Herbert George Wells
Wyspa Doktora Moreau
(Przełożyła: Ewa Krasińska)
The island of Doctor Moreau
Pl-1988r
Wprowadzenie
Dnia pierwszego lutego 1887 roku parowiec pasażerski “Królowa Próżności” zatonął na
skutek zderzenia się z wrakiem na 1° szerokości geograficznej południowej i 107° długości
geograficznej zachodniej.
Piątego stycznia 1888 roku, a więc po upływie jedenastu miesięcy i czterech dni od tego
zdarzenia, wuj niżej podpisanego, zamożny dżentelmen nazwiskiem Edward Prendick, o którym
wiedziano, iż z całą pewnością wsiadł w Callao na pokład “Królowej Próżności”, i którego
następnie uznano za zaginionego - odnalazł się na 5°3' szerokości geograficznej południowej i 101°
długości geograficznej zachodniej w niewielkiej szalupie o nieczytelnej nazwie, przypuszczalnie
należącej do zaginionego szkunera “Ipecacuanha”. Pierwsza relacja mego wuja brzmiała tak
nieprawdopodobnie, iż posądzano go o pomieszanie zmysłów. Później utrzymywał jednak, że nie
pamięta, co się z nim działo po opuszczeniu pokładu “Królowej Próżności”. Jego przypadek był w
swoim czasie żywo dyskutowany wśród psychologów jako interesujący przykład amnezji
spowodowanej ciężkimi przeżyciami i fizycznym wyczerpaniem. Niniejsza opowieść została
odnaleziona w papierach Edwarda Prendicka przez niżej podpisanego, bratanka oraz spadkobiercę
autora; nie zawierała żadnych wskazówek co do jej ewentualnej publikacji.
W rejonie, gdzie odnaleziono mego wuja, znana jest tylko jedna mała i bezludna
wulkaniczna wysepka, nazwana imieniem Noble'a. W 1891 roku odwiedził ją okręt Jej Królewskiej
Mości “Skorpion”. Grupa marynarzy wysiadła wówczas na ląd, ale nie spotkała na wyspie żadnych
istot żywych prócz dość osobliwego gatunku białych ciem, pewnej ilości dzikich świń i królików
oraz szczególnej odmiany szczurów. .Okazów tych stworzeń nie zabrano. A zatem niniejsza
opowieść w swym najistotniejszym szczególe nie znajduje potwierdzenia. Uczyniwszy to
zastrzeżenie mogę, jak mi się wydaje, bez niczyjej szkody i chyba zgodnie z intencjami mego wuja,
przedstawić szerokiej publiczności jego osobliwą historię. Przemawia za nią w każdym razie jedna
okoliczność, ta mianowicie, iż wuj Prendick przepadł bez wieści mniej więcej na 5° szerokości
geograficznej południowej i 105° długości geograficznej zachodniej, a po jedenastu miesiącach
pojawił się ponownie w tym samym rejonie. Musiał ten okres w jakiś sposób przetrwać. Wiadomo
też, że szkuner o nazwie “Ipecacuanha”, prowadzony przez zapijaczonego kapitana Johna Davisa,
istotnie wyruszył w styczniu 1887 roku z portu Arica, wioząc na pokładzie pumę oraz inne
zwierzęta, że statek ten był znany w wielu portach Południowego Pacyfiku, ale raz na zawsze znikł
z tych mórz (wraz ze sporym ładunkiem kopry), wypływając z Banya na spotkanie niewiadomego
losu w grudniu 1887, która to data pokrywa się w pełni z opowieścią mego wuja.
Charles Edward Prendick
1. W szalupie “Królowej Próżności”
Nie zamierzam dodawać nowych informacji do tego, co zostało już napisane w związku z
katastrofą “Królowej Próżności”. Jak wszystkim wiadomo, statek ten zderzył się z wrakiem w
dziesięć dni po wypłynięciu z Callao. Osiemnaście dni później kanonierka Jej Królewskiej Mości
“Mirt” wyłowiła barkas z siedmioma członkami załogi zatopionego statku, a historia ich cierpień
zyskała sobie niemal równie szeroką sławę, jak znacznie straszniejsze losy rozbitków z “Meduzy”.
Chciałbym jednak do znanej opowieści o “Królowej Próżności” dopisać jeszcze jedną, równie
okropną jak tamta, a na pewno znacznie bardziej niezwykłą. Przyjęło się uważać, że czterej
pasażerowie małej szalupy ponieśli śmierć, jest to jednak wiadomość nieścisła. Mam wszelkie
podstawy, by tak twierdzić, ponieważ jestem jednym z nich.
Muszę jednak na wstępie zaznaczyć, iż szalupa miała od początku tylko trzech, a nie
czterech pasażerów. Ów Constans, którego “kapitan widział wskakującego do łodzi ratunkowej”
(“Daily News” z siedemnastego marca 1887), na nasze szczęście, a swoje nieszczęście nie zdołał
do nas dotrzeć. Skakał do wody spod szlagów zdruzgotanego bukszprytu, otoczony plątaniną lin; w
locie zaczepił piętą o jakąś linkę, chwilę wisiał głową w dół, po czym spadając trafił na unoszącą
się na wodzie belkę lub kawałek masztu. Rzuciliśmy się w jego kierunku, ale już nie wypłynął.
Uważam, iż nie dotarł do szalupy na nasze szczęście, ale chyba i na swoje również,
ponieważ mieliśmy tylko jedną małą baryłkę wody i odrobinę rozmoczonych sucharów - alarm był
tak nagły, a statek tak dalece nie przygotowany na wypadek katastrofy. Sądząc, iż pasażerowie
barkasu mogą być lepiej zaopatrzeni (choć, zdaje się, wcale tak nie było), próbowaliśmy się z nimi
porozumieć. Oni jednak nie słyszeli naszych nawoływań, a gdy nazajutrz rozwiała się deszczowa
mgła - co nastąpiło dopiero po południu - znikli nam z pola widzenia. Nie mogliśmy wstać i
rozejrzeć się, gdyż łódź silnie kołysała. Morze było tak wzburzone, że z trudem utrzymywaliśmy
łódź dziobem do fali. Dwoma rozbitkami, którym do tej pory udało się razem ze mną uratować,
byli - pasażer jak i ja, niejaki Helmar, oraz niski i barczysty, jąkający się lekko marynarz o nie
znanym mi nazwisku.
W sumie dryfowaliśmy osiem dni, cierpiąc męki głodu, a po wyczerpaniu się wody -
nieznośne pragnienie. Po dwóch dniach fale powoli opadły, a morze stało się gładkie i połyskliwe.
Zwykły czytelnik żadną miarą nie potrafi sobie wyobrazić owych ośmiu dni. Nie przeżył bowiem -
na swoje szczęście - niczego podobnego, na czym jego wyobraźnia mogłaby się oprzeć. Poczynając
od drugiego dnia przestaliśmy się niemal do siebie odzywać i każdy leżał w swoim kącie łodzi
wpatrując się w widnokrąg albo rozszerzającymi się z dnia na dzień, coraz mniej przytomnymi
oczyma obserwował mękę i postępującą niemoc towarzyszy niedoli. Słońce prażyło niemiłosiernie.
Czwartego dnia skończył się zapas wody, a nas zaczęły nawiedzać dziwne myśli, które czytaliśmy
sobie nawzajem z oczu; ale chyba dopiero szóstego dnia Helmar wypowiedział je na głos.
Pamiętam nasze schrypnięte, piskliwe głosy - rozmawiając musieliśmy się do siebie nachylać i
oszczędzać słów. Ja stawiłem zacięty opór uważając, iż lepiej już przedziurawić łódź i wspólnie
zginąć w paszczach ciągnących za nami rekinów, ale gdy Helmar powiedział, że przyjęcie jego
propozycji pozwoli nam się napić, marynarz przeszedł na jego stronę.
Odmówiłem jednak udziału w ciągnięciu losów i najbliższej nocy marynarz raz po raz
szeptał coś Helmarowi do ucha, a ja siedziałem na dziobie z nożem w ręku, choć nie sadzę, bym w
decydującej chwili zdobył się na stawienie oporu. Rankiem przystałem na propozycję Helmara, po
czym wyjęliśmy półpensówkę, która miała wskazać ofiarę.
Los padł na marynarza, ale ten był z nas trzech najsilniejszy i zamiast się poddać, skoczył
na Helmara. Zwarli się jak zapaśnicy i prawie wstali. Zacząłem się ku nim czołgać; chciałem
pomóc Helmarowi chwytając marynarza za nogę, ale łódź zakołysała, marynarz stracił równowagę,
padli razem na krawędź burty i spleceni w uścisku stoczyli się do wody. Poszli na dno jak kamień.
Pamiętam swój śmiech, a potem zdziwienie, dlaczego się śmieję. Dźwięk własnego śmiechu
zaskoczył mnie, jakby przyszedł skądś z zewnątrz.
Nie wiem, jak długo leżałem na dnie łodzi oparty plecami o ławkę myśląc sobie, że gdybym
miał dosyć siły, napiłbym się słonej wody, by oszaleć i szybciej umrzeć. Po pewnym czasie
dostrzegłem na widnokręgu zbliżający się żagiel, ale przyglądałem mu się obojętnie, jak malowanej
pocztówce. Musiałem być półprzytomny, ale pamiętam dokładnie wszystko, co się działo.
Pamiętam kołysanie głowy w rytmie morza i horyzont z tańczącym na falach żaglem. Ale
jednocześnie pamiętam dokładnie swoje przeświadczenie, iż jestem martwy, i że sprawiłem im
niezły kawał wymykając się z dała tuż przed przybyciem pomocy.
Niezmiernie długo - przynajmniej w moim wspomnieniu - obserwowałem powolne
zbliżanie się pląsającego na falach szkunera; był to niewielki, dwumasztowy statek z typowym dla
szkunera ożaglowaniem skośnym. Szedł pod wiatr, musiał co chwilę robić zwrot i iść coraz
dłuższymi halsami. Nie przychodziło mi do głowy, by starać się zwrócić na siebie uwagę, a potem
ujrzałem kadłub i od tej chwili aż do obudzenia się w kabinie na rufie mam tylko niejasne
wspomnienia. Pamiętam mgliście, jak wciągają mnie po drabince, a znad burty wychyla się ku
mnie szeroka i rumiana, piegowata twarz pod płomiennie rudą czupryną. Zachowałem też
migawkowy obraz jakiejś innej, z bliska widzianej ciemnej twarzy o niesamowitych oczach, którą
brałem za widziadło, dopóki nie ujrzałem jej po raz drugi. Wydaje mi się, iż pamiętam, jak
wlewano mi coś przemocą do ust. To wszystko.
2. Człowiek, który płynął donikąd
Znajdowałem się w niewielkiej, dość niechlujnej kabinie. Obok siedział niestary mężczyzna
o płowych włosach, szczeciniastym wąsie koloru słomy i obwisłej dolnej wardze, który trzymał
mnie za rękę. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie bez słowa. Miał wodnistoszare oczy, dziwnie
pozbawione wyrazu.
Nagle tuż nade mną rozległ się hałas, jakby ktoś przestawiał gwałtownie żelazne łóżko, oraz
niski, gniewny pomruk jakiegoś wielkiego zwierzęcia. W tej samej chwili mężczyzna odezwał się
po raz drugi.
Powtórzył pytanie:
- Jak się pan czuje?
Chyba odpowiedziałem, że dobrze. Nie mogłem sobie przypomnieć, skąd się tutaj wziąłem.
Musiał to pytanie wyczytać z mojej twarzy, gdyż głos odmówił mi posłuszeństwa.
- Wydobyto pana z szalupy, bliskiego śmierci głodowej. Szalupa opatrzona była napisem
“Królowa Próżności”, a na krawędzi jej burty widniały plamy krwi.
Gdy to mówił, spostrzegłem własną rękę, tak chudą, że przypominała brudną skórzaną
sakiewkę, do której wrzucono luzem kości, i w jednej chwili wróciła mi pamięć całej historii z
szalupą.
- Proszę to połknąć - powiedział mężczyzna, podając mi jakąś zamrożoną, szkarłatną
substancję.
Mikstura miała smak krwi i od razu poczułem się silniejszy.
- Miał pan szczęście - mówił mężczyzna - trafić na statek z lekarzem na pokładzie. - Trochę
niewyraźnie artykułował słowa i lekko seplenił.
- Co to za statek? - spytałem wolno schrypniętym ód długiego milczenia głosem.
- Niewielki handlowiec kursujący między Ariką a Callao. Nigdy nie przyszło mi do głowy
zapytać, skąd pochodzi. Najpewniej z krainy obłąkańców. Ja jestem pasażerem i płynę z Ariki.
Skończony bałwan, który jest właścicielem i dowódcą statku w jednej osobie, niejaki Davis, stracił
patent czy coś w tym rodzaju. Zna pan pewnie ten rodzaj ludzi. Nazwał swoją idiotyczną łajbę
“Ipecacuanha”; czy można sobie wyobrazić coś równie kretyńskiego. Choć na pełnym morzu,
kiedy nie ma wiatru przez dłuższy czas, z pewnością zachowuje się zgodnie z nazwą.* [*
ipekakuana brazylijska - roślina o oryginalnej indiańskiej nazwie ipecacuana lub ipecacuanha, jest
stosowana w lecznictwie i ze względu na swe działanie nosi popularne miano wymiotnicy
lekarskiej (przyp. tłum.)]
Na górze rozległ się ponowny rumor, któremu towarzyszyło głuche warczenie i ludzki głos.
Po chwili inny głos nakazał jakiemuś “przeklętemu wypędkowi”, żeby się uspokoił.
- Znajdował się pan o krok od śmierci - ciągnął mój rozmówca. - Jeszcze trochę i byłoby po
wszystkim. Ale pana podreperowałem. Czuje pan ból w ramieniu? To od zastrzyków. Leżał pan
bez przytomności przez blisko trzydzieści godzin.
Z trudem zbierałem myśli. Skowyt kilku psów znowu rozproszył moją uwagę.
- Czy mógłbym już zjeść coś solidniejszego? - spytałem.
- Dzięki mnie - odparł. - Właśnie gotują dla pana baraninę.
- To świetnie - powiedziałem z przekonaniem. - Chętnie zjem kawałek baraniny.
- Muszę panu powiedzieć - podjął z pewnym wahaniem - iż jestem okropnie ciekaw, jak to
się stało, że został pan sam w szalupie.
W jego oczach dostrzegłem jakby błysk podejrzliwości.
- Do diabła z tym wyciem! Wypadł nagle z kabiny i wdał się w gwałtowną kłótnię z kimś,
kto odpowiadał niezrozumiałym mamrotaniem. Sprawa zakończyła się chyba odgłosami uderzeń,
ale mogłem się przesłyszeć. Potem mężczyzna krzyknął na psy i wrócił do kabiny.
- No więc? - spytał od drzwi. - Zaczął mi pan właśnie opowiadać.
Odparłem, iż nazywam się Edward Prendick i że dla rozproszenia nudy mej dostatniej
egzystencji podjąłem studia przyrodnicze. Ta ostatnia wiadomość jakby go trochę zaciekawiła.
- Ja też zajmowałem się trochę przyrodą, przeszedłem na medycynie kurs biologii, wie pan,
preparowanie jajników dżdżownicy, narządów gębowych ślimaka i tak dalej. Mój Boże! Już
dziesięć lat upłynęło od tego czasu! Ale proszę, proszę, niech pan opowiada o szalupie.
Moja szczera opowieść, wypowiedziana zwięzłymi zdaniami - byłem bowiem bardzo
osłabiony - najwyraźniej go zadowoliła, a gdy skończyłem, powrócił natychmiast do sprawy
przyrodoznawstwa i swych studiów biologicznych. Wypytywał mnie też dokładnie o londyńskie
ulice - Tottenham Court Road i Gower Street.
- Czy Caplatzi nadal prosperuje? Cóż to był za sklep!
Musiał być chyba bardzo przeciętnym studentem medycyny, gdyż szybko przerzucił się na
kabarety. Opowiedział mi kilka anegdotek.
- Rzuciłem wszystko dziesięć lat temu - oświadczył;
- Co to były za czasy! Ale fatalnie się zbłaźniłem... Przegrałem życie nie mając jeszcze
dwudziestu jeden lat. Dziś wszystko się pewnie zmieniło... No, ale muszę zajrzeć do tego osła-
kucharza i dopilnować pańskiej baraniny.
Na górze znowu rozległ się ryk, tak raptowny i pełen dzikiej wściekłości, że aż
podskoczyłem.
- Co tam się dzieje? - krzyknąłem, ale on zdążył już zamknąć za sobą drzwi.
Wrócił po chwili niosąc baranią potrawkę, której apetyczny zapach wprawił mnie w takie
podniecenie, iż zwierzęce pomruki natychmiast wyleciały mi z głowy.
Następny dzień, podczas którego na przemian spałem lub jadłem, wzmocnił mnie na tyle, iż
uniosłem się z koi i przez iluminator wyjrzałem na ścigające się ze statkiem zielone fale. Szkuner
najwidoczniej płynął z wiatrem. Montgomery - bo tak nazywał się jasnowłosy mężczyzna - wszedł
właśnie do kabiny, więc poprosiłem go o jakieś odzienie. Pożyczył mi własne drelichowe ubranie,
gdyż to, które miałem na sobie w szalupie, wyrzucono, jak powiedział, za burtę. Ubranie było na
mnie trochę za obszerne, ponieważ jego właściciel był postawnym mężczyzną o długich
kończynach.
Wspomniał mimochodem, że kapitan siedzi zamknięty w swojej kajucie, pijany jak bela.
Podczas ubierania się zacząłem go wypytywać, którędy i dokąd płynie statek. Odparł, iż szkuner
zmierza na Hawaje, ale po drodze zatrzyma się, by wysadzić go na ląd.
- Gdzie? - spytałem.
- To taka wysepka... na której mieszkam. O ile mi wiadomo, nie ma nawet nazwy.
Po tych słowach dolna warga całkiem mu obwisła, a wlepione we mnie oczy przybrały
nagle wyraz tak jawnie udawanej tępoty, iż uznałem, że woli uniknąć indagacji. Powstrzymałem się
więc od dalszych pytań.
3. Niesamowita twarz
Po opuszczeniu kabiny okazało się, że jakiś człowiek blokuje nam wyjście na pokład. Stał
na drabince zwrócony do nas plecami, patrząc ponad górną krawędzią luku. Miał, jak zauważyłem,
niekształtną postać - niską, barczystą i niezgrabną - przygarbione plecy, włochatą szyję i wciśniętą
w ramiona głowę. Miał na sobie granatowe drelichy, a jego czarne włosy były dziwnie grube i
szczeciniaste. Usłyszałem wściekłe warczenie niewidocznych psów i w tej samej chwili człowiek
ów skoczył gwałtownie do tyłu natykając się na rękę, którą wyciągnąłem odruchowo, by się przed
nim osłonić. Obrócił się z iście zwierzęcą zwinnością.
Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego nagły widok jego ciemnej twarzy zrobił na mnie tak
wstrząsające wrażenie. Była przedziwnie szpetna. Wysunięta do przodu szczęka mgliście
przypominała zwierzęcą mordę, a z ogromnych półotwartych ust wystawały białe zęby nie
spotykanych u człowieka rozmiarów. Miał przekrwione w kącikach, niemal zupełnie pozbawione
białek oczy o piwnych źrenicach. Jego twarz pałała jakimś osobliwym podnieceniem.
- Diabli cię nadali! - mruknął Montgomery. - Odsuń się, u licha!
Ciemnolicy mężczyzna bez słowa odskoczył w bok.
Wstąpiłem na drabinkę, nie odrywając od niego oczu. Montgomery zatrzymał się chwilę na
dole.
- Mówiłem ci przecież, żebyś się tutaj nie kręcił - rzekł dobitnym tonem. - Twoje miejsce
jest na dziobie.
Ciemnoskóry mężczyzna skulił się.
- Oni... oni nie chcą mnie trzymać na dziobie.
- Mówił powoli jakimś nienaturalnie schrypniętym głosem.
- Nie chcą cię trzymać na dziobie! - powtórzył groźnie Montgomery. - Ale ja każę ci tam
iść.
Miał jeszcze coś dodać, ale rzucił mi szybkie spojrzenie i wszedł za mną na drabinkę.
Stałem odwrócony w połowie luku, nadal nie mogąc ochłonąć ze zdziwienia, jakie budziła
przedziwna brzydota ciemnoskórego człowieka. Pierwszy raz w życiu widziałem tak odrażającą i
niesamowitą twarz, ale jednocześnie - paradoks trudny do uwierzenia - miałem dziwaczne
poczucie, iż jego zdumiewające rysy i gesty są mi skądś znane. Pomyślałem sobie później, że
musiałem go chyba widzieć, kiedy wyciągano mnie na pokład, ale i to nie tłumaczyło podejrzenia
jakiejś wcześniejszej znajomości. Wydawało się niepodobieństwem, bym ujrzawszy bodaj raz tak
szczególną twarz, mógł nie zapamiętać okoliczności owego spotkania.
Wejście Montgomery'ego na drabinkę przerwało bieg mych myśli, obróciłem się więc i
rozejrzałem po płaskim pokładzie małego szkunera. Uprzednie hałasy przygotowały mnie
częściowo na to, co teraz ujrzałem. Z całą pewnością nigdy jeszcze nie widziałem tak brudnego
pokładu. Wszędzie walały się skrawki marchwi, strzępy zieleniny i paskudztwa niewiadomego
pochodzenia. Pod grotmasztem szarpało się na łańcuchach stado przerażających ogarów, które na
mój widok zaczęły gwałtownie ujadać, a przy bezanmaszcie, w małej żelaznej klatce, tak ciasnej,
że zwierzę nie mogło się nawet obrócić, siedziała wielka, skulona puma. Nieco dalej, przy prawym
nadburciu spostrzegłem kilka sporych drewnianych klatek z królikami, na dziobie zaś tkwiła
samotna lama wciśnięta do zwykłej skrzyni. Psy miały na pyskach skórzane kagańce. Jedynym
człowiekiem na pokładzie był chudy i milczący marynarz przy kole sterowym. Główne żagle,
brudne i połatane, napinał wiatr, a i w górze, jak się zdaje, postawiono wszystkie dodatkowe żagle
stateczku. Niebo było czyste, a słońce minęło zenit i zaczęło obniżać się ku zachodowi; wzdłuż
burt pędziły długie, upstrzone białymi grzywami fale. Minąwszy sternika zbliżyliśmy się do relingu
rufowego; za rufą pieniła się woda, a w kilwaterze tańczyły i znikały bańki. Odwróciłem się i
zmierzyłem wzrokiem niechlujny pokład.
- Czy to jakaś pływająca menażeria? - spytałem.
- Na to wygląda - odparł Montgomery.
- Po co im te zwierzęta? Na handel? Dla rozrywki? A może kapitan myśli, że zdoła je
sprzedać gdzieś na morzach południowych?
- Na to wygląda, nie sądzi pan? - odparł Montgomery odwracając się z powrotem ku rufie.
Nagle od strony zejściówki rozległ się wrzask, posypały się wściekłe wyzwiska i
ciemnoskóry mężczyzna pośpiesznie wgramolił się na pokład. W ślad za nim wyłonił się masywny
rudzielec w białej czapce. Ogary, którym znudziło się tymczasem oszczekiwanie mnie, na widok
ciemnoskórego wpadły w szał i szarpiąc łańcuchy zaczęły na nowo ujadać. Ciemnoskóry zawahał
się przez moment na ich widok, dzięki czemu rudy mężczyzna zdążył go dopaść i zadał mu
potężny cios między łopatki. Nieszczęśnik zwalił się jak podcięte drzewo na zaśmiecony pokład,
między rozwścieczoną sforę. Psy były na szczęście w kagańcach. Rudzielec aż zachłysnął się z
uciechy i stał chwiejąc się niepewnie na nogach, jakby lada chwila miał runąć do zejściówki albo w
przód, na swą ofiarę.
Widząc rudzielca, Montgomery gwałtownie się poderwał.
- Przestań pan! - zawołał tonem upomnienia.
Na dziobie pojawiło się paru marynarzy.
Ciemnoskóry mężczyzna wił się po pokładzie deptany przez psy, wydając dziwne,
nienaturalne okrzyki. Nikt nie pośpieszył mu z pomocą. Psiska bezlitośnie trącały go pyskami, a
ich szare, zwinne cielska w tanecznych podskokach kłębiły się nad niezdarnym powalonym ciałem.
Zebrani na dziobie marynarze pokrzykiwali zachęcająco, jakby to była najlepsza zabawa.
Montgomery wydał gniewny okrzyk i rzucił się do przodu. Pośpieszyłem za nim.
Tymczasem ciemnoskóry poderwał się na nogi i zatoczył do przodu. Wpadł z rozpędu na
burtę przy wantach grotmasztu, gdzie stanął dysząc ciężko i rzucając psom przez ramię wściekłe
spojrzenia. Rudowłosy mężczyzna wybuchnął tryumfalnym śmiechem.
- Słuchajcie no, kapitanie - powiedział Montgomery, którego seplenienie wyraźnie się
nasiliło i chwycił rudowłosego za łokcie. - Za wiele pan sobie pozwala.
Stałem tuż za Montgomerym. Kapitan odwrócił głowę i spojrzał nań z tępą powagą pijaka.
- A bo co? - zapytał; mierzył przez chwilę Montgomery'ego sennym spojrzeniem, a
wreszcie rzekł:
- Przeklęty konował!
Gwałtownym szarpnięciem uwolnił ręce i po paru nieudanych próbach zdołał wpakować
piegowate pięści do bocznych kieszeni.
- Ten człowiek jest pańskim pasażerem - oświadczył Montgomery. - Radzę trzymać ręce z
daleka od niego.
- Idź do diabła! - huknął kapitan. Odwrócił się gwałtownie i zatoczył na bok. - To jest mój
statek i robię na nim, co mi się podoba - oświadczył.
Uważam, że Montgomery powinien był w tym momencie zostawić pijanego brutala w
spokoju. Ale on zbladł tylko jeszcze bardziej i zbliżył się za kapitanem do burty.
- Słuchajcie no, kapitanie - powiedział. - Nie pozwolę maltretować mego służącego. Pan i
pańscy ludzie znęcacie się nad nim bez przerwy, odkąd wszedł na pokład.
Alkoholowe opary na dłuższą chwilę odebrały kapitanowi mowę.
- Przeklęty konował! - To było wszystko, co uznał za stosowne odpowiedzieć.
Zorientowałem się, iż Montgomery należy do zawziętych uparciuchów, którzy stale
podsycają hodowaną w sercu urazę i nigdy niczego nie darowują; domyśliłem się także, że ich spór
musiał narastać od dłuższego czasu.
- Przecież on jest pijany - wtrąciłem, może trochę zbyt nachalnie. - Nic pan z nim nie
wskóra.
Montgomery wykrzywił obwisłą wargę.
- On zawsze jest pijany. Czy pana zdaniem to ma usprawiedliwiać znieważanie pasażerów?
- Mój statek - zaczął kapitan pokazując drżącą ręką klatki - był kiedyś czysty i schludny. A
dziś, co? - Rzeczywiście, czystości nie można mu było zarzucić. - Moja załoga - ciągnął. - Moja
schludna, przyzwoita załoga.
- Zwierzęta znalazły się na pokładzie za pańską zgodą.
- Niech będzie przeklęty dzień, w którym moje oczy ujrzały pańską piekielną wyspę. Po
jakiego diabła... wozić zwierzęta na taką wyspę? I do tego ten pański pomagier... Myślałem, że
chodzi o człowieka. Ale to jakiś pomyleniec. I czego łazi po rufie. Co pan sobie myśli, że cały
statek do pana należy, czy co?
- Pańscy marynarze od pierwszej chwili robią, co mogą, żeby temu nieborakowi zatruć
życie.
- Ładny mi nieborak, toż to diabeł z piekła rodem. Moi ludzie nie mogą na niego patrzeć. Ja
nie mogę na niego patrzeć. Nikt nie może na niego patrzeć. Pan też nie może na niego patrzeć.
Montgomery odwrócił się.
- W każdym razie proszę zostawić go w spokoju - powiedział kiwając głową.
Ale kapitan zmierzał teraz do awantury. Podniósł głos:
- Jeśli jeszcze raz przyłapię drania w tej części statku, wypruję mu flaki, zobaczy pan.
Wypruję mu te przeklęte flaki! Niech się panu nie wydaje, że może mi pan dyktować, co mi wolno,
a czego nie wolno. Ja tu jestem kapitanem i właścicielem - wbij pan to sobie do głowy. Jestem
panem... i władcą. Umowa była, że zabiorę do Ariki i z powrotem człowieka ze służącym i
przywiozę kilka zwierząt. Nie godziłem się na wożenie piekielnego wariata z durnym konowałem...
Nieważne, jak nazwał Montgomery'ego. Zobaczyłem, że ten ostatni robi krok do przodu,
postanowiłem więc interweniować.
- On jest pijany - rzekłem. Kapitan zaczął sypać jeszcze plugawszymi obelgami. - Zamknij
się pan! - rzuciłem mu ostro, widząc w twarzy Montgomery'ego niebezpieczny błysk. Tym
odezwaniem się ściągnąłem lawinę na siebie.
Byłem jednak zadowolony, że udało mi się zapobiec wiszącej na włosku bójce - nawet za
cenę pijanej furii kapitana. Ale choć zdarzało mi się bywać w dość podejrzanych towarzystwach,
nie pamiętam, bym kiedykolwiek nasłuchał się tylu najplugawszych przekleństw płynących jednym
nieprzerwanym strumieniem. Jestem człowiekiem łagodnym, lecz chwilami z trudem nad sobą
panowałem. Nakazując kapitanowi milczenie zapomniałem, niestety, iż jestem tylko bezradnym,
odciętym od swoich zasobów, płynącym na gapę rozbitkiem, i mój los zależy od dobrej woli - albo
interesowności - załogi statku, który mnie przygarnął. Kapitan nie omieszkał dobitnie mi o tym
przypomnieć. Ale przynajmniej zapobiegłem rękoczynom.
4. Na pokładzie szkunera
Tego samego dnia wieczorem dostrzeżono po zachodzie słońca ląd i szkuner zatrzymał się.
Montgomery oznajmił, że tu kończy się jego podróż. Wyspa była zbyt daleko, by rozpoznać
jakiekolwiek szczegóły; przypominała płaski skrawek bladego błękitu wśród nieokreślonego,
szarobłękitnego morza. Znad wyspy unosiła się ku niebu niemal pionowa smużka dymu.
Kapitana nie było w tym czasie na pokładzie. Wyładowawszy na mnie gniew, zszedł
chwiejnym krokiem pod pokład i, o ile wiem, usnął w swej kajucie na podłodze. Faktyczne
dowództwo przejął jego zastępca. Był nim ów chudy, małomówny osobnik, który stał poprzednio
przy sterze. Widać było, że i on ma z Montgomerym na pieńku. Nie zwracał na nas obu
najmniejszej uwagi. Kolacja, którą jedliśmy razem, po paru nieudanych próbach nawiązania przeze
mnie rozmowy upłynęła w ponurym milczeniu. Zwróciło również moją uwagę, ze marynarze
dziwnie nieżyczliwie odnoszą się do mego towarzysza oraz do jego zwierząt. Montgomery, jak
zauważyłem, bardzo wymijająco mówił o przeznaczeniu zwierząt i celu swej podróży, więc mimo
narastającej ciekawości nie narzucałem się.
Zostaliśmy rozmawiając na pokładzie rufowym, aż niebo zaroiło się od gwiazd. Noc była
cicha i spokojna, tylko z połyskującej żółtym światłem dziobówki dolatywały czasem oderwane
dźwięki albo poruszyło się któreś ze zwierząt. W kącie klatki majaczył ciemny kształt zwiniętej w
kłębek pumy, która obserwowała nas świecącymi ślepiami. Psy chyba posnęły. Montgomery wyjął
cygara.
Z nutą na wpół bolesnej nostalgii rozmawiał ze mną o Londynie, zadając najrozmaitsze
pytania, by dowiedzieć się, co się tam zmieniło. Mówił jak człowiek, który uwielbiał tamtejsze
życie, ale został zeń nagle i nieodwracalnie wykluczony. Gawędziłem o tym i owym dla
podtrzymania rozmowy. Przez cały czas narastało we mnie poczucie, że w tym człowieku kryje się
coś dziwacznego, toteż ukradkiem obserwowałem jego bladą, zagadkową twarz, na którą padało,
przyćmione światło latarni nad kompasem za moimi plecami. A potem popatrzyłem na ciemne
morze, tam, gdzie w mroku kryła się jego wysepka.
Ten człowiek, myślałem sobie, wyłonił się z bezmiaru świata po to tylko, by uratować mi
życie. Jutro przekroczy burtę i znów zniknie z mego życia. Nawet w najbanalniejszych
okolicznościach miałbym powód do zadumy. Ale jak wytłumaczyć zdumiewający fakt, iż
wykształcony, cywilizowany człowiek mieszka na nieznanej wysepce, a na dobitkę wiezie z sobą
tak niecodzienny ładunek. Przyszło mi na myśl to samo pytanie, które postawił kapitan:
Po co mu te zwierzęta? I dlaczego udawał, iż nie są jego własnością, kiedy pierwszy raz
zagadnąłem go o to? A ten jego pomocnik, którego dziwaczna powierzchowność tak bardzo mnie
poruszyła. Wszystkie te okoliczności tworzyły wokół niego aurę tajemniczości. Przykuwały moją
wyobraźnię i pętały język.
Przed północą rozmowa o Londynie wygasła, więc staliśmy obok siebie oparci o poręcz i
mierząc rozmarzonym wzrokiem cichy, połyskujący w blasku gwiazd ocean, pogrążyliśmy się
każdy we własnych myślach. Atmosfera sprzyjała sentymentom, przeto poruszyłem wątek osobistej
wdzięczności.
- Chciałbym, jeśli pan pozwoli - ozwałem się po pewnym czasie - podziękować panu za
uratowanie mi życia.
- Przypadek - odparł. - Ślepy traf.
- Chciałbym jednak wyrazić swoją wdzięczność jego wykonawcy.
- Niech pan nie dziękuje. Pan potrzebował pomocy, a ja wiedziałem, jak jej udzielić,
karmiłem więc pana i szpikowałem zastrzykami - można powiedzieć, że był pan dla mnie nowym
okazem do kolekcji. Nudziłem się, szukałem jakiegoś zajęcia. Gdybym tamtego dnia był zmęczony
lub gdyby nie przypadła mi do gustu pańska twarz... kto wie, co by się z panem w tej chwili działo.
Jego słowa trochę mnie ostudziły.
- Nie zmienia to jednak... - zacząłem.
- Ślepy traf, zapewniam pana - przerwał mi - jak wszystko w ludzkim życiu. Tylko osły nie
chcą tego zrozumieć. Dlaczego jestem tutaj, wyrzucony poza nawias cywilizacji, zamiast cieszyć
się życiem, korzystać ze wszystkich uroków Londynu? Tylko dlatego, iż jedenaście lat temu
pewnej mglistej nocy na dziesięć minut straciłem głowę...
Urwał.
- Tak? - podchwyciłem.
- To wszystko.
Znów zapadło milczenie. Po chwili zaśmiał się.
- Światło gwiazd ma dziwną moc rozwiązywania języków. Wiem, że robię z siebie głupca,
a jednak coś mnie kusi, by się przed panem zwierzyć.
- Cokolwiek pan powie, zapewniam, iż zachowam to dla siebie... jeśli o to chodzi.
Już miał zacząć, ale tylko z powątpiewaniem pokręcił głową.
- Proszę nie mówić - rzekłem. - Nie muszę nic wiedzieć. Tak będzie chyba dla pana lepiej.
Cóż to może dać, oprócz chwilowej ulgi - o ile dochowam sekretu. A gdybym go nie dochował...
prawda?
Chrząknął niepewnie. Czułem się, jak bym go podstępnie przyłapał w chwili słabości.
Prawdę powiedziawszy, nie byłem specjalnie ciekaw, co mogło młodego medyka wygnać z
Londynu. Mam odrobinę wyobraźni. Wzruszyłem ramionami i odwróciłem się. Na rufie, wsparta o
reling, stała ciemna, milcząca postać obserwująca gwiazdy. Był to dziwny pomocnik
Montgomery'ego. Gdy się poruszyłem, rzucił mi przez ramię szybkie spojrzenie i znów odwrócił
głowę.
Ktoś powie może, że to drobiazg, ale ja poczułem się, jakby runął we mnie grom z jasnego
nieba. Jedyne światło w naszym sąsiedztwie padało od latarni przy sterze. W owej krótkiej chwili,
gdy jego twarz wyłoniła się z mroku rufy i oświetlił ją promień latarki, w zwróconych na mnie
oczach zapaliły się bladozielone błyski.
Nie wiedziałem wówczas, że ludzkie oczy też czasami fosforyzują - czerwonym blaskiem.
W. każdym razie widok ten sprawił na mnie wrażenie czegoś absolutnie nieludzkiego. Owa czarna
postać z jarzącymi się ślepiami wymiotła ze mnie wszystkie dojrzałe myśli i uczucia i znalazłem się
na moment w zapomnianym świecie dziecinnych koszmarów. Dziwne to doznanie minęło równie
szybko, jak się pojawiło. Oparta o reling rysowała się na tle wygwieżdżonego nieba ciemna i
niezdarna, mało znacząca postać, a jednocześnie posłyszałem głos Montgomery'ego.
- No, chyba już czas pójść spać - powiedział - pewnie i pan ma już tego dosyć.
Odpowiedziałem coś bez sensu. Zeszliśmy pod pokład, a Montgomery pod drzwiami mej
kajuty powiedział dobranoc.
Miałem tej nocy nieprzyjemne sny. Malejący księżyc późno wyszedł na niebo. Smuga
bladego, upiornego światła wdarła się do kajuty rzucając złowieszczy cień na deski koi. Potem
obudziły się psy; ich wycie i ujadanie wplotło się w moje sny i do świtu prawie nie zmrużyłem oka.
5. Człowiek, który nie miał dokąd pójść
Wczesnym rankiem - było to drugiego dnia po mym ozdrowieniu i chyba czwartego po
odnalezieniu mnie - z otchłani niespokojnych, pełnych wrzawy i szczęku broni snów wyrwały mnie
dochodzące z góry ochrypłe wrzaski. Przetarłszy oczy nasłuchiwałem chwilę hałasów, nie bardzo
wiedząc, gdzie jestem. Potem rozległ się szybki tupot bosych stóp, odgłos przesuwania ciężkich
przedmiotów, gwałtowny zgrzyt i szczęk łańcuchów. Usłyszałem bulgotanie wody przy
gwałtownym obrocie statku i spieniona szarozielona fala zalała małe, okrągłe okienko, by po chwili
spłynąć po szybie strużkami wody. Pośpiesznie narzuciłem ubranie i wyszedłem z kajuty.
- Idąc po schodkach, na tle różowiejącego nieba - słońce zaledwie wschodziło - ujrzałem
szerokie bary i rudą czuprynę kapitana, a dalej, patrząc mu przez ramię, zobaczyłem klatkę z pumą
huśtającą się na linie zamocowanego przy bezanbomie wyciągu. Biedne, skulone zwierzę
przywarło ze strachu do podłogi swego ciasnego więzienia.
- Za burtę z nimi! - wrzeszczał kapitan. - Za burtę! Zaraz oczyścimy statek z całego
tałatajstwa!
Ponieważ zagradzał mi drogę, musiałem chcąc nie chcąc stuknąć go w ramię, by wydostać
się na pokład. Odskoczył gwałtownie i z wybałuszonymi oczami zatoczył się do tyłu. Nie trzeba
było wielkiej przenikliwości, by poznać, że jest nadal pijany.
