H
ERBERT
G
EORGE
W
ELLS
S
YRENA
Z ORYGINAŁU ANGIELSKIEGO PRZEŁOśYŁ
W.
D.
1925
R
OZDZIAŁ
I
P
RZYBYCIE
S
YRENY
I
Wszystkie pozostawione nam przez ubiegłe wieki opisy pojawiania się syren, wzbudzają
pewne wątpliwości. Nawet bardzo szczegółowy raport o syrenie z Bruges, nastraja sceptycznie.
Muszę wyznać, że jeszcze przed rokiem nie wierzyłem absolutnie w te rzeczy. Lecz obecnie, w
obliczu niezbitych faktów w mojem bezpośredniem sąsiedztwie i wobec wysłuchania
opowiadań mego kuzyna Melville’a (z Seaton Carew) jako klasycznego świadka w tej sprawie,
widzę owe stare legendy w zupełnie innem świetle. Bardzo wiele osób zajmowało się
zatuszowaniem tej afery tak, że gdyby nie moje pracowite badania, jestem pewny, że po
upływie jakiegoś czasu zdarzenie to stałoby się równie wątpliwe, jak stare legendy.
Trudności wyrastające w czasie trwania procesu tuszowania były niewątpliwie bardzo duże,
a fakt, że zdołano mimo to tak wiele zdziałać przekonywa, jak ważne powody do dyskrecji
istnieją w podobnych sprawach. Ani zbytnia odległość miejscowości, ani obskurantyzm nie
przeszkadzał w tym wypadku. Początek zdarzenia miał miejsce na wybrzeżu na wschód od
Sandgate Castle ku Falkestone, koniec zaś o niecałe dwie mile dalej na wybrzeżu w pobliżu
grobli Folkestońskiej. Sprawa rozpoczęła się w pełnem świetle pogodnego, słonecznego dnia w
sierpniu, przed oknami pół tuzina domów. Powyższe okoliczności wystarczają, aby niemal
zupełnie podkopać wiarę w popularne informacje. O tem jednak, czytelnik może sobie wyrobić
później odmienne zdanie.
Dwie ładne córki pani Randolfowej Bunting brały w tym czasie kąpiele w towarzystwie
swego gościa, panny Mabel Giendower. Głównie od tej ostatniej panny i od pani Bunting udało
mi się zdobyć informacje, z których zesztukowałem dokładne okoliczności towarzyszące
pojawieniu się syreny. Nie usiłowałem zdobyć tych wiadomości od starszej panny Giendower
mimo, de jest ona niemal że główną osobą w zdarzeniach, która nastąpią. Idzie tu o uczucie
kobiece — sądzę zaś, że musiały być n tym wypadku bardzo szczególnego rodzaju. Zupełnie
naturalnie musiały być takie. W każdym razie zwykła bezwzględność literacka opuściła mnie,
tak, że nie ośmieliłem się zbytnio zbliżać się do nich…
Należy pamiętać, że wille leżące na wschód od Sandgatte Castle są w wyjątkowem
szczęśliwem położeniu, ponieważ mają ogrody rozciągające się w dół, aż do wybrzeża. Nie ma
tan żadnej esplanady, albo drogi, lub ścieżki, jakie odcinają od wody dziewięćdziesiąt dziewięć
na sto domów zwróconych ku morzu. Gdy spojrzymy na nie z góry ze stacji wind na zachodnim
końcu Leas widzimy, że skupiają się w istny rząd. Ponieważ ta część wybrzeża jest poszarpana
wcinającymi się w morze wysokimi przylądkami, plaża jest taktycznie odcięta i tworzy rodzaj
prywatnej własności, wyjąwszy podczas niskiego stanu wody, gdy ludzie mogą obejść końce
przylądków. Wobec tego wynajem tych domów jest specjalnie pożądany w czasie sezonu
kąpielowego, wielu zaś mieszkańców ma zwyczaj wynajmować je wraz z umeblowaniem aa
cały sezon, osobom należącym do dobrego towarzystwa i wpływowym.
Państwo Randolfowie Bunting należeli niewątpliwie do takich. Oczywiście prawdą jest, że
nie należeli do arystokracji ani do klasy ludzi, których niezapłacony „Herald” mógłby
swobodnie nazwać „gentle”. Nie mieli prawa do żadnego herbu. Lecz nie mieli też (jak to pani
Bunting czasami podkreślała) żadnych pretensji w tym kierunku; byli to ludzie zupełnie
pozbawieni snobizmu (o ile obecnie jest ktokolwiek istotnie od niego wolny). Zwyczajni,
swego chowu państwo Bunting, — Randolfowie Bunting — „zacni ludzie” jak to się mówi —
pochodzący z szeroko rozgałęzionego pnia Hampshirskiego oddanego piwowarstwu, a choć nie
wiadomo czy stosownie wynagrodzony Herald zaliczyłby ich do „gentle” czy nie, pomimo to
nie ma wątpliwości, że pani Bunting była zupełnie usprawiedliwiona, prenumerując
„Gentlewoman”, pan Bunting zaś i Fred byli pracowitymi gentlemanami, a wszystkie ich
postępki i myśli były przyzwoite i dobre. Razem z nimi mieszkały tam dwie panny Glendower,
dla których pani Bunting była rodzajem matki od czasu śmierci pani Glendower,
Panny Glendower były siostrami przyrodniemi, były bez kwestji „gentle”, pochodziły z
rodziny wiejskiej, która wiele generacji wstecz zaprzestała handlu, wzniosła się od razu jak
Antaeus, odświeżyła się i wzbogaciła. Starsza Adelina z kupiecką krwią w żyłach była bogatą
dziedziczką, była istotnie bardzo bogata, miała ciemne włosy, szare oczy i poważne
usposobienie; a po śmierci ojca, który umarł nieco wcześniej niż macocha, pozostały Jej do
dyspozycji tylko ostatki młodości. Miała wtedy około dwudziestu siedmiu lat. Wczesną
młodość poświęciła słabości charakteru swego ojca, w sposób przypominający dziewczęce lata
Elżbiety Barret Browning. Jednakowoż po odejściu ojca w sfery, gdzie charakter jego miał
niewątpliwie szersze widoki — (czemże bowiem jest ten padół, jeżeli nie miejscem, gdzie
dopiero formują się charaktery?) — wyjrzała śmiało na świat. Okazało się, że miała umysł
pojętny, dużo nagromadzonej energji i sporą dozę ambicji. Wyznawała czysty i krytyczny
socjalizm, kwitła na publicznych meetingach, a obecnie była zaręczona z osobistością istotnie
ś
wietną i obiecującą, choć nieco „extravagant” i romantyczną z p. Harry’m Chatteris’em,
siostrzeńcem carla, bohaterem pewnego skandalu i zupełnie prawdopodobnym kandydatem
liberałów dywizji Hythe of Kent, Ta ostatnia sprawa była właśnie dyskutowana i on czynił
zabiegi i panna Glendower, która lubiła odczuwać, że jest mu podporą, czyniła również starania
w tej sprawie i z tego to głównie powodu Buntingowie wynajęli na lato dom w Sandgate. Mógł
czasami odwiedzić ich i pozostać z nimi przez dobę tub dłużej, czasami zaś mógł odjechać w
interesach, ponieważ był znany jako bardzo giętki i świetny, pierwszej klasy młody polityk — a
Hythe wziąwszy wszystko pod rozwagę było bardzo zadowolone mając go za kandydata. Fred
Bunting zaś był zaręczony z przyrodnią siostrą wymienionej panny Olendower,
siedmnastoletnią panną Mabej Glendower o wiele mniej bogatą i nieco pospolitą, która już w
czasach szkolnych zrobiła odkrycie, że nie warto, próbować być inteligentną w obecności
Adeliny.
Buntingowie nie używali wprawdzie „mieszanej” kąpieli, w roku 1898 było to jeszcze ciągle
uważane za bardzo wątpliwie przyzwoite, jednakowoż pan Rudolf Bunting i jego syn Fred
schodzili z paniami swobodnie na dół, zamiast chować się lub iść na spacer, stosownie do
dawniejszej mody, (pomimo, że panna Mabel Glendower, narzeczona Freda należała do
kąpiących się). Szli tworząc małą procesję pod zielonymi dębami, przez ogród i w dół po
stopniach aż do brzegu morza.
Pani Bunting w swoich szkłach szła pierwsza, razem z nią szła panna Glendower, która nie
kąpała się, ponieważ uważała, że to poniża jej godność, — miała na sobie jeden z tych prostych,
tanich kostjumów, socjalistycznej mody. Za tą przednią strażą szły jedna za drugą trzy
dziewczęta w ładnych paryskich kostjumach kąpielowych i czepeczkach, — jakkolwiek w tej
chwili zakutane były kompletnie w płaszcze kąpielowe z kapturami — prócz tego miały na
sobie oczywiście pończochy i trzewiki — kąpały się w pończochach i trzewikach. Następnie
szła służąca pani Bunting i droga pokojówka i służąca panien Glendower, niosąca ręczniki, a w
małym odstępie dwaj mężczyźni dźwigający liny i inne rzeczy. (Pani Bunting zawsze
obwiązywała liną swoje córki, zanim weszły do wody i trzymała linę w rękach, dopóki nie
wyszły szczęśliwie z powrotem. Jednak Mabel Glendower nie chciała dać się obwiązywać liną.
W miejscu gdzie ogród kończył się, a zaczynało się wybrzeże, panna Glendower odłączyła
się od idących, usiadła na żelaznej, zielonej ławce pod dębem i znalazłszy miejsce gdzie
przerwała czytanie Sir George Tressady — książki, którą naturalnie w tych czasach uważała za
nadzwyczaj ważną — siedziała przyglądając się jak reszta towarzystwa idzie ku brzegowi.
Tworzyli oni bardzo milą i wesołą grupę ożywionych ludzi, na wybrzeżu zalanem światłem
słonecznem i na tle spokojnego morza o barwach w smugi zielone i granatowe,
pomarszczonego w delikatny wzór drobniutkimi falami i kryjącego w sobie już od czasów
starożytnych rozmai e niespodzianki.
Skoro doszły do marki oznaczającej wysoki stan wody, gdzie przebywanie w kostjumach
kąpielowych nie jest już przyzwoitością, każda z młodych dam wręczyła swój płaszcz służącej,
a po kilku chwilach żartów i śmiechu, oraz uważnych badań ze strony pani Bunting czy nie na
pewnych galaretowatych stworzeń morskich, panny weszły do wody. Po jednej lub dwu
minutach, Betty jak się zdaje, przestała się pluskać i zaczęła spoglądać przed siebie, a wtedy
wszystkie również spojrzały i zobaczyły o jakie trzydzieści yardów przed sobą, głowę syreny
płynącej jakby ku lądowi.
Oczywiście myślały, ze jest to jakaś sąsiadka z poblizkich domów. Były nieco zdziwione
tem, że nie zauważyły jej wejścia do wody, lecz pozatem w zjawieniu się Jej, nie widziały ani
ś
ladu czegoś nadprzyrodzonego. Przeprowadziły zwykłe w takich spotkaniach ukradkowe
obserwacje, podczas których skonstatowały, że płynie nadzwyczaj pięknie, że ma prześliczną
twarz i ramiona, nie mogły jednak zauważyć jej przepysznych złotych włosów, ponieważ były
schowane w modnej frygijskiej czapeczce kąpielowej, zabranej, — jak się później zwierzyła
memu kuzynowi Melville, — parę dni przedtem z plaży w Normandji. Nie mogły także widzieć
jej kształtnych pleców z powodu czerwonego kostjumu, który miała na sobie.
Ponieważ trwanie przeglądu doszło już do punktu, poza który, bez nieprzyzwoitości nie
można go było przedłużać; Mabel zamierzała rozpocząć na nowo pluskanie się we wodzie
mówiąc do Betty: „Ma czerwony kostjum, chciałabym zobaczyć” — gdy nagle nastąpiło coś
strasznego.
Pływaczka rzuciła się jakoś krzywo we wodzie, wyciągnęła ramiona i — zniknęła!
Był to jeden z takich wypadków, mrożących krew w tyłach, widok znany każdemu z książek
i imaginacji, a bardzo rzadko kiedy oglądamy własnemi oczyma.
Przez chwilę wszyscy stali bez ruchu. Przeszła sekunda, dwie, trzy, nagle ukazało się nagie
ramię i zniknęło znowu.
Mabel opowiadała mi, że przez cały czas stała nieruchomo jak sparaliżowana, lecz dwie
panny Bunting ochłonąwszy nieco, wrzasnęły: „Oh! ona tonie!” i zaczęły na gwałt posuwać się
ku brzegowi. Proces ten został z wielką przytomnością umysłu przyspieszony przez panią
Bunting, która całym ciężarem oparła się o linę, ciągnąc ją coraz dalej aż do stóp obmurowania
brzegu, gdzie przysiadła i wyciągnęła je na kilka yardów od krawędzi lądu. Panna Glendower
spostrzegła co się dzieje, zaczęła schodzić po stopniach i trzymając Sir George Tressady w
jednej ręce a drogą ocieniając oczy, krzyknęła wyraźnym resolutnym głosem: „Musimy ją
ocalić!”. Służące jak przystało na nie, wrzeszczały tylko — lecz dwaj mężczyźni rozpoczęli jak
się zdaje działać z wielką przytomnością umysłu. „Fred, drabina sąsiada!” powiedział pan
Randof Bunting — ponieważ najbliższy sąsiad zamiast wygodnych stopni kamiennych miał
wysoki mur i długą drabinę, na którą u Buntingów od dawna zwrócono uwagę, jako na „coś” co
może przydać się w razie wypadku. Zdaje się, że obaj w jednej chwili zrzucili surduty,
kamizelki, kołnierze, krawatki i trzewiki i wciągnęli drabinę sąsiada do wody.
— Gdzie ona jest papo? — zapytał Fred.
— Prosto, przed nami! — odpowiedział pan Bunting i jakby na potwierdzenie tych słów
wynurzyło się znowu jedno ramię i coś ciemnego, co w świetle późniejszych zdarzeń jestem
skłonny uważać za przypadkowo wysunięty nad wodę, ogon syreny.
ś
aden z obu gentelmenów nie był doświadczonym pływakiem, o ile mogę się domyślić pan
Bunting w podnieceniu niemal zupełnie zapomniał czy umiał kiedy pływać, lecz obaj brodzili
ś
miało po obu stronach drabiny, popychając ją przed sobą i zbliżając się do głębiny, w sposób
nie przynoszący wstydu naszemu narodowi i rasie,
Z tem wszystkiem można sobie powinszować, że w całej tej sprawie nie chodziło o ratunek
istotnie tonącej osoby, W czasie moich badań jakiekolwiek drażliwości, możliwe przedtem,
ustały już i jest to teraz zupełnie pewne, że podczas gdy Fred płynął ciągle w kierunku długości
drabiny i wprowadzał ją w ten sposób w powolny ruch rotacyjny dokoła jej osi, pan Bunting
zdołał już połknąć poważną ilość wody morskiej i kopał Freda w piersi z bezcelową
gorliwością. Czynił to, jak tłómaczył potem, — aby mi nogi poszły na dół, rozumie pan. Coś
tam było z tą drabiną, wie pan i ciągle mi s z ł y do góry!
Wtem, zupełnie niespodziewanie syrena wynurzyła się obok nich i jedno jej piękne ramię
podtrzymało pana Buntinga w pasie a drugie spoczęło na drabinie. Gdy poddałem później
Freda krzyżowym pytaniom, dowiedziałem się, że nie wydawała się wtedy ani blada, ani
przestraszona, ani pozbawiona oddechu, choć w czasie wypadku Fred był zbyt silnie
podniecony, aby zdawać sobie sprawę z tych szczegółów. Uśmiechała się i powiedziała
spokojnym, miłym głosem — schwycił się, kurcz. — Obaj mężczyźni byli o tem przekonani.
Pan Bunting zamierzał właśnie powiedzieć jej, aby trzymała się silnie, a będzie ocalona, gdy
niewielka fala chlusnęła mu wprost w usta i zredukowała jego przemowę do dzikich parskań.
Fred powiedział: — My panią zaciągniemy — czy coś podobnego i tak wisieli wszyscy
balansując we wodzie, ku zmartwieniu pana Buntinga.
Zdają się, że balansowali tak przez pewien czas. Fred powiada, że syrena spoglądała
spokojnie lecz z pewnem zdumieniem i że zdawała się mierzyć odległość do brzegu. — Macie
panowie zamiar ocalić mnie? — zapytała go.
Zaczął rozmyślać coby tu można zrobić nim ojciec zatonie i odpowiedział — teraz panią
ocalimy.
— Chcecie mię panowie wyciągnąć na brzeg?
Ponieważ wydawała mu się tak spokojna, pomyślał, ze może jej wytłómaczyć swój plan
operacyjny. — Niech pani spróbuje schwycić — koniec drabiny — kopnę nogami. Tylko parę
yardów i wyleziemy z głębiny — żebyśmy tylko mogli.
— Chwilkę tylko — odezwał się pan Bunting. — Niech złapię oddech — uff — woda
morska, — Chlap i plusk!…
Nagle wydało się Fredowi, że zdarzył się cud. Woda zakotłowała się szalonym wirem, jakby
wskutek śrubowych ruchów propellera, on zaś schwycił syrenę i drabinę w sam czas, jak mu się
zdawało, aby zapobiedz zmyciu ich przez fale w kierunku Kanału. Ojciec zniknął mu z oczu z
wyrazem zdumienia na twarzy a potem ukazał się znowu; o ile można było rozpoznać grzbiet i
nogi, trzymając się drabiny jakimś śmiertelnym chwytem. I patrzcie się! Byli już o dwanaście
yardów bliżej brzegu, gdzie woda była tylko pięć stóp głęboka, a Fred zmacał grunt nogami.
Skoro poczuł jego dotknięcie natychmiast poprzednie jego zdumienie i przestrach zmieniły
się w najczystsze bohaterstwo. Popchnął drabinę i syrenę przed siebie, pozbył się drabiny i
swego zupełnie już roztrzęsionego rodzica, schwycił syrenę ciasno w ramiona i uniósł ją ponad
wodę.
Młode panie zawołały — Ocalona! — służące krzyknęły — Ocalona! — rozmaite głosy
wykrzykiwały jak echo . — Ocalona! — Hurra! — faktycznie wszyscy krzyczeli: — Ocalona!
z wyjątkiem pani Bunting, której jak opowiada wydawało się, że pan Bunting dostał jakichś
konwulsji i z wyjątkiem pana Buntinga, który zdawał się pozostawać pod wrażeniem, że
wszystkie prawa natury, na mocy których Opatrzność pozwala nam unosić się na wodzie i
pływać, pozostały w zawieszeniu i że jedyną rzeczą, jaka mu jeszcze pozostaje do zrobienia
przed rychłą śmiercią, jest wierzgać nogami z całej siły i jak najszybciej. Lecz w ciągu
kilkunastu sekund głowa jego wynurzyła się, a nogi stanęły na dnie, a wtedy zaczął wydawać ze
siebie głosy jak wieloryb lub koń, parskać jak rozgniewany kot i skrzypieć jak piła, wyciskając
wodę z oczu, pani Bunting zaś mogła nareszcie zwrócić uwagę na piękny ciężar, przytulony do
jej syna.
Jest to bardzo ciekawe, że syrena znajdowała się co najmniej minutę nad wodą, zanim
ktokolwiek zauważył, że różniła się w czemkolwiek od — innych pań. Przypuszczam, że
wszyscy otoczyli ją blisko i spoglądali tylko na jej piękną twarz, albo może wyobrażali sobie,
ż
e nosi rodzaj niedyskretnego lecz modnego ubrania dolnego, jak do konnej jazdy, lub coś w
tym rodzaju, jakkolwiekbądź, nikt nie zauważył niczego, choć było to jasne jak dzień. Na
pewno mieszało się to z kostjumem. I tak stali tam, wyobrażając sobie, że Fred ocalił damę,
niewątpliwie z lepszej sfery pochodzącą, która wyszła do kąpieli, z jednego ze sąsiednich
domów i dziwili się tylko dlaczego na wszystko w świecie, nikt nie upomina się o nią. Ona zaś
przytulała się do Freda a on do niej, jak to później w rozmowie z nim zauważyła panna Mabel
Glendower.
— Schwycił mię kurcz — odezwała się syrena z ustami zwróconemi ku policzkowi Freda, a
jednem okien ku pani Bunting. — Pewna jestem, że to kurcz… czuję g» jeszcze.
— Nie widzę nikogo — zaczęła pani Bunting.
— Proszę mnie zanieść — powiedziała syrena, przymykając oczy, jak gdyby zrobiło się jej
słabo… choć policzki miała zaróżowione i ciepłe. — Proszę mię zanieść. —
— Dokąd? — zapytał gapiowato Fred.
— Proszę mnie zanieść do domu — powiedziała szeptem do niego.
— Do jakiego domu?
Pani Bunting przysunęła się bliżej.
— Do pańskiego domu — oznajmiła syrena, przymykając oczy na dobre i pozostając
nieczułą na dalsze uwagi.
— Ona — ja nic ale rozumiem — powiedziała pani Bunting, zwracając się do wszystkich.
I właśnie wtedy wszyscy zobaczyli to. Nettie, młodsza panna Bunting spostrzegła pierwsza.
Pokazała palcem, jak powiada, zanim mogła wydobyć głos ze siebie. Wtedy zobaczyli
wszyscy! Panna Glendower była jak sądzę ostatnią, która to spostrzegła. W każdym razie było
to podobne de niej, jeżeli zobaczyła ostatnia.
— Mamo! — powiedziała Nettie, wyrażając w słowach ogólną zgrozę. — M a m o ! Ona ma
o g o n !
Wtedy trzy służące i Mabel Glendower wrzasnęły jedna po drugiej:
— Patrzcie! Ogon!
— Na miłość! — powiedziała pani Bonting i zabrakło jej słów.
— Oh! wyrzekła panna Glendower, kładąc rękę na sercu.
Wtedy jedna ze sług przypomniała sobie jej nazwę i wrzasnęła: — To syrena! — a wtedy
wszyscy krzyknęli: — To syrena!
Z wyjątkiem syreny samej, zachowującej się zupełnie biernie, udającej zemdloną, opartej na
Fredzie i ciągle jeszcze pozostającej w jego ramionach.
II
Tak więc przedstawiało się to „tableau” o ile zdołałem odtworzyć je z opowiadań. Trzeba
sobie wyobrazić tę małą grupkę ludzi na wybrzeżu i pana Buntinga nieco z boku, wyłażącego
właśnie z wody, przemoczonego i na pół utopionego. Drabina sąsiada spokojnie odpływała na
pełne morze.
Oczywiście była to jedna z takich sytuacji, które mogą zwrócić powszechną uwagę.
Istotnie też zwróciła uwagę. Stan wody był nizki i grupka stała w dole jakie trzydzieści
yardów w głąb morza. Nikt nie wiedział najzupełniej co począć, jak to opowiadała pani Bunting
memu kuzynowi Melville, a wszyscy odznaczali się narodowem przeczuleniem i wstrętem do
ukazywania się publicznie w sytuacjach kłopotliwych. Syrena zadowalała się rolą pięknego
problemu, przytulona do Freda i stanowiąca bądź co bądź poważny ciężar do dźwigania. Zdaje
się, że bardzo liczna familja zamieszkująca domek zwany Koot Hoomi, ukazała się w całej swej
sile, gapiąc się i gestykulując. Byli to Indzie, z któremi Buntingowie właśnie nie życzyli sobie
znajomości, najprawdopodobniej jacyś handlowcy. Jeden z mężczyzn, specjalnie prostacki,
mający zwyczaj strzelania do mew, zaczął spuszczać swoją drabinę na dół jak gdyby zamierzał
ofiarować się z pomocą, pani Bunting zauważyła także błyski w czarnych otworach polowej
lornetki, jeszcze straszniejszego sąsiada z zachodu.
Ponadto popularny autor, mieszkający w najbliższem sąsiedztwie, gniewliwy, czarny, o
kwadratowej głowie człowieczek w okularach, wyrost nagle i stojąc na swoim niedostępnym
murze, począł coś po warjacku wrzeszczeć o swojej drabinie. Nikt naturalnie nie pomyślał o
jego głupiej drabinie, ani nie zatroszczył się o nią. Był podniecony do szaleństwa. Sądząc po
jego tonie i ruchach, musiał używać najokropniejszych wyrazów i zdawało się, że lada chwila
zeskoczy na dół, na wybrzeże i przyjdzie do nich.
Na ukoronowanie wszystkiego nad zachodnim przylądkiem, ukazali się wycieczkowcy z
gminu!
Najpierw ukazały się ich głowy, a później doleciały ich uwagi. Następnie, wśród radosnych
okrzyków poczęli wdrapywać się na groblę.
„Pip, pip” wołali wycieczkowcy, drapiąc się — byl to rok, w którym okrzyk „Pip–pip” był
modny — a potem — Stój, co to ona bumsnęła! a potem chóralne — Co tam się stało?
A głosy reszty wycieczkowców z gminu, odpowiadały „Pip, pip”.
Widocznie wycieczka była bardzo liczna.
— Coś złego się przydarzyło! — wykrzyknął jeden z wycieczkowców na chybił trafił.
— Moja droga! rzekła pani Bunting do Mabel — co tu począć? W swoich opisach tego
zdarzenia, opowiadanych memu kuzynowi Melwille, przedstawiała zawsze ten moment jako
„clou” całej historji „Moja droga! co tu począć?”
Domyślam się, że w tej desperacji rzuciła nawet spojrzenie na wodę. Lecz oczywiście,
wrzucenie syreny na powrót do wody, musiałoby pociągnąć za sobą najokropniejsze
tlómaczenie się…
Było widocznem, że pozostaje tylko jedno. Pani Bunting wypowiedziała to. „Jedyną rzeczą
jest, zanieść ją do domu”.
I zaniesiono ją do domu!…
Można sobie wyobrazić tę małą procesję. Na czele Fred, zatoczony i zdumiony lecz ciągle
przytulający się i nawzajem obejmowany, z tem wszystkiem nie mogący wypowiedzieć słowa,
dla braku tchu. A w jego ramionach syrena. Jak dowiedziałem się, miała bardzo piękną figurę,
aż do miejsca, gdzie zaczynał się ten straszny ogon (koniec jego, jak zwierzała się pani Bunting,
poufnie szepcąc do mego kuzyna, poruszał się do góry i na dół, był spiczasto rozwidlony i
najzupełniej podobny do ogona makreli). Wyobrażam sobie, ze ogon trzepotał się i bryzgał
wodą wzdłuż ścieżki.
Miała na sobie bardzo piękny, długi kostjum z czerwonego materjału, garnirowany grabą,
białą koronką i nosiła „gilet” jak mi mówiła Mabel, choć wątpię aby to można zauważyć, w
czasie pochodu przez ogród.
Czapeczka frygijska pokrywała zupełnie jej złote włosy tak, ze widać było tylko białe,
nizkie, równe czoło, a pod nim oczy koloru morskiej wody. Po term wszystkim nastąpił, jak
sądzę, moment, w którym zaczęła badać z żywą ciekawością i sumiennie, werandę i okna
domu.
Za tą zataczającą się parą, szła, jak się domyślam, pani Bunting. Następnie pan Bunting. Fan
Bunting musiał być wówczas strasznie przemoczony i złamany, a z pewnych danych wnoszę,
ż
e prześladował swą żonę, powtarzając: Oczywiście moja droga, jakież ja mogłem wiedzieć! A
potem przestraszona lecz rozciekawiona grupka dziewcząt w płaszczach kąpielowych i służące
z linami etc, dyskretnie (jak im się zdawało) niosące przeważną część garderoby Freda i pasa
Buntinga.
A potem ścigające wszystkich z końca ogrodu — „Pip–pip” i kapelusz, tudzież podniesione
brwi wycieczkowca, ciągle jeszcze z obawą pragnącego dowiedzieć się — Co się stało?
Tak, a przynajmniej w jakiś podobny sposób odbyło się to, przy czem towarzyszył temu
akompaniament najdzikszych wymysłów o pewnej drabinie, wypowiadanych przez mur
ogrodowy, co wszyscy musieli bardzo wyraźnie słyszeć. (Powystrajane osoby, porwały moją
drogocenną staro–angielską drabinę…), tak więc przeniesiono syrenę, (która zdawała się
znosić wszystko z pogodną nieczułością) przez cały dom i złożono ją na posłaniu w pokoju pani
Bunting.
A kiedy właśnie panna Glendower poddawała, że najlepszą rzeczą będzie posłać po doktora,
syrena westchnęła z naturalnym wdziękiem i przyszła do siebie.
R
OZDZIAŁ
II.
N
IEKTÓRE
,
PIERWSZE WRAśENIA
.
I
W taki to sposób jak opisałem, z największem prawdopodobieństwem na jakie mogę się
zdobyć, syrena Folkestońska przybyła istotnie na ląd. Nie ma wątpliwości, że cała afera była
uplanowanem przez nią z góry wciśnięciem się.
Nie schwycił jej żaden kurcz, nie mogła mieć kurczów, a co do tonięcia, to nikomu ono nie
groziło ani, przez chwilę, z wyjątkiem pana Buntinga, którego cenne życie o mało nie zostało
poświęcone dla niej, na samym wstępie jej przybycia. Najbliższym jej postępkiem było
zażądanie rozmowy z panią Bunting i wykorzystanie swego młodego wyglądu i świetnej
powierzchowności, dla pozyskania oparcia, sympatji i towarzystwa tej dobrodusznej damy
(faktycznie będącej wobec niepamiętnego wieku syreny czemś w rodzaju świeżo wyklutego
kurczątka).
Nie możnaby uwierzyć w to, jak umiała sobie postąpić z panią Bunting, gdyby się nie
wiedziało, że mimo wielu innych braków, syrena była bardzo oczytaną osobą. Dawała to
przynajmniej do poznania w wielu późniejszych konwersacjach z moim kuzynem Melville. Z
czasem doszło miedzy obojgiem do przyjaznej zażyłości — tak przynajmniej Melville lubił
przedstawiać to zawsze — i kuzyn mój odznaczający się sporą dozę ciekawości, nazbierał
wiele interesujących szczegółów o życiu tam lub tam w głębi jak się wyrażała syrena. Z
początku była niezwykle wstrzemięźliwa, wobec jego ugrzecznionych nastawań,
spowodowanych ciekawością, lecz po pewnym czasie, jak sądzę, pękły lody nieufności,
zamieniając się na wesołą konfidencję. Jasne jest jak pisze mój kuzyn w jednej ze swych
notatek, że należy bardzo zmodyfikować dawne pojęcia o życia podmorskiem jako o jednej,
ciągle trwającej zabawie w hejże–ha! przez skały koralowe, naprzemian z zapłataniem włosów
na nadbrzeżnych skałach, przy świetle księżyca. Na przykład co do literatury, mają taro one
wszystko, to co my mamy, a przytem nieograniczony wolny czas do wczytywana się. Melville
podkreśla to i jest nieco zazdrosny o ten nieograniczony wolny czas. Obraz przedstawiający
syrenę kołyszącą się w hamaka plecionym z morskich wodorostów z najświeższą nowelą w
jednej ręce, a fosforyzującą rybą, siły szesnastu świec w drugiej może być niezgodny z
koncepcją niektórych łudzi, lecz pewnością odpowiada bardziej obszarowi życia w głębinach,
jaki mu nakreśliła. Wszędzie wyciska swoje piętno zmiana aa wszystkich, nawet na
nieśmiertelnych działa Modernizm. Przypuszczam, że nawet na Olimpie istnieje partja
postępowa, a młody Faeton agituje zatem, aby zastąpić konie swego ojca, jakimś swego
wynalazku motorem słonecznym. Poddałem podobną myśl Melville’owi, on zaś powiedział:
,,Straszne! Straszne! i wpatrzył się nieruchomo w ogień na kominku w moim gabinecie.
Drogi, kochany Melville! Nasłuchał się od syreny masę o czytelniach głębinowo–morskich.
Oczywiście nie drukują książek tam w głębi, czernidło drukarskie spłynęłoby pod wodę —
tłumaczyła to jasno; lecz w taki lub owaki sposób cała ziemska literatura, jak mówi Melville,
dostaje się do nich. Znamy to mawiała. Tworzą specjalny odłam publiczności czytającej a
dodatki, wzbogacające tę zanurzoną w głębinach morza czytelnię publiczną, funkcjonującą
stosownie do przypływów, są obecnie bardzo systematycznie poszukiwane. Źródła są rozmaite
i w niektórych wypadkach, nieco dziwne. Wiele książek pochodzi z zatopionych okrętów. —
Istotnie? — pytał Melville. „Zwykle obok książki — okręt” — objaśniała syrena. Większość
statków pasażerskich gubi nowele i tygodniki, lub wiatr zwiewa je z pokładu — czasami zaś,
choć są to nabytki niewarte wzmianki, — wyrzuca je ktoś umyślnie do morza. Pewne specjalne
gatunki książek, wyrzucają ludzie natychmiast po przeczytaniu. (Melville, który jest
przeczulonym i łatwo irytującym się czytelnikiem, niewątpliwie zrozumiał to doskonałe).
Ponadto zdarza się, że z plaży, po świątecznych odwiedzinach publiczności, wiatr zwiewa
lżejsze gatunki literatury do morza. Melville zapewniał mnie tafcie, że po ustaniu pokupu na
książki któregokolwiek z naszych popularnych nowelistów, księgarnie uważają za stosowne
wrzucać do morza, poza markę oznaczającą wysoki stan wody, pozostałe egzemplarze książek,
których nie chcą już przyjąć, ani w szpitalach, ani w więzieniach.
— To nie jest ogólnie znane — zauważyłem.
— O n e wiedza o tem — odpowiedział Melville.
Wybrzeża dostarczają książek w inny sposób. Młode pary wracające z podróży do domów i
ciążące już sobie, jak mówiła syrena, memu kuzynowi Melville, często ale chcą rozstać się z
doskonałą nowoczesną fantastyczną literaturą. Wobec czego, jak się zdaje, w głębiach Kanału
angielskiego znajduje się wspaniała kolekcja książek angielskich; faktycznie leży tam
bibljoteka wydawnictw Tauchnitz, wyrzucanych z pokładu w ostatniej chwili, przez
poczuwających się do winy lub bojaźliwych pasażerów
*
, a dawniej było w Mersey podobne
ź
ródło wydawnictw amerykańskich lecz upadło w ostatnich latach. Misja zaś przeznaczona dla
rybaków pracujących na głębinach, rozsiała obecnie zapas traktatów, starczący na szereg lat,
nadając w ten sposób specjalnie podniosły charakter rozległym ławicom morza północnego.
Syrena informowała bardzo dokładne o tych sprawach.
Jeżeli zważy się warunki w jakich odbywa się gromadzenie książek, nie można się dziwić,
ż
e w utworach tej głębinowej księgarni przewala pierwiastek fantastyczności — tak, jak to się
dzieje na ladach pp. M u d i e
*
; kuzyn mój dowiedział się jednak, że rozmaite ilustrowane
tygodniki a szczególnie żornale mód, mają może większy walor niż nowele…, daleko bardziej
są pożądane i wyszukiwane ze zawistną emocją. Istotnie ten punkt rzucił błysk światła memu
kuzynowi na motywy, które spowodowały wyjście na ląd tej odważnej damy. Spróbował
poddać tę myśl syrenie, .Powinnyśmy były zaprowadzić ubrania już od dawna Odpowiedziała i
dodała z nieokreślonym śmiechem w głosie Nie brak nam najzupełniej kobiecości, panie
Melville. Tylko — jak to już tłómaczyłam pani Bunting, należy zważyć warunki w jakich
znajdujemy się — jakżeż można włożyć na siebie coś ładnego pod wodą? Na przykład koronki?
— Przemokną — powiedział mój kuzyn Melville.
— Obwisną! — powiedziała syrena.
— Zrujnują się — powiedział mój kuzyn Melville.
— A potem, wie pan — zauważyła syrena bardzo poważnie — z temi naszemi włosami!
— Oczywiście — zawołał Melville — na miłość boską! — przecież nie mogą ich panie
nigdy w y s u s z y ć !
— O! to właśnie to — odpowiedziała.
Mój kuzyn Melville ujrzał w nowem świetle stare bajki. — I to dlatego — w dawnych
czasach?
— Istotnie! — zawołała — istotnie! Zanim namnożyło się tylu tych wycieczkowców i
ż
eglarzy i prostactwa na morzach, można było wynurzyć się, usiąść i rozczesywać włosy w
słońcu. Oczywiście przedtem można to było naprawdę zrobić. Lecz teraz. —
Zrobiła lekceważący gest i spoglądała poważnie na Melville’a, przygryzając wargę.
