało się z nim przed chwilą. Jednakże odpowiedział z całym spokojem:
— Na dziś — tak — jankesie.
Minął towarzysza i ruszył przodem w głąb korytarzyka. Panowała tu wilgoć i zaduch. Kopeć od lampki zatruwał powietrze. Młokos poczuł kręcenie w nosie. Wstrzymywał się, żeby nie kichnąć.
Doszli do następnych drzwi i Rubriz pchnął je ostrożnie. Przyłożywszy ucho do wąziutkiej szpary, nasłuchiwał. Trwało to bardzo długo. Wreszcie otworzył szerzej i dwaj śmiałkowie znaleźli się w mieszkaniu generała Estrady. Nie było tu żywej duszy.
Montana doznał niewymownej ulgi. Miał uczucie, że stoi pod ciepłym kojącym prysznicem. Wydało mu się, że zapłacili za wstęp cierpieniami i hańbą Rubriza i że teraz wszystko pójdzie jak z płatka.
Znajdą szmaragdy i wydostaną się bezpiecznie na wolność.
Apartament był oświetlony. Łagodne, miłe światło utwierdziło go w dobrych przeczuciach.
XV
Gubernator robił, co mógł. Rozumie się, jego poprzednik wyprowadzając się, ogołocił pałacowe skrzydło fortu ze wszystkich mebli i wygód. Estrada jeszcze nie zdążył umeblować dolnych pięter pałacu, ale swój prywatny apartament na górze urządził z właściwym sobie przepychem.
Lubił wszelkie wiszące rzeczy, czemu dał wyraz w kryształowych żyrandolach; czerwonych, aksamitnych portierach, oddzielających sypialnię od gabinetu i ciężkich firankach u wysokich okien. Łóżko pod baldachimem ginęło w fałdach złoto-różowej materii, godnej apartamentu państwa młodych. Lecz to nie było wszystko. Rubriz rozglądał się ze zmarszczonym czołem, Montana z uśmiechem. Najwięcej uderzył ich fotel audiencjonalny w gabinecie generała, podobny do tronu, z wyściełanym podnóżkiem.
Rubriz zamknął drzwi na klucz i wpakował się na ów tron. Jego grube, brunatne ciało, nagie do pasa, wsparło się leniwie o aksamitną poręcz. Bose stopy wgniotły się w podnóżek.
— Przywiązać go do tego tronu — mruczał. — Przyprowadzić jego oficerów, powieszać za palce u tej belki i rozpalić pod nimi ognisko, żeby się żywcem upiekli, żeby Estrada napatrzył się śmierci, nimby na niego przyszła kolej. Wyobrażasz sobie, amigo, jakie by to było piękne!
Gabinet służył widocznie czasami generałowi za prywatną jadalnię, bo z boku stał kwadratowy stół i kredensik, zastawiony gęsto srebrami w stylu rokoko. Poszczególne naczynia były niedobrane, ale wszystkie wielkie i ciężkie. Przez uchylone drzwiczki było widać baterie kolorowych win i innych trunków.
— A kasa! Kasa! — zawołał Rubriz. — Wszystkie wskazówki są dokładne, tylko o najważniejszym nic nie wiadomo. Siedzę tu jak król — król bez koszuli — a kasy jak nie ma, tak nie ma!
Wrócili do sypialni. Podnosili firanki i portiery — bez skutku. Montana już stracił nadzieję, gdy Rubriz, otworzywszy jakieś drzwi, wydał okrzyk radości. Ujrzeli skrytkę tak dużą, że godną miana pokoiku. Tu właśnie stała wysoka, czarno-żółta kasa pancerna. Poza tym komórka była pusta.
— Jest — rzekł Rubriz. — Szmaragdy są nasze. Wysadzimy drzwiczki. Potem jakiś anioł czy szatan wywiedzie nas z fortu. Do roboty, amigo! Dzięki Bogu, że masz dynamit. Gdybym ja go miał przy sobie, mógłbym rzucić pod nogi oficerom. Choćbym miał zginąć razem z nimi, byłbym szczęśliwy.
Wszystko układało się pomyślnie. Przy wysadzeniu kasy huk ograniczy się w znacznej mierze do ścian komórki, a to, co się rozejdzie, pochłoną, być może, bez reszty grube mury i takież sklepienia podłogi.
Lecz nim Montana zdążył założyć dynamit, zapukano od korytarza i donośny głos jął ryczeć:
— Ekselencjo! Proszę otworzyć! Tu sierżant Andres! Złodzieje wdarli się do fortu — złodzieje albo mordercy! Dostali się przez drzwiczki w murze nad rzeką!
— Oto co znaczy delikatnie kneblować! — jęknął z goryczą Rubriz. — Po nas! Czemuż ja zaufałem jankesowi? Jankes a baba to jedno!
Montana nie wątpił, że wybiła ich ostatnia godzina. Dobywając rewolwerów, spojrzał na rozwścieczonego bandytę i na głupi przepych otoczenia. Pożałował, że nie umrze w lepszym miejscu.
Sierżantowi towarzyszyło sporo ludzi. Zaczęli szarpać za klamkę.
— Wywalić drzwi! — wrzasnął ktoś. — Wywalić drzwi! Zamordowali gubernatora!
Ciężkie uderzenia rozeszły się po pokojach echowym grzmotem. Drzwi dygotały w zawiasach. Drzewo trzeszczało, lecz grube deski nie ustępowały. Z głębi fortu jęły dolatywać odgłosy powszechnego alarmu, łomot nóg i krzyki. Ze wszystkich stron garnizon zbiegał się do wieży.
— Są okna — szepnął Montana.
— Ba! Nie mamy skrzydeł.
Montana wskoczył na najbliższe okno. Ściana leciała w dół prostopadle zawrotną wysokością. Gwiazd nie było. Księżyc już wzeszedł, lecz oświetlał tylko zamęt ciemnych chmur, które od wschodu rozeszły się prawie po całym niebie. Ciepłe, porywiste podmuchy nadciągającej burzy owiały mu twarz.
Osunął się na kolana i zapuścił wzrok w mroki na dole. Nagle poczuł na ramieniu dłoń Rubriza.
— Zawsze wiedziałem — rzekł bandyta — że kiedyś los przyskrzyni mnie w takim miejscu — w potrzasku. Przede mną rewolwery, a za mną prostopadła ściana i przepaść. Święty Juan Kapistran zawsze użyczał mi opieki, ale widać mu się to znudziło. No cóż, amigo, pozostaje nam tylko umrzeć, jak przystoi dzielnym ludziom. Wystrzelajmy tych jankesów, ilu się tylko da!
— Patrz — rzekł Montana. — Tu pod oknem jest występ w murze. Można by się położyć — byle uważać. Prawie na stopę szeroki — o! nawet więcej niż na stopę — widzisz?
Rubriz przysunął się do towarzysza i wytężył wzrok w ciemność.
— Rany boskie! — wyrwało mu się trwożnym tchnieniem. — Tu się położyć? Ptak bałby się tu przysiąść!
— Albo się odważymy, albo nas wezmą. Mateo! Pokażę ci, jak...
Gdy się wysuwał za okno, wiatr przyniósł pierwsze krople deszczu. Były wielkie, uderzały z siłą i przeniknęły od razu przez ubranie do skóry, aż wzdrygnął się od zimnego dreszczu. Zwieszone z parapetu nogi wymacały murek, znajdujący się o jakie pięć stóp poniżej. Był to występ ściany, która w tym miejscu tworzyła uskok. Takich uskoków było między dachem i fundamentami kilka.
— Za mną, Mateo! — zawołał Młokos. — Można tu stanąć. Opuść się na rękach. Trzeba stanąć wielkimi palcami do krawędzi, żeby się oprzeć o mur. I...
Nie mógł mówić dalej, gdyż drzwi od korytarza runęły z okropnym hukiem. Tęga sylwetka Rubriza mignęła mu na tle oświetlonego okna. Bandyta spuścił się na murek i jął się posuwać ostrożnie za Montaną.
Na górze tupotały ciężkie kroki. Z okna wyskoczyła smuga światła i natychmiast znikła. Za chwilę wyskoczyła z drugiego okna za węgłem, rozjaśniając skośne pasma deszczu. Silny podmuch wichury uderzył z wyciem w wieżę. Montana poczuł, że powietrzna siła chce go oderwać od muru.
Doszedł do węgła i tu występ znikał. Dalej mur był gładki. Musieli się zatrzymać.
Ale Mateo nie stracił fantazji.
— Źle mówiłem — rzekł. — Święty Juan Kapistran nie ma zwyczaju opuszczać swoich wyznawców. Rozszerzy nam ten murek w szeroką drogę ratunku...
Tu zabrakło mu głosu. Wiatr uderzył w niego ze świstem, o mały włos nie strącając z murku.
Zachwiał się na skraju przepaści machając rękami, żeby zachować równowagę. Montana wparł stopy w kąt między murkiem i ścianą, przytrzymał się prawą ręką węgła, lewą zaś podtrzymał towarzysza.
To szarpnięcie, a także napór wiatru wykręciły Meksykanina bokiem, skutkiem czego pozycja jego stała się wręcz groźna. Lewa stopa straciła oparcie. Czekał tylko, żeby następny podmuch burzy strącił go w przepaść. Ale wiatr nagle przycichł, a Montana nie puszczał.
Stanęli jak przedtem. Rubriz przykleił się rozpaczliwie do ściany z rękami rozkrzyżowanymi na boki.
— Matko Boska! Matko Boska! Łaskawy San Juanie — ratujcie mnie! — dyszał. — Nie jestem rozbójnikiem. Jestem biednym, głupim, starym człowiekiem. Jeżeli mam umrzeć, to przynajmniej z rękami na gardle wroga! Dobry San Juanie, nie daj mi tylko umierać w towarzystwie jankesa!
I dokończył tę naiwną modlitwę słowami:
— Ale nikt inny nie wyciągnąłby w takiej chwili ręki do wroga, samemu narażając życie!
— Twój święty musiał mi to podszepnąć — odpowiedział Młokos i zaczął chichotać. Ale wiatr i deszcz oślepiły go i wtłoczyły głos w gardło.
— Na Boga miłosiernego! — zdumiał się Rubriz. — On się śmieje!
XVI
Generał przybiegł na alarm jak huragan, a z nim młodzi oficerowie, którzy pili w kasynie. Inni — oficerowie, żołnierze, posługacze — zbiegli się zbitą kupą. Generał przepchnął się przez ciżbę, pędząc prosto do komórki, w której stała kasa.
Zatrzasnął za sobą drzwi.
Niewymowny strach dławił go za gardło. Ręce się trzęsły. Z trudem trafił kluczem w stary zamek. Ciężkie drzwiczki odchyliły się z melancholijnym skrzypnięciem, które wydało się zrozpaczonemu dygnitarzowi złowróżbnym sygnałem.
Wyciągnął szufladkę — tę ważną — i na oślep namacał skarb. Dopiero gdy ręce powiedziały swoje, odważył się spojrzeć. Jest — jest — półkolista korona, która pękła, gdy ją zrywał z czoła figury. Pamiętał brunatną twarz Matki Bożej; pamiętał oczy, które zdawały się mierzyć go spojrzeniem, pełnym bólu i rezygnacji.
Wepchnął z powrotem klejnot do zamszowego woreczka. Ale klęczał dłuższą chwilę przed otwartą kasą, jakby się modlił. W istocie czekał, żeby serce przestało łomotać.
Wyrzucał sobie głupią lekkomyślność. Za długo trzymał u siebie te szmaragdy, za długo targował się z paserami. Ostatecznie i oni muszą zarobić.
Wstał, zamknął kasę, przekręcił klucz.
— Głupota — myślał — trzymać taki skarb w takim starym gracie. Zażądam na gwałt nowoczesnej kasy. Gdzież mam trzymać pieniądze na żołd?
To postanowienie przywróciło mu równowagę ducha. Odetchnął kilka razy z głębi piersi, potarł się po śniadych policzkach, aż poczerwieniały, i pokręcił wąsa.
Generał nie był przystojny, lecz miał wygląd nakazujący posłuch. Twarz jego składała się z trzech pięter, z których ostatnie — czoło — było najniższe, tak niskie i cofnięte, iż musiał ciągle odgarniać w górę czuprynę, żeby mu nie spadała na oczy.
Drugie piętro tej piramidalnej twarzy zaczynało się u górnej wargi, a kończyło przy błyszczących oczkach, osadzonych bardzo blisko nosa. Nos był krótki i pękaty, warga — przeciwnie — znacznych rozmiarów.
Toteż bujne wąsiska, stanowiące główny rys generalskiego oblicza, miały się gdzie krzewić. Dwa okazałe spiczaste zakrętasy zachodziły daleko na policzki. Od frontu widziało się lśniącą czarną smugę, opadającą znacznie na dolną wargę. Dolna szczęka stanowiła potężny fundament reszty budowli i sterczała w przód niby występ skalny. Ale najbardziej rzucały się w oczy wąsy. Usta widziało się tylko wtedy, gdy wybuch generalskiego śmiechu lub przekleństw zwiewał z nich te czarne zarośla, bo nawet w trakcie rozmowy dolna warga nie ukazywała się całkowicie.
Podrzuciwszy ramionami opiętymi w ciasny mundur, generał wyszedł do gabinetu. Apartament był zatłoczony gapiami. Ogarnęło go oburzenie. Zląkł się, że hołota wybrudzi cenne portiery i firanki. Zwrócił się więc do Don Luisa, owego majora o szczurzej twarzy, który najwięcej znęcał się nad Rubrizem.
— Opróżnić pokoje!
Major w mig wykonał rozkaz. W mieszkaniu zostało tylko kilku oficerów i zbrojny wartownik za wyłamanymi drzwiami. Widok tych drzazg bardziej poruszył generała niż krew na polu bitwy. Ale zaczął zadawać pytania dopiero, gdy zasiadł na swoim tronie.
Pierwszego wezwano sierżanta Andresa. Ten dzielny człowiek miał zaschniętą krew na rękach i był jeszcze bardzo blady, ale spoglądał śmiało i energicznie.
Powodowany raczej odwagą niż rozsądkiem, opowiedział przebieg zdarzeń, niczego nie przemilczając, od chwili, gdy usłyszał pukanie, do momentu, gdy z narażeniem życia wypchnął knebel z ust i zawołał o pomoc.
— Co za pukanie mogło sprawić, że zszedłeś z posterunku? — zapytał generał.
— Umówiłem się z dziewczyną. Jest jedna — ładna — w szynku, niedaleko fortu. Powiedziałem jej, że jeżeli zapuka w umówiony sposób, to do niej wyjdę.
Generał nie posiadał się z gniewu. Aż podskakiwał na swoim tronie, podczas gdy oficerowie pomrukiwali na znak, że są tego zdania co on.
— Czy to córka Miguela Santosa — Rosita? Posłano po nią?
— Posłano — rzekł Don Luis. — Jeżeli nie drapnęła, to powinna tu zaraz być.
— Sierżant — przemówił łagodnie generał — mógł się udusić; zaalarmował garnizon z narażeniem życia. Gdyby nie to, Bóg wie, co by się mogło stać. W nagrodę za ten czyn rozkazuję wypłacić mu sto pesos. To dla bohatera. Z drugiej strony sierżant okazał się głupcem i zdrajcą. Za to rozkazuję zerwać z niego mundur, związać mu ręce z tyłu i przegnać batami z fortu i miasta, żeby się więcej nie pokazał.
Uśmiechy uznania przyjęły ten chytry i mądry wyrok. Nawet sierżant Andres wzniósł oczy do nieba. Żadna chłosta nie mogła być tak bolesna, żeby jej nie znieść dla stu srebrnych pesos. Wyprowadzono go szybko z pokoju.
Generał kazał teraz przywieźć przed swój majestat łotrów, którzy zamknęli się w jego mieszkaniu.
Lecz nie było kogo sprowadzić. Przeszukano generalskie apartamenty — nikogo. Byli nawet tacy, co wyjrzeli z okien...
— Czy to ptaki, że wyglądacie oknami? — wrzasnął generał z taką pasją, że wąsy mu załopotały jak trawa na wietrze. — Jacy wy głupi! Wpadliście tu tłumem i złodzieje, wyślizgnąwszy się zza firanek, wmieszali się między was. Pokręcili się i umknęli. Teraz siedzą gdzieś i piją, wyśmiewając się z naszych żołnierzy. Garnizon fortu stanie się przedmiotem pośmiewiska. Doniesie się do prezydenta i cała armia weźmie mnie na języki — mnie — mnie!
Przy ostatnich słowach podniósł głos do chrapliwego ryku. Oficerowie cofali się przezornie. Bali się, żeby się na nich nie rzucił z pięściami, co się przecież zdarzało.
W drzwiach ukazała się śliczna Rosita w asyście dwóch żołnierzy. Wściekłość generała przycichła nagle jak za czarodziejskim zaklęciem. Kazał dziewczynie podejść bliżej. Patrząc na nią, zaczął zapominać o wszystkim innym. Nawet szmaragdy Matki Boskiej wydały mu się w tej chwili zielonymi szkiełkami. Ale wiedząc, że dobrze jest zaczynać od ostrego tonu, zagrzmiał groźnie:
— Zwabiać żołnierzy z posterunku to zdrada! A wiesz, jaka jest kara za zdradę?
— Pod ścianę i kula w łeb — odpowiedziała spokojnie Rosita.
Na dźwięk jej potulnego głosiku Estradę ogarnęło wzruszenie.
— Musisz opowiedzieć, jak to było — rzekł łagodniej. — W najgorszym razie potrafisz skłamać. Dalej!
— Nic nie wiem. Biedny sierżant Andres...
— Dlaczego biedny?
— Widziałam, jak go chłostali.
— Czy to twój kochanek?
— Nie.
— To czemu przyszłaś go wypukiwać, gdy był na służbie? — wrzasnął generał.
— Ja nie pukałam. Powiedział mi, jak pukać, gdybym się chciała z nim zobaczyć, ale ja nie chciałam.
Jeden z oficerów, tłumiąc uśmiech, przygryzł usta do krwi.
— A, więc sprzedałaś sygnał złodziejom? — napierał generał. — Czy tak? Znasz ich — tych złodziejów-morderców — i sprzedałaś im tę wiadomość?
— Nic nie sprzedawałam. Sierżant był winien pieniądze biednemu człowiekowi, który nigdzie go jakoś nie mógł przyłapać. Więc mu powiedziałam: zapukaj tak i tak, to ci otworzy. I to wszystko.
Strzepnęła rączkami, wzruszyła ramionami i potrząsnęła głową z uśmiechem, tą mową znaków odżegnując się od winy.
— Kiedy widziałaś się z tym biednym człowiekiem? — badał srogo generał.
— Dziesięć dni temu — może tydzień.
— Co to był za jeden?
— Nie wiem, jak się nazywał. Pił u nas i skarżył się na sierżanta Andresa. I to wszystko.
— Gdzie on teraz jest?
— Skąd mogę wiedzieć, ekscelencjo? Widuję tylko tych, co przychodzą do szynku, a on już dawno do nas nie zaglądał.
Generał zwrócił się do oficerów:
— Chłopcy, czy ona mówi prawdę?
— Za ładna, żeby kłamać — wstawił się za Rosita Don Luis.
Ignacio Estrada zmarszczył się, skutkiem czego wiecheć czarnych włosów zleciał mu na oczy.
Podniósł rękę.
— Wy wszyscy, proszę wyjść. Zaczekajcie za drzwiami. Muszę z nią pogadać w cztery oczy.
Nagle ryknął: — Bez głupich uśmiechów. Precz!
Oficerowie wynieśli się z pośpiechem. Gubernator został sam na sam z Rositą.
Pokazał jej krzesło. Podziękowała skinieniem i usiadła. Czas jakiś milczał zamyślony. Potem wstał i jął się przechadzać po pokoju z lewą dłonią na rękojeści szabli. Wiedział, jak naciskać ręką, żeby w pochwie stal dzwoniła złowieszczo, bojowo. Układał słowa w karne szeregi. Wszak chodziło o przypuszczenie szturmu do obiektu cenniejszego od bogatego miasta.
XVII
Wiatr przycichł i już nie jęczał donośnie, tylko zawodził; deszcz przestał siec obolałe ciała śmiałków, przylepionych do muru pod oknami gubernatora.
— W końcu zziębniemy, osłabniemy i zlecimy — szepnął Rubriz. — Możemy co prawda wdrapać się z powrotem do mieszkania, ale co z tego? Nie oprzemy się im. Lepiej było od razu stawić czoło, jak wywalili drzwi.
Pokazał palcem w dół, gdzie migały światła patrolu. Co kilka minut patrol wracał. Garnizon był w ostrym pogotowiu, jakby się spodziewano natarcia armii nieprzyjacielskiej. Wszystkie placówki były na miejscach.
— Jeszcze trochę zaczekajmy — rzekł Montana, z wysiłkiem poruszając zdrętwiałymi z zimna szczękami. Głos mu drżał. — Może się nadarzy jakaś szczęśliwa okazja.
— Jaka znowu okazja?
— Przypadek pozwolił nam dostać się do pokojów gubernatora. Przypadek może nas wyratować z fortu. Sza! Słyszę głos Rosity!
Deszcz znów przycichł i z okna doleciał dźwięczny głos dziewczyny, łatwo uchwytny, bo wysoki. Montana przesunął się szybko pod parapet. Mógł stąd zajrzeć do środka. Rubriz, który został na swoim miejscu, zawołał szeptem:
— Jest sam z dziewczyną. Moglibyśmy wejść i zabić go. Jego trup byłby dla mnie większym triumfem niż zabicie dwunastu żołnierzy...
— Sza! — ostrzegł go Montana.
Rosita, która właśnie weszła do sypialni, rozglądała się spokojnie naokoło. Za nią sunął gubernator. Nie odgarnął włosów z czoła i chytre oczka przeświecały przez czarne kudły. W przeciwieństwie do dziewczyny, był silnie podniecony. Ona miała daleki wyraz oczu, jaki Montana już u niej widział. Znaczyło to, że szuka fortelu.
Estrada mówił:
— Niewiele ci ofiarowuję, Rosito. Ale będą lepsze rzeczy. Nie sądź, że Duraya jest kresem moich ambicji. O, nie! Będę przeniesiony do dużego miasta. Znają mnie, wiedzą, co jestem wart. Starałem się o lepsze stanowisko niż to i nie przestanę walczyć. Okazja zdarzy się niedługo. Zobaczysz, moja śliczna, zobaczysz. Chyba nie przypuszczasz, że kraj o mnie zapomni?
Rosita odwróciła się i spojrzała na generała. Wzrok miała roztargniony, jakby patrzyła w przyszłość.
— Jesteś obrażona, że kazałem cię sprowadzić żołnierzom, jesteś dotknięta...
— Nie, to nie to.
— Miłość...? — nasrożył się generał.
Wzruszając ramionami odpowiedziała:
— Do czego ekscelencja zmierza? Señor jesteś generałem, ja pomagam ojcu w szynku. W tym mieści się odpowiedź na wszelkie pytania.
— Nie rozumiem.
Dziewczyna westchnęła.
— Ech, co tu mówić! Uroda przemija i trzeba myśleć o przyszłości. Ekscelencja myśli, że klejnot i powóz powinny wystarczyć. Ale ja bym wolała poślubić otyłego kupca, który by mi przez sześć dni w tygodniu gadał o pieniądzach. Będę młoda do czasu, a żyć trzeba dłużej.
— Oho! — mruknął generał. — O małżeństwo ci idzie?
— O nic mi nie idzie.
— Ja — generał Estrada — mógłbym się zwrócić do bogatego ranczera, właściciela tysięcy sztuk bydła, gór, stepów i rzek — ja, generał Estrada — mógłbym poślubić córkę najbogatszego ranczera. Cóż ty na to, Rosito?
— Nic. Nie zabraknie bogatych ranczerów z córkami.
— Ale, wiesz, ja sam będę bogaty. Widzisz, Rosito — mam oczy i umiem patrzeć. Rozumiesz? Mogę cię wziąć bez posagu.
Rosita odwróciła się szybko.
— Ach, więc to tak?
— Popatrz na mnie. Powiedz coś. Co widzisz?
— Wielkie wąsy — odpowiedziała z całym spokojem.
Montanie wydało się w pierwszej chwili, że generał wybuchnie gniewem, ale on się tylko roześmiał.
— Na koniu wyglądam znacznie lepiej. Nie jestem piękny, ale mam piękne przymioty,
— Żołnierze baliby się nie iść za ekscelencją.
— O, tak, zawsze za mną idą. Padają jak muchy, a idą. Może to się jeszcze powtórzy. Dla mnie oni znaczą tyle co muchy. Czyż nie jestem generałem? Boją się uciekać, gdy ich prowadzę do boju i to jest dla mnie rękojmią, że kiedyś będę bogaty.
— Tak. — Skinęła głową.
— Poproszę o najlepszą prowincję meksykańską. Dadzą mi, z pewnością dadzą! Wtedy będziemy łupić.
— My?
— Tak, my, ty i ja. Z serca mówię, moja śliczna Rosito. Popatrz na mnie, nie jestem piękny, nie jestem bardzo młody, ale za to silny i nad tymi wąsami, w tej głowie, mieści się mózg.
— To prawda.
— Wielki mózg, mądry mózg, Rosito. Toteż rozumiem, że moja Rosita jest więcej warta niż najbogatsza ranczerka. Powiedz, czy mamy się pobrać?
— Może, może.
— Jakże podejrzliwie patrzysz, jak się rozglądasz. Teraz będziesz miała do mnie zaufanie?
— Postaram się. Trudno się od razu zmienić,
Rosita była jak stal: twarda, ostra, chłodna. Generał na próżno wyczekiwał od niej uśmiechu.
— Zaczynamy od przyjaźni, a skończymy na miłości, co, ślicznotko?
— Możliwe.
— Człowiek przyzwyczaja się do najbrzydszych twarzy — mówił
dobrodusznie generał. — Zobaczysz mnie na ognistym koniu, wśród wiwatującego tłumu, to ci się wydam milszy. Ale między przyjaciółmi nie może być kłamstw, rozumiesz?
— Naturalnie — przyznała niechętnie.
— No, to powiedz, czy to była prawda o owym biednym człowieku, który miał wypukać sierżanta.
— Nie.
Montanę, gdy to usłyszał, przeszedł dreszcz.
— Wiedziałem, że skłamałaś — powiedział łagodnie generał.
— Ale prawda jest zawsze pożądana, nawet gdy przychodzi z opóźnieniem. Więc kogo posłałaś do sierżanta z umówionym sygnałem?
Rosita przymknęła oczy i przechyliła głowę w tył. Młokos widywał u niej tę pozę. Po chwili podniosła powieki i popatrzyła na gubernatora. — Jankesa, ekscelencjo.
— Jankesa? I ten człowiek zdołał bezpiecznie wejść do fortu i wyjść stąd?
— Przyciemnił twarz farbą. Włosy ma czarne, ale oczy niebieskie.
— Mów dalej — niecierpliwił się generał. — Złapię go, choćbym miała gonić tysiąc mil.
Rosita potrząsnęła głową.
— Dlaczego nie wierzysz? Posłuchaj. Jeżeli to jest bandyta, to mam także przyjaciół wśród bandytów. Pieniądze są wymowne, a serca chciwe. Wkrótce dowiem się, dokąd uciekł.
— Ekscelencja słyszał o Montanie-Młokosie? — mruknęła Rosita.
Rubriz, wściekły o tę zdradę, nie zdołał powstrzymać głośnego pomruku. Młokos ścisnął go ostrzegawczo za ramię, ale sam zaciął zęby.
— Rosito, Rosito! — pomyślał z goryczą. — Jakże wy wszystkie, piękne dziewczęta, jesteście jednakowe!
Generał usłyszawszy o Montanie, zachwiał się jak od ciosu.
— O Montanie-Młokosie? — powtórzył. — Ależ on grasuje daleko stąd na północy. Meksyk jest dla niego zamknięty. Tu by nie wyżył godziny. Nie odważyłby się przekroczyć granicy. Ktoś inny podał się za niego.
— Nie, to on — obstawała przy swoim ciągle z tym chmurnym czołem. — W swoim kraju nie ma co robić. A że nie chciał utyć z bezczynności, wyprawił się tutaj.
— Ale po co — po jakiego licha pchał się do fortu?
— Chciał zabrać szmaragdową koronę Matki Boskiej.
— O, rany boskie! O, sądzie pański! — dyszał generał. — W forcie szukał klejnotu Matki Boskiej? Jakże to?
Rosita wreszcie się uśmiechnęła.
— No, tak! W przyjaźni nie ma kłamstw, ekscelencjo. Mówię to, co wiem.
Estrada przeszedł się kilka razy po pokoju. Ochłonąwszy, odważył się spojrzeć na dziewczynę.
— Chodź ze mną, Rosito. Wyprowadzę cię. Mam mnóstwo spraw do załatwienia. Jeżeli ten piekielny jankes dostał się do fortu, jeżeli już zna drogę... Rosito, twoja wiadomość ma dla mnie wagę życia. Chodź prędko!