- Hej - mruknął tępo, ale po chwili oczy mu się rozjaśniły i dodał: - Ejże, toć to szanowny,
no jakże mu...?
- Prendick - rzekłem.
- Jaki tam Prendick! - zawołał. - “Zamknij Się” - tak się pan nazywasz. Wasza
Wielmożność “Zamknij Się”.
Nie było sensu wdawać się z brutalem w sprzeczkę. Ale jego następne posunięcie przeszło
moje najśmielsze oczekiwania. Pokazał ręką przystawiony do burty trap, obok którego stał
Montgomery zajęty rozmową ze świeżo widać przybyłym na pokład potężnie zbudowanym siwym
mężczyzną w przybrudzonym granatowym ubraniu.
- Tędy, Wasza Przeklęta Wielmożność “Zamknij Się”. Tędy! - ryknął kapitan.
Montgomery i jego towarzysz odwrócili się na głos kapitana.
- O co panu chodzi? - spytałem.
- Tędy, Wasza Przeklęta Wielmożność - o to mi chodzi. Za burtę, panie “Zamknij Się”, i to
już. Robimy porządki, oczyszczamy ten biedny statek z wszelkiego paskudztwa. I wyrzucamy pana
za burtę.
Patrzyłem na niego, nie wierząc własnym uszom. Ale po chwili pomyślałem sobie, że
niczego innego nie pragnę. Perspektywa dalszej samotnej podróży w towarzystwie awanturniczego
pijaka bynajmniej nie była kusząca. Zwróciłem się więc do Montgomery'ego.
- Nie możemy pana zabrać - odparł krótko jego towarzysz.
- Nie możecie mnie zabrać? - zdumiałem się. W życiu nie widziałem równie stanowczej,
zdecydowanej twarzy.
- Niech pan posłucha - zwróciłem się znów do kapitana.
- Za burtę - oświadczył. - Na tym statku nie ma od dziś miejsca dla dzikich zwierząt,
ludojadów i gorszych od zwierząt bydlaków. Wynocha... panie “Zamknij Się”. Skoro oni nie chcą
pana zabrać, sam pan sobie popłyniesz. Ale ja pana stąd wyrzucam: Razem z pańskimi kamratami.
Skończyłem raz na zawsze z tą przeklętą wyspą i kropka! Mam was po dziurki w nosie.
- Niech pan posłucha, Montgomery- rzekłem błagalnie.
Wykrzywił dolną wargę i bezradnie wskazał głową swego siwowłosego towarzysza na
znak, że nic nie może dla mnie zrobić.
- Zaraz się za pana weźmiemy - oświadczył kapitan.
Rozpoczęła się osobliwa rozgrywka słowna na trzy fronty. Odwoływałem się kolejno do
trzech mężczyzn - najpierw do siwowłosego pana, aby pozwolił mi wysiąść na ląd, potem do
kapitana, aby zatrzymał mnie na statku. Zwracałem się nawet o pomoc do marynarzy. Montgomery
nie odezwał się słowem, tylko potrząsał głową.
- Wynocha ze statku i kropka - powtarzał w kółko kapitan. - Do diabla z prawem! Ja tu
jestem królem.
Muszę wyznać, iż na koniec, w trakcie wypowiadania energicznej pogróżki, załamał mi się
głos. Rozdrażniony, rozhisteryzowany, poszedłem na rufę i wbiłem ponury wzrok w nicość.
Tymczasem marynarze pośpiesznie wyładowywali pakunki oraz klatki ze zwierzętami. Przy
zawietrznej burcie stal spory dwumasztowy lugier z postawionymi żaglami, do którego spuszczano
osobliwy dobytek. Przybyłych z wyspy pomocników, którzy odbierali bagaże, nie widziałem, gdyż
kadłub lugra zasłaniało nadburcie szkunera.
Montgomery i jego towarzysz nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi. Byli zajęci
doglądaniem czterech czy pięciu marynarzy, którzy wyładowywali ich rzeczy. Kapitan plątał się po
dziobie, zawadzając raczej niż pomagając. Ogarniała mnie na przemian rozpacz i rezygnacja.
Oczekując rozwiązania sytuacji parę razy mimo woli roześmiałem się na myśl o dziwaczności
swego położenia. Pusty żołądek pogłębiał moją niedolę. Głód i wycieńczenie całkowicie odbierają
człowiekowi hart ducha. Czułem, iż nie starczy mi wigoru, by przeciwstawić się kapitanowi, gdy
ten zechce wyrzucić mnie za burtę, ani by zmusić Montgomery'ego i jego towarzysza do zabrania
mnie na wyspę. Czekałem więc bezwolnie, co przyniesie los, a tymczasem przeładunek dobytku
Montgomery'ego trwał nadal, jak bym w ogóle nie istniał.
Wreszcie ukończono pracę i rozpoczęła się walka; prawie nie stawiając oporu pozwoliłem
się doprowadzić siłą do trapu. Już wtedy brunatne twarze ludzi siedzących w łodzi obok
Montgomery'ego sprawiły na mnie dziwne wrażenie. Ale wyładowana po brzegi łódź szybko
odpłynęła od burty. Widząc w dole rozszerzające się pasmo zielonkawej wody, zaparłem się z
całych sił, by nie runąć w dół.
Z łodzi dobiegły mnie drwiące okrzyki majtków, a potem łajania Montgomery'ego.
Wówczas kapitan, mat i jeden z marynarzy zawlekli mnie na rufę. Szalupa “Królowej Próżności”
płynęła za statkiem na holu; była do połowy zalana wodą, pozbawiona wszelkiego prowiantu i nie
miała wioseł. Padłem jak długi na pokład, odmawiając zejścia do szalupy. W końcu spuścili mnie
w dół na linie - nie mieli bowiem drabinki rufowej - i odcięli hol.
Szalupa z wolna oddalała się od szkunera. W niemym osłupieniu obserwowałem, jak
marynarze podnoszą żagle i statek powoli, ale zdecydowanie ustawia się do wiatru. Żagle
załopotały, chwyciły wiatr i wydęły się. Ujrzałem nad sobą naruszoną zębem czasu burtę statku w
przechyle. Po krótkiej chwili szkuner znikł z pola mego widzenia.
Nawet się za nim nie obejrzałem. W pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć w to, co się
stało. Siedziałem skulony na dnie szalupy, oszołomiony, spoglądając tępo w oleistą pustkę oceanu.
Dopiero po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, iż jestem z powrotem w dobrze mi znanym
zamkniętym piekle, na dodatek wypełnionym do połowy wodą. Spojrzawszy w tył, zobaczyłem
rudowłosego kapitana, który drwił sobie ze mnie, wychylając się znad relingu rufowego; a gdy
popatrzyłem w kierunku wyspy, malejący w oczach lugier zbliżał się do brzegu.
Dopiero teraz uświadomiłem sobie w pełni, jak okrutnie ze mną postąpiono. Nie miałem
możliwości dotarcia do lądu, chyba że fale przypadkiem mnie tam zaniosą. Pamiętajmy, iż byłem
jeszcze osłabiony po poprzednich przeżyciach w szalupie; gdyby nie wycieńczenie i pusty żołądek,
z większym męstwem stawiłbym czoła sytuacji. Ale w ówczesnym stanie rozpłakałem się po prostu
jak małe dziecko. Łzy spływały mi po twarzy. W bezsilnej rozpaczy tłukłem pięściami zebraną na
dnie łodzi wodę i wściekle kopałem o burty. Modliłem się na głos do Boga, aby pozwolił mi
umrzeć.
6. Dziwaczni wioślarze
Ale wyspiarze ulitowali się nade mną widząc, iż naprawdę znalazłem się na łasce fal. Moja
szalupa pod ostrym kątem dryfowała powoli na wschód, w stronę wyspy, gdy nagle ku mej
szaleńczej radości łódź zawróciła i zaczęła płynąć w moim kierunku. Była mocno wyładowana;
kiedy podpłynęła bliżej, zobaczyłem, że siwy i barczysty towarzysz Montgomery'ego siedzi na
rufie wciśnięty między psy i skrzynie. Człowiek ten uparcie mi się przypatrywał, nie poruszając się
i nic nie mówiąc. Z dziobu równie uporczywie spoglądał na mnie usadowiony w sąsiedztwie pumy
ciemnoskóry pokraka. W łodzi znajdowało się jeszcze trzech innych dziwacznie wyglądających,
zwierzopodobnych ludzi, na których ogary wściekle warczały. Siedzący przy sterze Montgomery
doprowadził łódź do szalupy, po czym wstał, chwycił cumę, którą mu rzuciłem, przywiązał do
rumpla i wziął mnie na hol, gdyż o 'wejściu na zatłoczony pokład nie było mowy.
Zdążyłem się już opanować po histerycznym ataku i w miarę pogodnie odpowiedziałem na
jego powitanie. Dowiedziawszy się, że szalupa jest pełna wody, podał mi cebrzyk. Rzuciło mnie do
tyłu, gdy łączący nas hol naprężył się i szarpnął. Przez jakiś czas pracowicie wybierałem wodę.
Dopiero po całkowitym osuszeniu szalupy - była bowiem cała, tylko zalana przez fale -
mogłem się przyjrzeć spokojnie pasażerom łodzi.
Siwowłosy mężczyzna nadal nie spuszczał mnie z oka, ale teraz na jego twarzy czytałem
jakby pewne zaniepokojenie. Gdy nasze oczy spotkały się, opuścił wzrok na siedzące między jego
kolanami ogary. Był to, jak już wspomniałem, silnie zbudowany mężczyzna o wyniosłym czole i
dość grubych rysach twarzy; spod brwi opadały mu na oczy fałdy skóry, co często przychodzi wraz
z wiekiem, a opuszczone kąciki mocno zarysowanych warg zdawały się świadczyć o porywczości i
zdecydowaniu. Mówił do Montgomery'ego, ale tak cicho, że go nie słyszałem. Potem przeniosłem
wzrok na trójkę ludzi - jakże przedziwną stanowili załogę. Widziałem tylko ich twarze, ale było w
nich coś - sam nie wiedziałem co - budzącego mimowolną, niezrozumiałą odrazę. Przypatrywałem
się im uważnie, ale przykre wrażenie nie mijało, choć jego przyczyny nadal nie umiałem sobie
wytłumaczyć.
Wyglądali na ciemnoskórych, ale ich ciała, z wyjątkiem stóp i dłoni, były od góry do dołu
dokładnie opatulone białą i cienką, pobrudzoną materią. Pierwszy raz w życiu widziałem tak
szczelnie okulanych mężczyzn, a kobiety - tylko na Wschodzie. Na głowach mieli turbany, spod
których wyzierały na mnie twarze koboldów, twarze o wysuniętych do przodu szczękach i
połyskliwych oczach. Mieli czarne, proste włosy przypominające końską grzywę, a w siedzącej
pozycji zdawali się przewyższać wzrostem wszystkie znane rasy ludzi. Siwy mężczyzna, który
musiał mieć ponad sześć stóp wzrostu, sięgał im głową do ramion.
Jak się później okazało, nie byli wcale ode mnie wyżsi, tylko ich tułowie były nienaturalnie
drugie, a za to nogi niezwykle krótkie, o dziwnie kabłąkowatych udach. W sumie trudno sobie
wyobrazić równie szkaradną grupę, a nad ich głowami, spod grotżagla wyzierała ciemna twarz
człowieka, którego oczy świeciły w ciemnościach.
Oni też mi się przyglądali, ale ilekroć nasze spojrzenia spotkały się, umykali oczami w bok
i popatrywali na mnie ukradkiem. Pomyślałem sobie, że być może wprawiam ich w zakłopotanie,
więc skierowałem uwagę na wyspę, do której właśnie dopływaliśmy.
Był to nizinny skrawek lądu, pokryty gęstą roślinnością, wśród której przeważał nie znany
mi gatunek palmy. Z jednego miejsca wyrastała pod niebo wąska smuga białej pary rozwiewająca
się na końcu jak puchowe piórko. Wpłynęliśmy do szerokiej zatoki pomiędzy dwoma niskimi
cyplami. Pokryta szarym i matowym piaskiem plaża wznosiła się stromo na wysokość
sześćdziesięciu lub siedemdziesięciu stóp ponad poziom morza, a szczyt skarpy porastały
nieregularne kępy drzew i krzewów. W połowie zbocza wznosił się czworobok muru z pstrokatego
kamienia, który, jak się później przekonałem, zbudowany był z bloków pumeksu i koralu. Ponad
ogrodzenie wystawały dwa pokryte strzechą dachy.
Na skraju wody czekał na nas jakiś człowiek. Będąc jeszcze daleko od brzegu miałem
wrażenie, iż na zboczu widzę jakieś inne, pokraczne istoty umykające w zarośla, ale gdy
podpłynęliśmy bliżej, nie dostrzegłem żadnej. Stojący na brzegu był człowiekiem średniego
wzrostu, o czarnej, negroidalnej twarzy. Miał wielkie, niemal pozbawione warg usta, niezwykle
cienkie ręce, wąskie i długie stopy oraz kabłąkowate nogi, a wypatrując łodzi wysuwał do przodu
potężną szczękę. Był ubrany tak samo jak Montgomery i jego siwowłosy towarzysz - w kurtkę i
spodnie z granatowego drelichu.
Gdy podpłynęliśmy jeszcze bliżej, osobnik ów zaczął biegać tam i z powrotem po plaży,
wykonując przy tym nader groteskowe gesty. Na rozkaz Montgomery'ego czteroosobowa załoga
poderwała się z miejsc i dziwacznymi, niezdarnymi ruchami zaczęła zwijać żagle. Montgomery
wprowadził łódź do wąskiego doku wcinającego się w plażę. Oczekujący osobnik podbiegł do nas.
Tak zwany dok był po prostu krótkim rowem, w którym przy ówczesnym stanie pływu łódź ledwie
się mieściła.
Usłyszałem, jak dziób szalupy szoruje po piasku, odepchnąłem się cebrzykiem od rufy
żaglówki, odwiązałem hol i wysiadłem na brzeg. Trzej opatuleni w białe szmaty osobnicy
wyjątkowo niezdarnie wygramolili się na plażę i z pomocą oczekującego tutaj człowieka
przystąpili niezwłocznie do wyładunku. Uderzył mnie szczególnie sposób chodzenia trzech
opatulonych i obandażowanych ludzi - ich nogi nie były sztywne, ale jakoś dziwnie zniekształcone,
jakby miały niewłaściwie rozmieszczone stawy. Psy, które siwowłosy mężczyzna wysadzał na ląd,
bez przerwy warczały na nich i rwały się do nich szarpiąc łańcuchy.
Trzej potężni osobnicy porozumiewali się dziwnie gardłowymi głosami, a gdy sięgnęli po
leżące na rufie bele, oczekujący na plaży człowiek zagadał do nich żywo w jakimś nie znanym mi
chyba języku. Musiałem już słyszeć podobne dźwięki, ale nie mogłem sobie przypomnieć, gdzie.
Siwy mężczyzna stał spokojnie otoczony szóstką rozszalałych psów i przekrzykując ich jazgot
wydawał rozkazy. Montgomery po wyjęciu steru również wysiadł na brzeg i wszyscy zabrali się do
wyładowywania bagaży. Ja czułem się zbyt słaby - miałem pusty żołądek, a na dodatek słońce
niemiłosiernie paliło mnie w głowę - by zaofiarować swoją pomoc.
Po chwili siwowłosy mężczyzna przypomniał sobie widać o moim istnieniu i podszedł do
mnie.
- Wygląda pan - rzekł - jakby od rana nie miał pan nic w ustach.
Jego małe czarne oczy błyszczały spod krzaczastych brwi.
- Bardzo mi przykro. Postaramy się zadbać o pańską wygodę, skoro został pan naszym
gościem; choć, jak pan wie - nieproszonym.
Patrzył mi badawczo w twarz.
- Montgomery mówił mi, że jest pan człowiekiem wykształconym - że wie pan coś niecoś o
naukach przyrodniczych. Jak mam to rozumieć, jeśli wolno zapytać?
Wyjaśniłem mu, iż spędziłem kilka lat w Królewskim Kolegium Naukowym, prowadząc
badania biologiczne pod kierunkiem Huxleya. Słysząc to, lekko uniósł brwi.
- To trochę zmienia postać rzeczy, proszę pana - powiedział z nieco większym szacunkiem.
- Tak się składa, że i my jesteśmy biologami. Prowadzimy tutaj swego rodzaju stację biologiczną. -
Jego wzrok spoczął na trzech osobnikach w bieli, którzy ciągnęli właśnie ustawioną na rolkach
klatkę z pumą w kierunku otoczonych murem zabudowań. - To znaczy ja i Montgomery - dodał.
A po chwili:
- Trudno mi powiedzieć, kiedy zdoła się pan stąd wydostać. Jesteśmy oddaleni od morskich
szlaków. Statki widujemy mniej więcej raz w roku.
Potem nagle mnie opuścił, ruszył przez plażę mijając tamtą grupę i chyba znikł za murem.
Montgomery z pomocą dwóch pozostałych ludzi ładował mniejsze paczki na niski, opatrzony
kołami wózek. Lama oraz klatki z królikami nadal stały w łodzi; ogary były wciąż przywiązane do
ławek. Po załadowaniu wózka trzej ludzie zaparli się i zaczęli pchać co najmniej tonowy ciężar w
ślad za pumą. Montgomery zostawił ich po chwili, podszedł do mnie i wyciągnął rękę.
- Cieszę się, że tak się stało - rzekł. - Co za łajdak z tego kapitana. Dał się panu porządnie
we znaki.
- Uratował mnie pan po raz drugi.
- To zależy. Mogę pana zapewnić, że wyspa wyda się panu diabelnie podejrzana.
Radziłbym uważać, gdzie pan chodzi. On... - zawahał się i widać postanowił wstrzymać się z tym,
co miał do powiedzenia. Zamiast tego rzekł: - Chciałbym prosić pana o pomoc przy
wyładowywaniu królików.
Postępował z nimi w sposób dość szczególny. Brodząc w wodzie pomogłem mu
wytaszczyć na brzeg jedną z klatek. Natychmiast otworzył drzwiczki i przewróciwszy klatkę do
góry dnem wysypał jej żywą zawartość na ziemię. Króliki spadały jeden na drugiego tworząc
kłębiący się stos. Montgomery zaklaskał w dłonie i pięt-' naście albo dwadzieścia zwierzątek
rozbiegło się w podskokach po plaży.
- Rośnijcie i rozmnażajcie się, przyjaciele - mruknął za nimi Montgomery. - Zaludniajcie
wyspę. Dotychczas brakowało nam trochę zwierzyny na mięso.
Gdy rozglądałem się za uciekającymi królikami, siwy mężczyzna wrócił na plażę niosąc
butelkę brandy i garść sucharów.
- Coś na podtrzymanie sił, panie Prendick - powiedział znacznie życzliwszym niż
poprzednio tonem.
Zabrałem się bez ceregieli do pałaszowania biskwitów, a tymczasem siwy mężczyzna
razem z Montgomerym wypuścili następną dwudziestkę królików. Jednakże trzy większe klatki
powędrowały w ślad za pumą do zagrody. Alkoholu nie wziąłem do ust, ponieważ jestem
abstynentem od urodzenia.
7. Za zamkniętymi drzwiami
Czytelnik łatwo chyba zrozumie, iż znalazłszy się nieoczekiwanie w tak obcym otoczeniu,
w dodatku na skutek burzliwych wydarzeń, nie potrafiłem początkowo ocenić stopnia dziwaczności
tej czy innej rzeczy, którą wokół siebie dostrzegłem. Ruszyłem za lamą w górę plaży, ale
Montgomery dogonił mnie prosząc, bym nie wchodził do zagrody. Wtedy spostrzegłem, że klatkę z
pumą i stos pakunków umieszczono przed wejściem do czworoboku.
Obróciwszy się zobaczyłem, iż łódź została tymczasem rozładowana, z powrotem
wyprowadzona na wodę i jest właśnie wciągana na piasek, a siwowłosy mężczyzna idzie w naszym
kierunku. Zwrócił się do Montgomery'ego.
- Teraz trzeba rozwiązać problem naszego nieproszonego gościa. Co z nim zrobimy?
- Ma pewne przygotowanie naukowe - rzekł Montgomery.
- Spieszno mi wrócić do pracy... nad tym nowym materiałem - powiedział siwy mężczyzna,
ruchem głowy wskazując zabudowania. Gdy to mówił,. rozjaśniły mu się oczy.
- Domyślam się - mruknął Montgomery tonem dalekim od życzliwości.
- Tam nie możemy go odesłać, a na budowanie nowej chaty nie mamy czasu. O tym zaś, by
go wtajemniczyć w nasze sprawy, nie może być na razie mowy.
- Jestem w waszych rękach - odparłem. Nie miałem pojęcia, co miał na myśli mówiąc o
odesłaniu mnie “tam”.
- Ja też się nad tym zastanawiałem - rzekł Montgomery. - Mój pokój ma osobne wejście...
- Doskonale - odparł szybko starszy mężczyzna patrząc Montgomery'emu w oczy, po czym
ruszyliśmy we trzech w stronę zabudowań. - Bardzo pana przepraszam, panie Prendick, za te
sekrety, ale proszę pamiętać, iż jest pan nieproszonym gościem. Nasza mała placówka ma swoją
tajemnicę, swoją, że się tak wyrażę, komnatę Sinobrodego. Nie jest to zresztą żadna okropność -
przynajmniej dla człowieka rozsądnego. Ale w obecnej chwili... nie znając pana...
- Ależ oczywiście - wtrąciłem. - Byłbym głupcem, gdybym czuł się dotknięty brakiem
zaufania.
Jego wydatne usta wykrzywiły się w lekkim uśmiechu - należał do owych posępnych ludzi,
którzy uśmiechając się opuszczają kąciki warg - i skinieniem głowy podziękował za okazane
zrozumienie. Minęliśmy główne wejście do zagrody; była to masywna, drewniana furta opatrzona-
żelaznymi okuciami i zaryglowana, a przed nią leżał na ziemi stos ładunków przyniesionych z
łodzi. Zatrzymaliśmy się dopiero na rogu muru, przed niewielkimi drzwiami, których poprzednio
nie zauważyłem. Siwy mężczyzna wyciągnął z kieszeni wyświechtanej granatowej kurtki pęk
kluczy, otworzył zamek i wpuścił nas do środka. Owe klucze oraz staranne zamykanie drzwi do
zabudowań nawet wówczas, gdy miał je przez cały czas na oku, wydały mi się dość osobliwe.
Wszedłem za nim do niewielkiego, prosto lecz dość wygodnie umeblowanego
pomieszczenia, którego wewnętrzne, lekko uchylone drzwi prowadziły na brukowane podwórko.
Montgomery momentalnie zamknął owe wewnętrzne drzwi. W ciemniejszym kącie pokoju wisiał
hamak, a małe okienko bez szyby, zabezpieczone żelaznym prętem, wychodziło na morze.
Tutaj będę mieszkał, jak mi powiedział siwy jegomość, oświadczając, iż poza środkowe
drzwi, które “dla bezpieczeństwa” zamknie z drugiej strony na klucz, nie mam prawa wstępu.
Wskazał mi wygodny leżak pod oknem, a także rząd wysłużonych książek na półce koło hamaka,
głównie, jak potem stwierdziłem, dzieł chirurgicznych oraz greckich i łacińskich klasyków, których
w oryginale nie mogę swobodnie czytać. Wyszedł zewnętrznymi drzwiami, jakby chciał uniknąć
ponownego otwarcia drzwi prowadzących na podwórze.
- Zwykle jadamy tutaj posiłki - powiedział Montgomery, a potem coś sobie jakby
przypomniał i również wyszedł na zewnątrz. Usłyszałem, jak wołał “Moreau!”, ale w pierwszej
chwili nie zwróciłem na to uwagi. Dopiero po chwili, przeglądając książki na półce, zadałem sobie
pytanie: gdzie ja już słyszałem nazwisko Moreau?
Usiadłem przy oknie i z wielkim apetytem zacząłem pałaszować resztę sucharów.
Moreau?
Z okna widać było cudacznego osobnika w bieli taszczącego przez plażę drewnianą
skrzynię. W chwilę później zasłoniła go okienna rama. Potem za moimi plecami rozległ się szczęk
wsuwanego w zamek i przekręcanego klucza. Po jakimś czasie, natężając uszu, za zamkniętymi
drzwiami rozróżniłem hałasy czynione przez psy, które sprowadzono tymczasem z plaży. Psy nie
szczekały, tylko węszyły i dziwnie powarkiwały. Słyszałem szybki tupot ich łap i uspokajający
głos Montgomery'ego.
Skomplikowane zabiegi obu gospodarzy, by ukryć przede mną zawartość domu, zrobiły na
mnie silne wrażenie, toteż długo o tym myślałem, zastanawiając się jednocześnie, skąd znam
nazwisko Moreau. Ale ludzka pamięć działa tak kapryśnie, że w tamtym momencie z niczym nie
umiałem go skojarzyć. Powróciłem więc myślami do nieokreślonej dziwaczności zdeformowanego
osobnika w bieli, którego chwilę temu widziałem na plaży.
Chód i cudaczne ruchy, którymi popychał skrzynię, były do niczego niepodobne. Zdałem
sobie sprawę, iż ani jeden z tubylców nie odezwał się do mnie słowem, choć parokrotnie miałem
okazję zauważyć, że przypatrują mi się w dziwnie ukradkowy sposób, nie spotykany. u
prymitywnych, szczerze patrzących dzikusów. Usiłowałem odgadnąć, jakim językiem mówili. Byli
niezwykle milczący, a gdy się odzywali, ich głosy miały wręcz niesamowite brzmienie. Co się w
nich kryje? Nagle przypomniałem sobie oczy pokracznego sługi Montgomery'ego.
Ledwie zdążyłem o nim pomyśleć, wszedł do pokoju. Był teraz ubrany na biało, a w rękach
trzymał niewielką tacę, na której stała kawa i jakieś jarzyny. Z trudem opanowałem dreszcz odrazy,
gdy z uprzejmym ukłonem postawił przede mną tacę na stole.
Skamieniałem ze zdumienia. Spod czarnych, zlepionych włosów wyłoniło się jego ucho!
Ujrzałem je nagle tuż przed nosem. Miał szpiczaste uszy porośnięte delikatnym, brązowym futrem!
- Pańskie śniadanie, sir - powiedział.
Nie odpowiedziałem, tylko milcząco obserwowałem jego twarz. Odwrócił się i odszedł w
kierunku drzwi spoglądając na mnie dziwnie przez ramię.
Kiedy odprowadzałem go wzrokiem, nieświadome procesy myślowe odbywające się w
mym mózgu podsunęły mi nagle następującą frazę: “Doktor Moreau i jego... okoliczności?”. Nie,
to było coś innego. “Doktor Moreau i...” Zaraz, zaraz! Cofnąłem się pamięcią o dziesięć lat.
“Doktor Moreau i jego okropności”. Chwilę powtarzałem to zdanie w pamięci, nie mogąc go z
niczym skojarzyć, aż nagle ujrzałem je wydrukowane czerwoną czcionką na cielistej okładce
broszury, której lektura budziła dreszcz zgrozy i przerażenia. Wszystko sobie przypomniałem.
Dawno zapomniana broszura stanęła mi jak żywa przed oczami. Byłem wówczas zaledwie
młodzieńcem, a Moreau musiał mieć chyba około pięćdziesiątki; był wybitnym fizjologiem o
władczym usposobieniu, słynął w kołach naukowych z niezwykłej wyobraźni i brutalnej szczerości
w prowadzeniu dyskusji.
Czyżbym miał do czynienia z tym samym Moreau? Ogłosił rewelacyjne odkrycia z
dziedziny przetaczania krwi, a ponadto wsławił się jako badacz nowotworów. Potem jego kariera
nagle się skończyła. Musiał opuścić Anglię. Pewien dziennikarz uzyskał dostęp do jego pracowni
jako laborant z zamiarem dokonania sensacyjnej demaskacji, mrożący krew w żyłach przypadek -
jeśli był to przypadek - rozsławił makabryczną publikację. W dniu ukazania się demaskatorskiej
broszury z domu Moreau wymknął się na ulicę obdarty ze skóry, potwornie okaleczony pies.
Rzecz działa się w okresie kanikuły; pewien wybitny publicysta, bliski krewny rzekomego
laboranta, zaapelował do sumienia narodu. Nie była to pierwsza próba zwrócenia opinii publicznej
przeciwko metodom prowadzenia badań naukowych. Nagonka zmusiła wręcz doktora do
opuszczenia kraju. Być może zasłużył na to, ale fakt, iż koledzy-badacze bronili go zaledwie
półgębkiem, a cały świat naukowy odwrócił się od niego plecami, zawsze uważałem - i nadal
uważam - za rzecz haniebną. Choć, jeśli wierzyć rewelacjom owego dziennikarza, niektóre
eksperymenty były rzeczywiście niepotrzebnie okrutne. Moreau zdołałby prawdopodobnie
przebłagać opinię publiczną rezygnując ze swoich eksperymentów, ale on najwidoczniej nie chciał
tego uczynić, i tak samo postąpiłaby zapewne większość badaczy opętanych pasją naukowych
dociekań. Był człowiekiem samotnym, nie musiał się więc liczyć z żadnymi względami prócz
własnych zainteresowań...
Narastało we mnie przekonanie, iż mam do czynienia z tym samym człowiekiem. Wszystko
na to wskazywało. Zaczynałem rozumieć, jakiemu przeznaczeniu służyć mają puma i inne
zwierzęta, które wraz z pozostałym bagażem wnoszono właśnie na przylegające do domu.
podwórze; nagle zdałem sobie jasno sprawę z obecności dziwnie znajomego, ledwo wyczuwalnego
zapachu, który do tej pory czułem tylko podświadomie. Była to anty-septyczna woń sali
operacyjnej. Za ścianą rozległ się ryk pumy; jeden z psów zaskomlił, jakby go uderzono.
No dobrze, ale badania wiwisekcyjne na zwierzętach nie są przecież czymś aż tak
okropnym, by ukrywać się z nimi do tego stopnia - w dodatku przed naukowcem. Nagle, skutkiem
jakichś nieświadomych przeskoków myślowych, odżył mi w pamięci niezwykle ostry -obraz
świecących oczu i szpiczastych, włochatych uszu cudacznego sługi Montgomery'ego. Zapatrzony
w zieloną toń marszczonego powiewem wiatru morza pozwoliłem myślom błądzić swobodnie
wokół tej oraz innych, dziwnych rzeczy, których byłem ostatnio świadkiem.
Co się w tym kryje? Zamknięte, pilnie strzeżone zabudowania na odludnej wyspie,
osławiony zwolennik wiwisekcji, i kalekie, zdeformowane istoty ludzkie?...
8. Skowyt pumy
Około pierwszej z chaosu domysłów i podejrzeń wyrwało mnie wejście Montgomery'ego,
za którym postępował jego groteskowy służący niosąc na tacy chleb, jakąś zieleninę i inne potrawy,
butelkę whisky, dzbanek wody, trzy szklanki i tyleż noży. Spojrzawszy kątem oka na osobliwe
indywiduum stwierdziłem, że i ono bacznie mnie obserwuje swymi dziwnymi, niespokojnymi
oczami. Montgomery powiedział, iż zje ze mną lunch, ale Moreau nie przyjdzie, gdyż jest zbyt
zaabsorbowany oczekującą go pracą.
- Moreau! - powtórzyłem. - Znam to nazwisko.
- No jasne! - wykrzyknął. - A to ze mnie osioł; nie powinienem był wymieniać przy panu
jego nazwiska. Że też o tym nie pomyślałem. W każdym razie będzie pan teraz miał pewne
wyobrażenie o naszych... tajemnicach. Whisky?
- Nie, dziękuję. Nie piję.
- Obym mógł to samo powiedzieć o sobie. Ale co się stało, to się nie odstanie. Ten właśnie
piekielny trunek sprawił, że się tutaj znalazłem. On i mglista noc. Uważałem się wtedy za
szczęśliwca, kiedy Moreau zaproponował, że mnie z tego wyciągnie. Jakie to dziwne...
- Niech pan mi powie - przerwałem nagle, gdy zamknęły się zewnętrzne drzwi - dlaczego
pański służący ma szpiczaste uszy?
- Do diabła! - odrzekł przełykając pierwszy kęs; przez chwilę mi się przypatrywał, a potem
powtórzył: - Szpiczaste uszy?
- Lekko zaostrzone na końcach - wyjaśniłem starając się opanować drżenie głosu. - I
obrośnięte na brzegach delikatnym czarnym włosem.
Z wielkim namysłem przyrządził sobie szklankę whisky z wodą.
- Wydawało mi się... że włosy zasłaniają mu uszy.
- Spostrzegłem je, kiedy się pochylił stawiając na stole przysłaną mi przez pana kawę. A
jego oczy świecą w ciemnościach.
Montgomery zdążył się już otrząsnąć z pomieszania, w które wprawiło go moje pytanie.
- Od dawna podejrzewałem - zaczął powoli, sepleniąc nieco silniej niż zwykle - że z jego
uszami może być coś nie w porządku. Zbyt starannie je zasłaniał... A jak wyglądały?
Byłem przekonany, że tylko udaje nieświadomość. Ale nie mogłem przecież powiedzieć mu
w oczy, iż uważam go za kłamcę.
- Szpiczaste - odparłem. - Niezbyt duże i włochate... wyraźnie włochate. Zresztą w całości
stanowi jedną z najcudaczniejszych istot, jakie kiedykolwiek widziałem.
W głębi zabudowań rozległ się zwierzęcy, ochrypły ryk bólu. Po natężeniu i tonacji
rozpoznałem głos pumy. Przez twarz Montgomery'ego przebiegł nagły skurcz.
- Tak, słucham? - zapytał.
- Gdzie go pan wytrzasnął?
- Ehm... w San Francisco. Jest dosyć paskudny, przyznaję. No cóż, niedorozwinięty. Nie
pamięta, skąd pochodzi. Ale przywykłem do niego. Przywykliśmy do niego obaj. A jakie robi na
panu wrażenie?
- Niesamowite - odparłem. - Jest w nim coś... Proszę mnie nie posądzać o nadmiar fantazji,
ale kiedy się do mnie zbliża, wszystko się we mnie kurczy. Jest to wrażenie... czegoś wręcz
diabolicznego.
Po moich ostatnich słowach Montgomery przerwał jedzenie.
- Ciekawe - rzekł. - Ja nic takiego nie odczuwam.
Zabrał się z powrotem do jedzenia.
- Nie miałem o tym pojęcia - mówił dalej żując strawę. - Załoga szkunera... musiała mieć
wobec niego podobne odczucia. Okropnie biedakowi dokuczali... Pamięta pan kapitana?
Puma zaskowyczała nagle jeszcze boleśniej niż poprzednio. Montgomery zaklął pod nosem.
Miałem go właśnie zagadnąć o ludzi z plaży, kiedy nieszczęsne zwierzę wewnątrz zagrody wydało
z siebie kilka urywanych, przeraźliwych wrzasków.
- A do jakiego plemienia należą ludzie, których widziałem na plaży? - zapytałem.
- Wspaniałe typy, nie uważa pan? - odparł roztargnionym tonem, marszcząc brwi na dźwięk
kolejnego, przeraźliwszego skowytu.
Dałem spokój pytaniom. Ryki nasiliły się. Spojrzał na mnie tępo swymi szarymi oczami i
wychylił kolejną szklankę whisky. Spróbował wciągnąć mnie w rozmowę o alkoholu dowodząc, iż
dzięki niemu przywrócił mi życie. Zachowywał się, jakby chciał koniecznie podkreślić, że to on,
Montgomery, uratował mnie od śmierci. Odpowiadałem nie całkiem przytomnie.
Wreszcie posiłek dobiegł końca, pokraczny dziwoląg o szpiczastych uszach sprzątnął
nakrycia. Montgomery wyszedł i znów zostałem sam w pokoju. Wrzaski poddawanej wiwisekcji
pumy przez cały czas wprawiały go w stan źle ukrywanej irytacji. Tłumacząc się dziwnym brakiem
odporności nerwowej odszedł do swoich zajęć, których natury nie musiał mi wyjaśniać.
Nasilające się w miarę upływu godzin rozpaczliwe wrzaski stawały się coraz trudniejsze do
zniesienia. Początkowo były tylko nieprzyjemne, ale w końcu ich uporczywość kompletnie
wytrąciła mnie z równowagi. Odrzuciłem szkolne wydanie Horacego, które usiłowałem czytać, i
zacząłem krążyć po pokoju, nerwowo zaciskając pięści i przygryzając wargi.
Doszło wreszcie do tego, że musiałem zatkać sobie uszy palcami.
Rozpaczliwy, żałosny skowyt coraz silniej działał mi na nerwy, a stopień zawartego w nim
cierpienia osiągnął takie natężenie, iż nie mogłem go dłużej znieść w zamkniętym pomieszczeniu.
Wyszedłem na próg zanurzając się w senny żar późnego popołudnia i minąwszy główną bramę -
która, jak zauważyłem, była z. powrotem zamknięta na klucz - skręciłem za róg muru.
Na otwartej przestrzeni skowyt rozlegał się jeszcze donośniej. Zdawał się wyrażać ból
całego świata. Gdybym jednak wiedział, iż jakaś istota cierpi podobne męki w sąsiednim pokoju,
ale nie słyszał jej głosu, potrafiłbym pewnie zachować spokój. Cierpienie bowiem dopiero
wówczas budzi prawdziwe współczucie, gdy głośnym wołaniem podrażni nasze nerwy. I choć
słońce świeciło olśniewającym blaskiem, a zielone pióropusze drzew kołysały się w łagodnych
podmuchach bryzy, chimeryczne czarno-czerwone cienie przesłaniały pogrążony w chaosie świat,
dopóki dobywające się z domu za pstrokatym murem dźwięki nie zamilkły w oddali.
9. Stwór w lesie
Nie zastanawiając się, dokąd idę, wkroczyłem w rosnące na wzgórzu za domem zarośla,
minąłem stojącą nieco dalej gęstą kępę strzelistych drzew i niebawem znalazłem się po drugiej
stronie wzniesienia, na zboczu wąskiej doliny, której dnem płynął strumień. Przystanąłem
nasłuchując. Odległość od zabudowań, a może dzieląca mnie od nich gęstwina tłumiła wszelkie
dźwięki. Cicho było i spokojnie. W pewnej chwili usłyszałem szelest królika umykającego przede
mną w górę stoku. Z ociąganiem usiadłem na skraju cienia.
Miejsce było przyjemne. Rzeczułka kryła się w bujnym gąszczu nadbrzeżnej roślinności,
tylko w jednym miejscu dostrzegłem trójkątny skrawek połyskującej wody. Na przeciwległym
brzegu niebieska mgła osnuwała gęstwinę drzew i lian, ponad którą jaśniał błękit nieba. Wśród
zieleni jaskrawiły się gdzieniegdzie szkarłatne lub białe plamy kwitnących pnączy. Czas jakiś
chłonąłem wzrokiem otaczający mnie świat, ale po chwili przypomniałem sobie dziwaczne cechy
usługującego Montgomery'emu osobnika. Upał uniemożliwiał jednak poważne rozważania i
wkrótce pogrążyłem się w miłym błogostanie na pograniczu snu i jawy.
Z owego błogostanu wyrwał mnie, nie wiem po jak długim czasie, szelest gałęzi
dobiegający z drugiej strony rzeczki. Przez chwilę widziałem tylko falujące pióropusze trzcin i
paproci. Raptem na brzeg strumyka wyjrzało jakieś stworzenie, którego w pierwszej chwili nie
rozpoznałem. Pochyliło się nad wodą i zaczęło pić. Dopiero wtedy zobaczyłem, że jest to człowiek
stojący na czworakach jak zwierzę!