Kuzyn mój objawił hałaśliwe współczucie. — Ten wstrętny współczesny nastrój — zawołał
niemal automatycznie…
Choć komuś może wydawać się, ze fantastyczna literatura i żurnale są wyłącznym
pokarmem umysłów syrenich, nie należy przypuszczać, aby najpoważniejsze płody naszej
literatury nie dosięgały nigdy łona mórz. Niedawno zdarzył się na przykład wypadek
kapitanowi żaglowca, jak opowiadała syrena. Kapitan ten stracił głowę w zamieszanie przy
*
Książek angielskich drukowanych przez wydawnictwo „Tauchniiza” w Lipsku nie wolno przywozić do
Anglii ani da kolonii anielskich.
*
Duża księgarnia londyńska.
wysprzedaży wydawnictw „Times” i „Dail Mail” i kupił z drugiej ręki nie tylko Encyklopedję
brytyjską wydaną przez „Times” lecz także obszerną kolekcję wyciągów z literatury, całą tę
kiszkę nafaszerowaną ogólną literaturą, skomprymowaną w masywnem wydawnictwie dr.
Ryszarda Garnett’a. Jest rzeczą powszechnie znaną, ze nawet najtęższe umysły ubiegłych
wieków były zbyt przeładowane i powodowały zamieszanie swoją, że się tak wyrażę —
sprośnością. Dr. Garnett, jak stwierdzono uchwycił właściwego ich ducha i podał go we formie
tak sprasowanej, ze każdy geszefciarz może teraz praktycznie dowiedzieć się wszystkiego o
literaturze bez uszczerbku w swoich poważniejszych zajęciach. Zdaje się, że nieszczęsny i
zbałamucony żeglarz zabrał całą tę kolekcję ze sobą na pokład z łatwym do odgadnięcia
zamiarem, aby wysiąść na ląd w Sydney, jako najmędrszy żyjący człowiek — w dachu
hinduskim. Można było przewidzieć rezultat Cały ten balast mądrości dziewiętnastego stulecia
i cała ta powszechna literatura, skoncentrowana do stanu jadowitości, przesunęły się w nocy na
bok stateczku i spowodowały natychmiastową katastrofę…
Stateczek tonął w głębiach, jak opowiadała syrena, jak gdyby naładowany był ołowiem, a
jego załoga i inne ruchomości podążyły za nim dopiero po upływie znacznej części dnia.
Kapitan przybył pierwszy, mówiła syrena i jest to bardzo ciekawe, że przybył głową na dół a
nie nogami jak był powinien…
W każdym razie takie wyjątkowe gratki znaczą niewiele, wobec ciągle trwającego deszczu
lżejszej literatury. .Nowele i dzienniki są teraz wyłącznie czytane w całym świecie, nawet w
łonie morza. Jak to okaże się z późniejszych wypadków, musiała lektura nowel i gazet
ukształtować wyobrażenia syreny o życiu ludzkiem i natchnąć ją sentymentem i chęcią do
złożenia tej wizyty. A jeżeli po pewnym czasie zdawała się niedoceniać szlachetniejszych
zamierzeń ducha ludzkiego, jeżeli później zdawała się chcieć traktować Adelinę Glendower i
poważniejsze problemy życiowe z pewnem sceptycznem lekceważeniem, jeżeli wreszcie
niewątpliwie podporządkowała swojej gwałtownej namiętności i rozsądek i poczucie
słuszności, należy przypisać te błędy jej samej i potęgom głębszym, działającym w swoich
własnych celach.
II
Mój kuzyn Melville powziął po pewnym czasie niejasne, bardzo niejasne wyobrażenie o
wyglądzie świata podmorskiego. Stwierdzenie, o ile koncepcja jego jest prawdziwą, przechodzi
moje siły Przedstawia mi impresje jakiegoś, istotnie bardzo dziwnego świata, jakiejś zielonej,
ś
wietlistej, płynnej materji, w której te istoty ananasie, materji oświetlonej przez wielkie
ś
wiecące potwory, pływające wskroś niej i przez falujące gaje mglistego światła, wśród których
przemykają małe rybki jak schwytane w sieć gwiazdy. Jest to świat, w którym nikt nie siedzi,
ani nie stoi, ani nie chodzi, wskroś którego jego mieszkańcy unoszą się i pływają, jak my
unosimy się i pływamy we snach.
W jakiż sposób więc żyją tam? — Mój kochany! — powiedział Melville — to musi być
podobne do malowideł na plafonach!…
Nie jestem zapełnię pewny czy ten świat syreni możną znaleźć w morzu. Lecz co do tych
impregnowanych książek i zatopionych świstków gazet, zapytujesz czytelniku? Nie wszystko
jest takie jak się wydaje, a należy zważyć, że opowiadała mu to podczas pewnego wesołego
popołudnia.
Wydawało się czasami, jak on powiada, czemś tak realnem, jak ja lub ty, a potem znowu
otaczała ją kompletna zagadkowość.
Bywały chwile, w których zdawało mu się, że możnaby ją skaleczyć lub zabić, jak każdego
— na przykład za pomocą scyzoryka, a później przychodziły chwile, w których miał wrażenie,
ż
e można by rozsadzić cały świat a ona by uśmiechała się ciągle. O tej jednak tajemniczej
dwoistości syreny, później opowiemy więcej. Istnieją szersze morza nieprzemierzone przez
ż
aden statek i głębiny, których żadna ludzka sonda nie zgruntuje. Kiedy zbadamy wszystko to
co mogę przypuścić, nie wiem, nie mogę powiedzieć. Wracam do Melville’a i mego skromnego
zbioru faktów.
Z początku było dziwnie mato niezwykłości w niej, dla każdego, kto miał z nią do czynienia.
Istniała oto dotykalna, solidna i materjalna dama, która wyszła z morza.
Dzisiejszy świat, jest światem, w którym cuda są czemś zupełnie zwyczajnem, już od
kołyski przestajemy dziwić się, czemukolwiek i jakżeż mogłyby zdumiewać nas syreny, wobec
współczesnego odkrywania tworów niewidocznych i fal Marconiego rozsyłanych wszędzie.
Dla Buntingów była ona faktem materjalnym, jak również czemś, co istniało na mocy
autentycznych i uznanych przez ich rozsądek motywów, jakoteż zdrowego i solidnego
sentymentalizmu mieszczącego się jak wszystko co zdrowe w granicach światopoglądu
Buntingów. Taką była dla nich od początku i taką pamięć zostawiła w tej rodzinie, aż do dnia
dzisiejszego.
III.
Mogę przedstawić, z pewna obfitością szczegółów, sposób, w jaki przemawiała syrena do
pani Bunting tego pamiętnego poranku, gdy leżała mokra i jeszcze widocznie rybio
wyglądająca, na posłaniu w ubieralni pani Bunting, ponieważ ta ostatnia dama, opowiadała
bardzo często to zdarzenie memu kuzynowi Melville, cytując dramatyczniejsze momenty
dosłownie. Było to w tych szczęśliwych dniach, gdy te długi opowiadania sprawiały wielką
przyjemność obojgu, a specjalnie pani Bunting. Zdaje się, ze w pierwszej rozmowie syrena
zarzuciła sieć na dobre serce pani Bunting. Usiadła na postaniu, zarzuciła skromnie okrycie na
swoją deformację i spoglądając czasami słodko w dół a czasami otwarcia i ufnie w oczy pani
Bunting i przemawiając w sposób bardzo miły, wyrażając się przytem poprawnie i
gramatycznie, (co dowodziło od razu, że nie jest zwykłą dziewczyną morską, ale skończoną
morską damą), .przyznała się szczerze do wszystkiego jak wyraziła się pani Bunting, i oddała
się dobrowolnie i całkowicie w jej ręce.
— Niech pani pozwoli mi — opowiadała pani Bunting memu kuzynowi Melville,
przedstawiając dramatycznie sposób przemawiania syreny — niech pani pozwoli uniewinnić
się z mego wśliznięcia się w dom pani, ponieważ wiem dobrze, że jestem intruzem, jednak to co
zrobiłam, niemal musiałam zrobić, było to jakby silniejsze ode mnie, a jeżeli tylko pani zechce
wysłuchać mojej historji, przypuszczam, że uniewinni mnie pani — jeżeli już nie całkowicie —
ponieważ rozumiem jak ścisłą musi być pani w tych sprawach — to choć częściowo, z mego
podstępnego postępowania wobec pani. Postępowanie moje było podstępne, ponieważ nie
miałam żadnych kurczów — lecz niech pani zważy — i tu pani Bunting robiła długą
dramatyczną pauzę. — Ja nigdy nie miałam matki!
— A wtedy — mówiła pani Bunting, opowiadając to zdarzenie memu kuzynowi Melville —
to biedne dziecko wybuchnęło płaczem i zwierzyło mi się, że urodziło się przed wiekami i
wiekami w jakiś przerażająco tajemniczy sposób w pewnej strasznej miejscowości niedaleko
Cypru i niema zupełnie prawa do żadnego nazwiska.
Oczywiście, wobec tego — powiedziała pani Bunting, opowiadając tę historję memu
kuzynowi Melville i wykonując charakterystyczny dla niej gest, którym zwykła była
zaprzeczać, jakiejkolwiek niedelikatności, do której mogłyby skłaniać się jej myśli. — I
wszystko to mówiła takim miłym akcentem i zachowując się w sposób godny prawdziwej
damy!
— Oczywiście! — powiedział mój kuzyn Melville — istnieją klasy ludzi, którym się
wybacza. — Należy zważyć…
— Właśnie — rzekła pani Bunting. A przytem uważa pan, widać, że wybrała sobie
rozmyślnie mnie, jako osobę taką, do jakiej zawsze pragnęła zaapelować. Nie przybyła do nas
przypadkowo — ona sobie nas wyszukała. Dzień po dniu pływała wokół wybrzeża, jak mówiła,
obserwując ludzi przez dość długi czas, a gdy, jak powiada, zobaczyła wyraz mojej twarzy w
czasie gdy czuwałam nad kąpielą dziewcząt.
— Pan wie jakie pocieszne są dziewczęta — powiedziała pani Bunting z uśmiechem,
którym zdawała się prosić o przebaczenie i ze łzami wzruszenia w swych łagodnych oczach. —
Po prostu powzięła gwałtowną sympatję do mnie od pierwszego rzutu oka. —
— W i e r z ę w t o n a j z u p e ł n i e j — powiedział mój kuzyn Melville z namaszczeniem.
Wiem, że tak powiedział, choć zawsze opuszcza to, opowiadając mi całą tę historję. Zapomina
jednak, że byłem okazyjnie trzecim w tych długich rozmowach.
— Wie pan, to wszystko jest najniezwyklejsze w świecie i zupełnie takie, jak w historji
niemieckiej. Jak to się tam nazywa — Um —?
— Undina?
— O — tak właśnie. Zdaje się, że naprawdę te biedne istoty są nieśmiertelne, panie Melville,
istnieją przynajmniej bez kresu, te istoty zrodzone z elementów i zmieniające się znowu w
elementy i zupełnie tak jak w historji (tam zawsze jest coś ciekawego) nie mają dusz! Zupełnie
nie mają dusz! Nic! A to biedne dziecko odczuwa to strasznie! Lecz aby uzyskać duszę, panie
Melville, jak pan wie, muszą wyjść na świat między ludzi. Przynajmniej one wierzą w to, tam w
dole! Dlatego to ona przybyła do Folkestone. Aby uzyskać duszę. Oczywiście to jest jej
najważniejszym celem panie Melville, jednakowoż nie jest w tej sprawie ani fanatyczna ani
niedorzeczna. Ani trochę więcej niż m y . Oczywiście m y — ludzie czujący głębiej.
— Oczywiście, — powiedział mój kuzyn Melville, ze znanym mi momentalnym wyrazem
głębokiej powagi, przymykając powieki i mówiąc głosem przytłumionym. Kuzyn mój ma w
taki lub owaki sposób dużo kłopotu ze swoją duszą.
— Ona zaś czuła to, że jeżeli już miała w ogóle wyjść na ziemię — mówiła pani Bunting —
m u s i a ł a wejść między z a c n y c h ludzi i w przyzwoity sposób. Można dobrze zrozumieć te
jej uczucia. Lecz proszę sobie wyobrazić jakie miała trudności. Być powodem publicznej
ciekawości w czasie głupiego sezonu, być rodzajem dziwowiska, faktycznie.
— Nie tyczyła sobie tego n a j z u p e ł n i e j — dodała pani Bunting, poruszając z emfazą
obiema rękami.
— C z e g ó ż więc sobie życzy? — spytał mój kuzyn Melville.
— śyczy sobie, aby ją traktowano, jak istotę ludzką, życzy sobie z o s t a ć istotą ludzką taką
jak pan lub ja. Prosi także o to, aby mogła żyć z nami, aby mogła zostać członkiem naszej
rodziny, poznać nasz sposób życia, nauczyć się żyć. Prosiła mnie, abym jej poradziła jakie ma
czytać książki, któreby naprawdę były czegoś warte i gdzie może dostać krawczynię i jak ma
wyszukać kapłana do pouczania Jej, któryby potrafił zrozumieć jej sprawę, i wszystko. śyczy
sobie, abym radziła jej we wszystkiem. Chce oddać się najzupełniej w moje ręce. A prosiła o to
wszystko w taki miły i słodki sposób.
— Uhm — zauważył mój kuzyn Melville.
— Gdybyś pan był ją tylko słyszał! — zawołała pani Bunting.
— De facto, będzie to jeszcze jedna córka — reflektował Melville.
— Tak jest — powiedziała pani Bunting, ale nawet i to nie odstrasza mnie. Ona zasługuje na
to.
— Dobrze. — Tu zrobił pauzę.
— Ma jakie środki? — rzucił krótko.
— Olbrzymie. Powiedziała mi, że tam jest pudło przywiązane liną na końcu przylądka, a
drogi Randolf pilnował go przez cały czas lunchu, a później gdy mogli już dobrodzić do końca
liny, która to pudło utrzymywała, wyciągnęli je razem z Fredem i z pomocą Fitch i furmana
zanieśli na górę. Jest to dosyć dziwne pudełko, jak na pudełko damskie — dobrze wykonane, to
prawda, lecz drewniane, z okrętem wymalowanym na wieczku i z nazwiskiem Tom Wilder
wyciętem z grubsza nożem, jednakowoż, jak ona mówi, skórzane rzeczy nie chcą się trzymać
„tam w głębi” i one muszą zadowalać się tem co można tam mieć, a najważniejsza rzecz, że
pudło jest p e ł n e , pełniusieńkie po wierzch, złotych monet i różności. — Tak, złoto i
diamenty, panie Melville. Pan wie, że Randolf rozumie się coś niecoś. — Tak, oczywiście, on
mówi, że to pudełko — bo, ho! Nie mogłabym nawet powiedzieć wiele ono jest warte! A
wszystko złoto z takim lekkim odbłyskiem czerwonawym. W każdym razie, jest o tyle bogata,
o ile ujmująca i piękna. I naprawdę panie Melville, wziąwszy wszystko razem — mam zamiar
pomagać jej, ile tylko będę mogła. Będzie ona de facto naszym gościem, płacącym za
utrzymanie. Jak pan wie — nie ma przecież wielkiego sekretu w tem między n a m i — że
Adelina — Tak… A ona nabędzie tak samo, ja zaś mam wprowadzić ją w świat, zapoznać ją z
ludźmi i tak dalej. To będzie wielką pomocą. A dla wszystkich, z wyjątkiem kilku
wtajemniczonych przyjaciół, będzie ona istotą ludzką, której zdarzyło się kalectwo —
przemijające kalectwo — mamy także zamiar zaangażować dobrą, zaufania godną kobietę — z
tego gatunku kobiet, które nie dziwią się niczemu, rozumie pan — to jest trochę kosztowne,
lecz w każdym fazie możliwe do osiągnięcia właśnie teraz — ta zaś kobieta będzie jej
pokojówką i będzie szyła jej suknie, w każdym razie jej spódnice — a musimy ją ubierać w
długie spódnice — przykrywać czemkolwiek. To, pan rozumie.
— Przykrywać — co?
— No, ogon, wie pan.
Mój kuzyn powiedział: Oczywiście, zapomocą ruchu głowy i brwi, jednakowoż był to
problem niezupełnie jeszcze jasny dla niego i tamujący mu oddech w piersiach. Istotnie —
ogon! Najrozmaitsze niezwykłe teorje powstawały w jego głowie. Chwilami wydawało mu się,
ż
e jest to bajeczka, której nie należy zbyt natarczywie sprawdzać. Jednakowoż on i pani
Bunting byli parą starych przyjaciół.
— I ona naprawdę ma… ogon? — zapytał.
— Zupełnie podobny do ogona dużej makreli — powiedziała pani Bunting, a on nie pytał
już więcej.
— To jest najniezwyklejsza sytuacja — powiedział.
— Lecz cóż innego miałam począć — spytała pani Bunting.
— Oczywiście, sprawa ta jest jednak niebezpiecznym experymentem — powiedział mój
kuzyn Melville, i powtórzył zupełnie machinalnie .O g o n !
Jasno i żywo, hamując dalszy bieg jego myśli, stawał mu przed oczyma, wyraźny, lśniący
kształt, o barwach oliwkowo czarnych, zielonych, purpurowych i srebrzystych i łatwa
rozciągliwość określenia jak makrela.
— Naprawdę, wie pani — powiedział mój kuzyn Melville, protestując w imieniu rozsądku i
w imieniu dziewiętnastego stulecia, — Ogon!
— Poklepałam go — powiedziała pani Bunting.
IV.
Niektóre uzupełnienia pierwszej rozmowy syreny z panią Bunting usłyszałem wprost od tej
ostatniej damy.
Syrenie zdarzyła się komiczna omyłka, powiedziała mianowicie: „Pani cztery czarujące
córeczki i pani dwóch synów”.
— Droga pani! zawołała pani Bunting — (układały właśnie przedwstępne warunki ugody)
— mam tylko dwie córki i jednego syna!
— Czy to ten młody człowiek, który niósł — który uratował mnie?
— Tak. A te drugie dwie panny są przyjaciółkami, wie pani, są gośćmi mieszkającemi u
mnie. Na letnisku miewa się gości.
— Rozumiem. A zatem popełniłam omyłkę?
— Oh, tak.
— A ten drogi młody człowiek?
— Przecież nie ma pani na myśli pana Buntinga?
— Kto to jest pan Bunting?
— Ten drugi gentleman który…
— O n i e !
— Nie było tam innego…
— Ale parę dni temu?
— Czyżby to był pan Melville?… Wiem już! Pani ma na myśli Chatteris’a! Przypominam
sobie, że zeszedł raz z nami na dół — taki wysoki młodzieniec, blondyn — włosy trochę
kręcące się? Myślący wyraz twarzy. Ubranie miał zupełnie białe i siedział na wybrzeżu.
— Marzy mi się, że tak było — powiedziała syrena.
— To nie jest mój syn. To jest — to jest przyjaciel. Jest zaręczony z Adeliną, starszą panną
Glendower. Przebywał u nas dzień lub dwa. Na pewno wstąpi do nas po powrocie z Paryża.
Mój Boże! posądzić mnie, że mam takiego syna!
Syrena nie odpowiedziała od razu.
— Cóż za głupia omyłka z mojej strony! — powiedziała wreszcie powoli, a potem z
większem już ożywieniem dodała: — Oczywiście, widzę teraz, że jest o wiele za stary na to,
aby mógł być synem pani!…
— Zapewne, ma przecież trzydzieści dwa lata — powiedziała pani Bunting z uśmiechem.
— Powiedziałam zatem niedorzeczność.
— Nie chciałam t e g o tak nazwać.
— Lecz, rozumie pani, widziałam go tylko z daleka, powiedziała syrena; a po chwili dodała.
— Jest więc zaręczony z panną Glendower?
— A panna Glendower?
— To ta młoda dama w purpurowej sukni, która…
— Która miała książkę w ręku?
— Tak — odpowiedziała pani Bunting, to ta właśnie. Są zaręczeni od trzech miesięcy.
— Droga pani! — powiedziała syrena: — Ona mi się wydawała. — A czy on bardzo w niej
zakochany?
— Oczywiście — powiedziała pani Bunting.
— B a r d z o ?
— Oh, o c z y w i ś c i e . Gdyby nie był, nie chciałby…
— Oczywiście — powtórzyła syrena w zamyśleniu.
— A to taka dobra partja pod każdym względem. Adelina jest w stanie przynieść mu dużą
pomoc.
I tu, jak się zdaje, pani Bunting, zwięźle lecz jasno przedstawiła pozycję światową pana
Chatteris’a, nie pomijając nawet tego, że był siostrzeńcem earl’a, istotnie dlaczegoby miała to
pominąć? — i o świetnych widokach z powodu jego związku z panną Glendower, plebejuszką,
lecz wybitnie światową kobietą. Syrena słuchała z powagą. — On jest młody, jest zdolny, może
jeszcze do czegoś doprowadzić — może jeszcze doprowadzić. Ona zaś jest taka poważna, taka
inteligentna, ciągle czyta. Czyta nawet Niebieskie księgi — rządowe Niebieskie księgi, które są
jak sądzę okropnie statystyczne. I jest doskonale poinformowana o pauperyzmie i o wszystkich
takich rzeczach. Wie więcej o warunkach bytu ubogich niż ktokolwiek mi znany, wie wiele
ubodzy zarabiają i co jedzą i wielu z nich razem mieszka w jednym pokoju. Tak okropnie
stłoczeni, — wie pani — najzupełniej shoking… To jest właśnie pomocnica, jakiej on
potrzebuje. Taka pełna godności — tak zdolna do wydawania przyjęć politycznych i umiejąca
wpływać na ludzi, taka poważna! A wie pani, że ona umie nawet przemawiać do robotników i
potrafi zainteresować się związkami zawodowymi i innemi równie z d u m i e w a j ą c e m i
rzeczami. Zawsze myślę, że ona jest wcieleniem Marcelli.
Nawiązując do tego ta zacna dama zaczęła rozwodzić się obrazowo lecz nieco przydługo,
przytaczając pewną anegdotę świadczącą o niepojętem zamiłowaniu panny Glendower do
Niebieskich ksiąg…
— Czy on tu prędko wróci? — spytała syrena zupełnie nieuważnie w samym środku
opowiadania.
Zapytanie to zostało jakoś pominięte w ferworze opowiadania anegdoty, syrena powtórzyła
je zatem później, jeszcze bezwzględniej.
Pani Bunting nie mogła sobie przypomnieć, czy syrena w ogóle westchnęła przy tem, czy
nie. Sądzi, że nie. Była tak zajęta samem mówieniem jej o wszystkiem, ale nie myślę, aby
zmartwiła się zbytnio, widząc w jaki sposób przyjęto jej informacje.
Co do jej własnych wrażeń z tej konwersacji to prawdopodobnie koncentrowały się na
ogonie.
V.
Nawet pani Bunting, musiała być nieco zdumioną (zwykle przyjmuje wszystko dosyć
chłodno z wyjątkiem oczywistej impertynencji i braku wychowania), siedząc w swoim
buduarze i uprzejmie częstując herbatę, realną, żywą a przecież legendarną istotę. Piły herbatę
w buduarze z obawy przed gośćmi i to z zachowaniem zupełnego spokoju, ponieważ pani
Bunting, wbrew uprzejmym zapewnieniom syreny, utrzymywała stanowczo, że ta ostatnia
musi być zmęczona i nie może podołać obowiązkom towarzyskim w liczniejszem zebraniu. —
Po t a k i m dniu — mówiła pani Bunting. Było ich zatem tylko trzy razem z Adeliną
Glendower, a jak zrozumiałem, czwórka złożona z Freda i trzech pozostałych dziewcząt,
kręciła się po całym domu, wychodziła i schodziła ze schodów (ku wielkiemu zmartwieniu
służących, którym to przeszkadzało robić to samo) potwierdzała sobie wzajemnie swe
spostrzeżenia o ogonie rozprawiała teoretycznie o syrenach, odwiedzała powtórnie ogród i
wybrzeże i próbowała wynaleźć jakiś powód, któryby pozwolił im znowu zobaczyć pacjentkę.
Pani Bunting zakazała im wchodzić i zobowiązała ich do zachowania tajemnicy, wobec czego
byli wzburzeni i nieszczęśliwi tak jak tylko młodzież potrafi być. Po pewnym czasie rozpoczęli
grać krokieta, jednak bez animuszu, a bez wątpienia każde z nich spoglądało jednem okiem na
okna buduaru.
(Pan Bunting położył się do łóżka)
Przypuszczam, że trzy te damy siedziały gawędząc, jakby gawędziły każde trzy inne damy,
zdecydowane do wzajemnej uprzejmości. Pani Bunting i panna Glendower były zbyt
wytrenowane w zachowywaniu zwyczajów obowiązujących w dobrem towarzystwie, (które
obecnie, jak każdemu wiadomo nawet najlepsze jest jeszcze nie zwykle mieszane) aby
wypytywać natarczywie syrenę o sposób jej życia albo gdzie ona właściwie żyła, gdy była w
domu lub kogo znała a kogo nie znała. Mimo to okropnie życzyły sobie dowiedzieć się o tem.
Syrena informowała skąpo, zadawalając się dotykaniem z lekka i przelotnie różnych tematów
w sposób najzupełniej ladylike. Zwierzyła się z bardzo miłego uczucia, jakiego doznaje
przebywając na powietrzu, a specjalnie z tego, że mogła zupełnie wyschnąć, była przytem
niezwykle zachwycona herbatą.
— Czy panie nie znają h e r b a t y ? zawołała panna Glendower, poruszona.
— Jakżeż mogłybyśmy?…
— Naprawdę pani utrzymuje, że…?
— Nigdy dotąd nie k o s z t o w a ł a m herbaty. Jak pani sobie wyobraża, że mogłybyśmy
zagotować wodę w kociołku?…
— Jakiż to obcy — i dziwny musi być ten świat! zawołała Adelina. Pani Bunting zaś dodała.
— Z trudem mogę w y o b r a z i ć go sobie bez herbaty. To jest jeszcze gorsze niż ten —
właściwie to przypomina mi zagranicę…
Pani Bunting nalewała właśnie filiżankę dla syreny. — Przypuszczasz — przypomniała
sobie nagle. — Jeżeli pani nieprzywykła. — Aby tylko nie zaszkodziło na serce. — Spojrzała
na Adelinę i zawahała się. — To jest jednak chińska herbata…
I napełniła filiżankę.
— Dla mnie jest to świat niepojęty… powiedziała Adelina. — Zupełnie…
Spoglądała swemi ciemnemi oczyma przez pewien czas w zamyśleniu na syrenę niepojęty
powtórzyła, ponieważ tak jak szept zwraca nieraz bardziej uwagę, niż krzyk, tak herbata
otworzyła jej oczy bardziej niż ogon.
Syrena spojrzała na nią i zauważyła z nagłą otwartością. — Proszę sobie pomyśleć jak
dalece mnie to w s z y s t k o wydaje się niezwykłem.
Jednak imaginacja Adeliny była w tej chwili zaabsorbowana i nie dała się zawrócić z drogi
przez ziemskie wrażenia syreny. Adelina badała — przez chwilę lub dłużej — pogodne
zachowanie się syreny, godne dobrze wychowanej damy, jej przywłaszczenie sobie ziemskiego
sposobu myślenia, co jej pozwoliło tak skutecznie podejść panią Bunting, wreszcie
powiedziała: — To musi być najzupełniej obcy świat… i zatrzymała się zapraszająco…
Nie mogła zdobyć się na więcej, a syrena nie chciała jej pomódz.
Powstała pauza, wypełniona milczącem a gorliwem poszukiwaniem tematów rozmowy.
Nawiązując do róż stojących na stole, rozpoczęły mówić o kwiatach, a panna Glendower
zaryzykowała: — Panie mają również s w o j e anemony? Muszą prześlicznie wyglądać wśród
skał…
Syrena poinformowała, że są bardzo ładne — szczególnie gatunki hodowane specjalnie…
— A ryby — powiedziała pani Bunting. — Jak to musi być cudownie, módz oglądać ryby!
— Niektóre z nich dają się karmić z ręki — przyznała syrena.
Pani Bunting wydała rodzaj lekkiego gruchania, oznaczającego zachwyt. Przypomniała
sobie wystawę, chryzantem obok wystawy królewskiej Akademii, należała zaś do tego gatunku
ludzi, których zaprawdę bawią tylko rzeczy łatwo dostępne dla umysłu. Otchłań morza
przedstawiała się jej natychmiast jakby rodzaj miejsca rozrywek à la diverticulum na
Piccadilly, jako miejsce nieoczekiwanie rozsądne i wygodne. Chodziło tylko o kwestję
oświetlenia, lecz o tem przypomniała sobie pani Bunting znacznie później.
Syrena, usuwając się z pod inkwizycyjnej powagi i pytań panny Glendower, poczęła
zachwycać się światłem słonecznem.
— Światło słoneczne wydaje misie tutaj, takie złote, powiedziała. — Czy zawsze jest takie?
— Przypuszczam, że panie mają u siebie to prześliczne zielonawo niebieskie, drgające
oświetlenie — powiedziała panna Glendower — tak bajecznie wyglądające nieraz w
akwarjach…
— śyjemy głębiej — powiedziała syrena. — Wszystko tam fosforyzuje, wie pani, na milę
lub więcej w głąb i — podobne jest — trudno mi określić; jakby do miast widzianych w nocy,
tylko jaśniejsze. Jakby jakieś arkady i tym podobne rzeczy.
— Naprawdę — powiedziała pani Bunting, której nasunął się widok wybrzeża za teatrami,
— zupełnie jasne?
— Oh, zupełnie — powiedziała syrena.
— Jednak — oponowała Adelina — czy nie da się nigdy zgasić?
— To jest coś tak odmiennego — powiedziała syrena.
— Właśnie dlatego jest tak interesujące — rzekła Adelina.
— Nie ma tam ani nocy ani dnia, ani czasu, ani ładnych takich rzeczy…
— Teraz to już mi to wydaje się bardzo dziwne — powiedziała pani Bunting z filiżanką
Adeliny w ręku (przez zapomnienie w swem zainteresowaniu się syreną, wypiły obie masami
herbaty) — w jakiż sposób więc dowiadujecie się, że wypada niedziela?
— My zupełnie nie… zaczęła syrena, a potem dodała… — ściśle mówiąc… — A wreszcie:
— Oczywiście słyszymy piękne hymny śpiewane na pasażerskich statkach…
— Oczywiście!— powiedziała pani Bunting, która śpiewała tak nieraz w młodości,
zapominając o podejrzeniach, które zdawały się jej poprzednio nasuwać.
Jednak po chwili nastąpił w rozmowie moment rzucający błysk światła na nieco
poważniejsze rozbieżności umysłów — jednak tylko błysk. Panna Glendower zaryzykowała
przypuszczenie, że ród syreni musi mieć także problemy, ponieważ jak się zdaje jej naturalna
ż
arliwość wzięła górę nad przybraną pozą powierzchownej damy i zaczęła wybadywać o
rozmaite kwestje. Nie ma wątpliwości, że syrena próbowała się wykręcać, a panna Glendower
spostrzegłszy się, że jest śmiesznie natarczywa, starała się pokryć swój błąd, wracając do
ogólniejszych tematów.
— Nie mogę jeszcze wszystkiego pojąć — powiedziała próbując pozyskać sympatję. —
Pragnęłoby się wszystko to ujrzeć, wszystko p r z e ż y ć samemu. Należałoby urodzić się
dzieckiem morskiem…
— Dzieckiem morskiem? — zapytała syrena.
— No tak. Jakżeż panie nazywają swoje maleństwa?…
— Jakie maleństwa? — zapytała syrena.
Spoglądała na nie przez chwilę z nieukrywanem zdumieniem, tem wiecznem zdumieniem
Nieśmiertelnych na widok starości, śmierci i zmian, które są istotną treścią ludzkiego życia.
Wreszcie jednak zdawała się opamiętywać na widok wyrazów na twarzach obu pań. —
Naturalnie! — powiedziała, a potem zacierając ślady w sposób utrudniający pościg, zaczęła się
zgadzać z Adeliną. — To wszystko jest tak odmienne — powiedziała. — jest cudowne. Czuję
się tak podobną, a równocześnie tak odmienną, rozumie pani. — To właśnie jest takie dziwne.
Czy ja wyglądam…? A prócz tego wie pani nigdy dotychczas nie miałam włosów upiętych, ani
nie nosiłam sukni…
— A j a k ubierają się panie? zapytała panna Glendower — przypuszczam, że noszą panie
coś bardzo pięknego?…
— Zwyczajnie mamy odmienne kostjumy — odpowiedziała syrena i strzepnęła jakąś
okruszynę.
Pani Bunting spoglądała ostro przez chwilę na swego gościa. Jak sądzę, przewijały się jej w
tej chwili przez głowę jakieś pogańskie możliwości. Lecz syrena siedziała przed nią w swem
okryciu tak niewątpliwie wyglądająca na damę, ze swem i pięknemi włosami upiętemi modnie
i z takim niewinnym wyrazem w oczach, że podejrzenia pani Bunting zniknęły równie szybko
jak przyszły.
(Nie jestem jednak tego tak pewny co do Adeliny)
R
OZDZIAŁ
III.
E
PIZOD DOTYCZĄCY ROZMAITYCH DZIENNIKARZY
.
I
Jest rzeczą godną, uwagi, że Buntingowie istotnie wykonali program ułożony panią Bunting.
Po upływie pewnego czasu zdołali pozytywnie nadać syrenie zewnętrzny wygląd wiarygodnej
kaleki ludzkiej, pomimo mnóstwa świadków jej wylądowania i pomimo rozmaitych
wewnętrznych niesnasek, które natychmiast wybuchły. Ponadto zdołali to wykonać pomimo,
ż
e jedna ze służących (dopiero znacznie później dowiedzieli się, która) opowiedziała pod
przysięgami całą tę historję pewnemu młodemu człowiekowi, znacznie wyżej towarzysko od
niej stojącemu, który z kolei opowiedział wszystko w najbliższą niedzielę pewnemu
początkującemu dziennikarzowi przebywającemu na Leas i wykańczającemu artykuł
nastrojowy. Początkujący dziennikarz nie dowierzał, jednak zabrał się do zbadania sprawy. W
końcu osądził, że sprawa jest warta trudu. Wyczuł, że wśród mieszkańców okolicznych jest
jakiś rumor z powodu czegoś — młodzieniec znajomy służącej mówił prawdę.
Początkujący dziennikarz rozpoczął wreszcie sondować współpracowników dwóch
najważniejszych gazet Folkenstońskich i przekonał się, że wiadomości dotarły już i do nich.
Według mody obowiązującej dzienniki prowincjonalne, którym zdarzy się natknąć na coś
niezwykłego, w redakcjach starano się udawać, że nikomu nic nie wiadomo jednakowoż
atmosfera przedsiębiorczości otaczająca początkującego dziennikarza pobudziła ich czujność.
Spostrzegł to i zorjentował się, że nie ma czasu do stracenia. Podczas gdy w redakcjach
rozpoczęto zastanawiać się nad tem, komuby powierzyć badania, wybiegł i zawezwał
telefoniczne Wystrzał codzienny i Gazetę. Gdy mu odpowiedziano, przemówił pozytywnie i
nalegająco. Ręczył swoją reputacją — reputacją początkującego dziennikarza!
— Przysięgam, że jest coś w tem — mówił — Przedewszystkiem starajcie się pierwsi
umieścić to…
Posiadał pewną reputację, jak mówię — i stawił ją w zastaw. „Wystrzał codzienny” umieścił
artykuł sceptyczny lecz dokładny a „Gazeta” wydrukowała swój opis pod tytułem „Nareszcie
syrena!”
Pomyślałbyś czytelniku, że potem wszystko już było jawne dla każdego, jednak tak się nie
stało. Są rzeczy, w które nikt nie uwierzyć nawet gdy są wydrukowane w półpensowej gazecie.
Dla obojga państwa Buntingów i dla syreny byłoby to zbyt beznadziejnym eksponowaniem się,
aby pozwolić reporterom młócić do drzwi, a po wyproszeniu ich mieć nadzieję, że znowu
powrócą i aby widzieć swój niezwykły sekret, wydrukowany czarno na białem. Widzieli już
prawie jak ta historja będzie się rozprzestrzeniać, mogli sobie wyobrazić ten szereg poufnych
badań, te posuwiste trójnożne kroki mnóstwa aparatów fotograficznych, tłumy czatujące pod
oknami i całą zgrozę towarzyszącą zainteresowaniu publicznemu. Wszyscy Buntingowie i
Mabel byli przerażeni, po prostu przerażeni. Adelina nie była tak dalece przerażona, jak
niezwykle udręczona tem wszystkiem i o ile jej to tyczyło absolutnie nie życzyła sobie
opublikowania sprawy. — Nie można na to nigdy pozwolić — mówiła. — Pomyśleć jakby to
dotknęło Harry’ego! i przy najbliższej sposobności wycofała się do swego pokoju. Reszta
towarzystwa, w sposób nie praktykowany dotychczas, ignorując jej zmartwienie usadowiła się
wokół posłania syreny, (która zaledwie dotknęła swego breakfasfu) i wspólnie roztrząsała
możliwości zbliżającego się terroru.