Wyszli razem i słychać było przez chwilę, jak generał mruczał:
— Montana — w Duraya! Rany boskie, któż by w to uwierzył?!
Rubriz z Montaną wleźli znów do sypialni generalskiej i bandyta, tracąc cenny czas, rzekł:
— Masz nauczkę. Jeżeli zadajesz się z kobietami, to darz je złotem, nigdy zaufaniem. Kobieta zawsze zdradzi.
— Musimy się spieszyć — mruknął Młokos.
Ruszył prosto do komórki z kasą. Zacinał zęby i uśmiechał się srogo.
W komórce zaczął podśpiewywać pod nosem starą piosenkę:
Miłość — zła dola! Niewola!
Lepszy koń,
Lepsza szabla,
Lepsze wino, hej, hej, hej!
Niż ty, dziewczyno!
Rubriz wtórował ledwie dosłyszalnie. Zabrali się do dzieła z wprawą starych mistrzów.
XVIII
Jakby olbrzym klasnął płasko w ręce. Jakby wielkie podwoje runęły na gruby dywan. Taki był odgłos, gdy nastąpił wybuch. Drżenie poszło po całym gmachu, zdając się płynąć ze wszystkich stron jednocześnie, z góry, z dołu, z boków. Prawie wszyscy w forcie usłyszeli je lub odczuli. Wielu zlękło się, że to trzęsienie ziemi. Ci i owi popatrzyli na siebie trwożnie: — Coś się stało!
Bardzo niewielu domyśliło się wybuchu.
Do tych ostatnich należał generał Ignacio Estrada. Doprowadził Rositę pod rękę do bramy fortu, skąd miała już tylko kawałek zboczem w dół do oświetlonego miasta. W bramie nachylił się i, nie zważając na obecność warty, pocałował dziewczynę w czoło. Przyjęła to czułe pożegnanie z kamienną twarzą. Generał nie zdziwiłby się, gdyby któryś z żołnierzy zachichotał.
— Polubisz mnie, Rosito. Przekonasz się.
— Oby Bóg dał! — odpowiedziała, patrząc mu prosto w oczy. Nie wiedział, czy ją przeklinać za głupotę, czy za zuchwałość. Postanowił, że po prostu weźmie ją na oko. Nabrała w jego mniemaniu dodatkowego uroku z powodu znajomości z Montaną. Może śmiała się z nim i flirtowała. Dla generała była to taka niespodzianka, jak gdyby w pospolitej, niemłodej kobiecie odkrył wdowę po sławnym człowieku. Miał Montanę za legendarnego bohatera. Wielkość awanturnika polegała w oczach generała w znacznej mierze na tajemnicy. Rozumiał, że można narażać życie dla wielkich korzyści. Ale żeby ryzykować dla samego ryzyka! Nie, do tego trzeba szaleńców lub półgłówków!
Takie myśli przewijały się przez głowę generała, gdy żegnał się z Rositą. W tym momencie właśnie usłyszał z głębi fortu — a może spod ziemi? — głuchy, stłumiony huk. Drgnął. Spojrzał z przestrachem na dziewczynę.
— Co to? — zapytała.
— Pewnie Montana! — odpowiedział gubernator.
— W forcie? — zdumiała się. — Jeszcze w forcie?
Ruszyła za gubernatorem i stanęła, gdyż Estrada pędził co tchu.
Do oficera w bramie wrzasnął:
— Trąbić na alarm! Wszyscy na posterunki! Trąbić na alarm!
*
Oczywiście Montana i Rubriz nie mieli czasu do stracenia.
Ogień przesunął się po loncie pod drzwi komórki. Słyszeli leciutkie trzeszczenie. Leżeli płasko na podłodze w kącie sypialni, nasłuchując. Wszelkie dźwięki ustały.
— Lont musiał być wilgotny — do niczego! — zrzędził Rubriz.
— Ten pies Onate przekona się, co to znaczy oszukiwać Rubriza.
Tu nastąpił wybuch. Drzwi komórki otworzyły się gwałtownie. Kłąb smrodliwego powietrza buchnął im w nosy. Płomień podskoczył w lampie i o mało nie zgasł.
Wpadli do środka. Otwarte drzwiczki kasy wisiały na jednym zawiasie.
Udało się, ale na razie nie ma się z czego cieszyć! Bo czy wyjdą z fortu żywi? Jeżeli nawet znajdą szmaragdową koronę, to będzie to dopiero połowa dzieła!
Toteż żaden się nie odzywał, gdy z środkowego woreczka, który wyjęli z drugiej czy trzeciej szufladki, błysnęły zielone kamienie niby kocie oczy w ciemnościach.
W tym momencie zagrała przeraźliwie trąbka alarmowa i potężne mury zatrzęsły się od tupotu nóg.
— Teraz — amigo — uciekajmy! — zawołał Rubriz.
Wziął połowę korony, a drugą dał Montanie.
— Dobrze — odrzekł Młokos. — Jeden może zostać w pułapce. Masz, weź trochę.
Wyjął z innej szufladki dwa miękkie woreczki, pełne złota. Rubriz schował jeden do kieszeni spodni; Montana drugi — do kieszeni kurtki. Ważyły po jakie dziesięć funtów.
— Najlepiej będzie wracać tą samą drogą. Za mną, señor Rubriz.
— Tą samą drogą? Żeby wpaść w ręce żołnierzom?
— Uważam, że tamtędy najbezpieczniej.
— A ja nie.
Przeszli do sypialni gubernatora.
Otworzyli drzwi do komórki z garderobą, przeciwległej do tej, w której stała kasa, i podczas gdy Rubriz ubierał się w białą generalską koszulę, Montana zdjął z wieszaka obszerny płaszcz i narzucił na ramiona.
Wypadli z pokoju.
— Rubriz, mam jakieś dobre przeczucie. Chodź ze mną!
— W imię Boże, Montana — prędko! — za mną, amigo!
Daleki krzyk — stuk otwierających się drzwi — nagły tętent.
Żołnierze są już blisko; biegną do apartamentów generała!
Montana, biegnąc ku drzwiom prowadzącym do małego bocznego korytarzyka, zdążył zobaczyć, że Rubriz zawrócił na spotkanie nieprzyjacielowi. Czyżby stary zbój oszalał? Jeden na stu?
Ale nie, Rubriz rozumie, że nie mógłby się obronić. Widocznie wymyślił jakiś fortel.
Młokos przebiegł korytarz i wszedł ostrożnie do kasyna oficerskiego.
Nikogo. Dwa krzesła przewrócone. Montana podbiegł do stołu, pochwycił pełną szklankę wina i wypił duszkiem. Sam był zdumiony, że się na to odważył.
Ech! Kilka sekund zwłoki to nic. Można jeszcze zapalić papierosa. To dobrze zrobi.
Zapalił więc papierosa i biegł dalej,
Trąbka wciąż grała. Dźwięk ten, przenikając słabo przez grube mury, przedostawał się do mózgu uciekiniera z uporczywością natrętnych myśli. Ale nawet grubość murów nie mogła stłumić wściekłego harmidru alarmujących dzwonów. Gmach zdawał się drżeć w posadach. Nieprzytomna trwoga wybuchła w sercu i mózgu Montany.
Opanował się wysiłkiem woli.
Naciągnął kapelusz na oczy i podniósł kołnierz płaszcza, by jako tako zasłonić dolną część twarzy. Śmiało, tylko śmiało, to może się uda! Ryzyko szalone, ale może się uda!
Czuł się jak akrobata na linie nad przepaścią. Ale nad czym tu się zastanawiać! Lepsza najgłupsza nadzieja niż żadna.
Dotarł do schodów w murze prowadzących stromo w dół. Ktoś biegł szybko pod górę. Żołnierz! Spotkali się na pierwszym półpiętrze i żołnierz o mały włos nie przewrócił Młokosa. Odskoczywszy pod ścianę, wyrzucił bez tchu:
— Przepraszam, panie generale!
Montana minął go bez słowa z rękami schowanymi pod płaszczem. Popiół z papierosa osypywał się na sukno.
Zszedł na dół i znalazł się u wyjścia do kordegardy.
Gdy Montana z Rubrizem wdzierali się do fortu — ile to strasznych godzin temu!? — było tu tylko trzech ludzi. Teraz stłoczyło się ze dwustu. Wśród nich był kapitan.
Młokos ryknął grubym, gardłowym głosem:
— Baczność!
I momentalnie posunął się ku drzwiom. Wszyscy stanęli sztywno na baczność, głupio wybałuszając oczy, z rękami przy sobie. A on kroczył prosto do drzwi.
— Otworzyć! — ryknął.
— Ależ, ekscelencjo... — zaczął kapitan.
Kapral, usłyszawszy: „Ekscelencjo”, rzucił się w wielkim strachu wykonać rozkaz. Z gorączkowym pośpiechem odciągnął trzy rygle, aż zazgrzytały. Ciężkie drzwi uchyliły się lekko.
— Ekscelencjo... — zaczął ponownie kapitan.
— Milczeć! — huknął Montana.
— Zaraz milczeć! — odparł kapitan. — Coś ty za jeden? Podszedł z brzękiem ostróg, ale Młokos już dał susa przez otwierające się drzwi.
Noc ogarnęła go czarną otchłanią wilgoci. Usłyszał za sobą kobieco przeraźliwy wrzask wściekłości i zdumienia.
Skręcił od razu w lewo, zrzucając w biegu ciężki płaszcz. Za nim goniła w ciemność rozszerzająca się smuga światła. Wartownicy wysypali się tłumnie na dwór. Posypały się kule.
Dostrzegli go na lewo, słabo widocznego w mroku i oddaleniu. Biegł po zboczu ku zaroślom nad rzeką. Przystanęli, żeby wycelować, w nadziei, że go trafią, a także by w forcie usłyszano, w którą stronę pobiegli. I znów puścili się w pogoń, ale Młokos tymczasem zniknął.
Dobiegając do wierzbiny, krzyknął ostrzegawczo. Za gąszczem nad wodą ciemniała olbrzymia sylwetka mnicha. Młokos skoczył na kasztankę.
— Bierz, bracie, muła i ogiera, mam połowę korony. Wojsko mnie goni. Musimy się przeprawić przez rzekę. Rubriz się tu dziś nie pokaże.
Wjechali w wodę. Deszcz zesłany przez łaskawe nieba, gwałtowny, podrywany wichurą deszcz, który bił w Montanę na murku pod
oknem, lał teraz jak z cebra nieprzeniknioną zasłoną wody. Młokos słyszał strzelaninę, ale nie widział nic. Woda podniosła się do kolan i opadła. Wydostał się na przeciwległy brzeg z bratem Pascualem u boku.
XIX
Montana słusznie przypuszczał, że Rubriz opuszczając mieszkanie gubernatora głównymi drzwiami, liczył na coś innego niż na własne siły.
Drzwi od korytarza leżały na ziemi. Rubriz dźwignął je i wziął na plecy. Ledwie zdążył, bo już pędziła zbrojna gromada z zadyszanym generałem na czele.
Estrada chwycił zbója za ramię. Generalskie palce oślizgnęły się po twardych, sprężystych muskułach.
— Co to? Co się tu dzieje? — ryknął ekscelencja.
— Zabieram drzwi do naprawy, señor. Nic nie wiem. Słucham rozkazów i już. Jestem biedny mozo.
— Sami głupcy, same półgłówki! Nie ma się do kogo zwrócić! — wrzasnął Estrada.
Wpadł do pokoju, a za nim reszta. Rubriz szedł po schodach przy dźwięku trąbek grających na alarm.
Gubernator rozejrzał się szybko po sypialni. Na oko wszystko było w porządku; drzwi od komórki z cenną kasą — zamknięte. Na oko wszystko było jak należy.
— Patrzcie! Rozglądajcie się! — wrzasnął do ludzi. — No, co? Widzicie coś?
— Tu jest jakiś dziwny zapach — zauważył któryś z oficerów.
— Wilgoć i stęchlizna! Wiatr roznosi po całym gmachu...
— O, co to? Dywan nadpalony — dorzucił drugi.
— Dywan nadpalony? Jakim sposobem? Głupstwa mówisz! — ryknął generał.
Ale i on zobaczył. Czarne cętki spalenizny prowadziły krzywą linią pod drzwi komórki.
Na ten widok groźne podejrzenie, zbyt straszne, by je wymówić, ścisnęło generała za grdykę.
Czy to naprawdę on, Ignacio Estrada, flirtował przed niewielu minutami z ładną dziewczyną? Jeżeli skarb przepadł, to co w porównaniu z taką stratą znaczą wszystkie kobiety na świecie?
Otworzył szarpnięciem drzwi komórki.
Woń, słaba w sypialni, tu uderzała silnie. Drzwiczki kasy wisiały na jednym zawiasie. Szufladki były powysuwane. Część ich zawartości zabrały zbrodnicze ręce; część leżała rozsypana.
Generał przytrzymał się mocno drzwi, boby się zachwiał! Może by nawet upadł na kolana. Chwilę stał z głową odchyloną w tył, z oczami wzniesionymi ku sufitowi.
— Czym ci zawiniłem, Boże, że mnie karzesz? — wybełkotał, złamany tym ciosem.
Zwrócił się wolno do swoich ludzi.
— Szukać po wszystkich zakamarkach! — krzyknął. — Przepatrzyć wszystkie szczeliny. Montana jest w forcie. Na Boga! Czy ten człowiek ma dar niewidzialności? Obrabował mnie, słyszycie? Montana...
Przerwał mu gęsty grzechot wystrzałów: paf! paf! paf! Skoczył do otwartego okna, wyjrzał...
— Przy bramce na dole! Jeżeli rabuś uciekł tą samą drogą, którą przyszedł, obedrę wartowników ze skóry.
— Nie, ekscelencjo, tamtędy nie mógł uciec. Ja sam zostawiłem na odwachu dziesięciu ludzi z kapitanem...
— Do diabła z nimi! Do diabła z kapitanem! Liczba nic nie znaczy. Rozum rządzi światem, spryt rządzi światem! Szukajcie! Jesteście bez głów, więc przynajmniej pokażcie, że macie nogi!
Drzwi były ciężkie, mimo to Rubriz niósłby je jak piórko, gdyby nie to, że dla bezpieczeństwa przybrał powolne, chwiejne ruchy robotnika. Przedostał się cierpliwie na dolną galerię, a stamtąd na obszerny dziedziniec. Tu poraził go nagły tumult za murami fortu: strzelanina i wrzaski, świadczące o podnieceniu.
Cisnął drzwi na ziemię, lecz widząc, że zwróciło to uwagę kilku żołnierzy, zarzucił je znów pospiesznie na plecy i szedł dalej.
Czyżby Montanę schwytali?
No, przynajmniej on się jeszcze nie wydał. Ach! Ten przeklęty dzwon! Jakby wołał: uciekaj! uciekaj! Ale Rubriz szedł równym
krokiem. Przebył wewnętrzny plac parad i znalazł się u bramy. Tu go dopiero zatrzymano.
— Kto idzie?
— Luis Lapaz.
— Co to takiego?
— Drzwi od pokoju generała.
— Drzwi od pokoju generała? Co ty z tym robisz? — zaśmiał się porucznik.
— Niosę — odpowiedział logicznie Rubriz.
— Widzę, ośle, że niesiesz. Ale po jakie licho?
— Zabieram.
— Cierpliwości, amigo — wtrącił drugi oficer. — Przecież to półgłówek.
— Ach, ci głupcy! Luis Lapaz!?
— Słucham, señor!
— Gdzie masz przepustkę?
— Zgubiłem, señor.
— No, no! Możesz sobie być głupcem, ale to ci się nie upiecze. Gdzie zgubiłeś?
— I skąd wziąłeś jedwabną koszulę? — zapytał drugi oficerek.
Rubriz zerknął na wielką bramę. Niestety! Była zamknięta. Nimby się zdążył wdrapać na wierzch, zasypaliby go kulami.
— Oficerowie kazali mi tańczyć... Zerwali ze mnie koszulę i przepustka gdzieś wyleciała.
— A! To ten!?
I obaj wybuchnęli śmiechem. Żołnierze, przeciwnie, spoglądali z niewzruszonymi twarzami.
Bandyta zaciskał zęby, żeby nie zgrzytać z wściekłości.
— Poszarpali na mnie koszulę na strzępy, bili mnie, kazali tańczyć na stole. Wybijali takt batami — dodał jeszcze. — Potem jeden dał mi tę koszulę. Powiedział, że zrobię furorę w mieście. Ale nie wiem...
— Jak to, nie wiesz? Czy ktokolwiek w twojej rodzinie nosił taką koszulę?
— Dlatego żona będzie mi suszyła głowę, skąd ją wziąłem.
Młodzi oficerowie znów wybuchnęli śmiechem. Na tle dzwonu alarmowego śmiech ten wydawał się bełkotem szaleńców.
— Otwórzcie bramę, bo chłopu pęknie krzyż.
— Sierżant ma klucz. Niech sierżant otworzy bramę Luisowi Lapazowi!
Sierżant wyszedł z budki koło bramy. Był to wielki mężczyzna o sztywnych, powolnych ruchach, wyglądający na cudzoziemca, bo ze swojskiej pospolitości meksykańskich żołnierzy nie było w nim nic. Wetknąwszy klucz w zamek, pchnął bramę ramieniem. Jedno skrzydło nim ustąpiło, zatrzęsło się u góry. Rubriz odwracając głowę od sierżanta, powstrzymywał oddech. Zdawało mu się, że zbawcza brama nigdy się nie otworzy.
Nagle sierżant krzyknął: — Nie odwracaj głowy! Spojrzyj na mnie! Ty, stolarz, spojrzyj no na mnie!
Szrama była zasmarowana ciemną farbą. Nie widać. Kawałki gumy w ustach wypychają policzki. Twarz zupełnie zmieniona. Nawet sierżant nie pozna. Ale może zbyt dobrze pamięta tę noc w górach, gdy banda Rubriza, uciekając przed policją podczas burzy, wzięła go pod grozą rewolwerów na przewodnika?
Więc Rubriz obrócił ku sierżantowi głowę, pochyloną pod ciężarem drzwi.
Sierżant, rzec można, prysnął w powietrze, jedną ręką chwytając się za pas, drugą za nisko opuszczony rewolwer.
— Rubriz! — wrzasnął. — Rubriz! Rubriz!
Rubriz cisnął w niego drzwiami, które zawadziły również jednego z oficerów i obaj — sierżant i oficer — runęli na ziemię. Bandyta skoczył w otwierającą się wolno bramę, prosto na kolumnę piechoty, która właśnie wracała do fortu.
Przeleciał między szeregiem niby bąk między trzciną. Byłby uszedł, gdyby nie to, że najmniejszy żołnierz z ogona kolumny padając, zagarnął na oślep rękami i przytrzymał go za nogę.
Bandyta rozłożył się jak długi.
Wstał, ale już dwudziestu ludzi otoczyło go napastliwym kołem. Kilka razy roztrącił ich silnymi zamachami niby pływak wodę, cóż, kiedy mały buldog na ziemi nie puszczał nogi.
Za chwilę obezwładniono mu ręce. Stała się rzecz niewiarygodna: Mateo Rubriz dostał się do niewoli, nie odniósłszy ani jednej rany; nie zadawszy rany żadnemu ze swoich pogromców, którzy wynieśli z walki jedynie sińce i zadrapania.
*
Skrępowali mu ręce z tyłu, wzięli między dwóch żołnierzy, spętali nogi i tak unieszkodliwionego zaprowadzili do fortu.
Nowina poniosła się w mig do miasta. Duraya szumiała jak ul, gdy podrażnić pszczoły.
Mateo Rubriz ujęty!
Ten dzień, który zaczął się pogodnie, a zakończył podwójną ciemnością nocy i ulewy, miał pozostać w pamięci ludzkiej jako data ujęcia sławnego zbója. Zdawało się, że legenda Matea Rubriza nigdy się nie skończy, a tymczasem stało się...
Z miasta szły setki ludzi. Nie chciano wierzyć, że to prawda, i na ogół nad uciechą przeważał strach. Żołnierze zatrzasnęli bramę przed nosami ciekawskim. Któż mógł wiedzieć, co by się stało, gdyby pospolity lud ujrzał swego bohatera w powrozach? Rubriz mógł być przekleństwem dla właścicieli kopalni, ranczerów i dygnitarzy państwowych, objeżdżających prowincje. Dla biednych był dobroczyńcą.
Ot! Prawdziwy bandido!
Biegli oficerowie. Nadciągały gromadki żołnierzy. Zrewidowano jeńca na deszczu, na środku placu parad. Znaleziono woreczek złota, wagi dziesięciu funtów, a także połówkę złotej korony z pięcioma szmaragdami, zielonymi jak kocie oczy.
XX
Major Louis Albarez, ten sam, który chłostał Rubriza i kazał mu tańczyć na stole, dopilnował osobiście rewizji. Za wąskim czołem majora, nad wąską twarzą, kryła się przebiegła inteligencja. Na widok odłamka złotej korony z pięcioma ogromnymi szmaragdami przyszła mu natchniona myśl.
Właściwie rozumiało się samo przez się, że skarb powinien być natychmiast zwrócony zacnemu biskupowi Emilianowi. Zwrócenie klejnotu generałowi mogło być tylko kwestią namysłu. Wśród ludu chodziły dziwne słuchy o gubernatorze i głośnym rabunku w kościele Matki Boskiej. Zobaczywszy skarb, major Alvarez schował go czym prędzej do kieszeni z głośnym okrzykiem:
— Trzeba iść z meldunkiem do generała. Czyżbyśmy wreszcie wykryli świętokradcę? Naprzód marsz!
Kazał zabrać Rubriza, a sam udał się na poszukiwanie zwierzchnika.
Generała nie było w tej chwili w forcie. Wyprawił się na ogromnym rumaku kierować poszukiwaniami Montany. Oddział tratował mokre zarośla wierzbowe nad rzeką, już gruntownie przepatrzone przez żołnierzy zaraz po ucieczce zbiega. Wściekłość generała uzewnętrzniała się lodowatym spokojem. Chciał spędzić wszystkich oficerów do kordegardy i tam wymierzyć im karę i zastanawiał się, czy nie kazać zamurować furty nad rzeką.
Ale wściekłość osłabiało w nim pewne natarczywe wspomnienie. Wszak przez tę samą furtkę wyprowadził nocą dziesięciu zamaskowanych ludzi, z którymi napadł na kościół Matki Boskiej w Gwadelupie.
Na widok majora Alvareza, meldującego się z raportem, generał warknął:
— Masz pan Montanę w kajdankach, to słucham! Nie, to nie ma o czym gadać!
— Nie — odparł major ze spokojem człowieka, który wie, że może sobie pozwolić na śmiałość. — Montany nie mam, ale mam Rubriza!
Nowina przesłoniła generałowi na chwilę nawet obraz Montany, nawet klejnoty.
Kochał złoto, ale jeszcze więcej cenił rozgłos. Rozumiał, że te dwie wartości są poniekąd zamienne. Pochwyciwszy majora za ramiona, potrząsnął nim jak nauczyciel uczniakiem.
— Co??? Mów pan wolniej. Spójrz mi w oczy majorze!
Alvarez, którego generał przyciągnął do siebie, mruknął półgłosem: — Rubriz miał w kieszeni złoty klejnot z pięcioma wielkimi szmaragdami...
— Tylko pięć było? — odpowiedział równie cicho generał. — Tylko pięć? No, zawsze połowa. Mateo Rubriz i pięć — pięć odzyskanych... To dobrze, to bardzo dobrze! Czy ktoś inny widział te szmaragdy, majorze?
— Od razu nakryłem ręką. Ze dwóch żołnierzy widziało, ale do rana uwierzą, że im się tylko przywidziało.
— Miałem na pana oko od dłuższego czasu, Alvarez. Dzielny człowiek z majora, człowiek z głową. Nie gaduła jak inni.
Na twarzy majora odbił się zachwyt. Wąska twarz rozszerzyła się w radosnym uśmiechu.
Załatwili rzecz po cichu. Generał Estrada zasiadł w swoim gabinecie; major, złożywszy na stole ciężki woreczek ze złotem i połówkę korony o pięciu pałkach z osadzonymi w nich szmaragdami, stanął przed zwierzchnikiem. Szmaragdy były olbrzymie i błyszczały jak zielone gwiazdeczki.
— Będzie pan wynagrodzony, majorze — oznajmił Estrada. — Co byś powiedział na nominację na pułkownika?
— Czyż nie wiem, że ekscelencja uchodzi za wcielenie łaskawości? — odparł major. — Ale tu jest pięć szmaragdów.
— Pięć? Powinno być dziesięć, ale zostało tylko pięć...
Czuł, że powiedział za dużo. Jeżeli nawet Alvarez domyślał się tego i owego, to nie było sensu utwierdzać go w podejrzeniach. Więc generał urwał z marsem na czole...
— Ostatecznie — mówił Alvarez — pięć to liczba nieparzysta. Co innego dziesięć albo cztery
Przymówka była aż nadto wyraźna. Niestety! Dla generała nazbyt przykra. Toteż w odpowiedzi popatrzył tylko na podkomendnego dalekim, bolesnym wzrokiem. Wiatr się zmienił i księżyc wyjrzał przez rozproszone chmury. Estrada odwrócił głowę ku rozjaśnionemu niebu. Z piersi jego wyrwało się ciężkie westchnienie, od którego wąsiska uniosły się w górę, odsłaniając wykrzywione niezadowoleniem usta i olbrzymią, majestatyczną brodę.
— Pięć — zamruczał. — Pięć.
— Podczas gdy cztery — nalegał major — byłoby do pary.
Generał wyłamał ostrożnie z oprawy jeden szmaragd na końcu półobręczy. Palce miał silne, zręczne. Położył sobie klejnot na dłoni. W koronie cenny kamień wydawał się cudny, lecz jeszcze świetniej okazała się jego piękność w odosobnieniu. Zielone ognie przywiodły Estradzie na myśl majestat oceanu, po którego głębinie żeglują flotylle ze skarbami.
Przymknął oczy i wyciągnął rękę.
Zimne palce generała pochwyciły szmaragd z rozpalonej dłoni majora delikatnie, jak ptak zbiera ziarno.
Kiedyś — przy sposobności — będzie można uciszyć tego zaiste niewygodnego człowieka.
Major przyjrzał się szmaragdowi.
— Naturalnie! — wykrzyknął. — Od razu można poznać, że to imitacja.
— Co? — wrzasnął Estrada.
— Chciałem powiedzieć — poprawił się Alvarez — że człowiek ze zmysłem krytycznym będzie widział, że z kościoła zginął sztuczny klejnot.
Estrada rozparł się w fotelu wzdychając. — Rozumiem pana.
— Jeżeli przeto bąknę tu i ówdzie, że Rubriz miał przy sobie nie część skradzionego skarbu, lecz szkiełka, które w swej naiwności...
— Dobrze — przytaknął melancholijnie generał i oko jego poszło za ruchem ręki Alvareza, który z niedbałą miną wpuścił kamień do kieszeni.
— Czy ekscelencja ma jeszcze dla mnie jakieś rozkazy?
— Owszem. — Idź pan do starej ciemnicy, wybierz najwilgotniejszą celę i — każ przygotować. Będę musiał przeprowadzić dochodzenia. I niech zaraz przyprowadzą tę dziewczynę — Rositę.
Alvarez zasalutował elegancko i wyszedł. Zdawał sobie w pełni sprawę, że tego dnia uczynił bardzo wiele dla swojej kariery. Okoliczności wymagały przezornego działania, ale major wiedział, że zawsze potrafi się znaleźć na wysokości zadania. Wielkie figury instynktownie nienawidzą tych, którzy im pomagają w karierze. Jednakże muszą ich awansować. Alvarez czuł, że jego pułkownikostwo jest murowane. Kroczył przez korytarze dumnym krokiem człowieka, który nie pozwoli dmuchać sobie w kaszę, który widzi się już na wysokim stanowisku.
XXI
Jeżeli Estrada nie był wyjątkowo chytry, to nadzwyczajna prostota czyniła go wręcz niepokonanym. Wiedząc, do czego dążyć, parł prosto do celu. Teraz fakt, że dostał w ręce Rubriza, upoważniał go niejako do ubiegania się o pozostałe pięć szmaragdów.
Drugą połowę korony musiał zabrać Montana. On to przedarł się przez dobraną straż w kordegardzie na hańbę garnizonowi. Wyratował się, jak zwykle, dzięki bezczelności i odwadze. Ale musieli się umówić — on i Rubriz — gdzie się spotkają. Zamiast Rubriza zjawią się w umówionym miejscu żołnierze generała Estrady.
Wezwano na gwałt Rositę. Dwaj żołnierze wprowadzili do gabinetu generała Mateo Rubriza. Obaj byli wyżsi od niego, a przecież w porównaniu z nim wydawali się chuderlawi, niby afrykańscy Murzyni obok olbrzymiego goryla. Bandyta był spokojny i opanowany. Patrzył prosto w oczy, mówił pewnym głosem bez drżenia. Nikt by nie odgadł, że los jego jest przesądzony.
Estrada zwrócił się do dziewczyny:
— To nie Montana, Rosito?
— Nie — powiedziała.