Był ubrany na granatowo, miał śniadą skórę i czarne włosy. Groteskowa pokraczność
stanowiła widać niezmienną cechę mieszkańców wyspy. Usłyszałem głośne chłeptanie wody.
Wychyliłem się do przodu, by lepiej mu się przyjrzeć, i strąciłem bryłkę lawy, która
potoczyła się z grzechotem w dół stoku. Stwór niespokojnie podniósł głowę i spojrzał mi w oczy.
W mgnieniu oka poderwał się na nogi i spoglądając na mnie zaczął niezgrabną ręką ocierać sobie
usta. Nogi miał nieco krótsze od górnej części ciała. Mierzyliśmy się wzrokiem, obaj jednakowo
skonsternowani, chyba z minutę. Po czym, oglądnąwszy się raz czy drugi za siebie, stwór wycofał
się w zarośla na prawo - patrząc od mojej strony - i począł się oddalać, a w ślad za nim szedł
cichnący szum paproci. Co pewien czas rzucał mi w tył baczne spojrzenie. Dawno już znikł, a ja
wciąż za nim patrzyłem. Senny błogostan całkowicie mnie opuścił.
Przestraszony nagłym hałasem za plecami odwróciłem się gwałtownie i ujrzałem biały
podrygujący ogonek królika znikającego pod szczytem wzgórza. Zerwałem się na równe nogi.
Pojawienie się półzwierzęcego dziwoląga zaludniło nagle senną, popołudniową ciszę.
Trochę podenerwowany rozejrzałem się dokoła siebie żałując, że jestem nie uzbrojony. Ale po
chwili uświadomiłem sobie, iż ów dziwny stwór nie chodził nago jak dzikus, był ubrany w
granatowe drelichy, a więc mimo srogiego oblicza mógł być wcale niegroźną, pokojowo
usposobioną istotą.
Jednakże jego obecność wytrąciła mnie z równowagi. Począłem iść zboczem w lewą stronę,
rozglądając się uważnie w gąszczu strzelistych drzew. Co to za człowiek, który chodzi na
czworakach i chłepcze wodę wprost z rzeki? Niebawem dobiegł mnie znowu zwierzęcy pisk i
biorąc go za krzyk pumy ruszyłem w przeciwnym kierunku. Znalazłem się w ten sposób na skraju
strumienia, przeszedłem na drugi brzeg i przedzierając się wśród chaszczy ruszyłem w górę
przeciwległego stoku.
Przestraszyła mnie wielka, jaskrawoszkarłatna plama na ziemi, ale z bliska okazało się, iż
jest to po prostu jakaś szczególna odmiana rozgałęzionego i strzępiastego jak listkowaty porost
grzyba, który pod palcami rozpływał się w śliską maź. Natomiast nieco dalej natknąłem się na
przykrą niespodziankę - w cieniu rozłożystych paproci leżały ciepłe jeszcze, otoczone rojem much
zwłoki królika z ukręconą głową. Stanąłem jak wryty na widok dokonanego mordu. Oto jedna
przynajmniej z nowo przybyłych istot straciła życie.
Poza ukręconą głową królik był nie naruszony. Sprawiał wrażenie, jakby ktoś złapał go
nagle i zabił. Przypatrując się małemu włochatemu stworzeniu zdałem sobie nagle sprawę, jak
trudno jest czegoś takiego dokonać. Gdy tak stałem, nieokreślony lęk towarzyszący mi od chwili,
gdy nad strumieniem ujrzałem dziwnie nieludzką twarz, stał się jeszcze wyraźniejszy. Zdałem
sobie sprawę, jak nieopatrznie postąpiłem wybierając się samo-pas w głąb wyspy zaludnionej przez
nieznane istoty. Moja wyobraźnia ożywiła rozciągającą się wokół dżunglę. Każdy najmniejszy cień
mógł być pułapką, każdy szelest zapowiadał nieokreślone niebezpieczeństwo. Wszędzie czułem
niewiadome, śledzące mnie oczy.
Postanowiłem wrócić do domu nad plażą. Natychmiast zawróciłem i szybko, może trochę
gorączkowo ruszyłem przez zarośla, aby jak najszybciej wyjść z powrotem na otwartą przestrzeń.
Jeszcze krok, i znalazłbym się na polanie. Była to niewielka poręba leśna; młode szczepy
wyrastały już z ziemi gotowe objąć w posiadanie kawałek wolnej przestrzeni, otoczonej gąszczem
krzewów i krętych lian, usianej jaskrawymi plamami grzybów i kwiatów. Na wprost mnie, na
spróchniałym pniu wielkiego, powalonego drzewa siedziały rzędem w kucki trzy cudaczne ludzkie
postacie, jeszcze nieświadome mojej obecności, Jedna z nich była niewątpliwie samicą. Dwie
pozostałe - samcami. Wszyscy byli nadzy, tylko wokół bioder nosili szkarłatne przepaski, a ich
skóra miała nie spotykaną u prymitywnych ludów różowoszarą barwę. Mieli wielkie nalane twarze
bez podbródków, cofnięte czoła i rzadkie, szczeciniaste włosy. Pierwszy raź w życiu widziałem tak
zbydlęciałe istoty.
Rozmawiali ze sobą, a właściwie jeden z samców przemawiał do pozostałej dwójki, i byli
tak sobą zaprzątnięci, że szelest moich kroków uszedł ich uwadze. Siedzieli kołysząc się z boku na
bok i kiwając głowami. Głos mówcy był gruby, ale niewyraźny i choć dobrze go słyszałem,
niczego nie mogłem zrozumieć. Miałem wrażenie, że mówiący mamrocze coś bardzo zawiłego. W
pewnej chwili podniósł głos niemal do krzyku i wstając z pnia rozpostarł ręce.
Na to pozostała dwójka przyłączyła się do bezsensownej deklamacji wstając również z
rozpostartymi rękami i kołysząc się rytmicznie. Zauważyłem, że mają nienormalnie krótkie nogi i
niezdarne, wąskie stopy. Cała trójka krążyła teraz powoli w kółko przytupując nogami i
wymachując rękami; w ich rytmicznej recytacji pojawił się jakby cień melodii oraz powtarzający
się refren, brzmiący jak “Jelluji” albo “Belluji”. Oczy im rozbłysły, a szkaradne twarze zajaśniały
dziwnym rozanieleniem. Z ust pozbawionych warg kapała ślina.
Obserwując ich niepojęte, poczwarne gesty pojąłem nagle z niezwykłą jasnością, co mnie w
tych istotach od początku raziło, rodząc dwa tak sprzeczne odczucia - całkowitej obcości, a
zarazem czegoś znajomego. Owe trzy pochłonięte jakimś mistycznym obrządkiem dziwolągi miały
wprawdzie ludzką postać, ale jednocześnie zdumiewająco przypominały pewne dobrze znane
zwierzę. Mimo ludzkiej postaci i strzępów odzienia, mimo nieporadnej człekokształtności każda z
tych istot miała w swoich ruchach, w wyrazie twarzy i w ogólnej postawie coś nieodparcie
przypominającego świnię - jakiś ledwo uchwytny, a jednak niewątpliwy ślad tego zwierzęcia.
Stałem osłupiały tym zdumiewającym odkryciem i do głowy cisnęły mi się najstraszliwsze
pytania. Stwory zaczęły teraz kolejno wykonywać podskoki, którym towarzyszyły okrzyki i
pochrząkiwania. Jeden z cudaków poślizgnął się, przez moment stał na czterech łapach, ale
momentalnie się wyprostował. Wystarczył jednak ów krótki błysk prawdziwej zwierzęcości.
Odwróciłem się najciszej jak umiałem i drętwiejąc co chwila ze strachu, by trzask gałązki
lub szelest liścia nie zdradził mej obecności, wycofałem się w zarośla. Długo trwało, zanim
ośmieliłem się iść swobodniejszym krokiem.
Miałem na razie tylko jedną myśl - uciec jak najdalej od tych paskudnych stworów - toteż
nie bardzo wiem, kiedy ani jak znalazłem się na ledwo widocznej, leśnej ścieżynie. Nagle, mijając
niewielką przecinkę, w odległości mniej więcej trzydziestu jardów w bok, pomiędzy drzewami z
przykrym zdziwieniem spostrzegłem przesuwającą się równolegle ze mną parę niezgrabnych nóg.
Głowę i tułów przesłaniał gąszcz lian. Zatrzymałem się raptownie, mając nadzieję, że stwór mnie
nie zauważył. Para nóg znieruchomiała w tej samej chwili. Byłem tak przerażony, iż tylko ogromny
wysiłek woli powstrzymał mnie od panicznej ucieczki.
Wytężyłem wzrok i po chwili w splątanej gęstwie udało mi się wypatrzyć głowę i tułów
stwora, którego widziałem nad wodą. Poruszył się. Stał w cieniu drzew, a kiedy spojrzał w moją
stronę, w jego oczach zapaliły się szmaragdowe, opalizujące błyski, które zgasły natychmiast, gdy
odwrócił głowę. Stał chwilę nieruchomo, po czym zaczął bezgłośnie uciekać w głąb zielonego
gąszczu. Wkrótce zasłoniły go drzewa. Choć nie mogłem go widzieć, czułem, że stanął i nadal
mnie obserwuje.
Kim jest, u licha - człowiekiem czy zwierzęciem? Czego ode mnie chce? Byłem całkiem
bezbronny, nie miałem nawet kija. Ucieczka byłaby szaleństwem. Jedno nie ulegało wątpliwości,
tajemniczy stwór najwyraźniej nie miał odwagi mnie zaatakować. Zacisnąwszy zęby ruszyłem mu
na spotkanie. Starałem się nie okazać przenikającego mnie do szpiku kości strachu. Przedarłem się
przez gęstwinę obsypanych białym kwieciem krzewów i zobaczyłem, że stoi w odległości
dwudziestu jardów niepewnie spoglądając na mnie przez ramię. Zrobiłem parę kroków do przodu
patrząc mu prosto w oczy.
- Coś ty za jeden? - spytałem.
Próbował wytrzymać mój wzrok.
- Nie! - krzyknął nagle, odwrócił się i długimi susami popędził w zarośla. Tam przystanął i
znów się obejrzał. Jego oczy świeciły jasno w cieniu drzew.
Serce podchodziło mi do gardła, wiedziałem jednak, że tylko pozory śmiałości mogą mnie
uratować, szedłem więc uparcie w jego kierunku. Powtórnie podał tyły, znikając w mroku. Jeszcze
raz mignął mi chyba blask jego oczu, i było po wszystkim.
Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z późnej pory i jej ewentualnych skutków. Słońce zaszło
przed paroma minutami; nagły tropikalny zmierzch zdążył ogarnąć wschodnią połać nieba i
pierwsza ćma zafurkotała mi nad głową. Muszę szybko wracać do domu, jeśli nie chcę nocować w
tym niebezpiecznym, tajemniczym lesie.
Myśl o powrocie do przybytku cierpienia sprawiała mi niezmierną przykrość, ale obawa, że
ciemności i wszystko, co się w nich kryje, zaskoczą mnie na otwartej przestrzeni, była stokroć
silniejsza. Spojrzawszy po raz ostatni w siny mrok, który wchłonął dziwaczną istotę, zawróciłem w
dół stoku ku rzeczce idąc, jak mi się wydawało, w kierunku, skąd przyszedłem.
Podążyłem szybkim krokiem, zaprzątnięty niezwykłymi przeżyciami i po pewnym czasie
znalazłem się na niewielkiej równinie z rzadka porośniętej drzewami. Bezbarwna jasność,
następująca po czerwieni zachodu, zaczynała blednąc. Niebo granatowiało z każdą chwilą i coraz
więcej gwiazd rozświecało półmrok; odstępy między drzewami i luki w odległych zaroślach, które
za dnia otaczała błękitna mgiełka, zionęły tajemniczą czerwienią.
Maszerowałem co sił w nogach. Świat stracił barwę, na tle jaśniejącego granatem nieba
rysowały się atramentowe wierzchołki drzew, a na dole wszystko tonęło w jednolitym
bezkształtnym mroku. Niebawem drzewa przerzedziły się, a zarośla zgęstniały. Dalej rozciągała się
pusta, piaszczysta przestrzeń, a za nią kolejny odcinek splątanych chaszczy.
Niepokoił mnie cichy szelest dobiegający z prawej strony. Brałem go początkowo za
wytwór własnej wyobraźni, ilekroć bowiem stanąłem, szelest milkł i słychać było jedynie szum
wiatru w gałęziach drzew. A gdy ruszałem, echo znów zaczynało powtarzać szmer moich kroków.
Wydostawszy się z gęstwiny na mniej zarośniętą przestrzeń, co jakiś czas odwracałem się
raptownie, myśląc, że jeśli ktoś rzeczywiście się za mną skrada, zdołam go w ten sposób
zaskoczyć. Ale choć nikogo nie dostrzegłem, coraz bardziej narastało we mnie poczucie czyjejś
obecności. Przyspieszyłem kroku, po jakimś czasie znalazłem się na niewielkim pagórku, zszedłem
w dół, odwróciłem się gwałtownie i wytężyłem wzrok. Czarny wierzchołek wzgórza odcinał się
wyraźnie od ciemniejącego nieba.
Niebawem na tle nieba mignęło bezkształtne cielsko i znów znikło. Wiedziałem już na
pewno, że mój ciemnolicy prześladowca nadal się za mną skrada. A jednocześnie zrobiłem drugie,
przykre odkrycie - iż zabłądziłem.
Szedłem dalej bezradny i zakłopotany, czując za plecami skradającego się prześladowcę.
Kimkolwiek był, nie miał odwagi zaatakować albo zwlekał czekając dogodniejszej chwili.
Trzymałem się starannie otwartej przestrzeni. Co jakiś czas odwracałem się nasłuchując, i na
koniec zacząłem sobie wmawiać, że albo prześladowca zrezygnował z pościgu, albo od początku
był tworem mojej wyobraźni. Potem usłyszałem szum morza. Jeszcze bardziej przyspieszyłem
kroku i natychmiast usłyszałem za sobą gwałtowny tupot.
Odwróciłem się raptownie, wpijając wzrok w niewyraźną linię drzew. Wydawało mi się, że
jeden czarny cień wtopił się w inny. Natężyłem słuch, ale usłyszałem tylko szum pulsującej w
uszach krwi. Uznawszy, iż nerwy odmawiają mi posłuszeństwa i zwodzi mnie wyobraźnia,
zdecydowanym krokiem ruszyłem w kierunku, skąd dochodził szum morza.
Po paru minutach drzewa przerzedziły się i wyszedłem na płaski, nagi cypel, który wrzynał
się w głąb mrocznego morza. Noc była jasna i spokojna, a wygwieżdżone niebo odbijało się
migotliwie w łagodnie falującej powierzchni wody. Nieco dalej połyskiwało własnym bladym
światłem nieregularne, obmywane falami pasmo podwodnych skał. Na zachodnim niebie
rozpoznałem zodiakalne światło, zlewające się z. żółtą poświatą gwiazdy wieczornej. Brzeg morza
spływał w dół ku wschodowi, a od zachodu zasłaniała go grań przylądka. Przypomniałem sobie
nagle, że plaża doktora Moreau leży po zachodniej stronie.
Z tyłu trzasnęła gałązka i rozległ się szelest. Odwróciłem się, stając naprzeciwko ciemnej
ściany drzew. Nic nie widziałem - w przeciwnym razie widziałbym o wiele za dużo. Każdy cień
miał w sobie coś złowieszczego, zapowiadał czyjąś czujną obecność. Stałem tak może z minutę, po
czym nie odrywając oczu od kępy drzew, skręciłem na zachód w kierunku cypla. Gdy to
uczyniłem, z mroku oderwał się ciemny kształt i ruszył w ślad za mną.
Serce biło mi gwałtownie. Po chwili moim oczom ukazał się szeroki łuk zatoki i
przystanąłem. Bezgłośny cień zatrzymał się o kilkanaście kroków za mną. Na przeciwległym
brzegu zatoki widniał drobny punkcik światła, a szeroki łuk piaszczystej plaży tonął w nikłym
blasku gwiazd. Od świetlnego punkciku dzieliły mnie ze dwie mile. Chcąc się przedostać na plażę,
musiałem przebyć mroczny las i porośnięte drzewami zbocze.
Stwór był teraz nieco lepiej widoczny. Stał na dwóch nogach, a więc nie był zwierzęciem.
Chciałem do niego przemówić, ale nie mogłem dobyć głosu. Spróbowałem jeszcze raz i udało mi
się krzyknąć:
- Kto tu jest?
Nie odpowiedział. Zrobiłem krok w jego kierunku. Nie poruszył się, tylko zwarł się w
sobie. Potrąciłem nogą kamień.
To podsunęło mi pewien pomysł. Nie spuszczając ciemnej postaci z oczu schyliłem się i
podniosłem odłamek skały. Na ten gest stwór zawrócił jak pies i chyłkiem umknął w bok, ginąc w
ciemnościach. Przyszła mi na myśl uczniowska metoda odstraszania dużych psów, wyjąłem więc z
kieszeni chustkę do nosa, obwiązałem nią kamień i przytroczyłem pocisk do przegubu ręki. Z
oddali dobiegał szelest krzaków, jakby stwór pierzchnął. I właśnie wtedy, gdy miałem w ręku
narzędzie obrony, a przeciwnik podał tyły, długotrwałe napięcie nerwów dało o sobie znać: oblał
mnie gęsty pot i zacząłem się trząść na całym ciele.
Dopiero po niejakim czasie zdobyłem się na to, by wejść w gąszcz drzew i zarośli
dzielących skraj cypla od plaży. Cały ten odcinek pokonałem biegiem, a gdy wydostałem się na
plażę, za plecami usłyszałem trzask przedzierającej się w ślad za mną innej istoty.
Wówczas kompletnie straciłem głowę i puściłem się pędem wzdłuż brzegu. Po chwili
dobiegł mnie z tyłu miękki tupot chyżych stóp. Z dzikim wrzaskiem podwoiłem tempo. Jakieś
czarne, niewyraźne stworzenia trzy-albo czterokrotnie większe od królika umykały przede mną
susami w zarośla. Do końca życia nie zapomnę tej przerażającej pogoni. Biegłem samym skrajem
wody, słysząc od czasu do czasu za plecami coraz bliższy plusk. W oddali, rozpaczliwie daleko,
migotało żółte światełko. Ze wszystkich stron otaczała nas ciemna, niezmącona noc. Płask, płask,
chlupotały coraz bliżej chyże stopy mego prześladowcy. Zaczynało mi brakować tchu, skutki
wycieńczenia dawały o sobie znać; przy każdym oddechu charczało mi w płucach, a ostry ból
przebijał mi bok niby sztyletem. Zdając sobie sprawę, iż stwór dopędzi mnie daleko przed
zabudowaniami, zrobiłem gwałtowny obrót i z trudem chwytając powietrze natarłem na niego ze
wszystkich sił. Przy tym ruchu umieszczony w chustce kamień wyleciał jak z procy.
Kiedy się obróciłem, stwór, który biegł na czterech łapach, nagle się wyprostował i pocisk
trafił go prosto w lewą skroń. Kamień odbił się z hukiem od czaszki, a zwierzo-człowiek zatoczył
się w przód, odepchnął mnie wyciągniętymi przed siebie rękami, wykonał jeszcze parę chwiejnych
kroków, po czym runął jak długi na piasek, twarzą w wodę. I tak pozostał.
Nie ośmieliłem się podejść do ciemniejącej na piasku postaci. Zostawiłem go pod cichym
niebem, wśród pluskających fal i ominąwszy z daleka nieruchome ciało pospieszyłem w stronę
pobłyskującego żółtawym światłem domostwa. Po chwili z wyraźną radością usłyszałem ten sam
żałosny jęk pumy, który przed paroma godzinami skłonił mnie do wyruszenia w głąb tajemniczej
wyspy. Mimo osłabienia i krańcowego wyczerpania, słysząc ten dźwięk zebrałem resztki sił i
zacząłem biec w kierunku światła. Zdawało mi się, iż ktoś mnie woła.
10. Skowyt człowieka
Zbliżywszy się do zabudowań spostrzegłem, że światło płynie z otwartych drzwi mojego
pokoju i wtedy usłyszałem okrzyk Montgomery'ego z ciemności obok pomarańczowego
prostokąta:
- Prendick!
Wciąż biegłem. Znów usłyszałem jego wołanie, słabym głosem odpowiedziałem “Hej!” i
po chwili stałem już przed nim, ledwie dysząc.
- Gdzie się pan podziewał? - wykrzyknął chwytając mnie za ramię i odwracając twarzą do
światła. - Byliśmy obaj tak zajęci, że dopiero przed półgodziną przypomnieliśmy sobie o pańskim
istnieniu. Pomógł mi wejść do pokoju i usadowił na leżaku. W pierwszej chwili światło całkiem
mnie oślepiło.
- Nie przyszło nam do głowy, iż ruszy pan na obchód wyspy bez naszej wiedzy -
powiedział. I po chwili:
- Miałem porządnego stracha! Hej... co to!
W tej bowiem chwili siły ostatecznie mnie opuściły i głowa opadła mi bezwładnie na piersi.
Myślę, że podał mi whisky nie bez pewnej satysfakcji.
- Na miłość boską - wyjąkałem - niech pan zamknie drzwi na klucz.
- Czyżby zdążył pan poznać niektóre nasze osobliwości? - zapytał.
Zamknąwszy drzwi na klucz znów się mną zajął. O nic nie pytając nalał mi jeszcze jedną
whisky z wodą i zmusił do jedzenia. Byłem kompletnie wypompowany. Powiedział coś niejasno, iż
zapomniał mnie ostrzec, i spytał krótko, kiedy wyszedłem z domu i co widziałem. Odpowiedziałem
mu równie krótko, urywanymi zdaniami.
- Niech mi pan powie, co to wszystko znaczy - spytałem wreszcie niemal histerycznym
tonem.
- Nic aż tak strasznego - odparł. - Myślę jednak, że miał pan już dosyć, jak na jeden dzień. -
Puma wydała nagle przenikliwy ryk bólu. Montgomery zaklął pod nosem. - Niech to wszystko
diabli! Zupełnie jakbym był na Gower Street - z jej kotami.
- Powiedz mi, Montgomery - zacząłem znowu - kim był ten stwór, który mnie ścigał.
Zwierzęciem czy człowiekiem?
- Jeśli się pan dzisiaj nic prześpi, dostanie pan do jutra pomieszania zmysłów.
Stanąłem naprzeciw niego.
- Kim był stwór, który mnie ścigał? - powtórzyłem.
Popatrzył mi prosto w twarz wykrzywiając usta. Jego ożywione przed chwilą oczy straciły
wszelki wyraz.
- Sądząc z pańskiej opowieści - odparł - musiał być chyba upiorem.
Ogarnęła mnie bezsilna złość, ale natychmiast minęła. Opadłem z powrotem na leżak
przyciskając dłonie do czoła. Puma znów zaskowyczała.
Montgomery podszedł z tyłu do leżaka i położył mi rękę na ramieniu.
- Niech pan posłucha, panie Prendick. Nie powinienem był pozwolić panu błądzić samopas
po tej idiotycznej wyspie. Ale nie jest tu aż tak okropnie, jak się panu
wydaje, przyjacielu. Jest pan rozstrojony. Proszę, niech mi pan pozwoli dać sobie coś na
sen. To... potrwa jeszcze wiele godzin. Musi się pan przespać... inaczej za nic nie odpowiadam.
Nic nie odrzekłem. Pochyliłem się i ukryłem twarz w dłoniach. Wrócił po chwili, niosąc
małą menzurkę z ciemnym płynem. Podał mi ją, a ja bez oporu wypiłem lekarstwo, po czym ułożył
mnie w hamaku.
Kiedy się obudziłem, był jasny dzień. Czas jakiś leżałem bez ruchu, wpatrując się w sufit.
Krokwie, jak zauważyłem, były zrobione z okrętowych belek. Potem odwróciłem głowę i
zobaczyłem stojące na stole śniadanie. Zdałem sobie sprawę, że jestem głodny, i zacząłem
wygrzebywać się z hamaka, ale ten uprzedził mój zamiar usłużnie umykając w bok, i w rezultacie
wylądowałem na czworakach na podłodze.
Wstałem i zabrałem się do śniadania. W mej ociężałej głowie tliło się niejasne wspomnienie
wydarzeń minionego wieczoru. Przez nie oszklone okno napływał miły, poranny wietrzyk, który w
połączeniu z jedzeniem wprawił mnie w nastrój bezmyślnej błogości. W pewnej chwili z tyłu za
mną otwarły się wewnętrzne drzwi, prowadzące w głąb zabudowań. Obróciwszy się, zobaczyłem
twarz Montgomery' ego.
- Wszystko w porządku? - zapytał. - Jestem okropnie zajęty. - I znikł za drzwiami. Jak się
później przekonałem, zapomniał przekręcić klucz w zaniku.
Stanął mi przed oczami wyraz jego twarzy z wczorajszego wieczoru i stopniowo
odtworzyłem w pamięci wszystkie niedawne przeżycia. Powrócił strach, a jednocześnie w głębi
zabudowań rozległ się skowyt. Ale tym razem nie był to krzyk pumy.
Odłożyłem kęs jedzenia, który właśnie miałem włożyć do ust, i natężyłem słuch. Cisza,
tylko szumi poranny wiatr. Musiałem się chyba przesłyszeć.
Po długiej przerwie zabrałem się znów do jedzenia, ale wciąż nasłuchiwałem. Wkrótce
usłyszałem inny, bardzo cichy, słaby głos. Zastygłem w bezruchu. Ów głos, choć tak słaby i cichy,
wstrząsnął mną nieporównanie głębiej niż wszystkie dotychczasowe okropności, których echa
dochodziły zza ściany. Tym razem nie mogłem mieć wątpliwości co do natury i pochodzenia
stłumionych, urywanych dźwięków; najwyraźniej słyszałem udręczony, przerywany szlochami jęk.
Bynajmniej nie zwierzęcy. Słyszałem jęk maltretowanego człowieka!
Uświadomiwszy to sobie, porwałem się na nogi, trzema susami przemierzyłem pokój,
nacisnąłem klamkę i pchnąłem prowadzące na dziedziniec drzwi.
- Prendick! Stój! - usłyszałem ostrzegawczy krzyk Montgomery'ego.
Przestraszony ogar zaskomlał i warknął. Zobaczyłem zakrwawiony zlew, rudoczerwone
plamy krwi, poczułem charakterystyczny zapach karbolu. W głębi dziedzińca, za otwartymi
drzwiami leżało przywiązane do stołu, słabo widoczne w cieniu, okrwawione i zmaltretowane,
pokryte bandażami ciało. Po chwili widok ten przesłoniła blada, przerażająca twarz doktora
Moreau.
Bez słowa chwycił mnie umazaną we krwi ręką za ramię, podciął mi nogi i cisnął w głąb
pokoju. Podniósł mnie, jakbym był małym dzieckiem. Runąłem na ziemię jak długi, i równocześnie
trzasnęły drzwi, kryjąc jego wykrzywioną, zapalczywą twarz. Rozległ się szczęk przekręcanego w
zamku klucza i skruszony głos Montgomery'ego.
- Zmarnować pracę całego życia! - usłyszałem głos Moreau.
- On nie rozumie - zaczął Montgomery, i mówił jeszcze coś ściszając głos.
- Nie mam teraz czasu - odrzekł Moreau.
Reszty nie słyszałem. Wstałem z podłogi trzęsąc się na całym ciele, a w głowie kłębiły mi
się najstraszniejsze podejrzenia. Czy to możliwe, myślałem sobie, żeby dokonywano wiwisekcji na
ludziach? Pytanie to poraziło mnie jak grom z jasnego nieba. I nagle w mym osłupiałym ze zgrozy
mózgu wyklarowała się ostra świadomość własnego zagrożenia.
11. Polowanie na człowieka
Świadomość, że zewnętrzne drzwi nadal stoją otworem, obudziła we mnie niedorzeczną
nadzieję ratunku. Miałem głębokie, absolutnie niepodważalne przekonanie, że Moreau dokonuje
wiwisekcji na ludzkiej istocie. Od pierwszej chwili, kiedy usłyszałem jego nazwisko, usiłowałem
doszukać się jakiegoś związku między cudacznym animalizmem mieszkańców wyspy a
przypisywanymi mu okrucieństwami; teraz wszystko stało się jasne. Przypomniałem sobie jego
osiągnięcia w dziedzinie przetaczania krwi. Istoty, które spotkałem, były ofiarami jakiegoś
potwornego eksperymentu!
Ci bezecni dranie chcą mnie po prostu omamić pozorami zaufania, by w odpowiedniej
chwili zgotować los gorszy od śmierci, wydać na tortury prowadzące do ohydnej i niewyobrażalnej
degradacji, a potem, odartego z duszy i człowieczeństwa, odesłać w szeregi swej komusowej
trzody. Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiejkolwiek broni. Nic. W nagłym natchnieniu
przewróciłem leżak i przytrzymując go nogą oderwałem boczne oparcie. Razem z prętem
wyciągnąłem przypadkiem gwóźdź, który sterczał na końcu nadając tej skądinąd żałosnej broni
nieco groźniejszy wygląd. Słysząc na zewnątrz kroki, jednym susem skoczyłem do drzwi,
rozwarłem je i o krok od siebie ujrzałem Montgomery'ego. Chciał mnie zamknąć od zewnątrz.
Podniosłem do góry opatrzony gwoździem kij mierząc mu w twarz, ale zdążył się cofnąć.
Chwilę stałem niezdecydowany, a potem odwróciłem się i mijając róg zacząłem uciekać.
- Prendick, przyjacielu! - usłyszałem za sobą zdumiony okrzyk. - Nie wygłupiaj się,
człowieku!
Jeszcze chwila, pomyślałem, a siedziałbym pod kluczem, jak królik doświadczalny czekając
swojego losu. Montgomery wyszedł za róg domu, bo usłyszałem wołanie:
- Panie Prendick!
Po chwili, nie przestając nawoływać, puścił się za mną biegiem. Tym razem popędziłem na
oślep w kierunku północno-wschodnim, pod kątem prostym do wczorajszej trasy. W pewnym
momencie, rwąc co sił w nogach przez plażę, obejrzałem się i zobaczyłem, że razem z nim biegnie
jego pomagier. Wpadłem z rozpędu na zbocze, zbiegłem w dół, po czym skręciłem na wschód
posuwając się kamienistą doliną, której zbocza porastała dżungla. Przebiegłem w sumie chyba z
milę - w uszach mi szumiało, a serce gwałtownie waliło w piersiach - aż wreszcie, nie słysząc za
sobą Montgomery'ego ani jego pomocnika, skręciłem gwałtownie w kierunku, gdzie powinna
znajdować się plaża, dałem nura w gąszcz trzcin i doszczętnie wyczerpany padłem na ziemię.
Długi czas przeleżałem w ukryciu, zbyt przerażony, by drgnąć, a nawet by zebrać myśli i
zastanowić się nad swoim położeniem. Dzika roślinność drzemała cicho w promieniach słońca i
prócz lekkiego brzęczenia paru komarów, które odkryły moją obecność, nic nie zakłócało
wszechobecnego spokoju. Dopiero po niejakim czasie do mej świadomości dotarł senny poszum
uderzających o brzeg fal.
Mniej więcej po upływie godziny usłyszałem głos Montgomery'ego, który gdzieś daleko z
północy wołał mnie po imieniu. To skłoniło mnie do zastanowienia się nad dalszym planem
działania. Ludność wyspy, jak sobie wówczas wyobrażałem, składała się wyłącznie z pary
chirurgów i ich uzwierzęconych ofiar. W razie potrzeby na pewno potrafią skłonić niektóre z nich
do udziału w akcji przeciwko mnie. Wiedziałem, że zarówno Moreau jak i Montgomery noszą przy
sobie broń, podczas gdy ja miałem tylko kij z gwoździem, nędzną imitację maczugi.
Leżałem więc dalej bez ruchu, aż głód i pragnienie dały o sobie znać. Dopiero wówczas
uświadomiłem sobie całą beznadziejność mego położenia. Nie miałem zielonego pojęcia, jak
zdobywać pożywienie; za słabo znałem botanikę, by wśród otaczającej mnie roślinności rozpoznać
jadalne korzenie czy owoce; nie miałem też z czego zmontować pułapki na króliki, które
znajdowały się na wyspie. Moja przyszłość, w miarę jak zastanawiałem się nad nią, rysowała się w
coraz czarniejszych kolorach.
Nie wiedząc, co czynić, zwróciłem myśli ku napotkanym zwierzęco-ludzkim istotom. Ze
swoich wrażeń próbowałem wysnuć jakąś nadzieję dla siebie. Wywoływałem kolejno obrazy
każdego z nich, by doszukać się odruchów pozwalających liczyć na ewentualną pomoc z ich
strony.
Nagłe ujadanie psów uświadomiło mi całkiem nowe niebezpieczeństwo. Niewiele myśląc -
gdybym zaczął się zastanawiać, już by mnie mieli - porwałem swój kij z gwoździem, wyskoczyłem
z kryjówki i na łeb na szyję popędziłem tam, skąd dochodził szum morza. Pamiętam kolczaste,
siekące ostrymi cierniami zarośla. Wybiegłem z nich okrwawiony, w poszarpanym ubraniu, u
ujścia długiego, płynącego od północy strumienia.
Bez chwili wahania rzuciłem się w fale i ruszyłem w górę strumyka, który sięgał mi po
kolana. W końcu wygramoliłem się na zachodni brzeg czując pulsowanie krwi w uszach i ukryty w
gąszczu paproci czekałem, co nastąpi. Słyszałem coraz bliższe szczekanie psa - był tylko jeden - a
potem skomlenie, gdy dotarł do kolczastych zarośli. Następnie zapadła cisza, więc pomyślałem, iż
jestem na razie bezpieczny.
Mijały minuty, cisza przedłużała się i po godzinie spokoju odzyskałem trochę animuszu.
Przerażenie i niepokój o własny los całkiem mnie opuściły. W pewnym sensie
przekroczyłem granicę strachu i rozpaczy. Uznałem się za człowieka zgubionego bez ratunku i w
tym przeświadczeniu gotów byłem ważyć się na wszystko. Chętnie spotkałbym się twarzą w twarz
z doktorem Moreau. Brodząc w strumieniu uświadomiłem sobie, iż w ostatecznej potrzebie znajdę
niezawodny sposób uniknięcia męczarni - utopię się i nawet oni nie zdołają mi w tym przeszkodzić.
Chciałem nawet uczynić to od razu, ale powstrzymała mnie osobliwa ciekawość, jak potoczy się
moja przygoda - dziwnie bezosobowe, niemal teatralne zainteresowanie własnym losem.
Rozprostowałem obolałe, podrapane kolczastymi cierniami dało i rozejrzałem się wśród
otaczających drzew. Nagle znieruchomiałem; z gąszcza liściastych esów-floresów wyzierała
ciemna, wpatrzona we mnie twarz.
Rozpoznałem podobnego do małpy dziwoląga, który czekał na plaży na powrót żaglówki.
Tkwił uczepiony pochyłego pnia palmy. Zwróciłem się w jego stronę, ściskając w ręce kij. Zaczął
coś mamrotać. “Ty, ty, ty” - w pierwszej chwili niczego więcej nie mogłem zrozumieć. Raptem
zeskoczył z drzewa i w następnym momencie stał wśród rozchylonych paproci patrząc na mnie
zaciekawionym wzrokiem.
Nie czułem do niego takiej odrazy jak do innych Zwierzoludów.
- Ty - powiedział - w łodzi.
Był więc człowiekiem, w każdym razie takim samym jak służący Montgomery'ego; umiał
mówić.
- Tak - odparłem. - Przypłynąłem łodzią. Ze statku.
- Och! - powiedział, a tymczasem jego błyszczące, niespokojne oczy biegały ciekawie,
zatrzymując się na moich dłoniach, na kiju, na podziurawionej kurtce, na ranach i zadrapaniach od
cierni. Był czymś zaintrygowany. Jego wzrok znów spoczął na moich dłoniach. Wyciągnął rękę i
wolno przeliczył swoje palce:
- Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, hę?
Nie rozumiałem, o co mu chodzi. Dopiero później miałem się przekonać, że dłonie
Zwierzoludów są na ogół niedorozwinięte, czasami pozbawione aż trzech palców. Ale biorąc jego
gest za powitanie, odpowiedziałem w ten sam sposób... Wyszczerzył zęby niezmiernie
ukontentowany. Ale jego niespokojne, rozbiegane spojrzenie znów umknęło w tył. Zrobił
gwałtowny ruch i znikł. Kiście paproci, wśród których stał, zamknęły się za nim z cichym
szelestem.
Przedarłem się za nim przez zarośla i ze zdziwieniem zobaczyłem, że uczepił się wąskim
ramieniem zwisającej liany i huśta się wesoło. Był odwrócony plecami.
- Hej! - zawołałem.
Zeskakując zrobił w powietrzu obrót i wylądował na ziemi twarzą do mnie.
- Powiedz mi - zapytałem - gdzie mógłbym znaleźć coś do jedzenia.
- Jedzenie - powtórzył. - Teraz trzeba jeść ludzkie jedzenie. - Jego oczy znów powędrowały
w kierunku splątanych lian. - W szałasach.
- A gdzie są szałasy?
- Och!
- Jestem tutaj obcy, jak wiesz.
Wtedy gwałtownie się odwrócił i pomaszerował szybkim krokiem przed siebie. Miał
dziwnie raptowne ruchy.
- Chodź - powiedział.
Ruszyłem za nim ciekaw, co z tego wyniknie. Domyślałem się, że szałasy oznaczają jakieś
prymitywne schronienia, w których mieszka wraz z innymi Zwierzo-ludami. Może okażą mi
życzliwość, może zdołam ich sobie zjednać. Nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, do jakiego
stopnia wyzbyli się ludzkiego dziedzictwa, które im przypisywałem.
Mój małpokształtny towarzysz śpieszył truchtem obok mnie z wysuniętą do przodu szczęką
i zwisającymi luźno długimi ramionami. Zastanawiałem się, na ile zachował pamięć.
- Jak długo mieszkasz na wyspie? - spytałem go.
- Jak długo? - powtórzył.
A kiedy ponownie zadałem mu to pytanie, podniósł trzy palce. Biedak był półidiotą.
Próbowałem wybadać, co chciał przez to powiedzieć, ale najwidoczniej go znudziłem. Po paru
dalszych pytaniach odbiegł na bok i zerwał zwisający z drzewa owoc. Obrawszy go z kolczastych
łupin pomaszerował dalej gryząc miękki miąższ. Z zadowoleniem odnotowałem to zdarzenie jako
pierwszą wskazówkę, czym się żywić. Zadałem mu parę innych pytań, ale najczęściej odpowiadał
szybkim, niedorzecznym trajkotaniem. Czasami powiedział coś z sensem, kiedy indziej zaś
powtarzał tylko moje słowa jak papuga.
Tak byłem zaabsorbowany dziwacznym stworzeniem, iż przestałem prawie uważać, dokąd
idziemy. Po pewnym czasie minęliśmy kępę zwęglonych, brunatnych drzew, a potem nagą
przestrzeń pokrytą żółtobiałą skorupą, gdzie wiatr roznosił gryzący dym. Spoza nagiej skały
wyzierał po prawej stronie gładki błękit morza. Kręta, stroma ścieżka schodziła w głąb wąskiego
parowu pomiędzy dwoma usypiskami gruzłowatej, czarniawej skorii.* [* skoria - rodzaj skały
wulkanicznej.] Zapuściliśmy się w kotlinę.