— Chcą umieścić nasze fotografie w gazetach — powiedziała starsza panna Bunting.
— No, oni chcą umieścić moją fotografię — powiedziała jej siostra. To jest straszne. Pójdę
tam prosto do nich i odbiorę ją…
— Będę interviewować papę…!
— Nie, nie! — powiedział pan Bunting przestraszony to waszą matkę…
— To jest twoja rola, mój drogi, — powiedziała pani Bunting.
— Jednakowoż papa — odezwał się Fred.
— Nie mógłbym — powiedział pan Bunting. —
— Dobrze, dobrze, ktoś w każdym razie będzie musiał z nimi mówić — rzekła pani Bunting.
— Rozumiecie, że oni c h c ą …
— Lecz ja bynajmniej tego nie chcę, — narzekała syrena — z wystrzałem codziennym w
ręka, nie możnaby tego z a t r z y m a ć ?…
— Pani nie zna naszych dziennikarzy — powiedział Fred. Sytuację uratował takt mego
kuzyna Melville. Gmeral on nieco w dziennikarstwie i rozmawiał nieraz z bracią literacką
podobną do mnie. A brać literacka podobna do mnie miewa momenty w których z wielką
szczerością i obficie rozgaduje się o prasie. W chwili gdy wchodził do Buntingów spostrzegł
przerażenie panujące z powodu grożącej publikacji, usłyszał krzyk, niemal denerwujący Jęk
rozpaczy wobec oczekiwanego terroru, prócz tego pochwycił spojrzenie syreny i zabrał się do
rzeczy.
— Nie mamy czasu na żarty — powiedział do pani Bunting — jednak sądzę, że sytuacja da
się uratować. Zbyt szybko tracicie wszyscy nadzieję. Trzeba schwycić byka za rogi, oto
wszystko. Pozwólcie mnie pomówić z tymi dziennikarzami i napisać do londyńskich
dzienników. Zdaje mi się, że potrafię ich osiodłać.
— Eh? — powątpiewał Fred.
— Potrafię znaleźć sposób, który zahamuje wszystko, wierz mi…
— Co wszystkich razem?
— Wszystkich razem…
— W jaki sposób? zapytali Fred i pani Bunting — Przecież nie zamierza ich pan —
przekupić!…
— Przekupić! — powiedział pan Bunting. — Nie jesteśmy we Francji. Nie można przekupić
b r y t y j s k i e g o dziennika…
(Coś jakby przytłumiona wesołość przeleciała przez zgromadzonych Buntingów).
— Zostawcie to mnie, — powiedział Melville w swoim żywiole.
Zostawiono mu to zatem, wśród szczerze wypowiadanych życzeń powodzenia, jednak z
niedowierzaniem w skutek.
Zaaranżował całą sprawę w sposób godny podziwu.
— Cóż tan z tą syreną? zapytał miejscowych dziennikarzy, gdy powracali. Powracał dla
towarzystwa razem z dziennikarzami, że się tak wyrażę kiełkującymi, zajmującymi się w
momentach łagodniejszych, kompozycją i nie przywykłymi jeszcze do wyższych aspektów
dziennikarstwa. — Cóż tam z tą syreną? — powtórzył mój kuzyn, ponieważ tamci w milczeniu
czekali z odpowiedzią jeden na drogiego.
— Zdaje mi się, że ktoś was n a b r a ł ? — powiedział mój kuzyn Melville — Pomyśleć sobie
tylko — syrena!…
— Tak samo i m y ś m y myśleli — odezwał się młodszy z dwóch kiełkujących
dziennikarzy. — Wiedzieliśmy, że to był rodzaj kpin? — rozumie pan — tylko, że ta Gazeta
umieściła to na naczelnem miejscu!…
— Zdumiewa mnie, że nawet Banghurst — powiedział mój kuzyn Melville.
Wystrzał codzienny umieścił to również — zauważył starszy z dwóch kiełkujących
dziennikarzy.
— Cóż znaczy jedna półpensowa szmatka mniej albo więcej? — zawołał mój kuzyn z
hałaśliwą pogardą. — Nie będziecie przecież zbierali waszych Folkestońskich nowin po
małych dzienniczkach londyńskich.
— Jednak skąd się wzięła cała ta historja? — rozpoczął starszy kiełkujący dziennikarz.
— To nie moja sprawa.
Młodszego kiełkującego dziennikarza ogarnęło natchnienie. Wyprodukował notes ze swojej
kieszeni na piersiach. — Panie, może pan zechce nam poddać coś, powiedzmy…
— Mój kuzyn Melville zechciał.
II
Początkujący dziennikarz, który pierwszy zwietrzył tę aferę, (ani na chwilę nie należy go
mieszać z dwoma dopiero co opisanymi kiełkującymi dziennikarzami) wpadł najbliższego
wieczora do Banghurst’a, niezwykłe uradowany — Zbadałem wszystko na wylot i widziałem
ją, — wyrzucił z siebie bez tchu. — Kręciłem się obok domu i zobaczyłem jak ją wnoszono do
powozu. Rozmawiałem z jedną z pokojówek, pod pretekstem zbadania ich telefonów, dostałem
się do domu jako robotnik z telefonów, popsułem druty, zbadałem, że jest to faktem,
pozytywnym faktem. Ona jest syreną z ogonem, z własnym ogonem syrenim. O tutaj mam.
Pokazywał kartki.
— O czem pan gada? — odezwał się Banghurst z poza swego zawalonego papierami biurka,
spoglądając na kartki z wrogą animozją.
— O syrenie — tam naprawdę jest syrena w Folkestone…
Banghurst odwrócił się od niego i zaczął majstrować koło pióra. — Co z tego, że jest? —
powiedział po chwili.
— Ależ to jest u d o w o d n i o n e . Ten artykuł który pan wydrukował…
— Artykuł, który wydrukowałem był omyłką, jeżeli w ogóle coś takiego zdarzyło się, młody
człowieku. — Banghurst uporczywie demonstrował swój grzbiet.
— Jak to?
— Nie robimy tu żadnych transakcji w syrenach.
— Przecież pan tej sprawy chyba nie zaniecha?
— Owszem.
— Ależ ona tam jest!
— N i e c h sobie będzie. — Zwrócił się do początkującego dziennikarza, a jego masywna
twarz wydawała się w tej chwili jeszcze masywniejsza, głos zaś był wyraźny, pełny i soczysty.
— Czy pan sobie myśli, że każemy wierzyć publiczności w coś dlatego tylko, że to jest prawdą.
Publiczność sama wie doskonale w co chcą wierzyć, a w co nie, a na pewno nie zechce
uwierzyć w żadne syreny — może się pan założyć o swój kapelusz. Nic mnie to wszystko nie
obchodzi, choćby całe to przeklęte wybrzeże roiło się od syren — całe to przeklęte wybrzeże!
— Musimy dbać o swoją reputacje… Patrzcie się… Uważajno pan! — pan nigdy nie nauczy
się dziennikarstwa, choć spodziewałem się czego innego po panu… To pan wpakował nam te
jakieś swoje chemiczne odkrycia…
— Ależ to prawda!…
— Uuch!
Dowiedziałem się o tęm od członka królewskiego stowarzyszenia…
— Nic małe to nie obchodzi, choćbyś się pan dowiedział od kogokolwiek. Fakty w które
publiczność nie wierzy, nie są faktami. Tem gorzej jeżeli są prawdziwe. Lodzie kupują naszą
gazetę aby ją połknąć i tak czy siak potem ją wyrzucają. Gdym wydrukował tę notatkę i ten
tytuł, myślałem, że pan masz naprawdę jakiegoś ptaszka w garści. Myślałem, te pan jest na
tropie jakiego skandalu w kąpielach mieszanych albo czegoś w tym rodzaju — z odpowiednim
sosem. Sprawy, które w s z y s c y rozumieją. Wie pan, gdy pan już był w Folkestone, było
opisać jak się ubiera Salisbury i reszta lodzi na promenadzie na Łeas. Albo rozpocząć dyskusję
o aklimatyzacji k a w y , albo coś w tym rodzaju. A pan mi tu wyjeżdża z tym swoim (epitet nie
do druku) nonsensem!
— Ależ Lord Salisbury — nie wybiera się do Folkestone…
Banghurst ruszył ramionami, jakby nad jakąś beznadziejną sprawą. — Cóż do djabła, —
powiedział, zwracając się z wyrzutem do swego kałamarza czy to powód? Młody człowiek
zreflektował się. Po chwili przemówił do grzbietu Banghursta głosem nieco pokorniejszym.
Mógłbym jeszcze z tego coś zrobić. Na przyklad humorystyczny szkic we formie djalogu z
człowiekiem, który istotnie wierzył w to… albo coś podobnego. Możnaby spuścić wściekle
dużo egzemplarzy, wie pan…
— Nieee! — powiedział Banghurst — w żadnym razie. Nie I Ani mowy! Pomyślą, że to coś
mądrego. Będą myśleć, że pan ich bierze na kawał. Publiczność nienawidzi artykułów, które
podejrzewa, że są mądre!
Młody człowiek gotował się do odpowiedzi, jednak grzbiet Banghursta okazywał wyraźnie,
ż
e interview skończył się.
— Nieee! — powtórzył jeszcze Banghurst, gdy już zdawało się, że skończył ze wszystkiem.
— Mogę zatem dać to do „Wystrzału?”
Banghurst w odpowiedzi poddał pewną obraźliwą alternatywę.
— Bardzo dobrze powiedział młody człowiek z gniewem — zatem do „Wystrzału”…
Jednak fanfaronował tak, bez zgody wydawcy „Wystrzału”.
III
Zdaje się, że znacznie później po tem wszystkiem, usłyszałem pierwszą wzmiankę o syrenie,
mało troszcząc się o to, że mogłoby ml wpaść do głowy napisanie jej historji. Było to podczas
jednej z moich rzadkich wizyt w Londynie, a Micklethwaite zaprosił mnie na lunch do
Penwiper
*
klubu, bez kwestji jednego najlepszych klubów w Londynie. Zauważyłem
początkującego dziennikarza, jedzącego lunch samotnie, przy stoliku blisko drzwi. Wszystkie
stoły wokół niego były niezajęte, choć w drugiej połowie sali panował ścisk. Siedział z twarzą
zwróconą ku drzwiom i podrywał się na widok każdego wchodzącego, jak gdyby oczekiwał
kogoś, kto nie nadchodził nigdy. Raz widziałem wyraźnie jak skinął komuś głową, lecz
człowiek tamten nie odpowiedział na pozdrowienie.
— Spojrzyj tam, Micklethwaite — powiedziałem — dlaczego wszyscy unikają tego
człowieka? Właśnie zauważyłem, że próbował wdać się z kimś w rozmowę, w pokoju do
palenia, to zupełnie jakby był Tabu.
Micklethwaite wytrzeszczył oczy z poza widelca. — Peewnie — powiedział.
— Jednak, cóż on zrobił?
— To warjat — powiedział Micklethwaite z pełnemi ustami, widocznie zirytowany, —
Uuuch — dodał skoro już przełknął na tyle że mógł to wypowiedzieć.
Poczekałem chwilę.
— Cóż takiego zrobił? — nastawałem. Micklethwaite nie odpowiadał przez pewien czas,
tkając z pasją w usta rozmaite rzeczy, chleb i tam dalej. Następnie przechyliwszy się
konfidencjonalnie ku ranie, począł wydawać ze siebie pomruki oburzenia, z których nie
mogłem wyłowić żadnych słów.
— Oh! — powiedziałem na to.
— Tak jest — odpowiedział Micklethwaite. Przełknął, a potem nalał sobie wina, plamiąc
obrus.
— Jednego dnia schwycił mnie i trzymał blizko godzinę?
— Tak? — powiedziałem.
— G ł u p i warjat — powiedział Micklethwaite.
Obawiałem się, że wszystko skończyło się już, lecz na szczęście zrobił jeszcze jedną uwagę,
przełknąwszy swoje wino.
— Będzie cię próbował męczyć swoimi argumentami — powiedział.
— śe?
— śe może to udowodnić!
— Tak?
— A potem pokaże ci, że może to zrobić, odkrywając właśnie jak jest djabelnie genjalny.
Nie orjentowałem się dobrze. — Udowodnić co? — spytałem.
— Nie mówiłem ci tego? — powiedział Micklethwaite czerwieniejąc. — O tej jego
przeklętej syrenie w Folkestone.
— Powiada, że i s t n i e j e syrena?
— Tak powiada to — rzekł Micklethwaite, ponsowiejąc i wpatrując się we mnie bardzo
ostro. Zdawał się zapytywać niemo, dlaczego z pomiędzy wszystkich ludzi ja właśnie
zwróciłem się do niego i przypomniałem mu tego przeklętego infamisa. Sądziłem przez chwilę,
ze dostanie ataku apoplektycznego, lecz na szczęście przypomniał sobie o swoich obowiązkach
gospodarza wobec mnie. Wtedy zwrócił się nagle do medytującego kelnera z zarzutem, że nie
zmienia naszych talerzy.
— Będzie golf później? — zapytałem Micklethwaite’a, gdy talerze i resztki kelnera
wyniosły się już. Golf zawsze dobrze usposabia Micklethwaite’a, z wyjątkiem gdy właśnie gra.
*
Penwiper — wycieracz piór
— Opowiadano mi. — Gdybym był panią Bunting przerwałbym w tem miejscu i podniósłbym
brwi i obie ręce do góry, aby zaznaczyć jak golf działa na Micklethwaite’a wtedy gdy gra.
Zacząłem udawać zainteresowanie golfem — grą, którą w rzeczywistości pogardzam i
której nienawidzę bardziej niż nie wiem czego na tym świecie. Proszę sobie wyobrazić dużego
grubasa, jak Micklethwaite, który właściwie powinien nosić turban i długą niebieską szatę, aby
ukryć swoją otyłość, tłukącego milami i milami małą białą piłeczkę, doskonałym instrumentem
chirurgicznym, tłukącego ją z niemowlęcą solennością albo dziecięcą wściekłością na los
szczęścia i ubocznie trenującego chłopczyka o niewinnych oczkach w przeklinaniu i uganianiu
na kształt laufra. To jest golf. Pomimo to zapanowałem nad moim szyderskim uśmiechem i
paplałem o golfie i o względnych zasługach obrączek do golfa, tak jakbym mówił do dziecka o
królikach, albo jakbym bawił szczenię udając piszczenie szczura i gdy już mogłem znowu
rzucić okiem na początkującego dziennikarza, nasz lunch skończył się.
Spostrzegłem, że rozmawiał z człowiekiem podającym mu płaszcz z większą poufałością,
nit to jest w zwyczaju wobec klubowych służących. Służący spoglądał niedowierzająco, lecz z
szacunkiem i odpowiadał krótko, choć grzecznie.
Gdyśmy wychodzili, ta mała konwersacja trwała jeszcze ciągle. Służący podawał
początkującemu, młodemu dziennikarzowi miękki kapelusz, a początkujący dziennikarz
grzebał w masie papierów w swojej kieszeni surduta.
— To jest nadzwyczajne. Mam większość ich przy sobie, — mówił gdyśmy go mijali. —
Nie wiem czy to was będzie zajmować…
— Mam bardzo mało czasu do czytania, proszę wielmożnego pana — odpowiadał służący.
R
OZDZIAŁ
IV.
P
RZYMIOTY
P
ARKER
.
I
Wiem o tem, że byłem dotychczas bardzo gadatliwy, przyczem hasłem mojem było raczej
prawdopodobieństwo niż policyjna wierność opisów. Nieznaczny trud jaki zadałem sobie,
ubarwiając i stosownie do moich zamierzeń upiększając fakty, nie pójdzie na marne, jeżeli
zdołałem w ten sposób przedstawić jasno czytelnikowi, jak wylądowała syrena, a także jak to
się stało, że w ogóle mogła wylądować i stać się członkiem ludzkiego społeczeństwa, nie
powodując zbytniego zamieszania w pewnej części tego społeczeństwa.
Syrena ostatecznie osiedliła się w spokoju u Buntingów. Po upływie dwóch tygodni
osiedlenie to było już faktem tak dalece dokonanym, że chyba tylko wyjątkowa piękność i
wdzięk oraz przypadkowe, nieznaczne pojawianie się czegoś trudnego do określenia, w jej
uśmiechu, odróżniały ją od innych ludzi, do których zresztą upodobniła się w sposób zupełnie
wiarygodny. To prawda, że była kaleką i dolna część jej ciała była w sposób najbardziej
rozrzewniający owinięta i wetknięta w rodzaj futerału, jednakowoż było to dla wszystkich
zrozumiałe — obawiam się, że stało się to za inicjatywą pani Bunting, która opowiadała, że w
krótkim czasie nogi (pani Bunting mówiła zawsze o nogach w liczbie mnogiej co było czemś
więcej niż zwykłym uprawnionym wykrętem) — zostaną wyleczone najzupełniej.
— Oczywiście — dodawała pani Bunting — nigdy już nie będzie mogła znowu jeździć na
bicyklu?…
Taką to fantastyczną zasłonę potrafiła pani Bunting zarzucić na tę sprawę.
II.
Nie ulega kwestji, że syrena, a względnie pani Bunting dla niej, znalazła w Parker skarb
pierwszorzędny. Parker była jeszcze młoda, co mogło dać mylne pojęcie o jej wyrobieniu,
jednakowoż była już pokojówką pewnej lady z Indji, która przechodziła słabość, Parker miała
jaz zatem dużo doświadczenia i przebyła rozmaite egzaminy. Zdarzyło się także, że oszukał ją
jakiś młodzieniec, o którym usilnie marzyła, po to tylko, aby się przekonać, że połączy się z
inną — co było ciosem dla jej niewzruszonych przekonań o poprawności, — wobec której
wszystkie inne rzeczy były drobnostką. śycie, które sobie obrała nie miało mieć już
niespodzianek dla niej. Spoglądała chłodno na jego przepychy, (przeważnie źle umieszczone) z
wyrazem czujnej bezstronności w swoich brunatnych oczach, spełniając swoją specjalną
powinność i zupełnie gotowa spełniać ją dalej. Trzymała zawsze łokcie przyciśnięte do boków
i zwrócone na dół, a ręce zawsze złożone, a nawet przy najbujniejszej wyobraźni nie można
było przedstawić jej sobie inaczej jak prosto się trzymającej i czyściutkiej. Głos jej w każdej
okoliczności był cichy i niezwykle wyraźny — aż do najdelikatniejszych odcieni.
Gdy przyszło do omawiania drażliwego punktu, panią Bunting ogarnęło lekkie
zdenerwowanie. Oczywiście sprawę umowy załatwiała patii Bunting, ze względu na zupełny
brak doświadczenia syreny. Lecz ostatecznie pani Bunting przemogła swoje zdenerwowanie.
— Pani rozumie — powiedziała pani Bunting, rzucając się nareszcie w odmęt — że — że
ona jest kaleką.
— Nie wiedziałam proszę pani — odpowiedziała Parker z uszanowaniem i widocznie
zdecydowana pojmować wszystko jako część swoich powinności na tym świecie.
— Faktycznie, — mówiła pani Bunting, wycierając urękawicznionym, palcem obrąbek
nakrycia stołu i przyglądając się z zajęciem tej operacji — faktycznie ona ma rybi ogon.
— Rybi ogon! Naprawdę proszę pani! Czy to bolesne?
— Oh nie moja droga, to nie powoduje żadnych niedyspozycji — nic. Tylko — pani
rozumie, konieczna jest — dyskrecja.
— Oczywiście proszę pani — powiedziała Parker, tak jakby ktoś powiedział — zawsze jest
potrzebna w takich wypadkach.
— Szczególnie nie życzymy sobie służących.
— Służących. — Nie proszę pani.
— Pani rozumie? — pani Bunting podniosła głowę i spojrzała uspokojona na Parker.
— Doskonale proszę pani! — odpowiedziała Parker, z zupełnie niezmienionym wyrazem
twarzy i wtedy już zaczęły omawiać kwestję wynagrodzenia. — Wszystko ułożyło się w
sposób zupełnie zadowalający, — mówiła potem pani Bustiog, głęboko odetchnąwszy na samo
wspomnienie tej chwili, jasne jest, że Parker miała zupełnie takie samo przekonanie…
Była nie tylko dyskretna, lecz naprawdę rozgarnięta i zręczna. Od samego początku
opanowała sytuację bez ostentacji, lecz bardzo stanowczo. Ona to wymyśliła rodzaj skrzynki
jakby do skrzypiec na „To”, jak również ona wymyśliła rozszerzenie sukni pokrywające twarde
kontury skrzynki. Parker poddała myśl sprawienia krzesła na kółkach do domu i do ogrodu, a
lektyki do noszenia po schodach. W tym ostatnim wypadku Fred był na podorędziu aż do
zbytku, o ile tylko syrenie potrzeba było pomocy męzkich ramion. Jednak Parker od razu dała
do zrozumienia, że to zupełnie nie zgadza się z jej przekonaniami., zyskując przez to dozgonną
wdzięczność ze strony Mabel Głendower. Parker oświadczyła się także za przejażdżkami i
poddała (z prostotą, która nie pozwalała na nieposłuchanie) myśl wynajęcia parokonnego
ekwipażu na cały sezon; ku zachwytowi zarówno syreny jak i Buntingów. Parker dyktowała
codziennie przejażdżki po Leas i przenoszenie syreny i sposób przenoszenia do krzesła, w
którem odbywała się promenada po Leas. Parker umiała wskazać natychmiast a dyskretnie
wszysko co mogło być miłe i stosowne dla syreny, jak również umiała wynaleźć sposób
osiągnięcia tego, natomiast umiała przeszkodzić w sposób niedostrzegalny lecz skuteczny
wszystkim niewłaściwym postępkom syreny. Parker spowodowała, że przestała być jakby
prywatną osobliwością, należącą do gospodarstwa domowego Buntingów i sprawiła, że syrena
uzyskała samoistną pozycję w świecie, gdy nadszedł przełom krytyczny. Nie zawiodła ani w
drobiazgach, ani w poważnych sytuacjach. Ona takie wskazała, że należy wydrukować bilety
syreny (Miss Doris Thalassia Waters, było mile brzmiącem i odpowiadałem nazwiskiem, pod
którem wystąpiła syrena po raz pierwszy) i ona zastąpiła, pudło, przypuszczalnie utopionego i
rozmokniętego Toma Wilder, przez pudełko na klejnoty, walizkę na rzeczy i pierwsze w życiu
syreny, kufry.
W tysiącach drobnych zdarzeń okazywała ta Parker szczególnie wyrobiony zmysł
odpowiedniego znalezienia się.
Na przykład zdarzyło się, że interweniowała nagle w sklepie, w czasie kupna pewnych
intymnych sprawunków.
— Tam są pończochy, proszę pani, — powiedziała dyskretnie przytłumionym głosem.
— Pończochy! — zawołała pani Bunting, — Przecie — !
— Sądzę, proszę pani, że powinno się kupić pończochy — powiedziała Parker spokojnie
lecz bardzo stanowczo
III.
Ze skruchą i respektem proszę o przebaczenie, ale muszę opowiedzieć jeszcze jeden
szczegół o Parker, a potem już usuniemy ją w należne jej miejsce.
Muszę wyznać z pewnem uczuciem niesmaku, że prześladowałem tę kobietę, aż na jej
nowej obecnej posadzie w Highton Towers — jest tam ona pokojówką Lady Jane Glauville,
wybitnej działaczki na polu religijnem i socjalnem. Chciałem uzupełnić pewne szczegóły,
pewne sceny i rozmowy, do czego skłaniała mnie moja pasja do ścisłości. Musiała przecież od
początku do końca wszystko widzieć, rozumować i wnioskować.
Zwróciłem się otwarcie do niej. Nie udawała wcale, że mnie nie rozumie, albo, że nie
orjentuje się w pewnych drażliwych sprawach. Gdy skończyłem, ogarnęła mnie czujnem
spojrzeniem.
— Nie mogłabym nawet pomyśleć o tem sir — powiedziała — toby się zupełnie nie
zgadzało z mojemi przekonaniami…
— Jednak, — przecież teraz chyba nie mogłoby to sprawić pani przykrości, aby
opowiedzieć mi…
— Przykro mi, ale nić mogłabym, sir.
— To przecież nie dotknie już teraz nikogo
— To nie o to chodzi, sir.
— Postarałbym się, aby pani źle nie wyszła na tem, pani rozumie.
Spoglądała na mnie uprzejmie, powiedziawszy już co miała powiedzieć.
Pomimo najdelikatniejszych i najzręczniejszych pokus, odpowiedź jej była zawsze ta sama.
Nawet gdy moje delikatne metody zawiodły i próbowałem przekupstwa na większą skalę, nie
zareagowała inaczej, jak tylko powołując się aa respekt należny mojej wyższej socjalnej
pozycji.
— Nie mogłabym nawet pomyśleć o tem, sir — powtórzyła. — Toby się nie zgadzało
zupełnie z mojemi przekonaniami.
Jeżeli zatem w końcu, nabrałbyś czytelniku przekonania, że opowiadanie moje jest
miejscami zbyt śmiałe lub niedokładne, ufam, że przypomnisz sobie, jaką przeszkodą była dla
mnie, niewzruszona surowość zasad Parker.
ROZDZIAŁ
V.
N
IEOBECNOŚĆ I POWRÓT
M
R
.
H
ARRY
’
EGO
C
HATTERIS
’
A
.
I
Wszystkie te historyjki o Parker i o dziennikarzach, sprowadziły moje opowiadanie nieco na
manowce. Sądzę, że mimo to, czytelnik orientuje się, iż podczas gdy początkujący dziennikarz
uganiał pełen nadzieji za informacjami i Banghurstem, a Parker była dopiero doskonałością w
pączku, nie wymyśliwszy jeszcze wózka, w jasnej osadzie pod zielonymi dębami na
Falkestońskiej Riwierze sprawy rozwijały się dalej.
Skoro tylko umysły Buntingów przestały skupiać się wyłącznie na ich nowym
zdumiewającym gościu, zaczęli zdawać sobie, sprawę (jak wszyscy ludzie) z początku niejasno
a potem z całą pewnością, że dwie młode panny, które powinne były być ich głównymi gośćmi,
podczas sezonu, nie podzielają ich uczucia przyjemności z powodu posiadania gościa tak
pięknego jak Miss Waters, tak światowego — i pod pewnym względem — tak wyróżniającego
się.
Ten mały rozdźwięk dał się zauważyć poraź pierwszy podczas pewnej przygodnej
rozmowy, którą pani Bunting prowadziła z panną Glendower, opowiadając jej o nowych
zarządzeniach.
— Czy ona naprawdę ma zamiar przebywać u pani całe lato? — pytała Adelina.
— Z pewnością moja droga, to ci nic nie przeszkadza?
— To jest pewną niespodzianką dla mnie.
— Ona mię prosiła o to — moja droga —
— Mam na myśli Harry’ego, jeżeli generalne wybory odbędą się we wrześniu — a wszyscy
tak sądzą. Pani przyrzekła nam oddać się sprawie wyborów.
— Czyż sądzisz, że o n a …
— Będzie nam strasznie zawadzać.
Po chwili dodała. — Ona hamuje moją całą pracę… . — Ależ, moja droga!
— Ona wprowadza dysharmonję — powiedziała Adelina.
Pani Bunting wyjrzała przez okno, spoglądając na drzewo tamaryszkowe i na morze. —
Napewno nie chciałabym zrobić nic takiego coby mogło zaszkodzić widokom Harry’ego.
Wiesz przecie jak entuzjastycznie odnosimy się wszyscy do jego sprawy. Randolf zapewne
zechce coś zrobić. Czy jesteś pewna tego, że ona będzie zawadzać?…
— A cóż innego może zrobić?.
— Mogłaby nawet pomagać.
— Oh, p o m a g a ć !
— Mogłaby agitować. Jest, jak wiesz moja droga, bardzo pociągająca.
— Nie dla mnie — powiedziała panna Glendower.
— Nie dowierzam jej.
— Lecz dla niektórych innych ludzi. A jak Harry powiada, w czasie wyborów, jeżeli ktoś
może być użyteczny w jakim kierunku, m u s i być zaprzęgnięty do roboty. P ó ź n i e j —
można go ściąć, można z nim zrobić cokolwiek — lecz podczas wyborów. — Pamiętasz, mówił
o tem gdy byli tu obaj z panem Fison’em. Gdybyście pozostawili intrygi wyborcze jedynie
naprawdę ładnym osobom…
— To pan Fison tak powiedział, a nie Harry. A zresztą ona nie zechce pomagać.
— Myślę, że w tej chwili niesłusznie ją osądzasz, moja droga. Prosiła mnie…
— Aby mogła pomagać?
— Tak, i pytała o wszystko co się do tego odnosi — odpowiedziała pani Bunting z
przemijającym rumieńcem. — Wypytuje się o różne kwestje, dlaczego mamy wybory, jak to
się wszystko odbywa, dlaczego Harry kandyduje i o wszystko zresztą. śyczy sobie zgłębić całą
tę sprawę. Nie umiem odpowiedzieć na połowę pytań, które mi zadaje.
— Aha i dlatego to, jak przypuszczam, wdaje się w te długie konwersacje z panem Melville
i dlatego Fred zaniedbuje Mabel.
— Moja d r o g a ! — powiedziała pani Bunting.
— Za nic na świecie nie chciałabym dopuścić do tego, aby ona zajęła się agitowaniem —
powiedziała panna Glendower. — Wszystkoby zepsuła. Jest usposobienia „frivol” — i
satyrycznego. Ma zwyczaj spoglądania na ludzi takim niedowierzającym wzrokiem, nic sobie
nie robi z niczyjej powagi… Nie wiem czy pani zupełnie dobrze rozumie, droga pani Bunting,
czem są te wybory i te moje studja dla mnie — i dla Harry’ego. Ona staje w poprzek tego
wszystkiego — jak duch sprzeciwu.
— Z całą pewnością, moja droga, nie zauważyłam nigdy, aby się sprzeciwiała!
— O tak, ona się nie s p r z e c i w i a . Jednakowoż ona. — Coś jest w niej takiego. — Czuje
się to, że sprawy najważniejsze i najżywotniejsze są niczem dla niej. Czy pani nie odczuwa
tego? Ona jest istotą z innego świata.
Pani Bunting milczała. Adellna zaczęła wałkować w dalszym ciągu ten sam temat. — W
każdym razie sądzę — powiedziała, że bierzemy ją zbyt lekko. Czy my właściwie wiemy
c z e m ona jest? Tak gdzieś, tam w głębinach może ona i jest czemś. Prawdopodobnie miała
bardzo wybitne powody do przybycia aa ziemię.
— Moja droga! — zawołała pani Bunting — Czy to jest litość?
— Jak one tam żyją?
— Jeżeliby tam nie prowadziła przyzwoitego życia, na pewno nie potrafiłaby zachowywać
się tak przyzwoicie
— Prócz tego — to jej przybycie tutaj! Przecież nie otrzymała zaproszenia…
— Właśnie t e r a z zaprosiłam ją — powiedziała szlachetnie pani Bunting.
— Pani nie mogła sobie dać rady. Przypuszczam, że to tylko uprzejmość pani…
— To nie uprzejmość — powiedziała pani Bunting — to Obowiązek. Gdyby była nawet o
połowę mniej czarująca niż jest. Zdajesz się zapominać — tu zniżyła głos — po co tu przybyła.
— Tegobym pragnęła właśnie dowiedzieć się.
— Jeżeli w tych czasach takiego materjalizmu i takiej bezbożności, panującej wszędzie, gdy
ludzie posiadający dusze, zdają się dążyć do tego, aby je zatracić — uda się spotkać kogoś . nie
mającego duszy a pragnącego ją uzyskać —
— Czy ona tylko próbuje n a p r a w d ę uzyskać duszę?
— Mr. Flange przychodzi dwa razy na tydzień. Przychodziłby częściej, gdyby jak wiesz nie
miał tyle do roboty z konfirmacjami.
— Tak, a gdy przyjdzie to siedzi i stara się przy każdej sposobności dotknąć jej ręki (jeżeli
tylko może) i przemawia najsłodszym głosem, a ona siedzi i śmieje się, wyśmiewa niemal
otwarcie to co jej mówi.
— To dlatego bo on musi znaleźć drogę do jej umysłu. Z pewnością Mr. Flange’owi wolno
robić co zechce, aby uczynić religię pociągającą!
— Nie wierzę w to, aby ona sama wierzyła naprawdę w tę chęć uzyskania duszy. Nie wierzę
w to ani trochę.
Zwróciła się ku drzwiom, jak gdyby skończyła.
Rumieniec pani Bunting nie był tym razem przemijający. Wychowała syna i dwie córki a
prócz tego wychowała męża aż do stanu — Moja droga, jakżesz ja to mogłem wiedzieć… i gdy
zaszła potrzeba okazania stanowczości — nawet wobec Adeliny Glendower — umiała ją
okazać tak dobrze, jak każdy inny.
— Moja droga — zaczęła w swojej najbardziej stanowczej, spokojnej manierze. — Jestem
zupełnie przekonana, że źle sądzisz pannę Waters. Być może, że jest powierzchowna — w
każdym razie tylko na pierwszy rzut oka. Być może, że się trochę śmieje i żartuje. Różne są,
sposoby patrzenia na życie. Jestem jednak pewna, że w głębi jest tak samo poważna, tak samo
serjo jak — każdy. Osądzasz ją zbyt porywczo. — Z pewnością gdybyś ją znała lepiej — tak
jak ja…
Pani Bunting zrobiła wymowną pauzę. Na policzki panny Glendower wybiły się dwa małe
rumieńce. Odwróciła się trzymając rękę na klamce.
— W każdym razie, — powiedziała — Harry na pewno zgodzi się ze mną, że w naszej
sprawie ona nie może pomagać. Pracujemy nad naszem dziełem, a to jest trochę więcej, niż
zwykłe intrygi wyborcze. Musimy rozwijać i ugruntowywać idee. Harry obejmuje nowe
horyzonty i to daleko sięgające. Pragniemy całą naszą tężyznę włożyć w tę pracę. Właśnie
t e r a z . A jej obecność…
Przerwała na chwilę. — Jest dygresją. Wszystko przewraca na wspak. Wszystko skierowuje
na złą drogę. Ma zwyczaj koncentrowania uwagi wszystkich na sobie. Zmienia walor
wszystkich spraw. Nie pozwala mi skupić się na jednej myśli i nie pozwoli Harre’mu skupić się
na jednej myśli…
— Przypuszczam moja droga, że możesz zawierzyć memu sądowi, choć t r o c h ę , —
powiedziała pani Bunting i przerwała.
Panna Glendower otworzyła usta do odpowiedzi, lecz zamknęła je nic nie powiedziawszy.
Było widocznem, że doszły już do końca. Można już tylko było powiedzieć coś takiego
czegoby się potem żałowało.
Drzwi otworzyły się i zamknęły szybko, a pani Bunting pozostała sama…
Po upływie godziny wszyscy zeszli się przy stole w jadalni a Adelina zachowywała się
wobec syreny i wobec pani Bunting tak uprzejmie i uprzedzająco, jak tylko może zachowywać
się młoda dama poważna i intelektulna. Wszystko zaś co mówiła i co robiła pani Bunting V aby
rozwinąć i wydobyć na jaw poważniejsze strony umysłu syreny — zakrawało na to co ludzie
nazywają niedościgłym taktem — a co w istocie, jak wiadomo, oznacza znacznie więcej taktu
niż go potrzeba.
Pan Bunting był niezwykle gadatliwy i opowiadał wszystkim szczegółowo o sławnym
projekcie, o którym właśnie dowiedział się, zmierzającym do tego, aby wyciąć zarosły nieco
krzewami i ziołami front Leas i wsadzić pomiędzy ścianę obrosłą winem, a Crystal Pałace, coś
w rodzaju ogrodu zimowego, co wydawało mu się oczywiście nadzwyczajnym pomysłem.