— Czy wiesz, co to za jeden? Czy go kiedy widziałaś?
— Nie. Ale widywałam podobizny dobroczyńcy biedaków — Mateo Rubriza.
Mówiąc to Rosita postąpiła ku bandycie.
Rubriz plunął jej w twarz.
— Daj mu w zęby! — krzykną Estrada.
— Niech Bóg broni — odpowiedziała.
Żołnierz podnosząc pięść, spojrzał na komendanta z pytającym uśmiechem. Ale generał patrzył na Rositę. Wydała mu się dziwnie zmieniona, blada i surowa. Uśmiech, stała ozdoba jej ust, przepadł bez śladu. Wyglądała na starszą siostrę dawnej Rosity. Na matkę, osieroconą przez dzieci.
— Dajcie Rubrizowi spokój. Ty, Rosito, możesz odejść — przemówił generał. — Więc z całą pewnością nigdy nie widziałaś tego człowieka? To nie ten, któremu sierżant Andres był winien pieniądze? Nie widziałaś Montany w towarzystwie Rubriza?
— Nie.
Za odchodzącą posypały się przekleństwa Rubriza:
— Weź na odchodnym upominek od Rubriza, turkaweczko! Oby ospa zżarła twoją śliczną buzię! Oby...
— Zamknijcie mu pysk! — ryknął w przystępie wściekłości generał.
Żołnierz trzasnął więźnia w usta, lecz skrwawione wargi mówiły dalej:
— Obyś nigdy nie zaznała wzajemnej miłości, zdradziecka dziewko! Obyś nigdy nie urodziła dziecka! Obyś spoczęła w niepoświęconej ziemi!
Pięść uderzyła ponownie, ale Mateo Rubriz pryskając mimowolnie krwawą śliną tylko się śmiał. Rosita uciekła z pokoju z rękami przy uszach.
— Czy Rubriz jest w kajdanach? — zapytał Estrada.
— Niech ekscelencja spojrzy.
Estrada popatrzył z rozkosznym zadowoleniem na wielkie łańcuchy obciążające ręce Rubriza. Do nóg w kostkach umocowano bandycie kulę żelazną wagi dwudziestu funtów. Specjalny łańcuch łączył ową kulę z obrożą, dopasowaną ściśle do byczego karku więźnia.
— To go zostawcie. Zaczekajcie za drzwiami, bo będę was może potrzebował — powiedział Estrada do eskorty.
Gdy żołnierze wyszli, zwrócił się do Rubriza:
— Wiem, mój Mateo, że działałeś do spółki z Montaną. Sprzymierzyłeś się z jankesem, żeby mnie okraść.
Rubriz milczał. Spojrzenie, którym mierzył twarz generała, wyrażało leniwą ciekawość. Estrada, pewny siebie do ostatnich granic zarozumiałości, zaczął w te słowa:
— Tyś wziął jedną połówkę szmaragdowej korony, a Montana drugą. Uciekaliście każdy inną drogą. Jemu się udało, tobie o mało się nie udało. Miałeś pecha, przyjacielu. Ale może to nie był taki pech, jak ci się zdaje. Dostałeś się w ręce człowieka, który może się nazwać rozsądnym. Znam twoje życie. Wiem o twoich sprawkach. Bogaci doświadczali twojej srogości, biedni — nigdy. Biedni nie potrzebowali drżeć przed twoją okrutną sławą. Ja sam byłem kiedyś biedakiem. Dobrze pamiętam te czasy. Muszę ci wyznać, że czuję do ciebie sympatię. Ba! Byłbym gotów wyrzec się sławy, jaka stanie się moim udziałem, gdy po Meksyku rozejdzie się wieść, że generał Estrada pokonał groźnego Rubriza. Nikt inny, tylko właśnie Estrada. Mógłbym tak wszystko urządzić, że którejś nocy znalazłbyś drzwi więzienia otwarte. Rozumiesz? W zamian żądałbym tylko pewnej informacji.
Podszedł do kredensu, wybrał po namyśle butelkę i postawił na biurku razem ze szklanką. Napełnił szklankę i popijając brandy, zakurzył cygaro. Ale więcej niż trunek rozgrzewała go przemożna pewność siebie.
— Coś za nic, to niemożliwa gratka na tym świecie, Rubriz. Ale ja zażądam błahej zapłaty. Na wstępie zaznaczę, że w posiadaniu Montany są pewne klejnoty — że Montana działał jako twój wspólnik. Krótko mówiąc: gdzie mogę nakryć tego jankesa?
Milczenie.
Generał mówił dalej:
— Zauważ, przyjacielu, że ten człowiek jest nam obcy. Wiesz, że to jankes?
Rubriz uśmiechnął się. Generał poczuł się tym dotknięty. Toteż w głosie jego zaznaczyła się nuta gniewu.
— Jeżeli mi odpowiesz z dobrej woli, obdarzę cię wolnością. W przeciwnym razie będę zmuszony użyć tortur i nie cofnę się przed niczym, choćby każde słowo zeznania miało spłynąć krwią. Słyszysz, Rubriz?
Generał Ignacio Estrada nie wierzył własnym oczom; więzień spoglądał na niego ciągle z jednakową łagodną ciekawością. Krwawe pogróżki nie zrobiły na nim najmniejszego wrażenia.
Generał zerwał się z tronu.
— Głupcze! — wrzasnął. — Wiesz ty, kogo masz przed sobą?
— Wiem, psi synu! Psa!
I znów w generale zagotowała się wściekłość tak wielka, że na oko pozostał spokojny. Dopił koniaku, którego smak pomieszał się z goryczą zawodu, i zawołał na strażników.
Poniekąd tak będzie lepiej. Generał lubił wymuszać zeznania, ale taki człowiek jak Rubriz nigdy jeszcze nie przesunął mu się przez ręce. Pomyślał z okrutną radością, co to będzie za scena. Zaczął się nawet dziwić, że próbował układów.
Nieużywana celka w podziemiach fortu stanowiła najniższą kondygnację ciemnicy. Woda rzeczna, przesiąkając ukośnie przez grunt, zawilgocała ściany pokrywając je pleśnią. Podłogę zalepiał muł, ziejący ohydną zgnilizną. Ale żelazne urządzenia, jakkolwiek bardzo zardzewiałe, zachowały całą swą moc.
Mateo Rubriz leżał naciągnięty przy pomocy bloków i lin. Liny odchodziły od rąk i nóg do żelaznych pierścieni w ścianach. Aby zwiększyć napięcie, wepchnięto pod jego nagie ciało niską podpórkę. Został sam na sam z generałem, który miał ze sobą, za cały sprzęt katowski, kilka kubełków niewinnej wody i duży skórzany lejek.
Estrada nie zaczął od razu. Dobrą chwilę wpatrywał się z zachwytem w atletyczne ciało ofiary, w potężne ścięgna i mięśnie, mocno wypukłe od naciągnięcia. Przypomniały mu się struny dobrze nastrojonego instrumentu muzycznego. Rubriz był nastrojony i Estrada wiedział, jak zagrać na jego ciele symfonię bólu.
— Tyle — tyle — dni spędziłeś na pustyni, przyjacielu. Nacierpiałeś się żaru słońca, nałykałeś kurzu i piasku. Należy ci się kuracja wodna. Widzisz, jak o tobie pamiętam. Napijesz się do syta, jak nigdy w życiu. Najpierw łykniesz wody, a potem zadam ci kilka pytań. Gdybyś chciał coś powiedzieć, podnieś jeden palec. Będę uważał.
Z tymi słowy otworzył mu zęby przy pomocy dłuta, wepchnął w gardło wąski koniec wielkiego skórzanego leja, pochwycił pierwszy kubeł z brzegu, nalał lej po brzegi i odstąpiwszy o parę kroków, czekał, co będzie.
Woda wlewała się powoli w ciało ofiary. Silne naciągnięcie mięśni sprawiło, że najmniejszy ucisk od wewnątrz zamieniał się w straszliwą torturę.
Stary ten system zadawania cierpień stanowi najhaniebniejszą pamiątkę po bestialskich przodkach człowieka. Tą torturą, gorszą od krajania ciała i łamania kości, męczono za dawnych dni morderców, żeby, nim skonają pod miłosierną ręką kata, zakosztowali mąk wielokrotnie gorszych od śmierci. Płuca, wnętrzności, serce, wszystkie organa ciała ulegają podczas tej strasznej tortury powolnemu rozprzężeniu. Dla zbrodniarek-kobiet norma wynosiła sześć kwart. Dla mężczyzn normy nie było. Wyznaczała ją fantazja dręczyciela.
Gubernator przyglądając się ogromnemu ciału Rubriza doszedł do wniosku, że będzie mógł w nie lać po prostu bez miary.
Napełnił lej drugi raz i patrzył, jak ruchome kule płynu rozchodzą się pod skórą. Stał nad głową Rubriza, by nieszczęśliwy chcąc nie chcąc
patrzył mu w oczy. Pot zlewał twarz bandyty, z oczu biła męka.
Subtelne dreszcze sadystycznej rozkoszy wstrząsały generałem. Nachylił się jeszcze niżej, zaglądając w oczy Rubrizowi.
Lecz to nie dało mu większego zadowolenia. Rubriz nie zdawał się więcej cierpieć tylko dlatego, że obserwowano jego katusze.
Estrada napełnił lej po raz trzeci. Całe ciało bandyty zaczęło podrygiwać konwulsyjnie. Dały się słyszeć jęki. Generał ucieszył się, bo już myślał, że się tego nie doczeka. W pierwszej chwili wydało mu się, że Rubriz wzywa miłosierdzia. Gdy poznał, że to tylko mimowolne wysilenie oddechu, nasrożył się, rzec można, cnotliwym gniewem.
Rubriz zaczął się modlić o śmierć. Zapragnął końca tak gwałtownie jak jeszcze niczego w życiu. Cierpiał straszliwie całym ciałem. Okropnie naciągnięte liny wrzynały się w ręce i w nogi. Kości mogły popękać od napięcia, lecz odrętwienie i męka działały razem w ten sposób, że nie mógł sobie zdać sprawy z ośrodków bólu. To lodowate zimno przelewało się w jego żyłach, to pęczniejący ogień. To zostawał tylko czysty ból. Ohydne, mdłe uczucie potęgowało się z każdą chwilą.
Generała opuścił błogi spokój. Klął i raz po raz bił swą ofiarę pięściami. Każdy cios zaznaczał się na wyprężonym ciele siną obrzmiałością.
Rozsunąwszy palcami Rubrizowi powieki, poznał, że życie uchodzi pospiesznie. Bandyta konał bez słowa skargi czy błagania o litość. Jękliwy oddech nie liczył się, bo nieszczęśliwy nie miał nad nim władzy.
Jeszcze jedna porcja wody, a będzie po wszystkim. Napęczniałe okropnie ciało nie wytrzyma. Ale generał nie chciał bynajmniej śmierci Rubriza. Był tak pewny, że osiągnie swój cel pogróżkami i znęcaniem się, a tu tymczasem usłyszał tylko słowa obelgi. Rubriz nazwał go psim synem i — miałby umrzeć zwycięzcą?
Dusza generała zbuntowała się przeciwko triumfowi śmierci.
Przestał na chwilę kląć.
— Jakiż byłem głupi — przemknęło mu przez myśl — przypuszczając, że go złamię za jednym zamachem! To twardy chłop. Nie, jego
trzeba kruszyć powoli, a uporczywie, dopiero wtedy duch się w nim załamie. Ale jak to zrobić? Ha! Jest jedno dobre miejsce, pewne i bezpieczne, gdzie by go urobili.
Generał miał oczywiście na myśli Dolinę Śmierci, z której, jak chodziły słuchy, wyratował się Miguel Santos. Lecz tylko głupcy mogli w to wierzyć, gdyż nigdy żaden człowiek nie uszedł z Doliny Śmierci. Kto się tam dostał, dla tego nie było nadziei. Żaden skazaniec nie uzyskiwał stamtąd zwolnienia, bo gdyby się rozeszły wieści o stosowanych tam męczarniach, ludzkość zapłakałaby krwawymi łzami.
Powziąwszy to postanowienie, generał Estrada nabrał znów animuszu.
Nie ma nienawiści, z którą by się nie łączyło uczucie strachu. W trakcie długiej tortury Estrada zaczął nienawidzić swoją ofiarę, gdyż w miarę jak woda rozpierała umęczone ciało, ogarniała go trwoga. Gdyby Rubriz nie umarł — gdyby zdołał zbiec z fortu — gdyby mu się udało drugi raz przeniknąć w obręb tych murów...
Ba! Z Doliny Śmierci nie ucieknie.
Czyż godni są lepszego losu zuchwalcy, którzy stawiają czoło ludziom przeznaczenia, takim jak on — generał gubernator Ignacio Estrada?
XXII
Montana uciekał przez góry cały dzień, po czym zatrzymał się na dwa dni na wypoczynek. Znalazł dolinkę z dobrą paszą dla Sally, gdzie wąski potok obfitował w tłuste ryby.
Otoczył go prawdziwie sielski spokój. W dzień wylegiwał się godzinami w cieniu skały. Posiadał rzadką zdolność zatrzymywania myśli, a nawet wrażeń, pozwalając rzece czasu unosić się to prędzej, to wolniej przez dziwne krainy niebytu.
Wieczorem rozpalał dwa niewielkie ogniska i kładł się między nimi na legowisku z liści i sprężystych gałęzi. Było mu ciepło i wygodnie. Ponieważ dużo spał w dzień, nocą pozwalał sobie na leniwe marzenia i przyglądanie się gwiazdom. To znów wsiadał na kasztankę i jeździł bez celu dla samej przyjemności po płaskowzgórzach, rozkoszując się
przeczystym górskim powietrzem, użyczającym niejako czystości nawet duszy. Nie męczyły go te jazdy, gdyż dzika klacz spełniała rolę przewodniczki i wywiadowczyni. Dla jej słuchu wszelkie górskie odgłosy miały określony sens. Dla jej węchu górskie wonie były otwartą księgą życia. Poznawała, kiedy i gdzie przeszedł wilk, gdzie przywarowała puma, którędy pomykały złośliwe kojoty. Więc szła ostrożnie, uważając gdzie stąpnąć i rozkoszując się podmuchami niebezpieczeństwa. Potem wracali do wygasłych ognisk i Montana pogrążał się znów w niebycie spoczynku.
Pod koniec trzeciego dnia od ucieczki z fortu zawrócił w stronę miasta.
Wszelkim rozmyślaniom towarzyszył głuchy niepokój o Rubriza.
Co się z tym zbójem stało? Gdzie jest?
To pytanie wybijało go nocą ze snu, a w dzień ciągnęło za koniem jak zmora.
Montana nie przywykł do obowiązkowości i wyrzuty sumienia były dla niego czymś nieznanym. Czuł się zawsze wolny jak wiatr. Ale teraz srogi Mateo Rubriz zawładnął jego myślą i sercem. Musiał zwrócić skarb gdzie należało i nade wszystko musiał się dowiedzieć, co się stało z towarzyszem wyprawy.
Jazda z gór zajęła mu dwa dni. Gdy dochodziło południe, wyjmował złoty klejnot ze szmaragdami, kładł sobie na dłoni i przypatrywał się, jak zielone kamienie grają i błyskają w słońcu. Po chwili chował skarb do irchowego woreczka i jechał dalej.
Zadawał sobie pytanie, jak prędko mu ten klejnot wejdzie w krew, że nie będzie się mógł z nim rozstać? Wiedział, że jego wola ma swoje granice, toteż ucieszył się, gdy biała jak śnieg Duraya ukazała się jego oczom w dole otoczona pętlicą rzeki, w tej chwili złotej od pożogi zachodu.
Zostawił klacz w kotlinie przed miastem. Kazał jej się położyć i czekać. Nauczył ją tej sztuki. Wiedział, że będzie posłuszna jak jelonek, pozostawiony przez matkę.
Szedł ku miastu, zapominając o niebezpieczeństwach, rad, że znów słyszy ludzką wrzawę. Ostry zapach meksykańskich potraw mile drażnił jego powonienie.
W mieście odbywała się zabawa ludowa. Cała ludność skupiła się na ulicy, koło fortu, kościoła oraz pałacu biskupiego. Montana wyrwał kawał podszewki z kurtki, zrobił sobie z tego maseczkę i wmieszał się w hałaśliwą, ruchomą ciżbę. Doszedł do pałacu biskupiego i tu z progu drzwi frontowych objął okiem całą scenę: roześmiany tłum, maski, latarnie. Maski nie przesłaniały radości niewidocznych twarzy.
Montana coraz bardziej zapominał o niebezpieczeństwie. Zimny strumień strachu dochodził mu tylko do kostek. Zaczął się śmiać i śmiejąc się wstąpił na schody.
Wiedział od brata Pascuala, którędy iść. Wszedł bez wahania w otwarte drzwi pokoju biskupa. Tym razem świątobliwy starzec nie trwał w modlitwie. Hałasy w ulicy pociągnęły go ku oknu. Wsparty łokciami o wysoki parapet, przyglądał się barwnej procesji w dole i potrząsał głową.
Usłyszawszy śmiech w pokoju, odwrócił się bokiem.
— Z czego się śmiejesz, synu?
— Z tych śpiewów — śmiał się Montana. — Spotkałem na ulicy dwóch: młodego chłopaka i staruszka. Obaj wydzierali się jednakowo piskliwie.
— Co śpiewali?
— To...
I Montana zanucił:
Zobaczyłem Alicję!
Diabli nadali...
— Sza! — przerwał biskup. — Co cię tu sprowadziło?
— Przyszedłem zapytać o przyjaciela i zwrócić ekscelencji pewną rzecz.
— Jaką rzecz? — zdziwił się biskup.
Młody człowiek podszedł bliżej. Biskup Emiliano zadarł głowę. Zobaczył twarz w masce.
— Przepraszam — rzekł Młokos. — Wiem, że od waszej ekscelencji nic mi nie może grozić.
Tu zdjął maskę.
— Coś ty za jeden, synu? — spytał biskup.
— Może to cacko wyjaśni waszej ekscelencji.
To mówiąc Montana wsunął w ręce biskupowi małe zawiniątko. Starzec rozwijał wolno irchę, nie spuszczając przy tym z nieznajomego poważnych, łagodnych oczu. Raptem poczuł coś pod palcami...
Spojrzał. Boże! Szmaragdowa korona Matki Boskiej! Przycisnął skarb do piersi rękami.
— Więc to ty jesteś Montana?! — zawołał. — Pascual zapowiadał mi, że przyjedziesz z tym skarbem. Był pewny, że nie sprawisz nam zawodu. Zaklinał się, że jesteś dobrym człowiekiem, mój synu.
— E! Jestem kawał diabła, ekscelencjo!
Biskup rozpostarł ręce bezradnym ruchem.
— I co teraz? Jak mam cię wynagrodzić, synu? Nie jesteś jednej wiary z nami.
— Nie. Ale nie żądam nagrody. Nagrodźcie Mateo Rubriza, ekscelencjo. Obiecacie mu kilka Ave, to poczuje się potężniejszy niż król.
Wtem coś go uderzyło w twarzy starca. Podszedł bliżej.
— Jednak mógłbym waszą ekscelencję o coś prosić. Prosiłbym o błogosławieństwo.
Ukląkł nagłym ruchem. Biskup w pierwszej chwili zaniemówił. Popatrzył bystro na Młokosa, jakby się obawiał bluźnierczego figla. Ale otwarta twarz młodego człowieka tchnęła powagą.
Więc położywszy mu na głowie obie dłonie rzekł:
— Ojcze Niebieski, spraw, aby ten twój syn kierował się w życiu wiarą i miłością. Prosimy cię, Panie!
— Czy to wszystko? — zapytał Montana.
— Jeżeli zostaniesz dłużej, uklęknę i pomodlimy się razem, drogi chłopcze!
Młokos podniósł się z klęczek.
— Nie — odparł. — Podłoga jest twarda. Zabolałyby mnie kolana. Gdzie mógłbym znaleźć Pascuala?
— Pewnie gdzieś na ulicy. Przygląda się pochodowi. To człowiek o dziecięcym sercu. Może to tłumaczy jego niewinność i zarazem dobroć.
— Opowiedzcie mi o nim, ekscelencjo — rzekł błagalnie Montana. — Chciałbym go bliżej poznać.
Ale w tej chwili nad śpiewy, śmiechy, krzyki i wrzawę rozmów wybił się melodyjny głos młodej dziewczyny. Montana, uderzony jego słodkim brzmieniem, dopiero po chwili rozróżnił słowa.
Dziewczyna śpiewała:
Miłość — zła dola, niewola!
Lepszy koń,
Lepsza szabla.
Lepsze wino, hej, hej, hej!
Niż ty, dziewczynooo!...
Założył pospiesznie maskę i wychyliwszy się z okna pałacu biskupiego rzucił donośnie w ulicę drugą zwrotkę tej starej piosenki hiszpańskiej:
Miłość — zła dola, niewola,
Tęsknota,
Niepewność,
Rozstania. Hej, hej, hej!
Nie chcę kochania!
— Mój synu, czyż to wypada, żeby z okna księdza wyśpiewywać miłosne piosenki? — oburzył się biskup, ale sam się śmiał. Raptem uderzył się w czoło. — W mieście roi się od policji i wojska. Szukają cię, Montana. Pokażę schody od tyłu...
— Zbrojny w błogosławieństwo waszej ekscelencji, będę bezpieczny. Zresztą ona mi odpowiada, czeka tam na mnie — piękna, wesoła, rozśpiewana, roztańczona, zdradziecka Rosita!
Montana wybiegł z pokoju. Biskup usłyszał łomot na schodach i zobaczył przez okno śmigłą postać, wpadającą w tłum.
XXIII
W chwilę później ukazał się na ulicy powóz generała, zaprzężony w cztery konie. Tłum pierzchał na prawo i lewo z obawy przed uderzeniami kopyt i bata, gdyż na lewym lejcowym koniu siedział okrutny sługus i walił rzemieniem gdzie popadło. Mówiono o nim, że potrafi trzaśnięciem bicza odciąć kawał ucha, wyrwać strzęp ciała z szyi lub
białego perkalu ze spodni peona. Ten foryś nie zamieniłby się na swoje miejsce z nikim na świecie. Rozglądał się naokoło spokojnym okiem samowładcy, uszczęśliwiony, że sieje postrach.
Generał, rozparty w powozie, z jedną ręką na rękojeści pozłacanej szabli, kurzył ogromne cygaro. Gdy pojazd mijał pałac biskupi, podniósł się, stanął w powozie na szeroko rozstawionych nogach, celem utrzymania równowagi, i olbrzymi, górujący nad głowami tłumu, zasalutował.
Biskup, zgorszony tą bezczelnością, cofnął się trochę od okna, patrząc w gwiaździste niebo, które pozwala panoszyć się triumfalnie na ziemi tylu potworom. Potem wyjął z woreczka przy pasie złożony papier, rozwinął i przeczytał szybko i swobodnie przy migotliwym blasku świec, jako że znał ten dokument na pamięć.
Wielkie litery u góry obiecywały dziesięć tysięcy pesos za dostarczenie władzom pewnego przestępcy, żywego lub umarłego.
Dziesięć tysięcy pesos w tym kraju, gdzie jeden tysiąc wydaje się majątkiem góralom, wychudzonym, zagłodzonym, drapieżnym jak wilki, ale celnie strzelającym, bo nędzarz nie może sobie pozwolić na marnowanie amunicji!
Amerykanin, który mówi po hiszpańsku
jak rodowity Meksykanin.
Cera przyciemniona farbą.
Włosy czarne, ale oczy niebieskie.
Wysoki i barczysty. Ruchy powolne, pełne wdzięku.
Często się uśmiecha.
Chciwy na ładne dziewczęta.
Uważajcie na wysokich, przystojnych młodzieńców
z niebieskimi oczami!!!
Dziesięć tysięcy pesos nagrody!!!
Montana — żywy albo umarły — Montana!!!
Ostatni wiersz plakatu był wypisany większymi literami.
Biskup upuścił papier na podłogę i znów wychylił się z okna. Był niespokojny. Żałował, że nie powiedział jankesowi o tym plakacie. Z drugiej strony taki chytry chłopak na pewno wie, co mu grozi.
Jest tam w tłumie. Przepycha się przez falującą ciżbę. Wyróżnia się wzrostem i wyglądem. Jeżeli on, biskup, widzi go tak dobrze mimo oddalenia i słabego wzroku, to ci, co go otaczają, powinni się w mig połapać.
Zagadka dawała się rozwiązać bez trudu. Biskup wiedział o jankesie i wypatrywał go. Inni nie wiedzieli, a nadto nie spodziewali się, żeby odważył się wejść między nich z narażeniem życia. Nie widzimy całej prawdy, tylko tę jej stronę, na którą jesteśmy przygotowani. A czyż Duraya mogła być przygotowana na zjawienie się Młokosa w swoich ulicach tak prędko po napadzie na fort?
Powóz gubernatora zatrzymał się niedaleko od miejsca, gdzie Montana przeciskał się przez tłum. Gubernator wysiadł i podszedł do młodej dziewczyny, która śpiewając akompaniowała sobie na gitarze. Była to córka jednonogiego Miguela Santosa. Jej śpiew wywabił Młokosa na ulicę. Nie przestawała śpiewać i jej wdzięczny głos wybijał się z ogólnej wrzawy jak błyski ognia z dymu.
Gubernator wyciągnął do niej rękę, pokazując na powóz.
W sercu biskupa zagotował się gniew. Wtem spostrzegł, że dziewczyna odmawia. Potrząsa głową nie przestając śpiewać:
Miłość — zła dola, niewola!
Tęsknota,
Niepewność,
Rozstania...
Gubernator wrócił do powozu i wsiadł rzucając się z rozmachem na siedzenie. Tłum oklaskiwał jego porażkę.
Biskup nie wierzył własnym oczom. Stał w oknie oszołomiony. Dziewczyna, córka szynkarza, dała kosza gubernatorowi. Machnęła ręką na honory, zaszczyty i korzyści. Została przy swojej piosence.
— Za dużo przesiaduję w ciasnych ścianach tego pokoiku — szepnął biskup. — Sam nie wiem, jak cnotliwe są moje owieczki!
Tymczasem publicznie upokorzony gubernator zawrzał straszliwym gniewem. W tłumie sporo osób widziało, że Rosita nie zgodziła się na rolę królowej zabawy u boku gubernatora, jakby nie rozumiała, jaki ją spotkał zaszczyt. Gubernator upokorzy się przecież, proponując
swoje towarzystwo dziewczynie z tłumu. A ona, jakby nie dosyć było samej odmowy, rzuciła mu szeptem w trakcie śpiewu: — Krwiopijco! Łotrze! Kacie!
Na szczęście nikt tego nie usłyszał prócz wzgardzonego zalotnika
Rosita rzuciła mu obelgę w samo ucho, uśmiechając się.
Wściekłość poraziła dygnitarza atakiem szału.
Część tej wściekłości wstąpiła widocznie w serce forysia, bo bat zaczął świstać nad głowami najbliższych z tłumu. Dały się słyszeć wrzaski, konie ruszyły w ciżbę, ludzie rozstępowali się szybko na boki. Przodem przed pojazdem niósł się zamęt i popłoch. W ślad za pojazdem goniła jednostajna wrzawa przekleństw. Wysyłano dygnitarza do piekła, zasypując najgorszymi przezwiskami jego i wszystkich jego przodków.
W gromadzie, która otoczyła dziewczynę, wybuchały wesołe śmiechy. Jedni winszowali jej, inni zdumiewali się, że zdobyła się na tyle odwagi. W tej ciżbie znalazł się również Montana. Postać jego górowała nad innymi. Przeciskał się między ludźmi z taką swobodą i zręcznością, że nikogo nie potrącił, nikomu nie nadepnął na nogę.
W tym młodym człowieku, ubranym i zamaskowanym jak wszyscy, było wszelako coś takiego, że inni kawalerzy stracili fantazję i rozstąpili się, jakby chcąc się lepiej przyjrzeć rywalowi i posłuchać jego śpiewu.
A warto było słuchać, gdyż dźwięczny, bogaty baryton zaintonował starą piosenkę kastylijską: Utkaj mi płaszcz! Od pierwszych słów Rosita zaczęła mu wtórować głosem i na gitarze. Szli wolno ulicą, otoczeni pieśnią niby kręgiem spokoju, nachyleni głowami ku sobie.
Utkaj mi płaszcz
Z promieni gwiazd,
Z błękitu i ze zmierzchu,
Daj haft z księżyca z wierzchu!
Utkaj mi płaszcz,
Bym z miłą mą
Miał chodzić w czym o zmierzchu.
Póki śpiewali, tłum posuwał się za nimi w pewnej odległości tak wolno jak oni. Ale skoro umilkli, głowy zalały ulicę równomiernie i rzeka ludzka przelewała się tam i z powrotem.
Młoda para poczuła się w tej ciżbie bardziej odosobniona niż w pustym ogrodzie.
Rosita ujęła go pod rękę i tak szli ramię w ramię. Podnosząc oczy ku jego twarzy, szeptała:
— Gdybyś wiedział — gdybyś ty wiedział, co ja zrobiłam...