Po oślepiającej jasności odbitego od siarkowej ziemi słońca wąwóz wydawał się niezwykle
ciemny. Jego zbocza stały się strome, niemal pionowe. Przed oczami latały mi zielono-czerwone
plamy. Mój przewodnik raptownie stanął. “Dom,” powiedział; znajdowałem się na dnie rozpadliny,
ale byłem na razie kompletnie oślepiony. Usłyszałem jakieś obce dźwięki i zacząłem przecierać
oczy. Przykry odór, przypominający woń nie oczyszczonej małpiej klatki, uderzył mnie w nozdrza.
W oddali skały znów się rozszerzały i widać było łagodne, porosłe trawą, zalane słońcem
zbocze góry, skąd wąskim tunelem, w głąb mrocznego jądra rozpadliny z obu stron sączyło się
światło.
12. Odmawiacze Prawa
Poczułem na ręce jakieś zimne dotknięcie i gwałtownie drgnąłem. Obok mnie stał mały,
ledwo widoczny dziwoląg o różowawej skórze, przypominający dziecko obdarte ze skóry.
Cudaczne to stworzenie miało łagodny, choć paskudny pyszczek leniwca, równie niskie czółko i
powolne ruchy. Oswajałem się stopniowo ze zmianą oświetlenia i zaczynałem rozróżniać
otaczające mnie przedmioty. Podobny do leniwca stworek bacznie mi się przypatrywał. Mój
przewodnik znikł.
Miejsce, gdzie się znajdowałem, było wąskim jarem lub szczeliną przecinającą strome
ściany zastygłej, gruzłowatej lawy, a po obu bokach owego jaru widniały przytulone do skał
ciemne kryjówki sklecone byle jak z morskiej trawy, trzcin i palmowych liści. Między nimi biegło
kręte przejście mające nie więcej jak trzy jardy szerokości, w dodatku usiane stertami gnijących
odpadków napełniających parów paskudnym fetorem.
Różowy “leniwcoludek” nadal mi się przypatrywał mrugając ślepkami, gdy oto z otworu w
najbliższej kryjówce wyłonił się mój przyjaciel Małpolud zapraszając gestem do środka. W tej
samej chwili z nieco dalszej nory wygramolił się na tę dziwną ulicę jakiś zgarbiony potwór i
stanąwszy tyłem do światła, tak że tylko jego sylwetka rysowała się na tle jaskrawozielonego stoku,
wlepił we mnie wzrok. Po chwili wahania - miałem silną pokusę zrobić w tył zwrot i dać nogę -
postanowiłem jednak nie rezygnować z przygody i chwyciwszy swój ostry kij w połowie długości,
wczołgałem się za mym przewodnikiem do cuchnącej nory.
Półkoliste wnętrze przypominało kształtem przepołowiony ul, pod kamienną ścianą, po
przeciwległej stronie leżał stos orzechów kokosowych i najrozmaitszych owoców. Na ziemi i na
prymitywnym stołku stały niezgrabne naczynia z drewna i lawy. Ogniska nie było. W
najciemniejszym kącie szałasu siedziała bezkształtna czarna bryła, z której na mój widok wydobył
się pomruk: “Witaj!” A gdy wczołgałem się i przykucnąłem w drugim kącie, Małpolud, stojący w
smudze słabego światła padającego przez otwór wejściowy, podał mi rozłupany kokos. Wziąłem
owoc i mimo nerwowego drżenia, a także nieznośnej duchoty starałem się jak najspokojniej go
obgryzać. U wejścia do szałasu stał różowy leniwcoludek, a spoza jego pleców zaglądała do środka
czyjaś mroczna twarz o błyszczących ślepiach.
- Witaj! - odezwała się bezkształtna postać w głębi.
- To jest człowiek! To jest człowiek! - trajkotał mój przewodnik. - Człowiek, prawdziwy
człowiek, taki sam jak ja.
- Cicho bądź! - powiedział głos z ciemności i chrząknął. W uroczystym milczeniu gryzłem
swój owoc. Wytężałem wzrok chcąc przeniknąć ciemności, ale niczego nie mogłem dojrzeć. -
Człowiek - powtórzył głos - który przyszedł, żeby z nami zamieszkać?
Głos był gruby, z jakimś dziwnym rodzajem poświstu, ale o zadziwiająco dobrej angielskiej
wymowie.
Małpolud patrzył na mnie, jakby na coś czekał. Zrozumiałem, że milczenie ma charakter
pytający.
- Który przyszedł, żeby z wami zamieszkać - potwierdziłem.
- Jest człowiekiem. Musi poznać Prawo.
Zaczynałem rozróżniać ciemniejący w mroku zarys zgarbionej postaci. Jednocześnie
zauważyłem, że w otworze pojawiły się dwie nowe głowy. Moja ręka zacisnęła się na kiju.
- Mów za mną - powtórzył czarny stwór podnosząc głos. Jego poprzednie słowa umknęły
mojej uwadze.
- Nie będziesz chodził na Czworakach; tak każe Prawo - powtórzył śpiewnym tonem.
Zgłupiałem.
- Mów za nim - rzekł Małpolud powtarzając słowa, a stojące u wejścia stwory zawtórowały
mu z nutą groźby w głosach. Pojąłem, że muszę powtórzyć idiotyczną formułę. I rozpoczęła się
obłąkańcza ceremonia.
Głos w ciemnościach intonował kolejne wersy wariackiej litanii, które ja i wszyscy
pozostali powtarzaliśmy chórem. Kołysali się przy tym z boku na bok bijąc rękami o kolana,
uznałem więc za stosowne pójść za ich przykładem. Czułem się, jakbym umarł i znalazł się w
innym świecie. Ciemny szałas i te niewyraźne, cudaczne postacie, na które tylko gdzieniegdzie
padał nikły odblask, światła, kołyszące; się miarowo w rytm śpiewnej inkantacji.
- Nie będziesz chodził na Czworakach - tak każe Prawo. Czyż nie jesteśmy Ludźmi?
- Nie będziesz chłeptał Wody - tak każe Prawo. Czyż nie jesteśmy Ludźmi?
- Nie będziesz pożerał Zwierza ani Ryby - tak każe Prawo. Czyż nie jesteśmy Ludźmi?
- Nie będziesz obdzierał kory z Drzew - tak każe Prawo. Czyż nie jesteśmy Ludźmi?
- Nie będziesz polował na innych Ludzi - tak każe Prawo. Czyż nie jesteśmy Ludźmi?
Po tych zdaniach zakazujących czynności bezsensownych nastąpiły dalsze, zakazujące
czynów, które wydały mi się wtedy wręcz niewyobrażalnie głupie, niemożliwe i bezecne.
Wpadliśmy w zbiorowy, rytmiczny trans, kołysząc się i bełkocząc coraz szybciej,
wykrzykiwaliśmy kolejne reguły zdumiewającego prawa. Powierzchownie udzieliło mi się ich
szaleństwo, ale w duchu rozbawienie walczyło o lepsze z odrazą.
Po odmówieniu długiej litanii inkantacje zmieniły charakter i pojawiła się nowa formuła:
- On jest Panem Domu Cierpienia.
- On jest Tym, który stwarza.
- On jest Tym, który zadaje rany.
- On jest Tym, który leczy i koi.
I tak dalej ciągnęła się kolejna idiotyczna seria inwokacji do jakiegoś niewiadomego
“Pana”. Gdyby nie to, iż nie przypominam sobie, by kiedykolwiek śniły mi się zbiorowe śpiewy,
uznałbym wszystko za sen.
- On jest Panem błyskawic - pialiśmy chórem.
- On jest Panem głębokiego słonego oceanu.
Zaświtała mi szaleńcza myśl, że Moreau pozbawiwszy te istoty człowieczeństwa, zaszczepił
ich skarlałym umysłom kult własnej osoby. Ale zbyt wyraźnie czułem bliskość białych zębów i
mocnych pazurów, by z tego powodu przerwać odmawianie litanii.
- On jest Panem gwiazd na niebie.
Śpiewy nareszcie dobiegły końca. Zobaczyłem, że twarz Małpoluda lśni od potu i na tyle
oswoiłem się z ciemnościami, by dokładniej rozpoznać kształty prze-mawiającej z kąta postaci.
Była wzrostu człowieka, ale całe jej ciało porastała szara szorstka szczecina podobna do sierści
skajteriera. Czym jest ten stwór? Kim oni wszyscy są? Żeby lepiej uprzytomnić czytelnikowi, jak
się czułem wśród tych groteskowych karykatur ludzi, radzę mu wyobrazić sobie, iż znalazł się
nagle w otoczeniu potwornie zdeformowanych zwyrodnialców i kalek.
- On ma pięć palców, pięć palców, pięć palców... tak jak ja - oświadczył Małpolud.
Rozpostarłem dłonie. Szary włochaty stwór pochylił się do przodu.
- Nie będziesz chodził na Czworakach - tak każe Prawo. Czyż nie jesteśmy Ludźmi? -
powtórzył.
Wyciągnął dziwnie niekształtną łapę i ujął moją rękę. Łapa przypominała zakończone
pazurami kopytko. O mało nie krzyknąłem ze zdziwienia i bólu. Przyglądając się moim palcom
wysunął głowę do przodu, dzięki czemu znalazła się w świetle płynącym od wejścia do nory, a ja
zatrząsłem się z odrazy, gdyż to, co zobaczyłem, nie było twarzą człowieka ani pyskiem
zwierzęcia, lecz po prostu kępą siwej sierści z trzema półkolistymi wgłębieniami na oczy i na usta.
- Ma małe paznokcie - wymruczał znad szczeciniastej brody cudaczny stwór. - To dobrze.
Puścił moją dłoń, a ja instynktownie chwyciłem za kij.
- Będziesz spożywał korzonki i rośliny - taka jest Jego wola - powiedział Małpolud.
- Jestem Odmawiaczem Prawa - oświadczył szary włochaty stwór. - Wszyscy nowi
przychodzą do mnie uczyć się Prawa. Siedzę w ciemnościach i odmawiam Prawo.
- Tak jest - potwierdził jeden ze stojących u wejścia stworów.
- Ciężkie kary spadają na tych, co łamią Prawo. Nikt nie ujdzie kary.
- Nikt nie ujdzie kary - powtórzyły Zwierzoludy spoglądając płochliwie jeden na drugiego.
- Nikt, nikt - przytaknął Małpolud. - Nikt nie ujdzie kary. Sam kiedyś przeskrobałem, nic
wielkiego. Mamrotałem, bełkotałem, przestałem mówić. Nikt mnie nie rozumiał. Jestem
naznaczony, mam na ręku wypalone piętno. On jest wielki. On jest dobry!
- Nikt nie ujdzie kary - powiedział z kąta szary stwór.
- Nikt nie ujdzie kary - zawtórowały Zwierzoludy popatrując na siebie z ukosa.
- Każdego kusi inne zło - mówił szary Odmawiacz Prawa. - Nie wiemy, co ciebie kusi.
Przekonamy się. Jedni chcą ścigać to, co się porusza, czaić się, skradać z ukrycia, napadać i
zabijać, gryźć, wpijać zęby, szarpać i wysysać krew... Źle czynią. Nie będziesz polował na innych
Ludzi - tak każe Prawo. Czyż nie jesteśmy Ludźmi? Nie będziesz pożerał Zwierza ani Ryby - tak
każe Prawo. Czyż nie jesteśmy Ludźmi?
- Nikt nie ujdzie kary - powtórzył cętkowany stwór u wejścia do nory.
- Każdego kusi inne zło - ciągnął siwy Odmawiacz Prawa. - Niektórzy lubią dokopywać się
łapami i zębami do korzeni, prychając z nosem w ziemi. Złe czynią.
- Nikt nie ujdzie kary - powtórzył chór.
- Inni drą pazurami korę albo rozkopują groby; są tacy, którzy atakują głową, wierzgają
albo drapią; niektórzy gryzą bez żadnej przyczyny, inni pławią się w nieczystościach.
- Nikt nie ujdzie kary - rzekł Małpolud drapiąc się w łydkę.
- Nikt nie ujdzie kary - powtórzył różowy leniwco-ludek.
- Kara będzie dotkliwa i niechybna. Dlatego musisz poznać Prawo. Mów za mną - i zaczął
odmawiać na nowo przedziwną litanię, a ja i wszystkie stwory, kołysząc się rytmicznie,
powtarzaliśmy jego słowa. Od tego bełkotu oraz panującego w norze zaduchu mąciło mi się w
głowie, ale nie ustawałem licząc na jakiś pomyślniejszy obrót sytuacji.
- Nie będziesz chodził na Czworakach; tak każe Prawo. Czyż nie jesteśmy Ludźmi?
Czyniliśmy taki zgiełk, że powstała na zewnątrz wrzawa uszła mej uwadze, dopóki któryś
stwór - chyba jeden z dwóch znajomych Świnioludów - nie zajrzał do środka nad głową różowego
ludka wykrzykując gorączkowo coś, czego nie zrozumiałem. Stojące przy wejściu stwory
momentalnie się ulotniły. Małpolud wybiegł z nory, za nim podążył szary stwór - zauważyłem
tylko w przelocie, że jest wielki, niezdarny i porośnięty siwą sierścią - i zostałem sam.
Zanim doczołgałem się do wejścia, usłyszałem szczekanie psa. W sekundę później stałem
już przed norą z poręczą od leżaka w ręku, drżąc cały z napięcia. Ujrzałem przed sobą plecy chyba
ze dwudziestu Zwierzoludów o nieforemnych głowach wciśniętych między barki. Wszyscy
gorączkowo gestykulowali. Z nor wychylały się inne półzwierzęce, zaciekawione twarze.
Spojrzałem w kierunku, w którym byli zwróceni, i oto na polanie przed wejściem do parowu
zobaczyłem wyłaniającą się z cienia drzew ciemną sylwetkę i straszną, bladą twarz doktora
Moreau. Prowadził szarpiącego się na smyczy psa, a tuż za nim postępował Montgomery z
rewolwerem w ręku.
Stałem przez chwilę sparaliżowany strachem.
Obejrzałem się za siebie; wąskie przejście blokował podążający w moim kierunku potężny
stwór o wielkiej popielatej twarzy i małych, mrugających ślepiach. Rozejrzawszy się na boki
dostrzegłem, że w skalnej ścianie po prawej stronie, zaledwie o parę jardów przede mną widnieje
wąska, ukośna szczelina, z której sączy się w dół smuga światła.
- Stój! - krzyknął Moreau, gdy doskakiwałem do szczeliny. - Trzymajcie go! - Stwory
zaczęły powoli, jeden po drugim, oglądać się w moją stronę. Były, na szczęście, po zwierzęcemu
niepojętne.
Dziwacznego potwora, który odwracał się, by zobaczyć, o co chodzi, odepchnąłem
ramieniem tak silnie, że wpadł na swego sąsiada. Zamachał na oślep rękami próbując mnie
schwytać, ale mu się wymknąłem. Różowego stworka, który na mnie skoczył, grzmotnąłem kijem
tak, że gwóźdź rozharatał paskudną mordkę i w następnej chwili wspinałem się stromą ścieżyną
przypominającą ukośny komin. Słyszałem za sobą wycia i okrzyki: “Łapać go! Trzymać go!”
Zobaczyłem, że potwór o popielatej twarzy utknął w wąskiej szczelinie.
- Dalej! Dalej! - ryczały stwory.
Wdrapywałem się coraz wyżej wąską rozpadliną, która wyprowadziła mnie na siarkową
polanę położoną na zachód od wioski Zwierzoludów.
Szczelina okazała się prawdziwym błogosławieństwem, gdyż pościg wąską i stromą,
ukośną rozpadliną musiał być bardzo utrudniony. Minąwszy białą polanę rzadko porośniętą
drzewami, zbiegłem zboczem na dół między wysokie trzciny. Wydostawszy się z trzcin wpadłem
w niskie i ciemne, uginające się pod stopami zarośla. Pierwsi prześladowcy wyłonili się ze skalnej
szczeliny, kiedy dotarłem do trzcin. Bieg przez zarośla trwał kilka minut. Niebawem ze wszystkich
stron rozbrzmiewały groźne nawoływania.
Słyszałem zgiełk u wylotu szczeliny, potem szum trzcin i trzask łamanych gałęzi. Niektóre
zwierzęta porykiwały jak drapieżne bestie. Z lewej strony rozległ się skowyt psa. Stamtąd też
doszły mnie okrzyki Montgomery'ego i Moreau. Skręciłem gwałtownie w prawo. Już wtedy
wydało mi się, że Montgomery nawołuje, bym zmykał co sił w nogach.
Po pewnym czasie zacząłem się zapadać w śliski muł, ale posuwałem się rozpaczliwie
naprzód, brnąc chwilami po kolana w błocie. W końcu wyszedłem na ścieżkę, która wiła się wśród
wysokich trzcin. Nawoływania pościgu odpływały coraz bardziej w lewo. W pewnej chwili trzy
dziwaczne różowe stworzenia wielkości kotów czmychnęły przede mną w podskokach. Ścieżka
biegła w górę, przecinała jeszcze jeden biały, zaskorupiały płaskowyż i znów zapadała w gąszcz
trzcin.
Potem skręcała gwałtownie wzdłuż kamienistej krawędzi kryjącej, niby graniczny murek w
angielskim parku, niewidoczne zapadlisko; zakręt był bardzo ostry i niespodziewany. Biegnąc co
sił w nogach nie zauważyłem uskoku, dopóki nie uświadomiłem sobie, że lecę w powietrzu.
Upadłem na głowę i ręce pomiędzy ciernie i podniosłem się okrwawiony, z naderwanym
uchem. Byłem w głębokim, kamienistym, porośniętym kolczastymi krzewami jarze, po którym
snuły się mgliste opary dobywające się z płynącego w dole krętego wąskiego potoku. Mgła w
jasny, słoneczny dzień trochę mnie zdziwiła, ale nie miałem czasu, by się nad tym zastanawiać.
Skręciłem na prawo skrajem potoku mając nadzieję, iż wyprowadzi mnie na brzeg morza, w
którym w razie czego będę się mógł utopić. Dopiero później miałem się przekonać, że w trakcie
upadku zgubiłem swój kij z gwoździem.
W pewnym miejscu jar bardzo się zwęził, toteż niewiele myśląc wkroczyłem do potoku.
Ale natychmiast zeń wyskoczyłem, gdyż woda była niemal gotująca. Na wzburzonej powierzchni
unosiła się żółtozielona piana. Nieco dalej jar zakręcał i w dali ujrzałem błękitny widnokrąg. Morze
przy brzegu migotało w słońcu. Miałem otwartą drogę na tamten świat. Byłem jednak zgrzany i
zdyszany, a krew pulsowała mi w skroniach i przyjemnie krążyła w żyłach. Zmylenie pogoni
napełniło mnie miłym poczuciem triumfu. Nie, nie miałem na razie ochoty żegnać się z życiem.
Obejrzałem się za siebie.
Nasłuchiwałem. Prócz brzęczenia komarów i szelestu drobnych skaczących między
cierniami owadów panowała niezmącona cisza. Potem w oddali zaszczekał pies, rozległ się
niezrozumiały zgiełk głosów, świst bata i nawoływania. Hałas narastał, ale po chwili znów zaczął
cichnąć. Oddalał się w górę strumienia, aż całkiem zamilkł. Zakończył się pierwszy etap pościgu.
Ale wiedziałem już, do jakiego stopnia mogę liczyć na pomoc Zwierzoludów.
13. Pertraktacje
Ruszyłem dalej w kierunku morza. Gorący potok, jak się okazało, rozszerzał się tworząc
płytkie, zachwaszczone rozlewisko, obfitujące w kraby oraz podługowate wielo-nożne żyjątka,
które umykały mi spod nóg. Doszedłszy do samej granicy słonej wody poczułem się bezpieczny.
Stanąłem odwrócony plecami do morza i wsparłszy się pod boki, obserwowałem gęstą ścianę
zieleni, przez środek której przechodziła parująca kreska dymiącego jaru. Ale jak już
powiedziałem, zanadto byłem podekscytowany, a także - mówię szczerą prawdę, choć ci, którzy
nigdy nie znaleźli się w prawdziwym niebezpieczeństwie, mogą mi nie uwierzyć - zbyt
zdesperowany, by odebrać sobie życie.
Przyszło mi nagle do głowy, iż mam jeszcze jedną szansę. Czy teraz, kiedy Moreau i
Montgomery na czele swej poczwarnej hałastry przeszukują wyspę, nie udałoby się dotrzeć
brzegiem plaży do zabudowań, słowem - okrążyć łukiem pogoni, rozbić zamek u drzwi, może
wyrwanym z luźno spojonego muru kamieniem, i poszukać noża, rewolweru, jakiegokolwiek
narzędzia, by stawić im czoła, kiedy wrócą do domu? Nie oddałbym przynajmniej życia za darmo.
Skręciłem przeto brzegiem morza na zachód. Słońce zniżyło się, porażając wzrok
oślepiającym blaskiem. Łagodne fale przypływu marszczyły powierzchnię Pacyfiku.
Linia brzegowa skręcała dalej ku południowi i słońce znalazło się po mojej prawej stronie.
Nagle na wprost przed sobą ujrzałem w oddali najpierw jedną, potem kilka wyłaniających się z
zarośli postaci - przodem szedł Moreau ze swym szarym gończym psem, a za nim Montgomery i
dwaj inni ludzie. Zatrzymałem się na ich widok.
Oni też mnie spostrzegli i gestykulując zaczęli się zbliżać. Obserwowałem ich. Dwa
biegnące przodem Zwierzoludy odcięły mi drogę w zarośla. Montgomery biegł także, ale prosto na
mnie. Za nim nieco wolniej podążał Moreau prowadząc psa.
Ocknąłem się na koniec z odrętwienia, wszedłem do wody i zacząłem oddalać się od
brzegu. Woda była początkowo bardzo płytka. Dopiero po jakichś trzydziestu krokach sięgnęła mi
pasa. Ledwo widoczne nadbrzeżne żyjątka umykały mi spod nóg.
- Co ty robisz, człowieku? - zawołał Montgomery.
Obejrzałem się stojąc po pas w wodzie i popatrzyłem na nich.
Montgomery zatrzymał się na skraju morza ciężko dysząc. Miał zaczerwienioną z wysiłku
twarz, jego długie płowe włosy były w nieładzie, a opadająca dolna warga odsłaniała nierówne
zęby. Moreau właśnie nadchodził z wyrazem zdecydowania na bladej twarzy; prowadzony na
smyczy pies zajadle szczekał. Obaj mężczyźni mieli przy sobie potężne biczyska. Z głębi plaży
popatrywały ku nam Zwierzoludy.
- Co robię? Zamierzam się utopić - odparłem.
Montgomery i Moreau wymienili spojrzenia.
- Dlaczego?! - krzyknął Moreau.
- Ponieważ wolę śmierć niż wasze tortury.
- Mówiłem ci - rzekł Montgomery, a Moreau odpowiedział mu ściszonym głosem.
- Co nasunęło ci przypuszczenie, że chcemy cię torturować? - spytał Moreau.
- To, co zobaczyłem - odpowiedziałem. - I widok tych - tam.
- Cicho! - krzyknął Moreau podnosząc rękę.
- Nie będę cicho! - odkrzyknąłem. - Oni byli ludźmi; co z nimi zrobiłeś? Przynajmniej nie
stanę się jednym z nich.
Sięgnąłem wzrokiem ponad ich głowami. Powyżej plaży stał pomocnik Montgomery'ego
M'ling i biało odziany stwór - jeden z dwóch wioślarzy. Nieco dalej, w cieniu drzew dostrzegłem
znajomego Małpoluda, a za nim jeszcze kilka niewyraźnych sylwetek.
- Kim są te stworzenia? - spytałem wskazując palcem Zwierzoludy i coraz bardziej
podnosząc glos, aby i one mogły mnie słyszeć. - To byli kiedyś ludzie, ludzie jak ty, ale
wszczepiłeś im zwierzęce cechy, ujarzmiłeś ich, a jednak boisz się ich! Słuchajcie - krzyknąłem
jeszcze głośniej do stojących daleko Zwierzoludów, wskazując ręką Moreau. - Słuchajcie mnie!
Czy nie widzicie, że ci ludzie boją się was, że budzicie w nich lęk? Czego się obawiacie? Jest was
wielu...
- Prendick, na litość boską! - wrzasnął Montgomery. - Przestań!
- Prendick! - zawtórował Moreau.
Obaj krzyczeli jednocześnie na cały głos, jakby chcieli mnie zagłuszyć. A za ich plecami
wyciągały się do przodu zaciekawione, zdziwione twarze przygarbionych, długorękich
Zwierzoludów. Sprawiały wrażenie, jakby wielkim wysiłkiem woli usiłowały mnie zrozumieć,
przywołać - jak wówczas sądziłem - resztki utraconego człowieczeństwa.
Wciąż krzyczałem, sam nie bardzo pamiętam co. Że Montgomery i Moreau są śmiertelni i
nie trzeba się ich bać - oto w skrócie sens nauk, które wbijałem Zwierzoludom do głów nie
wiedząc, iż działam na własną zgubę. Zielonooki człowiek w ciemnych łachmanach, który
zaskoczył mnie wieczorem po przybyciu na wyspę, wysunął się spomiędzy drzew, by lepiej
słyszeć, a za jego przykładem poszły inne stwory.
W końcu zabrakło mi tchu i umilkłem.
- Posłuchaj mnie przez chwilę - ozwał się opanowanym tonem Moreau - a potem zrobisz, co
uznasz za stosowne.
- Słucham! - odparłem.
Odchrząknął, pomyślał chwilę i zawołał:
- Łacina, Prendick! Marna, szkolna łacina! Ale postaraj się zrozumieć. Hi non sunt
homines, sum animalia qui nos habemus... * [* Oni nie są ludźmi, są zwierzętami, które mamy...]
zostały zoperowane. Zabiegi uczłowieczające. Wszystko ci wyjaśnię; wyjdź na brzeg.
Roześmiałem się.
- Piękna bajeczka - odparłem. - Mówią, budują chaty, gotują. Byli ludźmi. Nie nabierzesz
mnie.
- O parę kroków za tobą zaczyna się głębia... pełna rekinów.
- To świetnie - odparłem. - Raz dwa będzie po wszystkim. Już idę.
- Poczekaj chwilę. - Wyjął z kieszeni jakiś przedmiot, który zabłysnął w słońcu, i rzucił go
na ziemię. - To jest naładowany rewolwer - powiedział. - Montgomery zrobi to samo. Teraz
cofniemy się na plażę na taką odległość, jaką uznasz za bezpieczną. Potem wyjdziesz i zabierzesz
broń.
- Nie. Któryś z was ma pewnie trzeci rewolwer.
- Zastanów się, Prendick. Po pierwsze, nikt cię tutaj nie zapraszał. Po wtóre, gdybyśmy
chcieli ci coś zrobić, dziś w nocy mieliśmy cię uśpionego w rękach; a po trzecie, teraz kiedy
ochłonąłeś z pierwszej paniki, pomyśl - czy widzisz Montgomery'ego w roli, jaką mu przypisujesz?
Ścigaliśmy cię dla twego własnego dobra. Ponieważ wyspa roi się od... niebezpiecznych zjawisk.
Po co mielibyśmy do ciebie strzelać, skoro przed chwilą oświadczyłeś, że sam zamierzasz się
utopić?
- Dlaczego poszczuliście na mnie te... tych ludzi, kiedy byłem w szałasie?
- Byliśmy pewni, że zdołamy cię zatrzymać i wyprowadzić z niebezpiecznego miejsca.
Potem skierowaliśmy pościg w inną stronę, dla twojego dobra.
Zamyśliłem się. Może to prawda. Coś sobie jednak przypomniałem.
- Ale to, co widziałem... wewnątrz zagrody...
- To była puma.
- Słuchaj, Prendick. Zachowujesz się jak skończony osioł - odezwał się nagle Montgomery.
- Wyłaź z wody, bierz rewolwery, a później pogadamy. Gdybyśmy mieli wobec ciebie złe zamiary,
moglibyśmy to równie dobrze zrobić teraz jak i potem.
Przyznam się, że Moreau zawsze, a zwłaszcza wtedy, budził we mnie nieufność i lęk.
Natomiast Montgomery wydawał mi się człowiekiem, którego potrafię rozszyfrować.
- Odejdźcie w głąb plaży - rzekłem po namyśle, i dodałem: - z podniesionymi rękami.
- Nie możemy - odparł Montgomery robiąc znaczący ruch głową do tyłu. - Trzeba trzymać
fason.
- Dobrze, cofnijcie się, jak chcecie - rzekłem. - Pod las.
- Co za głupia heca - mruknął Montgomery.
Odwrócili się obaj stając na wprost sześciu czy siedmiu cudacznych postaci, żywych istot z
krwi i kości, które rzucały na piasek długie cienie, a jednak wydawały się tak nierealne.
Montgomery strzelił z bata i stwory rozpierzchły się w popłochu, ginąc wśród drzew. Kiedy
osądziłem, że Montgomery i Moreau znajdują się w bezpiecznej odległości, wyszedłem z wody na
brzeg, podniosłem rewolwery i dokładnie je obejrzałem. Obawiając się jakiegoś podstępu na
wszelki wypadek strzeliłem z jednego z rewolwerów w bryłę lawy, która ku memu zadowoleniu
rozprysła się obsypując plażę żużlowym pyłem.
Stałem jeszcze chwilę niezdecydowany. Zaryzykuję, powiedziałem sobie w końcu i
poszedłem ku nim przez plażę, trzymając w obu rękach rewolwery.
- No, nareszcie - powiedział z ulgą Moreau.
- Przez pańską przeklętą imaginację straciłem prawie cały dzień.
A potem z odcieniem pogardy, która mnie trochę ubodła, obaj z Montgomerym odwrócili
się do mnie plecami i w milczeniu ruszyli pierwsi do domu.
Gromadka zaintrygowanych Zwierzoludów stała między drzewami. Mijając ich starałem się
zachować obojętność. Jeden ruszył za mną, ale cofnął się, gdy Montgomery strzelił z bata. Reszta
stała w milczeniu, mierząc nas badawczym wzrokiem. Może kiedyś byli zwierzętami. Ale nigdy
dotąd nie widziałem zwierzęcia usiłującego myśleć.
14. Doktor Moreau wyjaśnia
- A teraz wszystko panu wyjaśnię - oświadczył doktor Moreau, gdy nasyciliśmy głód i
pragnienie. - Trzeba powiedzieć, iż jest pan najbardziej bezwzględnym gościem, jakiego
kiedykolwiek miałem okazję przyjmować. Uprzedzam, że na przyszłość będę mniej wyrozumiały.
Jeśli jeszcze raz zażąda pan czegoś pod groźbą samobójstwa, nie ustąpię, choć sprawi mi to
osobistą przykrość.
Siedział na moim leżaku trzymając w zwinnych białych palcach na pół wypalone cygaro.
Światło kołyszącej się pod sufitem lampy padało na jego siwą głowę; przez małe okienko spoglądał
na wygwieżdżone niebo. Ja siedziałem w najdalszym końcu pokoju, oddzielony od niego stołem,
mając pod ręką rewolwer. Montgomery'ego nie było w pokoju. Nie chciałem mieć ich obu koło
siebie w tak małym pomieszczeniu.
- A zatem przyznaje pan, że to co nazwał pan operowaną żywcem istotą ludzką, jest w
istocie pumą? - spytał Moreau.
Zaprowadził mnie przedtem do pomieszczenia wewnątrz zagrody, abym się upewnił, że
ofiara makabrycznych zabiegów nie jest człowiekiem.
- Tak, jest to puma - odparłem - jeszcze żywa, ale tak okaleczona i zmaltretowana, że nie
chciałbym więcej oglądać żywego ciała w podobnym stanie. To nieludzkie...
- Mniejsza z tym - przerwał Moreau. - Niech mi pan przynajmniej oszczędzi swego
młodzieńczego oburzenia. To samo miałem na początku z Montgomerym. Przyznał pan, że to
puma. A teraz proszę słuchać spokojnie, gdyż zrobię panu mały wykład fizjologii.
Po czym trochę znudzonym tonem, ale zapalając się stopniowo w miarę mówienia, wyjaśnił
mi, na czym polega jego praca. Mówił bardzo przejrzyście i przekonująco, niekiedy z nutą
sarkazmu w głosie. Wkrótce nie wiedziałem, gdzie podziać oczy ze wstydu.
Istoty, które poznałem, nie są ludźmi i nigdy nimi nie były. Są to zwierzęta, ale zwierzęta
uczłowieczone - arcydzieła sztuki chirurgicznej.
- Zapomina pan, jak wiele potrafi dokonać z żywą istotą zręczny chirurg - mówił Moreau. -
Osobiście bardzo się dziwię, dlaczego nikt przede mną nie podjął podobnych doświadczeń. Robi
się, oczywiście, pewne nieśmiałe próby - amputacje, podcinanie języka, przeszczepy. Wie pan z
pewnością, iż chirurg może spowodować albo usunąć zeza? Przeszczepy natomiast powodują w
organizmie najrozmaitsze zmiany wtórne - zaburzenia pigmentu, modyfikację popędów, procesów
wydzielania tkanki tłuszczowej, i tak dalej. Musiał pan o tych sprawach słyszeć.
- Oczywiście - odparłem. - Ale te paskudne stwory...
- Wszystko w swoim czasie - przerwał, machając niecierpliwie ręką - dopiero zacząłem. To
były przypadki najtrywialniejszych zmian. Chirurgia dysponuje znacznie szerszymi
możliwościami. Potrafi budować, niszczyć i przekształcać. Słyszał pan może o dość
rozpowszechnionym zabiegu stosowanym w przypadku poważnych uszkodzeń nosa. Polega on na
wycięciu z czoła płata skóry, który po dopasowaniu do kształtu nosa przyjmuje się w nowym
miejscu. To są przeszczepy w obrębie tego samego organizmu. Ale można również przeszczepiać
świeżo amputowane części innego organizmu, na przykład - zęby. Dla przyspieszenia procesu
gojenia się i zrastania przeszczepia się fragmenty skóry lub kości. Chirurg pokrywa ranę
kawałkiem skóry innego, świeżo zabitego zwierzęcia lub wszczepia jego kości. Słyszał pan może o
eksperymencie Huntera, który zaszczepił kogucią ostrogę na szyi wołu. Albo o szczuro-
nosorożcach algierskich żuawów - potworki te powstają w ten sposób, że normalnemu szczurowi
przyszywa się do pyszczka koniuszek ogona, który przyrasta doń na stałe.
- Produkowanie potworów! - wykrzyknąłem. - Chce pan powiedzieć...
- Tak jest. Istoty, które pan widział, są przetworzonymi, ukształtowanymi na nowo
zwierzętami. Tej sprawie - badaniu plastyczności żywych organizmów - poświęciłem życie.
Zajmuję się nią od lat, stale poszerzając swą wiedzę i umiejętności. Ma pan przerażoną minę, a
przecież mówię o rzeczach dobrze znanych. W anatomii praktycznej wszystko to było od dawna
widoczne gołym okiem, tylko nikt nie miał odwagi wyciągnąć wniosków. Potrafię zmienić nie
tylko zewnętrzny kształt zwierzęcia. Fizjologię istot żywych oraz rytm procesów chemicznych,
które w nich zachodzą, można również trwale modyfikować takimi znanymi skądinąd metodami
jak wstrzykiwanie lub wszczepianie żywych i martwych substancji.
- Podobnym zabiegiem jest transfuzja krwi, dziedzina, od której rozpocząłem notabene
swoją karierę. Wszystko to są sprawy ogólnie wiadome. Mniej wiemy o przypuszczalnie znacznie
bardziej złożonych operacjach, dokonywanych przez średniowiecznych medyków specjalizujących
się w produkowaniu karłów, żebrzących kalek i cyrkowych potworków; pozostałości ich sztuki
można się doszukać w zabiegach stosowanych za młodu wobec późniejszych sztukmistrzów, tak
zwanych ludzi z gumy i różnych akrobatów. Wiktor Hugo opisał te sprawy w Człowieku śmiechu...
Ale być może zaczyna pan już rozumieć, do czego zmierzam. Jest chyba jasne, że można
przeszczepiać tkankę z jednej części organizmu na inną bądź jednemu zwierzęciu tkankę innego
zwierzęcia, wpływać na jego reakcje chemiczne i procesy wzrostu, modyfikować czynności
kończyn, a nawet całą wewnętrzną strukturę.
- A jednak nikt ze współczesnych badaczy nie zajął się systematycznie tą niezwykłą
dziedziną wiedzy - dopiero ja! Chirurgia tylko w ostateczności ucieka się do tego typu zabiegów;
większość pokrewnych odkryć, które być może przychodzą panu w tej chwili na myśl, była na ogół
dziełem przypadku - dokonywali ich tyrani, zbrodniarze, hodowcy koni i psów, wszelkiego rodzaju
niewykwalifikowani partacze, działający w imię własnych, egoistycznych celów. Ja jestem
pierwszym człowiekiem, który zajął się tym zagadnieniem ze znajomością współczesnej,
antyseptycznej chirurgii i odkrytych przez naukę praw rozwoju. Ale nie sposób sobie wyobrazić,
by już dawniej nie uprawiano tych rzeczy w sekrecie. Takie, na przykład, bliźnięta syjamskie... A
co musiało się dziać w lochach Inkwizycji. Głównym celem było oczywiście wymyślanie
wyrafinowanych tortur, ale przynajmniej część inkwizytorów z pewnością przejawiała bodaj cień
naukowych zainteresowań...
- No tak - wtrąciłem - ale te stwory... Te zwierzęta mówią!
Przytaknął, po czym zaczął wyjaśniać, iż chirurgia potrafi wywoływać przemiany nie tylko
fizyczne. Świnia poddaje się uczeniu. Struktura umysłu jest jeszcze mniej zdeterminowana niż
struktura fizyczna. Pierwsze osiągnięcia naukowej hipnozy zdają się otwierać możliwość
zastępowania dawnych, wrodzonych instynktów nowymi sugestiami - usuwania dziedzicznie
utrwalonych idei i wszczepiania na ich miejsce nowych. Tak zwane wychowanie moralne
sprowadza się w istocie rzeczy do równie sztucznych zabiegów modyfikujących lub
zniekształcających naturalne instynkty; wojowniczość przekształcamy w zdolność do heroicznego
samopoświęcania, a stłumiony popęd seksualny w uczucia religijne. Główna zaś różnica między
człowiekiem a małpą, oświadczył, tkwi w budowie krtani, w niemożności tworzenia subtelnie
zróżnicowanych symboli dźwiękowych wspomagających procesy myślowe. Ośmieliłem się
zaprotestować, ale on dosyć niegrzecznie zignorował moje argumenty, powtórzył poprzednie
twierdzenie i dalej opowiadał o swojej pracy.
Zapytałem go jednak, dlaczego za model wybrał sobie właśnie ludzką postać. Od początku
dopatrywałem się w tym wyborze jakiejś szczególnej nikczemności, i nadal się jej dopatruję.
Przyznał, że stało się to właściwie przypadkiem.
- Równie dobrze mógłbym się zajmować przerabianiem owiec na lamy albo lam na owce.
Sądzę, iż ludzka postać znacznie silniej przemawia do naszej wyobraźni artystycznej niż
jakiekolwiek kształty zwierzęce. Ale nie ograniczam się do tworzenia ludzi. Parokrotnie... - zamilkł
na dłuższą chwilę. - Ile to już lat! Jak one zleciały! A teraz straciłem dzień, żeby uratować panu
życie, i tracę kolejną godzinę, żeby się przed nim wytłumaczyć!