II
Czasby już był opisać tego wybitnego Chatteris’a, który jest naprawdę najgłówniejszą figurą
dalszego opowiadania mego kuzyna Melyille. Zdarzyło się, że spotykałem go często, podczas
moich lat uniwersyteckich, a i później od czasu do czasu zetknąłem się z nim. Na uniwersytecie
odznaczał się do pewnego stopnia, był elegancki a nie wpadał we wulgarność, ale
przedewszystkiem był bystry. Był pięknym męskim typem, przytem, nie paradując z żadną
rozrzutnością, był „extravagant” w sposób wspaniały. W ostatnich latach były z nim pewne
kłopoty, coś szeptano o pannie czy mężatce w Londynie, jednakowoż rodzina jego zażegnała
to, a wuj Earl of Beecheroft załatwił niektóre długi. Nie wszystkie — ponieważ rodzina jest w
sposób chwalebny pozbawiona sentymentalizmu — jednak w wystarczającej ilości aby mógł
prowadzić życie wygodne. Rodzina nie należy do bogatych, prócz tego obfituje w niezwykłą
ilość kwaśnych, wygadanych, zjadających dochody ciotek — nigdy nie widziałem rodziny tak
pobłogosławionej dziwacznemi ciotkami. Jednak Chatteris był taki przystojny, miał tak dobre
maniery i tak był utalentowany, że ciotki bez dyskusji zdawały się zgadzać na to, aby go
protegować. Uganiały wszędzie, aby mu wynaleźć coś, coby przynosiło dochody, a nie
wymagało pracy, lub nie zatrącało zbytnio handlem i tymczasowo po niezwykłych staraniach
jego ciotki Lady Poynting Mallow, pragnącej stworzyć mu pole działania, przy wspólnych
wysiłkach bardziej religijnej sekcji ciotek, porozumiano się i Cbatteris zabrał się do wyższego
dziennikarstwa — to znaczy do dziennikarstwa, które wszędzie bywa na obiadach, po obiedzie
robi wywiady polityczne i jest wszędzie przyjmowane. W dodatku napisał kilka zupełnie
możliwych poezji i opublikował dzieła Jane Austen a polecenia jedynego wydawcy, który
jeszcze nie zdołał wydrukować prac tej klasycznej lady.
Jego poezje były podobne do niego, kształtne i ładne, jednak tak jak jego twarz umysłom
przenikliwym nasuwały pewne zastrzeżenia. Był w nich właśnie ten odcień wyrafinowania,
który oznacza słabość u polityka. Ponieważ nie był on jeszcze człowiekiem występującym
publicznie, zatem uznawany był za energicznego, a jego prace zwracały uwagę, jako
zdradzające zawsze zdolności, a czasami świetne. Ciotki zaopiniowały, że dojrzewa, a pewien
nadmiar żywotności przypisywały niedokończeniu procesu dojrzewania i zdecydowały, że
powinien pojechać do Ameryki, gdzie nadmiar żywotności popłaca i gdzie jest sposobność jej
zużytkowania i tam to, jak się domyślam zdarzyło mu się coś podobnego do fałszywego kroku.
Coś zdarzyło się. Naprawdę zdarzyło się masę rzeczy. Powrócił nie ożeniwszy się i to via
południowe morza, Australia i Indje. Lady Poynting Mallow zaś, po jego powrocie, nazwała go
publicznie szaleńcem.
Co zdarzyło się w Ameryce — trudno ciągle jeszcze dociec, nawet gdyby się zrezygnowało
z odczytywania współczesnych tej sprawie gazet amerykańskich. Zdaje się, że chodziło o córkę
jakiegoś miljonera i o coś podobnego do zaręczyn. Według .Wrzasku Nowojorskiego jednego z
najszykowniejszych, najdelikatniejszych i wziąwszy wszystko razem pod uwagę, najbardziej
reprezentatywnych dzienników amerykańskich, była tam także czyjaś inna córka, którą W. N.
interviewował albo utrzymywał, że interviewował w artykule pod nagłówkiem;
BRYTYJSKI ARYSTOKRATA
igra
Z CZYSTĄ DZIEWECZKA AMERYKAŃSKĄ,
lNTERVIEW Z OFIARA
LEKKOMYŚLNOŚCI I BRAKU SERCA.
Jednakie skłaniam się do uważania tej drogiej (pomimo, że umieszczono jej portret,
doskonale wykonany), jedynie jako genialnego posunięcia nowoczesnego żurnalizmu,
ponieważ, jak się zdaje W. N. zwietrzył nagły zamiar wycofania się Chatteris’a i wynajdywał
powody tego wycofania się, zapewniające mu pierwszeństwo w ich odkryciu. Wensleydale
powiada mi, że jedynem dowcipem w tym wypadku była chęć jak najszybszego wystrzelenia
pocisku. Córka miljonera mądra i uzdolniona panna przebyła interview na temat jej bliskiego
małżeństwa, małżeństwa w ogóle, najrozmaitszych kwestji socjalnych i na temat
pokrewieństwa narodów brytyjskiego i amerykańskiego, a zdaje się, że on to wszystko ujrzał w
swoim porannym dzienniku przy breakfaście. Tak go to nagle dotknęło, że stracił głowę.
Wyjechał natychmiast i zdaje się, że zabrakło mu siły ducha, aby zawrócić i powrócić. Afera ta
była nowym pasztetem, rodzina zapłaciła trochę więcej jego długów, odmówiła zapłacenia
reszty, a Chatterie wynurzył się po pewnym czasie w Londynie, z nieco zmniejszoną sławą i ze
serją artykułów w sprawach państwowych, napisanych we formie listów, a każdy z nich miał
tytuł: Co oni wiedzą o Anglii, jeżeli wogóle coś o niej wiedzą?
Oczywiście w Anglii nie dowiedziano się niczego o prawdziwych okolicznościach,
towarzyszących tej sprawie, jednak było to zupełnie jasne, że jeździł do Ameryki, a powrócił z
pustemi rękoma.
I to było przyczyną, że w przeciągu kilku lat zbliżył się do Adeliny, o której specjalnych
zdolnościach, jako pomocnicy i inspiratorki, usłyszałeś już czytelniku od pani Bunting. Gdy się
zaręczył, rodzina jego, usilnie pragnąca przebaczyć mu (Lady Poynting Mallow faktycznie już
to uczyniła), ucieszyła się niezmiernie. Po dłuższych tajemniczych działaniach zdeklarował się
jako filantropijny liberał z platformą, posiadającą wiele wolnych miejsc, będący w możności i
gotów, jak na początek do wypróbowania jakości konserwatywnego południa.
W czasie gdy syrena wylądowała, znajdował się za granicą dla zaaranżowania pewnych
decydujących spraw w Paryżu i w innych miejscowościach. Zanim sprawa jego mogła być
definitywnie ustalona, musiał rozmówić się z pewną wybitną osobistością a następnie miał
powrócić i zawiadomić Adelinę o wyniku. Wszyscy wyczekiwali go zatem codziennie, nie
wyłączając, co jest już teraz rzeczą pewną i syreny.
III.
Spotkanie panny Glendower z narzeczonym po jego powrocie z Paryża, jest jedną ze scen w
tem opowiadaniu, której wolałbym nie opisywać ze szczegółami. Przybył do Folkestone i
stanął w Metropol’u, ponieważ dom Buntingów był pełny, a Metropol był hotelem położonym
najbliżej Sandgate, następnie poszedł popołudniu do Buntingów i zażądał widzenia się z
Adeliną, postępek piękny choć niezupełnie poprawny. Przypuszczam, że spotkali się w
bawialni, a skoro Chatteris zamknął drzwi za sobą, wyobrażam sobie, że nastąpiło coś w
rodzaju pieszczot.
Muszę wyznać, że nienawidzę tej swobody, przysługującej nowelistom, pozwalającej im
wprowadzić czytelnika za takie zamknięte drzwi i demonstrować mu co te osoby mówiły lub
czyniły. Waham się w tym wypadku. Ostatecznie nie widziałem przedtem zupełnie Adeliny, aż
po wszystkiem, a czemże jest ona teraz? Dość wysoką, dość niespokojną i czynną kobietą
bardzo śmiałą i otwartą w sprawach znaczenia publicznego — kobietą, której czegoś brakuje.
Melvilleowi udało się, dostrzedz raz błysk tego czegoś, lecz przeważnie nie podobała mu się
ona. Przewyższała go inteligencją i trochę bał się jej, z jakiegoś niewytłumaczonego powodu
nie można jej było nigdy nazwać „ładną kobietą” ani „drogą panią” ani Grande dame, nie
można Jej było także uznać za nic nie znaczącą, wskutek czego Melville nie mógł znaleść dla
niej miejsca w swoim schemacie życiowym. Można od niego wydobyć tylko bardzo szczupłe
dane co do tej dawniejszej Adeliny. — Pozowała, — powiada — zajmowała się polityką — i
ciągle czytała dzieła pani Humphry Ward.
To ostatnie jest największą obrazą w pojęciu Melville’a. Jedną z wielu słabostek mego
kuzyna jest przekonanie, że ta wielka nowelistka wywiera nader zgubny wpływ na inteligentne
dziewczęta. Chce je zrobić dobremi i poważnemi w sposób niewłaściwy. Adelina, jak on
zapewnia, bezwzględnie wykształciła się na niej. Ciągle dążyła do tego, aby zostać wcieleniem
„Marceli”. Potrafił wpoić to przekonanie takie i w panią Bunting. Co do mnie, to nie wierzę w
to, aby którejś z dziewcząt mogło się udać takie wcielenie fikcyjnej bohaterki. Istnieją dzieła o
duchu pokrewnym nam, które możemy sobie wybrać, a o ile nie zmyli nas jakaś grzmiąca
krytyka, albo jakiś kaznodzieja, każdy z nas wybiera pokrewnych sobie nowelistów tak jak
dusze w systemie Swedenborgiańskim wybierają sobie swoje gatunki piekieł. Adelina
przylgnęła do wyimaginowanej Marceli. Jak mówi Melville, umysły ich wykazywały
najściślejsze podobieństwo. Miały te same wady, chęć przewodzenia i — jeżeli użyję już tego
wymownego frazesu — tę samą skłonność ku aroganckiej dobroczynności, tę samą tępotę w
subtelniejszych odcieniach uczuć, która zwykle prowadzi do rozprawiania o „Niższych
klasach” i do rozmyślania na próżno o tym frazesie. Miały z pewnością i ta .same cnoty,
sumienną, wyrozumowaną prawość, kanciastą szlachetność i całkowitą bezwzględność.
Adelina miała upodobanie w swojej „nowelistycznej” bezwzględności, braku czułostkowości i
cierpliwej odwadze, pozwalającej jej włazić we wszystkie kąty i zaglądać pod dywan, w każdej
sprawie. Stąd łatwo wywnioskować, że Adelina powinna zachowywać się tak jak bohaterka
pani Ward, w analogicznej sytuacji.
„Marcella”, jak wiemy, gdy już zmieniła w końcu swoje uczucia, miała przytulić się do
niego. Miał był nastąpić moment wysokiej emocji w ich myślach (najwyższej klasy) zmieszany
równocześnie z naturalną ambicją dwojga ludzi we wiośnie ich życia i mocy. A potem powinna
była odskoczyć szybkim ruchem i przysłuchiwać się podpierając w zamyśleniu policzek swą
piękną ręką, podczas gdy Chatteris miał sumować siły wrogie — roztrząsać działania tej i
tamtej grupy. Coś nieskończenie tkliwego i macierzyńskiego powinno było odezwać się w niej,
skłaniając ją do ofiarowania krańcowo najwyższego poparcia, jakie może dać miłość i kobieta.
Powinna była wyprodukować w Chatteris nie to niezrównane wrażenie mieszaniny wdzięku
namiętności i wewnętrznego krzyku, co wszystko w nieskończonych odmianach i refrenach
wyśpiewywało w nim stały poemat jej piękności.
Jednak to wszystko jest mrzonką, a nie rzeczywistością. Być może, że Adelina marzyła o
takiem zachowaniu się, jednakowoż — nie była Marcellą a tylko chciała nią być, on zaś nie
tylko nie był Maxwell’em, lecz także nie miał najlżejszego zamiaru być nim. Gdyby mu
dawano sposobność, aby mógł stać się Maxvell’em, odrzuciłby ją zapewne zupełnie
niegrzecznie. Spotkali się zatem jak dwoje istot ludzkich, bynajmniej nie heroicznych, z pewną
wstydliwością i niezgrabnością w ruchach i jak przypuszczam, spoglądając wzajem na siebie,
czystym i uczciwym wzrokiem. Nastąpiło, jak sądzę, coś w rodzaju pieszczot, a potem
skłaniam się do przypuszczenia, że ona zapytała „No i cóż”, on zaś, jestem pewien, że
odpowiedział: „Wszystko dobrze”. Potem zaś Chatteris musiał opowiedzieć jej wszystko
szczegółowiej w sposób nieco powierzchowny, przyczem w przerwach odrzucał głowę w tył
jakby to jeszcze odbywało się w obecności wybitnej osobistości. Musiał zapewne opowiedzieć
jej, że miano mu przyznać Hythe i że załagodzono bez krzywdy dla partji małą trudność
powstałą z powodu komisjonera z Głasgow, mającego również pretensje do kandydowania.
Bez wątpienia musieli mówić ze sobą o sprawach politycznych, ponieważ Adelina wiedziała
już wszystko, gdy wkrótce potem wyszli razem do ogrodu, gdzie pani Bunting i syrena
siedziały, przyglądając się dziewczętom grającym w krokieta. Wyobrażam sobie, że dla tego
rodzaju pary jak oni oboje, takie zakomunikowanie sukcesu i rozmowa na poważny temat
zastępowały, do pewnego stopnia, bądź co bądź puste powtarzania pospolitych czułości.
Zdaje się, że najpierw spostrzegła ich syrena. — O, on przyjechał — powiedziała krótko.
— Kto przyjechał? — spytała pani Bunting, spojrzawszy na jej nagle rozgorzałe oczy, a
potem dopiero zwróciwszy wzrok za jej spojrzeniem w kierunku Chatteris’a.
— Drugi syn pani — odpowiedziała syrena, pozwalając sobie na niebaczny żart.
— Och, to Harry i Adelina! — zawołała pani Bunting. Czyż to nie piękna para?
Jednak syrena nie odpowiedziała na to pytanie, lecz odchyliwszy się wstecz na oparcie
krzesła obserwowała zbliżających się. Istotnie tworzyli ładną parę. Wyszedłszy z werandy na
ś
wiatło słoneczne i posuwając się przez strzyżony trawnik ku cienistym dębom, szli jakby w
glorji światła obrzeżającego ich sylwetki, robiąc wrażenie aktorów na scenie bardziej
przestronnej niż scena jakiegokolwiek teatru. Postać Chatterris’a musiała rymować się smukło i
jasno z jego silnemi barkami z twarzą nieco opaloną, z której w ostatnich dniach nie schodził
wyraz zamyślenia. Obok niego zaś Adelina, spoglądająca to na niego, to ku widzom pod
drzewami, ciemnowłosa, nieco zarumieniona, wysoka (choć nie tak wysoka jak była Marcella
jak się zdaje) i co już czytelnik wie bez żadnych instrukcji, z każdej noweli, — szczęśliwa.
Chatteris nie zorjentował się, że jest ktoś więcej pod drzewami, prócz Buntingów, dopóki
nie przyszedł zupełnie blisko. Zdaje się, że to nagłe odkrycie zmieszało go, choć był
przygotowany do swego, że tak powiem debiutu i Adeliaa zajęła centrum sceny. Pani Bunting
powstała, a wszyscy grający krokieta (z wyjątkiem Mabel, która wygrywała) otoczyli
Chatteris’a z okrzykami powitania. Mabei zabierała się właśnie w najlepsze do tak zwanej w
krokiecie o ile wiem herbatki wzywając wszystkich głośno, aby przyjrzeli się jak ich
porozpędza. Bezwątpienia o ile wszystko poszłoby dobrze, zdołałaby zademonstrować w ten
budujący sposób czem może czasami być krokiet.
Adelina posunęła się ku pani Bunting, wołając tryumfująco: — Wszystko załatwione.
Wszystkich sobie pozyskał i ma się ubiegać o Hythe.
Zupełnie mimowoli oczy jej musiały napotkać oczy syreny.
Niepodobna powiedzieć, co w nich znalazła — albo co można było wtedy zobaczyć w nich.
Przez chwilę patrzyły na siebie zagadkowo, a potem syrena oglądała dłuższy czas badawczo
twarz Chatteris’a którego widziała z bliska prawdopodobnie po raz pierwszy. Interesujące jest,
czy tam było coś więcej w tem spotkaniu się ich oczu, niż błysk niespodzianki i badania. Przez
chwilę wytrzymywała (ego wzrok a potem spojrzała pytająco na panią Bunting.
Dama ta zainterweniowała z wylaniem: — Och, zapomniałam — i zapoznała ich wzajem.
Przypuszczam, ze przebyli to, nie krzyżując już szpad swoich spojrzeń.
— Wróciłeś? — zapytał Fred Chatieris’a, dotykając jego ramienia, a Chatteris potwierdził to
szczęśliwe odkrycie.
Panny Bunting zdawały się bardziej radować godną zazdrości sytuacją Adeliny niż
Chatteris’em jako indywiduum. Mabel zaś zbliżając się powiedziała: — Panie Chatteris, oni
powinni byli przecież przyglądać się gdym ich rozpędzała?
— Witaj, Harry, mój chłopcze! zawołał pan Bunting kultywujący napuszone maniery —
jakżeż Paryż?
— Jakżeż rybołóstwo? — odpowiedział Harry.
Tak więc wszyscy okrążyli tego miłego człowieka, który umiał pozyskać sobie wszystkich,
z wyjątkiem oczywiście Parker, pozostającej na należnem jej miejscu i czego jestem pewien,
niemożliwej do pozyskania przez nikogo.
Nastąpiło podawanie i przesuwanie krzeseł ogrodowych …
Nikt nie zdawał się pamiętać dramatycznego obwieszczenia wypowiedzianego przez
Adelinę. Buntingowie nie umieli dobrze wymyśleć coby należało powiedzieć. Stała wśród nich
jak reżyserka wśród aktorów, którzy zapominali ról. A potem nagle wszyscy zdawali się budzić
ze snu i rozpoczęli równocześnie rotowy ogień. — Zatem wszystko naprawdę załatwione, —
wypowiedziała pani Bunting, a Berty oznajmiła: — Teraz mogą już sobie być wybory, — a
Nettie zawołała — Co za heca! — Pan Bunting zauważył z miną wtajemniczonego: —
Widziałeś Go zatem? — a Fred krzyknął — Hurra!! — w zmieszanym chórze głosów.
Syrena oczywiście nic nie powiedziała.
— Urządzimy im w każdym razie ładną walkę — powiedział pan Bunting.
— Tak spodziewam się, że to zrobimy — rzekł Chatteris.
— Zrobimy więcej niż to — powiedziała Adelina.
— O tak! — potwierdziła Betty Bunting — z r o b i m y .
— Wiem, że mu pozwolą — powiedziała Adelina.
— Jeżeli mają trochę rozumu — rzekł pan Bunting. Nastąpiła pauza a pan Bunting uważał
za wskazane wtrącić się i zabrać głos w sprawach polityki — Oni już nabierają rozumu —
powiedział. Zrozumieli już, że partja potrzebuje ludzi, ludzi dobrze urodzonych i
wytrenowanych — pieniędzy i tłumu, — próbowali poprowadzić sprawę wygrywając
namiętności i zawiści klasowe — i Irlandczyków. Dostali za to swoją lekcję. Co? Dlaczego
myśmy stali na boku. Zostawiliśmy wszystko szaleńcom i burzycielom i Irlandczykom. A teraz
doszło już do tego!! W partji rewolucja. Sprowadziliśmy jej upadek. Teraz musimy podnieść ją
z powrotem.
Wykonał gest swoją małą ręką, jedną z tych różowych rączek, zdających się nie mieć mięśni
ani kości we środku, tylko wypchanych trocinami albo włosieniem. Pani Bunting oparła się na
krześle i uśmiechnęła się z pobłażaniem.
— To nietylko są powszechne wybory — powiedział pan Bunting. — To wielka sprawa.
Syrena spoglądała na niego w zamyśleniu. — Co to jest wielka sprawa? — Nie zrozumiałam
tego dobrze.
Pan Bunting rzucił się do tłumaczenia — Otóż — powiedział — rozpoczynając przemowę.
Adelina przysłuchiwała się z mieszaniną zainteresowania i zniecierpliwienia, próbując go
opanować i wciągnąć w rozmowę Chatteris’a za pomocą zręcznie rzucanych zdań. Jednak
zdawało się, że Chatteris nie ma ochoty do tego aby go wciągano. Poglądy pana Buntinga
zdawały się bardzo go interesować.
Czwórka krokietowa powróciła do gry (na życzenie Mabel) a reszta kontynuowała rozmowę
o polityce. Rozmowa ta zeszła w końcu na tory bardziej osobiste, wkrótce bowiem zaczęto
szczegółowo roztrząsać to co Chatteris już zrobił, a jeszcze szczegółowiej to co ma zrobić. Pani
Bunting od razu przyciszyła pana Bunting’a, gdy się ofiarowywał z radami, a ster rozmowy
ujęła znowu Adelina. Wskazała na olbrzymie cele, oczekujące ich. — Te wybory są jedynie
otwarciem drzwi — powiedziała. Gdy Chatteris zaczął się skromnie wypierać, uśmiechnęła się
z dumą i pełną szczęścia świadomością tego, co jeszcze potrafi zrobić z niego.
Pani Bunting zaś uświadamiała syrenę. — On jest taki skromny — powiedziała, zaś
Chatteris udawał, że nie słyszy i zarumienił się lekko. Raz poraź próbował odwrócić rozmowę
od siebie i skierować ją ku syrenie, przeszkadzała mu jednak kompletna nieświadomość co do
jej pozycji.
Syrena rzadko kiedy wtrąciła jakie słówko obserwując Chatteris’a i Adelinę, a jeszcze
szczegółowiej sposób odnoszenia się Chatteris’a do Adeltny.
ROZDZIAŁ
VI.
S
YMPTOMATA
.
I
Mój kuzyn Melville, nigdy dobrze nie pamięta dat. Bardzo to jest obecnie niewygodne,
ponieważ rozjaśniłoby to znacznie sprawę, gdyby można stwierdzić wiele dni upłynęło, zanim
zeszedł Chatteris’a na poufnej rozmowie z syreną. Szedł wzdłuż Leas, niosąc kilka książek z
publicznej wypożyczalni, w których panna Gleadower nagle zapragnęła poszukać rady i co mu
poleciła z zupełną nieświadomością jego ukradkowego podziwu dla niej, ta okoliczność
zmniejszała zresztą częściowo jej urok wobec niego. Natknął się na małą grupkę, znajdującą się
wokół krzesła syreny, na jednej z tych ukrytych za pagórkiem ścieżek, które stanowią taki
charakterystyczny wdzięk Folkestone. Chatteris siedział na jednej z drewnianych ławek
osadzonych w ławicy, pochylał się ku syrenie i spoglądał jej w oczy, ona zaś przemawiała z
uśmiechem, który natychmiast uderzył Melville’a, jako nieco zbyt szczególny w swoim rodzaju
— a umiała ona uśmiechać się bardzo czarująco i w rozmaity sposób; Parker znajdowała się
nieco opodal, na pewnego rodzaju występującym bastjonie, skąd roztacza się daleki widok na
groblę, przystań i na wybrzeże francuskie, na co wszystko spoglądała z umiarkowaną
niechęcią, człowiek zaś do popychania krzesła siedział skurczony, opierając się o ławicę i
pogrążył się w czujną melancholię, wyradzającą się w czasie nieustannego wożenia na spacer
złamanej ludzkości.
Kuzyn mój zwolnił nieco kroku, zbliżył się i przyłączył do nich. Jego przybycie przerwało
konwersację. Chatteris usiadł prosto, lecz nie zdawał się być urażony i rozpoczął rozmowę o
książkach, niesionych przez Melville’a.
— Książki? — spytał.
— Dla panny Glendower — powiedział Melville.
— Oh! — zauważył Chatteris.
— Jakie to książki? spytała syrena.
— O dzierżawach — objaśnił Melville.
— To nie w moim guście — powiedziała syrena, a Chatteris rozśmiał się z nią razem,
jakkolwiek zrozumiał cel żartu.
Nastąpiła mała pauza.
— Będziesz ubiegał się o Hythe? — spytał Melville.
— Los tak zrządził — odpowiedział Chatteris.
— Odgrażają się, że we wrześniu nastąpi rozwiązanie parlamentu.
— Nastąpi za miesiąc — powiedział Chatteris, tym nie do naśladowania tonem
wtajemniczonego.
— W takim razie, wkrótce będziemy mieli robotę.
— A czy ja mogę agitować? — spytała syrena — nigdy jeszcze nie próbowałam.
— Panna Waters, — tłumaczył Chaterris, — mówiła mi właśnie, że ma zamiar pomagać
nam — spoglądał otwarcie w oczy Melville’a.
— To twarda robota, proszę pani — powiedział Melville. — To mi nic nie szkodzi. To jest
zabawne. A ja mam ochotę pomagać. Istotnie chcę pomódz — panu Chatteris’owi.
— Pani wie, że tu chodzi o zachęcanie ludzi?
— Mogłabym jeździć z panem naokoło w mojem krześle?
— To byłoby coś w rodzaju pikniku — powiedział Chatteris.
— W każdym razie, mam zamiar pomagać — rzekła syrena.
— Czy pani uzbroiła się w odpowiednie argumenty?
— Mam ich prosić, aby głosowali na pana Chatteris’a, a później skoro ich spotkam mam im
to przypominać, uśmiechać się i kiwać do nich ręką. Cóż więcej jest w tern do roboty?
— Nic! — potwierdził Chatteris i przymrużył oko do Melville’a — Pragnąłbym mieć
równie przekonywujące argumenty.
— Jacy tu ludzie mieszkają w tej okolicy? — spytał Melville. — Czy nie ma tu przypadkiem
przemytników których należałoby sobie zjednać?
— Nie dowiadywałem się tego — powiedział Chatteris. — Przemytnictwo już dawno
skończyło się i zniknęfo, jak wiesz. Przed czterdziestu laty. Zawsze było przed czterdziestu
laty. Wypędzili ostatniego przemytnika, interesującego starego człowieka, mającego mnóstwo
wspomnień. On pamiętał przemytnictwo — z przed czterdziestu lat Naprawdę, wątpię czy tu w
ogóle istniało przemytnictwo — Straż nadbrzeżna egzystuje dla czystego zabobonu.
— Ateż — zawołała syrena. — Nie dalej jak przed pięciu tygodniami zauważyłam zupełnie
niedaleko stąd. —
Urwała nagle, pochwyciwszy spojrzenie Melvillea, który pospieszył wydobyć ją z kłopotu.
— W gazecie — poddał. —
— Tak w gazecie, — potwierdziła, chwytając się tej liny ratunkowej, którą jej rzucił.
— śe? — spytał Chatieris.
— śe ciągle jeszcze istnieje przemytnictwo — odpowiedziała syrena takim tonem, jakiego
używa się, postanowiwszy nie kończyć na pół zapomnianej anegdoty.
— Bez wątpienia musi się czasami zdarzać — powiedział Chatteris nie zauważywszy
niczego.
— Nie powinno się jednak ujawniać tego podczas agitacji wyborczej; Co do mnie, to na
pewno nie myślę agitować za wzmocnieniem skarbowych statków strażniczych, jakkolwiek
bądź mają się te rzeczy pod tym względem, uważam, że tak jak jest, jest bardzo dobrze. To jest
moje przekonanie rzeczywiste. Spojrzał następnie na morze. Oczy Melville’a i syreny spotkały
się porozumiewawczo.
— Oto ma pani próbkę rodzaju naszych czynności — powiedział Chatteris. — Czy pani jest
przygotowana aby się dać wplątać w taką robotę?
— Zupełnie — powiedziała syrena.
Kuzyn mój przypomniał sobie jakąś anegdotę…
Rozmowa zeszła na anegdoty o intrygach wyborczych i płynęła płytko. Kuzyn mój doszedł
właśnie do wniosku, że pani i panna Bunting były razem z syreną a potem poszły do miasta do
sklepów, gdy te panie właśnie powróciły, Chatteris zerwał się na spotkanie ich i tłumaczył —
co było i tak bez wątpienia jasne — że wstąpił tu po drodze do Adeliny i po kilku dalszych
powierzchownych frazesach obaj z Melville’m wyszli.
Przez chwilę milczeli.
— Kto to jest, ta panna Waters? — spytał Chatteris.
— Przyjaciółka pani Bunting — odpowiedział wymijająco Melville.
— To i ja wiem. — Wydaje się bardzo uroczą osobą.
— Tak jest.
— Jest interesująca. Choroba jej, robi ją jeszcze bardziej zajmującą. Czyni z niej bierną
istotę, jakby obraz albo coś urojonego — w każdym razie coś mającego styczność z
wyobraźnią. Siedzi, uśmiecha się i odpowiada. Jej oczy — mają coś pociągającego, a nawet…
Kuzyn mój nie podtrzymywał rozmowy.
— Skąd pani Bunting doszła do niej?
Kuzyn mój potrzebował kilka sekund, aby się skupić.
— Coś jest w tem — powiedział z namysłem — że pani Bunting nie wydaje się gotowa do…
— Cóż to może być?
— To wkrótce będzie wyjaśnione — powiedział Melville nieco niezdecydowanie.
— To bardzo dziwne. Pani Bunting jest zwykle bardzo skora do…
— Melville nie reagował na to.
— To się właśnie odczuwa.
— Co?
— Tajemniczość.
Mój kuzyn podziela ze mną głęboki wstręt do tej metody doszukiwania się mistyczności w
kobietach. Lubi aby kobiety były rzeczywiste — i ładne. Faktycznie lubi, aby wszystko było
rzeczywiste — i ładne. Dlatego zamiast odpowiedzieć, chrząknął tylko.
To jednak nie powstrzymało Chatteris’a. Przeszedł do tonu bardziej krytycznego, — —
Niewątpliwie wszystko to jest iluzją. Wszystkie kobiety, to kwestja wrażenia, pyłek, światło.
Działa efekt. I o to właśnie idzie jak sądzę. O n a robi efekt. Lecz w jaki s p o s ó b — to właśnie
tajemnica. Tu chodzi nie tylko, jedynie o piękność. Pełno jest piękności na świecie. Lecz nie
robią tego efektu. Te jej oczy jak mi się zdaje. —
Zastanawiał się nad tem przez chwilę.
— Naprawdę, w oczach ludzkich nie ma nic takiego, jak wiesz Chatteris — powiedział mój
kuzyn Melville, pożyczając odemnie obcy sobie argument i ton analityczno–cyniczny. — Czy
oglądałeś kiedy oko ludzkie przez dziurkę w arkuszu papieru?
— Ach, nie wiem — powiedział Chatteris. — Nie myślę jedynie o fizycznej stronie oka…
Być może, że tu robi wrażenie ten wygląd pełen zdrowia — i to krzesło na kółkach. Uderzający
kontrast. — Czy nie wiesz Melville co jej brakuje?
— Jakież…
— Z rozmowy z Buntingiem domyślam się, że chodzi tu o chorobę, a nie o stałe kalectwo.
— On powinien wiedzieć.
— No nie jestem tego tak: pewny. Czy nie wiesz przypadkiem jakiego rodzaju jest ta
choroba?
— Nie mogę ci nic powiedzieć — rzekł Melville. Uderzyło go w tej chwili, że powinien był
zręczniej wykręcić się.
Zdawało się, że wyczerpali ten temat.
Zaczęli rozmawiać o wspólnym przyjacielu, mieszkającym w Metropolii. — Następnie
zaprzestali rozmowy na pewien czas; dopóki nie minęli orkiestry i zainteresowanego nią tłumu.
Wreszcie Chatteris poruszył pewną myśl.
— Skomplikowana historja — te kobiece zachcianki, zauważył.
— Co takiego?
— To agitowanie. Jej chyba nie może interesować filantropijny liberalizm.
— Kobieta jest innym typem od nas. A prócz tego oddziaływa tu sprawa osobista.
— Nie koniecznie. Na pewno nie ma takiej przepaści intelektualnej pomiędzy płciami:
Jeżeli ciebie to intereresuje.
— Och wiem.
— Prócz tego nie chodzi tu o przekonania, Tu chodzi o zabawę przy agitowaniu,
— Zabawę!
— Nie wiadomo czem już nie interesuje się umysł kobiecy — powiedział Melville i dodał
— albo czem się interesuje.
Chatteris nie odpowiadał.
— To jest taki instynkt do myszkowania po domach, przypuszczam — ciągnął Melvilie. —
One to wszystkie mają. To jest to całe agitowanie. Wszystkie kobiety lubią wchodzić do
cudzych mieszkań.
— Bardzo możliwe — powiedział Chatteris krótko i nie otrzymawszy odpowiedzi o .i
Melville’a pogrążył się w skrytych rozmyślaniach jak się zdaje zupełnie przyjemnej natury.
Zagrzmiał strzał ze Shorncliffe Camp, oznaczający południe.
— Do licha! — powiedział Chatteris i przyśpieszył kroku.
*
*
*
Zastali Adelinę zajętą wśród swych papierów. Skoro weszli wskazała na zegar z wyrzutem,
a nawet z pewnym „à la Marcella” rodzajem słodyczy. Tłumaczenia się Chatteris’a były obfite
i przekonywujące, nie zawierały jednak wzmianki o syrenie na Leas.
Melville oddał swoje książki i pozostawił ich zagłębionych w szczegółach organizacji
okręgowej, której nie mógł podołać liberalny organizator miejscowy.
II
Niedługo po powrocie Chatteris’a zdarzyło się, że mój kuzyn Melville i syrena siedzieli przy
końcu ogrodu, nad morzem, zupełnie sami, nie licząc Parker (jak do tego wszyscy przywykli),
która umieściła się w przyzwoitej odległości na ogrodowem krześle z jakąś robótką w ręku.
Fred pojechał z dziewczętami na bicyklach — zrobił to na prośbę syreny — zaś panna
Glendower i pani Bunting wybrały się do Hythe na dyplomatyczną wizytę do pewnych dość
wstrętnych tubylców, którzy mogli być pożyteczni Harry’emu podczas wyborów.
Pan Bunting popłynął na ryby. Nie lubił rybołóstwa, był jednakowoż, pod niektóremi
względami, wyjątkowo rezolutnym człowieczkiem i postanowił codziennie popołudniu łowić
ryby, w celu przełamania swego, jak pani Bunting nazywała .śmiesznego przyzwyczajenia
zapadania na morską chorobę, jeżeli tylko wypłynął w łodzi na morze. Utrzymywał, że jeżeli
łowienie ryb z łodzi po lunchu, z użyciem kawałków mięczaków na przynętę, nie przełamie
„przyzwyczajenia”, to nic już nie przełamie. Istotnie czasami zdawało się, że wszystko w jago
wnętrzu się przełamie. Jednakowoż przyzwyczajenie znikło. Po tej małej dygresji wracam do
opowiadania.
.Oboje, jak wspomniałem siedzieli w obrębie obszernego cienia rzucanego przez dąb, a
Melville, jak sobie wyobrażam miał na sobie jedno z tych eleganckich o delikatnym deseniu,
flanelowych ubrań, które w r. 1899 jednoczyły w sobie poprawność i wygodę. Niewątpliwie
musiał spoglądać na ocienioną twarz syreny ujętą w ramy ze złotawo zielonej murawy,
przepojonej słońcem i ciemno — zielonych liści dębu — taki zresztą obraz podsuwa mi moje
zamiłowanie do prawdopodobieństwa — ona zaś była tego popołudnia z początku zamyślona i
smutna a później ożywiła się i spojrzała mu w oczy. Albo ona poddała mu myśl, aby zapalił,
albo też sam poprosił o pozwolenie. W każdym razie wyjął papierosy. Spoglądała na nie,
powstrzymując ruch ręki, on zaś wahał się przez chwilę, niepewny co do jego znaczenia.
— Przypuszczam, że pani — powiedział.
— Nigdy jeszcze nie próbowałam.
— Rzucił okiem na Parker a później spotkał się z oczyma syreny.
— Jest to jedna ze spraw, dla których przybyłam tu — powiedziała.
Uznawała tylko jeden cel.
Przyjęła papieros i badała go uważnie. — Tam w głębi — powiedziała — istnieje tylko
jeden gatunek tego. — Musi się pan domyślać, że możemy tam mieć tylko tytoń
impregnowany. Niektórzy z trytonów — ponauczali się tego od marynarzy. Zdaje mi się, że
nazywają to „Prymką”. Jest to jednak zbyt wstrętne do opisywania.
Odpędziła ruchem ręki niemiłe wspomnienia i zamydla się.
Kuzyn mój potrząsł pudełkiem zapałek.
Ogarnęły ją na chwilę wątpliwości i spojrzała na dom — Pani Bunting? — spytała. — O ile
zrozumiałem, często zdarzało się jej zadawać to pytanie.
— Nic sobie nie pomyśli — powiedział Melville i zatrzymał się.
— Nie pomyśli, że to nie wypada — uzupełnił — jeżeli nikt nie będzie uważał, że to nie
wypada.
— Nie ma tu nikogo — powiedziała syrena, rzuciwszy okiem na Parker, a kuzyn mój zapalił
zapałkę.
Kuzyn mój posiada umysł nie znoszący bezpośredniego załatwiania spraw. Skłonności jego
do rozwiązywania kwestji tak ogólnego znaczenia, jak i osobistych, na drodze okrężnej,
przechodzą niemal w namiętność. Nie mógłby zdążyć wprost do rozstrzygnięcia jakiejś
kwestji, tak jak kot nie może zbliżyć się do obcego. Gdy tak siedział i oceniał jej pierwsze,
zupełnie udałe próby palenia, przyszły mu nagle nowe myśli do głowy. — Pragnąłbym
wiedzieć prawdę, dlaczego pani tu przybyła — opowiedział.