— Widziałem, jak Estrada nasunął kapelusz na oczy.
— Ale przedtem — nie wiesz, co ja — przedtem — zrobiłam...
— Patrz! — zawołał. Pokazał na dłoni złotą monetę.
— To przeszłość — rzekł. — Teraz uważaj!
Rzucił pieniądz w górę. Złoty krążek zamigotał w świetle latarni, poleciał wysoko i zaczął spadać. Rosita obejrzała się przez ramię. Szczupłe ręce jakiejś dziewczyny pochwyciły zręcznie monetę w powietrzu.
Rosita zaśmiała się. Nie była chciwa.
— To przeszłość — niech przepada! — zawołał Montana.
— Więc... wiesz?
— Tyle wiem, że mogę zapomnieć.
— Gubernatorzy się zmieniają. Montana jest zawsze jeden — rzekła Rosita.
Z błękitu i ze zmierzchu
Daj haft z księżyca z wierzchu
śpiewał Montana.
I znów zaczęli się śmiać. Nagle Młokos zawołał:
— Widzę brata Pascuala. Stoi tam. Góruje nad tłumem.
Uśmiecha się. Nadzwyczajny człowiek. Chodźmy do niego. — Zniżył głos. — Chciałbym go zapytać o Rubriza...
Rosita przytrzymała go za rękaw.
— To nie wiesz o Rubrizie?
Patrzyła na niego z wielką uwagą, jakby chciała wyczytać z twarzy jego tajemne myśli.
— Nic nie wiem. Co się stało?
— Ach! Boże! Nie mogę ci powiedzieć. Ludzie boją się o tym mówić, ale wszyscy wiedzą... Brat Pascual — on ci powie.
— Więc... Czy Rubriz...?
Z oczu Rosity biła rozpacz. Młokos popatrzył na nią i jął się przepychać przez tłum zręcznie i szybko, pociągając dziewczynę za sobą.
Znaleźli się obok mnicha. Montana szepnął nad jego ramieniem dwa słowa. Brat Pascual przypatrywał się zabawie z dziecinną uciechą. Uczciwe szczęście bliźnich było dla niego zawsze źródłem podwójnej radości.
Na głos Młokosa ocknął się z zapatrzenia i podniósł rękę obronnym gestem. Spostrzegłszy, kogo ma przed sobą, przywitał się serdecznie. Uścisk jego mocarnej prawicy o mało nie zgruchotał Młokosowi ręki.
— Montana! — szepnął.
— Cicho, bracie. Ludzie patrzą — ostrzegła Pascuala Rosita.
— Gdzie Rubriz? Co się z nim stało? — nalegał gorączkowo Montana.
Udali się we troje za miasto, do kotliny, gdzie Młokos zostawił klacz, i tu brat opowiedział mu rzeczy mrożące krew w żyłach.
Wszystkiego nie wiedział. Wiadomo było tylko, że tym razem nie wielki Rubriz zwyciężył los, lecz los — wielkiego Rubriza. Przez jeden dzień gubernator trzymał jeńca w forcie, potem wśród nocy wyniesiono go z celi przed bramę, gdzie czekała karetka. Był zmieniony, może złamany na zawsze. Kilku przechodniów widziało, jak go żołnierze nieśli. Leciał im przez ręce. Głowa zwisała bezwładnie. To samo ręce i nogi. Wyglądał jak jeszcze ciepły trup i tylko oczy świadczyły o nie zagasłym życiu.
Rosita powtarzała, co jej opowiadano. Żołnierze zamknęli drzwiczki i karetka odjechała na południe.
— Dokąd? — jęknął Montana. — Dokąd oni mogli go wywieźć? Co z nim zrobili, bracie Pascualu?
— Zawieźli go tam, dokąd ja za nim podążę — odpowiedział spokojnie mnich. — Ale ty, amigo, głupio byś postąpił, gdybyś chciał za nim gonić. Ja też, powiem, jestem głupi, ale skoro Rubriz umiera za kościół, nie wolno mi go zostawić bez ratunku.
— Umiera? — przeraził się Montana.
— Czy nie rozumiesz? — wtrąciła Rosita. — Ten podły Estrada mógł wysłać go tylko — do Doliny Śmierci.
Nazwa ta uderzyła w Montanę niby straszliwe przypomnienie prawie zapomnianej zmory sennej. Słyszał o tym. Gały Meksyk słyszał o tej okropności, lecz była to rzecz, o której bano się nie tylko szeptać, lecz i myśleć.
— Pojedziemy razem! — mruknął Montana i wydało mu się, że nie usłyszał własnego głosu.
— Bracie Pascualu —jęknęła Rosita. — A nie mówiłam, że się uprze? Co, nie mówiłam? To i ja jadę.
— Daj spokój, dziecko! — odparł mnich. — I cóż byś ty mogła zrobić?
XXIV
Jechali przez góry, jechali przez zielone równiny, jechali przez pustynne rozłogi, gdzie nie było bieżącej wody, tylko stojące rozlewiska, pokryte zieloną zgnilizną, rojące się od robactwa. Musieli kopać płytkie rowki o krok od tych cuchnących kałuż, żeby woda, przeciekając przez brudny piach, trochę się oczyściła. Wymagało to czasu, ale i tak ta niby czysta woda w pół dnia zamieniała się pod południowym żarem w ohydną ciecz, niezdatną do picia.
Tu słońce panowało nad światem. Nikt, kto podróżował przez te okolice, nie mógł pokochać ponownie ognistej tarczy gwiazdy dnia, choćby mu przyszło żyć na zimnej północy, gdzie słońce jest przyjacielem ludzi. Tu całe niebo pałało straszliwą pożogą, odbijającą się dla większej udręki wędrowców od bladej ziemi i rozpalonych skał.
Nawet kaktusy miały brunatne obwódki, a ich kolce mogły udawać z powodzeniem, że natura wykuła je z czarnego hartownego żelaza. Inna roślinność przylegała do ziemi płatami barwy dymu. Oko nie dostrzegało śladów życia, ucho nie chwytało żadnych dźwięków. W dzień pustynia była jak rozżarzony piec, w noc jak czarna otchłań, nakryta dalekim sklepieniem niebios, nabijanym gwiazdami, słabo widocznymi z powodu kurzu w powietrzu.
Wydawało im się, że nie znajdują się na powierzchni ziemi, ale wewnątrz jakiejś otchłani.
Po dwóch dniach tej jazdy nawet Montana przestał gawędzić i zaniechał piosenek, którymi uprzyjemniał towarzyszowi i sobie pierwszą część podróży. Trudno śpiewać o zaschniętym gardle i spękanych wargach.
Najwięcej odzywał się brat Pascual. Co wieczór bowiem modlił się na głos za Rubriza, za Montanę, za wszystkich cierpiących, a na koniec za siebie.
Rano znów tłumaczył Montanie, że wyprawa ich nie ma widoków powodzenia, że nim powoduje obowiązek oraz przysięga, podczas gdy Młokos naraża życie bez najmniejszej potrzeby.
— Przyjaciel na mnie czeka — odpowiedział w końcu Montana.
Od tego dnia brat Pascual dał pokój perswazjom.
Parli cierpliwie przez pustynię. Mogli co prawda skręcić ku wybrzeżu i poszukać lepszych dróg, ale na lepszych drogach mogli spotkać ludzi, którzy czytali obwieszczenie o wielkiej nagrodzie za schwytanie wysokiego młodzieńca o czarnych włosach i niebieskich oczach. Musieli się więc trzymać najokropniejszych piasków.
Pascual jechał na mule o krótkich nogach. Zwykł był mawiać, że tylko krótkonogie zwierzę może wytrzymać jego ciężar. Montana miał swoją kasztankę, Sally. Nadto prowadzili ze sobą ogromnego czarnego ogiera. Ten szedł luzem. Obaj byli zdania, że chamstwem byłoby korzystać z konia człowieka, który już może nie żył, a jeżeli żył, to cierpiał katusze.
Pewnej nocy — a zapuścili się już bardzo daleko na południe — Montana zagadnął mnicha:
— Bracie Pascualu, powiedz mi, jak to jest naprawdę z tą Doliną Śmierci? Nie pytam o żadne okropności i bajki, tylko o fakty.
Pascual pokazał przed siebie.
— Widzisz, to zła ziemia. Ale gdyby nawodnić te piachy, to wszystko będzie tu rosło. Jest w tych stronach dolina z bieżącą wodą. Dwaj przedsiębiorcy zakupili ją od rządu za psie pieniądze, sprowadzili robotników i założyli plantacje tytoniu. Jak świat światem nie widziano takiego tytoniu. Pienił się jak zielsko, wyrastał z piasku jak za
czarodziejskim zaklęciem. Ale jedni robotnicy pochorowali się, inni zbiegli. Słońce zbyt prażyło głowy, a brzydka pustynia naokoło działała przygnębiająco.
Tu mnich urwał, wstał, rozejrzał się po płaskim krajobrazie, usiadł z powrotem i mówił dalej:
— Co było robić? Tytoń przynosił olbrzymie dochody, bo rósł w tej dolinie nad podziw bujnie, ale — brakowało rąk roboczych. Robotnicy uciekali gromadnie. Przeprawa przez pustynię nie odstraszała ich. Woleli najgorsze ryzyko niż pobyt na plantacjach. Wtedy plantatorzy poszli po rozum do głowy. Udali się do rządu z takim oto planem: „Po co łożyć wielkie sumy na więzienia? My możemy zabierać przestępców. Postawimy takie straże, że żywa noga nie ujdzie z doliny. Będzie oszczędność na więzieniach. Ba! Nawet dodatkowy dochód, bo jesteśmy gotowi płacić pewną sumkę od głowy. Mogą być także kobiety”.
— Prawda — mruknął Montana. — W dolinie są także kobiety. Zapomniałem o tym. Więc rząd zaczął im dostarczać przestępców, morderców i innych ptaszków?
— Początkowo, bo po jakimś czasie zaczęło brakować morderców. Wtedy owi plantatorzy — głównie señor Juan-Silva — podnieśli opłatę za głowę i zaczęli wykupywać całe więzienia, czy to byli włóczędzy, czy kieszonkowi złodzieje, czy wreszcie porządni obywatele odsiadujący drobne kary za zakłócanie spokoju publicznego lub pijaństwo. Biorą także domniemanych rewolucjonistów. Wszystkich wysyłają do Doliny Śmierci na pewną zgubę. Toteż tytoń daje piękne plony, a señor Juan-Silva dorabia się z każdym rokiem. Teraz już cała dolina należy wyłącznie do niego.
— Co to za człowiek? — zapytał Młokos.
— To podobno nie człowiek.
— Więc kto? Diabeł?
— Gdyby nie on, katorga przestałaby istnieć. Tylko Juan-Silva potrafi wyżyć w takich warunkach, wiedząc, że naokoło niego ludzie padają setkami i tysiącami.
— Z jakich ludzi rekrutują się straże? — pytał Montana.
— Z Indian. Ci chętnie się wynajmują, bo radują się, widząc masowo ginących Meksykan, no, i są świetnie płatni. Psy, istne psy, istna
111 sfora brytanów. Juan-Silva lubi się nimi otaczać. Ma nadto do pomocy kilku białych zbrodniarzy, którzy nie mogą wrócić do swoich. Ci są łącznikami miedzy doliną i światem. Muszą to być najgorsi z najgorszych, skoro mogą patrzeć spokojnie na męki bliźnich.
— Ach! — westchnął Młokos. — Chciałbym się spotkać z tym Juanem-Silvą. Chciałbym go zobaczyć.
— Nie dziwię się, że jesteś go ciekawy. Ale takiego należy tylko zobaczyć i zaraz zapomnieć. To człowiek, za którego — powiedziałbym — nie warto się modlić.
Kres drogi był niedaleki.
Cały dzień wspinali się pod górę; przed wieczorem dobili do krawędzi najwyższego płaskowzgórza. U ich stóp grunt zniżał się uskokami, odchodząc w mglistą dalekość, zasnutą kurzem i oślepiającą jasnością słońca. Za pasem mglistości grunt znów podnosił się takimi samymi uskokami.
Po jakimś czasie, czy to wiatr się zmienił, czy światło, czy też ich oczy oswoiły się z atmosferą, dno zagłębienia wyklarowało się niby woda, w której opadł ciemny osad. Teraz dopiero dojrzeli wyraźnie w głębi doliny połyskliwą, ciemną smugę zieloności.
Sama dolina zasługiwała raczej na miano rowu. Nie wiadomo, jakie siły ją wyżłobiły, dość że strome ściany nie dopuszczały z zewnątrz najlżejszego wietrzyku i odbijające się w różnych kierunkach promienie słońca gromadziły się tu w postaci piekielnego gorąca.
Już na krawędzi płaskowzgórza, gdzie zatrzymali się jeźdźcy, żar był tak wielki, że Montana, choć dużo podróżował, nigdy jeszcze czegoś podobnego nie doświadczył. Ramiona piekły go przez koszulę, głowa paliła pod kapeluszem, powietrze ledwie-ledwie przenikało do płuc. Pot spływał po ciele i natychmiast zasychał w sól. Zauważył, że krople wody ukazują się na twarzy brata Pascuala i natychmiast znikają.
To co dopiero musi być tam w dole!
Dolina zaczynała się wśród urwistych skał i biegła dalej głęboką wyrwą między okropnymi wertepami.
— Czemu Bóg stworzył takie miejsce? — wykrzyknął mimo woli Młokos, a biedny mnich tylko podniósł oczy i wyciągnął ręce do nieba.
Łatwo było zrozumieć, dlaczego nawet najwięksi desperaci nie mogli się stąd wyratować. Konni Indianie strzegli dostępu do plantacji. W dolinie strażowali inni dozorcy, a więźniowie byli w kajdanach, których nie zdejmowano nawet nocą.
— Stamtąd nie wyszlibyśmy żywi — zauważył Montana.
— Przenigdy — odpowiedział mnich. — Ale gdyby nie ja, który wyrzekłem się świata, ty byś się przecież nie porwał...
— Ładne wyrzeczenie! — przerwał Młokos. — Nie znam człowieka, który by się bardziej cieszył światem lub więcej kochał ludzi niż brat!
— No! — zamruczał brat Pascual. — Czas na mnie...
Młokos odpowiedział z westchnieniem:
— I na mnie!
Ale serce w nim omdlewało. Czuł, że w tej chwili tylko wstyd go popycha, że gdyby nie obecność brata Pascuala, zawróciłby wychudzoną kasztankę i pociągnął przez okropną pustynię z powrotem do świata żywych.
Dojeżdżali do bliższego ujścia doliny. Grunt się podnosił i mogli stąd widzieć drogę, odchodzącą het! het! w świat. Tą drogą, jak opowiadano, przybywały pod eskortą karawany potępieńców. Z doliny wychodzili strażnicy, zaufani agenci Juana-Silvy, płacili pogłówne i zabierali skutych w kajdany nowych na plantacje.
Brat Pascual odmawiał modlitwę wieczorną, podczas gdy Montana badał okolicę przez silną lornetkę. Skrajem doliny kłusowało trzech jeźdźców. Daleko za nimi widać było drugą trójkę, a jeszcze dalej trzecią. Słońce połyskiwało na nagich plecach. Byli to Indianie, na pół obnażeni, uzbrojeni w dzidy błyszczące płomiennie w blasku słońca. Montana wypatrzył, że mieli także niewielkie okrągłe tarcze.
— Co on zrobił? — zapytał Młokos. — Sprowadził dzikich Indian? Zupełnie dzikich?
— Tak. Zachowali nawet łuki i strzały. Kto próbuje uciekać, ginie naszpikowany strzałami.
— Aha! — mruczał z roztargnieniem Montana, zastanawiając się nad zagadkowym, okrutnym władcą Doliny Śmierci.
Król, prawdziwy król, choć i nad potępieńcami.
Noc zapadła nagle. Rozpalili maleńkie ognisko, które zmieściłoby się pod osłoną dwóch dłoni, i przyrządzili wieczerzę. Posilili się właśnie, gdy przybiegła kasztanka i szturchnęła swego pana. Podnosząc wysoko łeb, patrzyła w ciemność jak pies myśliwski, gdy coś zwietrzy.
— Jadą — rzekł Montana. — Indianie! Z pewnością oni.
— Z pewnością — przytaknął spokojnie mnich.
XXV
Rzecz jasna nie mogli czekać przy ognisku. Umknęli w ciemność, na prawo. Klacz szła za nimi ciągle wietrząc.
Mimo że Montana miał bardzo bystry wzrok, mnich pierwszy wypatrzył ciemną sylwetkę jeźdźca. Trącił towarzysza w ramię.
— Tam! — szepnął, pokazując potężnym ramieniem.
Młokos wytężył wzrok. Zdziwił się, że nie ma ich więcej.
— Jeden wywiadowca — odszepnął. — Niech brat przytrzyma konia. Może mi się uda go złapać, wówczas powie, gdzie są tamci...
Rzucił się na ziemię i jął się czołgać szybko i sprawnie jak kot, zataczając półkole. Znalazł się tak blisko jeźdźca, że nawet gdyby został zauważony, mógłby strzelić. Pełznął dalej. Już tylko dobry krok. Mógłby dopaść go jednym susem i wziąć żywcem. Ale Indianie są dobrymi nożownikami. Trzeba się mieć na baczności. W gęstym mroku nocy ta postać wydaje się drobna, niemal krucha, ale w walce wręcz nieraz uncja wagi Indianina znaczy tyle co funt innej rasy.
Montana zaszedł jeźdźca od tyłu, dał krok i jednym skokiem znalazł się na grzbiecie mustanga, porywając jeźdźca w miażdżący uścisk ramion.
Kobieta!!!
Mustang stanął dęba i chciał zrzucić podwójny ciężar, ale Montana ześlizgnął się na ziemię z szamocącą się, dyszącą postacią w objęciach. Mnich nadbiegł pędem z pomocą.
— Spokojnie — rzucił przez zęby Montana. — Nie zrobię ci nic złego, tylko...
— Montana! — wyjąkał dziewczęcy głos.
Rosita!!!
Ręce mu opadły. Był tak oszołomiony, że w pierwszej chwili gwiezdne ciemności zawirowały mu w oczach. Słyszał okrzyki brata Pascuala. Poszli we troje ku ognisku. Młokos miał uczucie, że dostał pomieszania zmysłów. Nie mógł uwierzyć, że to prawda. Kobieta odważyła się przyjechać w sąsiedztwo Doliny Śmierci? Czy to możliwe? A jednak to ona. Jej głos...
Siedziała po turecku przy ogniu. Brat Pascual dawał jej pić. Jadła podnosząc oczy ku twarzy mnicha, na której malowała się rozpacz.
Wychudła, postarzała się, oczy wydawały się większe, niż były. Była jakaś cicha, spokojna, bez cienia dawnej wesołości i radości życia. Robiła wrażenie pustynnego stworzenia, brunatnego, lekkiego jak łania, gotowego w każdej chwili umknąć w zgrabnych skokach na bezpieczną odległość.
Brat Pascual tłumaczył jej w łagodnych słowach, że tu niebezpiecznie, że powinna natychmiast wracać.
— Moje dziecko, niedaleko stąd leży Dolina Śmierci. W dzień widać...
— Po co mi brat to wszystko mówi? — zapytała nagle Rosita. — Przyjechałam aż tutaj, bo wy obaj chcecie się dostać do Doliny.
Montana wpadł w gniew:
— A ty co będziesz robiła?
— Ja mogę tu zostać.
— I co z tego? Nam to nie pomoże.
— Mogę pilnować koni. Pozostawione bez opieki mogłyby odejść daleko i paść z głodu. Nie mielibyście na czym uciekać przed Indianami Juana-Silvy. Kto wie, może się wyratujecie. Może chociaż jeden wróci. A może Bóg da, że uwolnicie Rubriza.
Na tak rozsądne wywody Młokos nie znalazł odpowiedzi. Brat Pascual też nic nie powiedział, tylko zrobił wielkie oczy. Rosita posłała mu uśmiech, który teraz był rzadkim gościem na jej ustach.
Zanuciła po cichutku:
Oto pustyni brunatne łono,
Mojej ojczyzny, mojej macierzy,
Kędy wzrok sięgnie, kędy wzrok bieży!
Niech inni stronią od jej rubieży,
Niech ptak ucieka strwożonym lotem,
Ja tu zostanę w piaskach pustyni,
Mojej macierzy, mojej mistrzyni.
Była to śpiewka indiańska. Rosita miała w sobie coś z Indianki. Jej ładna buzia, która stale uśmiechała się do gości w szynku, wydawała się przy bliższej obserwacji mocno zagadkowa. Montana patrzył na nią i serce w nim rosło, i oczy otwierały się na rzeczy, których dotąd nie spostrzegał.
— Więc to tak? — zapytał. — Nie bałaś się jechać?
— Zatrzymywałam się zawsze tam, gdzie wy. Znajdowałam w rowkach gotową wodę. Miałam wygodną jazdę, amigo...
— Zdumiewasz mnie, moje dziecko — wtrącił mnich.
— Dlaczego? Czy Montana mówił bratu, że go sprzedałam Estradzie? Czy mówił?
Jeżeli Rosita miała w sobie coś z indiańskiej natury, to i brat Pascual także. Zaznaczyło się to tym, że otworzył usta ze zdziwienia i nakrył je szybko dłonią. Tak czynią czerwonoskórzy.
— Wyznaczyli dziesięć tysięcy pesos nagrody — za Montanę — żywego lub umarłego... Wysoki — cytowała plakat — zawsze uśmiechnięty, niebieskooki, czarnowłosy! Wdzięczny w ruchach i stale uśmiechnięty. Ja go wydałam, bracie Pascualu. Sprzedałam go, wydałam — parszywemu psu — Estradzie!
Młokos zerwał się z ziemi.
— Nie podchodź do mnie — nie chcę przebaczenia! — Szarpnęła się i mówiła śpiewnym szeptem: — Chciałam być wielką damą z karetą i liczną służbą. Miałabym pierścionki, bransoletki, naszyjniki. Dlatego wydałam Montanę. Jaka kara czeka w piekle zdrajców, bracie Pascualu?
Łzy polały się po jej wychudłych policzkach. Młokos usiadł przy niej i otarł mokre strugi apaszką.
— Widzisz — rzekł mnich. — Przebacza ci.
— Mężczyźni są naiwni — odpowiedziała i położywszy Młokosowi głowę na ramieniu, popatrzyła na niego spod mokrych rzęs. — Umrzeć nie zdałoby się na nic. Co znaczy śmierć takiego nędznego stworzenia jak ja? Co by ci z tego przyszło, Montana?
Mnich podniósł ręce.
— Nie ma góry, której by szczery żal nie poruszył — zawołał.
— Tak. Niech brat odejdzie i zabierze z sobą jego, to wzbudzę w sobie skruchę. W tej chwili jakoś nie żałuję...
— Ach, dziecko! — zmartwił się prostoduszny mnich. — Musisz żałować!
— Czyż mam dwa serca? Czyż mogę jednocześnie kajać się i radować?
— Mam odejść? — zapytał brat.
— Dlaczego? — Czy brat myśli, że mi tego wstyd? Mam uczucie, że jestem — w kościele!
Tu roześmiała się ze swego pomysłu. Odsunąwszy się od Młokosa, zaczęła potrząsać głową.
— Nędznie jedliście, chłopcy. Mam suszoną sarninę i dwie manierki świeżej wody. Chłodnej, bo wiozłam w opakowaniu z mokrego worka. Teraz ja wam dam jeść. Zobaczycie, czy będzie to to samo. Mam także butelkę dobrej wódki. Musicie zjeść i wypić, bo jutro...
XXVI
Nazajutrz o świcie zobaczyli na drodze tuman kurzawy i nim słońce podniosło się na dobre nad widnokrąg, rozróżnili karawanę skazańców ciągnących do Doliny Śmierci. Mężczyzn było ze czterdziestu, kobiet dziesięć czy dwanaście. Długi łańcuch bydlęcy przechodził od szyi do szyi. Poganiacze jeździli tam i z powrotem wzdłuż szeregu. Było ich trzech, z biczami i rewolwerami w rękach. Pochód zamykało sześciu policjantów.
Jednocześnie z Doliny Śmierci wyszło dwóch zbirów, nagich do pasa, w krótkich, szerokich spodniach, czerwonych pasach i olbrzymich słomianych sombrerach, wystających za ramiona. Mimo tej ochrony
przed słońcem byli całkowicie opaleni na czarno. Łydki mieli gołe, stopy w sandałach. Nie byli to Indianie, lecz biali pomocnicy Juana-Silvy, łotry bez czci i wiary.
Przykucnęli na piętach i kurząc grube cygara, przyglądali się nadciągającej karawanie.
Na widok wejścia do katorgi i dwóch piekielnych strażników, nieszczęśliwi skazańcy podnieśli lament nieludzkiej rozpaczy.
Jedna z kobiet upadła, skutkiem czego łańcuch zdławił jej szyję. Więźniom, poprzedzającym ją i idącym za nią, też przez chwilę groziło uduszenie.
Doskoczyli z batami dwaj poganiacze. Ale gdzie by tacy pomogli wstać nieszczęśliwej? Inaczej się załatwili. Długie baty spadły ze świstem na ciało leżącej. Trysnęła krew. Montana, który to widział, przycisnął brodę do piersi i zamknął oczy.
— Szatany! Szatany! — zakrzyczał szeptem.
Biedny brat Pascual zakrył twarz rękami i padł na kolana.
Tylko Rosita pozostała niewzruszona. Stała za wałem głazów, które chroniły ich przed widokiem, pozwalając jednak widzieć przez szpary i szczeliny, co się dzieje na drodze i u wylotu doliny.
Rosita obejrzała się ciekawie na Montanę; dłuższą chwilę nie odrywała od niego wzroku. Cokolwiek czuła, wyraziła w tym spojrzeniu.
Kajdaniarka wstała pod batami i zaczęła okropnie krzyczeć, przechylając głowę w tył. I tak szła z twarzą podniesioną ku niebu, rozkrzyczana, oszalała. Za każdym krokiem głowa podskakiwała bezwładnie.
Brat Pascual modlił się żarliwie. Montana bił się po czole mocno zaciśniętą pięścią. Tylko Rosita patrzyła spokojnie.
Młokosa wreszcie to uderzyło. Poczuł zgrozę większą niż przed chwilą. Wyprostował się i podszedł.
— Rosito, czy ty naprawdę nic a nic nie czujesz? Rosito?
Przesunęła oczami po jego twarzy. Wyjęła czystą białą chusteczkę i otarła mu czoło i policzki z kroplistego potu.
— Czuję — odparła. — Kiedyś tylko pragnęłam być wielką bogatą damą. Teraz dbam tylko o ciebie jednego. Tylko o ciebie. Czy czujesz do mnie odrazę, Montana?
— Daj spokój...
— Chcesz, żeby cierpienia tamtej kobiety wzruszyły mnie więcej niż ciebie i Pascuala. Chcesz, żebym drżała i mdlała. Patrz! — Stuknęła palcami w ogromny, spękany od słońca głaz. — Jestem twardsza od tej skały — dorzuciła z uśmiechem.
Pierwszy raz powiedziała coś takiego, że jej uwierzył. A jednak zamiast zapragnąć, żeby ją licho zabrało sprzed jego oczu, doznał uczucia wielkiej radości. Ze skały i ze stali dziewczyna. Z taką można dokazać wielkich rzeczy.
Karawana skazańców znalazła się u wylotu doliny. Konny oficer policji przejechał wzdłuż szeregu i wręczył jednemu z miejscowych strażników długi papier. Dozorca przeczytał go, sprawdzając najwidoczniej listę nazwisk.
Uczyniwszy to przeszedł wzdłuż szeregu. Jakiegoś grubasa szturchnął ze śmiechem w żebra; nad kobietą, która się przewróciła, wzruszył ramionami i wykonał gest, jakby rzucał coś za siebie.
Po skończonej inspekcji wyjął z pasa portfel, z którego wyliczył wolno garść błyszczących monet. Policjant przeliczył pieniądze i zaczął protestować. Miejscowy strażnik odpowiedział krótko, ale, jak się mogło zdawać, dobitnie. Sprzeczka urwała się nagle, policjanci i zaganiacze zawrócili konie i odjechali kłusem. Tuman kurzu spod kopyt końskich zakrył ich zasłoną niewidzialności.
Tymczasem siepacze z doliny raz jeszcze zrobili przegląd więźniów. Jeden podszedł do nieszczęsnej więźniarki i uderzył ją znienacka pod kolanami. Upadła z krótkim, zdławionym krzykiem.
Młokos dobył rewolweru, lecz Rositą przytrzymała go za rękę.
Strażnicy śmiejąc się, kopaniem zmusili nieszczęśliwą do wstania. Rozległa się donośna komenda i łańcuch więźniów ruszył w gardziel doliny. Strażnicy zostali w tyle. Rozumieli przecież, że co ta gardziel pochłonie, to na zawsze, jak mogiła. Wszczęli gwałtowną kłótnię o pieniądze, które jeden trzymał w garści. Była to prawdopodobnie suma niedopłacona policji.
