Herbert George Wells
Gracz w krokieta
Tytuł oryginału The croquet player
Tłumaczyła Amelia Kurlandzka
Rozdział pierwszy
Gracz w krokieta opowiada o sobie
Rozmawiałem z dwoma bardzo oryginalnymi osobnikami, którzy wywołali we mnie dziwny
niepokój. Nie będzie chyba przesadą, jeśli powiem, że zarazili mnie i pogrążyli w rozterce swo-
imi dziwacznymi i nieprzyjemnymi ideami. Chcę spisać to, co mi powiedzieli, przede wszystkim
ze względu na siebie, aby uporządkować własne myśli. To, co mówili, było fantastycznym non-
sensem, ale upewnię się co do tego, jeśli wyłożę to na piśmie. Chcę nadać mojemu opowiadaniu
formę, która pozwoli jednemu czy paru współczującym czytelnikom przekonać mnie, że
wszystko, co ci dwaj ludzie mieli do powiedzenia, było tworem wyobraźni.
Jest to pewnego rodzaju historia o duchach. Nie jest to jednak zwyczajna opowieść o zjawach,
lecz o czymś o wiele bardziej realistycznym, a przez to zatrważającym i niepokojącym. Nie jest
to również historia o nawiedzonym domu, cmentarzu lub innym wyodrębnionym terenie. Duch,
o którym mówili, był czymś daleko szerszym. Było to jakby nawiedzenie całego okręgu
wiejskiego, które początkowo wywoływało niepokój i lęk. Stopniowo, zataczając coraz szersze
kręgi, przerodziło się w atmosferę zagrożenia, by w końcu, zyskując nieustannie na sile i inten-
sywności, przeistoczyć się w ustawiczny, przytłaczający wszystko strach. Nie podoba mi się ten
duch, który rozpościera się coraz szerzej, choć ma władzę tylko nad umysłami. Zacznę jednak od
samego początku i opowiem, na ile będę mógł, tę historię i opiszę, w jaki sposób zapoznałem się
z nią.
Ale najpierw wypada podać kilka szczegółów dotyczących mojej osoby. Naturalnie wolałbym
tego nie robić, wątpię jednak, czy wówczas zrozumielibyście moją sytuację. Jestem prawdopo-
dobnie jednym z najlepszych żyjących obecnie graczy w krokieta i wcale się tego nie wstydzę.
Jestem również pierwszorzędnym łucznikiem. Nie dochodzi się do takich wyników bez
wewnętrznej dyscypliny i równowagi charakteru. Wiem, że wielu ludziom z racji mego
zamiłowania do krokieta wydaję się nieco zniewieściały i śmieszny; mówią to za moimi plecami,
a czasem także w mojej obecności i przyznaję, że bywały chwile, gdy byłem skłonny zgodzić się
z nimi. Z drugiej strony jednak sporo osób chyba mnie lubi. Nazywają mnie pieszczotliwie
Jerzykiem. Na ogół jestem z siebie dość zadowolony. Świat potrzebuje różnych ludzi i moim
zdaniem nie ma sensu podawać się za przeciętność, gdy się nią nie jest. Z pewnego punktu
widzenia niewątpliwie jestem mazgajem, niemniej jednak potrafię zachować zimną krew i cier-
pliwość przy krokiecie oraz nakazać drewnianej kuli, by kręciła się jak tresowane zwierzę.
Nawet przy tenisie mogę bardziej porywczych graczy wystrychnąć na dudka i wprawić ich w zły
humor. Umiem też wykonywać sztuczki magiczne, wymagające pewności ręki i panowania nad
sobą, równie dobrze jak większość zawodowców.
W rzeczywistości sporo tych dynamicznych sportowców, zdobywców rekordów, namiętnych
graczy i tak dalej zdradza daleko większe podobieństwo do mnie, niż im się to wydaje. W ich
pretensjach do stuprocentowej męskości jest dużo blagi; w głębi duszy są tak samo potulni jak ja.
Gra, którą wybrali, odcina ich zupełnie od świata. Zgadzam się, że krykiet, hokej i tym podobne
gry są bardziej wojownicze od mego sportu, lotnictwo i wyścigi samochodowe niebezpiec-
zniejsze, a hazardowe gry bardziej wyczerpujące nerwowo, ale wszystko to jest w równym
stopniu oderwane od życia, jak to, co ja robię. Ryzyko nie jest rzeczywiste. Ludzie ci, podobnie
jak ja, są graczami i przebywają wraz ze mną w zaczarowanym kręgu nieszkodliwej i bezpłodnej
aktywności.
Przyznaję, że miałem wyjątkowo spokojne życie. Nie wziąłem udziału w Wielkiej Wojnie,
gdyż byłem wówczas o parę lat za młody. Zawsze miałem zapewnioną opiekę i komfort. Wy-
chowała mnie ciotka ze strony ojca, panna Frobisher — ta panna Frobisher z procesu kaplicy w
Barton i Kobiecego Ruchu Ludzkości Świata — i stopniowo uświadamiałem sobie, że moje wy-
chowanie było, jeśli mogę użyć paradoksalnego zwrotu, niezwykle banalne. Życie, jakie
prowadziłem, składało się w dużej mierze z negacji i unikania różnych rzeczy. Uczono mnie
zachowywać się grzecznie i spokojnie oraz przyjmować niespodzianki bez żadnych oznak pod-
niecenia. A przede wszystkim brać na serio tylko zwykłe, przyzwoite zdarzenia życia codzien-
nego.
Ciotka wzięła mnie do siebie jako trzyletnie dziecko po rozwodzie moich rodziców i od tego
czasu nie wypuściła z rąk. Żywi ona do spraw seksu wrogość, którą szczerze mówiąc można by
nazwać naturalną, i niewłaściwe zachowanie się moich rodziców — były to czasy, gdy gazety
podawały wyczerpujące sprawozdania z procesów rozwodowych — oraz niektóre szczegóły tej
sprawy zgorszyły ją niesłychanie. Gdy poszedłem do szkoły w Harton, wynajęła w pobliżu dom i
zapisała mnie jako dochodzącego ucznia. To samo, prawdę mówiąc, zrobiła podczas mojego po-
bytu w Keeble. Być może natura predestynowała mnie na maminsynka, a powyższe okoliczności
pogłębiły moje skłonności w tym kierunku.