- Bardzo przepraszam - wtrąciłem - ale nadal czegoś nie rozumiem. Czym usprawiedliwia
pan zadawanie tak okropnych cierpień? Jedyne, co moim zdaniem może uzasadnić stosowanie
wiwisekcji, to jakiś praktyczny cel...
- No właśnie - przytaknął. - Tyle tylko, że nasze sposoby myślenia są diametralnie różne.
Mówimy innymi językami. Pan jest materialistą.
- Nie jestem materialistą - zaperzyłem się.
- Powtarzam: z mego punktu widzenia. Różnimy się właśnie podejściem do bólu. Dopóki
widoczne lub słyszalne objawy bólu stanowią dla człowieka udrękę, dopóki motorem jego
działania jest chęć uniknięcia bólu, dopóki jego koncepcja grzechu wynika ze stosunku do bólu -
dopóty, mówię panu, jest on tylko zwierzęciem uświadamiającym sobie nieco jaśniej to samo, co
odczuwa zwierzę. Ból to przecież...
Słysząc te sofizmaty niecierpliwie wzruszyłem ramionami.
- Och! To rzecz tak mało istotna. Umysł prawdziwie otwarty na to, co mówi nauka, nie
może nie zdawać sobie sprawy ze znikomości bólu. Być może poza naszą małą planetą, poza tą
grudką kosmicznego pyłu, która znikłaby z oczu podróżnika na długo przed osiągnięciem
najbliższej gwiazdy... otóż chcę powiedzieć, iż rzecz zwana bólem być może nigdzie indziej nie
istnieje. Natomiast prawa, ku którym po omacku się zbliżamy... Czym zresztą jest ból tu, na ziemi,
wśród istot żywych?
Mówiąc to wyjął z kieszeni niewielki scyzoryk, otworzył go wyciągając krótsze ostrze i
odsunął się z leżakiem tak, bym widział jego udo. Następnie, wybrawszy z rozmysłem miejsce,
wbił sobie scyzoryk w nogę, po czym wyciągnął ostrze.
- Musiał pan nieraz widzieć podobne eksperymenty. To boli tyle co ukłucie szpilki. A
wniosek? Ból nie jest mięśniom niezbędny i nie jest im dany; owszem, w skórze spełnia pewną
funkcję, ale uda mają tylko parę miejsc czułych na ból. Ból jest po prostu wewnętrznym doradcą
medycznym, który nas ostrzega i pobudza. Nie całe ciało jest wrażliwe na ból, nawet nie wszystkie
komórki nerwowe i nie wszystkie komórki organów zmysłowych. Nerw wzrokowy jest całkowicie
niewrażliwy na ból - to znaczy podrażnienie go nie powoduje prawdziwego bólu. Wywołuje
jedynie błyski światła, podobnie jak uszkodzenie nerwu słuchowego objawia się tylko szumem w
uszach. Rośliny nie odczuwają bólu, a zwierzęta niższe, takie na przykład rozgwiazdy czy raki,
najprawdopodobniej też go nie znają. Ludzie natomiast, w miarę rozwijania swej inteligencji, będą
coraz rozumniej dbać o własne bezpieczeństwo i potrzeba ostrzegawczych bodźców stopniowo
zaniknie. Nie słyszałem jeszcze o bezużytecznym zjawisku, które w procesie ewolucji nie
zostałoby prędzej czy później wyeliminowane, a pan? Ból staje się coraz mniej potrzebny.
A po drugie, panie Prendick, jestem człowiekiem wierzącym, jak każda istota przy
zdrowych zmysłach. I chyba nieco lepiej poznałem sposoby działania Stwórcy tego świata -
albowiem przez całe życie na swój sposób badałem Jego prawa - niż pan, który, o ile dobrze
rozumiem, zajmował się kolekcjonowaniem motyli. Mogę więc pana zapewnić, że niebo i piekło
nie mają nic wspólnego z przyjemnością i bólem. Przyjemność i ból! Też coś! Czym różni się
teologiczna ekstaza od mahometańskiej hurysy w mroku! Znaczenie, jakie rozkosz i ból mają dla
ludzi, to miara ich zwierzęcości, to zapisane w ludziach piętno zwierzęcia, od którego się
wywodzą. Ból! Ból i przyjemność istnieją tylko tak długo, jak długo tarzamy się w prochu...
W moich badaniach, panie Prendick, podążałem tropem, który one same mi wskazywały.
Nie słyszałem o innej metodzie prowadzenia badań naukowych. Zadawałem sobie jakieś pytanie,
szukałem sposobu na uzyskanie odpowiedzi i w rezultacie otrzymywałem - nowe pytanie. Może to
jest możliwe, a może tamto? Nie ma pan pojęcia, co to oznacza dla prawdziwego badacza, jaką
pasję intelektualną potrafi zrodzić. Nie umie pan sobie wyobrazić owej szczególnej, czysto
intelektualnej rozkoszy poznania. Materiał, z którym ma pan do czynienia, przestaje być dla pana
zwierzęciem, żywą istotą taką samą jak pan, stając się problemem. Współczucie jest dla mnie
jedynie wspomnieniem czegoś, co przeżywałem kiedyś, przed laty. Mam tylko jedno pragnienie -
poznać granice plastyczności żywego organizmu.
- Ale to, co pan robi, jest ohydne - rzekłem.
- Nigdy nie zawracałem sobie głowy etyczną stroną zagadnienia. Człowiek badający Naturę
staje się równie bezlitosny jak ona. Pracowałem myśląc jedynie o zaprzątającym mnie problemie, a
produkty owej pracy... odpływały do szałasów... Blisko jedenaście lat mija, jak przybyłem tutaj z
Montgomerym i sześcioma Kanakami. Pamiętam widok cichej zielonej wyspy pośrodku pustego
oceanu, jakby to było wczoraj. Wydawało mi się, że na mnie czeka.
Wyładowaliśmy bagaże i zbudowaliśmy dom. Kanakowie postawili sobie szałasy w pobliżu
kotliny. Przystąpiłem do pracy nad tym, co z sobą przywiozłem. Początkowo zdarzały się przykre
pomyłki. Zacząłem od owcy, ale w połowie drugiego dnia omsknął mi się skalpel i zwierzę
zginęło; wziąłem następną owcę, uczyniłem z niej stworzenie zbolałe i przerażone, po czym
czekałem, aż wyzdrowieje. W chwili gdy kończyłem pracę, jej postać wydawała się bardzo ludzka,
ale po rozwinięciu bandaży spotkało mnie rozczarowanie; pamiętała mnie i bała się straszliwie, a
rozumu miała tyle co owca. Im dłużej jej się przyglądałem, tym pokraczniejsze sprawiała na mnie
wrażenie i w rezultacie położyłem kres jej niedoli. Te bojaźliwe, zastrachane zwierzęta,
pozbawione woli walki i odporności na ból nie nadają się do tego, by je uczłowieczać.
Następnie wybrałem goryla i wysilając cały swój kunszt, pokonując z niesłychaną
dokładnością wszystkie kolejne trudności i przeszkody, stworzyłem pierwszego człowieka.
Pracowałem nad nim dniem i nocą, przez cały tydzień. Głównym zadaniem był proces
kształtowania mózgu; wiele należało dodać i wiele zmienić. Kiedy pozszywany i zabandażowany
leżał nieruchomo po skończonej pracy, wyglądał na wcale niezły okaz negroida. Upewniwszy się,
iż jego życiu nic nie zagraża, wróciłem do pokoju i zastałem Montgomery'ego w stanie podobnym
do pańskiego. Słyszał krzyki uczłowieczanej istoty, krzyki podobne do tych, które tak bardzo
rozstroiły pana. Ale początkowo nie wtajemniczałem go w swoje sprawy.
Kanakowie też zaczęli się czegoś domyślać. Bali się mnie jak samego diabła. Zdołałem do
pewnego stopnia pozyskać sobie Montgomery'ego i robiliśmy wszystko co w naszej mocy, by
zapobiec ich ucieczce. Ale po pewnym czasie zbiegli, pozbawiając nas jachtu. Tymczasem zająłem
się uczeniem zwierzęcia - trwało to w sumie trzy albo cztery miesiące. Nauczyłem go podstaw
angielskiego, pewnych pojęć arytmetycznych i próbowałem zapoznać z alfabetem. Ale nauka szła
mu opornie, choć muszę powiedzieć, iż znałem debili lepszych niż on. Jego umysł był czystą, nie
zapisaną kartą; nie zachował żadnych wspomnień z poprzedniego okresu swej egzystencji. Kiedy
jego ciało wygoiło się i oprócz pewnej bolesności oraz zesztywnienia członków nic mu nie
dolegało, zaprowadziłem go do osady Kanaków i przedstawiłem jako niezwykłego pasażera na
gapę.
Początkowo budził w nich niezrozumiały, śmiertelny strach - trochę mnie to ubodło, gdyż
byłem bardzo dumny ze swego dzieła - ale jego potulność i nieporadność sprawiły, że po pewnym
czasie przyjęli go do swego grona i zaczęli uczyć różnych czynności. Okazał się pojętnym
uczniem, miał duże zdolności naśladowcze i łatwo się przystosowywał, a szałas, który sobie
zbudował, był, moim zdaniem, zrobiony lepiej niż ich chaty. Jeden z Kanaków, młody chłopak o
misjonarskim zacięciu, nauczył go czytać, a może raczej rozpoznawać niektóre litery, a ponadto
starał się wpoić mu pewne podstawowe pojęcia moralne, ale o ile wiem, obyczaje stwora
pozostawiały nadal wiele do życzenia.
Zrobiłem sobie kilkudniową przerwę w pracy, zamyślałem bowiem napisać sprawozdanie z
eksperymentu, aby obudzić angielską fizjologię. Jednakże pewnego dnia zastałem mego stwora
siedzącego na drzewie i bełkoczącego niezrozumiale do dwóch Kanaków, którzy się z nim drażnili.
Ostro go zgromiłem uświadamiając mu niestosowność takiego nie licującego z człowieczeństwem
postępowania, obudziłem w nim poczucie wstydu i wróciłem do domu, zdecydowany nie
przedstawiać angielskiej opinii swoich badań, dopóki nie osiągnę lepszych rezultatów. Od tego
czasu istotnie osiągnąłem znacznie lepsze wyniki; cóż, kiedy z niewiadomych powodów, prędzej
czy później, zawsze następuje regres, zwierzęca tkanka uporczywie, z dnia na dzień odrasta i
odżywa... Ale dokonam jeszcze większych rzeczy. Pokonam i to. Puma...
Ale żeby skończyć z przeszłością; Kanakowie nie żyją. Jeden wypadł z szalupy i utonął,
drugi zmarł od rany w stopie, którą zakaził czy zatruł sokiem jakiejś rośliny. Trzej odpłynęli
jachtem i mam nadzieję, że również zatonęli. Jeden... został zabity. No cóż znalazłem ich
następców. Montgomery zachowywał się początkowo podobnie jak pan, ale z czasem...
- Co się stało z ostatnim Kanaką? - przerwałem ostro. - Tym zabitym?
- Widzi pan, kiedy miałem już za sobą wiele człeko-podobnych istot, zdarzyło mi się
stworzyć coś... - zawahał się.
- Tak? - przynagliłem go.
- Został zabity.
- Nie rozumiem - odparłem. - Czy to znaczy...
- Tak, to on zabił Kanakę. Pozabijał też kilka innych stworzeń, które dopadł. Polowaliśmy
na niego przez parę dni. Wymknął się z zagrody przypadkiem, wcale nie zamierzałem wypuszczać
go na swobodę. Był, że się tak wyrażę, półproduktem - sporządzonym w celach czysto
eksperymentalnych. Nie miał nóg ani rąk, tylko straszną paszczę, i wił się po ziemi jak wąż. Był
niesłychanie silny i obłąkany z bólu; posuwał się susami jak płynący morświn. Buszował przez
kilka dni po lesie niszcząc wszystko, co napotkał na swej drodze, aż na koniec, gdy zdołaliśmy go
wytropić, umknął na północny kraniec wyspy. Rozdzieliliśmy się, aby go zajść z dwu stron, ale
Montgomery chciał być koniecznie ze mną. Kanaka miał strzelbę. Kiedy odnaleźliśmy jego ciało,
jedna z luf była przegryziona prawie na pół i wygięta w literę S. Montgomery zastrzelił potwora...
Od tego czasu, poza drobnymi wyjątkami, trzymam się konsekwentnie modelu ludzkiej postaci.
Przerwał. W milczeniu obserwowałem jego twarz. - I tak, wliczając dziewięć lat spędzonych w
Anglii - ciągnął po chwili - pracuję nad tym zagadnieniem od dwudziestu lat i wciąż natrafiam na
jakiś opór, ponoszę częściowe porażki, które mobilizują mnie do tym większego wysiłku. Czasami
osiągam szczyty swoich możliwości, kiedy indziej coś mi się nie udaje, ale wyniki nigdy nie
dorównują temu, co sobie wymarzyłem. Modelowanie ludzkiej postaci - smukłej i gibkiej albo
ciężkiej i masywnej - nie przedstawia dziś dla mnie trudności. Zdarzają się kłopoty z formowaniem
rąk i paznokci - są to zabiegi bardzo bolesne, wymagające daleko idącej ostrożności. Ale sedno
problemu tkwi w mózgu, który wymaga subtelnych przekształceń i przeszczepów. Poziom
inteligencji okazuje się niekiedy zadziwiająco niski, zdarzają się nie wyjaśnione luki, brak
myślowych powiązań. Ale największy opór napotykam w nieuchwytnej, trudnej do zlokalizowania
sferze emocji. W jakiejś nieokreślonej zbiornicy niszczących człowieczeństwo. instynktów i
popędów, które wybuchają ni stąd ni zowąd, napełniając całą istotę gniewem, nienawiścią albo
strachem.
Panu te istoty wydały się w pierwszej chwili cudaczne i niesamowite, ja natomiast,
bezpośrednio po ich stworzeniu, widzę w nich bezsporne istoty ludzkie. Dopiero po dłuższej
obserwacji wrażenie to zaczyna słabnąć. Powoli, stopniowo ujawniają się coraz to nowe cechy
zwierzęce i kłują mnie w oczy... Ale kiedyś dopnę swego. Pogrążając kolejną żywą istotę w
otchłani cierpienia, zawsze sobie powtarzam: tym razem wypalę z ciebie całą zwierzęcość, tym
razem stworzę własnymi rękami racjonalną istotę ludzką. Cóż to w końcu znaczy dziesięć lat?
Człowiek potrzebował stu tysięcy lat, by stać się człowiekiem.
Spochmurniał, zamyślony.
- Zbliża się decydujący moment. Ta puma...
Po chwili milczenia dodał:
- Ale zawsze przychodzi regres. Gdy tylko wypuszczę je z rąk, bestia natychmiast zaczyna
podnosić głowę i dochodzić swoich praw...
Ponowne długie milczenie.
- Wtedy odsyła je pan do szałasów? - spytałem.
- Odchodzą. Wypuszczam je, gdy spostrzegam budzącą się zwierzęcość, a one z czasem
wędrują tam same. Boją się mnie i tego domu. Życie, które tam prowadzą, jest jakby parodią
ludzkiej egzystencji. Montgomery lepiej się na tym zna, gdyż ingeruje w ich sprawy. Przyuczył
kilka stworów do różnych posług. Podejrzewam, chociaż on sam wstydzi się o tym mówić, że ma
do nich, szczególnie do niektórych, tajoną słabość. Ale to nie moja rzecz. Dla mnie są tylko
przypomnieniem klęski. Nie zajmuję się nimi. O ile wiem, postępują nadal w myśl zasad
wyznaczonych przez kanackiego misjonarza, a ich życie jest żałosną karykaturą racjonalnej
egzystencji. Biedne zwierzaki! Mają coś, co nazywają Prawem. Śpiewają jakieś niby-religijne
hymny. Budują szałasy, gromadzą owoce, zbierają zioła - a nawet zawierają małżeństwa. Ale ja
wiem, co się za tym kryje, przenikam na wylot ich zwierzęce, ułomne dusze pełne nienawiści,
namiętnej żądzy życia i chęci zaspokojenia instynktów... A jednak są zastanawiające; są
skomplikowane - jak wszystko, co żyje. Tkwi w nich cień wyższych aspiracji - próżność, nie
zaspokojona ciekawość, nie spełniona uczuciowość. Dla mnie jest to czyste urągowisko... Ale
wiążę pewne nadzieje z pumą; poświęciłem wiele pracy na ukształtowanie jej mózgu i głowy...
- No i jak pan to widzi? - zapytał wstając po długiej chwili milczenia, podczas której każdy
z nas zajęty był własnymi myślami. - Czy przestał się mnie pan obawiać?
Spojrzałem na niego i zobaczyłem jedynie siwowłosego mężczyznę o bladej twarzy i
spokojnych oczach. Gdyby nie ten szczególny, niemal zachwycający spokój wynikający częściowo
z żelaznej woli, a częściowo z imponującej sylwetki, Moreau mógłby przejść nie zauważony wśród
tysiąca dobrodusznie wyglądających starszych panów. Potem wstrząsnął mną dreszcz. W
odpowiedzi na ostatnie pytanie wyciągnąłem ręce, oddając mu oba rewolwery.
- Proszę je zatrzymać - machnął ręką, lekko ziewając. Patrzył na mnie przez chwilę, a
potem z uśmiechem dodał: - Ma pan za sobą dwa burzliwe dni. Radzę się przespać. Cieszę się, że
mamy to już za sobą. Dobranoc.
Jeszcze chwilę uważnie mi się przyglądał, a potem wyszedł z pokoju wewnętrznymi
drzwiami. Szybko przekręciłem klucz w drzwiach prowadzących na zewnątrz.
Opadłem na krzesło i długi czas siedziałem w otępieniu, zbyt wyczerpany - emocjonalnie,
fizycznie i duchowo, by wybiec myślami poza jego ostatnie słowa. Zionący czernią prostokąt okna
wpatrywał się we mnie jak oko. Zmusiłem się na koniec do zgaszenia lampy i padłem na hamak.
Niemal natychmiast zasnąłem.
15. Kilka słów o Zwierzoludach
Obudziłem się wczesnym rankiem. Wyjaśnienie doktora Moreau od pierwszej chwili
miałem jasno w pamięci. Wstałem z hamaka, aby się upewnić, czy zewnętrzne drzwi są zamknięte
na klucz. Następnie próbowałem potrząsnąć żelazną sztabą w oknie - była dobrze zamocowana.
Świadomość, że człekopodobne stwory są jedynie żałosną parodią ludzi, budziła nieokreślone
obawy, znacznie dotkliwsze niż jakiekolwiek sprecyzowane zagrożenie. Usłyszałem pukanie do
drzwi i gardłowy głos M'linga. Włożyłem rewolwer do kieszeni i nie zdejmując zeń ręki
otworzyłem drzwi.
- Dzień dobry, sejr - powiedział M'ling wnosząc śniadanie, które prócz zwykłych jarzyn
składało się z niedogotowanego królika. Tuż za nim wszedł Montgomery. Uśmiechnął się pod
nosem widząc, iż trzymam rękę w kieszeni.
Puma miała tego dnia odpoczywać po zabiegach; jednakże Moreau, samotnik z upodobania,
nie pojawił się na wspólnym śniadaniu. Wyciągnąłem Montgomery'ego na rozmowę, chcąc lepiej
poznać obyczaje Zwierze-ludów. Interesowało mnie przede wszystkim, w jaki sposób jemu i
doktorowi Moreau udaje się zapobiegać napaściom ze strony tych poczwar, a także krwawym
rozprawom pomiędzy Zwierzoludami.
Swoje względne bezpieczeństwo, wyjaśnił Montgomery, zawdzięczają umysłowemu
ograniczeniu tych stworów. Mimo wzmożonej inteligencji i stałej groźby nawrotu pierwotnych
instynktów, w umysłach tych istot tkwią pewne podstawowe pojęcia, wpojone im przez doktora
Moreau, które całkowicie pętają ich wyobraźnię. Zostały niejako zahipnotyzowane - wiedzą, że
pewne rzeczy są niemożliwe, a inne niedopuszczalne, gdyż zakazy te zostały wszczepione w ich
tkankę mózgową w sposób wykluczający możliwość nieposłuszeństwa czy wątpliwości.
Pewne jednak sfery, te mianowicie, gdzie zamiarom doktora staje na przeszkodzie
pierwotny instynkt, są znacznie mniej ustabilizowane. Zbiór reguł postępowania nazywanych
Prawem - z którymi miałem już okazję się zapoznać - walczy w nich o lepsze z głęboko
zakorzenionymi, trudnymi do poskromienia instynktami zwierzęcymi. Owo Prawo jest wiecznie
powtarzane, jak odkryłem, i stale łamane. Obaj z Moreau dokładają wszelkich starań, by
Zwierzoludy nie poznały smaku krwi. Obawiają się, iż tego rodzaju doświadczenie mogłoby
pociągnąć za sobą nieodwracalne skutki.
Moc Prawa, jak powiedział mi Montgomery, wyraźnie słabnie po zapadnięciu zmroku,
szczególnie u stworów kołowatych; ich zwierzęca natura najsilniej odzywa się nocą; wówczas
wstępuje w nie duch przygody; zdobywają się na postępki, o jakie za dnia nikt by ich nie
podejrzewał. Temu należy przypisać zachowanie się Człowieka-Lamparta, który skradał się za mną
pierwszego wieczora. Jednakże w początkowym okresie mego pobytu na wyspie Zwierzoludy
łamały Prawo tylko ukradkiem i po zapadnięciu zmroku; w ciągu dnia jego wielorakie zakazy
otaczała atmosfera poszanowania.
Przy okazji podam pewne ogólne wiadomości dotyczące wyspy oraz Zwierzoludów. Otóż
mała ta wyspa, zagubiona w bezmiernym oceanie, ma nieregularny kształt, a jej powierzchnia
wynosi, jak przypuszczam, od siedmiu do ośmiu mil kwadratowych*.[* Opis ten pod każdym
względem odpowiada Wyspie Noble'a - C.E.P.] Powstała na skutek wulkanicznego wybuchu i jest
z trzech stron otoczona rafami. Jedyny ślad sił, które ją niegdyś stworzyły, to gorące źródło oraz
buchające z północnego cypla fumarole. Czasami wyczuwało się lekkie podziemne wstrząsy, a
cienką strużkę dymu zastępowały skłębione opary. Ale to wszystko. Według Montgomery'ego
wyspę zamieszkiwało ponad sześćdziesiąt dziwolągów będących dziełem doktora Moreau nie
licząc drobniejszych potworków, które nie przypominały ludzi i zaludniały podszycie leśne.
Moreau wyprodukował w sumie prawie sto dwadzieścia stworów, ale część z nich wymarła;
niektóre zginęły gwałtowną śmiercią, między innymi ów beznogi potwór, o którym opowiadał mi
Moreau. Odpowiadając na dalsze pytania Montgomery wyjaśnił, iż Zwierzoludy miewają małe, ale
większość z nich umiera. Nic nie wskazuje na to, by potomstwo dziedziczyło ludzkie cechy
wszczepione rodzicom. Jeśli któreś z małych utrzyma się przy życiu, Moreau zabiera je rodzicom i
nadaje mu ludzką postać. Samice są mniej liczne niż samce i wbrew zalecanej Prawem monogamii
bywają często potajemnie wykorzystywane.
Nie potrafię opisać dokładnie wyglądu Zwierzoludów - nie mam pamięci do szczegółów i
niestety, nie umiem rysować. Chyba najbardziej uderzającą cechą tych stworzeń była dysproporcja
między długością ciała i nóg; nasze poczucie harmonii kształtów jest jednak tak względne, iż z
czasem oswoiłem się z ich wyglądem do tego stopnia, że moje własne, długie nogi zaczęły mi się
wydawać czymś nienaturalnym, a nawet niezgrabnym. Następny rys charakterystyczny to sposób
trzymania głowy z wysuniętą do przodu szczęką i niezgrabna, nieczłowiecza pochyłość pleców.
Nawet Małpoludowi brakowało owego sinusoidalnego wygięcia pleców, które nadaje ludzkiej
postaci tyle gracji i wdzięku. Większość Zwierzoludów miała niezdarne krótkie ramiona, zaś
przedramiona zwisały bezradnie po bokach. Na ogół nie były rażąco owłosione - w każdym razie
do ostatniego okresu mego pobytu na wyspie.
Miały ponadto rażąco zdeformowane twarze i głowy - silnie rozbudowane, wysunięte do
przodu szczęki, nieforemne uszy, wielkie, wydatne nosy, skudlone albo szczeciniaste włosy oraz
dziwnie zabarwione i rozmieszczone oczy. Oprócz Małpoluda, z którego gardła dobywał się
czasami piskliwy chichot, żaden Zwierzolud nie umiał się śmiać. Pomijając wymienione tu
własności ogólne, ich twarze i głosy nie były do siebie podobne; każdy stwór zachował cechy
określonego gatunku - piętno człowieczeństwa nie przesłoniło, jedynie zniekształciło lamparta,
świnię, wieprza lub inne zwierzę albo zwierzęta, które się nań złożyły. Ich głosy też bardzo się
różniły. Wszystkie Zwierzoludy miały niekształtne dłonie, czasami zadziwiająco ludzkie, ale z
reguły o mniejszej ilości palców i o nieforemnych paznokciach, niemal całkowicie pozbawione
czucia.
Dwa Zwierzoludy były najgroźniejsze i najdziksze - wspomniany już Człowiek-Lampart
oraz stwór powstały z połączenia hieny i wieprza. Ustępowali oni wielkością trzem Ludziom-
Bykom, których pierwszego dnia widziałem w łodzi. Za nimi szedł Szary Stwór zwany
Odmawiaczem Prawa, M'ling oraz satyropodobny Małpo-Kozioł. Dalej wymienić należy trzech
Wieprzoludów i jedną Kobietę-Świnie, Nosorożco-Kobyłę i kilka innych samic, których
pochodzenia nie zdołałem ustalić. Było też kilku Wilkoludów, Byko-Niedźwiedź, oraz Człowiek-
Bernardyn. O Małpoludzie już pisałem. Była też wyjątkowo wstrętna (i cuchnąca) stara samica
spreparowana z niedźwiedzicy i lisicy, którą od pierwszej chwili znienawidziłem z całej duszy.
Uchodziła za zagorzałą wyznawczynię Prawa. Do mniejszych stworów należało, między innymi,
paru nakrapianych niedorostków oraz wspomniany wcześniej różowy Leniwcoludek. Ale dość już
tego wyliczania.
Początkowo nie umiałem opanować odrazy do tych stworów, zbyt silnie odczuwałem ich
zwierzęcość, ale stopniowo oswoiłem się z nimi, do czego walnie przyczynił się Montgomery. Żył
wśród nich od tak dawna, że zaczął je traktować prawie jak normalnych ludzi - londyńska
przeszłość stała się jedynie pięknym, nieosiągalnym wspomnieniem. Mniej więcej raz w roku
odbywał podróż do Ariki, gdzie załatwiał interesy z tamtejszym agentem Moreau, handlarzem
zwierząt. Ludzie, jakich spotykał w tej nadmorskiej wiosce hiszpańskich mieszańców, na pewno
nie należeli do najwspanialszych okazów człowieczeństwa. Przyznał mi się kiedyś, że marynarze
na statku wydawali mu się początkowo tak samo dziwaczni jak Zwierzoludy mnie - raziły go ich
nienaturalnie długie nogi. płaskie twarze i wypukłe czoła, ich podejrzliwość, złośliwość i oschłość.
W gruncie rzeczy nie lubił ludzi. Mnie polubił chyba dlatego, że zawdzięczałem mu życie.
Podejrzewałem go nawet, iż potajemnie darzy niektóre Zwierzoludy czułą sympatią i
złośliwie popiera niektóre ich narowy, ale na początku starannie to przede mną ukrywał.
Jego pomocnik, czarnoskóry M'ling, pierwszy Zwierzolud, z jakim się zetknąłem, nie
mieszkał ze swymi pobratymcami na drugim końcu wyspy, lecz w niewielkiej przybudówce na
tyłach zagrody. Chociaż inteligencją nie dorównywał Małpoludowi, był za to od niego znacznie
potulniejszy i z wszystkich Zwierzoludów najpodobniejszy do człowieka, a Montgomery nauczył
go gotować i wykonywać wszystkie niezbędne posługi domowe. To skomplikowane osiągnięcie
strasznej sztuki doktora Moreau, niedźwiedź “spokrewniony” z psem i wołem, okazał się zarazem
jego najstaranniej wykończonym we wszystkich szczegółach dziełem. M'ling był niezmiernie
oddany swemu panu, którego darzył osobliwą czułością; Montgomery poświęcał mu niekiedy
trochę uwagi, głaskał i poklepywał, nadając kpiąco żartobliwe przezwiska, co stwór przyjmował z
oznakami najwyższego zadowolenia; kiedy indziej, zwłaszcza po wypiciu większej ilości whisky,
maltretował go, bił, kopał, rzucał weń kamieniami, a nawet płonącymi zapałkami. Ale M'ling,
niezależnie od humoru swego pana, najchętniej nie odstępowałby go na krok.
Jak już mówiłem, oswoiłem się ze Zwierzoludami i wszystko, co z początku uważałem za
nienaturalne i odrażające, stało się dla mnie naturalne i normalne. Sądzę, iż naszą wizję
rzeczywistości kształtują głównie przeciętne cechy otoczenia: Montgomery i Moreau byli ludźmi o
zbyt wyrazistych indywidualnościach, by obcowanie z nimi pozwoliło zachować w pamięci żywy
obraz człowieka w ogóle. Obserwując niezdarnego Człowieka-Byka mozolnie przedzierającego się
przez zarośla, łapałem się czasami na tym, że nie potrafię sobie uświadomić różnicy między nim a
znużonym parobkiem, który ociężałym krokiem wraca z pola do domu; albo natknąwszy się
przypadkiem na Niedźwiedzio-Lisicę o chytrej, fałszywej twarzy noszącej dziwnie ludzki wyraz
podstępnej przebiegłości, odnosiłem wrażenie, iż spotkałem ją już kiedyś w ciemnych zaułkach
jakiegoś dużego miasta.
Jednakże od czasu do czasu porażała mnie nagle czysta, naga zwierzęcość. Szpetny
mężczyzna, przypominający z pozoru siedzącego w kucki przed szałasem dzikusa, przeciągał się i
w raptownym ziewnięciu obnażał tnące jak nożyczki siekacze i szablowate kły - ostre i błyszczące
niby sztylety. Kiedy indziej, spotkawszy na wąskiej ścieżce gibką, otuloną w białe szmatki istotę
odmiennej płci, w przypływie śmiałości zaglądałem jej w oczy, by nagle (z dreszczem
obrzydzenia) ujrzeć przed sobą wąskie, kocie źrenice albo opuściwszy wzrok dostrzec wystający
zakręcony ogonek, którym przytrzymywała otulającą ją tkaninę. Przy okazji dodam, iż z jakichś nie
wyjaśnionych powodów w pierwszym okresie mojego pobytu na wyspie owe poczwarne istoty -
mam na myśli samice - instynktownie wyczuwały swoją odrażającą szpetotę i przejawiały
niespotykaną nawet u prawdziwych kobiet dbałość o przyzwoite i obyczajne odzienie.
16. O tym, jak Zwierzoludy pokosztowały krwi
Widzę jednak, iż brak pisarskiego doświadczenia daje o sobie znać i zaczynam gubić wątek.
Otóż po wspólnym śniadaniu wybraliśmy się z Montgomerym na drugi koniec wyspy, aby obejrzeć
fumarole i gorące źródło, w którym poprzedniego dnia poparzyłem nogi. Zabraliśmy z sobą baty i
naładowane rewolwery. Idąc w tamtą stronę, wśród zielonej dżungli usłyszeliśmy nagle pisk
królika. Stanęliśmy nasłuchując, ale ponieważ dźwięk nie powtórzył się, ruszyliśmy dalej i
incydent szybko wyleciał nam z pamięci. Montgomery zwrócił mi uwagę na niewielkie, uwijające
się w zaroślach zwierzątka o długich tylnych łapkach. Powstały, jak mi powiedział, z potomstwa
Zwierzoludów, i Moreau sam je wymyślił. Sądził, iż nadadzą się na mięso, ale objawiły króliczy
zwyczaj pożerania małych, który pokrzyżował jego plany. Spotkałem już uprzednio kilka
podobnych stworzeń - po raz pierwszy owego wieczoru, gdy w świetle księżyca uciekałem przed
Człowiekiem-Lampartem, a po raz wtóry wczoraj, kiedy ścigał mnie Moreau. Jedno z owych
stworzeń, umykając nam spod nóg, wpadło przypadkiem do jamy pod korzeniami powalonego
przez wiatr drzewa. Schwytaliśmy je, nim zdołało wyskoczyć. Parskało jak kot, kopiąc i drapiąc
energicznie tylnymi łapkami, a nawet próbowało gryźć, ale drobne ząbki szczypały tylko nie
zadając bólu. Małe zwierzątko wydało mi się nad wyraz wdzięczne, a gdy Montgomery powiedział,
iż nie niszczy trawy kopaniem nor i jest bardzo czyste, pomyślałem sobie, że w prywatnym parku
mogłoby znakomicie zastąpić zwykłego królika.
Minęliśmy też drzewo o pooranym pniu i zdartej w wielu miejscach korze. Montgomery
wskazał je mówiąc: - “Nie będziesz obdzierał kory z drzew; tak każe Prawo”. Dużo one robią sobie
z Prawa, zwłaszcza niektóre!
Chyba zaraz potem spotkaliśmy Satyra z Małpoludem. Satyr był niewątpliwie pamiątką
klasycznego wykształcenia doktora Moreau; miał koźlą twarz o nieco hebrajskim typie, tylko
bardziej prostacką, gruby, beczący głos i diabelskie kopytka. Mijając nas ogryzał jakiś strączkowy
owoc. Obaj pozdrowili Montgomery'ego.
- Witamy - rzekli. - Witamy Drugiego-z-Batem.
- Teraz jest jeszcze trzeci z batem - odparł Montgomery. - Więc lepiej uważajcie!
- To on nie jest zrobiony? - spytał Małpolud.
- Mnie powiedział, że jest zrobiony.
Satyr ciekawie mi się przypatrywał.
- Trzeci-z-Batem, ten który chodzi w morze i płacze, ma długą bladą twarz.
- Oraz. długi ostry bicz - odparł Montgomery.
- Wczoraj płakał i krwawił - zauważył Satyr.
- Ty nie płaczesz i nie krwawisz. Nasz Pan nie płacze i nie krwawi.
- Do kroćset diabłów! - zaklął Montgomery.
- Lepiej uważaj, żebyś sam nie zaczął płakać i krwawić.
- On ma pięć palców, on ma pięć palców tak samo jak ja - oświadczył Małpolud.
- Chodźmy, Prendick - rzekł Montgomery biorąc mnie za ramię. Poszliśmy dalej swoją
drogą.
Satyr i Małpolud stali jeszcze spoglądając za nami i wymieniając uwagi.
- On nic nie mówi - zauważył Satyr. - Ludzie mówią.
- Wczoraj prosił mnie o jedzenie - odparł Małpolud. - Nie wiedział, skąd wziąć jedzenie. -
Potem powiedział coś, czego nie dosłyszałem, a Satyr zachichotał.
Na zabitego królika trafiliśmy w powrotnej drodze. Okrwawiony, rozszarpany na strzępy
trup zwierzątka miał ogryzione do białości żebra i zmiażdżony kręgosłup.
Montgomery stanął jak wryty.
- Boże Święty! - wykrzyknął pochylając się, by podnieść kawałek zdruzgotanego
kręgosłupa, i uważnie go obejrzał. - Boże Święty! - powtórzył. - Co to może znaczyć?
- Któremuś z waszych drapieżników przypomniały się dawne czasy - zauważyłem po
chwili. - Kręgosłup jest przegryziony.
Montgomery patrzył nieruchomo z pobladłą twarzą, wykrzywiając wargi.
- To mi się nie podoba - powiedział wolno.
- Pierwszego dnia natknąłem się na coś podobnego - rzekłem.
- Do kroćset! Co widziałeś?
- Królika z ukręconą głową.
- W dniu przyjazdu?
- Tak. W zaroślach, na tyłach zabudowań, kiedy po południu wyszedłem z domu. Głowa
była całkowicie oderwana.
Gwizdnął przeciągle.
- A w dodatku domyślam się, kim może być winowajca. Jest to oczywiście tylko
przypuszczenie. Zanim natknąłem się na królika, widziałem, jak jeden z waszych stworów pił wodę
ze strumienia.
- Chłepcząc?
- Tak.
- “Nie będziesz chłeptał wody; tak każe Prawo”. Niewiele robią sobie z Prawa, kiedy
Moreau nie ma w pobliżu.
- To był ten sam, który się za mną skradał.
- Oczywiście - przytaknął Montgomery. - Mięsożerne zwierzęta zawsze tak postępują. Po
upolowaniu zwierzęcia idą pić wodę. To ze względu na smak krwi, rozumie pan. Jak wyglądał? -
zapytał żywo. - Czy poznałby go pan? - Stanąwszy okrakiem nad zwłokami królika, błądził
wzrokiem po otaczającej nas masie zieleni, pełnej zasadzek i kryjówek. - Smak krwi - powtórzył.
Wyciągnął rewolwer, sprawdził, czy jest naładowany, i z powrotem włożył do kieszeni.
Zaczął miętosić w palcach swą obwisłą dolną wargę.
- Myślę, że potrafiłbym rozpoznać tego stwora. Ogłuszyłem go. Powinien mieć na czole
sporego guza.
- Ale musimy udowodnić, że to on zabił królika - powiedział Montgomery. - Bodaj bym
nigdy ich tutaj nie przywoził.
Chciałem iść dalej, ale on nadal stał zamyślony nad zmasakrowanym królikiem, jakby
chciał rozwiązać jakąś zagadkę. Odszedłem więc parę kroków, by nie widzieć szczątków
zwierzaka.
- Chodźmy już! - rzekłem.
Ocknął się po chwili i ruszyliśmy w powrotną drogę.
- Widzi pan - mówił ściszając głos niemal do szeptu - one mają żyć w przeświadczeniu, że
pożeranie tego, co się porusza, jest zakazane. Jeśli któryś z nich przypadkiem poznał smak krwi...
Czas jakiś szliśmy w milczeniu.
- Zastanawiam się, jak do tego doszło... - rzekł do siebie. - Zrobiłem onegdaj głupstwo -
ciągnął. - Mój służący... Pokazałem mu, jak oprawiać i gotować królika. To dziwne... Zauważyłem,
że oblizywał palce... Nigdy bym nie pomyślał. - I po chwili: - Trzeba temu położyć kres. Muszę
zawiadomić Moreau.
Przez całą drogę do domu nie był w stanie myśleć o niczym innym.
Moreau przejął się sprawą jeszcze bardziej niż Montgomery, a nie muszę dodawać, że i
mnie udzieliła się ich widoczna konsternacja.
- Trzeba im dać nauczkę - oświadczył Moreau. - Winowajcą jest bez wątpienia Człowiek-
Lampart. Ale jak mu to udowodnić? Lepiej by było, gdybyś zapanował nad swoim upodobaniem
do mięsnych potraw - zwrócił się do Montgomery'ego - i nie wprowadzał tych ekscytujących
nowinek. Możemy się teraz znaleźć w kłopotliwym położeniu.
- Wiem, postąpiłem jak dureń - przyznał Montgomery. - Ale już się stało. Pamiętaj zresztą,
że sam pozwoliłeś je przywieźć.