Ten widok natchnął Młokosa nadzwyczajnym pomysłem. Nadarzała się istotnie sposobność, o jakiej nie marzył. Spojrzał na mnicha, pogrążonego w modlitwie, uśmiechnął się do Rosity, i kryjąc się za skałami, przeskakując szybko od głazu do głazu, zbiegł w dół po zboczu. Znalazł się w małej odległości od zbirów, którzy nie przestawali się kłócić.
Przyjrzał im się uważnie. Twarze mieli bestialskie, napiętnowane zbrodnią. Doskakiwali jeden do drugiego jak psy. Przekrwione ślepia błyskały groźnie.
Montana wystąpił zza skały.
— Czekajcie, chłopcy, ja was pogodzę.
Obaj aż podskoczyli; jednym ruchem obrócili się ku przybyszowi. Byli uzbrojeni, ale tylko w noże. Długa lufa colta w ręce Młokosa wpiła się w nich spojrzeniem jednego czarnego oka. Montana nie podniósł ręki. Trzymał broń na wysokości biodra.
— Słyszałem — zaczął — że tylko wyborowi ludzie mogą dostać robotę w Dolinie Śmierci. Chciałbym zwiedzić ten zakątek, wobec tego postanowiłem opróżnić jedno miejsce. Którego mam sprzątnąć?
Patrzyli to na niego, to na rewolwer.
— Ty, żabia mordo — ciągnął Młokos — weź tę linę i przywiąż koledze do ręki.
„Żabia morda” posłuchał.
— Teraz ty, z prawej strony, przywiąż drugi koniec jemu do ręki.
I ten rozkaz został wykonany.
— Macie obaj noże — ciągnął Montana. — Ja będę sędzią. Bóg widzi, że takie łotry jak wy nie są godni żyć. Kto zwycięży, zostanie przy życiu, a ja zastąpię nieboszczyka. Zaczynajcie! Rozumiecie? A może wolicie, żebym was naszpikował kulami?
Mniejszy zbir prędzej połapał się, o co chodzi. Wydobył szybko nóż...
— Masz, Felipe!
I dźgnął kolegę. Cios był silny i dość dobrze wymierzony pod lewy obojczyk. Ale stal najwidoczniej trafiła w żebro i ostrze pękło z brzękiem na dwoje.
— Francisco! — wrzasnął Felipe. — Ty psie!
I rzucił się na tamtego.
Felipe miał długie ręce i cały nóż, a przy tym cechowała go siła i nieustępliwość buldoga. Francisco natomiast był chytry jak wąż. Nie mógł odskoczyć, gdyż lina łączyła go z towarzyszem. Lecz mógł szarpnąć, by go zbić z nóg.
Zamaszyste ciachnięcie zostawiło na piersi Francisca długą, głęboką,
krwawą rysę. Ale człowiek ten był na tyle mądry, że skoczył daleko w lewo i rzucił się na ziemię. Felipe, padając na niego, nadział się na odłamek noża.
Tarzali się jak dwa kocury.
Walka skończyła się bardzo prędko. Ogromny Felipe legł na wznak z rozwalonym gardłem, z piersią w krwawe zygzaki, podczas gdy Francisco, cały zlany krwią, dźwignął się i usiadł na jego martwym ciele.
Odwiązał linkę od lewej nogi.
— Po mnie — rzekł — ale już mi wszystko jedno. Siedzę na tym półgłówku i w piekle dostanę go pod komendę. Szkoda, że señor nie może mnie widzieć. Jeżeli się zobaczysz z Juanem-Silvą, amigo, opowiesz mu, jak zwyciężyłem odłamkiem noża.
Nakrył dłońmi buchające krwią rany na piersiach. Ale krew przeciekała dalej przez palce. Rozpostarł ręce, popatrzył na nie i roześmiał się.
— Dziwna rzecz — rzekł. — Tylko skóra boli, a serce nie. Wiesz, przyjacielu, gdyby ludzie wiedzieli, jak to łatwo umrzeć, niejeden by sobie zrobił tę przyjemność. A jeżeliby...
Tu zaczął się dławić.
Pochylił głowę i wsparł się ręką na ramieniu kolegi.
Po chwili rzekł:
— Jeszcze minuta, a pewnie zacznę się rzucać jak kurczak z uciętym łbem. Ale to długo nie potrwa.
Osłabł raptownie. Ręka, którą się podpierał, zaczęła silnie drżeć.
— Ktoś ty? — wyjąkał.
— Montana.
Francisco poderwał głowę. Z drętwych ust wydobył się bełkotliwy śmiech.
— O!!! Wielki człowiek jest świadkiem mężnej śmierci Francisca.
Osunął się wolno na ziemię. Drgawki, których się obawiał, nie przyszły. Odsunął się półobrotem od towarzysza i znieruchomiał. Jeden wiew oddechu, od którego podniosła się nad głową chmurka kurzu, jedno drgnienie, i skończyło się.
Montana odwiązał krwawą linkę od ręki Felipe i cisnął za skały.
Brat Pascual zbiegł pędem ze stoku. Rosita siedziała na białym od słońca głazie, spokojnie patrząc na zabitych.
Ona tłumaczyła, co się stało, a brat Pascual załamywał ręce nad krwawym dziełem.
— Brat nie rozumie? Ci głupcy zabili jeden drugiego. Nikt w dolinie nie dowie się, że Montana zmusił ich do walki. A ty — biedny księże, który uciekłeś od świata — sam przecież mówiłeś nieraz, że jesteś grzesznym człowiekiem, bracie Pascualu!
— Tak, tak! — jąkał Pascual. — Ale co to znaczy?
— Tędy jest zejście do doliny — objaśniła dziewczyna. — Juan-Silva trzyma określoną liczbę strażników. Nowych dobiera sobie zazwyczaj spośród więźniów, ale tym razem dwaj zgłoszą się sami. Biedny mnich, który żałuje za grzechy i szuka piekła za życia, co? I Montana, poszukiwany po całym Meksyku, szczuty jak pies, zmuszony szukać schronienia w Dolinie Śmierci, co? Teraz pytanie, czy Juan-Silva uwierzy wam obu? Czy przyjmie was na strażników? A jeżeli nawet przyjmie, to czy wam się uda wyratować Rubriza? Trudno powiedzieć. Byłby to cud, gdyby wam się udało. Ale Montana nigdy nie daje za wygraną.
— Jak się to stało, przyjacielu? — zapytał brat Pascual.
— Tak, że te dwa psy skoczyły sobie do gardeł. Resztę powiedziała Rosita. Dobrze powiedziała. Widzisz, bracie Pascualu, że cudem może się nam udać?
— Mamy się oddać dobrowolnie w ręce Juana-Silvy? — mruknął mnich.
— Innego wyjścia nie widzę. Osobiście wolę rzucić się w to z miejsca, choćby przyszło zginąć, niż wyczekiwać tam w górach na skraju piekła na lepszą sposobność. Im dłużej się czai, tym trudniej jest skoczyć, amigo.
I dodał pod wpływem wewnętrznego musu: — Ale po co mamy iść obaj? Puść mnie samego, Pascualu. Zrobię wszystko, co się da. Ty tu zaczekaj — z Rositą. Czekajcie póki będziecie mieli nadzieję, że wrócę. Nie wrócę, to odwieziesz ją do domu.
— Ja nie mam domu — rzekła Rosita. — Mam ciebie. Gdy odejdziesz, zostanę sama. Ale zostań ze mną, bracie Pascualu. Możemy się modlić. Nigdy nie umiałam się modlić, a chcę się nauczyć.
Pascual objął Montanę wpół.
— Przyjacielu, idziemy razem.
— Rosito — powiedział Montana. — Nie będę mówił, jakie niebezpieczeństwo grozi ci od dzikich Indian Juana-Silvy, bo wiem, że to by nie zdało się na nic. Zaczekasz tu na nas z końmi. Niech Bóg ma cię w swojej opiece, Rosito!
— Bóg nie chce mnie znać — szepnęła.
— Dziecko, dziecko! — zgromił ją mnich.
— Cicho! Odwróć się, bracie Pascualu! Muszę się pożegnać z Montaną.
XXVII
Poszli we dwóch.
Krętą dolinę w skale musiała wyżłobić bieżąca woda, ale rzeka zmieniała od tego czasu łożysko, znalazłszy podziemne ujście u podnóża wschodniej ściany. Stąd nie brano wody do zwilżania pól.
Gardziel, którą się zstępowało w dolinę, miała niecałe trzydzieści kroków długości. Śmiałkowie ujrzeli nagle przed sobą zupełnie płaskie dno. Z czarnych pól od świeżo spuszczonej wody unosiły się ku porannemu słońcu obłoki pary. Ta para właśnie w połączeniu z kurzem przesłaniała z daleka dno doliny.
Karawana potępieńców maszerowała wolno w głąb doliny pod eskortą konnych strażników od czoła i od tyłu. Ale czyżby samo zejście do tego piekła nie było strzeżone?
Oczywiście było! Ledwie przyjaciele zeszli na drogę, sześciu konnych wypadło zza załomów i ze szczelin skalnych, wyjąc, wrzeszcząc i wymachując lassami. Takich zwierzęcych twarzy, rozjaśnionych w tej chwili szatańską uciechą, Montana nie widział nigdy w życiu, prócz dwóch siepaczy, którzy leżeli martwi u wylotu doliny. Na widok mnicha, spokojnie czekającego na natarcie straży, Młokos nabrał błyskawicznie przekonania, że wziął sobie na pomocnika nie chytrego człowieka, lecz fanatyka. Prawdopodobnie obaj byli zgubieni. Opierać się byłoby szaleństwem. Stanęli więc i czekali. Świsnęły trzy pętlice.
Młokos poczuł jedną w pasie, drugą na wysokości łokci, trzecią na gardle. Ta wpiła się w ciało boleśnie.
Mnich został, oplatany lassami w podobny sposób. Dowódca ściągnął swego indiańskiego konika tuż przed jeńcami. Wszyscy strażnicy byli ubrani tak jak Francisco i Felipe. Żar, stale panujący w Dolinie Śmierci, czynił pełny ubiór zbędnym. Jednakże olbrzymie szerokie sombrera nie ochraniały od słońca i wszyscy byli opaleni na czarno.
Dowódca straży był już niemłodym człowiekiem. Miał siwe włosy, twarz pomarszczoną, szarą od kurzu, wychudłą szyję, szkieletowatą głowę i zapadnięte oczy.
— Zwariowałeś, człowieku? — zwrócił się do Młokosa. — A może nie wiesz, gdzie wdepnąłeś?
— Czy jestem wariatem, mogą ci wyjaśnić Francisco i Felipe —odparł Młokos.
— Francisco? Felipe? Znasz ich? A ten w habicie mnicha, co to za jeden?
— Francisco i Felipe zakłuli się nawzajem nożami. Leżą w piachu u wylotu doliny, czyli że wakują dwa dobre stanowiska. Przyszliśmy zapytać, czybyście nas nie przyjęli na dozorców na ich miejsce?
— Gęba dobra, ale głowa nie tęga — zauważył któryś ze strażników.
— Jedź, Emilio, poszukaj tamtych! — rozkazał dowódca straży. — Co oni mogli zmalować? Reszta niech bierze tych ptaszków. Jakby który dał choć jeden krok w bok, przewrócić i ciągnąć za szyję. Uważajcie, przyjaciele, jeżeli nie chcecie, żeby was Juan-Silva zobaczył nieżywych albo z szyjami obdartymi ze skóry! Ty, mnichu, wiesz, gdzie jesteś?
— W Dolinie Śmierci, o ile się nie mylę — odpowiedział poczciwy Pascual.
— Co cię tu przyniosło?
— Przyszedł wskrzeszać umarłych — wtrącił któryś z eskorty.
— Usłyszał, że tu Dolina Umarłych, i przyszedł spróbować swojej sztuki.
Buchnął śmiech. Siepacze kołysali się w siodłach.
— Niechby siebie wskrzesił — dorzucił któryś. — Co powie Juan-Silva?
— Powie, że to dobra sieć, skoro ptaszki same w nią wpadają.
Tętent kopyt w tyle oznajmił, że wraca Emilio. Zrównawszy się ze starszym, meldował:
— Francisco i Felipe — obaj nie żyją — porżnęli się nożami — noże leżą przy ciałach. Warto zobaczyć. Krew spryskała piasek szerokim łukiem. Z dwóch wołów by tyle nie wyciekło.
Starszy kiwnął głową.
— To ciekawe! Nawet Juan-Silva przymknie oczy i uśmiechnie się, gdy się o tym dowie.
Dotarli do środka doliny. Po obu stronach rozpościerały się pola tytoniowe. Młokos popatrzył przez mgłę żaru słonecznego i obłoków pary na wysokie zbocza, odchodzące uskokami w dal. Dolina od wewnątrz przedstawiała się jak ogromny amfiteatr z ciosanymi w opoce ławami do użytku olbrzymów. Odbijające się zewsząd promienie słońca skupiały się w środku w postaci ustokrotnionego żaru. Ciężko było oddychać. Montana i brat Pascual pocili się straszliwie. Ubranie można by było na nich wyżymać; a przecież tylko co zeszli w dolinę.
Ale brat Pascual kroczył z podniesioną głową i z uśmiechem na ustach, z tym uśmiechem, który go nigdy nie opuszczał w wędrówce przez życie, a w którym wyrażało się jak gdyby z lekka humorystyczne politowanie dla spraw świata. Montana nigdy nie podziwiał go tak jak w tej chwili. Dopiero gdy zobaczyli robotników na polach, uśmiech znikł z twarzy mnicha i ciężkie westchnienie wydarło się z piersi.
Nieszczęśliwi, prawie nadzy, bo mężczyźni tylko w przepaskach na biodrach, a kobiety w krótkich spódnicach, wszyscy zaś w olbrzymich sombrerach, chroniących od zabójczego żaru słońca, machali pracowicie motykami. Ponieważ postępowali rzędami, po polach chodziły nierówne smugi światła odbijającego się od żelaznych ostrzy motyk.
Pracować przy takim upale? Samo to usprawiedliwiało wymowną nazwę Doliny Śmierci. Tu i ówdzie posuwali się za robotnikami dozorcy z batami w rękach. Młokos kilkakrotnie dostrzegł rzemień nad plecami tego czy owego opieszalca.
Z bliższej odległości rozróżnił więcej szczegółów, ten nade wszystko, że skazańcy byli zakuci w łańcuchy, których im nie zdejmowano nawet na noc.
Na środku doliny wznosiły się dwa prostokątne budynki. Strażnik objaśnił, że w jednym sypiają mężczyźni, a w drugim kobiety.
— Ależ ich tu są setki, jak mogą się zmieścić w tych domach? — zdziwił się Montana.
— Śpią rzędami na półkach, jedni nad drugimi — roześmiał się strażnik. — A zabraknie miejsca, to stoją.
Wyobraźnia ukazała Młokosowi okropny obraz — ponure, słabo oświetlone wnętrze, jęki chorych i nieszczęśliwych, i potworny, smrodliwy zaduch stłoczonych ciał.
Gdzieś tu, w tej dolinie, jest Mateo Rubriz. Może jego łańcuchy podzwaniają w którymś z tych szeregów. On zapewne głębiej wbija motykę niż towarzysze niedoli. Młokos popatrzył naokoło innym okiem. Wspomniał dziwne wspólne przeżycia z Rubrizem i doznał uczucia, że czeka ich wspólna przyszłość.
Znaleźli się przed budynkiem o szerokim, niskim froncie.
— Tam mieszka nasz pan, Juan-Silva. Niech Bóg ma was w opiece! — rzekł jeden ze strażników.
Stary zarechotał:
— Bóg nie widzi, co się tu dzieje. Za dużo pary!
I znów buchnął chóralny śmiech.
Przed samym domem jeńcom zdjęto lassa i związano ich krótkimi sznurami, nawet nogi spętano, po czym zostali zaprowadzeni przez pustą sień na słoneczny dziedziniec, gdzie pod barwnym baldachimem z piór starej meksykańskiej roboty siedział na macie z farbowanej trawy, indiańską modą ze skrzyżowanymi nogami, Juan-Silva. Płynąca obok płytkim korytem woda rzucała w twarz władcy Doliny Śmierci zmienne, migotliwe odbłyski.
Ubiór jego był taki sam jak najgorszego robotnika, to znaczy składał się jedynie z przepaski na biodrach. Sądząc po zwiędłych członkach i obwisłym brzuchu, musiał to być człowiek najmniej osiemdziesięcioletni. Głowa, łysa jak kolano, miała dziwny kształt i zagłębienie przez środek między czołem i potylicą. Czas wysuszył twarz, ale skóra nie skurczyła się i zwisała koło ust i pod brodą niemal sztywnymi fałdami.
Kiedyś był wysoki i barczysty i dotąd trzymał się prosto, lecz była to już raczej mumia niż żywy człowiek. Ale policzki, jak w mumii młodego człowieka, choć zapadnięte, były czerstwe i gładkie, bo starzec nie stracił dotąd ani jednego zęba. Gdy mówił, wargi ściągały się odsłaniając zęby, po czym wydobywał się głos.
Ten szczególny grymas czynił w pierwszej chwili wrażenie uśmiechu, ale zaraz potem widzowi przychodziło na myśl, że stara mumia rozsuwa wargi z obawy, żeby ich nie zahaczyć zębami. Głos był niski, powolny. Można by sądzić, że to człowiek bliski zgonu, jednak Montanę tknęło przekonanie, że śmierć długie lata jeszcze poczeka na to żywe próchno.
Jak mu się udaje utrzymywać tę katownię? Rok w rok przyjeżdżają tu poborcy podatkowi i jakoś nie wnoszą protestu do rządu o nieludzkie postępowanie plantatora. Ba! Pieniądze zamykają usta.
Juan-Silva mówił: — Mamy gości? Nareszcie mamy gości? Czyżby? Dlaczego, przyjaciele, związaliście im ręce, spętaliście nogi? Czy tak się traktuje gości?
Szkieletowaty dowódca, w porównaniu z Juanem-Silvą wyglądający na młodego człowieka, odpowiedział tak oto:
— Przyszli do doliny, señor, więc ich tu przywiedliśmy bezpiecznie związanych. Francisco i Felipe, którzy chodzili odbierać nowy transport więźniów, zabili się nawzajem nożami u wylotu doliny i ci dwaj mówią, że przyszli się wprosić na ich miejsce.
Sprawa była jasna. Juan-Silva chwilę myślał, wreszcie rzekł:
— Mnicha zaprowadzić do mojego pokoju i zostawić. Rozwiążcie go, niech mu będzie wygodnie. Uważajcie, jakby czego potrzebował. Miło mi, że kościół łaskawy dla Doliny Śmierci. Ale ten drugi — co innego. Z tym dajcie mi pogadać.
XXVIII
Biedny brat Pascual, słysząc, że mają go rozdzielić z towarzyszem, rzucił mu tęskne spojrzenie. Zaraz kilku strażników zabrało mnicha do domu. Inni zostali. Zdumiewająco młode oczy, jaśniejące niezwykłym blaskiem w martwej twarzy starca, wpijały się badawczo w Młokosa.
— Masz nazwisko, señor? — padło pytanie.
— Nawet kilka — uśmiechnął się Montana. — Jedni nazywają mnie Arizoną, inni Montaną. Tu w Meksyku jestem znany pod imieniem Młokosa.
Trochę był ciekaw, czy sława jego imienia przeniknęła aż tutaj, do Doliny Śmierci. Szkieletowaty dowódca straży nie okazał po sobie żadnego wrażenia, natomiast wśród pozostałych powstało pewne poruszenie. Juan-Silva pokazał jednego kościstym palcem, mówiąc:
— Ty coś wiesz. Gadaj.
— Mówił mi policjant — jeden z eskorty więziennej. Opowiadał mi o nim.
— Co mianowicie? — dopytywał starzec.
— Mówił, że za schwytanie tego junaka wyrzekłby się połowy zbawienia i na dodatek prawej ręki.
— Tak — dziesięć tysięcy pesos nagrody. To jankes — wyjaśnił strażnik, szeroki chłop o zmiażdżonym nosie, zapewne przez konia czy muła, z nozdrzami rozszerzonymi skutkiem tego tak bardzo, że stale wydawał się zadyszany czy rozwścieczony.
— Dziesięć tysięcy pesos? — powtórzył Juan-Silva. — Hm! Ładne pieniądze. — Potarł chude ręce, aż sucha skóra zachrzęściła. — Więc dziesięć tysięcy pesos, przyjacielu? Czy ten jankes to groźny rozbójnik albo zabójca? Ale czy on jest naprawdę jankesem?
— Jestem Amerykaninem — przyznał się Montana.
— Znałem kilku jankesów — ciągnął starzec głosem chrapliwym, lecz opanowanym — ale to na ogół byli ludzie do niczego. Mów dalej — ty! Dlaczego wyznaczyli na jego głowę tak wielką sumę — za żywego albo umarłego?
— Tak, za żywego albo umarłego. Było w obwieszczeniu.
— Hm! Dotąd nie mieliśmy zysków z trupów, ale moglibyśmy wziąć się do wywozu tego towaru — powiedział Juan-Silva.
Wysunął język i oblizywał usta, jakby go zapiekły czy zabolały.
— Opowiadaj, co wiesz — dodał.
— Ten jankes — rzekł strażnik — przejechał cały Meksyk, ścigany przez policję, zostawiając za sobą rannych, konających i zabitych.
Juan-Silva przyglądał się Montanie.
— Nazabijałeś dzielnych policjantów, co?
— Ano, tak.
— Ha! I chełpisz się tym?
Nagle Montana odczuł, że najmądrzej będzie powiedzieć temu strasznemu starcowi jak najwięcej prawdy. Więc zawołał z głębi serca:
— Nie spotkałem takiego, którego bym nie sprzątnął, gdybym mógł!
— A! — rzekł Juan-Silva. — Więc to tak? — Pokiwał z rozmachem głową. — Ja to samo. Nie spotkałem policjanta, któremu bym nie życzył prędkiej a niespodziewanej śmierci.
Na twarzach strażników odbiło się zdumienie. Popatrzyli ostrożnie jedni na drugich. W oczach zajaśniało zrozumienie i ulga. Dowiedzieli się czegoś nowego o swoim panu, którego umysł był dla nich niezgłębioną zagadką.
— Dlaczego jeździłeś po Meksyku? — zapytał Juan-Silva.
— Bo mi się tu podoba. Piękna kraina, jest co oglądać. Zjeździłem prawie całą — przechwalał się Montana.
— To po co znów przyjechałeś?
— Bo chciałem znów pojeździć i popatrzeć, señor.
— Więc ty jesteś Młokosem? Nawet ja o nim słyszałem — mruczał Juan-Silva. — Słuchaj, powiedz mi prawdę, to może nic ci się nie stanie w Dolinie Śmierci. Co cię tu sprowadziło?
— Uciekałem. Dziesięć tysięcy pesos na moją głowę, to nie żarty.
— Gonili cię?
— W górach wszyscy górale czyścili strzelby. Charros zasadzali się przy drogach. Nawet pasterze ostrzyli noże.
— W końcu zagnali cię aż tutaj?
— Tak. Wolę żyć między półtrupami, niż dostać się trupem w ręce żywych.
— Słyszycie, chłopcy? — zapytał Juan-Silva. — Zabijaka jest dowcipny. Niedługo, a zacznę się śmiać. Młokos uchodzi za sympatycznego chłopa. Może to i prawdziwy Młokos. Jednego dnia dostałem w ręce Młokosa i mnicha. Dobra nasza! Ale Młokos nosi dwa magiczne rewolwery, które nigdy nie chybiają.
— Często chybiają — przyznał się szczerze Montana.
Pocił się, lecz nie tylko z gorąca. Widział się już w łańcuchach na plantacji.
— Rozwiązać go — rozkazał Juan-Silva.
Siepacze wykonali szybko rozkaz. Juan-Silva zanurzył zwiędłe ramię w strumyku i wziął z dna duży, biały, błyszczący kamyk. Na powietrzu biała srebrzystość zaczęła znikać w oczach.
— Patrz, to ptak. Uważaj, bo frunie. Strzelaj, amigo! — zawołał, rzucając kamyk w powietrze.
Rewolwer błysnął w ręku Młokosa. Pierwsza kula nie zbiegła się z najlepszym momentem, gdy kamień zawisa niejako w szczytowym punkcie wyrzutu. Druga, kiedy już nabrał rozpędu w spadku, także chybiła. Dopiero trzecia rozsadziła go tuż nad ziemią w biały pył.
— Ha! — Juan-Silva przechylił krytycznie głowę na bok. — Świetnie, ale to jeszcze nie Młokos. Spróbuj drugi raz!
Wziął dwa kamienie i rzucił bardzo wysoko i daleko. Młokos, odwróciwszy się, został rażony w same oczy straszliwym słońcem. Kamienie zamieniły się w czarne punkty. Jeden rozbił się w puch w najwyższym punkcie wyrzutu. Do drugiego chybił dwa razy. Był na pół oślepiony. Usłyszał, jak kamyk stuknął o żwir patio.
Dźwięk ten uderzył w niego żywym głosem. Usłyszał szmer między strażą i pochwycił złośliwe spojrzenia.
— Jeszcze gorzej — zganił Juan-Silva. — Ale do trzech razy sztuka. Jeszcze raz!
Tym razem aż trzy srebrzyste kamyki strzeliły w górę. Młokos wyrwał drugi rewolwer i zmarszczył brwi. Cień ich pomógł mu spojrzeć w słońce. Czuł, że teraz nie może chybić, toteż przed każdym strzałem wytrzymywał ułamek sekundy. Były to straszne chwile. Pierwszy kamyk rozprysnął się w szczytowym punkcie wyrzutu, drugi z początkiem spadania, trzeci o stopę nad ziemią.
Strażnicy wyrazili swój zachwyt zgodnym „a!”, Juan-Silva zaś powiedział:
— Teraz się popisałeś. Jestem gotów uwierzyć, że nie skłamałeś podając się za Młokosa. Ale jak mnie ostatecznie przekonasz, że nim jesteś?
— Pytaj, señor.
— Ten jankes, ten sławny Montana, który przejechał cały Meksyk, ścieląc swój szlak trupami, uchodził za dobrego śpiewaka, majstra od starych piosenek. Mówiono mi. Zaśpiewaj więc, amigo.
Mówiąc to starzec pochylił się w przód z brodą wspartą na dłoni, a łokciem na kolanie. Młokos szukał skwapliwie w pamięci. Spróbował tej i owej nuty, uśmiechnął się i z ust jego buchnęła słynna stara pieśń, jakże porywająca:
Choćbym stracił ziemię, dom, konia, siodło.
Tarczę, lancę i ten miecz, moje godło,
Jeszcze małe moje straty, jeszcze zostanę bogaty.
Niech opuszczą wszyscy mnie na tym świecie;
Ksiądz, druhowie, żona ma i me dziecię,
Byłem wierze mojej sprostał, byle mi honor pozostał.
— Pięknie — pochwalił starzec przymykając oczy, jakby nasłuchiwał w myślach echa melodii. — Bardzo pięknie. Dowiodłeś po dwakroć, że jesteś Młokosem. Jeszcze raz, i zostaniemy przyjaciółmi. Powiedziałem: do trzech razy sztuka. Słyszałem, że Montana potrafi polować po ciemku jak kot. Dam ci sposobność, amigo. Jeżeli się jeszcze okaże, że widzisz w ciemnościach, uwierzę niezbicie, żeś prawdziwy Młokos-Montana. Przy sposobności okryjesz się nową sławą.
Tu skinął na szkieletowatego dowódcę straży.
— Zaprowadź go do starego młyna. Zamknąć, żeby było zupełnie ciemno. Rozebrać, bo w pokoju duszno. Jeżeli kocha nasz Meksyk, to musi być obeznany z peońską bronią — maczetą. Dać mu jak najostrzejszą i sprowadzić trzech świeżych więźniów. Wybrać rosłych, silnych, zwinnych ludzi. Dobrą stal można wypróbować jedynie na twardym drzewie. Dać każdemu maczetę. Uprzedzić, że spotkają się z Młokosem w ciemnej izbie. Cisnąć ich na pastwę tej pumie, temu drapieżnikowi. Obiecać, że jeżeli go pokonają, awansują na dozorców.
W ciemnej izbie — mając za jedyną broń maczetę — stoczyć walkę z trzema krwiożerczymi peonami, którzy od dzieciństwa uczyli się obchodzić z maczetą — którzy będą walczyć o życie i wolność?
Montana obrócił się ku starcowi, nie żeby błagać o miłosierdzie, lecz by przekląć okrutnika za jego nienasyconą krwiożerczość. Ale Juan-Silva już się wyciągnął na macie z nogami wysuniętymi na straszliwy żar słońca, pojękując z zadowolenia. Oczy miał zamknięte. Może już nie pamiętał o rozkazie. Zarówno błagania, jak przekleństwa odbiłyby się o obojętne uszy.
Więc Młokos otoczony strażą oddalił się w milczeniu.