Mam łagodne usposobienie i słabą wolę. Nie lubię podejmować ważnych decyzji. Ciotka wy-
chowała mnie na swego stałego towarzysza i, demonstrując przy każdej sposobności ogrom
swego macierzyńskiego przywiązania, nie pozwoliła mi — widzę to jasno — zahartować się i
usamodzielnić. Mimo to nie osądzam jej surowo ani nie mam do niej wielkiej urazy. Tak już zos-
taliśmy oboje ukształtowani. Ona była zawsze bogata i mogła robić, co się jej podobało nie tylko
z sobą, ale i z innymi ludźmi, a ja czułem się zawsze zabezpieczony przed niedostatkiem. Nasze
życie było, jak dotąd, wolne od trosk. Podobnie jak większość dobrze urodzonych, zamożnych
ludzi, uważaliśmy za rzecz naturalną istnienie niższych warstw społecznych i służby oraz przy-
chylność, z jaką nas świat traktował. Przypuszczam, że są jeszcze na świecie setki tysięcy ludzi
równie pewnych materialnego dobrobytu, którzy przyjmują go za coś samo przez się zrozu-
miałego.
— Co będziemy robić? — zapytujemy. — Dokąd się wybierzemy? — Nikt nas nie zmusza do
tego lub owego. Jesteśmy pływającą po wierzchu śmietanką ludzkości.
Posiadamy dom przy Upper Beamish Street, skromny dworek w Hampshire i dużo podróżu-
jemy. Moja ciotka, jak to wielu ludziom wiadomo, jest kobietą z temperamentem — nie mówię
tego w jakimś ujemnym znaczeniu — i czasem ogarnia nas entuzjazm dla tego Kobiecego Ruchu
Ludzkości Świata, choć nigdy nie zrozumiałem dokładnie, o co mu chodzi, i objeżdżamy w jego
interesie cały świat, a przynajmniej te kraje, gdzie są łazienki en suitę, na co moja ciotka zwraca
szczególną uwagę. To „nawiązywanie kontaktów” trwa zazwyczaj tak długo, dopóki nie pojawią
się jakieś trudności w związku z wyborami do komitetu lub czymś w tym rodzaju. Wówczas
moja ciotka zniechęca się, więc pozostawiamy na jakiś rok Ludzkość Świata własnemu losowi i
wędrujemy to tu, to tam, ścierając na proch championów krokieta i zdobywając laury w łuc-
znictwie. Oboje świetnie strzelamy z łuku; Wilmerdings namalował moją ciotkę jako Dianę. Ale
specjalnością naszą jest krokiet. Z pewnością moglibyśmy zostać championami, gdyby nas nie
odstraszały rozgłos i pospolity wymiar tego tytułu. Gramy także całkiem nieźle w tenisa i zu-
pełnie poprawnie w golfa, ale publiczność umie już oceniać poziom gry tenisowej na tyle dobrze,
że nie mamy ochoty robić z siebie widowiska, a golf, jak się przekonaliśmy, styka nas z różnego
rodzaju ludźmi. Czasem wyjeżdżamy jedynie po to, żeby odpocząć. Ostatnio wypoczywaliśmy w
Les Noupets po niezbyt udanej konferencji Kobiecego Ruchu Ludzkości Świata w Chicago (im
mniej powiem o tych amerykańskich delegatkach, tym dla nich lepiej, ale moja ciotka umiała im
odpłacać tą samą monetą).
Sądzę, że te uwagi dają wystarczające pojęcie o mnie i o moim otoczeniu. Dwa korty klubowe
w Les Noupets są doskonałe. Znaleźliśmy też zadziwiająco kompetentną sekre-
tarkę–maszynistkę, która zajęła się obszerną korespondencją mojej ciotki, a w szczególności jej
sprawą o potwarz przeciw pani Glyco–Harriman, stenografując i przepisując na maszynie
wszystkie te dokumenty w ciągu popołudnia i przynosząc je do skorygowania po podwieczorku.
Była wreszcie pewna ilość dość sympatycznych ludzi, z którymi można było prowadzić lekką
rozmowę, nie angażując się zbytnio. Graliśmy w krokieta na godzinę przed lunchem i czasami
po raz drugi po południu. Kolację jedliśmy o ósmej wieczór. W brydża graliśmy dopiero po
kolacji; to była nasza niezłomna zasada. W czasie gdy moja ciotka pisała listy, które, jeśliby nie
wyszły spod pióra osoby sprowokowanej, należałoby uznać za niesłychanie obelżywe i sar-
kastyczne, miałem kilka wolnych godzin, które poświęcałem głównie na poranny spacer w góry
do źródeł Perony. Piłem tam wody, raczej dla zabawy niż w celach kuracyjnych, po czym siedz-
iałem pogrążony w zdrowym rozleniwieniu na tarasie Hotelu pod Źródłem Perony spłukując
atramentowy smak przy pomocy odpowiednio dobranego trunku. Moja ciotka nie używa alko-
holu, ale w ostatnich latach doszedłem do wniosku, że dyskretne rozstrzyganie takich spraw na
własną rękę jest nie tylko dopuszczalne, ale leży również w interesie nas obojga. Chcę przez to
powiedzieć, że staję się weselszym kompanem.
Myślę, że wszystko to charakteryzuje mnie dość dobrze. A teraz pozwólcie mi wycofać się, ze
tak powiem, na drugi plan — a raczej zmienić się w ramę obrazu — i opowiedzieć wam o pier-
wszym z tych dwóch dziwacznych osobników, których spotkałem na tarasie Perony.
Rozdział drugi
Upiorny strach w Cainsmarsh
Ujrzałem po raz pierwszy doktora Finchattona, kiedy siedząc w słońcu na tarasie jadłem ci-
astko drożdżowe i popijałem nieszkodliwy wermut z wodą mineralną. Doktor siedział dwa sto-
liki dalej i toczył zadziwiającą potyczkę z pewną liczbą książek, które wypożyczył z miejscowej
czytelni. Otwierał je jedną po drugiej, odczytywał kilka stron, przeglądał, mruczał i ciskał na
ziemię
z gwałtownością, która strapiłaby niezmiernie bibliotekarzy. Podniósł oczy i zauważył moje
karcące spojrzenie. Popatrzył na mnie i uśmiechnął się.
— Mnóstwo książek — rzekł — setki książek i ani jedna nie jest warta przeczytania. Żadna z
nich nie trafia w sedno.
Coś komicznego i irracjonalnego w jego niesmaku zaczęło mnie bawić.
— Po cóż je w takim razie czytać? — zapytałem. — Czytanie obciąża pamięć i nie pozwala
myśleć.