- Trzeba natychmiast przystąpić do rzeczy - oświadczył Moreau. - Mam nadzieję, że o
M'linga można się w razie czego nie obawiać?
- Nie jestem tego taki całkiem pewien - odparł Montgomery. - A sądziłem, że znam go na
wylot.
Tego samego popołudnia Moreau, Montgomery, ja i M'ling wyruszyliśmy na drugi koniec
wyspy, do kotliny, w której mieściła się osada Zwierzoludów. Wszyscy trzej byliśmy uzbrojeni.
M'ling niósł niewielki toporek, który służył mu do rąbania drewna, oraz kilka zwojów drutu.
Moreau przewiesił przez ramię ogromny pastuszy róg.
- Zobaczy pan zgromadzenie Zwierzoludów - powiedział do mnie Montgomery. - Widok
wart obejrzenia. - Moreau przez całą drogę ani razu nie otworzył ust, a na jego mocnej, okolonej
siwym włosem twarzy malował się wyraz stanowczości i zdecydowania.
Minąwszy jar, którym płynął parujący strumień gorącej wody, krętą ścieżką biegnącą przez
gęste trzciny wydostaliśmy się wreszcie na otwartą przestrzeń ziemi pokrytej grubą warstwą żółtej i
sypkiej substancji, jak przypuszczam siarki. Znad zielonej skarpy połyskiwało morze. Doszedłszy
do płytkiego naturalnego amfiteatru zatrzymaliśmy się. Moreau zadął w róg, przerywając senną
ciszę tropikalnego popołudnia. Musiał mieć potężne płuca. Donośny dźwięk rogu narastał
stopniowo, aż zmienił się w ogłuszający grzmot. - Uh! - odetchnął Moreau, pozwalając opaść
zawieszonemu na ramieniu instrumentowi.
Niemal natychmiast w żółtych trzcinach usłyszeliśmy trzask, a w zielonej podmokłej
dżungli, przez którą przedzierałem się poprzedniego dnia, rozległ się zgiełk głosów. Niebawem w
kilku punktach na skraju siarkowej polany pojawiły się groteskowe sylwetki Zwierzoludów
spieszących w naszą stronę. Mimo woli ogarnął mnie paniczny strach, kiedy spostrzegłem pierwsze
stwory wyskakujące spomiędzy drzew i trzcin i człapiące po gorącym piasku. Ale ponieważ
Moreau i Montgomery zachowywali względny spokój, więc i ja, rad nie rad, wytrwałem u ich
boku. Pierwszy pojawił się Satyr i choć jego kopytka wznosiły kurz, a ciało rzucało cień, bardziej
przypominał zjawę niż realną istotę; po nim wyłonił się z zarośli żując trawę monstrualny
gburowaty Konio-Nosorożec; za nim biegła Kobieta-Świnia i dwie Kobiety-Wilki, wiedźmowata,
czarnooka Niedźwiedzio-Lisica o purpurowej z wysiłku spiczastej twarzy, oraz wiele innych
Zwierzoludów, a wszystkie podążały w największym pośpiechu. Zbliżały się w czołobitnych
ukłonach śpiewając - każde sobie - różne inwokacje z drugiej części Prawa: - “On jest Tym, który
zadaje ból, On jest Tym, który koi i leczy” - i tak dalej.
Zatrzymywały się w odległości może trzydziestu jardów od nas, po czym padały na kolana i
schylając twarze posypywały sobie piaskiem głowy. Proszę sobie łaskawie wyobrazić podobne
widowisko. Pośrodku żółtej polany stoi w oślepiającym słońcu trzech mężczyzn w granatowych
ubraniach, mając u boku pokracznego ciemnoskórego dziwoląga, a dokoła nich leżą plackiem
wymachując rękami najrozmaitsze poczwary - od takich, które, pomijając drobne gesty i miny,
prawie przypominają ludzi, poprzez różne kalekie stworzenia, aż po zdeformowane potwory
niczym z koszmarnych snów. Dalej zaś z jednej strony rozciągał się gąszcz trzcin, z drugiej -
palmowy gaj oddzielający nas od szałasów w kotlinie, na północnym zaś widnokręgu migotał
przestwór Pacyfiku.
- Sześćdziesiąt dwa, sześćdziesiąt trzy - liczył Montgomery.
- Brakuje czterech.
- Nie widzę Człowieka-Lamparta - rzekłem.
Moreau zadął ponownie w wielki róg, na co wszystkie Zwierzoludy znów przypadły do
ziemi wijąc się w kurzu. Po chwili z gąszczu trzcin wyłonił się Człowiek-Lampart i skradając się
chyłkiem za plecami Moreau próbował dołączyć do wzniecającego pył kręgu. Zauważyłem, że ma
skaleczone czoło. Ostatni przyszedł mały Małpolud. Zgrzane i zmęczone tarzaniem się po ziemi
stwory obrzuciły go nienawistnymi spojrzeniami.
- Dosyć - rozkazał Moreau donośnym, zdecydowanym głosem, a Zwierzoludy przysiadły na
zadach, odpoczywając po bałwochwalczym wysiłku.
- Gdzie jest Odmawiacz Prawa? - spytał Moreau, na co szary stwór pokłonił się do ziemi.
- Powtarzaj przykazania - rozkazał Moreau i całe zgromadzenie, kołysząc się na boki i
wzbijając siarkowy kurz raz prawą, raz lewą ręką, zaczęło raz jeszcze odmawiać litanię.
Kiedy doszły do słów “Nie będziesz pożerał Zwierza ani Ryby, tak każe Prawo”, Moreau
podniósł w górę białą wąską dłoń.
- Dosyć! - krzyknął i natychmiast zapadła cisza jak makiem siał.
Myślę, że wszystkie czekały ze strachem na dalszy ciąg, wiedząc dobrze, na co się zanosi.
Rozejrzałem się po dziwacznych twarzach. Widząc ich spłoszone pozy i czający się w
błyszczących oczach lęk zdziwiłem się, iż mogłem kiedykolwiek uważać te stwory za ludzkie
istoty.
- Prawo zostało złamane - ozwał się Moreau.
- Nikt nie ujdzie kary - odparł Srebrnowłosy Stwór bez twarzy.
- Nikt nie ujdzie kary - zawtórował krąg klęczących Zwierzoludów.
- Kto to zrobił? - huknął Moreau i trzasnąwszy z bata powiódł wzrokiem po
zgromadzonych. Wydawało mi się, że Hieno-Wieprz ma niewyraźną minę; podobne
zaniepokojenie zdradzał Człowiek-Lampart. Gdy Moreau skierował na niego wzrok, stwór skulił
się cały na wspomnienie przebytych męczarni. Moreau donośnym głosem powtórzył: - Kto to
zrobił?
- Źle czyni ten, kto łamie Prawo - zaintonował Odmawiacz Prawa.
Moreau wpatrywał się w Człowieka-Lamparta, jakby chciał mu zajrzeć w głąb duszy.
- Kto łamie Prawo... - zaczął Moreau spuszczając nieszczęśnika z oczu i zwracając się w
naszą stronę. Miałem wrażenie, że w jego głosie wyczuwam lekką nutę tryumfu.
- Ten wraca do Domu Cierpienia - zakrzyknął tłum. - Wraca do Domu Cierpienia, Panie
nasz i Władco!
- Wraca do Domu Cierpienia... do Domu Cierpienia - paplał Małpolud, jakby ta myśl
sprawiała mu szczególną przyjemność.
- Czy słyszysz? - rzekł Moreau zwracając się znowu do winowajcy... - Hej... ty!
Albowiem uwolniony od jego spojrzenia Człowiek-Lampart podniósł się tymczasem z
kolan i obnażywszy potężne kły drapieżnika, z płonącymi ślepiami skoczył na swego
prześladowcę. Jestem przekonany, że tylko obłąkańczy, nieopanowany strach mógł go do tego
skłonić. Cały sześćdziesięciokilkuosobowy krąg potworów porwał się na nogi i zaroił wokół nas.
Wyciągnąłem rewolwer. Nastąpiło zderzenie. Zobaczyłem, że Moreau zatacza się do tyłu pod
ciosem Człowieka-Lamparta. Zewsząd słychać było dzikie wrzaski i ryki. Wszyscy biegali
gorączkowo. Przez chwilę sądziłem, że wybuchł ogólny bunt.
Mignął mi przed oczami rozwścieczony pysk Człowieka-Lamparta i twarz rzucającego się
za nim w pościg M'linga. Żółte ślepia Hieno-Wieprza błyszczały podnieceniem; wydawało się, że
ma ochotę mnie zaatakować. Wyzierający zza jego pochyłych pleców Satyr również mierzył mnie
łakomym wzrokiem. Wrzawę przeciął suchy trzask pistoletu Moreau i zobaczyłem różową smużkę
ognia. Wszystkie twarze odwróciły się w kierunku strzału, jakby przyciągnięte jego magnetyczną
siłą. W następnej sekundzie biegłem wśród oszalałego, wrzeszczącego tłumu, ścigając uciekającego
Człowieka-Lamparta.
To wszystko, co potrafię powiedzieć z całą pewnością. Widziałem, jak Człowiek-Lampart
atakuje doktora Moreau, potem wszystko zawirowało, a w następnej chwili pędziłem co sił w
nogach.
M'ling biegł na przedzie, tuż za uciekinierem. Za nim z wywieszonymi językami sadziły
Kobiety-Wilczyce, a dalej pokrzykujący z podniecenia Ludzie-Wieprze i dwaj biało odziani
Bykoludzie. Nieco bardziej w tyle, otoczony ciżbą Zwierzoludów, sunął Moreau z rewolwerem w
dłoni; zgubił swój biały słomkowy kapelusz i siwe włosy rozwiewały mu się na wszystkie strony.
Równo ze mną biegł Hieno-Wieprz rzucając mi z boku kocimi ślepiami ukradkowe spojrzenia, a z
tyłu dolatywał tupot nóg i wrzaski pozostałych stworów.
Człowiek-Lampart torował sobie drogę wśród gąszczu trzcin, których odgięte łodygi siekły
po twarzy pędzącego za nim M'linga. Zanim reszta pościgu dopadła zarośli, ścieżka była już
przetarta. Przebiegłszy mniej więcej ćwierćmilowy odcinek trzcin, zanurzyliśmy się w gęste
chaszcze, które niezmiernie opóźniały pościg, choć szliśmy zwartą grupą - paprocie smagały nam
twarze, śliskie liany owijały się wokół szyi i pętały nogi, kolczaste rośliny rozdzierały ubranie i
skórę.
- Od początku biegł na czterech łapach - wysapał Moreau, który pędził teraz tuż przede
mną.
- Nikt nie ujdzie kary - zachichotał pod nosem rozradowany polowaniem Wilko-
Niedźwiedź.
Wypadłszy znowu na otwartą skalistą przestrzeń, ujrzeliśmy przed sobą ściganego zwierza,
który biegł lekko na czworakach, od czasu do czasu gniewnie na nas parskając przez ramię. Ludzie-
Wilki zawyli z uciechy. Stwór był nadal ubrany i z daleka jego twarz wciąż wydawała się ludzka,
ale postawa i ruchy, w szczególności wyginający się w biegu grzbiet, upodobniły go całkowicie do
umykającego drapieżnego kota. Przeskoczywszy kępę kolczastych, żółto kwitnących krzaków znikł
nam z oczu. M'ling przebył połowę odkrytej przestrzeni.
Duża część ścigających straciła tymczasem pierwszy rozpęd i biegliśmy teraz równym,
wydłużonym krokiem. Pokonując odkrytą przestrzeń zauważyłem, że kolumna ścigających
rozsypuje się w długi szereg. Ale Hieno-Wieprz nadal biegł obok mnie zerkając spod oka i
krzywiąc mordę w warkliwym chichocie.
Człowiek-Lampart dotarł do krawędzi skał i widząc, że biegnie w kierunku wystającego w
morze cypla, na którym dopadł mnie owego pamiętnego wieczora, skręcił w bok w zarośla. Ale
Montgomery zauważył manewr i zabiegł stworowi drogę.
Tak oto, dysząc i potykając się o kamienie, drapany przez ciernie, smagany przez trzciny i
paprocie, pomagałem ścigać Człowieka-Lamparta, który złamał Prawo, a obok mnie biegł
chichocząc dziko Hieno-Wieprz. Huczało mi w głowie, nogi odmawiały posłuszeństwa, serce o
mało nie wyskoczyło z piersi, ale choć ledwo żywy ze zmęczenia, nie śmiałem odłączyć się od
nagonki lękając się, że zostanę sam na sam z tym potwornym towarzyszem. Mimo strasznego
wyczerpania, mimo duszącego upału tropikalnego popołudnia zmuszałem nogi do dalszego biegu.
Nareszcie szaleńcze tempo pościgu nieco osłabło. Zapędziliśmy nieszczęsne zwierzę w kąt
wyspy. Moreau, trzymając bicz w ręku, rozstawił nas w luźnym szyku i pokrzykujące do siebie
Zwierzoludy zaczęły z wolna posuwać się naprzód, zacieśniając krąg wokół ofiary. Człowiek-
Lampart przyczaił się bezgłośnie w tych samych zaroślach, którymi uciekałem przed nim tamtej
nocy.
- Ostrożnie! - zawołał Moreau. - Ostrożnie!
Ramiona kordonu zeszły się po drugiej stronie zarośli, zamykając zwierza w pułapce.
- Uważajcie, żeby się nie wymknął! - usłyszałem po drugiej stronie zagajnika głos
Montgomery'ego.
Znajdowałem się na szczycie zbocza, powyżej zarośli. Montgomery i Moreau szli z dołu, od
strony plaży. Torowaliśmy sobie powoli drogę przez splątaną sieć gałęzi i lian. Ścigane zwierzę
milczało.
- Z powrotem do Domu Cierpienia, do Domu Cierpienia, do Domu Cierpienia - o
dwadzieścia kroków na prawo ode mnie zachłystywał się Małpolud.
Słysząc te słowa momentalnie wybaczyłem biedakowi wszystkie lęki, o jakie mnie
przyprawił.
Po prawej stronie, w odległości może dwudziestu kroków, słyszałem szum rozsuwanych
gałęzi i ciężkie stąpania Konio-Nosorożca. Nagle w niewielkiej szparze między listowiem, w cieniu
bujnej roślinności ujrzałem ściganą istotę. Siedziała przycupnięta starając się zajmować jak
najmniej miejsca i zielonymi, świecącymi ślepiami zerkała na mnie przez ramię.
Posądzicie mnie może o dziwny brak konsekwencji, ale - choć nie potrafię tego
wytłumaczyć - na widok przyczajonego w czysto zwierzęcej postawie stwora o zniekształconej
strachem półludzkiej twarzy i świecących ślepiach zdałem sobie na nowo sprawę z jego
człowieczeństwa. Lada chwila wytropi go reszta nagonki; zostanie obezwładniony, uwięziony i
wydany na ponowne męki w domu za kamiennym murem. Szybko sięgnąłem po rewolwer,
wycelowałem między porażone lękiem oczy i nacisnąłem cyngiel.
Ledwo zdążyłem to uczynić, a już Hieno-Wieprz spostrzegł ofiarę i skoczył na nią z dzikim
wrzaskiem, zatapiając kły w jej karku. Wokół nas zielone ściany zarośli chwiały się i
rozbrzmiewały tupotem kroków. Wyłoniła się jedna twarz, potem druga.
- Nie zabijaj go, Prendick! - krzyczał Moreau. - Nie zabijaj go! - Zobaczyłem, jak nurkuje
między liśćmi wysokich paproci.
Paroma strzałami z bata odpędził Hieno-Wieprza i teraz obaj z Montgomerym nie
dopuszczali podnieconych, drapieżnych Zwierzoludów, w szczególności M'linga, do drgających
jeszcze zwłok. Włochaty Siwy Stwór wsuwał mi pod pachę węszący nos. Rozgorączkowane
zwierzęta odpychały mnie, by lepiej widzieć.
- Niechże cię diabli porwą, Prendick! - rzekł Moreau. - On mi był potrzebny.
- Przepraszam - odparłem nie czując najmniejszego żalu. - Zrobiłem to w pierwszym
odruchu.
Ze zmęczenia i emocji zaczęło mnie mdlić. Odwróciłem się i torując sobie drogę wśród
napierających Zwierzoludów, wyszedłem sam na szczyt cypla. Słyszałem, jak Moreau wydaje
głośne rozkazy, i trzej opatuleni Bykoludzie powlekli ofiarę w dół, do morza.
Mogłem teraz bez obaw pozostać sam. Zwierzoludy objawiały bardzo ludzkie
zainteresowanie zwłokami - zbite w gęstą ciżbę, prychając i pomrukując posuwały się za niosącymi
trupa. Stojąc na końcu cypla obserwowałem ciemniejące na tle wieczornego nieba sylwetki
Bykoludzi, którzy wlekli ku morzu bezwładne ciało i wtedy do mej świadomości wdarło się
porażające doznanie bezsensu dziejących się na wyspie rzeczy.
Poniżej mnie, wśród skał na plaży stali Małpolud, Hieno-Wieprz i jeszcze kilku
Zwierzoludów skupionych wokół Montgomery'ego i Moreau. Wszyscy byli nadal niezwykle
podekscytowani i głośno dawali wyraz swojej wierności Prawu. Byłem jednak głęboko
przeświadczony, że Hieno-Wieprz musiał mieć coś wspólnego z zamordowaniem królika. Przyszła
mi do głowy dziwaczna myśl, iż mimo całego prostactwa i niezdarności tych istot mam oto przed
sobą miniaturową, sprowadzoną do najprostszych form wizję ludzkiego losu - pełną gamę skutków
wzajemnego oddziaływania sił instynktu, rozumu i przypadku. Jedyna różnica polegała na tym, że
w tym szczególnym wypadku ofiarą padł Człowiek-Lampart.
Biedne zwierzęta! Dopiero teraz zaczynałem pojmować całkiem dla mnie nowy, a w
rzeczywistości najnikczemniejszy aspekt okrutnej działalności doktora Moreau. Nie zastanawiałem
się do tej pory, na jakie cierpienia i niewygody narażone są te stwory po wydostaniu się z jego rąk.
Myślałem jedynie ze zgrozą o strasznych męczarniach zadawanych w domu za murem. Teraz ta
sprawa zeszła jakby na dalszy plan. Dawniej były zwierzętami, które dzięki dostosowanym do
otoczenia instynktom pędziły w miarę szczęśliwy, zwierzęcy żywot. Teraz zaś potykały się
nieporadnie w okowach człowieczeństwa, żyły w ciągłym lęku, pod grozą praw, których nie mogły
pojąć; ich nibyludzka egzystencja poczęta w męce była jedną nieustającą walką wewnętrzną,
pasmem wiecznej obawy przed doktorem Moreau - i po co? Właśnie owa bezcelowość ich udręki
poruszała mnie najbardziej.
Gdyby doktorowi Moreau przyświecał jakiś racjonalny cel, być może zdobyłbym się wobec
niego na odrobinę wyrozumiałości. Nie jestem aż tak przeczulony na punkcie zadawania bólu.
Gdyby powodowała nim nienawiść, nawet wówczas mógłbym mu choć w części wybaczyć. Ale
był tak nieodpowiedzialny, tak całkowicie beztroski. Jego ciekawość, jego obłąkane, bezcelowe
dociekania pchały go coraz dalej i dalej, a swoje ofiary puszczał samopas, by cierpiały, błądziły,
walczyły ze sobą i na koniec umierały w męce. Były wewnętrznie skazane na niedolę - pierwotna,
zwierzęca agresja podpowiadała im wzajemne nienawiści, ale Prawo nie pozwalało wyładować
naturalnych animozji w krótkiej, zażartej walce.
W tamtym okresie mój dawny lęk przed Zwierzoludami ustąpił miejsca osobistej niechęci
do doktora Moreau.
Popadłem w chorobliwy stan głębokiego, przewlekłego zobojętnienia, który pozostawił w
mej psychice nigdy nie zabliźnione rany. Obraz pogrążonej w bolesnym chaosie wyspy odebrał mi
wiarę w rozumny porządek świata.
Oto bowiem wydało mi się, iż nieograniczony bezlitosny mechanizm ślepego losu
przykrawa i formuje wedle swej woli materię egzystencji, a zarówno ja, jak Moreau przez swą
badawczą pasję, Montgomery przez pociąg do alkoholu i Zwierzoludy - z ich instynktami i
umysłowymi ograniczeniami - szarpiemy się wszyscy wśród niepojętych zawiłości jego nie
ustających w biegu kół, które bezwzględnie, nieuchronnie łamią nas i miażdżą. Ale to nastawienie
nie pojawiło się od razu... Myślę, iż pisząc o tym w tej chwili, zanadto wybiegam w przyszłość.
17. Katastrofa
Po upływie zaledwie sześciu tygodni haniebne eksperymenty Moreau budziły we mnie
tylko niechęć i odrazę. Żyłem jedną myślą - uciec od żałosnych parodii mojego Stwórcy i znaleźć
się z powrotem w miłym i normalnym ludzkim świecie. Pobratymcy, z którymi rozdzielił mnie los,
stawali się w mej wyobraźni uosobieniem idyllicznych cnót i piękna. Kiełkująca przyjaźń z
Montgomerym nie rozwinęła się. Zniechęciło mnie do niego jego długotrwałe oderwanie od ludzi,
skrywana skłonność do alkoholu i nie ukrywana sympatia do Zwierzoludów. Kilkakrotnie ich
odwiedzał, ale beze. mnie. Wszelkimi sposobami starałem się ich unikać.
Coraz więcej czasu spędzałem na plaży, wypatrując na próżno zbawczego żagla, aż
pewnego dnia doszło do straszliwej katastrofy, która kazała mi spojrzeć na moje dziwaczne
otoczenie w całkiem nowy sposób.
Nieszczęście wydarzyło się w siedem czy osiem tygodni od mego przyjazdu, a może
później; nie wydaje mi się, bym śledził dokładnie upływ czasu. Nastąpiło wczesnym rankiem -
chyba około szóstej. Wstałem wcześnie, zbudzony hałasem, jaki wywołały trzy Zwierzoludy
wnoszące drewno do zagrody. Po śniadaniu wyszedłem na dwór i paląc papierosa stanąłem w
otwartej bramie zagrody, rozkoszując się świeżością poranka. Po chwili zza rogu murów wyszedł
Moreau i pozdrowił mnie.
Minął mnie, a potem słyszałem z tyłu, jak przekręca klucz i wchodzi do swego
laboratorium. Byłem już tak uodporniony na tutejsze okropności, iż bez wzruszenia przyjąłem
początek kolejnego dnia męczarni nieszczęsnej pumy. Wrzask, którym powitała swego
prześladowcę, przypominał do złudzenia krzyk rozwścieczonej megiery.
Potem coś się stało. Do dziś nie wiem dokładnie co. Usłyszałem za sobą przejmujący krzyk,
odgłos upadku, a gdy się odwróciłem, ujrzałem zbliżającą się ku mnie okropną twarz, ani ludzką,
ani zwierzęcą - diabelskie, brunatne oblicze usiane gęsto czerwonymi bliznami, na którym
zaczynały występować kropelki krwi - i płonące oczy bez powiek. Osłoniłem się ramieniem od
ciosu, który powalił mnie na ziemię ze złamaną ręką, a otulony w białe płótno, powiewający
krwawymi bandażami ogromny upiór przeskoczył nade mną i popędził dalej.
Stoczyłem się po zboczu na plażę, chciałem usiąść, ale upadłem na złamaną rękę. Po chwili
pojawił się Moreau; spływające z czoła krople krwi czyniły jego bladą masywną twarz jeszcze
straszniejszą niż zwykle. Trzymał rewolwer. Rzuciwszy mi zaledwie przelotne spojrzenie, rzucił
się w pościg za pumą.
Pomogłem sobie drugą ręką i usiadłem. Wzdłuż plaży potężnymi susami gnała
obandażowana postać, a za nią pędził Moreau.
Postać obejrzała się, a widząc go za sobą, raptownie zboczyła w krzaki. Z każdym krokiem
zyskiwała nad nim przewagę. Widziałem, że kiedy skręcała w krzaki, Moreau próbował zabiec jej
drogę, strzelił i chybił, kiedy znikała. Po chwili Moreau przepadł również w zielonym gąszczu.
Patrzyłem za nimi, dopóki nie poczułem w ramieniu palącej fali bólu i z jękiem podniosłem
się na nogi. W drzwiach stanął ubrany Montgomery z rewolwerem w ręku.
- Na Boga, Prendick - zawołał nie zważając, że jestem ranny. - Uciekła! Wyrwała łańcuch
ze ściany. Widziałeś ich? Co panu się stało? - dodał nagle widząc, iż ściskam rękę.
- Stałem w bramie - odparłem.
Podszedł i ujął mnie za rękę.
- Krew na rękawie - powiedział odwijając koszulę. Schował rewolwer do kieszeni, obmacał
bolące ramię i zaprowadził mnie do domu.
- Ma pan złamaną rękę - oświadczył; i po chwili:
- Proszę mi dokładnie powiedzieć, jak do tego doszło, co się właściwie stało?
Urywanymi zdaniami, tracąc co chwila oddech z bólu opowiedziałem mu, co widziałem, a
on w tym czasie bardzo szybko i sprawnie bandażował mi rękę. Powiesiwszy ją na temblaku,
cofnął się o krok, by popatrzeć na swoje dzieło.
- Ujdzie - zawyrokował. - I co teraz? - Zamyślił się. Potem wyszedł i zamknął bramę na
klucz. Nie było go przez jakiś czas.
Głównym moim zmartwieniem była złamana ręka. Incydent z pumą traktowałem jako
jeszcze jedną z wielu tutejszych okropności. Usiadłem na leżaku i, co tu ukrywać, z całego serca
przekląłem nieszczęsną wyspę.
Początkowe oszołomienie zdążyło się zmienić w piekielny ból, zanim Montgomery wrócił
do pokoju.
Twarz mu trochę pobladła, a dolna warga obwisła niżej niż zwykle, ukazując nagie dziąsło.
- Nigdzie go nie widać ani nie słychać - powiedział. - Myślę, że może potrzebować pomocy.
- Patrzył na mnie pustym wzrokiem. - To bardzo silne zwierzę - dodał. - Po prostu wyrwało
łańcuch ze ściany.
Podszedł do okna, potem do drzwi, przystanął i odwrócił się.
- Pójdę go poszukać - powiedział. - Mamy trzeci rewolwer, który mogę panu zostawić.
Szczerze mówiąc, czuję dziwny niepokój.
Wyjął rewolwer i położywszy go na stole w zasięgu mojej ręki, wyszedł z domu zarażając
mnie swym zdenerwowaniem. Nie usiedziałem długo na miejscu. Wziąłem rewolwer i stanąłem w
drzwiach.
Wokół panowała śmiertelna cisza. Najmniejszy powiew nie mącił powietrza, morze było
gładkie jak tafla szkła, niebo czyste, plaża opustoszała. Byłem podenerwowany, lekko
zgorączkowany, a wszechobecny spokój nieznośnie mi ciążył.
Próbowałem gwizdać, ale melodia zamarła mi na ustach. Zakląłem - już drugi raz tego
ranka. Następnie wyszedłem za róg muru i popatrzyłem na porastającą środek wyspy dżunglę, w
której zniknęli Moreau i Montgomery. Kiedy wrócą? W jakim stanie?
Potem daleko na plaży pokazał się mały szary Zwierzolud, zbiegł do wody i zaczął pluskać
się w morzu. Wolnym krokiem wróciłem do drzwi, znów wyszedłem za róg muru i znów, i znów,
chodząc tam i z powrotem jak wartownik na służbie. W pewnej chwili posłyszałem z oddali
nawoływanie Montgomery'ego.
- Mo-reau... Oodeeeezwiiiij sięęę!
Ból ramienia zelżał, ale nadal było bardzo rozpalone. Czułem narastającą gorączkę oraz
pragnienie. Mój cień stał się krótszy. Obserwowałem odległą postać, dopóki nie odeszła z plaży.
Czy Moreau i Montgomery kiedykolwiek wrócą?
Trzy morskie ptaki rozpoczęły walkę o jakiś porzucony skarb.
Gdzieś w oddali, w głębi wyspy, rozległ się huk wystrzału. Długa cisza i następny strzał.
Potem, nieco bliżej, dziki wrzask i znów przerażająca cisza. Moja nieszczęsna wyobraźnia
zadawała mi nieznośne tortury. Kolejny wystrzał, bardzo bliski.
Przerażony wybiegłem za róg i ujrzałem Montgomery'ego; miał purpurową ze zmęczenia
twarz, włosy w nieładzie i podartą nogawkę spodni. Był widocznie przerażony. Za nim człapał
ociężale Zwierzolud M'ling ze złowieszczymi brunatnoczerwonymi plamami wokół ust.
- Czy wrócił? - odezwał się Montgomery.
- Moreau? - spytałem. - Nie.
- Och Boże! - Ciężko dyszał, z najwyższym trudem łapiąc powietrze. - Wejdźmy do środka
- powiedział kładąc mi rękę na ramieniu. - Powariowały. Ganiają na wszystkie strony jak oszalałe.
Co mogło się stać? Nie mam pojęcia. Wszystko panu opowiem, jak trochę odsapnę. Gdzie jest
whisky?
Wszedł pierwszy utykając i usiadł na leżaku. M'ling padł pod drzwiami na ziemię i sapał jak
pies. Podałem Montgomery'emu whisky z wodą. Siedział patrząc przed siebie tępym wzrokiem, a
jego oddech stopniowo się uspokajał. Po paru minutach zaczął opowiadać, co mu się przytrafiło.
Przez jakiś czas szedł ich śladem. Drogę wskazywały połamane gałęzie, strzępy bandaży,
od czasu do czasu smuga krwi na liściach krzewów i poszyciu.
Jednakże na skalistym płaskowyżu za strumieniem, przy którym zobaczyłem kiedyś
pijącego wodę Zwierzoluda, urywał się wszelki trop i Montgomery wędrował dalej na zachód bez
wyraźnego celu, wołając doktora Moreau.
Tam przyłączył się do niego M'ling, który miał przy sobie niewielki toporek. M'ling nie
widział incydentu z pumą, gdyż rąbał w lesie drzewo, a teraz przyszedł na głos Montgomery'ego.
Zaczęli razem nawoływać. Z zarośli wyjrzała para przyczajonych Zwierzoludów, których dziwnie
ukradkowe, niespokojne gesty i miny poważnie zatrwożyły Montgomery'ego. Kiedy je zawołał,
oba stwory uciekły, jakby poczuwały się do jakiejś winy. Wtedy przestał wołać i po dalszych
bezcelowych poszukiwaniach zdecydował się odwiedzić szałasy.
W kotlinie nie zastał nikogo.
Coraz bardziej zatrwożony postanowił wrócić do domu. Po drodze napotkał parę Ludzi-
Wieprzy, tych samych, którzy podczas mojej pierwszej wycieczki tańczyli na polanie; mieli
zakrwawione twarze i byli niezwykle podnieceni. Przedzierali się z szumem przez gąszcz paproci, a
na widok Montgomery'ego przystanęli robiąc groźne miny.
Zaniepokojony ich postawą strzelił z bicza i wówczas oba stwory rzuciły się na niego.
Nigdy jeszcze żaden Zwierzolud nie pozwolił sobie na coś podobnego. Montgomery powalił
jednego strzałem w głowę, a M'ling skoczył na drugiego i obaj padli na ziemię tocząc z sobą walkę.
M'ling wziął przeciwnika pod siebie i wbił mu zęby w gardło, po czym Montgomery
zastrzelił szarpiącego się w uścisku M'linga Człowieka-Wieprza. Z pewnym trudem odciągnął
M'linga od martwej ofiary.
Po tym incydencie ruszyli pośpiesznie do domu. M'ling rzucił się w pewnym momencie w
krzaki, skąd wypłoszył małego zakrwawionego i kulejącego Człowieka-Ocelota, który miał
zranioną stopę. Stworzenie przez chwilę biegło, po czym zawróciło i zaatakowało
Montgomery'ego, który - chyba trochę niepotrzebnie - również je zastrzelił.
- Co to wszystko znaczy? - spytałem.
Montgomery potrząsnął tylko głową i nalał sobie następną whisky.
18. Odnalezienie doktora Moreau
Kiedy zobaczyłem, że Montgomery wypija trzecią whisky, postanowiłem interweniować.
Był już nieźle wstawiony. Powiedziałem, że doktora musiało spotkać coś złego, jeżeli do tej pory
nie wrócił, i mamy obowiązek sprawdzić, co się z nim stało. Montgomery wysunął jakieś nieistotne
obiekcje, ale w końcu zgodził się. Po skromnym posiłku wyruszyliśmy we trzech na poszukiwania.
Zapewne wskutek nerwowego napięcia, w jakim się wówczas znajdowałem, nasza wyprawa
w upalną ciszę tropikalnego popołudnia z niezwykłą wyrazistością utrwaliła się w mojej pamięci.
Przodem szedł M'ling - pamiętam jego lekko przygarbione plecy i szybkie ruchy dziwnej ciemnej
głowy, gdy badając drogę rozglądał się raz w jedną, raz w drugą stronę. Był nie uzbrojony.
Toporek zgubił podczas starcia z Człowiekiem-Wieprzem. Gdy dochodziło do walki, jego
prawdziwą bronią były zęby. Za nim, trochę niepewnym krokiem, ze spuszczoną głową i rękami w
kieszeniach podążał Montgomery, miał do mnie pijacką urazę z powodu whisky. Jedną rękę - na
szczęście lewą - miałem na temblaku, w prawej trzymałem rewolwer.
Wybraliśmy wąską ścieżkę przez środek gęstej dżungli, zmierzając na północny zachód. W
pewnej chwili M'ling stanął nagle i cały zamienił się w słuch. Idący za nim Montgomery o mało na
niego nie wpadł. Po chwili czujnego nasłuchiwania z lasu dobiegły nas odgłosy rozmowy i
zbliżające się kroki.
- On nie żyje - mówił ktoś niskim, podnieconym głosem.
- To nieprawda, że nie żyje, to nieprawda, że nie żyje - trajkotał drugi.
- Widzieliśmy, widzieliśmy - odezwało się kilka głosów jednocześnie.
- Hej! - krzyknął raptem Montgomery. - Hej, tam!
- Niech cię diabli! - zakląłem podnosząc rewolwer.
Zapadła cisza, a potem usłyszeliśmy trzask splątanych gałęzi i stopniowo, jedna po drugiej,
z różnych stron wyłoniło się sześć dziwacznych twarzy oświetlonych dziwacznym światłem. M'ling
wydał gardłowy pomruk. Poznałem Małpoluda - zresztą już wcześniej zidentyfikowałem jego głos
- oraz parę ciemnoskórych, otulonych w białe płótno Zwierzoludów z łodzi. Były z nimi dwa
cętkowane stwory oraz ów niewiarygodnie pokraczny Odmawiacz Prawa - ociężały stwór bez
twarzy o policzkach zarośniętych długą szarą sierścią, szarych krzaczastych brwiach i równie
szarych włosach spływających na dwie strony z niskiego czoła, spod których spoglądały na nas
ciekawie dziwne czerwone oczy.
Przez chwilę nikt nic nie mówił. Wreszcie Montgomery odezwał się przerywanym czkawką
głosem:
- Kto... powiedział, że on nie żyje?
Małpolud zerknął lękliwie na Szarego Włochacza.
- Nie żyje - odparł Włochacz. - Oni widzieli. Bezstronna rzeczowość tych stworów nie
miała w sobie nic groźnego. Byli raczej zaskoczeni i spłoszeni.
- Gdzie on jest? - spytał Montgomery.
- Tam - Szary Stwór wskazał kierunek.
- Czy jest jeszcze Prawo? - spytał Małpolud. - Czy nadal to wolno, a tamtego nie? Czy on
naprawdę nie żyje?
- Czy jest jeszcze Prawo? - powtórzył stwór w bieli.
- Och Ty, który jesteś Drugi i masz bat, czy jest jeszcze Prawo? On nie żyje - powiedział
Szary Wło-chacz.
Wszyscy bacznie nas obserwowali.
- Prendick - rzekł Montgomery, spoglądając na mnie otępiałym wzrokiem. - On nie żyje, to
jasne.
Podczas całej dotychczasowej rozmowy stałem za plecami Montgomery'ego. Zaczynałem
pojmować, co dzieje się w głowach tych stworów. Szybko wystąpiłem naprzód i oświadczyłem
podniesionym głosem:
- Wierne dzieci Prawa! On nie umarł.
M'ling rzucił mi szybkie spojrzenie.
- Zmienił tylko swą postać, zmienił swoje ciało - mówiłem dalej. - Na pewien czas stanie
się dla was niewidoczny. Jest teraz... tam - ciągnąłem, wskazując niebo - i obserwuje was stamtąd,
choć wy nie możecie go zobaczyć. Drzyjcie przed Prawem.
Patrzyłem im prosto w oczy. Cofnęli się o krok.
- On jest wielki. On jest wielki - wymamrotał Małpolud zerkając lękliwie w górę między
wierzchołki drzew.
- A co się stało z tamtym stworzeniem? - spytałem.
- Stwór, który krwawił, biegł i ryczał z bólu, też nie żyje - odparł Szary Włochacz wciąż
patrząc mi w oczy.
- To dobrze - mruknął Montgomery.
- Ten-Drugi-z-Batem... - zaczął Szary Stwór.
- Tak? - podchwyciłem:
- Ten-Drugi-z-Batem powiedział, że On nie żyje.
Ale Montgomery zachował dość trzeźwości, by zrozumieć, dlaczego upieram się, że
Moreau nie umarł.
- Nie, On żyje - powiedział wolno. - Nie umarł. Jest równie żywy jak ty.
- Niektórzy z was - podjąłem - złamali Prawo. Spotka ich śmierć. Niektórzy już nie żyją.
Pokażcie nam, gdzie leży jego dawne ciało. Ciało, które odrzucił, gdyż przestało mu być potrzebne.
- Tędy, Człowieku-Który-Chodziłeś-Po-Morzu - odparł Szary Stwór.
Jakoż pod przewodem sześciu stworzeń ruszyliśmy przez gąszcz lian, paproci i drzew na
północny zachód. Nagle rozległ się ryk, trzask gałęzi i obok nas przebiegł z piskiem mały różowy
homunkulus. Tuż za nim wyłonił się zdziczały, umazany krwią potwór i z rozpędu wpadł między
nas.
Szary Stwór odskoczył w bok; M'ling rzucił się warcząc na przybysza, ale został
odepchnięty; Montgomery strzelił niecelnie, pochylił się, osłonił głowę rękami i chciał uciekać.
Nacisnąłem cyngiel, ale potwór wciąż się zbliżał; strzeliłem po raz drugi, mierząc wprost w
paskudną mordę. Widziałem, że jego twarz rozsypuje się i zapada. Minął mnie jednak z rozpędu,
wpadł na Montgomery'ego, uczepił się go i wydając ostatnie tchnienie padł razem z nim na ziemię.
Zostałem sam na sam z M'lingiem, martwym stworem i rozciągniętym na ziemi
człowiekiem. Montgomery uwolnił się od ciężaru i patrzył półprzytomnym wzrokiem na leżącego
obok martwego Zwierzoluda. Wyraźnie otrzeźwiał. Poderwał się na nogi. Między drzewami
zauważyłem wracającego ostrożnie Szarego Zwierzoluda.
- Patrz - rzekł do niego wskazując zabitego potwora. - Czy Prawo przestało istnieć? Tak
kończy ten, kto złamie Prawo.
Przyjrzał się zwłokom.