Dowódca-szkielet szedł drobnymi kroczkami, jak gdyby tańczył. Zaczął śpiewać chropowatym głosem pieśń o honorze:
Choćbym stracił ziemię, dom, konia, siodło,
Tarczę, lancę i ten miecz, moje godło,
Jeszcze małe moje straty, jeszcze zostanę bogaty.
Dośpiewał z trudem do końca, bo gwałtowny śmiech zaczynał go dławić za gardło. Podkomendni wtórowali mu dyskretnie stłumionym chichotem, podobnym do szumu pszczelego roju.
XXIX
Sprowadzono trzech ludzi z plantacji.
Montana musiał się rozebrać i włożyć krótkie majtki z niebieskiego perkalu. Dano mu w rękę maczetę, wielki nóż rozszerzający się ku końcowi. Ten kształt jest szczególnie skuteczny przy wycinaniu trzciny i sitowia. Młokos zważył w ręku ciężkie narzędzie. Wiedział, że tubylcy dochodzili we władaniu tą bronią do prawdziwego mistrzostwa. A on miał w ręku to nożysko pierwszy raz w życiu.
Popatrzył na przeciwników.
Wszyscy byli wielkiego wzrostu, wszyscy mieli wypisane na twarzach, że nie za błahe sprawki znaleźli się w Dolinie Śmierci. Byli już tu dostatecznie długo, żeby katusze, jakie znosili na plantacjach, nauczyły ich gardzić śmiercią. Na szyjach, na kostkach znać było obtarcia od łańcuchów, które im chwilowo zdjęto. Ciężka praca wysuszyła ich członki. Każdy był mistrzem we władaniu maczetą, a ślepia ich grały ostrzejszymi błyskami niż ostrza noży. Przyglądali się Młokosowi
jak rzeźnicy zwierzęciu przeznaczonemu na rzeź. W pełnym świetle każdy by go pokonał w pojedynkę.
Ale Juan-Silva wolał, by się rozprawili w ciemnościach. Leży tam okrutnik na macie i rozkoszuje się w myśli tym, co się tu będzie działo.
Siwowłosy dowódca straży powiedział:
— Wy trzej tu do izby. Montana pierwszy. Jeżeli padniecie w walce, Montana zapuka w ścianę i wejdziemy zobaczyć. Jeżeli wy go zakatrupicie, wrzaśnijcie, a będziecie wolni od łańcuchów. Przestaniecie sypiać we wspólnym baraku, skończy się zepsuta fasola z kapustą. Będziecie dostawali dobre mięso, słyszycie?
Czy słyszą? Kiwnęli głowami, popatrzyli jedni na drugich z roześmianymi gębami i nagle, jak na rozkaz, chwycili się za ręce. Młokos zrozumiał ten manewr. Zabezpieczali się w ten sposób przed ciemnością, bo nie widząc mogliby się nawzajem pokaleczyć.
— Wchodź pierwszy! Montana pierwszy! To Montana — Młokos, amigos. Jankes. Na pewno słyszeliście o nim.
Drzwi otworzyły się wolno, choć dwóch ludzi je pchało, tak były ciężkie. Światło przeniknęło do wielkiej, okrągłej komory, która mogłaby służyć za zbiornik wody. Nie było tu żadnych ciekawych szczegółów, chyba tylko ten, że okrągły mur, bardzo gruby do wysokości ośmiu stóp, wyżej pod sam dach wznosił się cienką ścianą i naokoło biegła głęboka półka.
— Dalej, amigos! — szczeknął siwy dozorca, drzwi już się zamykały. Montana obejrzał się szybko. Trzej skazańcy lecieli na niego z szuraniem bosych nóg po kamiennej posadzce.
Uciekł. Drzwi zatrzasnęły się, zostali w ciemnościach. Młokos odwróciwszy się, przykląkł na jedno kolano i podniósł maczetę na wysokość twarzy.
Ale szmer kroków skręcił w lewo i umilkł. Młokos nie widział nic, lecz czuł, od ich zbliżania się, pewnego rodzaju ucisk na mózg. Istne tygrysy — może go tropią węchem. Nie zdziwiłby się, gdyby byli ludźmi tylko z pozoru.
Ciemność przygniatała go jak ciężar. Wytrzeszczał oczy do bólu.
Uprzytomnił sobie, że oczy nie zdadzą mu się na nic, więc je zamknął. Musiał się kierować dotykiem.
A tymczasem trzy diabły podchodziły go w ciemnościach. Prędzej czy później musiał się z nimi zetknąć. Szli rozpostartym łańcuchem, więc jakżeby go mogli ominąć? Za pierwszym zetknięciem straszne peońskie noże pójdą w ruch. Jeden może się uda odbić, ale pozostałe wbiją się w niego nieuniknionym wyrokiem.
Zdawało mu się, że już czuje ból i ohydne mdłości.
Jeżeli będzie uciekał, tupot nóg ostrzeże ich, gdzie mają się kierować i tym łatwiej go znajdą.
Wstał i cofał się cal za calem. Dotknął ściany w chwili, gdy coś się koło niego przesunęło. Pochwycił ledwie dosłyszalny oddech. To oni. Skradają się wolno, wolniuteńko. Istne czary. Trzech ogromnych drabów, a poruszają się jak cienie.
Odraza przeważyła w nim nad strachem. Kusiło go straszliwie, żeby uciekać, lecz powiedział sobie, że ma czas. Nim wrócą na to samo miejsce, upłynie dobre kilka minut.
Sięgnął za siebie, namacał kamienną półkę w ścianie. Położył na niej maczetę, odstąpił o krok, chwycił się obiema rękami krawędzi i powoli — żeby nie narobić hałasu — dźwignął się w górę. Gdy barki znalazły się na wysokości rąk, przerzucił nogę przez półkę i legł jak długi twarzą w dół.
Płuca pękały od strasznego tylko co dokonanego wysiłku, a bał się odetchnąć pełną piersią, boby usłyszeli. Gorące, duszne powietrze wydawało się pozbawione tlenu. Dygotał całym ciałem. W męce duszności otwierał szeroko usta. Uspokoił się powoli, wdychając powietrze skąpymi haustami. Poczuł się prawie dobrze.
Ale było mu niewygodnie, gdyż ciało wystawało poza wąską półkę. Gdyby szukający namacali krawędź, znaleźliby go od razu.
Na tę myśl o mało nie zeskoczył, choć przecież by go wtedy usłyszeli. Ale błysnęła nowa myśl. Zaczął ściągać krótkie spodnie. Zajęło mu to sporo czasu. Bał się, że nigdy nie skończy. Uniósł się na jednym łokciu i na kolanach i zsuwał ostrożnie nogawice ku kostkom. Byle bez szmeru, byle nie usłyszeli!
Nareszcie!
Opadł na lewe ramię, w lewej wyciągniętej ręce trzymając spodnie. W prawej miał maczetę.
Czekał z zamkniętymi oczyma.
Lewa ręka zaczęła drętwieć. Źle, bo wszystko będzie zależało od wrażliwości dotyku! Żaden powiew wiatru nie poruszy tej szmaty. Montana czekał tak, jak czeka pająk z nogami na pajęczynie w oczekiwaniu na drgnięcie.
Ale lewa ręka nie przestawała drętwieć. Zginał ją więc od czasu do czasu, żeby zachować czucie, i umyślnie nie otwierał oczu. Usiłowanie widzenia w ciemnościach mogłoby go omamić w decydującej chwili i zmylić cios.
Szmatka naciągnęła się lekko. Zawahał się maleńki ułamek sekundy i — ciachnął z całej siły. Potężne ostrze zgrzytnęło o kość. Osuwający się ciężar o mały włos nie wyrwał mu z ręki noża.
— Diablo! — syknęło w ciemnościach.
Młokos zamachnął się w kierunku dźwięku. Znów ostrze wbiło się w ciało, uderzyło o kość... Ostry głos zakrzyczał urywanie:
— Vidal! — Garcias! — Chryste! — On widzi po ciemku! Vidal!...
— Vidal — rzekł drugi głos.
I po chwili: — Vidal... już... To on upadł...
— Na Boga, Garcias! Umieram...
— Cicho! Głupi... cicho...
Montana, korzystając z hałasu, zsunął się z półki. Bosa noga trafiła na ciepłą kałużę. Odsunął się ostrożnie od głosów i legł płasko na ziemi z nożem wzniesionym nad głową. Chłodne kamienie rozgrzały się momentalnie od żaru ciała. Pocił się straszliwie, z coraz większym trudem wdychał gęste powietrze. Zląkł się przelotnie, że nie zdąży się stąd wyratować, bo się udusi.
Nakazał sobie odwagę, i trwoga pierzchła.
Ten, którego ciął w czaszkę — Vidal — nie żyje. Drugi — ciężko ranny — to naturalnie Leon. Został Garcias. Teraz zaczeka się na Garciasa.
Zaczął myśleć o starym Juanie-Silvie. Może jednak lepiej byłoby paść tutaj pod ciosami noży, niż znów znaleźć się oko w oko z tym okropnym starcem. Młokos przypominał sobie z jego postaci tylko twarde fałdy wyschniętej skóry i chrapliwy rzężący głos.
W ciszy wybuchnął dziki wrzask, wzmocniony i zatarty wrzawą ech, odbijających się od kamiennych ścian
— Umieram! Umieram! Miłosierdzia! W imię Boskie, miłosierdzia!
Ręce biły w ścianę.
— Światła! Chcę umrzeć przy świetle! Światła — światła — światła!
Krzyk przeszedł w przeraźliwe, przeciągłe wycie, a na koniec w zdławiony szloch.
Czy otworzą drzwi?
Montana leżał nieruchomo w czujnym naprężeniu, bo Garcias mógł korzystając z hałasu, szukać go pospiesznie po całej ciemnicy. Był największy z tych trzech, najbardziej zwierzęcy w swej sile. Młokos poczuł na kolanie zimne dotknięcie. Uderzył z rozmachem na wysokości trzech stóp nad podłogą. Ostrze wbiło się głęboko. — Dios!* — jęknął głos.
* Dios (hiszp.) — Boże
Spadł cios. Stal brzęknęła o kamienie posadzki, o kilka cali od głowy Młokosa. Poleciały iskry, lecz nie zobaczył nic. Wyrwał maczetę i zamachnął się ponownie trochę w bok. Trafił w próżnię. Dał skok w przód i za następnym zamachem ostrze znów wbiło się w ciało, znów zgrzytnęło o kość.
Miękki ciężar plasnął ciężko na ziemię.
Montana stanął na palcach, podnosząc wysoko maczetę.
Straszne sekundy czekania, potem straszne, jękliwe rzężenie, potem cisza.
Leon także umilkł.
Młokos poszedł do ściany. Macając rękami, natrafił na drzwi. Rękojeścią maczety wyrżnął trzykrotnie w grube deski.
Drzwi zadrżały i uchyliły się lekko.
Ostre światło oślepiło Młokosa.
— Który to? Leon? Vidal? — zapytał siwy dowódca straży.
— Młokos — odpowiedział Montana.
Drzwi otworzyły się szeroko. Strażnicy cofnęli się przerażeni. Montana spojrzał na siebie. Zobaczył, że jest nagi, spryskany krwią.
Z noża także spływała krew. Wzdłuż ostrza była przezroczysta, na czubku zbierała się w gęste czerwone krople i skapywała...
— Proszę. — Oddał maczetę. — Skończyłem.
Dowódca straży odebrał broń niepewną ręką. Miał wypisane na twarzy osłupienie. Młokos obejrzał się przez ramię. Leon wił się jeszcze w śmiertelnych skurczach. Vidal siedział, jakby spał, z głową między kolanami. Garcias podnosił się wolno na rękach. Wyglądał tak okropnie, że Młokos odwrócił głowę.
XXX
Brata Pascuala potraktowano dobrze, stosownie do rozkazu Juana-Silvy. Strażnicy zaprowadzili go do szopy, rozdziali z habitu, ubrali w krótkie majtki, obowiązujące w dolinie, i zaopatrzyli w łańcuch, biegnący od kostek do stalowej obroży na szyi. Kowal, który wykonał tę ostatnią robotę, śmiał się do rozpuku.
— Grubszego karku nie widziałem. Może od śpiewania psalmów się rozrósł, bracie? Ale oklapnie tu u nas, oklapnie, nie bój się!
Zaprowadzili go na plantację, dali szerokie sombrero i postawili w szeregu skazańców. Pascual zabrał się posłusznie do roboty. Wywijając machinalnie wielką motyką, wysunął się wprędce tak daleko przed towarzyszy, że zaczęli go przeklinać, gdyż dozorcy poganiali innych, żeby tak samo pośpieszali.
Biedny mnich zrozumiawszy, iż on jest przyczyną tych prześladowań, zaraz zwolnił, a nawet zaczął zostawać w tyle, za co dostało mu się kilka razów bicza. Ostatnie szczególnie zjadliwe uderzenie przecięło skórę jak nóż. Gdy przeszedł pierwszy ból, Pascual poczuł ciepły upływ krwi.
Nie gniewał się. Uważał, że im więcej cierpimy na ziemi, tym pewniej zbliżamy się do nieba. Jednak tej doktryny nie wykładał prostemu ludowi, czując, że biedni i tak dosyć się nacierpią i nie trzeba ich jeszcze dręczyć pobożnym słowem.
Pracował cały dzień tak cierpliwie, z takim poddaniem się losowi, że nawet najgorsi zbrodniarze z szeregów zaczęli spoglądać na niego prawie przychylnie.
Pod wieczór zagnano wszystkich z pola pod barak noclegowy, gdzie odbyli zwykłe przedspoczynkowe czynności.
Najpierw, ponieważ brud płodzi choroby, wpędzano to ludzkie stado w wodę po szyję. Następnie wszyscy przechodzili szeregiem koło stosu blaszanych kubków i ogromnego kotła zupy fasolowej, gęstej, cuchnącej, ohydnej w smaku. Do każdego kubka dodawano kromkę czarnego chleba.
Porcja na głowę była skąpa, ale nieszczęśliwi musieli jeść na gwałt, bo dozorcom śpieszyło się do odejścia. Więc znów baty świszczały, przynaglając do pośpiechu. Na koniec rozwarły się podwoje baraku noclegowego i zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Więźniowie wyskakiwali z szeregów, krzycząc, że prędzej umrą, niż spędzą jeszcze jedną noc w tej katowni.
Ale jeden groźny przykład położył kres niewczesnym kaprysom. Strażnicy pochwycili na lasso pierwszego buntownika, rzucili go na twarz i zbili batami na kotlet. Ponieważ sam nie mógł wstać, przerzucili go przez próg i reszta skazańców przeszła po jego ciele.
Koje wznosiły się jedne nad drugimi po pięć w pionowym rzędzie. Wąskie przejścia oddzielały te piętrowe szeregi. Więźniowie biegli ku nim na wyścigi. Najzwinniejsi i najsilniejsi zajmowali najniższe koje nie dlatego, że najłatwiej było się do nich dostać, lecz ze względu na zaduch, który w nocy podnosił się ku sufitowi. Słabi i opieszali zostawali bez miejsc. Byli to przeważnie najstarsi mieszkańcy doliny, którym ciężkie trudy, klimat i straszne jedzenie odjęły do cna siły i zdrowie.
Ci byli skazani na prędką śmierć.
Brat Pascual już zajął koję, gdy zobaczył w przejściu jednego z tych najnieszczęśliwszych, ledwie trzymającego się na nogach. Wszystkie miejsca były zajęte. Więc mnich, zeszedłszy z koi, wziął na ręce nędzny szkielet i położył na swoim miejscu. Nieszczęśliwy nie miał nawet tyle sił, żeby dziękując unieść głowę. Leżał płasko na wznak. Koścista pierś falowała krótkim oddechem, brzuch przylegał do krzyża. Granatowe powieki opadły na oczy. Wyglądał jak trup. Tylko usta poruszały się w cichej podzięce.
— Bracie — rzekł basowo mnich z drżeniem litości w głosie — jak się zowiesz i co cię sprowadziło w tę dolinę?
— Pedro Gonzales — Vera Cruz — rabunek — szemrał żywy trup.
— Rabunek?
— Masarnia. Upiłem się. Pulque. Kiełbasy w oknie — wybiłem szybę.
— I zesłali cię tutaj? — dokończył mnich.
— Niedługo — niedługo umrę — szeptał Gonzales. — Wczoraj raz upadłem na kolana. Dzisiaj — dwa razy. Tylko — patrzeć jak — mi — zdejmą łańcuchy... Skoro już człowiek nie może chodzić... puszczają go wolno... Czołgamy się po sam skraj doliny. Mówią, że za przesmykiem czekają ludzie ze słodką wodą i pulque... Stosy beczułek... Pieką koźlęta na rożnach, tortillas...
Otworzył usta i łapał głośno powietrze.
W baraku było prawie ciemno. U sufitu wisiały dwie lampy — dwie lampy na wielką szopę. Ale mnich tyle wyczytał z twarzy Gonzalesa, że rzuciło go na kolana.
Jeszcze się modlił, gdy gdzieś z boku zagrzmiało:
— Kto mówi, że tutaj jest mnich? Kto mówi, że tu jest z nami ksiądz czy mnich olbrzymiej postawy?
Pascual zerwał się z kolan.
— Mateo! — krzyknął.
Usłyszał stękliwą odpowiedź, a potem ciężkie kroki. Ku tym odgłosom pospieszył brat Pascual. Nagle znalazł się w mocarnych objęciach bandyty i sam objął i przycisnął do siebie jego olbrzymią, pękatą postać.
— Skąd się tu wziąłeś, bracie? Pies Estrada cię tu zesłał? Odpowiadaj — bracie — przyjacielu.
— Przyjechałem z Młokosem ratować cię, Mateo.
— Madre mia!* Ratować — mnie? Stąd? Z tego piekła? Z własnej woli przyjechałeś, bracie Pascualu?
* Madre mia (hiszp.) — Matko moja.
— Z własnej woli.
— Młokos także jest? Gdzie?
— W rękach Juana-Silvy.
— San Juanie Kapistranie, zapomnij o wszystkich moich modlitwach! Wysłuchaj tylko tej jednej, tej ostatniej: oby ręce Młokosa
zamknęły się na gardzieli Juana-Silvy!... O! Pascualu, więc obaj przejechaliście za mną? Czy wam rozum odjęło?
— Młokos poddał myśl. O mnie nie ma co gadać. Młokos wykombinował sobie, że jeżeli stawimy się tu niby dobrowolnie, to może zrobią nas strażnikami. Mieliśmy nadzieję, że jako strażnicy zdołamy cię uwolnić, miły Mateo.
Rubriz zaczął się bić w piersi potężnymi pięściami. Nagle zapłakał. Głośny szloch rozlegał się po całym baraku.
— Czym... sobie... zasłużyłem... na... tak... wielką... dobroć... Boską? — pytał urywanym głosem. Uspokoiwszy się ciągnął dalej: — Ha! Mówiłem ci — zawsze ci mówiłem, Pascualu — że święci przeznaczyli mnie do wielkich rzeczy. Dowód, że dali mi dwóch takich przyjaciół jak ty i Młokos. Ty — ty, bracie, żyjesz po bożemu. Ale on — jankes, dziki junak, zawadiaka, który gwiżdże na cały świat. A przecież i on naraził dla mnie życie!
— Tak... Prosiłem, żeby wracał. Powiedziałem mu, że ja idę za głosem obowiązku, a on szaleństwa. Ale on wciąż swoje: „Muszę ratować przyjaciela. Muszę ratować przyjaciela”...
Mateo krzyknął jakby pod wpływem bólu: — O! Boże! Jestem gotów umrzeć! Gdybym jeszcze mógł dostać w ręce Estradę, byłbym gotów umrzeć. Co znaczą bogactwa Juana-Silvy w porównaniu z moim szczęściem? Mam dwóch przyjaciół! Pascualu, chce mi się śpiewać z radości.
— Lepiej byś się pomodlił, przyjacielu — odparł Pascual. — Lepiej byś się pomodlił za Młokosa!
— Pomodlę się, owszem. Ale mam nadzieję, że i bez modlitwy damy sobie radę. My trzej... Jacy oni są głupi, że takich trzech jak my wpuścili do doliny! Czy wątpisz, że potrafimy coś wymyślić?
— Wiem, że Młokos nigdy nie przestaje się głowić. Śpi, a myśli. Słyszałem nieraz, jak szeptał przez sen. To o koniach, to o rewolwerach, to o kartach, to o dziewczętach, o Ruth, młodej jankesce, i o Rosicie!
— Oby piekło... — zaczął Rubriz.
— Pokój, synu — przerwał mnich z pewną surowością. — Ona żałuje swego postępku. W tej chwili pilnuje naszych koni w górach nad doliną.
XXXI
Montana dostał się w dziwne ręce i w dziwne otoczenie. Wydawało mu się, że śni.
Nagiego, ociekającego krwią, poprowadzono z powrotem przed oblicze straszliwego starca, Juana-Silvy. Sędziwy okrutnik usiadł i popatrzył na młodzieńca nazbyt młodymi oczyma:
— Tak — rzekł — teraz wierzę, żeś prawdziwy Młokos. Widzicie, jak to dobrze próbować do trzech razy. Wtedy można mieć pewność. Czy wziąłeś trzech najlepszych, Emilio? Wielkiego Garciasa z morderczymi rękami? Leona? I Vidala? Czy wybrałeś właśnie tych? Tym lepiej. Jak to długo trwało? Dwanaście minut. Czy się nie przesłyszałem? To oczywisty dowód, że mamy między sobą Młokosa i że Młokos widzi w ciemnościach. Teraz pora oddać naszemu gościowi należne honory. Zabieraj go, Emilio. Wiesz, gdzie są paradne pokoje. Zaprowadź go tam. Otwórz mu szafę, niech sobie wybierze ubranie. Prędko! Niech pozna, że i my umiemy być wspaniałomyślni.
Uprowadzono Młokosa z pospiechem. Siwy dowódca straży mruczał pod nosem:
— Jeszcze nikogo tak nie honorowali. Nawet poborców podatkowych. Ktoś jest bliski wariactwa. Ktoś się tu starzeje!
Apartament paradny wydał się Młokosowi wspaniały. Sufity były wysokie, powietrze niebiańsko chłodne, gdyż ruchome wachlarze wytwarzały przeciąg, a szmer wody sprawiał nadzwyczajną w tym upale ulgę.
Dwa pokoje były skąpo umeblowane, ale w Dolinie Śmierci człowiek pożądał przede wszystkim przestrzeni, chłodu, świeżego powietrza. Na podłogach leżały maty z trawy, plecione w oryginalne wzory, miłe dla oka. Krzesła niskie, szerokie, drewniane, rzeźbione, przedstawiały starożytne zabytki kultury Meksyku. W łazience była wanna wykuta w skale.
Dwaj Murzyni, stojąc nad Młokosem, zlewali mu plecy letnią wodą. Po kąpieli Młokos włożył paradny strój, przeznaczony dla gości, a godny arabskiego szejka: luźne szarawary z cieniutkiej materii i taki sam kaftan, a na nogi sandały o cienkich podeszwach.
Poczuł się wygodnie, swobodnie, przyjemnie. Tętnienie krwi w skroniach ustawało.
Juan-Silva kazał go prosić do siebie. Usiedli razem pod baldachimem z piór, ale że słońce chyliło się ku zachodowi, upał znacznie osłabł. Meksykanka-służąca przyniosła im jedzenie. Była to kobieta małpiej brzydoty. Miała płaską twarz, szyję wygiętą ku przodowi; garb, świadczący nie tyle o wieku, ile o sile, i niezmiernie długie ręce. Wieczerza składała się z czekolady z pianką, ciastek, stosu kurcząt, obranych z kości, mięsa z pieprzem i tortillas.
Juan-Silva przytrzymał Meksykankę za rękę.
— Imię jej Maria — zwrócił się do gościa. — Służy już u mnie dziesięć lat. Nie było na świecie wierniejszej sługi, posłuszniejszej, cierpliwszej. A jednak nie płacę jej pieniędzmi.
Później, gdy zabrali się do jedzenia, Młokos zapytał:
— Czy cię tak kocha, señor?
Juan-Silva zaśmiał się, szczerząc długie zębiska:
— Nie ty pierwszy przybyłeś tu z dobrej woli. Maria także przystała do nas z własnej woli. Dowiedziała się, że zesłano tutaj jej dwóch synów. Ale jeden już nie żył, a drugiego spotkała czołgającego się po drodze, już bez łańcuchów, już wolnego! — Juan-Silva zaśmiał się znów i mówił dalej: — Miała tę pociechę, że umarł z głową wspartą na jej kolanach. Później zamiast posłać kobiecinę na plantację, wziąłem ją do domu. Dlaczego? Bo wyczytałem w jej oczach coś, co mniej wzięło. Wyczułem, że ona się prędko nie załamie. Więc została i czeka. Płacę jej czekaniem.
— Na co czeka? — zapytał Montana.
— Na moją śmierć! — odparł Juan-Silva i zatarł ręce z odgłosem podobnym do chrzęstu sztywnego papieru. — Ponieważ syn jej przeklinał mnie w chwili śmierci, baba jest przekonana, że nie umrę zwyczajną śmiercią. Że ziemia się otworzy i diabli uniosą mnie żywcem do piekła.
Starzec podniósł do ust filiżankę z czekoladą i obejmując ją kościstymi rękami pił z głośnym mlaskaniem.
— Nie wie, przyjacielu, że nie mam zamiaru zostać w Dolinie Śmierci do końca życia. Nikt nie wie, prócz kilku osób, którym się zwierzyłem. Ja mam swój cel. Ja tu nie siedzę dla zabawy.
Młokosa ogarnęła ciekawość gwałtowniejsza od pragnienia na pustyni.
— Jaki masz więc cel w życiu, señor?
— Mam otworzyć serce przed tobą? — zaskrzeczał Juan-Silva. — Mam ci wyznać, że tylko czterdzieści tysięcy pesos dzieli mnie od tego celu? Wtedy będę mógł opuścić Dolinę Śmierci i pożeglować do starej Hiszpanii. — Urwał i po chwili zastanowienia mówił dalej: — Myśl jest żywą rzeczą, synu. Pragnienie musi się wyładowywać w słowach. Więc ci powiem... Polubiłem cię i wierzę, że jesteś tym, za kogo się podajesz. Ludzie drżą przed tobą i drżą przede mną, to myślę, że mnie zrozumiesz. — Znów urwał i znów mówił: — Za chłopięcych lat byłem pastuchem w starej Kastylii, krainie zamków. Rozumiesz, co to znaczy być pastuchem? To znaczy jeść suchy chleb i popijać wodą, nosić jedną kapotę pięć lat, zdzierać stare chodaki, piec się w lecie na upale, a zimą marznąć... Ludzie każą pastuchom śpiewać piosenki. Ja słyszałem tylko przekleństwa. Ale zawsze miałem coś nad sobą.
Pokazał w górę.
— Chyba niebo? — przemknęło przez myśl Młokosowi.
— Zamek na skale — ciągnął starzec. — Zamek, do którego prowadziła ścieżka, wyrąbana w opoce. Drapałem się na górę i zaglądałem przez mury. Z zamku zostały tylko dziedzińce, wybite okna i pochyłe mury. Za dawnych czasów był powód istnienia pastuchów jako niewolników panów. Za dawnych czasów ciągnęło hultajstwo na wojnę za panami i w żelazo zakuci rycerze mieli komu rozwalać łby, mieli kogo zakłuwać lancami. Ale zamek opustoszał, a nasza niewola nie ustała. Chodząc za owcami, spoglądałem ku zrujnowanym murom i mówiłem sobie, że kiedyś zdobędę milion pesos i wtedy odkupię ten zamek. Nie wyobrażałem sobie wówczas sumy większej niż milion pesos. Oceniałem stare ruiny na największą w moim pojęciu sumę. Uczyniłem przysięgę, że dorobię się miliona, i ani na chwilę nie zapominałem o swoim postanowieniu.
Głupcem i łotrem jest tylko ten, amigo, kto potrafi się zadowolić czymś mniejszym od swoich marzeń. Poznałem, że by zdobyć fortunę, muszę jechać do nowego świata. Przybyłem do Meksyku. Odkryłem miejsce, gdzie dla wydobycia złota z ziemi nie trzeba było pieniędzy,
lecz wiary w siebie i żelaznej woli. I odtąd tu siedzę. Pewnie uważasz, że lata spędzone w Dolinie Śmierci były dla mnie bezustanną męką? Mylisz się. Mówię ci z serca, że każdy dzień osładzała myśl o ostatecznym triumfie. W upalne dni letnie myślę o zamku owianym chmurami. A znów zimą widzę się w wyobraźni w holu zamkowym przed wielkim ogniem na kominku i myślę, że zziębnięci pasterze w górach, spoglądając na oświetlone okna zamku, mówią sobie, że Juan-Silva, niegdyś nędzarz jak oni, jest dziś bogaczem i zażywa wszelkich darów życia!
Wyciągnął ręce i zatarł energicznym ruchem, jakby naprawdę grzał się przed ogniem w mroźny wieczór zimowy.
A Montana dziwił się, bo nie rozumiał. Nie było drugiego człowieka na świecie z sercem tak twardym i duszą tak okrutną jak Juan-Silva. W Młokosie wzbierała żywiołowa ciekawość, przeważająca nad nienawiścią. Zapragnął „przeczytać” tego niesłychanego człowieka sumiennie, jak książkę o niesamowitych przygodach.