— Właśnie o to mi chodzi. Przyjechałem tutaj, żeby przestać myśleć i zapomnieć. Ale nie
mogę.—W jego dźwięcznym metalicznym głosie pojawiła się gniewna nuta. — Jedne z tych
książek nudzą, inne irytują. Niektóre zaś przypominają mi akurat to, o czym usiłuję zapomnieć.
Obszedłszy stos wzgardzonych tomów podszedł bliżej trzymając w ręku szklankę i karafkę i
nie czekając na zaproszenie usiadł przy moim stoliku. Spojrzał mi w twarz przyjaźnie i z lekka
krytycznie. Wyglądam trochę zbyt „cherubicznie” jak na trzydziestoletniego mężczyznę, co
widocznie nie uszło jego uwadze.
— Czy pan dużo myśli? — zapytał.
— Dosyć dużo. Prawie codziennie rozwiązuję krzyżówki w Timesie. Gram często w szachy
— przeważnie w drodze korespondencji. Orientuję się niezgorzej w brydżu.
— Mówię o prawdziwym myśleniu, myśleniu o rzeczach, które prześladują nas, dręczą i nie
dają się wyjaśnić.
— Nie dopuszczam takich myśli do głowy
— rzekłem.
— Nie interesują pana przypadkiem duchy i strachy?
— Jestem neutralny. Nie wierzę w duchy, ale nie odrzucam ich istnienia. Proszę mnie zrozu-
mieć. Nie widziałem nigdy ducha. Sądzę, że dużo przemawia za spirytyzmem, bardzo dużo,
mimo licznych oszustw. Uważam, że tego rodzaju rzeczy dowiodły już nieśmiertelności duszy, a
to jest bezwzględnie dobre. Moja ciotka, panna Frobisher, jest tego samego zdania. Zdaje mi się
jednak, że wirujące stoliki, seanse i tym podobne zabiegi trzeba pozostawić specjalistom.
— Przypuśćmy jednak, że dostrzegłby pan duchy dokoła siebie.
— Nigdy mi się to nie zdarzyło.
— A zatem nic, tutaj na przykład, nie napawa pana niepokojem?
— Gdzie? — zapytałem.
— Tam — odparł i wskazał ręką spokojne morze i pogodne niebo.
— Dlaczego miałbym się niepokoić?
— Ale czy tam nic nie ma?
— Nic.
— Podziwiam pańską niewrażliwość — a raczej spokój. — Opróżnił szklankę i zamówił
następne pół litra wina. Pił zwyczajne czerwone wino — nie wiem, czy nie rozróżniał jego ga-
tunków, czy właśnie takie lubił.
— Niczego pan nie wyczuwa? Żadnego niebezpieczeństwa?
— Nigdy nie widziałem bardziej uspokajającego widoku. Ani jednej chmurki.
— Ze mną jest inaczej… Miałem pewne bardzo ciężkie przeżycia. Jestem jeszcze wzburzony.
Dziwne! Nie wyczuwa pan niczego. Może to tylko echo tego, co się wydarzyło.
— A co się wydarzyło? Jakie echo?
— Chętnie bym panu o tym opowiedział — rzekł. — Ale widzi pan, to cała historia.
— Z przyjemnością jej wysłucham — odparłem.
I po takim wstępie zaczął swoją opowieść. Z początku mówił dość bezładnie, potem coraz
płynniej. Miałem wrażenie, że gorąco pragnie zrzucić coś, co leży mu na sercu, niekoniecznie
mnie, ale komukolwiek, by usłyszeć, jak to zabrzmi. Nie przerywałem mu prawie wcale.
Było może nierozwagą z mojej strony pozwolić mu przyczepić się do mnie. Nie wiedziałem o
nim nic. Musiałem zapytać go o nazwisko, zanim się przedstawił. Było w nim coś osobliwego —
powinienem był przypomnieć sobie wtedy, że wielki dom górujący nad miastem uważano
powszechnie za sanatorium dla nerwowo chorych lub, jak się to dzisiaj mówi, za ośrodek psy-
choterapeutyczny i zmykać od razu, nim jego opowiadanie się zaczęło.
Zachowywał się jednak zupełnie poprawnie. Nie zauważyłem nic ekscentrycznego w jego
obejściu i wyglądzie. Znużenie malujące się na jego twarzy i podbite oczy świadczyły, że źle
sypia, ale poza tym wydawał się całkiem zdrowy. Miał szare ubranie, podobnie jak większość
Anglików; nosił kolorową koszulę i nie rzucający się w oczy krawat, wprawdzie krzywo
zawiązany, ale to przecież nie ma większego znaczenia. Wielu ludzi nigdy nie zawiązuje prosto
krawata, choć nie rozumiem, jak mogą to ścierpieć, skoro tak łatwo go poprawić. Mój nowy zna-
jomy był bardzo chudy i dość przystojny. Zarys jego ust ocienionych krótkim wąsikiem pozwalał
domyślać się dużej wrażliwości. Przez cały niemal czas rozmowy siedział pochylony do przodu
z rękami skrzyżowanymi na piersiach wzorem kota, który podwija pod siebie łapy. Mówił może
trochę za głośno, ale najwidoczniej starał się panować nad sobą. Ponieważ miałem jeszcze
przeszło godzinę czasu, pozwoliłem mu opowiadać, nie robiąc żadnych uwag.
— Z początku — rzekł—myślałem, że działają na mnie wyziewy bagien.
— Jakich bagien?
— W Cainsmarsh. Słyszał pan o Cainsmarsh? W szkole miałem zazwyczaj dobre stopnie z
geografii, ale nie mogłem przypomnieć sobie tej nazwy. Nie chciałem jednak przyznać się tak
szybko do swojej niewiedzy. Coś w tym słowie wydawało mi się znajome. Wzmianka o bagnach
dawała pewną wskazówkę. W wyobraźni mojej zamajaczyły bagniste niziny zalane wodą,
chmurne niebo, wilgotna poczerniała strzecha, stojące na kotwicy stare barki i bzykające
komary.