— Uśmiechnęła się do niego z poza obłoczka dymu.
— Dlaczegóż, dlatego — powiedziała.
— I dla czesania włosów.
Po chwilowem wahaniu uśmiechnęła się znowu. — I dlatego wszystkiego — powiedziała,
jak gdyby odczuła, że nie zadowoliła go w zupełności poprzednią odpowiedzią. Wskazała na
dom, na trawnik i — mój kuzyn Melville był ciekaw na co jeszcze wskaże.
— Czy ja to dobrze robię? — spytała syrena.
— Prześlicznie — powiedział mój kuzyn z lekkiem westchnieniem — jakżeż pani smakuje?
— Warte jest trudu przybycia tutaj, — powiedziała syrena z uśmiechem patrząc mu w oczy.
— Jednakże czy pani istotnie przybyła? — dokończyła jego zdanie — aby zobaczyć jakie
jest życie tu na lądzie?… czy to nie dosyć?
Papieros Melville’a zgasł. Spoglądał z zamyśleniu na jego skończoną karjerę.
— śycie — powiedział — czy to nie te wszystkie sprawy?
— Te wszystkie sprawy?
— Światło słoneczne. Palenie papierosów. Rozmowa. Ładne wyglądanie.
— Jednak składa się z tych. —
— Nie zupełnie.
— Na przykład?
— Och p a n i wie.
— Co?
— Pani w i e — powiedział Melville nie patrząc na nią.
— Zdaje się, że wiem — powiedziała po chwili.
— Ponadto — powiedział.
— Cóż ponadto?
— Pani mówiła do pani Bunting — przyszło mu nagle na myśl, że zaczyna mówić bajeczki,
lecz skrupuł ten zjawił się za późno.
— Zatem?
— Coś o duszy.
Nie odpowiedziała bezpośrednio. Podniósł głowę i zobaczył, że w jej oczach tai się
uśmieszek.
— Panie Melville — powiedziała niewinnie — co to jest dusza?
— Dusza — rozpoczął mój kuzyn Melville z gotowością a potem zatrzymał się przez
chwilę.
— Dusza — powiedział, strzepując nieistniejący popiół z wygasłego papierosa.
— Dusza — powtórzyła i rzuciła okiem na Parker.
— Duzza, widzi pani — powiedział i spojrzał na syrenę z wyrazem człowieka, który zabiera
się do trudnej sprawy zręcznie a ostrożnie.
— Jeżeli się tak pomyśli — powiedział, to jest to nieco skomplikowana sprawa do
wytłumaczenia.
— Istocie nie mającej duszy?
— Każdemu — powiedział mój kuzyn Melville, nagle pojmując trudność swego zadania.
— Rozmyślał przez chwilę nad wyrazem jej oczu.
— Prócz tego — powiedział — pani wie doskonale co to jest dusza.
— Nie — odpowiedziała — nie wiem,
— Pani wie tak dobrze jak ja
— Ach, to może być odmienne.
— Pani przybyła, aby uzyskać duszę.
— Być może, że nie życzę sobie tego. Cóż — jeśli ktoś nie ma duszy?…
— Ach, w t e d y ! — i kuzyn mój ruszył ramionami — jednak Istotnie, wie pani — to ta
powszechność duszy sprawia takie trudności w zdefiniowaniu jej.
— Każdy ma duszę?
— Każdy.
— Prócz mnie?
— Nie jestem tego pewny.
— A pani Bunting?
— Napewne.
— A pan Bunting?
— Każdy ma duszę.
— A panna Glendower ma?
— Masami.
Syrena zamyśliła się. Zapytała znienacka.
— Panie Melville co to jest związek dusz? Melville zgniótł nagle swój zagasły papieros i
odrzucił go precz. Prawdopodobnie frazes ten obudził w nim jakieś wspomnienie. — To jest
coś zupełnie odrębnego — powiedział — coś w rodzaju preludjum… A czasami jest to jakby
złożenie biletów u lokaja — zastępcy bóstwa.
Nastąpiła przerwa. Siedział zafrasowany próbując znaleść wytłumaczenie, tego co chciał
powiedzieć. Syrena nie okazywała chęci zrozumienia go z powodu innej pilnej kwestji
zajmującej jej myśli.
— Czy pan sądzi, że panna Glendower i pan Chatteris?…
Melville spojrzał na nią. Zauważył, że lgnęła do tego nazwiska.
— Oczywiście — powiedział. — To właśnie chcieli oni zrobić.
Potem przemówił znowu — Chatteris? spytał
— Tak jest — odpowiedziała.
— Tak myślałem — powiedział Melville. Syrena spoglądała na niego poważnie.
Badali się nawzajem i bezprzykładną bezceremonialnością. Melville postanowił pójść
prosto do celu. Było to odkrycie, które powinien był już dawno zrobić. Czuł zupełnie
niewytłumaczoną gorycz i przemówił z uczuciem kurczu w ustach, głosem o akcentach
oskarżających: — śyczy sobie pani mówić o nim?
Skinęła głową, ciągle jeszcze poważna.
— Tak, ale ja nie chcę — zmienił ton. — Ale zechcę, Jeżeli pani sobie tego życzy.
— Sądziłam, że pan chce…
— Och pani wie — powiedział Melville, żałując, że wyrzucony papieros jest poza obrębem
jego mściwego obcasa.
Nie powiedziała nic.
— Zatem? — rzekł Melville.
— Zobaczyłam go poraź pierwszy — tłumaczyła się — parę lat temu.
— Gdzie?
— Na południowych morzach… w pobliżu Tonga.
— I naprawdę dlatego tylko pani tu przybyła?
Tym razem sposób jej odezwania się był przekonywujący. Przyznała. — Tak.
Melville zachował się bardzo bezstronnie. — Tak on robi wrażenie — przyznał — pięknie
zbudowany i dobry chłopak — zacny chłopak. Lecz nie orjentuję się dlaczego pani —
Przyszła mu nagle inna myśl do głowy. — Czy on wtedy pani ni widział? —
— Och nie!
Ton i postawa Melville’a pozwalały się domyślać wspaniałomyślności posuniętej do
ostatnich granic.
— Nie orjentuję się dlaczego pani przybyła — powiedział — ani, co pani zamierza uczynić.
Uważa pani — dodał tonem bynajmniej nie żartobliwym — istnieje jednak jaszcze panna
Glendower.
— Czyi tak?
— Czyż nie istnieje?
— Rzeczywiście — powiedziała.
— A ponadto, wie pani, dlaczegóżby ostatecznie pani miała? —
— Przyznaję, że to nierozsądne — powiedziała. — Ale po co doszukiwać się rozsądku w tej
sprawie? — To test rzecz imaginacji.
— Dla niego?
— Skąd mogę wiedzieć, jak to oddziaływa na niego? tegobym się właśnie c h c i a ł a
dowiedzieć.
Melville spojrzał znowu w jej oczy. — Wie pani, że gra pani nie jest poprawna —
powiedział
— Wobec niej?
— Wobec wszystkich.
— Dlaczego?
— Ponieważ pani jest nieśmiertelną — i niema pani żadnych ciężarów. Ponieważ pani może
czynić wszystko co pani pragnie — a my nie możemy. Nie wiem dlaczego, lecz nie możemy.
Istniejemy tutaj z naszem krótkiem życiem, z duszami, które możemy zbawić lub stracić, robiąc
wiele wrzawy w naszych małych sprawach. A pani przybywa gdzieś z dala, z żywiołów i daje
zapraszające znaki ręką. —
— śywioły mają swoje prawa — powiedziała.
— śywioły są żywiołami — dodała — pan zdaje się tem zapominać?
— Imaginacja? ‘
— Z pewnością. To jest żywioł. Te elementy waszych chemików…
— Są?
— Są wszystkie imaginacja. Nie ma innego — ciągnęła dalej. — A wszystkie te elementy
waszego życia, życia, które wyobrażacie sobie, że przeżywacie, te drobne rzeczy, które
m u s i c i e robić te nędzne pieszczoty, te niezwykle drobne powinności, to spychanie dnia za
dniem, te ograniczenia hypnotyzujące nas — wszystko to — to drzemka, która was opanowała
zbyt silnie, abyście się potrafili otrząsnąć z niej. „To nie wypada” — „tego nie możecie” —
„tego znowu nie wolno:. Dla nas, którzy was obserwujemy…
— Obserwujecie nas?
— Och tak. Obserwujemy was i czasem wam zazdrościmy. Nie tylko suchego powietrza i
ś
wiatła słonecznego i cieni pod drzewami i radości w odczuwaniu poranku i wielu innych
podobnych przyjemności, lecz tego, że wasze życie ma początek i koniec i… że oczekujecie
końca. — Powróciła do poprzedniego tematu. — Poruszacie się jednak w tak ciasnych
granicach, tacy jesteście związani! Tego krótkiego czasu, którym rozporządzacie, używacie tak
marnie. Rodzicie się i umieracie a czas pomiędzy tem spędzacie jakby zaczarowani, obawiacie
się uczynić coś, coby było rozkosznem, coś innego musicie znowu czynić choć wiecie
doskonale, że to jest głupie i niemiłe. Proszę pomyśleć o pewnych uczynkach błahych,
uczynkach — których nie wypada wam popełniać. Tam na promenadzie na Laas, podczas tych
upałów, wszyscy siedzą w ciężkich, brzydkich, sukniach, zawsze w zbyt wielu rodzajach ubrań
na sobie — piekących ciasnych trzewikach, wie pan, choć niektóre z nich mają najpiękniejsze
różowe stopy — my wiemy o tem — siedzą tam i wolno im tylko trochę mówić a nie
przypatrywać się, a nie wolno uczynić mnóstwo zupełnie naturalnych rzeczy, a za to są
zmuszone do czynienia mnóstwa nonsensów. Dlaczego są tak związane? Dlaczego wszyscy ci
ludzie pozwalają życiu prześlizgiwać się obok nich? Tak jakby nikt z nich nie miał wkrótce
umrzeć. Przypuśćmy, że pan poszedłby tam w kostiumie kąpielowym i białym bawełnianym
kapeluszu…
— Toby nie w y p a d a ł o — zawołał Metalle.
— Dlaczego nie?
— Toby było nieprzyzwoite.
— Przecież każdy może pana oglądać w takim stroju na plaży!
— To co innego.
— To nie jest nic innego. Pan właśnie jest w stanie tej drzemki — sądząc, te to co innego.
Właśnie w ten sam sposób wszyscy są pogrążeni w tej drzemce, sądząc, że pewne rzeczy
wypada a innych nie wypada uczynić — Wszyscy pogrążeni jesteście w tym śnie
fantastycznym, niezdrowym, marnym śnie. Tak marnym, tak nieskończenie małym!
Zauważyłam jak pan był wczoraj ogromnie zmartwiony plamką atramentu na rękawie —
niemal całe popołudnie.
Kuzyn mój zmartwił się znów. — Zaprzestała mówić o tej plamie.
— Mówię panu, że wasze życie jest snem — snem z którego nie umiecie się obudzić…
— A gdyby tak było, dlaczego pani mi to mówi?
— Nie odpowiadała przez pewien czas.
— Dlaczego pani mi to mówi? — nastawał.
Usłyszał szelest jej poruszenia, gdy nachyliła się ku niemu.
Nachyliła się tak blisko, że uczuł ciepło bijące od niej. Przemówiła słodkim, poufnym
szeptem, jakby powiedziała jakąś tajemnicę, której nie można jawnie wypowiedzieć,
— P o n i e w a ż — powiedziała — i s t n i e j ą p i ę k n i e j s z e s n y …
III.
Przez chwilę zdawało się Melville’owi, że przemawiał do niego ktoś zupełnie inny a nie ta
miła dama siedząca naprzeciw niego w fotelu. — Lecz jakież? — rozpoczął i zatrzymał się.
Siedział ze zmienioną twarzą w milczeniu. Oparła się w fotelu i odwróciła spojrzenie od niego,
a gdy wreszcie zwróciła się i przemówiła doń, przyszedł znowu do siebie.
— Dlaczegóż ja właśnie nie mogłabym? — spytała — jeżeli pragnę…
— Nie mogłaby pani — czego?
— Jeżeli marzę, o Chatteris’ie…
— Należałoby zważyć przeszkody — reflektował
— On nie należy do niej — powiedziała,
— O tyle, że próbuje właśnie należeć — powiedział Melville.
— P r ó b u j e należeć! Powinien być tem czem jest. Nic nie może — zrobić go jej
własnością. Gdyby pan nie był pogrążony w tej drzemce, spostrzegłby pan to.
Kuzyn mój milczał, ona zaś mówiła dalej: — Ona nie jest r e a l n a . Składa się cała z
mrzonek i czczych rzeczy. Wszystko bierze z książek. Sama siebie urabia według książki.
Może pan to w każdej chwili stwierdzić… Czego właściwie poszukuje? Co próbuje uczynić?
Cała ta jej praca, całe to zajmowanie się polityką? Opowiada o warunkach bytu ubogich! Co to
są warunki bytu ubogich? Beznadziejne miotanie się na barłogu życia, wieczna obawa tego co
nastąpi, która ciągle ich uciska. Prowadzą życie pełne obaw, ponieważ nie zdają sobie sprawy,
jak dalece wszystko to jest snem. Gdyby tylko nie byli tacy bojaźliwi i wystraszeni… I
ostatecznie co ją obchodzą te warunki bytu ubogich! To tylko punkt wyjścia jej snów. Ona nie1
pragnie szczerze, aby ich sny były szczęśliwe, w sercu nie ma prawdziwej miłości do nich,
należy to tylko do jej snu — to wmawianie w siebie, że musi — być wybitnie dobroczynna, że
powinna kontrolować ich sprawy, wśród podziękowań, wychwalani błogosławieństw. Jej sen
— o sprawach poważnych! — Droga urojeń zdążająca do urojonego błędnego ognika —
odbicie mirażu.
— Dla niej jest to wystarczająco realne.
— O tyle realne o ile ona sama jest realna. Źle sobie poczyna.
— O n zaś wie pani…
— On w to nie wierzy.
— Nie jestem tego tak pewny.
— A ja jestem — teraz.
— On jest skomplikowaną istotą.
— Wywikła się — powiedziała syrena.
— W każdym razie myślę, że pani źle osądza go w odniesieniu do jego pracy — powiedział
Melville. — jest raczej człowiekiem o dwu naturach — i dodał nagle — wszyscy jesteśmy tacy
— salwując siebie w tej generalności. — Przyznaję, ta on żywi rodzaj niejasnego pragnienia
aby uczynić coś znacznego, wie pani.
— Rodzaj niejasnego pragnienia — zgodziła się — iednakowoż.
— On ma dobre zamiary — powiedział Melville tkwiąc ciągle w swojem twierdzeniu.
— Nie ma żadnych zamiarów podejrzywa tylko niejasno…
— Co?
— To czego już i pan zaczyna się domyślać… ż inne sprawy nawet niemożliwe można
pojąć, że to wasze życie nie jest wszystkiem. śe nie należy brać tego życia zbyt serjo.
Ponieważ… i s t n i e j ą p i ę k n i e j s z e s n y !…
W głosie jej zabrzmiał jakby, śpiew syreni; kuzyn mój nie chciał spojrzeć na jej twarz. —
Nic nie wiem o żadnych innych snach — powiedział. — Każdy ma siebie samego na tym
ś
wiecie i to jest już dosyć kłopotu. Jakie mogą być inne sny? W każdym razie jesteśmy
pogrążeni w śnie — i musimy zgodzić się na to. Prócz tego, wie pani to nie należy do kwestji.
Mówiliśmy o Chattarisie i ze pani przybyła tu dla niego. Dlaczego pani mogła przybyć,
dlaczego w ogóle wolno komuś stamtąd przybywać na ten świat?
— Ponieważ pozwolono nam przybywać — nam nieśmiertelnym. I dlaczegóż, jeżeli
zrobimy ten wybór i chcemy spróbować waszego życia trwającego i mijającego jak deszcz
padający na ziemię, dlaczegóż nie moglibyśmy tego zrobić Dlaczego mielibyśmy się
powściągać?
— A co do Chatteris’a?
— Jeżeli on mi się podoba?
Zebrał się w sobie do tytanicznego wysiłku przeciw akiejś przemożnej sile poczynającej go
krępować. Próbował sprowadzić całą sprawę do zdefiniowanej małej kwestji, do wypadku, do
zagadnienia, które się roztrząsa. — Lecz niech pani zwróci uwagę — powiedział — co pani
istotnie zamierza uczynić, pozyskawszy go? Przecież pani nie ma zamiaru prowadzić gry do
ostateczności. Nie zechce pani przecież — pozytywnie, w nasz ziemski sposób, rozumie pani
— wyjść za niego?
— Syrena roześmiała się z tego praktycznego zwrotu rozmowy. — Dlaczegożby nie? —
spytała.
— I jeździć w krzesełku i — Nie to, nie to. Więc cóż?
Spojrzał w jej oczy i zdawało mu się, że patrzy w głębię wód. Tam w tej głębinie taiły się się
rzeczy straszliwe, Uśmiechnęła się do niego.
— Nie — powiedziała. — Nie wyjdę za niego i nie będę jeździć we fotelu. Ani nie myślę
postarzeć się, jak muszą wszystkie ziemskie kobiety. Sądzę, że to ten pył i ta suchość
powietrza, a przytem ten sposób w jaki rodzicie się i kończycie. Spalacie się zbyt prędko,
płoniecie, gaśniecie i umieracie. To wasze życie! — choroby i starość! Gdy skóra poczyna się
marszczyć, a oczy przestają błyszczeć, włosy zaś i zęby. — Nawet za cenę Miłości nie
chciałabym tego doczekać się. Nie… Jednak, wie pan?. — zniżyła głos do szeptu.
— I s t n i e j ą p i ę k n i e j s z e s n y …
— C o z a s n y ? — zbuntował się Melville. — Co pani zamierza? Czem pani jest? Co pani
zamierza uczynić przybywając tu — pani, która chce uchodzić za kobietę — i szepce, szepce do
nas, którzy tkwimy w tem życiu i nie możemy uciec?…
— Istnieje ucieczka — powiedziała syrena.
— W jaki sposób?
— Dla niektórych istnieje. Gdy cały świat wali się w gruzy na chwilę…
Przerwała. Teraz to już dla mnie jasne, że nie ma sensu w tej sentencji, nawet jeżeli wypowie
ją dama, obdarzona specjalnie imaginacją i przybywająca z głębi morza. Jakże może cały świat
zapaść się na chwilę? Lecz jakkolwiekbądź, jeżeli istotnie powiedziała to, bez wątpienia nie
dokończyła myśli. Melville rzucił na nią okiem skoro tak nagle przerwała rozmowę i
spostrzegł, że ona spogląda na dom.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
— Do… ris! Do… risl Czy jesteś tam? Słychać było śpiewnie przeciągły głos pani Bunting,
lecący po murawie, głos powracającej rzeczywistości, spraw nieodparcie pod — padających
zmysłom. Świat przybrał dla Melville’a napowrót swą realną postać. Zdawało mu się, że budzi
się ze snu, że ucieka z jakiegoś transu, w który go pogrążono.
Spoglądał na syrenę, jakby nie mógł uwierzyć, że mówili o takich rzeczach; jak gdyby usnął
i jej słowa przyśniły mu się. Niektóre olśniewające rzeczy zbladły, niektóre marzenia
spłowiały. Oczy jego natrafiły na firmowy napis Flarops skład krzeseł widoczny doskonale pod
jej ramieniem na krześle.
— Trochęśmy byli zbyt serjo, niżby… — powiedział z akcentem powątpiewania, a potem,
— Co pani ściśle chciała wyrazić — mówiąc?
Słychać już było szmer kroków pani Bunting a Parker podszyła się i kaszlnęła.
Był już zupełnie pewien, te byli trochę „zbyt serjo niżby”…
— Może dokończymy kiedy indziej…
Czy te rzeczy wszystkie były istotnie wypowiedziane, czy też miał jakieś fantastyczne
halucynacje?
Przyszła mu nagle pewna myśl do głowy. — Gdzie jest papieros pani? — zapytał.
Jednak papieros jej już dawno został wypalony.
— O czemżeście tak długo gawędzili? — zaśpiewała pani Bunting, kładąc rękę na oparciu
krzesła Melville’a, ruchem niemal macierzyńskim.
— Och! — powiedział Melville, nagle zakłopotany, zrywając się z krzesła, aby się do niej
zwrócić, a potem powiedział do syreny uśmiechając się z kunsztowną obojętnością: — O
czemże to gawędziliśmy?
— Myślę, że o wielu, wielu sprawach — powiedziała pani Bunting w sposób, któryby
niemal można nazwać filuternym. Obdarzyła przytem Melville’a uśmiechem — jednym z tych
uśmiechów, które są prawie że moralnemi wskazówkami.
Mój kuzyn zajrzał wprost w twarz tej całej filuterności i przez cztery sekundy gapił się na
panią Bunting w zdumieniu. Pragnął przyjść do siebie. Następnie wszyscy troje roześmiali się
razem a pani Bunting usiadła z uprzejmą miną i zauważyła, do siebie samej tak, że można było
dobrze usłyszeć: — Jakgdybym nie mogła się domyślić.
IV.
Zgaduję, że po, tej rozmowie Mehnlle wpadł w straszną sieć powątpiewań.
Przedewszystkiem — i to było najbardziej drażniące, powątpiewał czy cała ta konwersacja
istotnie się zdarzyła, a jeżeli tak, to czy pamięć nie wypłatała mu jakiego figla, przez zmianę i
wyjaskrawienie ważności tego wszystkiego. Kuzynowi memu śnią się czasem na jawie
rozmowy, tak trzeźwo i prawdopodobnie, że mieszają mu się w sposób zatrważający z jego
realnemi przeżyciami. Czyżby to był ten wypadek? Zaczął rozstrząsać i rozważać, jedne po
drugich sentencje przychodzące mu na pamięć. Czy ona istotnie to powiedziała i w ten sposób?
Czy powiedziała może tamto? Po dwóch dniach pamięć co do tej konwersacji, nie dopisała już
tak dokładnie. Czyżby naprawdę i świadomie przepowiedziała w sposób niejasny, jakieś
straszne i mistyczne wciągnięcie Chatteris’a w głębiny?…
Wątpliwości jego wzmacniało i komplikowało nadzwyczaj, późniejsze zachowanie się
syreny zupełnie pozbawione alhizji do czegokolwiek, co mogło lub nie mogło zdarzyć się
poprzednio. Zachowywała się najzupełniej tak jak zachowywała się zawsze przedtem, nie
można było dopatrzeć się w jej manierach ani większej poufałości ani też chłodu, który często
następuje po zbyt szczerych zwierzeniach.
Do tego zbioru kwestji, jakby już nie było ich dosyć, dołączył się nowy garnitur
wątpliwości. Syrena, rozważał, utrzymywała, że przybyła na ziemię pomiędzy żyjących, dla
Chatteris’a.
— A zatem…?
Dotychczas nie zastanawiał się nad tera co może spotkać w przyszłości Chatteris’a, pannę
Glendower, Buntingów lub kogokolwiek, gdy Chatteris zostanie .pozyskany co zdawało się
bardzo prawdopodobne. Istniały jakies inne sny, jakaś inna egzystencja, jakieś gdzieindziej… a
Chatteris miał się tam udać! Melville przypomniał sobie nagle z niezwykłą wyrazistością i
ż
ywością, dawno przedtem widziany obraz, przedstawiający mężczyznę i syrenę
pogrążających się w głębiny… Czyżby coś takiego groziło? w roku tysiąc ośmset
dziewięćdziesiątym dziewiątym. Zrozumiałe, że jeżeli mówiła o takich rzeczach, musiała także
mieć i podobne zamiary, a jeżeli miała zamiary I przygotowywała kampanię w celu usidlenia
go, cóż zatem pozostawało do zrobienia, przyzwoitemu, hygienicznie żyjącemu, dobrze
ubranemu kawalerowi?
Przyglądać się — dopóki wszystko .nie skończy się katastrofą?
Należy sobie wyobrazić jego twarz niemal postarzałą. Zdaje się, że krążył około domu na
Rivierze w Sandgate aż do nieprzyzwoitości, nie mając dosyć odwagi postarać się o
wystarczające długie i poufne tête–à–tête ż syreną, aby raz na zawsze rozprószyć swoje
wątpliwości co do tego, co naprawdę było wypowiedziane w ich rozmowie, a o czem śnił lub
fantazjował. Nigdy nie był tak nie zwykle wytrącony z równowagi jak podczas rozterki
wywołanej tą rozmową. Nigdy jeszcze odzyskanie zwykłej satyrycznej zgody z życiem nie
wydawało mu się tak trudne. Stał się kompletnie roztargniony. — Wiesz, jeżeli jest tak, to
sprawa jest serjo — było refrenem, który pomrukiwał sobie w samotności. Jego wewnętrzna
rozterka stała się jawna, nawet dla pani Bunting jednakowoż ona inaczej tłumaczyła sobie jej
powody.
— Coś tam powiedziała?…
W końcu i to zupełnie nagle przesiedlił się do Londynu zapamiętale zdecydowany pozbyć
się tego wszystkiego. Syrena pożegnała go w obecności pani Bunting, Jakgdyby nigdy nic
między nimi nie zaszło.
Postarajmy się zrozumieć nieco powody jego rozstroju. Zrobił dość poważne poświęcenia
dla świata. Po długich trudach znalazł w nim odpowiadające sobie miejsce i drogę, wyobraził
sobie, że naprawdę .ustalił swój stosunek do świata i że prowadzi życie interesujące. A tu nagle,
uważa pan, trafia się jakiś głos, który bez przerwy prześladuje go słowami „I s t n i e j ą
p i ę k n i e j s z e s n y ” jakaś bajka grożąca komplikacjami, klęskami, złamanemi sercami, a
człowiek nie ma najsłabszej idei jakby należało przyzwoicie postąpić! Sądzę jednak, żenię
byłby tak naglą’ wyleciał z Sandgate, nie uzyskawszy definitywnej odpowiedzi na kwestję co
za piękniejsze sny? lub nie otrzymawszy przez zaskoczenie albo wymuszenie jakiegoś
wyjaśnienia od biernej inwalidki — gdyby jednego poranka pani Bunting nie uczyniła pewnej
bardzo taktowne] wzmianki.
Czytelnik zna panią Bunting i wyobraża sobie do czego odnosiła się taktowna wzmianka. W
tym właśnie czasie z powodu jej własnych córek i panien Glendower, imaginacja jej rozgorzała
do swatania, była fanatyczką matrymonialności, byłaby wyswatała kogokolwiek z
czemkolwiek dla samej zabawy czynienia tego, a zdaje się, że myśl ożenienia niezamożnego
Melville’a z tą mistyczną nieśmiertelną istotą o pokrytym łuską ogonie wydawała się jej
najnaturalniejszą rzeczą pod słońcem.
Zdaje się, że ni stąd ni zowąd, zauważyła: — Teraz pan ma szansę, panie Melville…
— Mam szansę! — zawołał Melville, niemądrze próbujący wobec jej rezolutności Udawać,
ż
e nic nie rozumie.…
— Pan ma teraz monopol — zawołała. — Ale skoro wrócimy z nią do Londynu, to tam
wiecznie będzie ją otaczać tłum mężczyzn…
Zdaje się, że Melville wspomniał coś o zbyt daleko idących domysłach. — Nie pamiętał co
powiedział. — nie myślę aby nawet wiedział w chwili gdy mówił…
Jakkolwiekbądź uciekł w sierpniu z powrotem do Londynu i czuł się tam bardzo
nieszczęśliwy i wykolejony tak że nie miał dosyć woli, aby się ruszyć z miejsca. Mehńlle nie
lubi zatrzymywać się na tym punkcie opowiadania i wszelkie luki muszę uzupełniać za pomocą
mojej własnej imaginacji. Wyobrażam go sobie w jego eleganckiem mieszkaniu, wesołem, a
nie robiącem trywialnego wrażenia, urządzonem solidnie i ze smakiem, wyobrażam go sobie
tracącego zainteresowanie do książek i do pięknych sreber, które (bez przesadnej namiętności)
kollekcjonuje. Wyobrażam go sobie spacerującego po swojej gustownej sypialni i po ubieralni,
a tam nagle pogrążającego się w kontemplację dwudziestu siedmiu par spodni (złożonych
porządnie, każda para na osobnym rozciągaczu), które uważał za niezbędne do swej koncepcji
człowieka mądrego i szczęśliwego. Robiąc naturalne i łatwe postępy w tej gałęzi wiedzy,
nauczył się dobierać w każdej okoliczności życiowej najdokładniej odpowiadające jej spodnie,
dozwolone wierzchnie okrycie, należne zachowanie i słowa. Był człowiekiem, który opanował
swój świat, a tu, wie pan, ten szept:
„I s t n i e j ą p i ę k n i e j s z e s n y ”.
Wyobrażam sobie, że zapytuje broniąc się: „Co za sny?” O ile w ogrodzie nad morzem w
Sandgate słowa te mogły były być przejrzyste i o ile można było poddać się sugestji czegoś po
za niemi się kryjącego, wyobrażam sobie, że w apartamentach Melville’a w Londynie
wydawały się bez kwestji ciemne.
Następnie krzyczy: — Do djabła, jeśli te sny są dla Chatteris’a dlaczego ona opowiada mi o
nich?
— Przypuśćmy,, że miałbym pewne szansę co do nich — cokolwiek kryje się za niemi.
Rozważa z przerażającą szczerością gatunek swoich pragnień.
— Nie! — a potem znowu — Nie.
— Jeżeli zatem ktoś nie ma się przezywać, dlaczego ma wiedzieć cokolwiek o nich i być
niemi nękany?…
— Jeżeli ona chce narobić jakiego licha, dlaczego nie mogłaby go wyrządzić nie czyniąc
mnie swoim wspólnikiem?
Spaceruje tam i z powrotem, wreszcie staje i wpatruje się przez okno w męczący niedzielny
ruch uliczny zdążający ku Haymarketway…
Nie widzi zupełnie tego ruchu. Widzi tylko maty ogród k nadmorski w Sandgate i tę małą
grupkę ludzi bardzo drobną i wyraźną a nad nimi coś, coś — grożącego im — Ani dla mnie —
ani dla nich — ani dla nikogo, nic dobrego z tego nie wyniknie!
A potem wyobrażam sobie uważasz czytelniku, zupełnie niespodzianie zaczyna kląć.
Wyobrażam go sobie przy lunchu (jedzenie traktuje zwykle z należytą powagą).
Wyobrażam sobie kelnera markującego na swej gładko ogolonej twarzy ugrzecznioną
poufałość i posuwającego się ku niemu z tym rodzajem dyskretnego współczucia, które dobrzy
kelnerzy okazują osobom szanowanym. Przedstawiam sobie pełną szacunku pauzę, pełne
szacunku badania.
— Oh, głupstwo! — krzyczy Melville, a kelner cofa się zdumiony.
V.
Na dodatek do utrapienia Melville’a (a małe niedola powiększają prawdziwe zmartwienia)
jego lokal klubowy przechodził operację i pełen był budowniczych i dekoratorów, ci ostatni
powyjmowali okna i zakneblowali hali rusztowaniami, a on i jemu podobni byli gośćmi obcego
klubu, posiadającego wielu sapiących członków — ci zdawali się nie mleć nic innego do roboty
jak sapać i wzdychać i szeleścić gazetami i chodzić tam spać, byli oni jakby plamami śnieci na
pięknej roślinie tego gościnnego klubu u Melville’a, w tym stanie w jakim się znajdował
niewiele to obchodziło, że ci wszyscy niespokojni sapacze byli osobami na wysokich
stanowiskach. Lecz ta właśnie czasowa zmiana jego świata spowodowała pewnego popołudnia
zupełnie niespodzianą quasi poufną rozmowę jego z Chatteris’em, ponieważ Chatteris był
jednym z najmniej wybitnych i najmniej bezkształtnych członków klubu, goszczącego klub
Melville’a.
Melville trzymał w ręku Puncha — był w takim humorze, że było mu wszystko jedno co ma
w ręce — i czytał, — nie wiedział dokładnie co czytał. Nagle westchnął, podniósł oczy i
zobaczył Chatteris’a wchodzącego do pokoju. Zobaczenie Chatteris’a było dla niego
niespodzianką, poruszyło go i nieco zaalarmowało, a było widoczne, ze i Chatteris’a
zaskoczyło i zdekoncentrowało to spotkanie, Chatteris zatrzymał się w tak niewygodnej
pozycji, jaka tylko zdolny był wytrzymać, spoglądając z niechęcią i przez chwilę nie dawał
znaku, że poznaje Melville’a. Następnie skinął głową i posunął się z ociąganiem naprzód.
Każdy jego ruch mimowolnie zdradzał chęć wycofania się. — Ty tutaj? — powiedział.
Melville zaś zapytał: — Cóż ty robisz w tym czasie zdała od Hythe?
— Przyszedłem tu napisać list — powiedział Chatteris.
Spozierał wokół nieco nieporadnie. Następnie usiadł obok Melville’a i zażądał papierosa.
Nagle napadła go chęć poufnych zwierzeń.
— To bardzo wątpliwe czy będą ubiegał się o Hythe — zauważył.
— Tak?
— Tak. Zapalił papierosa.
— Moiebyś ty się ubiegał?
— Ani mowy o tem — powiedział Melville. — To mi zupełnie nie odpowiada.
— A mnie?
— Czy to już trochę nie za późno, teraz właśnie rezygnować? — powiedział Melville —
wszystko jest właśnie w toku. Każdy przy pracy. Panna Glendower.
— Wiem — rzekł Chatteris:
— Zatem?
— Zdaje mi się, ze straciłem ochotę.
— Mójże kochany.
— Zdaje mi się, że to trochę z przepracowania. Jestem do niczego. Wszystko poszło marnie.
Dlatego tu jestem.
W tej chwili uczynił coś zupełnie absurdalnego. Rzucił zaledwie nadpoczętego papierosa i
prawie bezpośrednio potem zażądał drugiego,
— Trochę nieumiarkowanie zabrałeś się do tej twojej statystyki — powiedział Melville.
Odpowiedź Chatteris’a uderzyła Melville’a, jakby echo czegoś już poprzednio słyszanego. —
Wybory, postęp, dobro ludzkości, sprawy publiczne, — żadna z tych spraw nie interesuje mnie
na — prawdę — powiedział — a przynajmniej — właśnie teraz nie interesują mnie…
Melville czekał.
— Rodzimy się w atmosferze, w której ciągle szepcą nam o konieczności zrobienia karjery.
Uczymy się tego już na kolanach matki. Nigdy ci nie dadzą czasu znaleść coś, czegobyś
naprawdę pragnął, tylko popychają cię i ukazują ci coś — Formują nasze charaktery i umysły.
— Wtrącają się w jakieś sprawy —
— Ze mną tak nie postąpiono — powiedział Melville.
— W każdym razie ze mną. I oto jaki skutek!
— Nie życzysz sobie zrobienia karjery?
— No tak — przyjrzyj się temu co to właściwie jest.
— Och! — jeżeli chcesz badać czem wszystko jest.
— Przedewszystkiem, sprawa wejścia do parlamentu. Te wszystkie głupie partje nic nie
znaczą — absolutnie nic. Nie są nawet przyzwoitymi stronnictwami. Dostajesz się do jakichś
zakazanych wydziałów złożonych z głupich kupców, których jedyną ideą na świecie jest
nadmierny szacunek dla siebie samych. Szepcesz i wdajesz się w konszachty z zastępcami
lokalnymi i pokazujesz się w ich towarzystwie. Ogłupiasz się sprawami dobroczynności i
instytucji, a prócz tęga jadasz, paplesz i spoufalasz się z przedstawicielami, każdej dającej się
tylko wymyślić, formy ludzkiej zarozumiałości, bezwzględności i szalbierstwa.
Przerwał. — Nie można powiedzieć, aby oni byli do niczego i działają w swój sposób, tak
jak ty działasz w swój. Starają się uchwycić marę zadowolenia, mozolą się, kłócą się i
zazdroszczą sobie, noc i dzień, wiecznie próbując przekonać samych siebie pomimo wszystko,
ż
e działają realnie i ze skutkiem.
Zatrzymał się i palił.
Melville był przekorny. — No tak — przyznał — Jednak sądziłem, że te wasze zamiary —
ż
e to miało być czemś więcej niż polityczną partją i szukaniem własnej korzyści…?
Rzucił tę sentencję we formie niedokończonego pytania,
— Warunki bytu ubogich — powiedział.
— I cóż stąd? spytał Chatteris i spojrzał na niego z rodzajem wymuszonego z trudem
przyznania do winy w swych niebieskich oczach.
Melville spojrzał Kątem Oka. — W Sandgate — powiedział istnieje, jak wiesz pewna
atmosfera wiary…
— Wiem — powiedział Chatteris po raz drugi.
— To właśnie djabli nadali — dodał po chwili.