— Długo będziesz się, señor, cieszył swoim zamkiem? — zapytał brutalnie.
— A! — Uśmiechnął się starczo Juan-Silva. — Patrzysz na ciało i widzisz, że wyschła od starości skóra może zacząć pękać. Ale wiek poznaje się po oczach. Ludzie dożywają do stu dwudziestu lat. W takim razie miałbym jeszcze przed sobą trzecią część życia. Spędzę ją w Hiszpanii, w mojej dolinie, w moim zamku na podniebnej skale. Krewni przypomną sobie o mnie i będą mnie odwiedzać co roku. Będą się zjeżdżać gromadami, zwożąc mi dary, ofiarowując się z usługami jedni przez drugich w przeświadczeniu, że biedny dziad niedługo pociągnie. Ale poczekają, amigo, na moją śmierć. Poczekają lat trzydzieści, czterdzieści. Głupcy, którzy zaczną mi nadskakiwać jako młodzieńcy, nim umrę, doczekają siwej starości i jako starzy ludzie zaniosą mnie do kaplicy, do podziemi, gdzie spocznę w poświęconej ziemi, w owijakach z ołowiu. Będę zdrowo spał, amigo, będę zdrowo spał!
Znów zarechotał. Do samej śmierci gnębić ludzi, torturować, oszukiwać — oto było jego pragnienie.
— Biedna Maria! — rzekł tkliwie. — Widzisz, jak się dla mnie zamęcza? Wierzy, że zdechnę niedługo — za rok, za dwa — i że zobaczy moją duszę w kleszczach diabłów. Ale przecież nie może powiedzieć,
że jestem daleko od mety. Milion pesos. Może za rok, może za dwa dociągnę do tych sześciu zer. Plantacje dają coraz mniejsze zyski, a trzeba wciąż łożyć na świeże siły robocze. Dzisiejsze młode pokolenie niewiele jest warte, amigo. Plewy, plewy. Dawniej dwudziestoparoletni młodzieniec mógł wytrzymać w moim piekle dziesięć lat. Dziś wszystko się zmieniło. Jedni w miesiąc dostają pomieszania zmysłów; inni wpadają w gorączkę i w tydzień jest po nich. Jeszcze dobrze, jak który dociągnie do trzech lat. Gdzie dawna siła, dawna wytrzymałość — ba! karleją ludziska, niewieścieją. Dlatego moja fortuna rośnie powoli, coraz powolniej! — cedził z goryczą stary okrutnik. — A ta biedna Maria. — Zarechotał. — Mógłbym dla niej coś zrobić. Mógłbym ją zabrać nad morze, żeby z bulwaru w Vera Cruz mogła zobaczyć, jak wielki żaglowiec poniesie mnie błękitnym, oceanicznym szlakiem do mojej Hiszpanii, do mego zamku; jak zostawię za sobą Meksyk, Dolinę Śmierci i widma jej synów. Wiesz, Montana, gdy myślę o tym, słyszę w jej duszy wycie i to działa na mnie jak muzyka!
XXXII
W niesamowitym towarzystwie Juana-Silvy dni upływałyby Młokosowi dość prędko, gdyby nie bezustanna tajemna obawa o Rubriza i Pascuala.
Gdy już nabrał przekonania, że starzec go polubił, odważył się zagadnąć o przyjaciół.
Jechali właśnie powozem na spacer. Powóz ten był dumą i zbytkiem Juana-Silvy. I jakim zbytkiem! Bo utrzymanie czterech pięknych, białych jak śnieg koni kosztowało sumy. Na koźle siedział stangret, a obok niego lokaj, który, gdy pan chciał wysiąść, zeskakiwał na ziemię i otwierał drzwiczki. Kiedy biała czwórka mknęła środkiem doliny kłusem lub galopem, ciągnąc za sobą ciężki, złocony pojazd, Juan-Silva doświadczał najwidoczniej przedsmaku zamkowej parady w Hiszpanii. Kręcąc chudą szyją oglądał się na duszące tumany białego kurzu.
Co dzień zabierał z sobą Młokosa na inspekcję. Pewnego razu Montana rzekł:
— Señor, mam w dolinie dwóch przyjaciół. Bądź łaskawy i pozwól mi ich zobaczyć.
— Mnicha? — zapytał Juan-Silva.
— To jeden.
— Ach, mój chłopcze, zastanów się, ile on robi dobrego! Jaką jest pociechą dla tych nieszczęśliwych nocami w baraku! Chyba nie chciałbyś ich pozbawiać jego opieki!
I stary łotr zakrakał chrapliwym rechotem. Młokos, spojrzawszy na jego zaciśnięte ręce, powstrzymał się siłą, żeby go nie złapać za gardło.
— Ale masz jeszcze drugiego przyjaciela, Młokosie?
— Rubriza.
— Rubriza! Żądaj kogoś innego. Ich nie mogę oddać. Mnich jest skarbem dla współwięźniów, Rubriz jest skarbem dla mnie. Co to za człowiek, co to za człowiek! Kazałem zatrzymać powóz i przyglądałem się, jak przoduje w robocie. Siłacz! Olbrzym! Nie wysoki, ale szeroki. Co za bary, co za klatka piersiowa! Mateo Rubriz — tu, w mojej dolinie — wielki bandyta — i teraz pracuje dodając grosz do grosza, żeby stary Juan-Silva miał za co kupić zamek! Jednak mam być za co wdzięczny Meksykowi.
— Ja nie proszę — rzekł wolno Młokos — żebyś go señor wypuścił na wolność... Chciałbym się tylko z nim zobaczyć.
— To znaczy: pomówić z nim?
— Tak!
— Ach, synku mój! — westchnął Juan-Silva. — Dlaczego występujesz do mnie z żądaniami, na które nie mogę przystać? A tak cię lubię. I w dodatku jestem ci wdzięczny za towarzystwo i za stare hiszpańskie piosenki, które mi śpiewasz wieczorami. I mam wielki plan, który może prędko uskutecznisz. A jeżeli chodzi o twoje widzenie z mnichem i Rubrizem, to wiem po części, do czego jesteś zdolny. Kazałem cię zamknąć w ciemnicy z trzema siłaczami, ludźmi zrozpaczonymi, zdolnymi walczyć o życie, rozżartymi jak wilki w zimie. No, i w kilka minut było po nich. Zostały tylko posiekane trupy, a Młokos wyszedł cały, nietknięty. Otóż, obawiam się, że gdybyś się zetknął choćby na chwilę z takimi dwoma ludźmi jak mnich i Mateo Rubriz — mógłby się zdarzyć — cud! Wiem tylko tyle, że póki żyję, żywa noga nie ujdzie z tej
doliny. Ale może — trzej spiskowcy to wielka siła! — może ty do spółki z przyjaciółmi zdołałbyś zdziałać cud. Moglibyście ujść strażom przy wylocie doliny, a może nawet tym psom!
Przy ostatnich słowach pokazał na stok, którego skrajem kłusowali trzej Indianie na mustangach, przygarbieni, ze sterczącymi w tył łokciami, z podciągniętymi kolanami z racji krótkich strzemion. Nad każdym jeźdźcem sterczała ukośnie długa, słabo widoczna dzida, zakończona jak gdyby wiązką płomieni. Dzicy wyglądali ciężko i nieruchawo, lecz Młokos wiedział, że w razie potrzeby działaliby z błyskawiczną sprawnością.
Za tą trójką nadjeżdżała w tumanie kurzu druga, a za drugą trzecia. Na ten widok Młokos doznał uczucia, że władza Juana-Silvy rozciąga się po krańce widnokręgu. Nie, stąd nie mogło być ucieczki. Noc nigdy nie mogła być tak ciemna, żeby Indianie, istne jastrzębie, nie dognali uciekinierów.
— Powiedz mi, señor — zapytał Młokos — jak utrzymujesz tych dzikich w posłuszeństwie? Jak im tu może być dobrze?
— Nic trudnego. Od czasu do czasu któremuś głupcowi uda się umknąć nocą z baraku, wydrapać na stok i ujść w ciemnościach parę mil w głąb gór. Rano daję znać moim poczciwym dzikim: puszczają się na łowy jak sępy. Zawsze znajdą zbiega. Pędzą go z powrotem pomagając dzidami. W końcu gałgan pada na twarz. Wtedy przebijają go dzidami i przyciągają do doliny, żeby inni zobaczyli. To dobra nauczka. W dolinie starszy wojownik nadziewa go na dzidę i tak wiezie. Żebyś widział, jakie to piękne! Skazaniec jest zawsze młody, silny, więc od razu nie zgaśnie. Zawsze jeszcze trochę krzyczy i szarpie się. Widok bardzo pouczający, toteż długo potem jest spokój. Nikt nie próbuje uciekać.
Młokos przymknął oczy.
Widział „piękny” obraz aż nadto wyraziście. Znów pomyślał o Rosicie, czekającej w górach. Nie daleko, o, nie. Nawet dosyć blisko, bo musi mieć oko na dolinę, gdyby coś zaszło. Ale może machnęła ręką na wszystko? Może odjechała do kraju żywych ludzi?
Dla koni zawsze by starczyło suchej, pustynnej trawy, ale co ona jada, jeżeli czeka? W górach żyją chude króliki. Może nastawia pułapki? Strzelać by się bała, żeby ktoś nie usłyszał.
•
Młokos stracił rachubę dni. Ale upływający czas działał na niego, wywołując stan napięcia, które nie mogło potrwać długo.
Jak pomóc przyjaciołom, jakim cudem? Głowił się nadaremnie. Ponadto zastanawiał się tak samo bez skutku, jakiej usługi zażąda od niego Juan-Silva.
W końcu się dowiedział.
Poszedł do swego pokoju na południową drzemkę.
Zaledwie chłodny szum wody ukołysał go do snu, zapukano w drzwi.
W progu stanęła stara Maria.
— Pan — Juan-Silva — wzywa señora — rzekła.
Odstąpiła na bok, robiąc mu przejście, i gdy ją mijał, dodała:
— Masz wolne ręce, señor? Na co czekasz? Czy chcesz umrzeć jak głupia owca?
Nie mógł jej odpowiedzieć. Poszedł przodem do patio. Wstąpiwszy w oślepiającą jasność słońca, zobaczył cztery białe konie już zaprzężone do złoconego powozu, jakkolwiek nie była to jeszcze pora na przejażdżkę. Na koniach świeciły plamy potu, chłopak czyścił szprychy.
Właśnie zwrócił się z błyskiem zębów do forysia, trzymającego przy pyskach lejcowe konie:
— Wielcy goście przyjechali — generałowie — nie generałowie!
Stara Maria zaprowadziła Montanę do głównej sali z fontanną na środku, z oknem w suficie z przejrzystych tafelek z zielonego kwarcu.
Wchodzącego Młokosa pochwycili w progu dwaj strażnicy. Spojrzał i poznał przyczynę tak dziwnego powitania. Na środku sali siedzieli przy stole z Juanem-Silvą chudy, mizerny do granic zieloności Jack Lascar, szczurowaty major Alvarez i o zgrozo! wieprzowaty generał Ignacio Estrada.
Oczy wszystkich zwróciły się na wchodzącego, w tej chwili obezwładnionego Młokosa.
Juan-Silva rozkazał:
— Puśćcie go. Nawet taki magik jak Montana niewiele by dokazał gołymi pięściami.
XXXIII
Młokos uwolniony postąpił wolno ku stołowi. Strażnicy znikli, została tylko Maria, by usługiwać gościom, przed którymi zieleniła się w małych szklaneczkach ognista tequila.
Montanie wydawało się, że wstępuje w atmosferę czystej nienawiści. Wszyscy się do niego uśmiechali: Lascar, gubernator, major i Juan-Silva.
Teraz się okaże, jaki to plan ma wykonać Młokos!
Jack Lascar wstał i złożył mu sztywny ukłon.
— Większa przyjemność po mojej stronie — rzekł.
— Przystąpiłeś do wielkiej gry — odparł Młokos. — Ale jeżeli masz w ręku karty, to przecież jeszcze nie stawki.
— My trzej jesteśmy jednej myśli, przyjacielu — wycedził Lascar. — A ta myśl dotyczy ciebie!
— Siadaj, synku — poprosił Juan-Silva.
Montana zajął miejsce na szarym końcu i Maria, martwa na twarzy, choć z ogniem w oczach, nalała mu zielonego trunku.
— Pierwszy głos należy się generałowi — oznajmił starzec.
Na te słowa Estrada położył rękę na stole dłonią do góry najoczywiściej błagalnym gestem.
— Powinniśmy się byli wcześniej spotkać. Montana i Estrada mają do omówienia to i owo. Ale powiem krótko: Rubriz zabrał z wiadomego miejsca połowę przedmiotu, który obaj widzieliśmy.
Mówiąc to, położył drugą rękę bezwiednie na sercu.
— Otóż — ciągnął Estrada — połówka, którą Rubriz zabrał, wróciła do właściwych rąk. Teraz chciałbym zapytać o drugą. Ty wiesz, gdzie jest!
— Jeszcze nie! — wykrzyknął Juan-Silva. — Zaczekaj generale. Naznaczyłem cenę i czekam na pieniądze!
Estrada wydał odgłos podobny do warknięcia.
— Mógłbym zażądać przysłania komisji śledczej do pańskiego przedsiębiorstwa — zagroził.
— Próbuj, señor — odparł Juan-Silva. — Kastylskie mózgi są najprzebieglejsze i kastylskie pieniądze przeniknęły do rąk wysokich dostojników, mój generale! — zarechotał gdakliwie.
— Dwadzieścia tysięcy — pod warunkiem, że powie. Dwadzieścia tysięcy to przecież fortuna, Juanie-Silvo!
— Trzydzieści tysięcy — nalegał Juan-Silva. — Ani grosza mniej, amigo! Dwadzieścia tysięcy, phi! Ja muszę dostać trzydzieści tysięcy, ja potrzebuję trzydziestu tysięcy! Tyle mi tylko brakuje. Gdy tę sumę zdobędę, zostanę wolnym człowiekiem!
— Wolnym? — zdziwił się major Alvarez. — To byś señor opuścił dolinę?
— Tak. Osiągnąłbym cel życia. Mógłbym się wynieść dokąd bym chciał.
Tu dziwny bulgot, podobny do szlochu, wyrwał się z ust Marii. Zakryła twarz dłońmi i udała, że się zakasłała. Ale Montana zauważył, że to było coś innego, silne wzruszenie czy też przestrach, bo poczerwieniała jak od uderzenia krwi do głowy.
— Uprzedziłem panów — ciągnął Juan-Silva. — Póki nie dostanę pieniędzy, nie wolno wam gadać z Montaną. Macie tę sumę przy sobie?
Generał piorunował go wzrokiem. Wielkie wąsiska podnosiły się i opuszczały jak u morsa. Nie odrywając od starca nienawistnego spojrzenia, rzekł do towarzyszy:
— Alvarez, Lascar, wyłóżcie pieniądze na stół.
Dwaj wymienieni zaczęli podnosić z podłogi ciężkie worki i kłaść na stół, który trzeszczał jak pod uderzeniami pięści.
— Pokażcie — niech zobaczę! — krzyknął Juan-Silva.
Rozwiązali worki i Alvarez popchnął jeden w stronę gospodarza. Struga złotych monet wysypała się na stół. Dwie stoczyłyby się na podłogę, gdyby je Juan-Silva nie zgarnął szponiastymi rękami. Uczyniwszy to, odchylił się w tył łapiąc oddech, którego pozbawiło go gwałtowne wzruszenie.
— Jest — jest! — Nie potrzebuję liczyć. Wierzę wam, señores, na słowo. Mario, stara idiotko, zawiąż worki. Trzydzieści tysięcy pesos! Trzydzieści tysięcy...
— Pańskie, pod warunkiem, że Młokos odpowie na nasze pytania — przerwał generał. — W przeciwnym razie zabieramy pieniądze z powrotem.
— Odpowie! — zapewnił go Juan-Silva.
Zwrócił wolno oczy na Montanę z grymasem pergaminowych warg,
spod których wyjrzały długie zębiska. Gdy potrząsnął głową, sztywne fałdy podbródka zafalowały bezwładnie.
— Młokos widział, jak ja tu trzymam ludzi. Wie, że mógłbym go skłonić do mówienia, gdyby się zaciął!
— Tak, señor, myślisz? — zapytał z naciskiem Montana. Pokazał na gości. — Przypuszczasz, że będę z nimi gadał? Że im powiem, gdzie szukać drugiej połówki szmaragdowej korony? Że każę się zawieźć na miejsce, żeby sami znaleźli i żeby mieli pewność, że ich nie okłamię?
— Potrafię cię przekonać — rzekł zimno Juan-Silva.
— Próbuj słów, Juanie-Silvo! — wykrzyknął generał. — Ja próbowałem przekonać Rubriza. O mało nie pękł, o mało nie skonał, a nie puścił pary. Ten jest taki sam jak Rubriz, jeżeli nie gorszy. Nim się uciekniesz do pogróżek, spróbuj dobrocią.
Starzec wyciągnął przed siebie obie ręce.
— Smarkacze z was — parsknął. — Może nie ma drugiego człowieka na świecie, który potrafi tak jak ja przemawiać ludziom do rozumu. Ale my tu zaczynamy od delikatnych sposobów. Czy mam z nim pomówić?
— Sam na sam — wtrącił Młokos. — Mógłbym wejść w porozumienie, ale tylko z Juanem-Silvą.
— Miej się, señor, na ostrożności — przestrzegał Juana-Silvę generał. — Ten piekielny jankes potrafiłby cię zabić, nimby jego zakatrupili. Ale posłuchaj, Młokosie. Jeżeli nam powiesz, gdzie jest brakująca połówka szmaragdowej korony i jeżeli pojedziesz z nami, to ręczę ci honorem meksykańskiego dżentelmena, honorem oficera, że nie stanie ci się żadna krzywda; gdy odzyskamy skarb, puścimy cię wolno. Przysięgam!
— Honor to piękne słowo! — rzekł cicho Młokos.
Nie patrzył ani na generała, ani na majora, tylko na Lascara. Ten uśmiechnął się lekko, przelotnie, lecz w tym uśmiechu przebiła się wilcza zaciekłość. Montana przeczuł jasno, co by z nim zrobili ci trzej „dżentelmeni”, gdyby go dostali w ręce.
Zwrócił się do Juana-Silvy.
— Nim coś postanowię, musimy pomówić sam na sam.
— Pamiętaj, Juanie-Silvo... — zaczął Estrada.
Starzec odpowiedział uśmiechem i podniesieniem ręki.
— Przejdźcie, señores, do innego pokoju. Mario, pokaż panom drogę. Podaj trunki. Ja tu pomówię w cztery oczy z moim przyjacielem Młokosem. Może we dwóch uradzimy co dobrego.
Generał obejrzał się niespokojnie i wyszedł potrząsając głową. Maria wyszła z gośćmi, z tacą w ręku, na której ustawione szklanki podzwaniały melodyjnie.
— No? — zaczął niecierpliwie Juan-Silva.
— Jeżeli pojadę z nimi — rzekł Montana — to na pewną śmierć. Żądam za to zapłaty, tak jak señor żądasz od nich zapłaty za moje zeznania.
— Jakiej zapłaty żądasz?
— Rubriza i brata Pascuala.
Juan-Silva uśmiechnął się lekko.
— Montana jest dobrym przyjacielem — mruknął. — Ale co ludzie powiedzą, jeżeli ich wypuszczę z Doliny Śmierci?
— Señor sam ją opuścisz. Te pieniądze — powiedziałeś — dopełniają sumy, jakiej potrzebowałeś.
— Prawda, ale dolina musi zostać dla mnie źródłem stałych dochodów. Na razie ja tu pilnuję porządku; gdy odjadę, zostawię zastępców. Więc wyjawisz swoją tajemnicę za cenę wolności Rubriza i brata Pascuala?
— Tak, gdy ich zobaczę wolnych, powiem coś señorowi, a może także Estradzie. Mógłbym wskazać, gdzie szukać skarbu.
— Dobrze — bąknął Juan-Silva.
Weszła Maria.
— Zawołaj Emilia, kobieto!
W drzwiach patio ukazał się natychmiast wysoki strażnik.
— Sprowadź tu Rubriza i mnicha — rozkazał Juan-Silva. — Ale wpierw każ ich rozkuć z łańcuchów i obroży.
Strażnik otworzył szeroko oczy, cofnął się i zniknął.
Juan-Silva zaczął obmacywać pękate worki ze złotem. Zabawiał się tak długą chwilę. W jego za młodych oczach grało więcej życia niż kiedykolwiek.
— Tequila! — rozkazał Marii.
Nalała mu szklankę. Zaczął popijać, a minuty upływały, upływały... Co jakiś czas podnosił szklankę do Młokosa i uśmiechał się.
— Jakiż ci jestem wdzięczny — rzekł. — Ale mówiłem, że dużo się po tobie spodziewałem. I oto co zarobiłem.
Znów obmacywał worki ze złotem i marzył — marzył — marzył na jawie.
Sporo czasu przeszło, nim rozległo się pukanie i strażnik zameldował: — Przyprowadziłem ich, señor. Czekają w drugim pokoju.
— Są? Masz zapłatę, przyjacielu. Ale może żądasz czegoś więcej? Bo mnie dobrze zapłacono. Jestem wolny. Mogę opuścić na zawsze tę przeklętą Dolinę Śmierci. Mogę jechać do mojej doliny w Hiszpanii, gdzie ludzie zapominają o przeszłości, bo teraźniejszość doskwiera zbyt boleśnie!
Maria wyprostowała się energicznie; garb zniknął na chwilę, drewniana twarz wydłużyła się dziwnie. Młokos wstał od stołu.
— Słyszę, że są w sąsiednim pokoju, ale muszę ich zobaczyć na własne oczy. Dopiero wtedy powiem ci resztę, señor Juanie-Silva...
Montana, odwracając się ku drzwiom, usłyszał za sobą szum, trzepot jakby skrzydeł, chrzęst jakby kości do gry w pudełku. Wykręcił się szybko i co za widok przedstawił się jego oczom. Stara Maria dusiła rękami Juana-Silvę. Na próżno bił ją po twarzy i drapał po rękach. Trzęsła nim jak grzechotką. Zęby szczękały w otwartych ustach starca. Czekała dziesięć lat i nie mogła dopuścić, żeby to poszło na marne. Jeżeli nie było jej sądzone oklaskiwać diabłów, porywających Juana-Silvę do piekła, to nie mogła go puścić żywego na wolność, do szczęścia.
Młokos poskoczył ku szamoczącej się parze, lecz nim zdążył przeszkodzić walce, Maria puściła swą ofiarę i uciekła. Starzec został na miejscu z głową opuszczoną na oparcie krzesła, z krwawą pianą na ustach.
Jeszcze żył, lecz gorszym objawem niż ta krwawa piana była matowość zawsze błyszczących oczu. Z trudem uniósł głowę, lecz nie mógł dobyć zwykłego głosu. Mógł tylko szeptać:
— Doktorów! Ratuj mnie, Młokosie. Chcę zamku na górze — chcę ognia na kominku — chcę świateł w oknach...
Złamał się wpół, głowa opadła na ręce, złożone na stole. Wydawał się w tej chwili mały jak dziecko.
Młokos był pewny, że to już śmierć. Ale nachylając się nad ciałem, usłyszał ostatni słaby szept:
— A pastuchy, gałgany, niech marzną na mrozie...
Ostatnia myśl Juana-Silvy była z jego punktu widzenia szczęśliwą myślą. Silny dreszcz wstrząsnął nim od stóp do głów. Zaczął się obsuwać na bok. Młokos podepchnął ciało i wtedy głowa opadła bezwładnie na oparcie krzesła i nieruchome, mętne oczy spojrzały na niego z jakimś niesamowicie wesołym roztargnieniem.
XXXIV
Estrada, Jack Lascar, Luis Alvares — niewielkie niebezpieczeństwo stanowią ci trzej, skoro zabrakło okrutnego przewodnictwa Juana-Silvy. Ale aparat administracyjny Juana-Silvy działał nadal. Indianie nadal patrolowali naokoło doliny i straż pilnowała wylotu.
Młokos pomyślał o dwóch rzeczach: o powozie czekającym w patio, zaprzężonym w cztery zgrzane białe cuganty i o szczególnym geście Estrady w stronę serca, gdy była mowa o zaginionych szmaragdach Matki Boskiej z Gwadelupy.
Cokolwiek się stało, miał teraz pomocników. Popędził do drzwi w rogu, otworzył z pośpiechem. Brat Pascual i Mateo Rubriz zerwali się z krzeseł.
— Wiedziałem! — krzyknął mnich. — Powiedziałem Mateo, że to twoje dzieło... Wiedziałem...
— Spokój, spokój, Pascualu! — uciszył go Rubriz, nakazując milczenie podniesieniem ręki, w oczekiwaniu na słowa Montany.
— Juan-Silva siedzi tam przy stole nieżywy — oznajmił Młokos. — Kobieta go udusiła. W trzecim pokoju czeka generał Estrada z Lascarem i majorem Alvarezem.
— Bóg wysłuchał moich modlitw o zemstę — mruczał Rubriz. — Umrę dziś szczęśliwy! Gdzie oni są, amigo?
Długie cierpienia odbiły się na postaci i twarzy Rubriza, głównie na twarzy. Wychudł i wyszlachetniał. Wyszczuplał i odmłodniał. Mordercze uniesienie ubrało jego grube rysy w blask, jaki opromienia lica męczenników.
— Chodźcie za mną — rzekł Montana. — Jeżeli się nie mylę jak dzieciak, to druga połówka szmaragdowej korony kryje się pod mundurem Estrady koło serca. Musimy mu ją odebrać i w drogę. Słyszysz, Mateo? Daj pokój morderczym zamysłom, człowieku!
— Tylko Estradę mi dajcie! — jęknął Rubriz przez zaciśnięte zęby. — Tamci mogą żyć, tylko Estradę mi dajcie. Jego życie do mnie należy. O! Dostać go w ręce! Co noc śniło mi się, że go duszę. Co noc...
— Przytrzymaj go tu, Pascualu — rzekł Młokos. — Zamienił się w dziką bestię. Sam sobie poradzę.
— Nie! — przestraszył się Rubriz. — Będę posłuszny jak dziecko, amigo. Zrobię, co chcesz. Tylko rozkazuj!
— Bóg dziś czuwa nad nami — przemówił pobożnie brat. — Dziś zwyciężymy!
Weszli do dużej sali, gdzie na środku szemrała fontanna. Pan domu leżał martwy w krześle z oczami wbitymi nieruchomo w sufit.
— Otworzę tamte drzwi — szepnął Montana. — Poproszę Estradę samego. Wy stańcie po obu stronach drzwi. Uważać, żeby tamci, Alvarez i Lascar, nic nie usłyszeli. Gdy Estrada wejdzie, zamknąć mu usta. Broń Boże krzyku! Żeby nawet nie kopnął w podłogę. Ale wpierw pomożecie mi tu z Juanem-Silva. Musi wyglądać jak żywy. Dobrze!
Zakrzątnęli się po cichu. Montana otarł krwawą pianę z ust trupa i posadził go w ten sposób, że głowa wsparła się o wysoką poręcz. Tylko na opuszczoną szczękę nie mogli nic poradzić i Juan-Silva zdawał się zaśmiewać bez głosu.
— Teraz!
I Montana, minąwszy fontannę, poszedł ku drzwiom, zza których dochodził dudniący bas Estrady.
Obejrzał się. Pascual i Rubriz byli na wyznaczonych miejscach.
Pchnął drzwi.
Generał przechadzał się po pokoju, ciągnąc za sobą welon dymu, gdyż kurzył cygaro. Major i Lascar siedzieli rozwaleni w krzesłach, ale na widok Młokosa skoczyli na równe nogi.
Uśmiechnął się do nich z wyrazem rozbawienia.
— Juan-Silva prosi na konferencję — oznajmił.
— Chodźcie panowie — rzekł generał. — Lascar, majorze...
— Nie — przerwał Montana. — Juan-Silva prosi tylko generała. Ja mogę być obecny.
— Ja — z wami dwoma, z tobą i z tym kościotrupem? — wzdrygnął się Estrada. — Jeszcze nie oszalałem.
— Nie, to nie. Inaczej nie będzie nic. Czy mam mu powiedzieć, że generał odmawia?
Generał rzucił swoim towarzyszom bezradne spojrzenie.
— Radzę generałowi nie chodzić — wyrzucił Lascar kątem ust.
— Po Montanie można się spodziewać tylko kul.
— Na miłość Boską, idź pan, generale! — zniecierpliwił się Alvarez. — Do śmierci mamy tu siedzieć?
Estrada wyjął cygaro z ust, obejrzał nerwowo zmięty koniec, wetknął z powrotem w usta i ruszył ku drzwiom z marsem żołnierskiej odwagi na czole.
— Generał idzie! — zawołał przez ramię Młokos i gdy Estrada przekroczył próg, zatrzasnął szybko drzwi.