— Doskonały teren dla malarii i chorób reumatycznych — powiedział potwierdzając moje
domysły. — Kupiłem tam praktykę… Niech mi pan wybaczy, że wkraczam w dziedzinę auto-
biografii. Uczyniłem to częściowo dlatego, że praktyka tamtejsza kosztowała wyjątkowo mało, a
przy moich skromnych funduszach należało jakoś zarobić na utrzymanie, częściowo zaś dlatego,
że chciałem porzucić szpital i Londyn, by odpocząć. Pojechałem tam śmiertelnie znużony i rozc-
zarowany. Wydawało mi się, że będę miał łatwą pracę. W tym bagnistym okręgu nie ma prawie
konkurencji. Lekarze z miasteczka przyjeżdżają swoimi samochodami tylko do części zwanej
Wyspą, natomiast parafie położone na zboczach wzgórz i w pobliżu słonych bagien znajdują się
poza ich zasięgiem, chyba że chodzi o porady specjalistów. Musiałem wziąć się do praktykow-
ania, nie posiadając jeszcze wyższego stopnia naukowego, ponieważ potrzeba mi było spokoju…
Zrezygnowałem z myśli o dyplomie medycznym.
Zrobił przerwę, jak gdyby trudno mu było mówić dalej.
— Rozchorował się pan? — zapytałem, aby mu pomóc. — Dlaczego opuścił pan szpital
przed uzyskaniem stopnia naukowego? Niech mi pan wybaczy uwagę natury osobistej, ale nie
wygląda pan na człowieka, który oblewa egzaminy.
— Nie oblałem egzaminów. Prawdę mówiąc, byłem bardzo ambitny. Myślę, że pracowałem
za dużo. Absorbowały mnie również inne dziedziny. Zajmowałem się polityką więcej niż pozos-
tali studenci medycyny. Interesowała mnie żywo sprawiedliwość społeczna. Byłem zagorzałym
przeciwnikiem wojny. Ogromnie przejąłem się tymi zagadnieniami. Badałem działanie gazów
bojowych. Może się rzeczywiście przepracowałem. Może za dużo myślałem i czułem… Tak…
Tak, z pewnością czułem za dużo. Doszło w końcu do tego, że przeczytanie porannej gazety od-
bierało mi ochotę do pracy na cały dzień.
Musi pan wiedzieć, że moje studia medyczne od samego początku wymagały ode mnie
wielkiego samozaparcia. Przyznaję się do tego. Nie lubiłem sekcji, nie lubiłem patrzeć na cier-
piących ludzi w salach szpitalnych. Budziło to we mnie litość, a niekiedy grozę.
— Medycyna zawsze mnie przerażała — zgodziłem się z nim. — Nie mógłbym uprawiać
takiego zawodu.
— Ale świat musi mieć lekarzy — rzekł.
— Ze mnie nie będzie miał lekarza. Widziałem tylko trzech nieboszczyków i wszyscy oni
leżeli na łóżkach ułożeni już do wiecznego spoczynku.
— Ale na szosach można się czasem natknąć na okropne widoki.
— Nie podróżujemy nigdy szosami. Wszyscy rozsądni ludzie przestali po nich jeździć.
— Widzę, że uniknął pan wszelkiej styczności ze szpetną stroną życia. Ja nie. Ukazała mi się
ona w całej rozciągłości, gdy obrałem sobie zawód lekarza. Przypuszczałem, że będę mógł robić
wiele dobrego, ale nie myślałem o surowej, ociekającej krwią rzeczywistości, której trzeba
będzie stawić czoło. Pan się wykręcił, ja próbowałem dotrzymać kroku, a potem uciekłem. Po-
jechałem do Cainsmarsh z myślą o ucieczce. Do tej miejscowości — powiedziałem sobie — nie
dotrze żadna wojna ani bombardowanie. Tutaj mogę przyjść do siebie. Będę miał do czynienia
tylko ze zwykłymi chorobami, które mogę oglądać i leczyć. Cainsmarsh leży zupełnie na
uboczu. Nie będzie tu nawet wypadków samochodowych, które często mrożą krew w żyłach.
Rozumie pan? Okręg ten wydawał się jakby stworzony dla mnie, więc gdy pojechałem tam
latem i zobaczyłem polne kwiaty, setki przeróżnych motyli, jętki i mnóstwo wędrownych
ptaków, nie mówiąc już o letnikach przyjeżdżających zazwyczaj, aby łowić ryby lub żeby wy-
leczyć dzieci z drobnych dolegliwości, moje pierwsze wrażenie było dodatnie. Wybuchnąłbym
śmiechem, gdyby mi ktoś powiedział, że osiedliłem się w nawiedzonej okolicy. Zrobiłem
wszystko, co było w mojej mocy, by ustrzec się przed zbyt silnymi wrażeniami. Nie zaprenu-
merowałem gazety, poprzestając na tygodniowym przeglądzie nowin z wykresami zamiast ilus-
tracji. Nie otwierałem książek wydanych później niż dzieła Dickensa.
— Miejscowa ludność wydawała mi się z początku trochę nierozgarnięta i skryta, ale upr-
zejma i najzupełniej normalna. Stary Rawdon, wikary parafii Cross in Slackness, której kościół
był na tych nizinach jednym z drogowskazów, powiedział mi, że ludzie ci używają potajemnie
narkotyków przeciw zimnicy i że niezbyt wierzy w ich szczerość i przychylność. Złożyłem mu
wizytę krótko po przyjeździe. Był to człowiek w starszym wieku, prawie głuchy. Przeniósł się z
innej parafii do Cross in Slackness z powodu swej ułomności. Jego kościół i wikariat wraz z
jednym czy dwoma domkami osiadły, że tak powiem, na mieliźnie łańcucha pagórków i skryły
się w gęstwinie wiązów. Wątpię, czy choć dwadzieścia osób przychodziło na jego nabożeństwa.
Nie był rozmowny, a jego stara, zgarbiona żona mówiła jeszcze mniej. Dokuczały mu kamienie
żółciowe oraz owrzodzona kontuzja kostki, a jego uwagę zaprzątały głównie ambicje świeżo
przybyłego w te strony anglikańskiego wikarego z Marsh Havering. On sam wyraźnie skłaniał
się ku kalwinizmowi, ale z początku nie mogłem zrozumieć mieszaniny strachu i urazy, z jaką
mówił o swoim młodszym koledze. W Cainsmarsh nie było właścicieli większych majątków
ziemskich. Poza weterynarzem, paroma nauczycielami szkół powszechnych, jednym czy dwoma
restauratorami i kilkoma właścicielami pensjonatów koło Beacon Ness, ludność składała się
głównie z rolników i robotników rolnych. Nie mieli oni żadnej sztuki ludowej, żadnych podań,
pieśni czy strojów. Trudno byłoby wyobrazić sobie bardziej niewdzięczną glebę dla jakiejś ak-
tywności intelektualnej. A jednak…
Zmarszczył czoło i mówił powoli, starając się wysłowić możliwie jasno i uprzedzić zarzuty,
jakie mógłbym mu postawić.