— Jeżeli nie wierzę w grę, którą prowadzę, jeżeli zawiodłem czyjąś wiarę, to w każdym
razie nie jest to moją winą, Wiem co powinienem zrobić, zamierzam to zrobić i ostatecznie
zrobię to. Jeżeli mówię w ten sposób to tylko, aby sobie ulżyć. Zacząłem grę i muszę ją
skończyć, uchwyciłem pług w ręce i nie mogę cofnąć się. Po to właśnie przybyłem do Londynu
— aby przezwyciężyć samego siebie. To wszystko co zebrało się we mnie, to przelało się
właśnie w twojej obecności, nie byłem należycie sobą mówiąc to. Schwyciłeś mnie właśnie w
chwili kryzysu.
— Ach! — powiedział Mehrille.
— Jednak mimo wszystko, sprawa tak wygląda jak mówiłem — nic z tego nie interesuje
mnie naprawdę. — To co powiedziałem poprzednio nie zmienia jednak faktu, że zmuszony
jestem do walki w sprawie fantoma wyborów, o nic, ściśle mówiąc, ponieważ partja umarła już
przed dziesięciu laty. A jeżeli widma zwyciężą wejdę do parlamentu jako upełnomocnione
widmo.
Przytoczył słowa swego głównego artykułu: — Zainteresowanie umarło — powiedział —
wola nie ma duszy.
Przybrał ton bardziej krytyczny. — Nie jest to istotną prawdą, abym nie wierzył. Jeśli
mówię, że nie wierzę, to idę nieco za daleko. Ja wierzę, wiem, że wybory i intrygi wyborcze są
tylko środkami prowadzącemi do celu. Istnieje dzieło do zrobienia, dzieło zdrowe i ważne.
Tylko…
Melville spojrzał na niego jednem okiem ponad końcem swego papierosa.
Chatteris pochwycił to spojrzenie i zdawało się, że gnie do niego. Stał się poufałym, aż do
absurdu. Widocznie był w najwyższym stopniu spragniony zaufanego słuchacza.
Ja nie mam pragnień idących w tym kierunku, Ody zasiędę do tego i wymoszczę się w
fotelu, wiesz i powiem sobie: To będzie celem przez resztę twego życia — to będzie twojem
ż
yciem, Chatteris’ie, — jeżeli to zrobię, wtedy wstrząsa mną rodzaj dreszczu wiesz Melville.
— Hm — powiedział Melville i zamyślił się. Następnie zwrócił się do Chatteris’a z miną
lekarza domowego i klepiąc go trzykrotnie po ramieniu powiedział: — Zanadto
zapracowywałeś się tą statystyką.
Pozwolił wsiąknąć temu lekarstwu. Potem zwrócił się do swego interlokutora i bawiąc się
klubową popielniczką powiedział: — Zmogła cię ta codzienność. Drzewa zasłaniają ci las.
Zapominasz o wielkich zadaniach z powodu nudnych chwilowych szczegółów. Podobny jesteś
do malarza, który ciężko pracował nad czemś bardzo drobnem i dokładnem — w rogu obrazu.
Musisz cofnąć się o parę kroków i ogarnąć spojrzeniem całość
— Nie — rzekł Chatteris, — to nie zupełnie to samo. Melville zaznaczył, że wie lepiej.
— Odstępowałem i ogarniałem spojrzeniem te sprawy — powiedział Chatteris — przedtem
nie wiele więcej robiłem ponadto. Przyznaję, że to wielka i szlachetna rzecz — dobrze
dokonywana praca w polityce — tylko. — Podziwiam ją, jednak nie porywa moje] wyobraźni,
zupełnie nie porywa mojej wyobraźni. — To właśnie cały kłopot.
— Cóż zatem porywa twoją wyobraźnię? — zapytał Melville. Był zupełnie pewny, że to
syrena wmówiła w Chatteris’a tę paralysis, chciał tylko wiedzieć jak daleko to za szło. Na
przykład — poddał, — czy nie istnieją w pewnych warunkach inne sny?
Chatteris nie reagował ca ten frazes.
Melville pozbył się swego podejrzenia.
— Co rozumiesz pod tem — inne sny? — spytał Chatteris.
— Jakaś inna osiągalna droga — jakiś inny rodzaj życia — jakieś inne widoki?…
— To nie należy do kwestji — powiedział Chatteris, następnie dodał we formie jakby
spostrzeżenia. — Adelina jest strasznie dobra.
Mój kuzyn Melville w milczeniu zgodził się na dobroć Adeliny.
— Wszystko to, wiesz, to humory. śycie moje jest dla mnie stworzone — i jest to bardzo
dobre życie — jest lepsze niż na to zasługuję…
— Masami — powiedział Melville.
— O wiele — powiedział urągliwie Chatteris
— Bardzo o wiele — zgodził się Melville.
— Mówmy o czem innem, — powiedział Chatteris. To już zaczyna być nudziarstwem.
Mój kuzyn Melville atoli, nie mógł wymyśleć bardziej interesujących tematów. —
Zostawiłeś wszystkich zdrowych w Sandgate? — zapytał po chwili.
— Z wyjątkiem małego Buntinga.
— Źle się czuje?
— Łowił ryby.
— Oczywiście. Wichry i wzburzone fale…
— A panna Waters?
Chatteris rzucił mu podejrzliwe spojrzenie. Z afektacją markował naturalność. — Ma się
zupełnie dobrze — powiedział. — Wygląda tak uroczo jak zawsze.
— Czy ona naprawdę chce się zabrać do tego agitowania?
— Mówiła o tem znowu.
— Gotowa dużo zrobić dla ciebie — powiedział Melville, robiąc delikatną pauzę.
Chatieris przybrał ton gawędziarski.
— Któż to jest ta panna Waters? — spytał.
— Bardzo urocza osoba — powiedział Melville i nie dodał nic więcej.
Chatteris czekał… i porzucił pozę gawędziarską. Stał się bardzo poważny.
— Uważaj — powiedział. — Kim jest ta panna Waters?
— Skądże j a mam to wiedzieć? — wykręcał się Melville.
— Ty w i e s z , i reszta wie. Kim ona jest?
Melville spotkał się z jego wzrokiem. — Czy nie chcą ci powiedzieć?
— Właśnie to — powiedział Chatteris.
— Dlaczego pragniesz wiedzieć?
— Dlaczegoż nie miałbym wiedzieć?
— Istnieje pewien rodzaj przyrzeczenia, aby utrzymywać to w tajemnicy.
— Utrzymać co w tajemnicy? Kuzyn mój zrobił poruszenie — .
— Nie może chodzić o coś złego? — kuzyn mój nie dawał żadnego znaku.
— Może miała jakie doświadczenia?
Kuzyn mój rozważał przez chwilę możliwości życia głębinowo–morskiego. — Miała —
powiedział.
— Nic mnie to nie obchodzi, jeżeli miała.
Nastąpiła pauza.
— Uważaj Melville — powiedział Chatteris. — śyczę sobie dowiedzieć się o tem. Chyba,
ze jest to jakaś sprawa wyjątkowo wymagająca dyskrecji… Nie znoszę tego przebywania
między ludźmi, traktującymi mnie jak obcego. Co to jest to coś dotyczące panny Waters?…
— Cóż mówi panna Glendower?…
— Wypowiada jakieś niejasne opinje. Nie lubi jej, a nie chce powiedzieć dlaczego. Pani
Bunting zaś chodzi cala zamieniona w dyskrecję. Ona zaś sama patrzy na człowieka… I ta jej
pokojówka patrzy… Irytują mnie te sprawy.
— Dlaczego nie spytasz jej samej?
— Jakież mógłbym, zanim wiem o co tu chodzi? Do djabła z tem wszystkiem. Przecież
pytam się ciebie dość wyraźnie.
— Dobrze — powiedział Melville i w tej chwili postanowił istotnie powiedzieć wszystko
Chatteris’owi. Zastanawiał się tylko nad sposobem w jaki to zrobi. W pewne] chwili chciał
powiedzieć. — Cala sprawa w tem, że ona Jest syreną. — Nagle zorientował się, jak to będzie
wydawać się niewiarogodnem. Podejrzewał zawsze Chatteris’a o kontynentalność i
romantyczność. Ten człowiek gotów rzuci y się na niego za to, ze opowiada takie rzeczy o
darnie…
Straszne wątpliwości opadły Melville’a Jak wiadomo nigdy nie oglądał własnemi oczyma
tego ogona. W tej opresji opadła go taka niewiara w syrenę, jakiej nie czul nawet z samego
początku, gdy mu pani Bunting opowiadała o niej po raz pierwszy. Otaczała go w tej chwili
atmosfera solidnie realna, taka Jaką można oddychać tylko w londyńskich klubach pierwszej
klasy… Oko napotykało wszędzie ciężkie fotele. Wszędzie stały w obfitości masywne stoły i
podstawki na zapałki z solidnego materjału. Zapatki były jakiejś specjalnej wielkiej i ciężkiej
sorty. Na najbliższym stole o nogach z kości słoniowej, pokrytym zielonym suknem leżało
wiele numerów Times’a, powszechnie przyjęty Punch, kałamarz z bronzu i ołowiany przycisk
do papierów. — I s t n i e j ą i n n e s n y . — Zdawało się to niemożliwem. Sapanie Jakiejś
wysoko postawionej osobistości, siedzące] w krześle w odległym kącie słychać było wyraźnie
podczas tej przerwy. Było ciężkie i zdecydowane jak odgłos piły kamieniarskiej. Ciężyło jak
dotykalny kamień. Zdawało się ostrzegać, że na pierwszy szept o rzeczy tak oczywiście
nieprawdopodobnej Jak syrena, zamieni się w chrapanie i dławienie,
— Nie zechcesz mi uwierzyć gdy ci powiem — rzekł Melville.
— W każdym razie powiedz mi.
Mój kuzyn spojrzał na niezajęty fotel obok niego. Był widocznie wypchany najlepszym
włosieniem końskim, jaki można dostać za pieniądze, wypolstrowany z nieskończonym
mozołem i niemal religijną starannością. Pouczał swojemi, szeroko rozwartemi,
zapraszającemi oparciami, że człowiek żyje nie samym tylko chlebem… O tyle że musi się
potem przedrzemać. Najoczywiściej realny fotel!
— Syreny?
Poczuł, że ostatecznie najprawdopodobniej uległ szalonemu złudzeniu, zahypnotyzowany
wiarą pani Bunting. Czyż nie możnaby znaleść jakiejś możliwej do przyjęcia interpretacji,
jakiegoś frazesu, któryby dał się przerzucić Jak most, od prawdopodobieństwa do prawdy?
— To niedobrze — stęknął nareszcie. Chatteris obserwował go pilnie ukradkiem.
— Oh! nic mnie to do licha nie obchodzi — powiedział i cisnął drugiego papierosa w
masywnie dekorowane palenisko kominka. — To nie moja sprawa.
Potem zupełnie niespodzianie zerwał się na nogi i zaczął zbytecznie gestykulować ręką.
— Nie potrzebujesz, powiedział i zdawał się mieć zamiar wypowiedzenia masy słów,
których by należało potem żałować. Tymczasem, zanim jego zamiar dojrzał, powściągnął
gestykulacje swej ręki. Wyobrażam sobie, że był na tyle nieopanowany, te w końcu
wypowiedział jakiś zwrot uszczypliwy. Potem wyleciał i popędził ku drzwiom.
— Przestań! — powiedział do odwrotnej strony gazety, trzymanej przez sapiącego członka.
— śe też to można znieść, — rzucił pełnemu godności służącemu przy drzwiach.
Portjer udawał, że nie słyszał — dałby się powiesić prędzej nimby przyznał, że usłyszał.
— To pewnie będzie jeden z tych gości — powiedział portjer niezwykle zgorszony — oto są
skutki, jeżeli się wpuszcza tutaj takich młodzików.
VI.
Melville’a napadła chęć pobiegnięcia na nim.
— Przeklęte chłopczysko! — powiedział Me!ville.
A potem, gdy cały wybuch jego irytacji doszedł do punktu kulminacyjnego, powtórzył z
jeszcze większą emfazą — Przeklęte chłopczysko!
Powstał i spostrzegł, że członek, który poprzednio spał, spogląda na niego złym wzrokiem.
Dostrzegł, że była to twarda i nieprzezwyciężona niechęć i że nie pomogłoby w tym wypadku
byle jakie tłumaczenie się. Zwrócił się na pięcie i poszedł ku drzwiom.
Interview ten posłużył memu kuzynowi. Zniknęło przygnębienie i rozterka. Zanurzył się
obecnie w kąpieli głębokiego moralnego oburzenia, a jest to najlepszym środkiem na
zwątpienie i przygnębienie. Im bardziej rozmyślał, tętn bardziej wzrastało jego oburzenie na
Chatteris’a. Ten nagły i bezsensowny wybuch zmieniał cały pogląd na sprawę. Usilnie
zapragnął spotkać Chatteris’a powtórnie i przedyskutować z nim całą rzecz na nowych
podstawach.
— Pomyśl o tem. — Rozmyślał tak żywo i tak wyraziście, że o mało co nie mówił głośno do
siebie idąc ulicą. Toczył rodzaj cichego dyskursu w myśli.
Czyż istniało kiedy stworzenie bardziej niewdzięczne i nierozsądne niż tenże Chatteris? Był
zepsutem dzieckiem Fortuny, wszystko samo przychodziło do niego, wszystko mu dawano,
jego poważne błędy przynosiły mu większą korzyść, niż innym ludziom sukcesy. Dziewięćset
dziewięćdziesiąt dziewięć ludzi na tysiąc, pękałoby z zazdrości widząc jakie miał szczęście.
Niejeden mozolił się całe swe życie i był szczęśliwy doszedłszy w końcu do drobnego ułamka
tego wszystkiego, co spadało samo na tego nienasyconego, niewdzięcznego młodzieńca. —
Nawet ja — rozmyślał mój kuzyn — mógłbym mu pozazdrościć — wielu rzeczy. — Aż tu, na
pierwszy najsłabszy nacisk obowiązków, nie — na pierwszy najdrobniejszy objaw istnienia
więzów, taka niesubordynacja, taki protest i ucieczka!
— Pomyśl! — naglił mój kuzyn — mnóstwie o zwykłych ludzi. Pomyśl o tych wielu, którzy
cierpią głód.
(Był to z konieczności socjalistyczny sposób dowodzenia, lecz w tej moralnej indygnacji
kuzyn mój przyjął go bezwzględnie.
— Pomyśl o tym mnóstwie cierpiących głód, pędzących życie w nieustannym mozole,
którzy żyją w obawie, żyją w brudzie, i spełniają razem w sposób cichy i stanowczy z
najwyższym wysiłkiem swój obowiązek, a przynajmniej to co uważają za swój obowiązek.
Pomyśl o niewinności biednych kobiet na świecie! Pomyśl również o tych wielu zacnych
duszach, które marzą o pracy, do której są zdolne, i tak są powstrzymywane i przeładowane
zajęciami, że nie mogą jej ofiarować. A tu zjawia się ta kreatura, nad którą litować się trzeba, ze
swoje mi zdolnościami umysłowemi, swemi korzyściami jakie daje stanowisko i los
szczęśliwy, zjawia się ten wywoływacz wielkich idei, a przy nim ta kobieta bogata i piękna
(ona jest piękna) lecz takie najlepsza ze wszystkich możliwych pomocnic — dla niego.
— A on odwraca się od tego. Nie jest mu jeszcze to wszystko wystarczająco dobre. Nie
porywa jego imaginacji, jeśli państwo pozwolą. To nie jest dosyć piękne dla niego i to cała
prawda w tej materji.
— Czego p r a g n i e ten człowiek? Czego oczekuje… Moralne oburzenie mego kuzyna nie
opuszczało go przez całą długość Picadilly i wzdłuż Rotter Kow, i wzdłuż promenady przez
ogrody kwiatowe i niemal do Kensington High Street i wokół Serpentyny aż do jego domu i
spowodowało, że miał taki apetyt podczas obiadu, jakiego nie miał już od dawna. śycie
przedstawiało mu się tego wieczora słonecznie, wreszcie usiadł wygodnie około drugiej
godziny po północy, przed zbytecznem zupełnie światłem, rozkosznie trzaskającego ognia w
jego mieszkaniu, usiadł aby wypalić jedno z dobrych cygar zanim pójdzie spać.
— Nie — rzekł nagle — ja nie jestem taki. Przyjmuję dary, które Bóg chce mi dać. Próbuję
uszczęśliwić samego siebie i trochę innych ludzi także, wypełnić należycie moje małe
obowiązki i to jest dosyć dla mnie. Nie badam rzeczy zbyt głęboko i nie spozieram ponad niemi
zbyt daleko. Tych trochę starych, prostych ideałów.
— Hm… —
— Chatteris jest marzycielem, niemożliwym ekstrawagant malkontentem. O czem on
marzy?… W trzech czwartych jest marzycielem, a w jednej czwartej zepsutem dzieckiem.
— Marzycielem…
— Inne sny…
— O jakich innych snach ona m o g ł a myśleć?
Kuzyn mój zapadł w głęboką zadumę…
Po pewnym czasie przyszedł do siebie, spojrzał wokół, zobaczył godzinę na swym
Rathsbańskim zegarze, porwał się nagle i poszedł spać.
R
OZDZIAŁ
VII.
K
RYZYS
.
I
Kryzys nastąpił po upływie około tygodnia, mówię około, z powodu znanej nieścisłości
Melville’a w tych sprawach. O ile dotyczy to kryzysu zdaje mi się, że wydobyłem z Melville’a
wszystko co mógł ofiarować najlepszego. Był silnie zainteresowany, bystro obserwował, a jego
więcej niż przeciętna pamięć zatrzymała niektóre kapitalne wrażenia. W każdym razie, dwie
osoby z pomiędzy wszystkich, zarysowały mi się pełniej i wyraziściej w tej z trudem
odgrzebywanej historji. Przedstawił mi prawdziwą Adelinę i Chatteris’a bardziej podobnego do
siebie niż tego, którego zdołałem dotychczas zlepić i zszyć z ułamkowych fragmentów. Nie
wątpię, że czytelnik wobec tych rzadkich Jasnych oświetleń sprawy w tej tajemniczej historji
zawołała wraz ze mną — Bogu dzięki.
Do uczestnictwa w kryzysie powołał Melvtlle’a a telegram, wysiany przez p. Bunting a
pierwszym, który objaśniał mu sytuację był Fred Bunting…
— P r z y b y ć , p i l n e , p r o s z ę — tak brzmiało wezwanie pani Bunting, któremu nie
można było się oprzeć. Kuzyn mój wsiadł do wczesnego pociągu i przybył do Sandgate przed
południem.
Pani Bunting, jak się domyślał, była na górze z panną Glendower i poleciła prosić, aby
zaczekał, zanim będzie mogła zrzucić swe brzemię. — Czy panna Glendower niezdrowa? —
spytał Melville. — Tak sir, niezupełnie zdrowa — powiedziała pokojówka i widocznie
oczekiwała dalszego wypytywania. — Gdzie reszta? — spytał mimochodem. — Trzy młode
panny pojechały do Hythe, opowiadała pokojówka, ostentacyjnie nie wymieniając syreny.
Melville odznacza się wybitną niechęcią wypytywania służby o ważniejsze kwestje, dlatego nie
pytał zupełnie o nic dotyczącego panny Waters. Generalna nieobecność wszystkich w pokoju
zajętym zwykle przez całą rodzinę, wywoływała ten sam nastrój, świadczący o kryzysie co i
telegram. Pokojówka ulotniła się po chwili oczekiwania.
Przez jakiś czas stał w salonie, a potem wyszedł na werandę. Spostrzegł otuloną we fałdzistą
szatę, figurę zmierzającą ku niemu. Był to Fred Bunting. Skorzystał z generalnej dezercji
wszystkich, aby użyć kąpieli wprost z domu. Miał na sobie biały bawełniany kapelusz z
wielkiemi kresami i kołdry w pasy, a z kąta ust zwieszała mu się fajka, najgroźniejsza maska
fajka, o jakiej tylko może zamarzyć dopiero dojrzałe męskie indywidjum.
— Hallo! — zawołał — Mama posłała po pana? Melville przyznał słuszność tej teorji.
— W domu awantura — powiedział Fred, wyjmując fajkę z ust. Akt ten oznaczał chęć
konwersacji.
— Gdzie jest panna Waters?
— Poszła…
— Z powrotem do morza?
— Ależ nie! — Może pan ją schwytać! Pojechała do Hotelu Lummidge z pokojówką.
Zabrała świtę.
— Dlaczego?
— Mama zrobiła z nią porządek…
— Z jakiego powodu?
— Harry…
Kuzyn mój zdrętwiał.
— Nareszcie to wybuchło — powiedział Fred.
— Co wybuchło?
— Awantura. Adelina powiedziała, że Harry oszalał z powody niej…
— Z powodu panny Waters?
— Pewnie. Otumaniał. — Nie dbał o wybory — nie dbał o jedzenie. — Zamieszanie. — Nic
nie mówił Adeli — nie, ale zaczęła orjentować się. Zainterpelowała. Następnego dnia pojechał.
Londyn. — Spytała co się stało. Trzy dni milczenie. Potem. — Napisał do niej.
Fred podkreślił to wszystko podnosząc brwi w górę, opuszczając kąty ust w dół i kiwając
złowieszczo głową. Eh? spytał. A potem aby wyjaśnić rzecz bardziej, dodał.
— Napisał list.
— Czy nie napisał jej nic o pannie Waters?
— Nie wiem o czem pisał. Nie przypuszczam, żeby wymienił jej nazwisko, lecz śmiem
twierdzić, że dosyć jasno to przedstawił. Wiem jedynie to, że przez dwa dni wszystko w domu
było jak naprężona i skręcona guma — każdy spleciony w sposób skomplikowany — a potem
nastąpił psztyk. Cały ten czas Adelina pisała do niego listy i polewała je łzami i nikt nie mógł
nic odkryć. Wszyscy chodzili sino bladzi z wyjątkiem panny Waters. Była ślicznie różowa, jak
zawsze. Przy końcu mama zaczęła wypytywać, Adelina wygadała wszystko, dała Mamie lekki
znak, Mama połęła w tej chwili i bomba pękła.
— Czy panna Waters nic nie zrobiła?
— Nie, to mama zrobiła. Prosto z mostu jak mama umie… Ona nie zaprzeczała.
Powiedziała, że nie mogła zapanować nad sobą i że on jest tak dobrze jej, jak i Adeliny.
S ł y s z a ł e m to — powiedział Fred bezwstydnie. — Ładna heca co? — zważywszy że on jest
zaręczony. A mama była bez ceremonji. Powiedziała: — Bardzo się oszukałam na pani, panno
Waters — rzeczywiście bardzo, słyszałem…
— A potem?…
— Poprosiła, żeby sobie poszła. Powiedziała, że ładnie nam się wypłaciła za to, żeśmy ją
zabrali wtedy, gdy nikt oprócz rybaków nie byłby chciał patrzeć na nią.
— Powiedziała t o ?
— No, przynajmniej w tem znaczeniu…
— A panna Waters wyjechała?
— W dorożce pierwszej klasy, pokojówka i kufry w drugiej, wszystko w komplecie.
Zupełna lady… Nie wierzyłbym, gdybym nie widział tego — to znaczy ogona…
— A panna Glendower?
— Addy? Och, to ją obeszło. Schodzi na dół i robi bladą hrabinę, idzie na górę do siebie i
robi złamane serce. Ja to znam. To wszystko jest w porządku. Pan nigdy nie miał sióstr — wie
pan…
Fred kunsztownie usunął zasłaniającą go fajkę i ułożył swoją fizjognomję w wyraz poufale
porozumiewawczy.
— Przypuszczam, że one to trochę lubią — powiedział Fred poufnym półszeptem. — Takie
bistorje, wie pan. Mabel pewnie tak samo zła. A dziewczęta wszystkie robią co tylko mogą
najwięcej z tej sprawy. Słysząc je, pomyślałby pan, że oprócz Chatteris’a nie ma innego
człowieka, na świeci. Ja nie mógłbym tak emocjonować się, jak one, nawet gdyby mi miano
obłupić skórę z nóg. Ładny domek, co? i to na wakacje.
— Odzie jest gentleman pryncypalny? spytał Melville nieco zirytowany — w Londynie?
— Ja nazywam go gentjemanem bez pryncypiów — powiedział Fred. — Umieścił się tutaj
na dole w Metropolu „Przylepiony”.
— Tutaj na dole? przylepiony?
— Przylepiony i kręci się przy niej.
Kuzyn mój próbował uzyskać bliższe wyjaśnienia, jakie zajął stanowisko w tej sprawie? —
— spytał.
— Z a b a g n i o n e — powiedział Fred z siłą.
— To małe wylanie trochę go zdumiało — tłumaczył — gdy pisał, ze wybory nie interesują
go ani trochę lecz, ale ma nadzieję przepchać…
— Mówiłeś, że nie wiesz co napisał.
— Wiem t y l k o tyle — powiedział Fred — nie wiedział nic jak niemowlę, że one już
wyszpiegowały wszystko co do panny Waters. Ali kobiety są tak djabelnie bystre, wie pan.
Urodzone detektywki, jak to się wszystko skończy.…
— Dlaczegoż stanął w Metropolu?
— W samym środku sceny jak przypuszczam! — powiedział Fred.
— Jakież jest jego stanowisko?
— Powiada, że musi zobaczyć się z Adeliną i wytłómaczyć wszystko — i nie robi tego…
odkłada. Adelina znowu o ile mogę odgadnąć powiada, że jeżeli on nie przyjdzie zaraz, to niech
ją powieszą, jeżeli będzie go chciała widzieć, choćby jej serce miała pęknąć, a to znowu
dlatego, że nie będzie chciała go widzieć. Pan wie…
— Naturalnie — powiedział Melville nieco niekonsekwentnie. — A on nie przychodzi?
— Nie tusza się;
— Czy nie widuje się z tamtą panią?
— Nie wiemy. Nie możemy go p i l n o w a ć . Lecz jeżeli widuje się, to jest mądry.
— ?
— Zjawiło się ze sto błogosławionych krewnych — zleciały się jak wrony do trupa. Nigdy
nie widziałem takiej masy. Mówi się, że dobre stare rodziny — wymierają! Nigdy nie
widziałem tak licznej starej rodziny w mojem tyciu. Głównie ciotki…
— Ciotki?
Ciotki. Zbiegły się do niego. W jaki sposób dowiedziały się, nie wiem. Jak sępy. Chyba, ii
mama. — Są jednak tutaj. Wszystkie wsiadły na niego — próbują swego wpływu — odgrażają
się, że skasują zapisy i tym podobne. Jest tam jedna stara panna u Bates’ów, lady Pointying
Mallow — była tu dwa razy. Prócz tego są tu dwie ciotki u Wampach’a zupełnie jak roślinki z
cieplarni, dobry garnek prawdziwie zimnej wody wystarczyłby aby zabić obie. Jest także jedna,
która przybyła z kontynentu — krótkie włosy, krótka spódnica — prawdziwy strach — ona
siedzi w Pawillonie. Wszystkie uganiają naokoło. — Gdzie jest ta kobieta? coś w rodzaju,
zabawy w chowankę!
— To jest ta setka?…
— Praktycznie tak. Te od Wampach’a posłały po biskupa, który był jego nauczycielem…
— Nie dokazał cudu, co?
— śadnego!
— A czy on już dowiedział się. —
— śe ona jest syreną. Nie wierzę, aby się dowiedział. Pater poszedł mu powiedzieć.
Oczywiście był zadyszany i zaambarasowany. A Chatteris krótko się z nim sprawił. — Tylko
nie każcie mi wysłuchiwać niczego przeciw niej, — powiedział. Pater wysłuchał tego i poszedł
— Poczciwy stary pater. Co?
— A ciotki?
— Zdają się to pojmować. Głównie obchodzi je fakt, że on gotów zwieść Adelinę, jak
zwiódł amerykańską dziewczynę. Co do syreny to zdaje się, że wątpią. Starzy ludzie — nie
lubią godzić się od razu na nowe idee. Te od Wampachów są zgorszone — ale rozciekawione.
Ani na chwilę nie wierzą, że ona naprawdę jest syreną, ale chcą wszystko wiedzieć o tem. A ta
z pawilonu powiedziała po prostu — Blaga! Jakże ona może oddychać pod wodą? Niech mi
pani to powie pani Bunting. Ona jest jakąś osobą, którąście wynaleźli nie wiadomo gdzie, ale
nie może być syreną. Wsiadłyby strasznie na mamę jak myślę za to, że wynalazła tę syrenę,
gdyby bez jej pomocy mogły dać sobie radę z Adeliną. Ładna historja — to wszystko razem,
— Co?
— Przypuśćmy, ze ciotki zechcą mu powiedzieć?…
— O czem?
— O ogonie.
— Przypuszczam, że zechcą.
— A co wtedy?
— Bóg wie co! Choć może nie zechcą.
Kuzyn mój medytował przez pewien czas siedząc na werandzie.
— To mnie bawi — powiedział Fred Bunting.
— Uważajno — powiedział mój kuzyn Melville — czego tu oczekują ode mnie? —
Dlaczego proszono abym przyjechał?
— Ja nie wiem. Może aby trochę pobełtać w tem, jak przypuszczam. Każdy coś trochę robi
w tej sprawie — jak przy puddingu na Boże Narodzenie.
— Jednak — powiedział Melville.
— Ja się kąpałem — powiedział Fred. — Nikt mnie nie prosił, abym cośkolwiek robił w tej
sprawie i nie zrobiłem. Może nie byłoby dobrego puddingu bezemnie, ale za to pan jest!
Według mnie, jest tylko jedna rzecz do zrobienia.
— Może to właśnie najodpowiedniejsza rzecz. No powiedz co takiego?
— Przedziurawić łeb Chatteris’owi.
— Nie widzę coby to mogło pomódz.
— Oh, ja nie chcę p o m ó d z , powiedział Fred, a po chwili dodał stanowczo. — To jedyna
rzecz! — Potem zaś zbierając fałdy swojej szaty w sposób pełen godności i wsadziwszy grubą i
długą, wygasłą fajkę między zęby, poszedł sobie. Ogon kołdry wlókł się za nim zaczepiając o
drzwi, bose stopy klapały przez hall i ucichły na dywanie położonym na schodach.
— Fred! — zawołał Melville idąc ku drzwiom z nagłym spóźnionym zamiarem wypytania o
pewne szczegóły.
Ale Fred zniknął.
II
Natomiast ukazała się pani Bunting. Rysy Jej twarzy wykazywały Świeżo przebyte
wzruszenie.
— Telegrafowałam — powiedziała, — Mamy straszne zmartwienie…
— Miss Waters domyślam się. —
— Wyjechała. — Poszła ku dzwonkowi i zatrzymała się. Podadzą lunch jak zwykle —
powiedziała — pan zapewne zostanie na lunchu.
Podeszła ku niemu podnosząc ręce. — Nie może pan sobie wyobrazić — powiedziała — to
biedne dziecko!
— Pani musi mi wszystko powiedzieć — rzekł Melville.
— Po prostu nie wiem co począć. Nie wiem gdzie się zwrócić. — Podeszła bliżej ku niemu.
— Wszystko to co zrobiłam, panie Meville, zrobiłam w najlepszej myśli. Spostrzegłam, że z
tego będzie zmartwienie. Mogłam zauważyć, że mnie oszukiwano i wytrzymywałam, jak długo
tylko mogłam. Nareszcie musiałam przemówić…
Kuzyn mój za pomocą odpowiednio skierowanych pytań i za pomocą pytającego milczenia
powoli wydobywał od niej całą historję.
— A każdy — powiedziała — gani mnie teraz.
— Każdy gani zawsze każdego, kto ma do czynienia cokolwiek w sprawach tego rodzaju —
powiedział Melville. — Niech pani nie robi sobie nic z tego.
— Będę próbować — powiedziała odważnie — Pan wiesz panie Melville.
Dotknął ręką na chwilę jej ramienia. — Tak. — powiedział z naciskiem, ja zaś sądzę, że pani
Bunting poczuła się znacznie lepiej.
— Wszyscy wyczekujemy pana — powiedziała. — Nie wiem cobym zrobiła bez pana.
— Chodzi o to — powiedział Melville, — jak sprawy stoją? Co mam zrobić?
— Pójść do niego — powiedziała pani Bunting — i wszystko naprawić.
— Jednak, przypuśćmy — zaczął Melville z powątpiewaniem.
— To pójść do niej. Wytłumaczyć jej czemby to było dla niego i dla nas wszystkich.
Próbował uzyskać jakieś bardziej określone instrukcje. , — Niech pan nie robi trudności —
błagała pani Bunting. — Niech pan pomyśli o tem biednem dziewczęciu na górze. Niech pan
pomyśli o nas wszystkich.
— Właśnie powiedział Melyille, myśląc o Chatteris’ie i wyglądając rozpaczliwie przez
okno:
— Sądzę, że pan Bunting…
— Tylko pan i nikt inny — powiedziała pani Bunting, pomijając jego niewypowiedziane
słowa. — Fred jest za młody a Randolf…! On nie jest dyplomatą. On — On się odgraża…
— N a p r a w d ę ? — zawołał Melville,
— śeby pan był go widział zagranicą… Często — bardzo często musiałam wdawać się i
łagodzić… Nie, to tylko pan może. Pan zna Harry’ego tak dobrze. Pan może mu powiedzieć to,
czego nikt inny nie mógłby.
— Ach! to mi przypomina. Czy on już wie?
— Nie wiemy. Jakżeż możemy wiedzieć? Wiemy tylko, że jest omaniony i to wszystko, jest
we Folkestone i ona jest we Folkestone i mogli się spotkać…
Mój kuzyn próbował naradzić się sam ze sobą.
— Niech pan powie, że pan pójdzie, — rzekła pani Bunting, kładąc mu rękę na ramię.
— Pójdę — powiedział Melvilie. Lecz nie wiem czy potrafię co sprawić!
Pani Bunting uderzyła na to swemi obiema krótkiemi i pulchnemi dłońmi jego dłoń i
powiedziała, że od dawna już wiedziała, że on zechce pójść i że będzie mu wdzięczna do
ostatniego tchu za to, że tak natychmiast przybył na jej telegram a potem dodała, jakby to było
dalszym ciągem tego samego zdania, że on zapewne ryczy sobie lunchu.
Przyjął propozycję lunchu mimochodem i powrócił do badań.
— Czy pani wie, jakie on zajął stanowisko w tej sprawie…
— Pisał tylko do Addy.
— Czy to nie on wywołał ten kryzys.
— To Addy wywołała, On przyjechał, a pewne szczegóły jego zachowania się
spowodowały, że napisała do niego i spytała dlaczego? jak tylko otrzymała jego list, w którym
pisze, że chciałby na pewien czas usunąć się od polityki i że z jakiegoś powodu nie zdają mu
się, aby znajdował zainteresowanie w tem życiu, tak jakby ono na to zasługiwało, odgadła
wszystko…
— Wszystko? — lecz co to j e s t to wszystko?
— śe ona go uwiodła?
— Panna Waters?
— Tak.
Mój kuzyn rozważał. To więc nazywało się wszystkiem! — Chciałbym wiedzieć jak daleko
on zaszedł — rzekł w końcu i poszedł za panią Bunting na lunch. — W czasie tej uczty, która
odbyła się tête–à–tête, okazało się w sposób gość niezadawalający, jaką ulgą dla pani Bunting
była zgoda Melville’a na rozmówienie się z Chatteris’em. Zdawała istotnie uważać się za
uwolnioną od znacznej części odpowiedzialności odkąd Melville podzielił z nią to brzemię.
Naszkicowała plan swojej obrony przeciw oskarżeniom, które zostały ku niej skierowane tak
jawnie jak i skrycie.
— Jakież ja mogłam przewidzieć? — spytała i zaczęła znowu od początku opowiadać
historję tego pamiętnego wylądowania, jednakowoż z nowymi, zmodyfikowanymi
szczegółami. Sama przecież Adelina pierwsza zawołała: — Musimy ją ocalić! — powiedziała
pani Bunting kładąc na to specjalny nacisk. — I cóż innego miałam wtedy począć? — spytała.
Kiedy tak rozpowiadała, problem, którego rozwiązania podjął się mój kuzyn, wzrastał przed
nim do wielkich i coraz większych rozmiarów. Coraz bardziej i bardziej zdawał sobie sprawę z
zawikłanej sytuacji, której rozplataniem obarczono go.
Przedewszystkiem, nie było bynajmniej pewnem, że panna Glendower zgodzi się na powrót
swego narzeczonego, chyba pod pewnemi warunkami, był zaś zupełnie pewny, że syrena nie
zrezygnuje z żadnego ze swych uroków trzymających Chatteris’a w jej władzy. Gotowała się
zatem między niemi żywiołowa walka. Coraz jaśniejszem stawało się jak zasadniczo pani
Bunting nie doceniała istotnej natury syreny, jak bezwzględnie uważała tę sprawę jedynie za
zwykłe nieporozumienie, za pospolity objaw chęci umizgów, objaw właściwy mężczyznom,
być może głęboko ukrywany lecz nie dający się nigdy radykalnie usunąć i z jaką ufnością
oczekiwania od niego przywrócenia w całej sprawie dawnej harmonji za pomocą nie wielu
taktownych przedstawień i małego nacisku. A co do Chatteris’a — Melville po trząsł głową do
sera i odpowiadał z roztargnieniem pani Bunting.