Zatrzepotało w powietrzu, i było po wszystkim. Brat Pascual obezwładnił jeńca w jednej chwili, a Rubriz uciszył chwytem za gardło. Generał otworzył bezgłośnie usta i wywalił język. Wąsy poszły w górę.
Zanieśli go na środek sali.
Młokos miał już w rękach swoje rewolwery. Poczuł się silniejszy, pewniejszy siebie.
Pascual posadził jeńca na krześle na wprost Juana-Silvy, może przypadkiem. Generał zdrętwiał, ujrzawszy ohydny grymas nieboszczyka. Oddychał jękliwie, z wysiłkiem, lecz był to dźwięk mimowolny.
Nie opierał się, gdy Młokos rozpiąwszy mu mundur, sięgnął do wewnętrznej kieszeni...
Tymczasem brat Pascual i bandyta przywiązali generała do krzesła.
Montana pochylił się nad wąsatą, rozdziawioną paszczęką.
— Gdzież, señor, znalazł Lascara? Skąd się o nim dowiedział? — zapytał.
Ale Estrada, porażony widokiem zamordowanego i trwogą o własne
życie, nie mógł dobyć słowa. Patrzył w górę pustym wzrokiem. Montana domyślił się prawdy bez odpowiedzi. Lascar, powodowany nienawiścią do swego wroga, tropił go aż do fortu Duraya. Tu zaś trafił z łatwością do generała Estrady.
— Teraz — szepnął Rubriz — teraz nie usłyszą... On musi umrzeć, Montana!
— Zabijać bezbronnego? — oburzył się Młokos. — Wolałbym... nie wiem co, i ty także. Nie mamy czasu do stracenia, Mateo. Słyszysz? Nie mamy do stracenia ani minuty. Tamci dwaj nie będą czekać bez końca. Straż może wpaść w każdej chwili. Weźże na rozum, człowieku!
Brat Pascual zakneblował generałowi usta. Mateo odstąpił od krzesła z założonymi po napoleońsku rękoma. Pierś jego falowała potężnym oddechem, od którego ręce podnosiły się ku brodzie. Powoli ochłonął.
— San Juanie Kapistranie — zamruczał — ustrzeż mnie od pokusy! Niech psie mięso zostanie dla psów!
— Teraz przyjaciele — rzekł Młokos — musimy się załatwić z tamtymi. Mamy broń, a ich jest tylko dwóch. Ty pierwszy wejdziesz, Mateo. Przerażą się, gdy cię zobaczą, a nim się opamiętają, zwiążemy ich jak cielęta.
Mateo spojrzał z ukosa na Montanę z psim błyskiem zębów, mającym oznaczać uśmiech i ruszył ku drzwiom. Za nim postępował Młokos, a na końcu brat Pascual.
Przestąpili próg z rewolwerami w rękach. Poruszali się ostrożnie jak ludzie, którzy boją się narobić hałasu.
Nie padło ani jedno słowo. Lascar zerwał się z krzesła i cygaro wyleciało mu z ust. Z gardła majora wydarł się zdławiony bełkot. Obaj podnieśli ręce do góry. Rozumieli, że żądać litości byłoby szaleństwem. Milczeli, gdy im związywano ręce. Pascual zaciągnął obu przed stół, przy którym czekali — żywy i umarły.
Przywiązano tych dwóch nowych do krzeseł i Mateo odstąpił w bok ze znaczącym gestem.
— Tak? — zapytał.
— Tak, amigo, i po nich. Trochę bulgotu i już!
— Nie! — sprzeciwił się stanowczo Montana.
Rubriz zrobił wielkie oczy.
— Ty jednak jesteś miękki, amigo. Baba z ciebie! Inaczej nikt by ci nie dorównał.
— Jeżeli im podetniemy gardła — rzekł Młokos — to twój San Juan Kapistran nie odniesie z tego chwały. Zastanów się, co mu zawdzięczamy!
— Prawda! Kto teraz odważy się powiedzieć, że mój święty nie jest największym świętym na świecie?
— Musimy ich przeszukać. Sumiennie, przyjaciele! — rozkazał Młokos.
Obmacali jeńców, szczególną uwagę zwracając na kieszenie. Tym sposobem Pascual od razu znalazł ostatni szmaragd i pokazał na dłoni niby zielone oko smoka.
Dla niego to był cud. Dla Rubriza i Młokosa — cenne świecidełko. Zakneblowany Alvarez zmienił się na twarzy, jakby mu wyrwali kawał żywego ciała, ale nie zwracali na niego uwagi.
Montana rozkazywał:
— Tylko Juan-Silva mógłby nam wystawić przepustkę, ale on już nie weźmie pióra do ręki. Nie ma innej rady, jak zabrać go ze sobą. Pascual, weź tę apaszkę i okręć mu naokoło szyi, tak żeby usta się przymknęły.
Mnich posłuchał. Mając przed sobą umarłego, mruczał — może bezwiednie — słowa modlitwy. Opasał mocno szyję trupa, skutkiem czego usta się zamknęły — nieco za silnie. Na twarzy starca pozostał cień sardonicznego uśmiechu. Gdy jeszcze Młokos rozchylił mu powieki, śmiertelna maska przeobraziła się w normalny spokój.
— Idę do patio — rzekł. — Wsiądę na kozioł. Juan-Silva waży tyle co nic. Ludziom wyda się, że idziesz obok niego. Podtrzymacie go bez żadnego wysiłku. Pascual, koniec apaszki zatknij z tyłu za płaszcz. Ciągnij, to głowa się podniesie. Ale nie za mocno, bo on zawsze chodził z pochyloną głową. Będziecie go podtrzymywali pod ręce. Podjadę powozem pod same drzwi. Na turkot kół otworzycie drzwi i wyjdziecie, prowadząc go między sobą. Musicie iść prędko, żeby się wydawało, że i on idzie. Postaram się odwrócić uwagę gapiów w inną stronę. Małe są widoki, żeby nam się udało, przyjaciele. Ale może się udać. Zresztą innego wyjścia nie mamy!
XXXV
Montana obejrzał się od progu.
Pascual z Rubrizem już podnieśli Juana-Silve i prowadzili, lecz smutna to była parodia chodu żywego człowieka. Bezwładne nogi ciągnęły się w tył, górna część korpusu ciążyła aż nadto ku przodowi, a głowa, choć podciągana za pomocą apaszki, przechylała się krzywo na ramię.
Czarna rozpacz spadła na moment na duszę Młokosa. Ale co tam! — otrząsnął się. — Trzeba ryzykować! Wyszedł do patio białego od żaru słońca. Po drugiej stronie w cieniu ściany dwóch strażników kurzyło papierosy. Lejcowe trzymał foryś, mały chłopak.
Młokos wskoczył lekko na kozioł i zebrał lejce ze śpiewnym:
— Puść je, chłopcze!
Jeden ze strażników podniósł strzelbę do ramienia leniwym ruchem.
— Młokos! — krzyknął. — Złaź z kozła!
Ale Młokos odrzucił przez ramię, nie zdradzając się z najmniejszą obawą:
— Co będziesz się wtrącał w nie swoje sprawy? Juan-Silva zabierał mnie z sobą, a teraz chce, żebym go woził.
Z tymi słowy zakręcił lejcowymi, a dyszlowe cofnął silnym szarpnięciem. Powóz przeleciał przez główną bramę.
— Czemu nie? — usłyszał za sobą pytanie jednego strażnika. Drugi odpowiedział:
— Opuść lufę, głupcze! Widziałem, jak Juan-Silva świadczył mu przyjaźń. Patrz! Sam señor!
Montana, na pół martwy ze strachu, zaciął batem lewego lejcowego. Koń stanął dęba, ponieważ naciągnięte lejce nie pozwoliły mu ruszyć z kopyta. Przez chwilę mogło się zdawać, że zwali się w tył. W tym momencie Młokos poczuł, że powóz wygina się i kołysze pod ciężarem.
— Mnich i Rubriz — Mateo Rubriz! Na Boga, nie wierzę własnym oczom! — wołał podejrzliwy strażnik podnosząc znów strzelbę.
— Cicho, głupi! Widzisz, idą pod ręce z Juanem-Silvą!
Młokos zaryzykował szybkie spojrzenie za siebie. Zmarły siedział wygodnie na poduszce siedzenia, jak gdyby wciśnięty między krępego Rubriza i mnicha.
Montana zawrócił lejcowym ku sklepionej bramce patio, za którą biegła droga. Nagle spostrzegł, że foryś, który trzymał konie, stoi z otwartymi ustami, skamieniały ze zgrozy.
A więc coś go uderzyło. Za chwilę narobi wrzasku, zaalarmuje cały dom, straże... Rzucą się w pogoń. Ach! Byle tylko zostawić za sobą cień bramy, byle wypaść na otwartą drogę!
Jednak przejeżdżając pod cieniem bramy, umyślnie zwolnił.
— Dzień dobry, señor! — zawołał śpiewnie strażnik salutując.
Nie otrzymał odpowiedzi. Nie wiedział, że nie usłyszy jej już nigdy.
Zaprzęg wyjechał na drogę. Powóz znalazł się u szczytu słabej pochyłości i wtedy Młokos z radością wypuścił konie, piękne, rącze konie.
— Póki nie dojedziemy do zakrętu, nie oglądajcie się! — zawołał nie odwracając się. — Dopiero potem. Co się też dzieje, Boże miłosierny!
Konie szły dobrego kłusa. Minęły zakręt i Młokos usłyszał radosny okrzyk Rubriza:
— Nic! Jesteśmy bezpieczni!
— Jeszcze raz się obejrzyj. Ale ukradkiem. I nie puszczaj Juana-Silvy.
— Chłopak stajenny wyskoczył na drogę — odpowiedział Rubriz. — Pokazuje za nami. Dwaj strażnicy wybiegli za nim. Zatnij konie, Montana! W galop! W galop! Źle z nami!
— Nie, oni może dopiero podejrzewają! Nie! Nie mogli się jeszcze zorientować! Jeszcze nie! Uważajcie, czy będzie sygnał alarmowy.
Konie szły niezbyt prędkim kłusem w kierunku wylotu doliny. Rubriz odpowiedział:
— Trzy strzały w równych odstępach... To alarm! Raz już słyszałem, kiedy przywieźli trupa zbiega. Ale nas nie schwytają. Zacinaj konie!
Młokos i tym razem nie odwrócił głowy.
— Spokojnie! Spokojnie! U wylotu doliny czuwa straż! Zapomniałeś?
Przecież ich nie stratujemy! Trzymaj Juana-Silvę prosto! Uważaj na twarz! Żeby znów szczęka nie opadła. Słyszycie jeden z drugim?
— Słyszę... Przebacz mi, Boże! — wykrzyknął brat Pascual.
Złocony pojazd przebył już szmat doliny i zbliżał się ku wąskiej paszczękowatej gardzieli wylotu. Z cienia skał wypadło najmniej z dziesięciu strażników na żwawych mustangach. Młokosowi słabo się zrobiło, gdy rozróżnił z daleka siwą głowę tego samego dowódcy, który miał tu służbę w dzień przybycia dwóch śmiałków do piekielnej doliny.
Chuda, obnażona ręka starszego podniosła się na znak rozkazu i jeźdźcy rozsypali się szpalerem po obu stronach drogi.
— Stać! — zabrzmiało donośnie.
Młokos wstał z kozła.
— Baranie głupi, małpidrągu! — wrzasnął na całe gardło, nie ściągając rozpędzonych koni. — Śmiesz zatrzymywać samego señora?
Dowódca straży, dotknięty tymi przezwiskami, uniósł się wysoko w strzemionach, lecz słowo „señor” pohamowało go i zbiło z tropu.
Jakże blisko byli już zbiegowie progu wolności!
Nagle siwy dowódca ryknął:
— Rubriz — mnich — madre mia! — Rubriz! Brać na cel, chłopcy! Stać! Montana, stać! Stać, bo najpierw strzelimy do koni, a potem do was!
Stać!? Zatrzymać się, żeby dowódca straży zwrócił się z pytaniem do Juana-Silvy? Żeby nie usłyszawszy odpowiedzi, odkrył jadącego w powozie trupa?
Młokos obejrzał się gorączkowo na towarzyszy. Siedzieli nieustraszenie prosto, a między nimi kruche ciało Juana-Silvy. Podskakiwanie powozu sprawiało, że trup kiwał głową jak gdyby w odpowiedzi na szybkie uwagi Rubriza, jak gdyby w toku ożywionej rozmowy. Młokos dziękował Bogu za to, że obdarzył Rubriza zimną krwią i przytomnością umysłu. On i Pascual podtrzymywali Juana-Silvę pod fałdami lekkiego płaszcza.
Czy to kiwanie głową i rozchylone usta zabitego nie mogłyby ujść w szybkim pędzie za oznaki życia?
Montana, rozważywszy to sobie w sekundę, krzyknął do dowódcy straży:
— Zapytaj samego señora, koński łbie! O! Na Boga! Nim słońce dziś zajdzie, zakują cię w łańcuchy i staniesz z motyką na plantacji! Z drogi! Na bok, bałwanie!
Pochylił się i zaciął długim batem konia strażnika, usiłującego zajechać od przodu białym cugantom.
— Ostatni raz ostrzegam! — krzyczał dowódca straży. — Stać, bo każę strzelać! Stać, Montana!
— Señor Juan-Silva! — krzyknął Młokos. — Słyszysz, señor, co ten hultaj wygaduje? Chyba się upił!
— Rubriz! Matko Boska! Rubriz! Dokąd go wieziecie?
— Tam gdzie kazał Juan-Silva! Udław się, głupi! — pyskował Młokos.
— Ty będziesz odpowiadał! — odwrzasnął dowódca. — Ognia!
I nagle pohamował się.
— Nie! Nie strzelać! Nie strzelać! — zawył przeraźliwym głosem. — Na Boga! Głowa może człowiekowi pęknąć... ale... señor...
Zerwał konia salutując z godnością, podczas gdy powóz przemknął jak strzała i natychmiast zginął za zakrętem przesmyku.
— O, mój bracie! — jęknął brat Pascual. — Święty nie okazałby większego rozumu i większej odwagi!
Wypadli na otwartą przestrzeń. Przed nimi biegła w dal pusta wstęga drogi ku, jak się mogło zdawać, nieosiągalnemu kresowi. W chwili gdy zostawiali za sobą największe niebezpieczeństwo, Młokos doznał beznadziejnego uczucia, że nie dokazali nic, że wszystko jest do zrobienia.
Huknął strzał.
Od lewej strony nadjeżdżało cwałem trzech Indian. Ale byli jeszcze zbyt daleko. Pierwszy z nich strzelił z czoła, a za chwilę drugi. I znów za chwilę trzeci. Donośne echo wystrzałów goniło uciekających.
A więc alarm!
Dolina Śmierci nie wypuści swoich ofiar. Nie ujdą jej, nie unikną ostatecznego wyroku.
XXXVI
Tym truchtem nie mogli uciec daleko. Rubriz z mnichem wyrzucili z powozu Juana-Silvę. Lekkie ciało zmarłego upadło na piasek, obróciło się trzy razy i legło nieruchomo na wznak uśmiechając się trupio do strasznego słońca, które przez tyle już lat zabijało ludzi w Dolinie Śmierci. Juan-Silva mógł teraz na nie patrzeć bez zmrużenia powiek jak na przyjaciela.
Młokos zaciął konie, że pognały jak szalone. Powóz podskakiwał gwałtownie na nierównościach.
— Straż wyjechała z wąwozu! — krzyknął ostrzegawczo Rubriz. — Szorują cwałem, ale są daleko. A ci parszywcy-Indianie przebierają się wertepami, zaraz ich zostawimy. Czy nie można by odciąć uprzęży i uciekać konno? Amigo, póki czas, amigo!
— Pascual ledwie potrafi dosiąść muła. Ognistemu koniowi by nie poradził, a jeszcze na oklep...
— Racja! — jęknął Rubriz.
— Zabierajcie konie i uciekajcie! — zawołał mnich. — Dalej, bracia! Nie pozwolę, żebyście mieli ginąć dla mnie! Montana — Mateo — kochani przyjaciele — z Bogiem!
Montana obejrzał się. Poczciwy mnich chciał właśnie wyskoczyć z powozu, który jego waga znacznie obciążała. Ale Rubriz przytrzymał go i pchnął na siedzenie.
— Zostań z nami, Pascualu — krzyknął Młokos. — Jeżeli zostaniesz, będziemy musieli i my zostać i bronić cię. Módl się za nas, bracie, to lepiej zrobisz!
Mnich, zbyt prosty sercem, żeby się poznać na podstępie, w odpowiedzi upadł na kolana. Ponieważ musiał się trzymać, żeby nie wypaść z powozu, nie mógł wznieść ku niebu obu rąk. Wzniósł więc jedną i zaczął się modlić potężnym głosem:
— Wszechmocny Ojcze, dodaj rączości naszym koniom. Dodaj im sił, dodaj im odwagi. I spraw, by kopyta pościgu zapadały się w piasek po pęciny.
Biała czwórka okazywała się godna swej krwi i ceny. Niosła się równym galopem z położonymi uszami. Komukolwiek było sądzone zwycięstwo, wyścig był ciężki. Ale bezwładny ciężar powozu zaczął
robić swoje. Podskakujące po wyrwach koła sprawiały, że raz po raz któryś z dyszlowych gubił tępo. Młokos ratował niezmordowanie sytuację za pomocą bata i lejców.
Powoził dobrze, jakkolwiek nie było to jego specjalnością. Lecz gdy się obejrzał, spostrzegł, że straż zaczyna ich doganiać. Jeszcze prędzej od straży sadzili na małych konikach Indianie, których było dwunastu. Ci szorowali krawędzią z lewej strony i byli już prawie na tej wysokości co powóz. Jeszcze chwila i będą mogli wszcząć ogień ze zbocza, odcinając odwrót uciekającym.
Rubriz pierwszy wypatrzył pomoc. Rubriz pierwszy podniósł radosny krzyk.
— Widzisz, Montana? Twoja kasztanowata klacz — mój kary ogier — Rosita Santos! Rosita, piękna, wspaniała Rosita! O podłe moje usta, że śmiały ciebie opluwać! Kajam się w prochu przed tobą, ma dziewczyno — aniele — niebiańska Rosito! Ty wyszlachetniłaś w moich oczach cały rodzaj niewieści.
Bo była to niewątpliwie Rosita, ta drobna postać na pięknym mustangu, siedząca w siodle jak dżokej, która wypadła z luki między wzgórzami i gnała ku nim w asyście kasztanowatej klaczy i karego ogiera.
Ślepy by poznał, jaki był jej zamiar, a ani Indianie, ani strażnicy z Doliny Śmierci nie byli ślepi. Ba! Jeszcze by też! Ich dalekie krzyki dzwoniły Montanie w uszach niby granie rogów.
Trzy wierzchowce — tak! Lecz im potrzeba czterech. Muł Pascuala nigdy nie dorównałby koniom. Trzeba więc wziąć jednego białego cuganta.
Ale komu go przeznaczyć? Dziewczynie? Nie dałaby rady. Kasztanowata Sally jak dotąd nie dała się dosiąść nikomu prócz Młokosa...
Trudności rozstrzygnął Rubriz.
Przeskoczył nagle na kozioł, a z kozła na grzbiet lewego dyszlowego, skąd o mały włos nie zwalił się pod kopyta rozpędzonej czwórki. Lecz zdołał złapać równowagę i usiadł prosto. Zamachnął ręką w tył, śmiejąc się jak rozradowane dziecko:
— Ja, Rubriz, biorę go sobie! Mam go! W sam raz dla mnie. Tylko karosz udźwignie Pascuala. Skoro się zrównamy z Rositą — niech ją Bóg błogosławi! — pomóżcie mi przeciąć uprząż!
Rosita była już niedaleko. Smagana wiatrem szalonego pędu wyciągała prawą rękę coś krzycząc. Dźwięki jej głosu grały w sercu Młokosa pieśnią gwałtownego uniesienia.
— Kary dla ciebie, Pascual! — krzyknął przez ramię. — Trzymajcie się. Hamuję!
Koła zaskrzypiały przeraźliwie. Młokos ściągnął silnym szarpnięciem rozpędzone konie.
Dalej, do rzemieni!
Pochwycił nóż z ręki Rosity i ciachnął.
Rzemienne postronki prysły, długie lejce prysły... Rubriz nie oglądając się pogalopował drogą na swoim dyszlowym. Wiedział, że kary, kasztanka i mustang Rosity były świeże, wypoczęte, podczas gdy biały zdążył się już okropnie zmordować, a jeździec ważył niemało.
Początkowo chodziło o utrzymanie odległości, a potem o czas, a tu słońce zniżało się ku zachodowi, jak mogło najwolniej. Pościg nie mógł za nimi nadążyć, ale znużony biały koń opóźniał jazdę. Kilka razy kule gwizdały w powietrzu. Jednak odległość była za wielka, i strzał mógł trafić tylko przypadkiem. W końcu Młokos podjechał do białego, tak że oba konie otarły się bokami, chwycił Rubriza za rękę i pomógł mu przerzucić się na silny grzbiet kasztanki Sally. A klacz była niezmordowana, o żelaznych nogach. Nie potykała się, nie chwiała. Siła jej doniosła ich do zachodu słońca i szybki zmierzch osłonił uciekających przed oczami pościgu.
Trudno było przypuścić, żeby nieprzyjaciel zaniechał pogoni, chyba że dzikie draby z Doliny Śmierci wspomniały Juana-Silvę, uśmiechającego się martwo do słońca. W każdym razie uciekająca czwórka odbyła drogę do Duraya zupełnie bezpiecznie. Pościg nie dał znać o sobie; nie dał się widzieć, nie dał się słyszeć.
Ale życie tak ich radowało po przejściach w Dolinie Śmierci, że przez drogę ani razu nie zajrzeli do zamszowego woreczka z klejnotem. Może nikt nigdy nie miał szczęśliwszej podróży, mimo że tumany piasku, gnanego wiatrem, chłostały i dławiły, woda po drodze była cuchnąca, żywności na lekarstwo... Szczęście pochodziło stąd, że tych czworo przeszło razem przez ogień i poznało się nawzajem do gruntu. A na czym ostatecznie polega szczęście?
Młokos trafnie to określił.
Wjechali w góry żywe zielenią — trawą, drzewami i wodą, jakże smaczną po zgniłych kałużach pustyni! Wieczorem Młokos położył dwoma strzałami z rewolweru Estrady sarnę, która wypadła na ścieżkę z gęstwiny. Lecz nie pożywny, smaczny posiłek, nie jeszcze smaczniejsze papierosy na deser otworzyły usta i serce Młokosowi. Patrząc w mrok nocy ku trzem twarzom, jasnym od łagodnego odbicia płomieni, twarzom, które pokochał, powiedział cicho:
— Kto szczęśliwy, ten bogaty. Bogactwo nie polega na pieniądzach, nie zależy od posiadania rozległych włości, a od posiadania ludzi. Nie niewolników. Przyjaciół. Swoich.
Wszystkim wydało się to tak oczywiste, że nikt nie powiedział słowa. Siedzieli w milczeniu, spoglądając na siebie, na przygasające ognisko, na gwiazdy. Siedzieli tak długo, że w końcu brat Pascual zasnął oparty plecami o pień, zapomniawszy odmówić wieczorne pacierze. Lecz gdy sobie nazajutrz przypomniał, czułe zazwyczaj sumienie nie obarczyło go żadnym wyrzutem.
Rosita, oparta o drugie drzewo, stukała wysmukłymi paluszkami w szorstką korę.
— Powiedz mi, Mateo — zapytała — czy przebaczyłeś temu jankesowi? Czyś mu przebaczył? Czyś zapomniał o urazie?
— Ja? — wykrzyknął Rubriz zniżonym głosem, żeby nie zamącić sennych marzeń Pascualowi. — Jeżeli mu przebaczę, oby Juan Kapistran nigdy mi nie przebaczył, oby mnie nigdy nie wspomógł! Ja mam przebaczyć złodziejowi, który mi zabrał Tonia? Przebaczyć? Prędzej go zobaczę w piekle!
Uniósł się i spiorunował wzrokiem Montanę, który leżał na ziemi na wznak z rękami podłożonymi pod głowę.
— Oj, Mateo — rzekł sennie Młokos — wiem o tym, dobrze wiem. Przyjdzie dzień, że zduszę cię za gardziel, że ci zdruzgocę tchawicę...
Rubriz wydał dźwięk podobny do wciągania wody przez zaciśnięte zęby.
— Ale gdy cię zakatrupię — odpowiedział — San Juan spuści na mnie swój gniew, jeżeli cię nie pożałuję!
— A gdy cię pogrzebię — powiedział łagodnie Montana — postaram
się o głupiego buldoga i nazwę go Rubrizem, to mi ciebie zastąpi.
— A-a-a-a! — wyrwało się cicho z ust Rubriza i bandyta podniósł się kocim ruchem na kolana i na jedną rękę.
— Mateo, spokój! — przestrzegła dziewczyna.
— Ty po jego stronie? — zapytał Rubriz. — A Bóg tylko wie, ilu ten zbój położył trupem twoich ziomków, Rosito!
Rosita podeszła do Montany. Nachyliła się nad nim.
— Powiedz, piekielny jankesie, czym jestem dla ciebie?
— Siadaj tu, to ci powiem — odrzekł Montana.
Usiadła, a on przysunąwszy się, położył jej głowę na kolanach.
— Teraz mów — prosiła.
— Później ci powiem, jak bardzo cię kocham, teraz chciałbym się przespać. Zaśpiewaj mi, Rosito!
— Nie. Zgadnij, czy cię bardziej kocham, czy nienawidzę?
— Śpiewaj — nalegał. — Znajdziesz odpowiedź w piosenkach.
Rosita roześmiała się i zaczęła śpiewać, a właściwie nucić głosem cichym jak szept. Rubriz natężał słuch. Widział w mroku białe rączki, głaszczące Młokosa po włosach i po twarzy.
Stanęli w Duraya o północy i wszyscy czworo udali się prosto do pałacu biskupiego.
Jeszcze nie spał, trwając na modlitwie. Był ogromnie znużony, ogromnie wyczerpany. Ale na widok gości poczuł się nagle dziwnie silny, dziwnie świeży.
— Moje dzieci — rzekł — czy to wy jeździliście do Doliny Śmierci odrabiać dzieło szatana? Czy to wy wypuściliście na wolność nieszczęsnych niewolników?
— Jak to? To oni wyrwali się na wolność? — wykrzyknął Rubriz.
— Doszły do nas słuchy — opowiadał biskup. — Pewnego nie wiemy nic. Wiadomo tylko, że kordony wojska zastępują drogę uciekinierom. W dolinie znaleziono Juana-Silvę i generała zamordowanych i straszliwie pokaleczonych. Alvarez i jakiś drugi, który był z nimi, także zostali zabici, a prócz tego moc strażników. Okropne rzeczy! Podobno podczas gdy większość straży goniła odważnych więźniów, którzy uciekli powozem Juana-Silvy, w dolinie wybuchł bunt i zrobiła się rzeź.
Ach, Montana, od ciebie to wyszło. A ja się tu modliłem za Juana-Silvę!
— Jego duszy nie pomogłyby modlitwy wszystkich świętych — zauważył Rubriz.
— Może i nie — odparł biskup — ale ja lubię brać na siebie zadania nad siły. Co takiego, bracie?
Pascual czekał cierpliwie na swoją kolej z połówką szmaragdowej korony w jednej ręce, z wydłubanym szmaragdem odebranym Alvarezowi, w drugiej. Biskup wziął skarb z takimi ostrożnościami, jakby to były prawdziwe parzące ognie i podniósł w górę nad głową.
Był w nędznej nocnej koszuli, boso, z gołymi łydkami, ale w tej chwili nikogo to nie raziło i nikt nie zastanawiał się, że nie wypadało duchownemu przyjmować w takim stroju kobietę.
— Diabeł nie przyłożył ręki do tej sprawy — odezwał się Rubriz. — O tyle tylko, że największe zasługi położył jankes.
— Cicho! — szepnął biskup. — Jak można mówić o diable, kiedy tak wyraźnie okazała się ręka Boska?
Przemawiał tak dłuższą chwilę do Rubriza i do Pascuala, który, składając ogromne ręce, uśmiechał się jak dziecko.
— Ale, ale — przerwał sobie biskup Emiliano — jeszcze nie podziękowałem mojemu synowi Montanie. Gdzie on się podział? I gdzie jest Rosita?
— Montana mając Rositę nie dba o podziękę — objaśnił Rubriz.
I wszyscy trzej wyjrzeli oknem. Na ulicy było ciemno. Mimo to rozróżnili młodą parę idącą wolno pod rękę z nachylonymi ku sobie głowami.
— Ha! — krzyknął Rubriz. — Mało mu Amerykanek? Będzie nam jeszcze bałamucił meksykańskie dziewczęta?
— I nam serca kradnie, dodaj, bracie — podsunął brat Pascual.
— Uf! — stęknął Rubriz. — Ci jankesi! — Im nigdy nie dosyć! Oni muszą mieć wszystko!
KONIEC