— Ostatecznie… Być może właśnie w takiej cichej, bezbarwnej atmosferze monotonii łatwiej
docierają do naszej świadomości sprawy ukryte głęboko, które byłyby całkiem niewidoczne w
barwniejszym i bogatszym w zdarzenia otoczeniu… — Zrobił przerwę, wypił szklankę wina,
pomyślał chwilę i ciągnął dalej.
— W okręgu tym panowała niezwykła cisza. Czasem zatrzymywałem samochód na jednej z
krętych dróg prowadzących przez groble i długo nasłuchiwałem, zanim wyruszyłem w dalszą
drogę. Słychać było beczenie owiec na oddalonych o cztery czy pięć mil pagórkach koloru
lawendy lub krzyk ptactwa wodnego podobny do długiej, ostrej rysy neonowego światła na
milczącym błękicie lub wreszcie szum wiatru i morza z odległego o dwanaście mil Beacon Ness,
niby oddech świata pogrążonego we śnie. Naturalnie, w nocy rozlegało się więcej odgłosów: psy
wyły i szczekały w oddali, derkacze nawoływały się wzajem i coś szeleściło w trzcinie. A jednak
noce również były czasami ciche…
— Z początku nie przypisywałem żadnego znaczenia ani zadziwiająco dużej i wciąż
zwiększającej się konsumpcji narkotyków przez tę pozornie niewrażliwą ludność, ani też
wyjątkowo wysokiemu i najwidoczniej stale wzrastającemu odsetkowi samobójstw i niezrozu-
miałych zbrodni — niezrozumiałych w odróżnieniu od umotywowanych przestępstw. Gdy jed-
nak ma się do czynienia z tak nieliczną ludnością, jedno morderstwo więcej lub mniej może
całkowicie zmienić proporcje. W świetle dziennym nie sposób było zauważyć w zachowaniu
tych ludzi czegoś zbrodniczego. Patrzyli spode łba, ale może w ich pojęciu wymagały tego dobre
maniery. W ciągu ostatnich pięciu lat zdarzyły się w Cainsmarsh co najmniej trzy szaleńcze
zabójstwa krewnych i sąsiadów, a sprawcy dwóch zbrodni nie zostali jeszcze wykryci. Trzecia
była bratobójstwem. Gdy wspomniałem o tym wikaremu, powiedział coś o degeneracji wyni-
kającej ze zbyt częstego zawierania małżeństw między krewnymi i zmienił przedmiot rozmowy,
jak gdyby temat ten był dla niego niemiły.
— Pierwszą rzeczą, która dała mi przedsmak dziwnej posępności wiszącej nad Cainsmarsh,
był napad bezsenności. Dotąd sypiałem dość dobrze, ale w niespełna dwa miesiące po osiedleniu
się w tej okolicy zacząłem miewać niespokojne sny. Budziłem się pełen obaw i nękały mnie
koszmary, których nie można było przypisać żadnej przyczynie fizjologicznej. Były to osobliwe
sny, jakich nigdy nie miałem poprzednio, sny o niebezpieczeństwie, zasadzkach, pogoni i za-
ciekłej obronie, sny, z których budziłem się z krzykiem — tym słabym, niewyraźnym krzykiem,
jaki się wydaje w krainie majaków sennych, pocąc się i drżąc na całym ciele. Niektóre z nich
przejmowały mnie taką grozą, że obawiałem się zasnąć powtórnie. Usiłowałem czytać, lecz bez
względu na to, co czytałem, w dalszym ciągu czułem się nieswojo.
— Używałem wszelkich środków zaradczych, jakie mogą przyjść na myśl młodemu lekar-
zowi, by położyć kres tym denerwującym przeżyciom, ale bez rezultatu. Przepisałem sobie dietę
i gimnastykę. Wstawałem, ubierałem się i mimo dręczącego strachu udawałem się na spacer pi-
eszo lub samochodem. Strach prześladował mnie również na jawie. Dusiła mnie zmora, z której
nie mogłem się otrząsnąć. Nigdy nie widziałem tak złowróżbnego nieba, jak podczas tych noc-
nych wycieczek. Nawet w dzieciństwie nie odczuwałem takiej obawy przed ciemnością.
Niekiedy w czasie tych nocnych przejażdżek miałem ochotę domagać się głośno światła dzien-
nego, podobnie jak człowiek duszący się w zamkniętym pokoju mógłby wołać o powietrze.
— Rzecz jasna, ten brak snu zaczął wkrótce podkopywać moje zdrowie. Stałem się ner-
wowym dziwakiem. Spostrzegłem, że ulegam przelotnym halucynacjom, przypuszczalnie po-
dobnym do tych, które towarzyszą delirium tremens, lecz napędzającym więcej strachu. Odwra-
całem się gwałtownie w przekonaniu, że pies gończy biegnie za mną milczkiem, by napaść mnie
z tyłu lub też zdawało mi się, że czarny wąż wypełza spod obicia fotela. Zjawiły się wkrótce inne
oznaki zaburzeń psychicznych. Zacząłem podejrzewać lekarzy z Wyspy o zmowę przeciwko
mnie. Wyolbrzymione w wyobraźni najdrobniejsze wydarzenia, mało ważne, lekceważące
uwagi, odstępstwa od etykiety, urojone winy dostarczały materiału mojej manii prześladowczej.
Musiałem się powstrzymywać od pisania niemądrych listów, rzucania wyzwań lub żądania wy-
jaśnień. Potem zacząłem upatrywać czegoś złego w milczeniu lub w ruchach niektórych moich
pacjentów. Siedząc przy ich łóżkach, miałem wrażenie, że również poza drzwiami słyszę wrogą
krzątaninę, złośliwe szepty i konszachty.
— Nie mogłem zrozumieć, co się ze mną dzieje. Szukałem w mojej świadomości przyczyn
napięcia nerwowego i nie mogłem ich znaleźć. Na pewno wszystko, co mogło je wywołać,
zostawiłem poza sobą w Londynie. Temperatura i inne wskaźniki były normalne. Zrozumiałem
jednak, że nie zdołałem się dostosować do nowego otoczenia. Cainsmarsh zawiódł moje nadzieje
i nie przyniósł mi uzdrowienia. Musiałem się opanować. Ulokowałem cały mój kapitalik w tej
praktyce i musiałem przy niej wytrwać. Nie miałem dokąd pójść. Postanowiłem zachować zimną
krew i przełamać te trudności, póki był jeszcze czas.