- On zsyła Ogień, który zabija - powiedział niskim głosem, powtarzając rytualną formułę.
Reszta Zwierzoludów zgromadziła się dokoła i przez jakiś czas patrzyła na zabitego stwora.
Zbliżyliśmy się wreszcie do zachodniego krańca wyspy. Najpierw natrafiliśmy na
ogryzione, zmasakrowane zwłoki pumy z przestrzeloną łopatką, a dwadzieścia kroków dalej
ujrzeliśmy to, czego szukaliśmy. Leżał wśród wydeptanych trzcin, twarzą do ziemi.
Jedną dłoń miał prawie całkowicie oderwaną, a siwe włosy zlepione od krwi. Puma swoimi
kajdanami strzaskała mu czaszkę. Dokoła na połamanych trzcinach widniały smugi krwi.
Rewolwer zniknął.
Montgomery odwrócił ciało.
Z pomocą siedmiu Zwierzoludów, odpoczywając co chwilę - Moreau był zwalisty i ciężki -
odnieśliśmy zwłoki do zagrody. Zbliżała się noc. Po drodze w bliskim sąsiedztwie naszej szczupłej
gromadki dwukrotnie odzywały się wrzaski i wycia niewidocznych stworów, a raz wybiegł z
krzaków mały leniwcoludek, popatrzył na nas i znowu znikł. Nikt jednak nie próbował nas
atakować. Pod bramą Zwierzoludy odwróciły się i odeszły. Razem z nimi odszedł M'ling.
Zaryglowawszy bramę od środka, wnieśliśmy zmasakrowane ciało na podwórze i złożyliśmy je na
stosie gałęzi.
Potem weszliśmy do laboratorium, by położyć kres życiu wszystkich istot, jakie tam jeszcze
pozostały.
19. Montgomery “świętuje”
Dopiero po wykonaniu tych czynności, umyciu się i zjedzeniu kolacji poszliśmy do mego
pokoiku, by zastanowić się poważnie nad sytuacją. Zbliżała się pomoc. Montgomery był prawie
trzeźwy, ale zupełnie wytrącony z równowagi. Osobowość doktora Moreau miała na niego
zdumiewająco silny wpływ. Sądzę, iż nigdy chyba nie brał pod uwagę, że Moreau może umrzeć.
Śmierć doktora zburzyła system nawyków, które w ciągu ponad dziesięciu monotonnych lat
spędzonych na wyspie stały się jego drugą naturą. Mówił niejasno, na moje pytania odpowiadał od
rzeczy, snuł mętne, ogólne dywagacje.
- Co za durny świat - mówił. - Bez krzty sensu! Jakie ja miałem życie. Ciekaw jestem, kiedy
naprawdę się zacznie. Szesnaście lat pod kuratelą nianiek i nauczycieli, pięć lat wkuwania
medycyny w Londynie - byle jak jedząc, byle jak mieszkając, ubierając się byle jak, potem byle
jaki występek, ot, zwykłe potknięcie, nie stać mnie było na nic lepszego, i marsz na tę przeklętą
wyspę. Dziesięć lat tutaj! I po co to wszystko, niech mi pan powie? Czy jesteśmy tylko zabawką w
ręku dziecka?
Cóż mogłem odpowiedzieć na te obłędne rojenia?
- Musimy się teraz zastanowić - przerwałem - jak wydostać się z wyspy.
- I co mi z tego? Jestem wyrzutkiem. Do czego ja mam wracać? Dobrze panu mówić, panie
Prendick. Biedny stary Moreau! Nie możemy go zostawić drapieżnikom na pożarcie. W gruncie
rzeczy... A w ogóle, co się stanie z przyzwoitą częścią Zwierzoludów?
- To sprawa na jutro - odparłem. - Możemy zbudować stos i spalić jego zwłoki... inne
także... A co się stanie ze Zwierzoludami?
- Nie wiem. Sądzę, że te, które pochodzą od drapieżników, prędzej czy później zdziczeją.
Nie urządzimy chyba ogólnej masakry. Nie sądzi pan? A może takie właśnie rozwiązanie dyktuje
panu pański humanitaryzm?... Ale one się zmienią. Na pewno się zmienią.
Mówił i mówił, nie dochodząc do żadnego wniosku, aż wreszcie zacząłem tracić
cierpliwość.
- Do diabła! - wykrzyknął, gdy objawiłem rozdrażnienie. - Czy pan nie rozumie, że jestem
w znacznie gorszej sytuacji niż pan? - Wstał i przyniósł whisky. - Napij się - powiedział. - Napij
się, ty zdrowo myślący, obłudny, niewierzący świętoszku.
- Nie, dziękuję - odparłem i z ponurą miną obserwowałem jego twarz, na którą padał z góry
blask naftowej lampy. Po pewnym czasie ogarnęło go pijackie rozczulenie. Zachowałem z tej
rozmowy wspomnienie straszliwej, jałowej nudy. Wygłosił ckliwą obronę Zwierzoludów, w
szczególności M'linga.
Oświadczył, iż M'ling jest jedyną istotą, która kiedykolwiek objawiła mu prawdziwe
przywiązanie. Nagle zaświtała mu myśl.
- Niech mnie diabli! - mruknął podnosząc się chwiejnie na nogi i chwytając butelkę whisky.
W błysku intuicji zrozumiałem natychmiast, co zamierza uczynić.
- Niech pan nie upija tego zwierzaka! - zawołałem wstając i zagradzając mu drogę.
- Zwierzaka! - powtórzył. - Sam jesteś zwierzakiem. On przyjmie trunek po chrześcijańsku.
Zejdź mi z drogi, Prendick.
- Zaklinam pana.
- Precz... z drogi - ryknął i błyskawicznym ruchem wyciągnął rewolwer.
- Proszę bardzo - odparłem i odsunąłem się na bok zastanawiając się, czy nie skoczyć mu na
plecy, gdy będzie otwierał drzwi, ale przypomniałem sobie, że mam złamaną rękę. - Upił się pan
jak bydlę. Znajdzie pan wśród nich godne siebie towarzystwo.
Pchnął drzwi i stanął profilem między żółtawym światłem lampy a bladym blaskiem
księżyca; pod krzaczastymi brwiami rysowały się czarne plamy oczodołów.
- Jesteś pan głupim, nadętym osłem, Prendick! Wciąż coś ci się roi i czegoś się boisz.
Stoimy nad przepaścią. Jutro poderżnę sobie gardło. Ale dziś zabawię się jak nigdy w życiu.
Odwrócił się i wyszedł w blask księżyca.
- M'ling! - zawołał. - M'ling, stary przyjacielu!
Trzy postacie, ledwo widoczne w bladym świetle księżyca, zbliżały się skrajem mrocznej
plaży; biało odziany kształt na przedzie, a za nim dwie plamy ciemności.
Przystanęły, wytrzeszczając ślepia. Po chwili zza muru wyłoniła się zgarbiona sylwetka
M'linga.
- Pij - zawołał Montgomery. - Pijcie, bydlaki! Pijcie i bądźcie ludźmi. Jestem cholernie
mądry! Nawet Moreau na to nie wpadł. Tego wam tylko brakowało. Pijcie, powiadam wam. - I
wymachując butelką, szybkim truchtem pobiegł na zachód, za nim podążył M'ling, a trzy
niewyraźne postacie zamykały szereg.
Stanąłem w drzwiach. Byli już niemal niewidoczni w świetle księżyca, gdy Montgomery
przystanął. Widziałem, jak wlewał M'lingowi do gardła czystą whisky, a po chwili pięć postaci
zlało się w jedną ciemną plamę.
- Śpiewać - usłyszałem donośny głos Montgomery'ego. - Śpiewać wszyscy razem: “Niech
diabli porwą przeklętego Prendicka...” Dobrze. Jeszcze raz: “Niech diabli porwą przeklętego
Prendicka”.
Ciemna grupa rozpadła się na pięć odrębnych postaci, które kołując oddalały się powoli
bielejącą plażą. Każdy wrzeszczał osobno obrzucając mnie wyzwiskami i dając upust nowym,
zrodzonym z whisky uczuciom.
Niebawem usłyszałem z daleka okrzyk Montgomery'ego: - W prawo zwrot! - i cała
gromadka wrzeszcząc i rycząc przesunęła się w mroczne zarośla. Głosy cichły stopniowo, aż
całkiem umilkły.
Znów zapanowała majestatyczna cisza nocy. Księżyc minął zenit i schodził ku zachodowi.
Był w pełni, niezwykle jasny, wędrujący po pogodnym niebie.
Kamienny mur rzucał mi pod stopy atramentowo-czarną, szeroką na krok smugę cienia.
Wschodnia połać morza była szara, mroczna i tajemnicza, a szare piaski (z wulkanicznego szkła i
kryształu) pomiędzy morzem i smugą cienia pobłyskiwały jak pole diamentów. Za moimi plecami
migotał rudy płomień naftowej lampy.
Potem zamknąłem drzwi, przekręciłem klucz w zamku i wyszedłem na podwórze, gdzie
obok ostatnich ofiar Moreau - psów, lamy i paru innych nieszczęsnych stworzeń - spoczywały jego
własne zwłoki; nawet po tak okropnej śmierci na potężnej twarzy malował się spokój, a szeroko
otwarte oczy patrzyły surowo w martwą, białą tarczę księżyca. Przysiadłem na skraju zlewu i mając
przed oczyma upiorny stos złowieszczych cieni i srebrzystego światła - zacząłem układać plany.
Rano zaniosę do szalupy prowiant, podpalę stos i jeszcze raz wypłynę w pustkę morza.
Czułem, że Montgomery jest zgubiony bez ratunku; zbratawszy się ze Zwierzoludami stal się
niezdolny do życia wśród ludzi.
Nie wiem, jak długo siedziałem snując projekty. Chyba z godzinę. Moje rozmyślania
przerwał powrót Montgomery'ego. Usłyszałem dobywające się z wielu gardeł wrzaski, podniecony
gwar tłumu - wycia, pohukiwania, radosne okrzyki - który spłynął zboczem na plażę i zatrzymał się
na brzegu morza. Tumult nasilał się, to znów opadał; usłyszałem głośne uderzenia i trzask rąbanego
drzewa, ale dźwięki te nie wydały mi się wówczas podejrzane.
Ozwał się bezładny śpiew.
Wróciłem myślami do planowanej ucieczki. Wstałem, wziąłem lampę i poszedłem obejrzeć
beczułki, które zauważyłem poprzednio w szopie.
Zainteresowała mnie zawartość puszek z sucharami, więc zajrzałem do jednej z nich. Kątem
oka dostrzegłem z tyłu jakiś czerwony kształt i gwałtownie się odwróciłem.
Miałem przed sobą porysowane ostrymi liniami białego światła i czarnych cieni podwórze,
w środku którego na stosie drewna i gałęzi spoczywały zwłoki Moreau, a obok nich - ułożone
jedno na drugim - leżały ciała jego okaleczonych ofiar. Sprawiały wrażenie sczepionych ze sobą w
ostatnich, morderczych zmaganiach. Rany na ciele doktora zionęły czernią, a krew, która z nich
wyciekła, ciemnymi plamami znaczyła piasek. Dopiero po chwili zobaczyłem, skąd wzięło się
złudzenie czyjejś obecności - na murze, po przeciwnej stronie podwórza tańczył rudy, migotliwy
odblask światła. Pomyślałem sobie, że jest to odbicie mojej filującej lampy i zająłem się z
powrotem zgromadzonymi w szopie zapasami.
Starannie, choć miałem do dyspozycji tylko jedną rękę, przeszukiwałem szopę odkładając
na bok różne przydatne przedmioty, aby nazajutrz znieść je do łodzi. Moje ruchy były powolne, a
czas płynął szybko. Wreszcie do szopy wdarły się pierwsze promienie brzasku.
Śpiew tymczasem ucichł, zmienił się w zgiełk, potem znowu się ozwał, aż nagle wybuchł
gwałtowny tumult. Usłyszałem okrzyki: “Jeszcze, jeszcze!”, odgłosy kłótni i raptowny, przeraźliwy
wrzask. Hałasy tak dalece zmieniły swój charakter, że w końcu zwróciło to moją uwagę.
Wyszedłem na podwórze i zacząłem nasłuchiwać. Wrzawę przeciął nagle ostry trzask wystrzału.
Wpadłem momentalnie do swego pokoju. Jednocześnie usłyszałem za sobą szurgot
osuwających się na podłogę szopy skrzyń i grzechot tłuczonego szkła. Ale nie zważałem już na to.
Otworzyłem boczne drzwi i wyjrzałem na zewnątrz.
Na plaży koło przystani płonęło ognisko, wyrzucając w górę, w szary brzask, fontanny
iskier. Wokół ogniska kłębiła się masa ciemnych postaci. Usłyszałem krzyk Montgomery'ego:
wzywał mnie. Natychmiast pobiegłem w stronę ogniska z rewolwerem w ręku. W pewnej chwili
znad ziemi wyskoczył różowy języczek ognia; powalili go na ziemię. Zacząłem krzyczeć co sił w
płucach i strzeliłem w powietrze.
Ktoś wrzasnął: “To ON!” Skłębiona masa walczących ciał rozproszyła się, ogień buchnął w
górę i przygasł. Ogarnięty nagłą paniką tłum Zwierzoludów umykał przede mną z plaży, ginąc w
zaroślach. Z podniecenia strzeliłem jeszcze raz w ślad za nimi. Następnie podszedłem do
rozciągniętych na ziemi ciemnych postaci.
Montgomery leżał na plecach, przywalony ciałem Szarego Włochacza. Zwierz nie żył, ale
jego zakrwawione szpony były wciąż zaciśnięte na gardle Montgomery'ego. Obok nich ujrzałem
M'linga; leżał nieruchomo twarzą do ziemi, miał przegryzione gardło, a w ręku trzymał utłuczoną
szyjkę butelki. Koło ogniska leżały jeszcze dwa Zwierzoludy; jeden był martwy, drugi zaś od czasu
do czasu wydawał urywane jęki, podnosił i opuszczał głowę.
Chwyciłem Szarego Stwora i uwolniłem Montgomery'ego; szpony odciąganego na bok
zwierza zerwały zeń podartą kurtkę.
Montgomery miał sczerniałą twarz i ledwo oddychał. Spryskałem go morską wodą i
podłożyłem pod głowę własną zwiniętą kurtkę. M'ling nie żył. Ranny stwór koło ogniska - brodaty
Człowiek-Wilk o szarej skórze - padł, jak się okazało, górną połową ciała na rozżarzone polana.
Nieszczęśnik był tak okropnie poraniony, że z litości strzeliłem mu w łeb. Obok niego leżał jeden z
biało odzianych Ludzi-Byków. On też był martwy.
Reszta Zwierzoludów uciekła z plaży. Wróciłem do Montgomery'ego i ukląkłem obok
niego, przeklinając swoją nieznajomość medycyny.
Z dogasającego ogniska zostały tylko zwęglone, żarzące się na końcach, przysypane
spopielałym chrustem belki. Przez głowę przemknęło mi pytanie, skąd Montgomery wziął tyle
drewna. Tymczasem nastał świt. Niebo pojaśniało; zapadający krążek księżyca bladł na tle
rozświetlonego błękitu. Niebo na wschodzie poczerwieniało.
Nagle usłyszałem za plecami głuchy łoskot i donośny syk, obejrzałem się i z okrzykiem
grozy skoczyłem na równe nogi. Ze środka zagrody buchały w niebo wielkie czarne kłęby dymu, a
pomiędzy nimi strzelały w górę krwistoczerwone języki ognia. Płomień momentalnie ogarnął
strzechę. Masa zakrzywionych płomieni pędziła w górę po spadzistym dachu. Z okna mego pokoju
buchnęła struga ognia.
W mgnieniu oka zrozumiałem, co się stało. Przypomniałem sobie łoskot w szopie. Biegnąc
na ratunek Montgomery'emu, przewróciłem lampę.
Było jasne, że niczego nie zdołam uratować. Pomyślałem o planowanej ucieczce i szybko
spojrzałem w stronę przystani. Obie łodzie znikły! Niedaleko mnie leżały na piasku dwie
porzucone siekiery, plaża była zasypana drzazgami i odpryskami drewna, a w brzasku nowego dnia
ciemniały dymiące zgliszcza. Spalił łodzie, żeby się na mnie zemścić i uniemożliwić powrót do
świata ludzi.
Zatrząsłem się z wściekłości. Miałem ochotę rozwalić mu ten głupi łeb, leżący bezsilnie u
moich stóp. Wtedy on lekko poruszył ręką - tak słabo, tak żałośnie, że cały gniew natychmiast mnie
opuścił. Montgomery jęknął i na chwilę otworzył oczy.
Klęknąłem i uniosłem mu głowę. Znów otworzył oczy, spojrzał w poranne niebo, a potem
pochwycił mój wzrok i zamknął powieki.
- Przepraszam - wyszeptał z trudem. Wydawało mi się, że próbuje zebrać myśli. - Koniec -
szepnął cicho - koniec tego głupiego wszechświata. Co za bezsens...
Słuchałem. Głowa opadła mu bezsilnie na ramię. Pomyślałem, że odrobina jakiegoś płynu
mogłaby go ocucić, ale nie miałem pod ręką niczego do picia ani naczynia, w którym mógłbym
przynieść wodę. Zrobił się nagle cięższy. Serce mi zamarło.
Przyjrzałem się z bliska jego twarzy i wsunąłem rękę pod rozdartą koszulę. Był martwy; w
chwili gdy umierał, znad otaczającego zatokę wzgórza wyłonił się biały skraj rozpalonego
wschodzącego słońca, oblał niebo blaskiem, a mroczne wody zmienił w roziskrzone szaleństwo
światła. Jasność padła na skurczoną pośmiertnie twarz, otaczając ją bladą aureolą.
Delikatnie złożyłem jego głowę na prowizorycznej poduszce i wstałem. Przede mną
otwierała się połyskliwa pustka morza, straszliwa samotność, która przysporzyła mi już tylu
cierpień; a za sobą miałem wyspę, jakże cichą o świcie - z jej niewidocznymi, milczącymi
Zwierzoludami. Zabudowania - razem z całą amunicją i prowiantem - paliły się głośno wśród
nagłych wybuchów płomieni, trzasku ognia i łoskotu walących się belek. Gęsty dym unosił się nad
plażą i sunąc ponad wierzchołkami drzew odpływał w kierunku szałasów w kotlinie. Obok mnie
bielały zwęglone szczątki łodzi i zwłoki pięciu istot.
Po chwili wyszły z zarośli trzy Zwierzoludy o przygarbionych plecach, pochylonych do
przodu głowach i niezdarnych, kalekich dłoniach; mierząc mnie nieprzyjaznymi, badawczymi
spojrzeniami, zaczęły się niepewnie zbliżać.
20. Sam wśród Zwierzoludów
Stałem w obliczu tych istot, które miały zadecydować o moim losie, sam jeden, na dobitkę
władając tylko jedną ręką. W kieszeni miałem rewolwer z dwiema opróżnionymi komorami. Wśród
porozrzucanych wokoło szczap drewna leżały dwie siekiery, którymi porąbano szalupę i łódź. Z
tyłu nadciągała fala przypływu.
Tylko odwaga mogła mnie uratować. Patrzyłem zbliżającym się bestiom prosto w oczy.
Unikając mojego wzroku obejrzały leżące dalej na plaży zwłoki; widziałem ich drgające nozdrza.
Postąpiłem kilka kroków do przodu, podniosłem przyciśnięty zwłokami Człowieka-Wilka
okrwawiony bat Montgomery'ego i strzeliłem z niego.
Bestie zatrzymały się mierząc mnie wzrokiem.
- Pokłońcie się - rzekłem. - Na kolana! Wahały się. Jeden stwór ugiął kolano. Powtórzyłem
rozkaz, choć serce podchodziło mi do gardła, i zacząłem iść w ich kierunku. Ukląkł jeden, potem
dwa następne.
Odwróciłem się bokiem i nie spuszczając wzroku z trzech klęczących Zwierzoludów,
podszedłem do zwłok krokiem aktora przechodzącego przez scenę z twarzą zwróconą ku widowni.
- Oni złamali Prawo - oświadczyłem stawiając stopę na martwym Odmawiaczu Prawa. - I
dlatego zginęli. Nawet Odmawiacz Prawa. Nawet Ten-Drugi-z-Batem. Wielkie jest Prawo!
Podejdźcie i popatrzcie.
- Nikt nie ujdzie kary - ozwał się jeden ze Zwierzoludów, zbliżając się i zerkając na zwłoki.
- Nikt nie ujdzie kary - powtórzyłem. - Przeto słuchając i czyńcie, jak wam każę.
Powstali z klęczek spoglądając pytająco jeden na drugiego.
- Nie ruszać się z miejsca! - rozkazałem. Podniosłem obie siekiery i przewiesiłem przez
temblak, odwróciłem Montgomery'ego na drugi bok, wyjąłem mu z kieszeni rewolwer, który miał
jeszcze dwie. nie opróżnione komory, obszukałem ciało i w kieszeni znalazłem sześć naboi.
- Zabierzcie go - rzekłem prostując się i wskazując batem ciało - zanieście na brzeg i
wrzućcie do wody.
Podeszli, choć widać było, że nadal boją się Montgomery'ego. Ale jeszcze bardziej bali się
strzałów mojej czerwonej trzaskawki, toteż z pewnym wahaniem i ociąganiem, ponaglani
trzaskami bicza i krzykiem, ostrożnie go dźwignęli, ponieśli przez plażę i weszli z pluskiem w
roziskrzoną toń morza.
- Dalej! - zawołałem. - Dalej! Zanieście go na głęboką wodę.
Gdy woda sięgnęła im piersi, stanęli i spojrzeli pytająco.
- Upuśćcie go - rzekłem.
Ciało Montgomery'ego znikło z pluskiem pod wodą.
Poczułem nagły skurcz w piersiach.
- W porządku - oświadczyłem łamiącym się głosem, a oni, zalęknieni, wrócili pośpiesznie
na brzeg zostawiając za sobą na srebrnej tafli morza ciemne podłużne smugi. Wyszedłszy na piasek
odwrócili się i zapatrzyli w wodę, jakby się spodziewali, że Montgomery lada chwila wychynie z
toni i dokona zemsty.
- A teraz ci - rzekłem wskazując resztę ciał.
Starannie omijali miejsce, gdzie upuścili poprzednio zwłoki Montgomery'ego, i żeby się
doń nie zbliżyć, ciała czterech Zwierzoludów odnosili daleko, chyba na sto jardów wzdłuż plaży,
nim decydowali się wejść do wody.
Kiedy usuwali pokiereszowane szczątki M'linga, za moimi plecami rozległy się ciche kroki.
Obejrzawszy się szybko za siebie, w odległości kilkunastu kroków zobaczyłem potężnego Hieno-
Wieprza. Podany do przodu, trzymając blisko ciała swe grube zaciśnięte pięści, mierzył mnie spode
łba błyszczącymi ślepiami. Kiedy się obróciłem, zastygł w półprzysiadzie nie patrząc mi w oczy.
Staliśmy chwilę oko w oko. Odrzuciłem bat i szybkim ruchem sięgnąłem po rewolwer. Był
najgroźniejszym z pozostałych jeszcze na wyspie Zwierzoludów i dlatego postanowiłem pozbyć się
go pod byle pretekstem. Zamiar może zdradziecki, ale Hieno-Wieprz budził we mnie taki strach, że
wolałbym mieć przeciwko sobie dowolną parę innych Zwierzoludów niż jego samego.
Wiedziałem, że póki będzie żył, nie zaznam chwili spokoju.
Upłynęło parę sekund, nim zdołałem nad sobą zapanować. Wtedy krzyknąłem:
- Oddaj pokłon! Na kolana!
Zawarczał obnażając kły.
- Dlaczego miałbym przed tobą...
Wyciągnąłem rewolwer, chyba trochę zbyt nerwowo, wycelowałem i pośpiesznie
wypaliłem. Stwór zaskowyczał, rzucił się w bok, a ja widząc, że chybiłem, odciągnąłem kciukiem
cyngiel do następnego strzału. Ale on umykał już co sił w nogach, odskakując raz w lewo, raz w
prawo, nie chciałem więc ryzykować następnego pudla. Od czasu do czasu oglądał się przez ramię.
Przebiegłszy ukosem plażę znikł mi z oczu w gęstych kłębach dymu, który wciąż wydobywał się z
płonącej zagrody. Patrzyłem za nim dłuższą chwilę. Kiedy się odwróciłem, moje trzy posłuszne
Zwierzoludy nadal stały z ciałem M'linga, więc poleciłem wrzucić je do wody. Potem wróciłem do
miejsca przy ognisku, gdzie padły zabite istoty, i starannie zasypałem piaskiem wszystkie krwawe
ślady.
Odprawiwszy ruchem ręki trójkę potulnych niewolników opuściłem plażę i zaszyłem się w
zarośla. W ręku Wciąż trzymałem rewolwer, a bat, razem z siekierami, przewiesiłem przez
temblak. Chciałem w samotności zastanowić się nad sytuacją, w jakiej się znalazłem.
Dopiero teraz z najwyższym przerażeniem zaczynałem zdawać sobie sprawę, że na całej
wyspie nie ma ani jednego miejsca, gdzie mógłbym w samotności, z poczuciem bezpieczeństwa
wyspać się i odpocząć. Wprawdzie od przyjazdu na wyspę moje siły fizyczne nieco miernie się
wzmocniły, ale nadal szybko się denerwowałem i w trudnych sytuacjach łatwo traciłem głowę.
Czułem, że w obecnej chwili należałoby złożyć Zwierzoludom wizytę, upewnić się o ich lojalności
i utwierdzić swój autorytet. Ale nerwy mnie zawiodły. Wróciłem na plażę i minąwszy płonącą
zagrodę skręciłem na wschód, w kierunku piaszczystej ostrogi łączącej brzeg z pobliską rafą. Tam
usiądę plecami do morza, pewien, że nic nie może mnie zaskoczyć, i spokojnie pomyślę, co dalej
robić. Siedziałem więc z brodą opartą o kolana, coraz bardziej przerażony, w ostrych promieniach
słońca - zastanawiając się, jak dożyć chwili, nader zresztą wątpliwego, wybawienia. Próbowałem
możliwie trzeźwo rozważyć całą sytuację, niestety, sprawa zbyt obrosła emocjami, bym mógł się
od nich uwolnić.
Wciąż wracała mi na myśl przyczyna rozpaczy Montgomery'ego: “Oni się zmienią. Na
pewno się zmienią,” powiedział. A Moreau... co mówił mi wtedy Moreau? “Zwierzęca tkanka
uporczywie odrasta z dnia na dzień...” Potem przypomniałem sobie Hieno-Wieprza. Muszę go
zabić, w przeciwnym razie on zabije mnie... Odmawiacz Prawa nie żyje - co za pech!... Przekonali
się, że ludzie z biczami są tak samo śmiertelni jak oni...
Może już teraz obserwują mnie z gąszczu palm i paproci czekając, aż zbliżę się na
odległość skoku? Może zmawiają się przeciwko mnie? Co Hieno-Wieprz miał im do powiedzenia!
Rozigrana wyobraźnia wiodła mnie coraz dalej na manowce niczym nie umotywowanych lęków i
obaw.
Z zamyślenia wyrwały mnie krzyki mew zlatujących się wokół ciemnego przedmiotu, który
fale wyrzuciły na plażę w pobliżu zagrody. Wiedziałem... co to może być, ale nie miałem odwagi
wrócić i rozpędzić ptactwo. Ruszyłem plażą w przeciwnym kierunku, aby okrężną drogą, omijając
ewentualne zasadzki w gęstwinie, dotrzeć na wschodni kraniec wyspy w sąsiedztwo szałasów.
Uszedłszy może pół mili zauważyłem, że z bliskich zarośli wyłania się i idzie ku mnie jeden
z trzech poskromionych Zwierzoludów. Rozigrana imaginacja wprawiła mnie w takie
zdenerwowanie, że momentalnie wyciągnąłem rewolwer. Nawet pojednawcze gesty Zwierzoluda
nie zdołały mnie uspokoić.
Zbliżał się niepewnym krokiem.
- Idź precz! - krzyknąłem.
Swymi przymilnymi gestami żywo przypominał łaszącego się psa. Na mój okrzyk odbiegł
trochę i znów przystanął - zupełnie jak pies, któremu każą wracać do domu - patrząc prosząco
psimi, brunatnymi oczami.
- Idź precz - powtórzyłem. - Nie zbliżaj się do mnie.
- Nie mogę do ciebie podejść?
- Nie. Idź precz - powiedziałem stanowczo, strzelając z bata. Potem wziąłem bat w zęby i
schyliłem się po kamień, a on uciekł przestraszony.
Jakoż samotnie dotarłem okrężną drogą do kotliny Zwierzoludów i tam, ukrywszy się
wśród trzcin i chwastów oddzielających skalną szczelinę od morza, obserwowałem pojawiające się
od czasu do czasu stwory, próbując wyczytać z ich gestów i zachowania się, jak oddziałała na nie
śmierć Montgomery'ego i Moreau oraz zniszczenie Domu Cierpienia. Dziś jasno widzę całą
głupotę swojego tchórzostwa. Gdybym nie puścił wodzów fantazji, która pozbawiła mnie
objawionej rankiem odwagi, zdołałbym pewnie przejąć wakujące po doktorze Moreau berło i stać
się królem Zwierzoludów. A tak - straciłem sposobną chwilę i w rezultacie spadłem do roli
przywódcy wśród równych sobie.
Około południa na zbocze wyszło kilka Zwierzoludów, które przykucnąwszy wygrzewały
się w upalnym słońcu. Głód i pragnienie okazały się w końcu silniejsze od strachu. Wyszedłem z
zarośli i trzymając w ręku rewolwer zszedłem w dół, zmierzając w kierunku siedzących na stoku
stworów. Jeden z nich, była to Kobieta-Wilczyca, obrócił głowę, by mi się przyjrzeć, a za jej
przykładem poszła reszta. Żaden nie wstał ani się nie pokłonił. Czułem się zbyt słaby i zmęczony,
by próbować narzucić swoją wolę całej gromadzie, a potem było już na to za późno.
- Chce mi się jeść - powiedziałem niemal przepraszającym tonem, podchodząc bliżej.
- Jedzenie jest w szałasach - odparł leniwie Niedźwiedzio-Wół nie patrząc mi w oczy.
Minąwszy ich zanurzyłem się w cuchnący mrok niemal wyludnionej kotliny. W pustym
szałasie zaspokoiłem głód owocami, a następnie, zatkawszy otwór patykami i przegniłymi
gałęziami, położyłem się z rewolwerem pod ręką zwrócony twarzą do wyjścia - mając nadzieję, że
usunięcie kruchej przegrody spowoduje dość hałasu, by uchronić mnie od nieprzyjemnego
zaskoczenia - i zmożony przeżyciami ostatnich trzydziestu godzin zapadłem w płytki sen.
21. Powrót do zwierzęcości
W ten oto sposób stałem się członkiem społeczności Zwierzoludów zamieszkującej Wyspę
doktora Moreau. Kiedy się obudziłem, wokół panowały ciemności. Pod bandażem czułem ból
złamanej ręki. Usiadłem, nie wiedząc w pierwszej chwili, gdzie się znajduję. Z zewnątrz dobiegały
grube, chrapliwe głosy. Po chwili spostrzegłem, że moja barykada znikła i wejście do szałasu stoi
otworem. W ręku nadal miałem rewolwer.
Usłyszałem czyjś oddech i tuż obok siebie ujrzałem skuloną postać. Wstrzymałem oddech i
wysilając wzrok próbowałem rozpoznać, co to takiego. Postać wolniutko, nieznośnie powoli
przesuwała się w moją stronę. Nagle coś miękkiego i wilgotnego przesunęło się po moi ej dłoni.
Stężałem. Gwałtownie cofnąłem rękę. Okrzyk przerażenia zamarł mi w gardle. Już miałem
nacisnąć cyngiel, ale w ostatniej chwili rozjaśniło mi się w głowie.
- Kto to? - spytałem zduszonym szeptem, trzymając rewolwer gotowy do strzału.
- To ja. Panie.
- Ktoś ty?
- Oni mówią, że nie mamy już Pana. Ale ja wiem, ja wiem. To ja wyrzucałem w morze
ciała, ciała tych, których zabiłeś o Ty-Który-Chodzisz-Po-Morzu. Będę ci służył, o Panie.
- To ciebie spotkałem na plaży?
- Tak, Panie.
Jego przywiązanie było chyba szczere; mógł mnie przecież napaść podczas snu.
- To dobrze - odparłem wyciągając dłoń, którą on z pokorą oblizał. Zaczynałem zdawać
sobie sprawę z wagi jego obecności i poczułem nowy przypływ odwagi. - Gdzie jest reszta? -
spytałem.
- Powariowali. Stracili rozum - odparł Człowiek-Pies. - Teraz zebrali się tam i rozprawiają.
Mówią: “Nasz Pan nie żyje; Ten-Drugi-z-Batem nie żyje; Ten-Który-Chodzi-po-Morzu jest taki jak
my. Nie ma Pana, nie ma Batów, nie ma Domu Cierpienia. Skończyło się. Uznajemy Prawo i
będziemy go przestrzegać, ale cierpienie, władza i baty zniknęły raz na zawsze.” Tak mówią. Ale ja
wiem, o Panie, ja wiem.
Wymacałem w mroku łeb Człowieka-Psa i pogłaskałem go.
- To dobrze - powtórzyłem.
- A teraz wszystkich pozabijasz - powiedział.
- Tak - odparłem, - Zabiję ich, ale stopniowo, w miarę tego, co będzie się działo. Wszyscy,
z wyjątkiem tych, którym darujesz życie, zostaną zabici - co do jednego.
- Pan zabija wszystko, co zechce - z odcieniem zadowolenia w głosie oświadczył Człowiek-
Pies.
- Poczekamy, aż ich szaleństwo dojrzeje i dopełni się miara ich występku - powiedziałem. -
Dlatego nie powinni się dowiedzieć, że jestem ich Panem.
- Słodko jest spełniać wolę Pana - z intuicyjnym psim taktem zapewnił mnie Człowiek-Pies.
- Ale jeden z nich zgrzeszył ciężko - rzekłem. - Tego zabiję przy pierwszej sposobności.
Kiedy powiem “to on”, masz się natychmiast na niego rzucić. A teraz wyjdę do zgromadzonych na
zewnątrz ludzi.
Wychodzący Człowiek-Pies zasłonił na chwilę otwór szałasu. Wyczołgawszy się tuż za
nim, stanąłem niemal w tym samym miejscu, skąd usłyszałem wówczas głos ścigającego mnie z
psem doktora Moreau. Ale teraz była noc, w przesiąkniętej zastarzałymi miazmatami kotlinie
panowały ciemności, a zamiast zielonego stoku ujrzałem przed sobą czerwone ognisko, wokół
którego kręciły się pokraczne, zgarbione postacie. W oddali majaczyła mroczna ściana gęstych
drzew, których wierzchołki tworzyły na tle nieba czarną koronkę. Znad krawędzi kotliny podnosiła
się tarcza księżyca, przecięta strzelistą smugą fumaroli buchającej nieprzerwanie z krańca wyspy.
- Będziesz szedł u mego boku - rzekłem zbierając odwagę, po czym nie zwracając uwagi na
wyglądające z mrocznych szałasów twarze, ramię w ramię ruszyliśmy wąską ścieżką w dół.
Ani jeden z zebranych wokół ogniska Zwierzoludów nie próbował mi się pokłonić.
Większość ostentacyjnie udawała, że mnie nie widzi. Rozejrzałem się za Hieno-Wieprzem, ale nie
było go wśród nich. Wokół ogniska siedziało w kucki może ze dwadzieścia Zwierzoludów; jedne
patrzyły w ogień, inne rozmawiały.
- On nie żyje, nie żyje, nasz Pan nie żyje - usłyszałem z prawej strony głos Małpoluda. -
Dom Cierpienia... Nie ma już Domu Cierpienia.
- On żyje - odezwałem się donośnym głosem.
- I obserwuje nas w tej chwili.
Stropili się. Poczułem na sobie dwadzieścia par oczu.
- Dom Cierpienia przestał istnieć - mówiłem dalej.
- Ale powstanie na nowo. Wasz Pan stał się niewidoczny. Ale słyszy każde wasze słowo. -
To prawda! To prawda! - przytaknął Człowiek-Pies.
Moja pewność siebie zbiła ich z tropu. Zwierzę potrafi być zawzięte i przebiegle, ale na to,
by kłamać w oczy, trzeba być stuprocentowym człowiekiem.
- Dziwne rzeczy opowiada Człowiek z Zabandażowanym Ramieniem - odezwał się jeden ze
Zwierzoludów.
- Jest tak, jak mówię - rzekłem. - Pan Domu Cierpienia powróci. Biada temu, kto złamie
Prawo!
Popatrzyli po sobie pytająco. Z udaną obojętnością zacząłem leniwie rąbać siekierką
ziemię. Zauważyłem, że przyglądają się głębokim bruzdom w murawie.
Potem Satyr wyraził swoje wątpliwości, a gdy mu odpowiedziałem, przeciwstawił mi się
jeden z cętkowanych stworów i w rezultacie wokół ogniska rozpętała się ożywiona dyskusja. Z
każdą chwilą rosło we mnie przeświadczenie, że przynajmniej na razie jestem bezpieczny.
Mówiłem teraz płynniej niż na początku, kiedy z podniecenia łamał mi się głos. Po godzinie
zdołałem przekonać wielu Zwierzoludów, że mówię prawdę, a w sercach pozostałych zasiać
niepewność.
Wypatrywałem mego arcywroga Hieno-Wieprza, ale się nie pojawił. Kilkakrotnie
przestraszył mnie jakiś podejrzany ruch, w sumie jednak nabierałem coraz większej pewności
siebie. A kiedy księżyc zszedł z zenitu, dyskutanci zaczęli kolejno ziewać (ukazując w świetle
dogasającego ogniska najdziwniejsze komplety zębów) i jeden po drugim odchodzili na spoczynek
do swych legowisk w kotlinie. Bojąc się ciszy i ciemności poszedłem za ich przykładem, czułem
zresztą, że w gromadzie będę bezpieczniejszy, niż gdybym został z którymś na osobności.
Taki był początek najdłuższego etapu mego pobytu na Wyspie doktora Moreau. Ale
ponieważ poza drobnymi przykrościami oraz stałym poczuciem zagrożenia przez cały ten czas - od
opisanego wieczoru do chwili opuszczenia wyspy - zdarzył się tylko jeden godny odnotowania
wypadek, nie będę z tego czasu zdawał dokładnej relacji i ograniczę się do opowiedzenia
najistotniejszego epizodu mojego dziesięciomiesięcznego współżycia z owymi na pół
uczłowieczonymi stworzeniami. Mógłbym opisać wiele rzeczy tkwiących w mej pamięci, chociaż z
radością oddałbym prawą rękę, byle o nich zapomnieć. Ale nie mają one dla niniejszej opowieści
istotnego znaczenia. Kiedy dziś wspominam ten okres z perspektywy czasu, zadziwia mnie
łatwość, z jaką przejąłem obyczaje tych potworów i przestałem się ich obawiać. Oczywiście
zdarzały się między nami konflikty - do dziś noszę na ciele liczne ślady zębów - ale umiejętność
rzucania kamieniami oraz bolesne ciosy siekierką pouczyły je wkrótce o konieczności
zachowywania odpowiedniego dystansu. Wierny Człowiek-Pies oddawał mi nieocenione usługi.