III.
— Pragnie pomówić z panem — rzekła pani Bunting, a Melville z pewną tremą poszedł na
górę. Wyszedł aż na wielki podest z kanapkami, ażeby oszczędzić Adelinie trudu schodzenia w
dół. Ukazała się w sukni czarnej z fioletowem, ubranej suto kortokami, a jej czarne włosy były
uczesane z pewną bezpretensyonalną prostotą z czym było jej do twarzy. Była blada i znać było
ś
lady łez na jej twarzy, jednak w zachowaniu wykazywała pewną godność co było odmienne od
jej zwykłego występowania beż dbałości o siebie. Podała mu rękę ruchem omdlałym i
przemówiła głosem wyczerpanym:
— Czy pan wie… wszystko? — spytała.
— Przynajmniej powierzchownie.
— Dlaczego on mi to zrobił?
Melville spoglądał przez pewien czas z głębokiem współczuciem.
— Czuję — powiedziała — że to nie jest zwykłą podłość.
— Z pewnością nie — powiedział Melville.
— To jakaś tajemnica, dotycząca jego wyobraźni, której nie mogą zrozumieć. Sądziłam, —
ż
e powinna była wpłynąć na niego, w każdym razie — myśl o karjerze… Wstrząsnęła głową i
wpatrzyła się w wazon paproci.
— Pisał do pani? — spytał Melville.
— Trzy razy — odpowiedziała podnosząc oczy. Melville wahał się czy wypytywać o treść
te] korespondencji, lecz oszczędziła mu tego.
— Musiałam go wypytywać — powiedziała. — Ukrywał wszystka przede mną i musiałam z
trudem wydobywać niego, zanim wyjawił.
— Wyjawił! — rzekł Melville — co?
— To co czuł dla niej i to co czul dla mnie.
— Lecz czy on to…?
— Wyjaśnił to nieco. Lecz nawet teraz jeszcze. Nie, nie rozumiem.
Zwróciła się powoli ku Melvitle’owi i badała twarz jego, podczas gdy przemawiała. Wie pan
Panie Melville, że to było niezwykłem wstrząśnieniem dla mnie. Przypuszczam, że nigdy nie
znałam go naprawdę dokładnie. Przypuszczam, że — idealizowałam go. Myślałam, że dbał o
— nasze dzieło przynajmniej… On dbał o nasze dzieło. Wierzył w nie… Z pewnością w nie
wierzył
— On wierzy — powiedział Melville.
— Jeżeli sądzić po. — Lecz jak on mógł?
— On jest człowiekiem o nieco wybujałej wyobraźni.
— Albo słabej woli?
— Względnie — tak.
— To takie dziwne — westchnęła. Takie bez związku. Jakby dziecko chwytające nową
zabawkę. Czy pan uwierzy panie Melville — zawahała się — wszystko to sprawiło, że
poczułam się s t a r ą . Czuję się daleko starszą, daleko bardziej doświadczoną, niż on. Mimo
woli. Obawiam, iż że to los wszystkich kobiet… odczuwać tak czasami.
Rozważała głęboko. W s z y s t k i c h kobiet… Mężczyzna — dziecko! Teraz widzę co Sarah
Grand rozumiała pod tem.
Uśmiechnęła się słabo. — Czuję jakby on postąpił jak krnąbrne dziecko. — A ja — ja
u w i e l b i a ł a m go panie Melville — powiedziała i głos jej zadrgał.
Kuzyn mój odkaszlnął i odwrócił się aby spojrzeć w okno… Czul, że nie dorósł zadaniu
bardziej niż oczekiwał. Gdybym wiedziała, że ona potrafi go uszczęśliwić — odezwała się,
pozostawiając niedomówioną gotowość poświęcenia siebie samej.
— Sprawa jest — skomplikowana powiedział Melville. Mówiła dalej z rezygnacją głosem
wyraźnym i nieco wyższym.
— Jednak ona nie zrobi tego. — Nie będzie dbała i zrujnuje — wszystkie jego lepsze strony
— cała jego wartość istotną.
— Czy on — zaczął Melville i zawahał się ze względu ma śmiałość pytania, które chciał
postawić.
— Cóż? powiedziała.
— Czy on prosił o zwolnienie ze słowa?
— Nie… on pragnie powrócić do mnie.
— A pani?
— On nie wrócił.
— Lecz czy pani — czy pani pragnie aby wrócił?
— Jakżeż mogę powiedzieć to panie Melyille. On nawet wyraźnie nie powiedział, że
pragnie powrócić.
Kuzyn mój był zmieszany. Dotychczas powierzchownie wzruszał się, jednak te komplikacje
w całej sprawie, które obecnie pojął, wyprowadziły go z równowagi
— Nadchodzą chwile — mówiła gdy mi się zdaje, że moja miłość ku niemu umarła… Jeżeli
pomyśleć o tem rozczarowaniu! o tem wstrząśnieniu — zdradzeniu takiej słabości.
Kuzyn mój podniósł brwi i wstrząsnął głową potakująco.
— Skonstatować, że to kolos — o glinianych nogach!
Nastąpiła pauza.
— Zdaje mi się wtedy, że nigdy go nie kochałam, A potem — skoro pomyślę czem mógłby
jeszcze być.
Ton jej głosu spowodował, że Melville spojrzał na nią i zobaczył, że usta ma ściśnięte, a łzy
płyną po jej policzkach.
Zdawało się memu kuzynowi, jak powiada, chciałby był dotknąć jej ręki dla wyrażenia
sympatji, a potem znowu zdawało ma się, i nie chciałby. Słowa jej brzmiały mu w uszach przez
chwilę a potem powiedział z ociąganiem: — Mógłby jeszcze osiągnąć to wszystko.
— Przypuszczam, że mógłby — powiedział powoli i bez zapału. Płacz ostał.
— Czem ona jest? — zmieniła nagle temat. Czem jest ta istota, która wdarła się pomiędzy
niego, a całe realne życie? Co w niej jest takiego?… i dlaczego ja mam współzawodniczyć z nią
ponieważ on — ponieważ on nie zna siebie samego.
— Dla mężczyzny — powiedział Melville poznać siebie samego to — pozbawić się
największego zainteresowania w życiu. Potem — to tylko konserwowanie wystygłego wulkanu
(jeżeli to był w ogóle wulkan).
Rozważał przez chwilę w sposób egoistyczny. Potem na skutek sekretnego impulsu
powrócił do jej sprawy:
— Cóż takiego — powiedziała z tem wyrozumowanem usiłowaniem jasnego stawiania
kwestji, co było jedną z niemiłych jej właściwości dla Melville’a. — a cóż takiego ona może
mu ofiarować, czegobym j a ? —
Melville wzdrygnął się na tę jawną propozycję przestraszających porównań. Cała, jego
kocia dusza stanęła do apelu. Zaczął krążyć na brzeżkach i kręcić, omijając sedno kwestji.
Droga pani zaczął i próbował skleić jakąś wystarczającą odpowiedź.
— J a k a jest różnica? — nastawała.
— To są niedostrzegalne rzeczy — wymawiał się Melville — nieuchwytna dla umysłu i nie
do opisania.
— Lecz niechże pan — naciskała, — niechże pan zajmie jakieś stanowisko, pan musiał
odnieść jakieś wrażenie. Dlaczego! pan nie. — Czy pan nie widzi pan! Melville, że to jest dla
mnie — głos jej załamał się chwilowo — kwestja bardzo żywotna. — To nie ładnie z pańskiej
strony, jeżeli pan odniósł jakie wrażenia. — Martwi mię jeżeli żądam zbyt wiele od pana panie
Melville. Jednak ja — ja pragnę wiedzieć.
— Melville’owi przyszło na chwilę do głowy, że w tej dziewczynie jest jednak coś więcej,
coś czego nie dostrzegał poprzednio.
— Muszę przyznać, że odniosłem pewne wrażenia — powiedział.
— Pan jest mężczyzną, pan go zna, pan zna rozmaite sprawy, rozmaite poglądy na tego
rodzaju sprawy, ja nie wiem. Gdyby pan zechciał — być zupełnie otwartym.
— Dobrze powiedział Mehrille i zatrzymał się. Oczekiwała jego słów, z natężoną uwagą,
nastąpiła chwila napiętego milczenia.
— I s t n i e j e różnica — przyznał i ciągnął dalej nieporadnie.
— Jakżeż mam to wyrazić? Sądzę, że między panią a nią jest kontrast, który do pewnego
stopnia ułatwia jej sprawę.
— On ma — wie pani, o n tego ale przytoczy na swoją obronę — on ma temperament, do
którego ona potrafi czasem zaapelować bardziej niż pani.
— Tak wiem, lecz j a k ?
— No, że tak powiem.
— Proszę mi powiedzieć.
— Pan jest surowa. Pani jest powściągliwa. śycie — dla człowieka takiego jak Chatteris —
jest rodzajem niemiłej szkoły. Miał w niem chwile czegoś — czegoś może bardziej godnego
przeżycia niż większość nas miała — lecz sądzę, że czasem — życie jest twardsze dla niego niż
dla wielu z nas. śycie ma dla niego, swoje ograniczenia i uregulowania. On zna bardzo dobrze
swoje obowiązki. A p a n i — pani nie obrazi się z powodu tego, że powiem może za dużo —
mogę się mylić.
— Proszę mówić — proszę mówić dalej.
— Pani zanadto — była nadzorcą generalnym jego obowiązków.
— Przecież naprawdę — czemże innem?
— Rozmawiałem z nim w Londynie i wtedy sądziłem, że on jest w błędzie. Od tego czasu
rozmyślałem o rozmaitych rzeczach — nawet o tem, że pani mogłaby się mylić. W pewnych
drobiazgach.
— Niechże pan nie oszczędza mojej próżności teraz — zawołała — Proszę mi powiedzieć.
— Widzi pani, pani miała zwyczaj określać wszystko — bardzo, jasno. Pani określiła
wyraźnie jakich czynów oczekuje pani od niego i czem on ma się stać. To jest coś podobnego
do budowania domu, w którym on ma żyć. Dla niego pójście za nią jest jakby wyjściem na
zewnątrz z tego domu bardzo pięknego i zacnego domu, w jakieś przypuszczam, szersze
przestrzenie, w coś awanturniczego i nieprzewidzianego. — Ona jest — ona wydaje się być —
n a t u r a l n ą . Jest tak wolna i nie podlegająca prawom jak zachód słońca, jest tak swobodna i
swojska, jak podmuch wiatru. Ona nie będzie go kochać, jeżeli mam to już tak określać, za to,
ż
e on będzie tem, a ganić go za t a m t o . Ona jest jak niebo, jak przepaście, Jak lot ptaków, jak
falujące morze. Tem jest ona dla niego, jak sądzę — czemś z tamtej strony. Pani — pani zaś
jest. — Zawahał się.
— Niech pan kończy — nastawała — niech pan mi da poznać pańską myśl.
— Pani jest jakby domem… ja nie mam jego upodobań — powiedział Melviile — jestem
domowym kotem, gdybym znalazł się na zewnątrz, na pewno skrobałbym do drzwi i miauczał.
Nie chcę wychodzić na zewnątrz. Myśl ta przeraża mnie. On jednak jest inny.
— Tak — powiedziała — on jest odmienny.
Przez chwilę zdawało się, że interpretacja Melvilie’a robi na niej wrażenie. Pogrążyła się w
myślach. — Powoli przesiąkały w jej umysł odmienne poglądy.
— Oczywiście — powiedziała patrząc w zamyśleniu na niego — tak. Tak. To jest to
wrażenie. To jest ten rodzaj. Lecz w rzeczywistości — oprócz efektów i wrażeń istnieją inne
rzeczy na świecie Ostatecznie — to jest tylko analogia. To bardzo miło wyjść z domu i z
mieszkania n otwartą przestrzeń, lecz większość nas, nieledwie wszyscy musimy żyć w
domach.
— Z pewnością — rzekł Melville.
— On nie może przecież. — Co on będzie z nią robił? Jak będzie z nią żył? Jakie będzie to
ich wspólne życie?
— To będzie dziełem przypadkowych ponęt — powiedział Melville — a nie czemś
uplanowanem.
— Ostatecznie — powiedziała — on musi powrócić — jeżeli zgodzę się na to. Mógłby teraz
wszystko zepsuć, mógłby stracić wybory i być zmuszony do rozpoczynania na nowo, pontony i
z mniejszą ufnością, z rozdarłem sercem.
Zatrzymała się łkając.
— Panno Glendower — powiedział Melville krótko — nie sądzę aby pani zupełnie
zrozumiała.
— Zrozumiałam co?
— Pani sądzi, że on nie może ożenić się z tą — tą istotą, która znalazła się wśród nas?
— Jakżeż mógłby?
— Nie — nie mógłby. Pani sądzi, że jego wyobraźnia odwróciła się od pani ku czemuś
niemożliwemu, że ogólnie wziąwszy porwał się w sposób bez celowy na coś, co jest niczem i
zrobił z siebie niepoczytalnego szaleńca i że cały problem jest po prostu kwestją ułożenia
wszystkiego z powrotem na swoje miejsce.
Zrobił pauzę, ona zaś milczała jednak poznać było, że słucha z uwagą.
— To czego pani nie rozumie — ciągnął — czego nikt nie zdaje się pojmować, jest to, że
ona przybywa.
— Stamtąd z morza.
Z zewnątrz, z jakiegoś innego świata. Przybywa, szepcąc, że to nasze życie jest ułudą życia,
jest nierealne, nędzne, ograniczone, pełne rozczarowań.
— Tak, że on.
— Tak, a potem szepce: I s t n i e j ą p i ę k n i e j s z e s n y !
Panna Glendower spoglądała nań widocznie ogłuszona.
— Wskazuje na te nieznane piękniejsze sny, szepce w taki sposób…
— W j a k i sposób?
— Ja nie wiem w jaki. Jest w tem coś — coś, co wstrząsa tym gmachem codziennego życia.
— Pan sądzi, że?
— Ona jest syreną, jest istotą będącą przedmiotem snów i pożądań, jest podszeptem i
pokusą. Ona chce go znęcić, aby poszedł za nią.
— Zatrzymał się.
— D o k ą d ? — szepnęła
— W głębiny —
— Głębiny?
Rozważali przez chwilę z natężeniem. Melville z wysiłkiem wyszukiwał coś, coby, nie
określało rzeczy bezpośrednio i nie mógł znaleść tego. Wreszcie wyrzucił ze siebie. — Jedna
jest tylko droga do wydobycia się z tego snu, w którym jesteśmy pogrążeni, wie pani.
— A ta droga?
— Ta droga — zaczął Melyille i nie śmiał powiedzieć.
— Czy pan sądzi — zaczęła z pobladłą twarzą napoi poczynając pojmować, że ta droga
to.…?
Melville nie wypowiedział tego słowa. Spojrzał jej w oczy i skinął lekko głową.
— Lecz jakżeż? — spytała
— W każdym razie — rzekł pospiesznie szukając jakiegoś ochronnego frazesu — w
każdym razie jeżeli ona go pozyska — nie będzie dla niego powrotu.
— Nie będzie powrotu? — powiedziała.
— Nie będzie powrotu — powtórzył Melville.
— Jest pan tego pewny? — powątpiewała.
— Pewny?
— śe tak jest?
— śe żądza jest żądzą, a głębina jest głębiną — tak. — — Nigdy nie myślałam — zaczęła i
zatrzymała się,
— Panie Melyvle — powiedziała — wie pan ja nie rozumiem. — Myślałam — właściwie
dobrze ni wiem co myślałam. Sądziłam, że on był powierzchowny i szalony pozwalając
zbłąkać ślę swoim myślom. Przyznaję — pojmuję pańskie dowodzenie — co do różicy
wrażenia jakie robimy obie na niego. Lecz ta — ta sugestja, że ona może być dla niego czemś,
na czem wszystko dla niego skończy i ustanie. — Ostatecznie, o n a .
— Ona sama jest niczem — powiedział — Ona jest jakby ręką sięgającą po niego, czemś, co
zastępuje rzeczy niewidoczne.
— Jakie rzeczy niewidoczne?
Mój kuzyn ruszył ramionami. — Czemś czego nigdy w życiu nie osiągniemy — powiedział
— czemś czego wiecznie poszukujemy.
— Lecz co takiego? — spytała.
Melville nie opowiedział. Przez chwilę badała wyraz jego twarzy, a potem wyjrzała na
ś
wiatło słoneczne.
— Czy pani pragnie aby wrócił? — powiedział.
— Nie wiem,
— Czy pani pragnie aby wrócił?
— Czuję jak gdybym nigdy przedtem że pragnęła go.
— A teraz?
— Tak Lecz — jeśli on nie chce wrócić?
— Nie zechce wrócić — powiedział Melville — do pracy.
— Wiem.
— Nie zechce wrócić spowodowany szacunkiem dla siebie samego — ani z powodu
ż
adnych takich rzeczy.
— Nie.
Te rzeczy wie pani, są tylko lichem snem. Cały gmachu który patii wykonała dla niego jest
snem. — Lecz —
— Lecz cóż?
— Mógłby wrócić — powiedział, spojrzał na nią i zatrzymał się. — Opowiada mi, że miał
jakiś niejasny zamiar, pobudzenia jej, porwania, zmuszenia do rozwinięcia jakiejś
romantycznej mocy, jakiegoś wybuchu namiętności, któraby mogła jeszcze pozyskać na
powrót Chatteris’a, a potem w jednej chwili, jak pod podmuchem wiatru rozmyślił się, jak
szaloną była ta zachcianka. Stała oto przed nim, nie znająca sama siebie, żyjąca w określonych
granicach, inteligentna, dobrze myśląca, skłonna do naśladowania wzorów i bezsilna. Jej poza,
jej twarz, nie mówiły o niczem więcej, jak tylko o jasnych i wyrozumowanych zarzutach
przeciwko teru, co ją spotkało, o krytycznym antagonizmie, o stałej opozycji. A wtem, nagle,
zmieniła się. Spojrzała na niego i nagle wyciągnęła obie ręce z takim wyrazem w oczach,
jakiego nie widział przedtem. Melville ujął mechanicznie obie jej ręce i przez sekundę lub dwie
oboje stali, spoglądając na siebie wzajem, jakby odkryli nieznane sobie przedtem rzeczy.
— Niech pan ma doniesie — powiedziała — ze zdumiewającą prostotą — aby wrócił do
mnie. Nie może go tam nic innego oczekiwać, czego nie mogłabym mu ofiarować. Niech pan
mu powie, aby wrócił do mnie!
— I —?
— Proszę mu t o powiedzieć,
— Przebaczenie?
— Nie! Niech pan mu powie, że pragnę go. Jeżeli dla tego nie przybędzie nie przybędzie dla
niczego. Jeżeli na to nie przybędzie — zatrzymała się na chwilę — to nie pragnę go. Nie! nie
pragnę go. Nie jest moim i może pójść.
Poczuł uścisk jej, dotychczas bezwładnych rąk. Potem rozłączyli dłonie.
— Pan jest bardzo dobry, pomagając nam — powiedziała, gdy zwrócił się aby wyjść.
Spojrzał na nią. — Pan jest bardzo dobry, pomagając mi — powiedziała, a potem: — Niech
pan mu powie, co pan chce, aby tylko powrócił do mnie… Nie! Proszę mu powiedzieć to, co
mówiłam. — Zauważył, że ona chce jeszcze coś dodać i zatrzymał się. — Wie pan, panie
Melville, że to wszystko przedstawia mi się jak świeżo otworzona książka. Czy pan jest pewny?
— Pewny?
— Pewny tego co pan mówił — pewny tego, czem ona jest dla niego — pewny, że jeśli on
pójdzie to — zatrzymała się.
Skinął głową.
— To znaczy! — powiedziała i zatrzymała się znowu.
— śe to nie jest awanturą, wybrykiem, lecz wyjściem na zewnątrz z tego wszystkiego, co to
nasze życie może ofiarować.
— To znaczy — nastawała — to znaczy?
— Ś m i e r ć — powiedział Melville z mocą i przez chwilę oboje stali bez słów.
Wzdrygnęła się, patrząc mu ciągle w oczy. Potem powtórzyła.
— Panie Melville niech pan mu powie, aby wrócił do mnie.
— I ?
— Niech pan mu powie, aby wrócił do mnie albo — jakiś dźwięk namiętny zabraniał w jej
głosie — ja nie mam władzy nad nim i niech idzie swojemi drogami.
— Lecz — zaczął Melvilte.
— Wiem — krzyknęła z twarzą zastygłą. — Wiem. — Lecz jeżeli jest moim, wróci do mnie,
jeżeli nie — niech prześni swój sen.
Zacisnęła ręce mówiąc to. Zobaczył po jej twarzy, że nie chce już nic więcej powiedzieć i
pragnie zostać sama. Zwróć ł się ku schodom. Rzucił na nią okiem i pociął schodzić w dół.
Ody na zakręcie schodów spojrzał do góry ujrzał, że stała ciągle w świetle.
Chciał w jakiś sposób zaznaczyć współczucie, tęcz nie mógł wy myśleć nic lepszego niż —
Zrobię, co tylko będę mógł. — Tak więc, poczekawszy chwilę zniknął z jej oczu, nieco
potykając, się.
IV.
Po tym interviewie, byłoby słusznem i właściwem, aby Melville poszedł wprost do
Chatteris’a, lecz na tym świecie bieg wypadków okazuje czasami pożałowania godne
lekceważenie rzeczy słusznych i właściwych. Było przeznaczone, że tego dnia pozna rozmaite
punkty widzenia w tej sprawie — po największej części niesympatyczne.
Znalazł panią Bunting w towarzystwie jakiegoś, śmiało ugarnirowanego kapelusza
damskiego, oczekującego widocznie na to, aby go pochwycić.
Ody schodził w dół przejęty tem co się działo przed chwilą, śmiało ugarnirowany kapelusz
damski ukazał pod sobą blade oblicze rezolutnej osoby w trzeźwych, płóciennych trzewikach.
Ta obca osoba, jak pani Bunting wyjawiła była to lady Poynting Mallow, jedna z najbardziej
reprezentatywnych ciotek Chatteris’a. Jej lordowska mość postawiła niewielką ilość pytań co
do Adeliny, jednem okiem biorąc miarę z figury Melville’a a potem zgodziwszy się na
mnóstwo rzeczy, które pani Bunting miała do powiedzenia, poddała myśl, że powinien ją
eskortować do jej hotelu. Był zbyt zajęty Adeliną, aby dyskutować o tej propozycji. — Idę —
powiedziała — pójdziemy wzdłuż niższej drogi.
Spostrzegł się po chwili, że idzie.
Zauważyła, skoro tylko drzwi Buntingów zamknęły się za nimi, że to zawsze jest wygoda
mieć do czynienia z mężczyzną; potem zapanowało milczenie przez pewien czas.
Nie sądzę aby Melville dokładnie zdawał sobie sprawę z tego, że ma towarzyszkę. Jednak w
pewnej chwili, jego medytacje przerwał mu jej głos. Otrząsł się.
— Przepraszam najmocniej — powiedział.
— Ta kobieta, ta Buntingowa, to warjatka — powtórzyła Lady Poynting Mallow.
Nastąpiła krótka przerwa dla rozważań.
— Jest moją bliską i dawną znajomą, z którą żyję w przyjaźni — powiedział Melville.
— Zapełnie możliwe — powiedziała Lady Poynting Mallow.
Pozycja Melville’a wydawała mu się przez chwilę niewygodną. Kopnął kawałek skórki
pomarańczy na środek drogi.
— Chciałabym poznać do dna to wszystko — powie — działa Lady Poyating Mallow. —
Kto jest ta druga kobieta?
— Co za druga kobieta?
— Tertium quid — powiedziała Lady Poynting Maltow ze światłym brakiem poprawności.
— Jest syreną, jak sądzę — powiedział Melville.
— Jakie są zarzuty przeciwko niej?
— Ogon.
— Prawdziwy i całkowity?
— Kompletny.
— Czy pan jest tego pewny?
— Zupełnie?
— Skąd pan to wie?
— Jestem tego pewny — powtórzył Melville mrukliwie, co było u niego niezwykłem.
Lady zastanawiała się chwilę.
— No tak, istnieją na świecie gorsze rzeczy niż rybi ogon — powiedział w końcu.
Melville nie widział konieczności odpowiadania na to.
— Hm — zauważyła Lady Poynting Mallow, widocznie jako komentarz do jego milczenia i
przez chwilę szli dalej.
— Ta dziewczyna, ta Glendower to także warjatka — dodała po chwili.
Mój kuzyn otworzył usta i zaniknął je na powrót. Jak tu można odpowiadać, jeżeli dama
przemawia w ten sposób? Lecz jeżeli nie odpowiedział, to w każdym razie jego roztargnienie
znikło. Był teraz mocno rozciekawiony zdeterminowaną osobą, której towarzyszył.
— Czy ona ma majątek? — spytała krótko.
— Panna Glendower?
— Nie. O n i e j wiem już wszystko. Tamta druga,
— Syrena?
— Tak syrena. Niech będzie syrena.
— Oh o n a . Bardzo znaczny majątek. Galleony, Fenickie okręty ze skarbami, zatopione
fregaty, podmorskie skarby.
— Dobrze, to wszystko w porządku. A teraz zechciej mi pan powiedzieć, panie Melville,
dlaczegoby Harry nie miał ożenić się z nią? Cóż z tego, jeżeli ona jest syreną! To nie jest nic
gorszego niż amerykańska kopalnia srebra i zupełnie nie takie świeżo upieczone i źle
wychowane.
— Po pierwsze chodzi o to, że on jest zaręczony.
— Och to!
A po drugie chodzi o to, że ona jest syreną.
— Sądziłam przecież, że o n a .
— Ona jest syreną.
— To nie jest przeszkodą. O ile mogę przewidzieć, będzie doskonałą żoną dla niego. A
przedewszystkiem będzie mogła pomagać tam w głębi. Ten członek tam, będzie zdolny do
walki. Ten Sassoon — robi majątek na kablach podmorskich. Nie może być lepiej. Harry
będzie mógł pobić go łatwo. To jest wszystko jak należy… Dlaczego on nie miałby jej dostać?
Wetknęła ręce głęboko w kieszeni swej okrywki i spojrzała na Melville’a swemi
porcelanowo — niebieskiemi oczyma z pod kresy śmiało garnirowanego kapelusza.
— — Czy pani rozumie to należycie, że ona jest prawdziwą syreną z realnym, fizycznym
ogonem?
— No i cóż? — powiedziała Lady Poynting Mallow.
— Pomijając już jakąkolwiek kwestię w związku z panną Glendower.
— Rozumie się.
— Sądzę, że taki mariaż będzie niemożliwy.
— Dlaczego?
Mój kuzyn zaczął obchodzić kwestję dookoła. — Na przykład ona jest nieśmiertelną, z
przeszłością.
— Po prostu jest z tego powodu bardziej interesująca. Melville starał się zająć jej punkt
widzenia. — Pani sądzi — powiedział — że ona zechce dla niego udać się do Londynu i wziąć
ś
lub w kościele St. George Hanower Sąuare, i postarać się o pałacyk na Park Lane i składać
wizyty wszędzie, idzie jemu będzie się podobało.
— Właśnie to ona na pewne zechce zrobić. Teraz gdy dwór poczyna się budzić.
— Tego właśnie, na pewno ona nie zechce zrobić — powiedział Melville.
— Ależ każda kobieta zechce to zrobić — jeśli tylko ma szansę.
— Ona jest syreną,
— Ona jest warjatka — powiedziała Lady Poynting Mallow.
— Ona nawet nie ma zamiaru zaślubić go, to się nie mieści w jej kodeksie.
— Cóż sobie to dziewczynisko myśli?
Mój kuzyn wskazał na morze — to — powiedział — ona jest syreną
— Co?
— Tam.
— Gdzie?
— Tam.
Lady Poynting Mallow zaczęła badać uważnie morza, jakby zupełnie nieznany, nowy
objekt. — To dosyć rybie widoki dla rodziny — powiedziała po namyśle. — Jednak, nawet w
tym wypadku — jeżeli ona nie dba o socjetę i jeżeli to uszczęśliwi Harry’ego — a może później
jeżeli znudzą się tą — sielanką.
— Sądzę, że pani — przecież nie zdaje sobie sprawy z tego, że ona jest syreną — rzekł
Melville — A Chatteris jak pani wie oddycha powietrzem.
— To jest pewna przeszkoda — przyznała Lady Poynting Mallow i zaczęta studjować przez
chwile światło słoneczne grające na morzu.
— Nie widzę powodu, dla któregoby nie można rozwiązać tego wszystkiego zadowalająco
— rozstrzygnęła po pewnym czasie.
— To nie może być — powiedział Melyille sucho i z naciskiem.
— Czy ona dba o niego?
— Przybyła tu po to aby go zabrać.
— Jeżeli go tak strasznie pragnie, to on może stawiać warunki. W takich wypadkach, jedna
albo druga strona zawsze musi zapłacić. W każdym razie będzie musiała wyjść za niego za
mąż.
Mój kuzyn oglądał jej twarz zadowoloną, a nie dającą się przeniknąć.
— Mógłby mieć jacht i dzwon nurkowy poddała — jeżeli ona zechce z nim odwiedzać
swoich.
— Oni są pogańskimi półbogami, jak sądzę i żyją w morzu śródziemnem.
— Drogi Harry jest sam poganinem tak, że to nic nie szkodzi, a co do tego, że są
mitologiczni — to wszystkie dobre rodziny są takie. Mógłby nawet nosić ubranie nurka tylko
trzebaby znaleść jakieś w któremby mu było do twarzy.
— Nie sądzę, aby cokolwiek tego rodzaju było potrzebne właśnie w tej chwili.
— Po prostu dlatego, że pan nigdy nie był „zakochaną kobietą” powiedziała Lady Poynting
Mallow, tonem osoby ogromnie doświadczonej.
Kontynuowała dalej konwersację. Jeżeli ona potrzebuje koniecznie wody morskiej, to
bardzo łatwo urządzić zbiornik tam gdzie będą mieszkali, prócz tego może mieć krzesło jak
sitzbad na kółkach., naprawdę panie Milvain.
— Melville —
— Panie Melville, nie widzę: gdzie są te pańskie niemożliwości.
— Czy pani ją widział?
— Czy pan sądzi, że siedziałam dwa dni w Folkestone bezczynnie.
— Przecież, chyba nie złożyła jej pani wizyty?
— O Boże, nie! To Harry’ego sprawa, aby to urządzić. Widziałam ją w jej fotelu na
promenadzie na Leas i jestem pewna, że nigdy nie spotkałam żadnej kobiety, któraby z
wyglądu była tak godna Harry’ego. Nigdy!
— Dobrze, dobrze powiedział Melville. — Pomijając inne kwestje pani wie, że istnieje
jeszcze panna Glendower.
— Nie uważałam jej — nigdy za odpowiednią żonę dla Harry’ego.
— Możliwe, że nie. W każdym razie — ona egzystuje.
— Tak dużo ludzi egzystuje — powiedziała Lady Poynting Maliow. Widocznie uważała to
odgałęzienie sprawy za kompletnie załatwione.
Szli dalej w milczeniu.
— Co to ja chciałam spytać pana, panie Milvain?
— Melville —
— Panie Melville, aha, dlaczego pan właściwie bierze udział w tej sprawie?
— Jestem przyjacielem panny Glendower.
— Która pragnie, aby do niej powrócił.
— Otwarcie mówiąc — tak.
— Czy ona jest mu oddana?
— Przypuszczam, zwłaszcza, że jest jego narzeczoną.
— Powinna mu być oddana — tak. Dobrze, dlaczegoż ona nie może spostrzedz, że powinna
go uwolnić dla jego dobra?
— Ani ona, ani ja nie uważamy, aby to było dla jego dobra.
— Po prostu z powodu staroświeckiego przesądu dlatego, że tamta ma ogon. Te stare
karykatury od Wampacha mają zupełnie te same poglądy.
Melville ruszył ramionami.
— A żalem, jak przypuszczam, pan wybiera się grozić i walczyć na korzyść panny
Glendower… Pan nie zrobi nic dobrego.
— Czy mogę spytać co pani zamierza zrobić?
— To co dobra ciotka zawsze robi.
— A to jest?
— Pozwolić mu zrobić to co mu się podoba.
— Przypuśćmy, że zechce się utopić?
— Drogi panie Milvain, Harry nie jest wariatem.
— Mówiłem pani, że ona jest syreną.
— Dziesięć razy.
— Zapadło wymuszone milczenie.
Pokazało się, że zbliżyli się już do stacji wind we Folkestone.
— Pan nie zrobi nic dobrego — powiedziała Lady Poynting Mallow.
Eskortowanie Melville’a skończyło się przy stacji wind. Lady zwróciła się do niego.
— Bardzo jestem panu obowiązana za odprowadzenie mnie, panie Milvain — powiedziała
— i bardzo jestem szczęśliwa, żem usłyszała pańskie poglądy w tej sprawie. Sprawa jest
szczególna, lecz spodziewam się, że jesteśmy trzeźwymi ludźmi. Niech pan rozważy to
wszystko co powiedziałam. Jako przyjaciel Harry’ego. Pan j e s t przyjacielem Harry’ ego?
— Znamy się od paru lat.
— Czuję, że pan nawróci się do moich poglądów, wcześniej lub później. To tak widoczne,
ż
e to najlepsza rzecz dla niego.
— Istnieje panna Glendower.
— Jeżeli panna Glendower jest prawdziwą kobietą, będzie gotowa do tego poświęcenia się,
dla jego dobra.
Z tem się rozstali.
W przeciągu następnej minuty Melville znalazł się na drodze naprzeciw stacji wind,
spoglądając na wznoszącą, się windę. Zawadjacko ugarnirowany kapelusz pomykał w górę,
ż
ywy, sterczący, pewny siebie, doskonałe wcielenie powszechnego zdrowego rozsądku. Myśli
jego raz za razem popadały w nieład; był bądź co bądź ogłuszony energją przekonań jej
lordowskiej mości. Czyżby ktoś mógł być tak kompletnie jasnym i stanowczym nie będąc
absolutnie człowiekiem rozsądnym? A jeśli tak, to cóż ma się stać z temi wszystkiemi
przygniatającemi wróżbami, z temi ciemnemi obietnicami ucieczki, tym szeptem o innych
snach, które jeszcze przed półgodziną opanowywały kompletnie jego umysł?
Zwrócił się na powrót ku Sandgate, miejscu ścierających się problemów. Zupełnie żywo
mógł sobie wyobrazić syrenę tak, jak ją widziała Lady Ponting Mallow, jako coś różowego,
solidnego, szykownego i światowego, a nawet do abominacji dostępnego dla wszystkich, a
jednak równie żywo przypominał ją sobie, gdy rozmawiali w ogrodzie, jej twarz ocienioną, jej
oczy głębokie i tajemnicze i ten szept, który spowodował, że cały świat wokół niego stał się
jakby wiotką zasłoną zakrywającą sprawy nieznane i cudowne, których istnienia nie
przypuszczał.
V.
Chatteris stał oparty o balustradę. Zerwał się gwałtownie, skoro Melville dotknął ręką jego
ramienia. Zawsze mieli nieudałe spotkania.
— Chodzi o to — powiedział Melville — że — i proszono mnie abym z tobą pomówił.
— Nie tłumacz się — powiedział Chatteris — jestem zadowolony, że mogę wywnętrzyć się
przed kimś.
Nastąpiło krótkie milczenie.
Stali obok siebie spoglądając w dół na Harbour. W tyle za nimi, zdała przygrywała orkiestra
a małe postacie spacerujących przechodziły tam i a powrotem pod światłem wysoko
zawieszonych lamp elektrycznych. Sądzę, że Chatteris początkowo postanowił występować jak
człowiek panujący nad sobą — człowiek światowy.
— Cudowna noc — powiedział.
— Wspaniała — rzekł Melville, bawiąc się kluczami Odciął koniec cygara maszynką do
odcinania. — Chciałeś, abym ci coś powiedział.
— Wiem wszystko — powiedział Chatteris — wiem wszystko.
— Widziałeś ją i mówiłeś z nią?
— Kilka razy.
Nastąpiła minuta przerwy.
— Co zamierzasz zrobić? spytał Melville.
Chatteris nie odpowiadał, a Melville nie powtórzył pytania.
Nagle Chatteris odwrócił się. — Przejdźmy się — powiedział i poszli razem w zachodnią
stronę.
Chatteris wypowiedział mały speech. — Martwi mnie to, że przysparzam wszystkim tyle
kłopotów. — Powiedział, w sposób zdradzający, że poprzednio przygotował swoje sentencje.