— Zastanawiałem się, czy tylko ja znoszę takie udręki? Czy coś ze mną jest nie w porządku,
czy z tą miejscowością? Czy inni mieszkańcy Cainsmarsh mieli sny i urojenia podobne do
moich, czy też może niepokój ten trapił wyłącznie nowo przybyłych i przechodził bez śladu?
Czy było to coś, przez co należało przejść? Rodzaj aklimatyzacji? Trzeba było prowadzić te do-
ciekania ostrożnie, ponieważ lekarz może zaszkodzić sobie, jeśli przyzna, że jest niezdrów. Zac-
ząłem szukać u moich pacjentów, mojej starej służącej i osób, z którymi się stykałem, dobrze mi
znanych symptomów. I znalazłem je. Niektórzy skrywali pod powłoką obojętności głęboki nie-
pokój. Podobnie jak ja, odczuwali strach. Był to ciągły, ale bezprzyczynowy strach przed czymś
nieznanym. Był to strach, który w każdej chwili mógł się skoncentrować na jakiejś rzeczy i
zmienić ją w koszmar.
— Pozwolę sobie przytoczyć kilka przykładów: — Któregoś wieczoru zastałem pewną sta-
ruszkę zdrętwiałą ze strachu przed cieniem w kącie pokoju. Gdy przestawiłem świece i cień się
poruszył, zaczęła krzyczeć. — „Ależ to nie może zrobić pani nic złego” — uspokajałem ją. —
„Boję się” — odpowiedziała, jak gdyby to była wystarczająca odpowiedź. I nagle, zanim
zdołałem jej przeszkodzić, schwyciła mały budzik stojący na nocnym stoliku, cisnęła go w tę
czarną, straszną nicość i ukryła głowę pod kołdrą. Wyznaję, że przez parę sekund stałem nie-
ruchomo, nie odrywając oczu od rozbitego budzika leżącego w kącie.
— Innego dnia obserwowałem pewnego rolnika polującego na króliki. Przystanął, utkwił
przerażony wzrok w trzepocącym się strachu na wróble, po czym, nie zauważywszy mojej obec-
ności, podniósł nagle strzelbę i rozniósł biedny, stary, dyndający gałgan na strzępy.
— Panował niezwykły lęk przed ciemnością. Przekonałem się, że moja stara służąca po za-
padnięciu zmierzchu nie miała odwagi pójść do odległej o sto metrów skrzynki pocztowej.
Znajdowała najrozmaitsze wymówki, a gdy się ją przypierało do muru, stanowczo odmawiała.
Musiałem iść sam lub odłożyć wysłanie listów do rana. Dowiedziałem się, że po zachodzie
słońca nawet konkury nie mogły wywabić młodych ludzi z domów.
— Nie mogę opisać panu — rzekł — jak stopniowo rosło we mnie poczucie obecności tego
strachu, jak zarażało mnie, aż w końcu doszło do tego, że poruszenie się rolety na wietrze lub
upadek żużla w kominku wprawiały moje nerwy w drżenie.
— Nie mogłem się z tego otrząsnąć; noce miałem coraz gorsze. Postanowiłem porozmawiać
poważnie ze starym wikarym o tym szczególnym niepokoju. Przecież on również opiekował się
tym okręgiem, choć w trochę inny sposób. Powinien był wiedzieć o wszystkim. Byłem już wtedy
bardzo rozstrojony. Po jakiejś wyjątkowo ohydnej nocy zdecydowałem się pójść do niego. Było
już ze mną naprawdę źle…
— Pamiętam do tej pory poczucie bezbronności, jakie mną owładnęło, kiedy jechałem do
niego przez bagna. Wydawało mi się, że są one nie osłonięte, wystawione na niezliczone niebez-
pieczeństwa. Gdy jednak zbliżałem się do grupy drzew lub krzewów, przybierały one wygląd
zasadzki. Straciłem zwykłą ufność do świata. Czułem się nie tylko narażony na nieobliczalne
klęski, ale i zagrożony bezpośrednio. Niech pan pomyśli, w biały dzień, w blasku słońca, nie
widząc dokoła niczego prócz ptaków…
— Przypadek zrządził, że staruszek był w rozmownym nastroju. Postawiłem sprawę jasno i
otwarcie. — „Przybyłem niedawno do tego zakątka” — rzekłem. — „Czy dzieje się tu coś… coś
szczególnie złego?”
— Wlepił we mnie oczy i pocierając policzek, zastanawiał się, co powinien powiedzieć. —
„Tak” — rzekł wreszcie.
— Zaprowadził mnie do swojego gabinetu, nasłuchiwał przez chwilę, jakby chciał się
upewnić, że nikogo nie ma w pobliżu i zamknął szczelnie drzwi. — „Jest pan wrażliwy” —
rzekł. — „Zapadł pan na to szybciej ode mnie. Zło — coraz to większe zło… Coś złego.”
— Pamiętam doskonale te słowa i jego zamglone ze starości oczy oraz spróchniałe zęby za
obwisłymi wargami. Podszedł bliżej i usiadł tuż przy mnie, przykładając długą kościstą rękę do
owłosionego ucha. — „Nie mów pan za głośno”
— rzekł. — „Słyszę dobrze, gdy pan mówi wyraźnie.”
— Wyraził zadowolenie, że może wreszcie z kimś o tym pomówić. Opowiedział mi, jak
spodziewał się spokojnie dokonać życia w Cainsmarsh i jak stopniowo opanował go ten mglisty
niepokój przechodzący powoli w strach. Nie mógłby nigdy pozwolić sobie na powtórne prze-
nosiny. On również był tu przykuty. Ciężko było o tym mówić. Jego żona nigdy mu o tym nie
wspominała. Zanim przybyli do Cross in Slackness, byli najlepszymi przyjaciółmi, zawsze go-
towymi do poufnej gawędy. — „Teraz „ — rzekł
— „to nas dzieli. Muszę mówić do siebie. Nie wiem, co jej się stało.”
— „Ale co was rozdziela?” — zapytałem.
— „Zło.”