Poznałem ich prosty kodeks honorowy; opierał się głównie na umiejętności zadawania dotkliwych
ciosów. Mogę chyba nie chwaląc się powiedzieć, iż zdobyłem sobie wśród Zwierzoludów
pierwszoplanową pozycję. Wprawdzie paru osobników, którym w różnych sporach dałem się
mocniej we znaki, żywiło do mnie urazę, ale dając jej upust ograniczali się w zasadzie do
grymasów czynionych za moimi plecami, z bezpiecznej odległości.
Hieno-Wieprz schodził mi z drogi, a ja miałem się stale przed nim na baczności. Mój
nieodłączny Człowiek-Pies bał się go i nienawidził z całego serca. Podejrzewam zresztą, iż temu,
między innymi, zawdzięczałem jego gorące przywiązanie. Upewniłem się niebawem, iż były
Zwierzolud istotnie zakosztował krwi i poszedł w ślady Człowieka-Lamparta. Gdzieś w głębi lasu
założył sobie legowisko i pędził samotniczy żywot. Próbowałem kiedyś zorganizować na niego
nagonkę, ale nie miałem u Zwierzoludów dostatecznego autorytetu, by zmusić je do wspólnego
działania. Wielokrotnie usiłowałem zajść go znienacka w mateczniku, był jednak niesłychanie
czujny i zawsze wypatrzył mnie albo wywęszył i zdołał w porę umknąć. On ze swej strony czaił się
nieustannie przy leśnych ścieżkach, tak że ani ja, ani moi sprzymierzeńcy nigdy nie czuliśmy się
bezpieczni. Człowiek-Pies prawie nie śmiał oddalać się od mego boku.
W porównaniu z ich późniejszym stanem, przez pierwszych parę miesięcy Zwierzoludy
zachowywały się względnie po ludzku, a wobec kilku - nie licząc oddanego Człowieka-Psa -
odczuwałem nawet coś w rodzaju przyjaznej pobłażliwości. Różowy leniwcoludek okazywał mi
szczególną sympatię i prawie mnie nie odstępował. Natomiast Małpolud okazał się nieznośnym
nudziarzem. Ze względu na swe pięciopalczaste dłonie uważał się za równego mi i bez przerwy
mełł ozorem, wygadując najwierutniejsze banialuki. Miał jedną dość zabawną cechę - upodobanie
do układania nowych, fantazyjnych słów. Był, zdaje się, przekonany, iż prawidłowe posługiwanie
się mową polega na używaniu określeń, które nie mają żadnego sensu. Nazywał je “wielkimi
rzeczami” w odróżnieniu od “rzeczy małych”, czyli zwykłych, zrozumiałych spraw codziennego
życia. Wychwalał pod niebiosa każdą uwagę, której nie pojmował, kazał ją sobie powtarzać,
dopóki nie nauczył się niezrozumiałych słów na pamięć, a potem zanudzał nimi co potulniejsze
Zwierzoludy, niemiłosiernie przekręcając wyrazy. Miał za nic wszystko co proste i zrozumiałe.
Specjalnie na jego użytek wymyślałem najdziwaczniejsze “wielkie rzeczy”. Był chyba najgłupszym
stworzeniem, jakie kiedykolwiek w życiu spotkałem; doprowadził do zdumiewającej perfekcji
bardzo ludzką odmianę idiotyzmu, zachowując jednocześnie całą małpią głupotę.
Wszystko to, jak już wspomniałem, działo się w pierwszych tygodniach mej samotnej
egzystencji wśród Zwierzoludów. W tym okresie przestrzegały jeszcze ustalonych Prawem
obyczajów i respektowały zewnętrzne formy przyzwoitości. Raz natrafiłem na szczątki
rozszarpanego królika - winowajcą był zapewne Hieno-Wieprz - ale poza tym panował względny
spokój. Chyba dopiero gdzieś w maju sposób mówienia i zachowania Zwierzoludów zaczął ulegać
coraz wyraźniejszym zmianom - ich wymowa stawała się mniej wyraźna i coraz niechętniej
posługiwali się językiem. Małpolud paplał coraz głośniej, a zarazem coraz mniej zrozumiale, coraz
bardziej jak małpa. Niektóre Zwierzoludy zatraciły zdolność mówienia, ale na razie rozumiały
jeszcze, co do nich mówię. Czy możecie sobie państwo wyobrazić czystą niegdyś i wyrazistą
mowę, która traci stopniowo formę i sens rozmywając się w powodzi nic nie znaczących
dźwięków? Ponadto zachowanie pionowej pozycji przychodziło im z coraz większą trudnością.
Choć wyraźnie się tego wstydzili, raz po raz spotykałem Zwierzoluda biegnącego na palcach nóg i
rąk, który na mój widok nie potrafił się już wyprostować. Ich ręce traciły zręczność; chłeptali
wodę, szarpali jadło zębami, stawali się z każdym dniem coraz dziksi w obejściu. Dopiero teraz w
pełni zrozumiałem, co miał na myśli Moreau mówiąc o “nieujarzmionej zwierzęcości”. Cofali się, i
to w zastraszającym tempie.
Niektóre stwory - ku mojemu zdziwieniu przewodziły tu samice - zaczęły lekceważyć
zasady przyzwoitości, najczęściej rozmyślnie. Zdarzały się publiczne próby gwałcenia
obowiązkowej monogamii. Moc Prawa wyraźnie słabła. Ale wolałbym nie rozwijać tego przykrego
tematu. Wierny Człowiek-Pies niepostrzegalnie zmieniał się w zwyczajnego psa; z dnia na dzień
upodabniał się coraz bardziej do niemego, kosmatego czworonoga. Nie umiem powiedzieć, jak i
kiedy przyboczny towarzysz zmienił się w chodzącego przy nodze zwierzaka. W miarę
narastającego zamętu i dezorganizacji woń mieszkalnych nor - od początku mało zachęcająca -
stała się tak nieznośna, że postanowiłem przenieść się na drugi koniec wyspy i wśród sczerniałych
ruin siedziby doktora Moreau skleciłem sobie kryjówkę z gałęzi. Mgliste wspomnienie przebytych
tam męczarni chroniło mnie, przynajmniej na razie, przed atakami Zwierzoludów.
Niepodobna opisać wszystkich etapów wstecznego procesu u tych stworów - jak z dnia na
dzień coraz mniej przypominały ludzi; jak stopniowo przestawały okrywać swe ciała, by na koniec
odrzucić ostatni kawałek odzienia; jak ich nie osłonięte części ciała stopniowo porastały sierścią;
czoła cofały się, a szczęki wysuwały do przodu; jak, na koniec, samo wspomnienie prawie ludzkiej
poufałości, do jakiej w pierwszym miesiącu dopuściłem paru osobników, stało się nieznośnym
koszmarem.
Przemiana była powolna, ale nieubłagana. Nie przyszła nagle - ani dla nich, ani dla mnie.
Nadal czułem się pośród nich bezpieczny, gdyż regres następował bez wyraźnych wstrząsów
zdolnych spowodować nagły wybuch agresywnego animalizmu, i tylko stopniowo rugował ludzkie
cechy. Zacząłem się jednak obawiać jakiegoś nagłego przeskoku. Wierny pies odprowadzał mnie
zawsze pod zagrodę i dzięki jego czujności mogłem czasami spokojnie się przespać. Różowy
leniwcoludek - stał się płochliwy wracając do swej pierwotnej egzystencji wśród gałęzi drzew.
Można powiedzieć, iż osiągnęliśmy stan biologicznej równowagi, jaki po zniknięciu tresera
mógłby zapanować w jednej z owych cyrkowych klatek, w których pogromcy demonstrują
“pogodzoną rodzinę zwierząt”.
Nie znaczy to oczywiście, że Zwierzoludy stały się na powrót zwykłymi zwierzętami -
niedźwiedziami, wilkami, tygrysami, bykami, wieprzami czy małpami - jakie czytelnik zna z
ogrodów zoologicznych. Nadal pozostały dziwolągami; doktor Moreau w każdym z nich pomieszał
elementy różnych zwierząt i choć u jednego przeważały, powiedzmy, cechy niedźwiedzia, u innego
- kota, a u jeszcze innego - byka lub krowy, to jednak każde miało jakąś obcą przymieszkę i w
rezultacie spoza własności gatunkowych wyzierała jakaś uogólniona zwierzęcość. Zdarzały im się
również zaskakujące, szczątkowe przebłyski człowieczeństwa, takie jak przelotny nawrót mowy
lub chwytności przednich łap, albo żałosna próba odzyskania pionowej pozycji.
We mnie też musiały następować dziwne zmiany. Chodziłem w pożółkłych strzępach
odzieży, spod której wyzierało spalone słońcem ciało. Długie, nie strzyżone włosy zlepiły się w
kołtun. Podobno jeszcze dziś mam dziwnie błyszczące i czujne oczy.
Początkowo przesiadywałem całymi dniami na południowej plaży, wypatrując
wymarzonego statku. Liczyłem na powrót “Ipecacuanhy”, gdyż rok zbliżał się ku końcowi, ale
moje nadzieje okazały się płonne. Pięciokrotnie na horyzoncie pojawiały się żagle, trzy razy
widziałem dym parowca, ale nigdy żaden statek nie dobił do brzegu. Za każdym razem podpalałem
przygotowane zawczasu ognisko, ale widocznie szło ono na karb wulkanicznych wyziewów, z
których wyspa była ogólnie znana.
O budowie tratwy zacząłem myśleć dopiero gdzieś we wrześniu albo w październiku.
Złamane ramię zdążyło się tymczasem zrosnąć i mogłem się znów posługiwać obiema rękami. W
pierwszej chwili poczułem się przerażająco bezradny. Nigdy w życiu nie parałem się stolarką ani
majsterkowaniem, toteż straciłem wiele dni ćwicząc się w rąbaniu i łączeniu pni drzew. Nie miałem
ani kawałka liny i nie znalazłem niczego, co mogłoby spełnić jej rolę. Wszystkie odmiany bujnie
rosnących lian były zbyt słabe i nie dość giętkie, a moja zaśmiecona naukowymi mądrościami
głowa nie umiała ich udoskonalić. Ponad dwa tygodnie przeszukiwałem zwęglone zgliszcza
zabudowań i każdy kawałek plaży, gdzie spłonęły łodzie, wybierając gwoździe i inne metalowe
części, które mogły się przydać. Pojedyncze Zwierzostwory przychodziły czasami przypatrywać się
mej robocie, ale gdy się do nich odzywałem, uciekały w podskokach. Potem nastała pora ulewnych
deszczy, która poważnie opóźniła pracę, w końcu jednak tratwa była gotowa.
Wprawiła mnie w zachwyt. Ale moja wrodzona nie-praktyczność i tu dała o sobie znać,
gdyż zbudowałem swoją tratwę o milę albo dalej od morza, i zanim dociągnąłem ją do brzegu,
rozpadła się na kawałki. Chyba dobrze się stało, że nie wypłynąłem nią na morze. Początkowo
jednak niepowodzenie wprawiło mnie w taką rozpacz, że kilka następnych dni przesiedziałem
nieruchomo na plaży patrząc tępo w morze i rozmyślając o śmierci.
Nie chciałem jednak umierać, a pewien incydent jasno mi uświadomił, że bezczynne
trawienie czasu jest szaleństwem, gdyż Zwierzostwory z każdym dniem stają się coraz groźniejsze.
Wylegiwałem się w cieniu muru otaczającego spaloną zagrodę i patrzyłem na morze, kiedy nagle
poczułem na pięcie jakieś chłodne dotknięcie. Podskoczywszy raptownie, ujrzałem przed sobą
mrugający pyszczek różowego leniwca. Stworek od dawna stracił mowę, stawał się coraz bardziej
nieruchawy i włochaty, a jego tępe pazurki coraz bardziej się zakrzywiały. Widząc, że ściągnął na
siebie moją uwagę, zapiszczał. cicho, pobiegł w kierunku zarośli, stanął i obejrzał się.
W pierwszej chwili nie zrozumiałem, o co mu chodzi, ale po chwili pomyślałem, że chce mi
coś pokazać, wstałem więc i idąc powoli, gdyż dzień był upalny, pozwoliłem się prowadzić. Gdy
doszliśmy do drzew, leniwiec wskoczył na gałąź. Łatwiej mu było poruszać się wśród zwisających
lian niż po ziemi.
Nagle na stratowanej polanie moim oczom ukazał się okropny widok. Mój wierny pies leżał
nieżywy, a obok siedział skurczony Hieno-Wieprz i trzymając w zdeformowanych łapach drgające
ciało, darł je zębami, wydając pomruki zadowolenia. Kiedy się zbliżyłem, potwór podniósł
rozjarzone ślepia i zawarczał groźnie, odsłaniając krwawe zębiska. Nie czuł lęku ani winy; zatracił
resztki człowieczeństwa. Zrobiłem jeszcze jeden krok i sięgnąłem po rewolwer. Nareszcie
spotkaliśmy się oko w oko.
Zwierz bynajmniej się nie spłoszył. Położył uszy, najeżył sierść i spiął się do skoku.
Strzeliłem mu między oczy. W tej samej chwili stwór rzucił się do przodu powalając mnie na
ziemię jak zabawkę. Wyciągniętymi w przód do ciosu zakrzywionymi pazurami trafił mnie w
twarz. Upadłem, a on przeleciał nade mną. Przygniótł mnie tylną połową ciała, ale na szczęście
strzał okazał się celny i stwór w trakcie skoku wyzionął ducha. Wyczołgałem się spod
odrażającego ciężaru, i trzęsąc się na całym ciele spojrzałem na drgające jeszcze cielsko. Ten
przynajmniej już mi nie zagraża. Wiedziałem jednak, że jest to jedynie zapowiedź dalszych
podobnych wypadków.
Ułożyłem stos gałęzi i spaliłem oba ciała. Zdałem sobie nareszcie jasno sprawę, że jeśli nie
opuszczę wyspy, prędzej czy później czeka mnie niechybna śmierć. Zwierzoludy, z paroma
zaledwie wyjątkami, dawno wyniosły się z kotliny i wedle własnego gustu pozakładały sobie leśne
legowiska w różnych zakątkach wyspy. Tylko nieliczne żerowały za dnia; większość spała i nowo
przybyłemu mogłoby się wydawać, że wyspa jest nie zamieszkana; natomiast nocą zewsząd
odzywały się mrożące krew w żyłach wycia i pohukiwania. Najchętniej bym je wymordował -
pozakładał potrzaski albo wyrżnął nożem. Gdybym miał dosyć naboi, bez wahania zrobiłbym
masakrę. Na wyspie zostało najwyżej kilkunastu groźnych drapieżców; wszystkie odważniejsze
stwory już nie żyły. Po stracie biednego psa, mego jedynego przyjaciela, przejąłem do pewnego
stopnia zwyczaj przesypiania dni, żeby nocą mieć się na baczności. Przebudowałem otwór swej
kryjówki wewnątrz murów na tak wąski i ciasny, że każdy, kto by próbował wtargnąć do wnętrza,
musiałby narobić sporo hałasu. Zwierzostwory zatraciły też umiejętność posługiwania się ogniem i
wrócił ich lęk przed nim. Z zapałem zabrałem się na nowo do klecenia następnej tratwy.
Napotykałem tysiące trudności. Mam wyjątkowo niezdarne ręce - nauki pobierałem na
długo przed wprowadzeniem robót ręcznych do szkół - ale w ten lub inny, mniej lub bardziej
okrężny sposób pokonałem w końcu wszystkie problemy, no i zadbałem tym razem o
wytrzymałość tratwy. Jedyną nieprzezwyciężoną przeszkodą okazał się brak naczynia na wodę, bez
której nie mogłem wypłynąć w rzadko uczęszczane rejony morza. Zabawiłbym się nawet w
garncarza, ale na wyspie nie było gliny. Pełen ponurych myśli przemierzałem wyspę tam i z
powrotem, szukając rozpaczliwie jakiegoś rozwiązania. Czasami wpadałem w nieopanowaną
wściekłość i dając upust bezradności, siekłem i rąbałem nieszczęsne drzewa. Nie potrafiłem jednak
niczego wymyślić.
Aż nadszedł ów cudowny dzień, spędzony w radosnej ekstazie. Na południowo-zachodnim
horyzoncie pojawił się żagiel, mały żagiel mogący należeć do małego szkunera; natychmiast
podpaliłem wielką stertę gałęzi i nie zważając na żar ognia oraz południowy upał, stałem obok
wypatrując oczy. Cały dzień obserwowałem żagiel nie jedząc ani nie pijąc, aż w końcu ledwo
trzymałem się na nogach; Zwierzostwory przechodziły, wytrzeszczały na mnie ślepia, jakby się nad
czymś zastanawiały, i znów odchodziły. Statek był jeszcze daleko od brzegu, gdy zapadła noc i
żagiel znikł w ciemnościach; przez całą noc pracowicie dorzucałem drew do ognia pilnując, by
palił się jasnym, wysokim płomieniem, a w mroku jarzyły się zadziwione ślepia Zwierzostworów.
Gdy wstał dzień, żagiel znajdował się znacznie bliżej wyspy; był to brudny, ługrowy żagiel
niewielkiej łodzi. Ćmiło mi się w oczach od ciągłego wypatrywania i nie byłem pewien, czy dobrze
widzę. W łodzi siedziało dwóch ludzi: jeden na dziobie, drugi przy sterze. Ale stateczek posuwał
się w nader dziwny sposób. Zamiast płynąć pod wiatr, sunął bokiem, jakby dryfował.
Kiedy zrobiło się jaśniej, zdjąłem ostatni strzęp kurtki i zacząłem nim wymachiwać; ale oni
nie zauważali mnie, tylko nadal siedzieli nieruchomo, zwróceni twarzami do siebie. Pobiegłem na
sam koniec niskiego cypla wrzeszcząc i wymachując rękami. Nadal nie reagowali, a tymczasem
bezwolna łódź powoli, niezmiernie powoli sunęła w stronę zatoki. W pewnej chwili z łodzi
wyfrunął biały ptak, ale dwaj ludzie nawet nie drgnęli. Ptak zatoczył koło i rozpościerając potężne
skrzydła, szerokim łukiem wzbił się w powietrze.
Wtedy przestałem krzyczeć, usiadłem na cyplu z brodą wspartą o kolana i milcząco
obserwowałem nadpływającą łódź. Przesuwała się niezmiernie powoli, ku zachodowi. Chciałem
rzucić się wpław, ale powstrzymał mnie jakiś nieokreślony lęk. Po południu fala przypływu
wyrzuciła łódź na brzeg w odległości może stu jardów na zachód od spalonej zagrody,
Obaj ludzie byli martwi, martwi od tak dawna, że gdy przechyliwszy łódź wyciągałem ich
na piasek, ciała rozpadły się. Jeden miał rudą czuprynę jak kapitan “Ipecacuanhy”, a na dnie łodzi
leżała brudna biała czapka. Kiedy stałem koło łodzi, z zarośli zaczęły się skradać trzy prychające
Zwierzostwory. Opanowała mnie fala obrzydzenia. Zepchnąłem łódź na wodę i wgramoliłem się do
środka. Przodem szły dwa Wilki - węszące, błyskające ślepiami; za nimi skradało się wstrętne nie
do opisania połączenie niedźwiedzia z bykiem.
Kiedy zobaczyłem, jak podchodzą do żałosnych ludzkich szczątków, usłyszałem ich
wzajemne powarkiwania i ujrzałem błysk zębów, poprzednia odraza ustąpiła miejsca panice.
Odwróciłem się plecami, opuściłem żagiel i powiosłowałem na głęboką wodę. Nie miałem odwagi
spojrzeć za siebie.
Ale noc spędziłem na kotwicy między rafą a brzegiem, rankiem zaś, ze znalezioną na
pokładzie beczką, udałem się okólną drogą do strumienia, by nabrać wody. Następnie, całym
wysiłkiem opanowując chęć ucieczki, nazbierałem owoców, a potem zapolowałem na króliki i
trzema ostatnimi nabojami zabiłem dwie sztuki. W obawie przed Zwierzostworami zacumowałem
łódź na ten czas po wewnętrznej stronie rafy.
22. Samotność
Wieczorem odbiłem od brzegu i pchany łagodnym wiatrem z południowego zachodu,
równo i powoli odpłynąłem w morze - wyspa malała stopniowo w oddali, a wąska smuga dymu
coraz cieńszą linią rysowała się na tle ognistego zmierzchu. Fala podniosła się, zasłaniając przed
moim wzrokiem daleki skrawek lądu. Jasny nimb słońca spłynął z nieba, jakby ktoś nagle odsunął
świetlistą zasłonę, i ujrzałem nad sobą niewidoczny za dnia, osypany rojem wędrujących gwiazd
niebieski bezmiar przestworzy. Cisza zaległa morze i niebo; byłem sam pośród nocy i ciszy.
Przez trzy dni dryfowałem po morzu mało co jedząc i niewiele pijąc, rozmyślając o
wszystkim, co mi się przydarzyło, nie bardzo spragniony widoku ludzi. Miałem na sobie ostatni,
plugawy łachman, na głowie czarną skudloną strzechę. Moi wybawcy wzięli mnie niewątpliwie za
wariata. Dziwna rzecz, ale nie miałem ochoty wracać między ludzi. Cieszyłem się tylko, że
uwolniłem się od wstrętnego towarzystwa Zwierzostworów. Trzeciego dnia odnalazła mnie załoga
brygu płynącego z Apia do San Francisco. Ani kapitan, ani jego zastępca nie dali wiary mojej
opowieści; byli przekonani, że samotność i strach pomieszały mi w głowie. Toteż bojąc się, by inni
nie podzielili ich opinii, przestałem opowiadać o moich przygodach i twierdziłem odtąd, iż nie
wiem, co się ze mną działo przez cały rok od momentu zatonięcia “Królowej Próżności” aż do
chwili, gdy znalazłem się na pokładzie brygu.
Musiałem postępować nadzwyczaj ostrożnie, by uniknąć podejrzenia o pomieszanie
zmysłów. Prześladowało mnie wspomnienie Prawa i czających się w mroku zasadzek, obrazy
martwych marynarzy w łodzi i odnalezionego wśród trzcin ciała. I choć wydaje się to niepojęte,
powrót między ludzi nie tylko nie przywrócił mi oczekiwanego poczucia ufności i braterstwa, ale
odwrotnie - w dziwny sposób wzmógł stan lęku i niepewności, w jakim żyłem na wyspie. Nikt nie
chciał mi wierzyć; stałem się dla ludzi takim samym dziwolągiem, za jakiego uważały mnie
Zwierzoludy. Być może udzieliła mi się jakaś cząstka przyrodzonej im dzikości.
Mówią, że strach jest chorobą. Ja mogę w każdym razie osobiście zaświadczyć, iż od wielu
lat żyję w nieustannym lęku, jakiego zapewne doznaje wśród ludzi na pół oswojone lwiątko.
Dolegliwość ta przybiera najdziwniejsze formy. Nie potrafię uwolnić się od podświadomego
poczucia, że mężczyźni i kobiety, z którymi się stykam, to jeszcze jedna, na razie znośnie ludzka
odmiana Zwierzoludów - że są tylko zwierzętami doraźnie uformowanymi na podobieństwo istot
ludzkich i lada chwila zaczną się cofać w rozwoju, objawiając kolejne oznaki stanu zwierzęcego.
Zwierzyłem się z mej przypadłości pewnemu zdumiewająco kompetentnemu człowiekowi,
specjaliście od chorób psychicznych, który znał doktora Moreau i chyba dał wiarę mojej opowieści;
człowiek ten niezmiernie mi pomógł.
I chociaż nie sądzę, bym kiedykolwiek zdołał się całkowicie wyleczyć z nabytego na
Wyspie lęku, to jednak na ogół tkwi on jedynie w głębi podświadomości niby majaczący w oddali
obłoczek, niejasne wspomnienie i lekka nieufność. Tylko czasami rozrasta się w potężną chmurę
przesłaniającą całe niebo. W takich chwilach rozglądam się wśród moich bliźnich. I ogarnia mnie
trwoga. Widzę bowiem twarze żarliwe lub pogodne, inne są tępe lub groźne, jeszcze inne
niezdecydowane albo nieszczere, w żadnej jednak nie dostrzegam spokojnej powagi istot
rozumnych. Wydaje mi się, iż widzę w nich wyzierające na zewnątrz zwierzę i czekam chwili,
kiedy degradacja Wyspiarzy po raz drugi rozegra się na moich oczach - w niepomiernie szerszej
skali. Wiem, że to złudzenie, że ci pozorni ludzie, którzy mnie otaczają, są w istocie ludźmi i na
zawsze pozostaną ludźmi, istotami w pełni rozumnymi, pełnymi ludzkich pragnień i braterskiej
czułości, wyzwolonymi z instynktów i nie poddającymi się jakiemuś absurdalnemu Prawu -
jednym słowem w niczym nie podobnymi do Zwierzoludów. A jednak uciekam od nich, unikam
ich badawczych spojrzeń, ich nagabywań i ich usłużności, pragnę być sam, z dala od nich.
Dlatego zamieszkałem w sąsiedztwie pustych, rozległych łąk, gdzie szukam schronienia,
ilekroć opanowują mnie owe mroczne myśli, i dobrze mi jest w takich chwilach wśród bezludnych
łąk, pod czystym niebem. Dopóki mieszkałem w Londynie, groza zdawała się nie do zniesienia.
Nie mogłem uciec od ludzi; ich głosy wdzierały się przez okna, nawet zaryglowane drzwi dawały
marną ochronę. Gdy wychodziłem na ulicę, by zwalczyć imaginacyjne obawy, rozbestwione
kobiety wabiły mnie miauczeniem, a skrywający swe żądze mężczyźni rzucali mi zawistne
spojrzenia; udręczeni, kaszlący robotnicy o bladych twarzach i umęczonych oczach mijali mnie
znużonym, lecz upartym krokiem postrzelonego, krwawiącego jelenia; zgarbieni, otępiali starcy
przesuwali się mrucząc do siebie pod nosem, obojętni na ciągnący za nimi szyderczy orszak
obdartych dzieci. Wtedy zbaczałem do pierwszej lepszej kaplicy, ale tak wielkie było pomieszanie
mego umysłu, że nawet w kazaniu księdza słyszałem bredzenie Małpoluda o “wielkich rzeczach”;
albo wchodziłem do pierwszej z brzegu biblioteki i w skupionych nad książkami twarzach
widziałem tylko zachłanną cierpliwość czyhających na zdobycz stworzeń. Puste, pozbawione
wyrazu twarze ludzi w pociągach i omnibusach wydawały się szczególnie odrażające: bardziej
przypominali trupy niż moich współbraci i dlatego nigdy nie wyruszałem w podróż, dopóki nie
upewniłem się, że będę miał przedział wyłącznie dla siebie. Z kolei prześladowało mnie uczucie, iż
nie jestem rozumną istotą ludzką, ale zwierzęciem, które na skutek osobliwego zaburzenia mózgu
błąka się samotnie jak porażona kołowacizną owca.
Ale, dzięki Bogu, ostatnimi czasy takie stany nachodzą mnie coraz rzadziej. Usunąwszy się
od gwaru miast i tłumów, spędzam dni wśród uczonych ksiąg - jasnych okien naszej ziemskiej
egzystencji, w których płonie blask ludzkich dusz. Prawie nie spotykam obcych i mam bardzo
nieliczną służbę. Dnie spędzam na lekturze i eksperymentach chemicznych, a w bezchmurne noce
oddaję się często obserwacjom astronomicznym. Bo chociaż nie wiem, jak się to dzieje ani
dlaczego tak jest, ale właśnie tam, w roziskrzonym gwiazdami niebie, mieszka poczucie
bezmiernego spokoju i bezpieczeństwa. I myślę, że jedynie w odwiecznych, wszechogarniających
prawach materii, a nie w codziennych troskach, upadkach i kłopotach, tą ludzką cząstką, która
odróżnia nas od zwierząt, szukać musimy pociechy i nadziei. Mam tę nadzieję, bez mej bowiem nie
umiałbym żyć. I tak, w nadziei i osamotnieniu, kończy się moja opowieść.
Edward Prendick
Posłowie
Pierwsze utwory fantastyczno-naukowe H.G. Wellsa ujrzały światło dzienne pod koniec
ubiegłego stulecia, natychmiast, szturmem niejako, zdobywając rynek wydawniczy. Zyskały one
zarówno poklask krytyki, jak i ogromną popularność wśród rzesz czytelniczych. Utworem
najwcześniejszym - wielokroć przez autora przerabianym i poprawianym - był Wehikuł czasu (The
Time Machine, 1895), opis najsłynniejszej bodaj w całej literaturze podróży w czasie.
Przytłaczający i mroczny jest obraz przyszłości, jaki przedstawia się oczom Podróżnika: ludzkość
podzielona na dwa gatunki biologiczne, naziemny i podziemny, na tyle obce sobie i wrogie, że
pierwszy służy w sensie dosłownym jako pokarm drugiemu. Nie mniej pesymistyczna jest wizja
ludzkości zawarta w utworze Wyspa doktora Moreau (The Island of Doctor Moreau, 1896). Tej
powieści więcej uwagi poświęcimy niżej. Niewidzialny człowiek (The In-visible Man, 1897)
ukazuje dylemat moralny uczonego, który pada ofiarą własnej pasji wynalazczej, nie oglądając się
na jakiekolwiek normy etyczne. Najbardziej niewątpliwie znaną i popularną powieścią
fantastyczno-naukową Wellsa, podziwianą, naśladowaną, adaptowaną z niesłabnącym
entuzjazmem jest Wojna światów (The War of the Worlds, 1898). Przedstawia ona najazd na
Ziemię i jej podbój dokonany przez Marsjan, wojenną apokalipsę, nie szczędzący nikogo i niczego
uniwersalny konflikt przyszłości, na płaszczyźnie metaforycznej zaś - wizję totalnego zagrożenia
wiszącego nad ludzkością, widmo niespodziewanej a całkowitej zagłady.
Niegdyś niedocenianą, dziś natomiast ze wszech miar godną uwagi pozycją jest powieść
Gdy śpiący się zbudzi (When the Sleeper Wakes, 1899). Rzecz zasługuje na szczególną uwagę
dlatego, że jest prekursorska w stosunku do całej tradycji utopii negatywnej XX wieku: od E.M.
Forstera, przez Aldousa Hux-leya, George'a Orwella, Kurta Vonneguta, po Ursulę Le Guin i in.
Wielką serię fantastyczno-naukową autora Wehikułu czasu wieńczy powieść Pierwsi ludzie
na Księżycu (The First Men in the Moon, 1901), przyjmująca również kształt utopii czarnej - jako
wizja posuniętej do skrajności groteskowej specjalizacji rasy ludzkiej z precyzyjnym
wyrafinowaniem podzielonej na klasy, kasty, grupy, których sens i racja istnienia redukują się do
ściśle określonej i wyznaczonej funkcji społecznej.
Następna faza twórczości Wellsa obejmuje powieści społeczno-obyczajowe z życia
niższych warstw klasy średniej, z której pisarz sam się wywodził. Przedstawiona tu szara
codzienność jej egzystencji, zatęchła gnuśność prowincjonalnego bytu, z którego nie sposób
wyrwać się na szerszą przestrzeń, to jakby zaprzeczenie owych niezwykłych wzlotów, penetracji
nie znanych i nie zbadanych regionów ludzkich doświadczeń, jakie dokonywały się na kartach
wcześniejszych utworów autora Wehikułu czasu. Najbardziej znane powieści społeczno-
obyczajowe, zdaniem ówczesnej poważnej krytyki rangą przewyższające jego osiągnięcia w
dziedzinie fantastyki naukowej, to: Kipps (Kipps, 1905), Tono-Bungay (Tono-Bungay, 1909),
Anna Weronika (Ann Veronica,1909), Historia pana Polly (The History of Mr. Polly, 1910).
Równolegle tworzy pisarz traktaty i powieści utopijne, w przeciwieństwie do pesymizmu
wcześniejszej swej science fiction nawiązujące do nadziei, jakie w wieku XVIII i XIX budził
rozwój nauki i techniki, i przedstawiające, u progu nowej epoki, na gruncie przeobrażeń
społecznych, towarzyszące owym procesom wyłanianie się i formowanie nowoczesnej technokraci
i. Do tego kręgu należą: Wizje przyszłości (Antici-pations, 1901), A Modern Utopia (1905, Utopia
nowoczesna), The World Set Free (1914, Świat wyzwolony). Ludzie jak bogowie (Men Like Gods,
1923), The Shape of Things to Come (1933, Kształt rzeczy przyszłych).
Z czasem - uwidoczni się to najwyraźniej w latach dwudziestych i trzydziestych - elementy
traktatu, dyskusji, analizy, dygresji zdominują i przesłonią elementy fabularne. Pisarstwo Wellsa
będzie ciążyło ku czemuś, co można by określić pojemnym mianem powieści-eseju, albo wręcz ku
zbeletryzowanej publicystyce.
U schyłku życia wróci autor do swego pierwotnego pesymizmu, tyle że w zmienionej,
posępniejszej, drastyczniejszej postaci, nie ożywionej już dynamizmem i energią młodości.
My powróćmy jednakże do owej młodzieńczej science fiction. Przez swą złożoność; walory
literackie i filozoficzne stała się ona godną prekursorką dojrzałej fantastyki naukowej XX wieku -
ściślej, dwudziestowiecznej tradycji antyutopii czy utopii negatywnej. Jeśli zaś spróbujemy
wyłowić i uchwycić to co najistotniejsze w fantastyce naukowej samego Wellsa w jej aspekcie
merytorycznym, można śmiało zaryzykować stwierdzenie, iż jedną z cech wyróżniających ową
science fiction jest usiłowanie przeniknięcia prawdy o ludzkiej naturze, widzianej przede
wszystkim w perspektywie jej ewolucyjnego rozwoju, zawierającej się przy tym w symbolicznej
oprawie. Tak się ma rzecz z Wehikułem czasu, z tym że autor wybiega tu w daleką przyszłość, zaś
w wypadku Wyspy doktora Moreau jest akurat odwrotnie, pisarz sięga wstecz, w odległą
przeszłość, ku narodzinom ludzkości, po to, by w metaforycznym skrócie ukazać tak jej
prapoczątek, jak i cały dalszy cykl ewolucyjny.
Doktor Moreau na wyspie, która bierze odeń swą nazwę, dokonuje eksperymentów na
zwierzętach, przekształcając je drogą wiwisekcyjnych zabiegów w ludzi. Moreau nie poprzestaje na
chirurgii. Ażeby podtrzymać i umocnić cechy ludzkie u swych człekopodobnych stworów musi nie
tylko stale ponawiać swe zabiegi operacyjne, lecz również innymi środkami oddziaływać na swych
podopiecznych, tworząc dla nich dokładnie i szczegółowo wypracowany system nakazów i
zakazów, kodeks obowiązków i praw z rygorem najściślejszego ich przestrzegania.
Podporządkowanie ma być bezdyskusyjne i totalne, jakiekolwiek wykroczenia karane są i tępione
bezlitośnie i okrutnie. Wspomniany kodeks przyjmuje postać krótkich, katechetycznych formuł,
których rytmiczne chóralne skandowanie wprawia uczestników rytuału w stan ekstatycznego
podniesienia:
“Nie będziesz chodził na Czworakach - tak każe Prawo.
Czyż nie jesteśmy ludźmi?
Nie będziesz chłeptał Wody - tak każe Prawo.
Czyż nie jesteśmy Ludźmi?
Nie będziesz pożerał Zwierza ani Ryby - tak każe Prawo.
Czyż nie jesteśmy Ludźmi?
Nie będziesz obdzierał kory z Drzew - tak każe Prawo.
Czyż nie jesteśmy Ludźmi?
Nie będziesz polował na innych Ludzi - tak każe Prawo.
Czyż nie jesteśmy Ludźmi?” itd.
Nic jednak nie potrafi powstrzymać regresu kreatur doktora Moreau do stanu pierwotnej
zwierzęcości. Zawodzą prerogatywy władzy, skodyfikowane zasady dyscypliny społecznej,
obrządki sakralne, wreszcie nawet skalpel chirurga. Natura ludzka, z jej wrodzonymi instynktami i
popędami, nie daje się ani ucywilizować, ani ujarzmić. Moreau wraz ze swym pomocnikiem,
Montgomerym, ponosi śmierć z rąk (?!) ludzi-potworów, których sami powołali do życia, formalny
zaś bohater utworu, Edward Prendick, który przybył na Wyspę, by zostać wciągniętym w tryby
rozgrywających się tu tragicznych wydarzeń, staje się Robinsonem a rebours - świadkiem nie
wzlotu cywilizacyjnego, lecz nawrotu do triumfu dzikości.
Na Wyspie przeto instynkt pokonuje rozum, świtanie zaś intelektu utożsamione zostaje z
zachwianiem równowagi w przyrodzie, rozsadzeniem jej biologicznej spójności, intensyfikacją
cierpienia. Wiąże się z tym wpływ dziewiętnastowiecznego antyracjonalizmu, którego
rzecznikami byli Nietzsche, Schopenhauer oraz Bergson.
Sam Moreau jest postacią, której symbolika rozrasta się do granic ostatecznych, bądź to
jako ucieleśnienie Stwórcy, bądź też jako uosobienie albo narzędzie bezwzględnego i bezlitosnego
procesu ewolucyjnego. Zakodowane w ten sposób znamiona Nietzscheańskiego
nadczłowieczeństwa nader często pojawiają się na kartach utworów fantastyczno-naukowych
autora Wojny światów.
Egzystencja ludzka, tak w sensie jednostkowym jak i społecznym, jest nieustannym
doznawaniem i doświadczaniem bólu, istota wyższa jednakże, nadczłowiek w rodzaju Moreau,
traktuje ból z pogardą. Narodziny bólu stanowią zresztą integralną część dzieła stworzenia, które
autor świadomie demonizuje jako akt okrucieństwa i prapoczątek zła.
Warto jeszcze odnotować na marginesie umiejętność, jaką wykazuje autor w
wychwytywaniu i odrysowywaniu charakterystycznych cech ludzi-zwierząt w zależności od
pochodzenia i gatunku: krwiożerczość lamparta i hieny, przewrotność lisa, oddanie i wierność psa,
wreszcie - przykład szczególnie bogaty w akcenty humorystyczne - próżność i ograniczoność
małpy, która, aby w maksymalnym stopniu dowieść swej wyższości i zaimponować innym,
niepotrzebnie komplikuje i gmatwa najprostsze wypowiedzi. Jest to niewątpliwie satyra na
pretensjonalny bełkot pseudonaukowego żargonu.
Współczesna Wellsowi krytyka nie potrafiła odczytać rzeczywistych intencji dzieła.
Pisarzowi zarzucano, że zbyt hojnie szafuje niesamowitością i grozą, że staje się autorem
fantastyczno-naukowych dreszczowców. Wells czuł się tym szczególnie dotknięty, ponieważ
interesowały go przede wszystkim konsekwencje i wymowa naukowo-technicznego postępu,
reperkusje moralne procesów bądź to wymykających się spod kontroli człowieka, bądź też
umożliwiających wywieranie totalnej presji na otoczenie.
Z perspektywy dzisiejszej zupełnie inaczej patrzymy na omawiane tutaj dzieło przyznając,
że jest jedną z zasadniczych pozycji Wellsowskiej science fiction, godne tego, by zająć poczesne
miejsce obok Wehikułu czasu, Wojny światów i Pierwszych ludzi na Księżycu.
Uzupełniając Wehikuł czasu we wstecznej, genealogicznej perspektywie - skrótowa,
metaforyczna klamra wyznacza tu jednocześnie najszerszą kanwę, najrozleglejszą w całej
Wellsowskiej science fiction panoramę dziejów, kształt doli człowieczej, ludzkiego losu.
Juliusz K. Palczewski