Nie ma kwestji, że zachowałem się jak osioł. Jestem głęboko zmartwiony. Zbłądziłem
poważnie. Jednak wiesz — jak lama niesie — zdarzył się pewien blamaź, który możnaby
przypisać naszej wspólnej wielomównej przyjaciółce, pani Bunting.
— Obawiam się, że tak — przyznał Melville.
— Wiesz o tem, że istnieją momenty, w których człowiek miewa swoje rozmaite humory.
Nic to nie pomoże, jeżeli wywleka się je w generalnej dyskusji.
— Stało się.
— Wiesz, że Adelina jak się zdaje sprzeciwiała się z samego początku obecności tej —
syreny. Pani Bunting przegadała ją. Później gdy nastąpił nieporozumienie zdaje się, że pani
Bunting próbowała wynagrodzić to sobie.
— Nie wiedziałem, że panna Glendower sprzeciwiała się.
— Tak sprzeciwiała się. Zdaje się, że — przewidywała.
Chatteris rozważał. — Oczywiście to wszystko bynajmniej nie może mnie usprawiedliwić.
Jednak jest — pewnem usprawiedliwieniem tego, że ciebie wciągnięto w tę awanturę.
Powiedział coś niewyraźnie o awanturze i o prywatnych sprawach.
Doszli w pobliże orkiestry i tłumu jej zwolenników. śwawy rytm muzyki zaczynał być
natarczywy. Baldachim nad orkiestrą, był ogniskiem silnego światła, pulty i instrumenty
odbijały jaskrawe błyski, a jasno oświetlony czerwony dyrygent stojący wśród lamp kierował
tem rata–ta, rata–ta popularnej arji. Głosy, urywki rozmów, dochodziły do naszych dwóch
rozmawiających i mieszały się impertynencko z ich myślami.
— Nawet żeby si un odmieniał, nie poszłabym tera za niego — potym — powiedziała jakaś
młoda osoba do swej przyjaciółki.
— Chodźmy stąd — rzekł nagle Chatteris.
Zwrócili się w bok z wysoko położonej drogi Leas na schody, prowadzące w dół pochyłości.
Po kilku chwilach zdawało się, że te imponujące fasady ze sztukaterjami, te hotele o mnóstwie
okien, światła elektryczne na wysokich masztach, orkiestra i ta różnorodna świąteczna
brytyjska publiczność, nigdy nie istniały. Jest to jednym z najkorzystniejszych efektów
Folkestone, ten nagły spokój w ciemności, nieledwie pod stopami tłumu. Nie słyszeli już nawet
orkiestry, jedynie jakby odległe wspomnienie muzyki przeiltrowywało się do ich uszu przez
wierzchołek wzniesienia. Ciemno zadrzewione stoki schodziły aż do (fal rozbijających się o
brzegi, a w dole na morzu świeciły światełka mnóstwa okrętów. W oddaleniu, w zachodniej
stronie, jakby zawieszony w powietrzu rój świetlików, błyskały światła Hythe. Obaj usiedli w
ciemności na pustej ławce. Przez chwilę milczeli. Melville miał wrażenie, jakby Chatteris
przygotowywał się do defenzywy. Wypowiedział niewyraźnym półszeptem w zamyśleniu. —
Nawet, żeby un si odmieniał, nie poszłabym tera za niego, potem.
— W każdym razie przyznaję, powiedział głośno, że byłem chwiejny, słaby i nie miałem
słuszności. Bardzo. W tych sprawach należy się trzymać przepisanego i zdecydowanego
sposobu postępowania. Wszystkie wahania się, zajmowania dwóch punktów widzenia,
potępiają słusznie, wszyscy uczciwie myślący ludzie. Ostatecznie — człowiek ma dwa
rozmaite punkty widzenia…
— Przyszedłeś ze Sandgate?
— Tak.
— Widziałeś pannę Glendower?
— Tak.
— Mówiłeś z nią… przypuszczam. — Co ty myślisz o niej?
Cygaro jego rozżarzyło się w pełnym oczekiwania błysku w chwili, gdy Melville zwlekał z
odpowiedzią i oświetliło jego oczy, wpatrzone uważnie w Mellville’a.
— Nie uważałem jej nigdy za — Melville wyszukiwał wyrazów bardziej dyplomatycznych.
— Nie robiła na mnie nigdy wrażenia wyjątkowo attraktywnego. Ładna, uważasz, lecz nie —
pociągająca. Jednak teraz wydawała mi się… wspaniała.
— Tak, ona jest taka — powiedział Chatteris — jest taka.
Pochylił się i począł strzepywać wyimaginowany popiół z cygara.
— Ona jest wspaniała — przyznał. — Ty zaledwie zaczynasz zdawać sobie sprawę z tego.
Nie znałeś, mój kochany człowieku, tej dziewczyny. Ona nie jest — całkowicie — w twoim
guście. Zapewniam cię, że jest to najbardziej prawa i najczystsza istota ludzka, jaką
kiedykolwiek znałem. Wierzy tak silnie, spełnia uczciwe uczynki tak po prostu, z jakąś
królewską ludzkością.
Nie dokończył tej sentencji, jak gdyby to niedokończenie lepiej tłumaczyło jego myśli.
— Pragnie abyś powrócił do niej — powiedział Melville bez ogródki.
— Wiem, — rzekł Chatteris, strząsając znowu ten fikcyjny popiół. — Pisała że……w tem
właśnie okazuje się cała jej wspaniałomyślność. Nie walczy i nie warjuje, jak to robią baby. Nie
jęczy i nie mówi zadręczyłeś mnie, nie jęczy i nie blaga wracaj do mnie na miłość Boską! nie,
nie powie nawet żebyś się odmieniał, nie poszłabym tera za ciebie, — potem. Pisze — po
prostu. Wiesz Melville, sądzę, że i że znałem jej dobrze, zanim zdarzyła się ta afera. Natura jej
wyszła na jaw…… Przedtem to wszystko było, jak powiedziałeś i jak obecnie stwierdzam. —
(Spostrzegłem to od dawna) — nieco zbyt — tracące statystyką. Zamyślił się, a cygaro jego
gasło tymczasem, aż wreszcie zgasło zupełnie.
— Wrócisz?
— Na Jowisza! Tak.
Melville zrobił lekkie poruszenie a potem obaj siedzieli zupełnie nieruchomo przez pewien
czas Wtem Chatteris wyrzucił nagle swoje wygasłe cygaro. Zdawało się, że tym ruchani
odrzuca on wiele innych jeszcze rzeczy. — Oczywiście — powiedział — powinienem wrócić.
— To nie mój błąd — tłumaczył — że to zmartwienie, to rozłączenie, w ogóle nastąpiło.
Byłem w złym humorze, byłem zbyt zajęty poprzednio, wiem, że — to wlazło mi do głowy.
Gdyby mię jednak pozostawiono w spokoju.…
— Zmuszono mnie po prostu do zajęcia takiego stanowiska — zesumował w końcu.
— Zrozum — powiedział Melville, — ze choć — sprawa jest niezdecydowana i przykra
właśnie teraz — ja nie ganię — niczego.
— Ty nie masz przesądów — powiedział Chatteris — to jest twój sposób. A mogę sobie
wyobrazić, jak to zamieszanie i te ceregiele muszą cię rozstrajać. Jesteś szalenie dobry,
pojmując to wszystko tak lojalnie i nie robiąc ze mnie wyrzutka społeczeństwa ani
wichrzyciela, przewracającego porządek świata.
— Stan całej afery jest rozstrajający — powiedział Melville. — Jednak może ja i rozumiem
powody, które cię popchnęły — lepiej niż sobie wyobrażasz.
— Przypuszczam, że są bardzo proste.
— Bardzo.
— A nawet?
— Cóż?
Zdawał się wahać czy zaczepić o niebezpieczny temat.
— Tamta druga — powiedział.
Milczenie Melville’a zachęciło go do dalszego mówienia.
Porzucił poprzednią, wystudjowaną pozę. — Co to jest? Dlaczego ma — ta istota —
wchodzić w moje życie tak jak to ona zrobiła, jeżeli to ma być takie proste? Co w niej albo we
mnie jest takiego, że byłem w takim obłędzie? Ona to spowodowała wiesz. I tutaj nie jesteśmy
w porządku! To nie jest sytuacja, to jest konflikt umysłowy. Dlaczego jestem w takiej rozterce?
Ona opanowała moją wyobraźnię. Jak? Nie mam najmniejszego pojęcia…
— Jest piękna — powiedział z namysłem Melville.
— Pewnie, jest piękna. Ależ panna Glendower jest także piękna.
— Jest ba rdz o piękna. Wiesz Chatteris — nie jestem ślepy, jest piękna w inny zupełnie
sposób.
— Tak, ale to tylko nazwa tego wrażenia. Dlaczego jest tak bardzo piękna?
Melville ruszył ramionami.
— Nie każdemu wydaje się piękna.
— Sądzisz?
— Bunting przyjmuje to spokojnie.
— Eh — on…!
I inni ludzie nie zdają się odczuwać tego tak jak ja odczuwam!
— Niektórzy inni lodzie nie zdają się w ogóle odczuwać piękna tak, jak my odczuwamy. To
znaczy ze wzruszeniem.
— Dlaczego my odczuwamy.
— Patrzymy subtelniej.
— Istotnie? Czy to jest subtelniejsze odczuwanie? Dlaczego to ma być czemś
subtelniejszem, widzieć piękność, jeżeli to pociąga za sobą tak fatalne skutki? Dlaczego? O ile
nie mamy uwierzyć, że nie ma sensu w tem wszystkiem, cóż ma to znaczyć ta w każdym razie
niezdolność wydawania się pięknym dla każdego? Rozważ to Melville. Dlaczego jej uśmiech
wydaje mi się tak słodki, dlaczego jej właśnie głos wzrusza mnie? Dlaczego jej a nie Adeliny?
Adelina ma prawe oczy, jasne i piękne oczy — a czemże jest ta cała różnica w ich oczach jakąś
nieuchwytną różnicą linji powiek, jakaąś nieuchwytną różnicą wygięcia rzęs — i wrażenie
zmienia się już zupełnie w tym wypadku. Któż jest w stanie zmierzyć tę różnicę, któż może mi
powiedzieć dlaczego jestem w n i e b o w z i ę t y na dźwięk jej głosu? …
Różnicę? Ostatecznie to są rzeczy widoczne, materjalne! Widzę je własnemi oczyma. Na
Jowisza! zaśmiał się urywanie. Wyobrazić sobie starego Helmholtza mierzącego ten głos za
pomocą baterji resonatorów, albo Spencera wyjaśniającego to w świetle ewolucji i warunków
oddziaływujących!
— Te rzeczy są niewymierne — powiedział Melville…
— Owszem, jeżeli zechcesz mierzyć je po skutkach, Jakie sprawiają — powiedział
Chatteris. — A w każdym razie, dlaczego to nas tak przejmuje? Oto jest pytanie, którego nie
mogę pozbyć się teraz…
Mój kuzyn rozmyślał, jestem pewien — włożywszy ręce głęboko w kieszenie. — To illuzja
— powiedział. To jest rodzaj omanienia. Ostatecznie, przyjrzyj się temu trzeźwo. Czernie ona
jest? Co ci może ofiarować? Czyni ci — jakieś niejasne obietnice… ona jest pułapką, jest
podejściem, jest piękną maską — zawahał się.
— Cóż? — rzekł Chatteris po chwili.
— Dla ciebie — i dla całego realnego życia twego ona oznacza. —
— Cóż?
— Śmierć.
— Tak, rzekł Chatteris — wiem.
— Po chwili powtórzył — Wiem…
— O tej sprawie wiem już wszystko — powiedział — Lecz dlaczego maska śmierci może
być tak piękną? Ostatecznie… — Dlaczego rozum i sprawiedliwość miałyby być wszystkiem?
Może pomimo wszystko istnieje coś ponad naszym rozumem, być może, że Pożądanie ma w
człowieku prawo głosu?
Zatrzymał się pytająco a Melville zamyślił się głęboko. — Sądzę — powiedział wreszcie
mój kuzyn — że Pożądanie ma swe prawa w nas. W każdym razie piękność.
— Myślę w ten sposób — tłumaczył się — jesteśmy istotami materjalnemi, których umysły
przerastają je. Sięgamy w dół aż do pięknego, cudownego kraju rzeczy materjalnych, a w górę
ku czemuś — zatrzymał się zupełnie niezadowolony z obrazu jaki nakreślił. — W każdym razie
w innym kierunku — próbował niedołężnie. Przeskoczył nagle na coś, co niezupełnie było
wyrazem jego przekonań.
— Człowiek jest połowiczny, musi wdawać się w kompromisy.
— Jak ty to robisz?.
— No tak. Staram się utrzymać równowagę.
— Trochę starych miedziorytów — dobrych przypuszczam — trochę zbytkowych mebli i
kwiatów, trochę rzeczy dostępnych dla twoich środków pieniężnych. Sztuka — umiarkowanie i
pewna niewielka ilość czynności przyjemnego rodzaju, pewien respekt dla prawdy. Obowiązki
— takie umiarkowanie. Co? To właśnie ta równowaga, której nie umiem uchwycić. Nie umiem
zasiąść do naszego powszedniego placka owsianego i popłukać go umiarkowanym łykiem
piękna i wody. Sztuka!… przypuszczam, że jestem nienasycony, jestem jednym z tych
niezdolnych — na scenę cywilizowaną. Zasiadałem raz i drugi do spraw kompletnie zdrowych,
pewnych i rozsądnych… to nie moja droga.
Powtórzył — To nie moja droga.
Melville, jak sądzę, nic na to nie odpowiadał. Był roztargniony. Od bezpośredniego tematu
rozmowy odciągało go rozmyślanie o swoim własnym sposobie życia. Zagłębił się w
egoistycznych porównaniach. Niewątpliwie o mało co nie powiedział jak większość z nas
zrobiłaby w tych warunkach: — Nie sądzę abyś całkowicie pojmował moje położenie.
— Ostatecznie cóż może wyjść dobrego z gadaniny tego rodzaju? — zawołał Chatteris
nagle. Staram się po — prostu wywyższyć całą sprawę, rozwlekając ją w te szersze
zagadnienia. To jest usprawiedliwieniem się, ja zaś nie miałem zamiaru usprawiedliwiać się.
Muszę wybrać pomiędzy życiem z Adeliną, a tą kobietą, tam z morza.
— Która jest śmiercią.
— Jakież mogę wiedzieć czy ona jest śmiercią?
— Powiedziałeś jednak, że zrobiłeś już wybór.
— Zrobiłem.
— Zdawał się opamiętywać.
— Zrobiłem — potwierdził, — Mówiłem ci. Powrócę, aby zobaczyć się jutro z panną
Glendower.
— Tak — rozpoczął przypominać sobie dalsze porcje, jak sądzę, przygotowanej i ubranej w
gotowe frazesy decyzji — pewnej decyzji od której konwersacja odbiegła.
Jasnym i prostym faktem jest, że życie moje potrzebuje dyscypliny, przyzwyczajenia się do
wytrwałości, do ignorowania ubocznych poczynań i błądzących myśli. Dyscyplina!
— I praca.
— Praca, jeżeli chcesz to tak nazwać, — to jest to samo. Dotychczas, to właśnie było złem,
ż
e nie pracowałem dosyć, ciężko. — Przystawałem, aby pomówić z kobietami na uboczu mej
drogi. Wykręcałem się kompromisami i wdałem się w tamtą sprawę… muszę się jej wyrzec oto
wszystko.
— Czeka cię praca bynajmniej niegodna wzgardy.
— Na Jowisza! Nie. Praca ta jest szczytna i mozolna. Ma ona swe niemiłe momenty. Są w
niej do przebycia miejsca nie tylko strome ale i błotniste.
— Świat potrzebuje przewodników. Udziela on wielu korzyści ludziom twojej klasy
społecznej. Wolnego czasu. Zaszczytów. Wyrobienia i wysokich tradycji…
— I oczekuje w zamian również czegoś od nich. Wiem. Nie mam racji — a raczej nie
miałem jej. To marzenie trzymało mię dziwnie w swej mocy. Muszę go wyrzec się. Ostatecznie
to nie tak wiele — wyrzec się marzenia. To nic więcej, jak postanowić powrócić do życia.
Mężczyznę oczekują w świecie czyny wielkie.
— Melville zaprodukował trochę sztuczny koncept. Jeżeli nie ma to być Venus
Anadyomeae powiedział — niechże to będzie św. Michał ze swym mieczem.
— Gwiaździsty Anioł w zbroi! On jednak miał do zwalczenia bardzo uchwytnego smoka, a
nie swe własne pożądania. My zaś w obecnych czasach aranżujemy sobie watki ze smokami w
jakikolwiek sposób, zabieramy się do spraw wymagających minimum śmiałości do
uzyskiwania lepszych derek dla klas pracujących i w taki lub owaki sposób — dajemy to co
zdołaliśmy wydostać.
Melville nie sądzi, aby Chatteris potraktował jego myśl w sposób poprawny.
— Nie — rzekł Chatteris. — Nie mam wątpliwości co do wyboru. Mam zamiar wrócić do
mego gatunku. Chcę zająć miejsce w szeregach walczących o przyszłość, która jest treścią
ż
ycia. Pragnę moralnej, zimnej kąpieli i zamyślam ją wziąć. Te miękkie igraszki, te sny i
pożądania muszą skończyć się. Będę pracować według podziału godzin, a życie moje będzie
uregulowane, honor mój oddam sprawie, sam zaś oddam się cały służbie, tak jak mężczyzna
zrobić powinien. Uczciwe dzieło, walka i praca.
— Przypomnij sobie, że czeka cię jeszcze i panna Glendower.
— Zapewne — powiedział Chatteris z lekkim odcieniem nieszczerości. Wysoka, z
uczciwemi oczyma i mądra. Na Jowisza! jeżeli nie może być Venus Anadyomene, niechże
będzie Pallas Athene. Ona to odegra rolę pojednawczyni.
A potem ku zdumieniu Melville’a wypowiedział słowa.
— W i e s z , t o n i e b ę d z i e t a k i e z ł e .
Melville opowiada mi, że mus ał powstrzymać się od ruchu zniecierpliwienia usłyszawszy te
słowa.
Następnie, jak mówi Melville, Chatteris wygłosił rodzaj przemówienia: „Sprawa jest
załatwiona powiedział — wyrok wydany. Jestem tem czem jestem. Przebyłem to wszystko i
otrząsnąłem się ze wszystkiego. Jestem mężczyzną i muszę postępować jak mężczyzna. Oto
ś
wieci płomień Pożądania, jak latarnia morska na przylądku. Niech świeci! Niech świeci.
Droga prowadzi ku niemu, obok niego i — mija go… Zrobiłem wybór. Będę mężczyzną, będę
ż
ył jak mężczyzna i umrę tak sam i będę niósł brzemię mego stanu i epoki. Śniłem, lecz
opamiętałem się. Wyrzekam się tego płomienia gorejącego. Wybieram… Wyrzeczenie się —
zawsze wyrzeczenie się. — To jest nasze życie. Mamy pragnienia po to tylko, aby spełnienia
ich odmawiać sobie, zmysły, które musimy opanowywać. Nie możemy żyć pełnem życiem.
Dlaczegoż ja miałbym być wyjątkiem? Dla ranie ona — to grzech, to śmierć…
— Tylko dlaczego ujrzałem ją? Dlaczego usłyszałem jej głos?…
VI
Wyszli z cienia i szli stromą ścieżką, dopóki nie okazało się Sandgate jak mała linijka
ś
wiateł. — Następnie wyszli na szczyt wzniesienia i skierowali się ku końcowi rafy (przy
złagodzonych odległością i niewyraźnych dźwiękach orkiestry, grającej daleko za nimi).
Zatrzymali się na chwil; w milczeniu spoglądając w dół. Melville spróbował odgadnąć myśli
swego towarzysza.
— Dlaczegożbyś nie miał zejść na dół tego wieczora — spytał.
„W taką noc jak ta!” Chatteris odwrócił się nagle zaczął oglądać światło księżyca i morze.
Stał przez chwilę bez ruchu, a zimne białe promie że księżyca, oświetlające jego twarz
nadawały rysom jego illuzoryczne pozory stanowczości i zdecydowania. „Nie” powiedział w
końcu, a słowo to było niemal westchnieniem.
— Zejdź na dół do tej dziewczyny tam. Zakończ tę sprawę. Ona pewnie tam siedzi, myśląc o
tobie.
— Nie — powiedział Chatteris — Nie.
— Nie ma jeszcze dziesiątej — próbował znowu Melvil!e.
Chatteris rozmyślał. — Nie. — odpowiedział — nie tego wieczora. Jutro, przy świetle dnia
powszedniego.
— Pragnę prawdziwie szarego, uczciwego dnia — powiedział — z wiatrem
południowo–zachodnim… Te, ciche, łagodne noce! Jak możesz oczekiwać, abym zrobił coś
takiego, tego wieczora?
A potem wyszeptał „Wyrzeczenie”, jak gdyby uważając, że należy powtarzać sobie to
słowo.
— Na Jowisza — powiedział zmieniając przedmiot w sposób nieoczekiwany. — Ależ to noc
jak z bajki! Spojrzyj na światło tych okien tam nizko, a potem wyżej — i wyżej, aż w tę
olbrzymią głębię nieba. A tam jak gdyby marząc w tej powodzi światła księżycowego — świeci
jedna gwiazda.
R
OZDZIAŁ
VII
T
RYUMFUJĄCY BLASK KSIĘśYCA
.
I
Dociec dokładnie co zdarzyło się potem, jest rzeczą niemożliwą. Oddałem wszystko to, co
było powiedziane, o ile Melville przypominał sobie, ubożyłem to wszystko we formę
konwersacji, uzupełniłem według późniejszych uwag Melvllle’a, w końcu zaś odczytałem mu
cały elaborat. Oczywiście nie jest to dosłownie oddane, lecz jak on powiada jest to
przedstawione zupełnie w ten sposób w jaki rozmawiali; sens był taki i powiedziano słowa tego
rodzaju. Gdy opuścił Chatterisa wierzył zupełnie, że zostało wypodwiedziane słowo ostateczne
i rozstrzygające. A potem jak powiada przyszło mu do głowy, niezależnie od tego ostatecznego
załatwienia sprawy, że istnieje syrena — ciągle jeszcze dotykalnie rzeczywista, zdolna do
czynu. Co zamierza uczynić? Myśl ta zaniepokoiła go znowu. Trzymała się go, pogrążając go
w stan niezdecydowanej niepewności, skłaniając go później do powrotu pod Hotel Lummigde.
Powrócili obaj aż do Metropol’u i pożegnali się silnym uściskiem dłoni, nie dochodząc do
jaskrawo oświetlonego przedsionka. Melville’owi wydaje się, że Chatteris wszedł od razu, lecz
nie jest tego pewny. O ile zrozumiałem Melville chciał się uporać ze swemi wlasnemi myślami
i wyobrażam sobie, że odszedł; głęboko zatopiony w rozważaniach. Później gdy zdał sobie
sprawę, że akt wyrzeczenia się nie unicestwił bynajmniej istnienia syreny, powrócił jak już
powiedziałem wzdłuż Leas, jego niezdecydowana niepewność pozwoliła mu w końcu wykryć,
ż
e prywatny i familijny hotel Lummigde jest zupełnie podobny do innych hoteli tego samego
typu. Okna ich nie zdradzają tajemnic. Na tem kończy się opowiadanie Melville’a.
Na tem kończy się, takie z konieczności moje mozolne sprawozdanie. Istnieją jeszcze
oczywiście pewne źródła i słabe błyski. Parker jak już wytłumaczyłem — odmawia niestety.
Głównymi dostarczycielami tych źródłowych wiadomości są najpierw Gooca, służący
Chatteris’a, drugim zaś jest portjer prywatnego i familijnego hotelu Lummigde’a — Zeznania
służącego są dokładne, lecz nie zdają się mieć wiele związku ze sprawą. — Opowiada on, że
kwadrans po jedenastej poszedł na górę spytać Chatteris’a czy jest jeszcze co do roboty tego
wieczora i zastał go, siedzącego we fotelu przed otwarłem oknem z brodą opartą na rękach
wpatrującego się w późnię — co istotnie, jak zauważa Schopenhauer w swoim ostatecznym
wniosku, jest całą treścią łódzkiego życia.
— Coś do roboty? — spytał Chatteris.
— Tak psze — pana — powiedział służący.
— Nic — powiedział Chatteris — absolutnie nic. Wtedy służący uważając tę odpowiedź za
zupełnie wystarczającą, życzył ma dobrej nocy i odszedł.
Prawdopodobnie Chatteris pozostawal w tej pozycji dłuższy czas — pół godziny, może
więcej. — Powoli zdaje się jego usposobienie uległo zmianie. W pewnym określonym
momencie, zapewne te letargiczne medytacje ustąpiły miejsca silnej chęci czynu, pewnemu
rodzajowi histerycznej reakcji przeciw jego postanowieniom i wyrzeczeniom się. Pierwsza
jego czynność wydaje mi się śmieszną — i śmiesznie rozrzewniającą. Poszedł do swej
ubieralni, a raso jego ubrania jak opowiadał służący — tak były porozrzucane, jak gdyby szukał
w nich zgubionego biletu. Ten biedny czciciel piękna i marzeń — golił się! Ogolił się, umył i
uczesał włosy, a jak świadczy jego służący, jedna ze szczotek znalazła się złamana za łóżkiem.
Nawet to zrzucanie szczotkami wokół siebie nie jest jak mi się zdaje wymówką dla jego
biednego ludzkiego przejęcia się toaletą. Zmienił swoje popielate flanelowe ubranie — w
którem mu było bardzo dobrze — na białe, w którem mu było niezwykle do twarzy. Musiał z
rozwagą i świadomie .robić się pięknym jakby to zrobiła pensjonarka.
Wytrząśmy w czasie tego swoje wielkie „Wyrzeczenie się”, zdaje się, że poszedł prosto do
prywatnego i familijnego hotelu Lummigde i zażądał widzenia się z syreną.
„Poszła na spoczynek”.
Te słowa wyszły od Parker i zostały zimno zaraportowane przez portjera.
Chatters zaklął „Powiedz jej, że ja tu jestem” — rzekł do portjera.
„Poszła na spoczynek” powtórzył portjer z urzędową surowością.
„Czy powiesz jej natychmiast, że jestem tutaj?” rzekł Chatteris, momentalnie bielejąc z
wściekłości.
„Jak godność sir?” spytał portjer, aby jak tłumaczy uniknąć awantury,
„Chatteris. Powiedz jej, ze muszę ją widzieć zaraz. Słyszysz zaraz?”
Portjer poszedł na górę do Parker i wrócił się do pól drogi. Pragnął na wszystko w świecie
nie być w tej chwili portjerem. Zarządca wyszedł do miasta — była to godzina, w której w
hotelu nie było ruchu. Zdecydował się, spróbować jeszcze raz szczęścia z Parker; podniósł głos
mówiąc do niej.
Syrena zawołała Parker ze środka.
Nastąpiła chwila napięcia.
Zgaduję, że syrena narzuciła na siebie luźne okrycie, a wierna Parker zaniosła ją albo
należycie pomogła jej dostać się ze sypialni na kanapkę do saloniku. W tym czasie portier
lawirował ta schodach, modląc się o przybycie zarządcy — modlitwy te nie zostały wysłuchane
— a Chatteris palił na dole. Następnie ujrzymy przelotnie syrenę.
— Widzę ją jeszcze, jak widziałem przez szparę drzwi — „opowiadał portjer” skoro ta jej
pokojówka otwarła je. Podniosła się na rękach i zwróciła się tak ku drzwiom. Wyglądała
całkiem tak o —„.
Tutaj portjer, który ma irlandzki typ twarzy, krótki nos, długą górną wargę i resztę w tym
rodzaju i który przedtem zaniedbał swego dentystę, wyrzucił twarz nagle naprzód, otworzył
oczy bardzo szeroko, zwolna wykrzywił usta w stały uśmiech i pozostał w tej pozycji dopóki
nie osądził, że wywarł już na mnie kompletne wrażenie.
Parker nieco zarumieniona, lecz rezolutnie sprowadzająca wszystko do codzienności
wynurzyła się nad nim nagle. Panna Waters może przyjąć pana Chatteris’a na parę minut. Z
naciskiem wymieniała tę Pannę Waters z tym większym naciskiem wobec całej tej budzącej się
mocy bogini morskiej — z naciskiem protestu. Chatteris w swem białem ubraniu — wstąpił na
schody i pośpieszył bez wahania, ku tej uśmiechająccj się i oczekującej go teraźniejszości. Nie
było żadnego świadka ich spotkania prócz Parker — oczywiście Parker musiała mimo woli to
widzieć, jednak Parker milczy — Parker zachowuje milczenie, którego nie można złamać
nawet za ponucą rubinów. Wszystko co wiem zresztą pochodzi od portjera:
— Gdy mu powiedziałem, że wstała i chcą się z nim widzieć opowiada — popędził w taki
dziwny sposób na górę. To jest prywatny, familijny hotel. Oczywiście i tutaj widuje się czasami
rozmaite rzeczy, ale —
— Nie mogłem znaleźć zarządcy, aby mu powiedzieć — mówi porter, — A cóż ja mogłem
zrobić?
— Trochę gadali przy otwartych drzwiach, a potem drzwi się zamknęły. To ta jej pokojówka
zamknęła.
Zadałem pewne niegodne pytanie.
— Nie mogłam schwycić ani słowa — odpowiedział portjer „szeptali ciągle”.
II.
— A później. —
— Było około dziesięć minut po 12–tej, gdy Parker, która dla zachowania decorum znosiła
więcej niż jakakolwiek istota ludzka potrafiłaby znieść, zeszła na dół, aby zażądać — czego?
jak sądzisz czytelniku — oto fotelu na kółkach.
— Wydobyłem go — powiedział portjer z głęboką nie do naśladowania powagą.
A potem pozwoliwszy mi w pełni zrealizować ważność tego co powiedział dodał: „Nigdy go
nie użyli!”
— Nie? —
— Nie! Zniósł ją na dół na rękach.
— I na ulicę?
— I na ulicę.
Trudno było zrozumieć z jego opisu jak wyglądała syrena. Odziana była w luźne okrycie jak
się zdaje i wyglądała jak „figura” cokolwiek mógł zrozumieć pod tem określeniem. W każdym
razie nie to, że zachowywała się biernie. — Tylko, — jak mówi portjer — że była żywa. —
Jedno jej ramię, jak dowiedziałem się było nagie a włosy miała rozpuszczone jak spadająca
masa złota.
— Wyglądała, wie pan jak człowiek, który się przyśrubował.
— Jedną ręką trzymała go za włosy — tak za włosy, tak z palcami wśród włosów…
— Ą gdy zobaczyła mnie zwróciła głowę do mnie, i zaśmiała się.
— Tak, jakby chciała niby powiedzieć: M a m go!
— Śmiała się do mnie. Pękała ze śmiechu.
Stałem przez chwilę starając się pojąć ten niezwykły obraz — Wtem nasunęło mi się jedno
pytanie.
— Czy o n śmiał się?
— Niech pana Bóg błogosławi sir, — czy się śmiał! Nie!
III
Opowiadanie konkretne kończy się poza obrębem światła padającego z przedsionka
prywatnego i familijnego hotelu Lummigde. Należy sobie wyobrazić tę pustą przestrzeń na
Leas oświetloną biało — opuszczoną, jak tylko może być opuszczona część położona nad
morzem w tak późnych godzinach — ze wszystkiemi lampami elektrycznemi świecącymi
jasno. Następnie należy sobie wyobrazić ciemną linję skał nadbrzeżnych, które zniżają się ku
morzu przechodząc w skały podwodne i morze, a ponadto światło księżyca, kanał a na nim
statki. Zewnątrz hotelu, którego front stanowi jedną całego szeregu białych fasad, stoi ta mała
czarną figurka portjera, gapiącego się głupkowato w świetliste misterjum upalnej nocy, która
pochłonęła syrenę i Chatteris’a złączonych razem. Ten portjer jest jedyną żyjącą istotą w tym
obrazie…
Jest tam mały kiosk stojący na wzniesieniu Leas, gdzie grywa orkiestra smyczkowa w czasie
sezonu zimowego. Przy nim znajdują się schody, prowadzące wprost na dół do Niższej drogi.
Musieli oboje zapewne przebyć te schody, śpiesząc w dół z tego naszego życia ku czemuś
nieznanemu i niepojętemu. Zdaje mi się, że widzę ich; a choć Chatteris nie śmiał się, na pewno
nie było w jego twarzy, ani zwątpienia, ani rezygnacji. Bez wątpienia odnalazł wreszcie
samego siebie, na chwilę przynajmniej był pewny siebie i tego nie można ostatecznie nazwać
nieszczęściem, choć niewiele kroków dzieliło go od śmierci.
Zeszli na dół wskroś łagodnego światła księżycowego, on wysoki, biały i wspaniały
złączocny z nią, obejmujący ją z czołem opartem o jej białe ramię i z twarzą osłoniętą jej
włosami. Ona zaś jak przypuszczam uśmiechała się ponad nim, pieściła go i szeptała do niego.
— Na chwilę ukazali się zapewne w świetle lampy, stojącej tam w połowie schodów później
zaś cienie zamknęły się za nimi. Musiał zapewne przekroczyć z nią drogę w poprzek i pójść
wskroś drzew, których cienie przenikało jak koronka światło księżyca, wskroś krzewów i
zarośli, aż do najniższych skał w jasną, bezcienistą przestrzeń wybrzeża. Nie było tam, nikogo,
ktoby mógł zobaczyć to ostateczne zejścia któryby mógł powiedzieć czy Chatteris na chwilę
nie spojrzał za siebie zanim wkroczył w fosforyzujące morze, a za pewien czas rozpoczął
płynąć wraz z nią, a obecnie już nie płynie i nikt już go więcej nie ujrzy na tym szarym świecie.
Czy spojrzał za siebie, jestem ciekaw? Płynęli razem chwilę, człowiek i bogini morska, która
przybyła dla niego, mając nad sobą niebo a wokół siebie morze, ośwtetłona lagodnem światłem
księżyca i jarzące się od fosforescencji. Nie czas był dla niego myśleć o prawdzie, ani o
uczciwych obowiązkach, które zostawił za sobą, gdy tak płynęli oboje w Nieznane.
W końcu mogę już tylko zgadywać i fantazjować.
Może w ostatniej chwili opanowała go nagła zgroza, nagłe uzmysłowienie sobie szalonego
błędu, może został gwałtownie utopiony w tych nieznanych głębinach — pełen żalu i zawodu?
Albo może ona była czuła i czarująca do ostatniej chwili i może wciągnęła go w głębinę,
otoczywszy go ramionami ciągnąc go w głąb dopóki woda nie zamknęła się miękko ponad nim,
w głąb aż do pięknej ekstazy śmierci?
W tych sprawach nie pomogą nic nasze dociekania i badania i musimy zakończyć historję
Chatteris’a na obrazie łagodnie falującego morza. Jako dodatek do tego opowiadania opiszemy
policeman’a, który o wczesnej godzinie przed świtem natknął się na wyrzucone właśnie przez
przypływ okrycie, które miała na sobie syrena. Nie były to przynajmniej takie resztki odzienia
jaki nieraz wyrzucają biedni ludzie — było to okrycie z miękkiej i kosztownej materji. Zdaje mi
się, że widzę go zdumionego i powątpiewającego, z okryciem przerzuconem przez ramię i z
latarką w ręce badającego najpierw białe wybrzeże i czarne zarośla za sobą, a potem patrzącego
z wytężeniem aa morze. To porzucenie rzeczy bardzo zbytkownej i pożądanej było nie do
wytłumaczeni.
Należy sobie wyobrazić, że ten prosty obywatel świata realnego zapytuje. Czego to ludzie
nie wyprawiają? Co to ma znaczyć to wszystko?
— Wyrzucać takie doskonałe okrycie…!
Na całej południowej stronie nieba widać było tylko gwiazdę i zachodzący księżyc, a od stóp
policeman’a zaczynała się, biegnąc aż do krańców nieba drgająca dróżka światła. Raz za razem
ciemności na wschodzie i zachodzie rozdzierały chwilowe błyski fosforyzującego morza, zdała
zaś świeciły jasno, żółte światełka okrętów. Wśród tych niepewnych świateł przemykały czarne
cienie i słychać było tajemnicze rybie pluskania.
Na zachodzie, jak punkcik czerwonego światła, świeciła wieża nadbrzeżna, na wschodzie
zaś nieustające błyski wielkiej latarni morskiej na Grisnez, raz wraz rozświetlały niebo, znikały
i błyskały znowu.
Wyobrażam sobie badawcze światełko latarki policeman’a oddalające się po krótkich
poszukiwaniach i świecące wśród tajemniczej pustki pogodnej nocy jak czerwonawa, nikła
plamka, symbolizująca ciekawość.