— Tak to nazwał. Powiedział, że każdy odsuwał się wbrew własnej woli od innych ludzi. W
najzwyklejszych sytuacjach zaczęła ujawniać się jakaś złowrogość. Ostatnio zbudziło się w nim
dziwne podejrzenie: wydawało mu się, że pożywienie ma osobliwy smak i że czuje się nieswojo
po jego spożyciu. — „Obawiam się, że tracę zmysły” — rzekł. — „Ja lub ona. Niemniej jednak
dziwna jest ta historia zjedzeniem. Po cóż miałby ktokolwiek…?” — Nie dokończył zdania. Gdy
tu przybył, mieszkańcy wydawali mu się z początku po prostu nierozgarnięci. Potem zaczął po-
jmować, że byli oni nie tyle tępi, co skryci i podejrzliwi. — „Widziało się czasem w ich oczach
wyraz, jaki ma pies, który może ukąsić. Nawet dzieci, jeśli się im przyglądało, zdradzały chęć
obrony. Bez powodu. Bez żadnego powodu.” — Mówił mi to niezbyt głośno, siedząc tuż przy
mnie.
— Przysunął się jeszcze bliżej. — „Są okrutni dla zwierząt” — powiedział. — „Biją swoje
psy i konie. Tak, zupełnie nieoczekiwanie. Dzieci przychodzą do szkoły ze śladami pobicia. Nie
można z nich nic wyciągnąć. Boją się.”
— Zapytałem go, czy to zjawisko, czymkolwiek ono jest, przybiera na sile. Czy zawsze da-
wało sieje tu odczuć? Historia tego okręgu nie była mu znana. Sądził, że to się wzmaga. Nie
zawsze było tak jak teraz. Podsunąłem mu myśl, że może to tkwiło w atmosferze tej miejsco-
wości i że odczuwaliśmy to coraz silniej w miarę tego, jak ulegaliśmy temu czarowi.
— „Być może. Częściowo i to” — rzekł stary wikary.
— Opowiedział mi historię swego poprzednika. Człowiek ten i jego żona zostali skazani na
więzienie za okrutne traktowanie służącej. Na więzienie! Mówili na swoje usprawiedliwienie, że
chcieli ją poprawić, ponieważ była brudna i kłamała. W rzeczywistości jednak dawali po prostu
folgę nienawiści do niej… Przed przybyciem do Cainsmarsh życie ich było bez zarzutu.
— „To było tutaj zawsze” — wyszeptał stary wikary. — „Zawsze. Pod powierzchnią. Jakiś
duch nieszczęścia i występku, który ogarnia nas wszystkich. Modlę się. Nie wiem, co by się ze
mną stało, gdybym się nie modlił. Strata pieniędzy, szorstkość wszystkich, złośliwe psoty i
obrzucanie kamieniami. Nie mówię już o truciźnie. Zatruwanie najbardziej mi dokucza”.
— Rozmawialiśmy tak w biały dzień w jego wielkim, zniszczonym, skąpo umeblowanym
gabinecie, zupełnie jak ludzie kulący się ze strachu w jaskini.
— Potem zaczął mówić mniej dorzecznie. — „Zło jest w glebie,” — oświadczył — „pod
ziemią.” Położył silny nacisk na słowach „pod ziemią”. Uczynił drżącą ręką ruch w tym kie-
runku. W Cainsmarsh zagrzebano coś potężnego i strasznego. Coś kolosalnie złego. Są to
szczątki porozrzucane po całej okolicy. — „Myślę, że wiem, co to takiego” — szepnął tajem-
niczo, ale zwlekał jakiś czas z wyjaśnieniem.
— „Wciąż poruszają te szczątki” — rzekł.
— „Nie dają im zaznać spokoju.”
— Co za oni? Trudno to określić. Budowano drogi, drenowano pola, a teraz pojawili się „ci
archeolodzy.” To jeszcze nie wszystko. Podczas wojny przeorano stare pastwiska. Pootwierano
dawne rany. — „Widzi pan, cała ta miejscowość była niegdyś pokryta grobami.”
— „Kopce?” — zapytałem.
— „Nie” — nalegał. „Groby, wszędzie groby. Ci przedhistoryczni ludzie byli czasem ska-
mieniali. Znajdowało się kamienie o najdziwniejszych kształtach. Wydobywają wciąż na światło
dzienne rzeczy, które lepiej byłoby zostawić w spokoju. Wynajdują wątpliwości i zagadki —
burzą wiarę.”
— Wystąpił znienacka z oskarżeniem przeciw darwinizmowi i ewolucji. Ciekawa rzecz, jak
długoletnie dysputy splotły się w jedno z jego obecnymi strapieniami! — „Czy zwiedził pan już
muzeum w Eastfolk?” — zapytał.
— Mówił o ogromnych kościach tam wystawionych. — „Ależ” — zaprotestowałem —
„myśli pan zapewne o kościach mamutów, dinozaurów i tym podobnych stworzeń.”
— „Chodzi o olbrzymów. Spójrz pan na to, co oni nazywają narzędziami! Zbyt wielkie i
niezgrabne, by jakikolwiek człowiek mógł ich używać. Topory, włócznie — nic, prócz gigantyc-
znej broni!” Nazwał je „morderczymi kamieniami”. Morderczymi kamieniami olbrzymów.
— Zacisnął kościstą pięść, podniósł swój drżący głos i prawdziwa nienawiść błysnęła mu w
oczach.
— „Żadna kara nie jest zbyt wielka” — rzekł — „dla ludzi, którzy wykopują te kości.
Zdzierają zasłonę z wiecznych tajemnic. Zdają się zabijać… Grób jest grobem, a nieboszczyk
nieboszczykiem, choćby zmarł przed milionem lat. Dajcie tym złym istotom spoczywać! Niech
spoczywają! Niech ich prochy leżą w spokoju!”. — Porzucił ton ukradkowego zwierzenia, stłu-
mił obawę i zapłonął w nim gniew. Nie zadawał już sobie trudu wysłuchiwania tego, co
mógłbym mu powiedzieć.
— Zapuścił się wkrótce w najdziksze oskarżycielskie wywody. Gniew wstrząsający jego słabą
postacią przeobraził go całkowicie. Głównym przedmiotem jego tyrady byli miejscowi arche-
olodzy i przyrodnicy, ale wiązała się z tym w najdziwaczniejszy i najbardziej nielogiczny sposób
jego nienawiść do anglikańskich praktyk religijnych wprowadzonych przez nowego wikarego w
Marsh Havering. Właśnie teraz, gdy zło zrywa pęta i podnosi się z ziemi niby opar, gdy domi-
nującą potrzebą epoki jest prosta i surowa religia.
— „Prosta i surowa” — podkreślił i pogroził palcem przed moją twarzą. — „Musiał przyjść
ten człowiek ze swoimi ornatami, obrazami, muzyką i paradą!”
— Nie będę jednak, choćbym mógł, powtarzać panu całej przemowy, którą ten biedny, zgrzy-
biały starzec wypowiadał coraz gwałtowniej, głośniej i ochrypłej. Domagał się represji,
prześladowania nauki, Rzymu, tępienia niemoralności i nieskromności oraz każdej wiary z
wyjątkiem jego własnej, ścigania „winnych” i wymuszania skruchy, aby nas uchronić przed
bożym gniewem, który jest coraz bliżej. — „Przekopują glebę, odsłaniają różne rzeczy i wdy-
chamy prochy dawno zmarłych ludzi.” — Było to tak, jakby usiłował wyzwolić się z naszego
wspólnego, lokalnego opętania za pomocą samego namiętnego krzyku. — „Los Kaina” — wołał.
— „Kara Kaina!”
— „Ale dlaczego Kaina?” — udało mi się wtrącić.
— „Kain zakończył tutaj swoje dni” — oświadczył starzec. — „Och, wiem o tym. Nie darmo
to miejsce nazywa się Cainsmarsh. Wędrował po całej ziemi i w końcu zaszedł tutaj, on i jego
najgorsi synowie. Wiek za wiekiem plugawili tę ziemię zbrodnią i okrucieństwem, a potem Po-
top zagrzebał ich w tych bagnach — i tam powinni byli pozostać na zawsze.”
— Próbowałem wykazać bezsensowność tych fantazji. Cainsmarsh jest po prostu przekręconą
nazwą Gaynes Marsh, jak mówią wszystkie przewodniki; w Księdze Dnia Sądnego napisane jest
Gaynes, ale starzec pokonał mnie. Jego skrzekliwe twierdzenia zagłuszyły mój głos. Jego
głuchota była tarczą przeciw wszelkim argumentom. Głos jego rozlegał się po całym pokoju. Był
to wylew od dawna nagromadzonych i nieustannie przeżuwanych samotnych rozmyślań. Łat-
wość, z jaką płynęły jego słowa, świadczyła o ich długim polerowaniu. Domyślam się, że pow-
tarzał je co pewien czas nielicznym wiernym uczęszczającym do kościoła parafialnego. Mówił
bezładnie o dzieciach Kaina, ludziach jaskiniowych, mamutach, megateriach i dinozaurach. Istna
zawierucha absurdów i niedorzeczności. A jednak… a jednak…
Doktor Finchatton patrzył przez chwilę w milczeniu na zatokę Les Noupets.
— Wszystko to nasunęło mi pewną myśl. Wątpię, czy wyda się ona panu choć trochę zrozu-
miała — w tym przejrzystym powietrzu. Przypuszczam, że nawiedza nas coś odwiecznego, ar-
chaicznego, bestialskiego…
Skinął głową potwierdzając z odcieniem niezdecydowania swoje słowa.
— Widzi pan… Niemiło jest być nawiedzanym przez duchy georgiańskie, stuartowskie,
elżbietańskie, duchy w zbroi i duchy w łańcuchach. Bądź co bądź jednak ma się dla nich coś w
rodzaju koleżeńskiego uczucia. Nie są one jedynie wcieleniem okrucieństwa, podejrzliwości i
małpiej złośliwości. Ale dusze ludzi jaskiniowych mogłyby takie być… Straszne widma… Co
pan o tym myśli?
— Wszystko jest możliwe — powiedziałem.
— Tak. A jednak, jeśli przyjąć ludzi jaskiniowych, to czemu nie małpy? Gdyby wszyscy
przodkowie zwrócili się przeciw nam! Gady, ryby, ameby! Był to pomysł tak fantastyczny, że
opuszczając Cross in Slackness próbowałem się śmiać…
Doktor Finchatton urwał i spojrzał na mnie.
— Ale nie mogłem się śmiać — rzekł.
— Ja również nie mógłbym — odparłem.
— Jest to straszna rzecz. Wolałbym w każdym razie, żeby mnie nawiedzał duch człowieka niż
małpy.
— Pojechałem z powrotem do domu bardziej przerażony niż przed wyjazdem. Zaczynałem
już wszędzie mieć halucynacje. Jakiś starzec pochylony nad owcą, która upadła do rowu zmienił
się nagle w skulonego, przyczajonego dzikusa. Nie śmiałem spojrzeć na niego, a gdy krzyknął
mi coś — może tylko dzień dobry — udałem, że nie słyszę. Za każdym razem, gdy pod-
jeżdżałem do kępy krzewów, serce mi zamierało i zwalniałem biegu, a gdy tylko ją wymijałem,
zwiększałem prędkość.
— Upiłem się tej nocy po raz pierwszy w życiu. Widzi pan, miałem do wyboru tylko upić się
lub uciec. Jestem może jeszcze niedoświadczonym lekarzem, ale znam swoje obowiązki. Lekarz,
który porzuca swoją praktykę bez zawiadomienia, w niczym nie jest lepszy od zmykającego war-
townika. Musiałem więc się upić.
— Przed położeniem się do łóżka spostrzegłem, że nie mam ochoty otworzyć drzwi fron-
towych i wyjrzeć. Uczyniłem więc konwulsyjny wysiłek i rozwarłem je na oścież… Bagna
przycupnęły w księżycowym świetle, a kłębiące się nisko mgły na odgłos uderzenia drzwi o ści-
anę jakby przestały się poruszać, by nadstawić ucha. A nad tym wszystkim unosiło się coś
bardzo złośliwego, coś, czego obecności nigdy jeszcze nie wyczuwałem tak silnie.
— Niemniej jednak nie ustępowałem z progu. Próbowałem nawet wygłosić pijacką mowę.
Nie pamiętam, co mówiłem. Może cofnąłem się już do epoki kamiennej i mogłem wydawać
tylko nieartykułowane dźwięki. Ale treścią ich było wyzwanie do wałki całego zła, jakie
przeszłość pozostawiła człowiekowi w spadku.
Rozdział trzeci
Czaszka w muzeum
Doszedłszy do tego punktu w opowiadaniu doktor Finchatton urwał nagle. — Ta opowieść
wydaje się panu wariacka — rzekł. — Czy chce pan, abym mówił dalej?
— Ależ skąd — palnąłem. — To znaczy, tak, proszę bardzo, niech pan mówi dalej. To jest
bardzo interesujące. Tylko kiedy siedzi się tutaj przy stole, wszystko wydaje się takie jasne, po-
godne i konkretne, że ma się poczucie pewnej nierealności… Rozumie pan?
— Rozumiem — odparł nie odwzajemniając mojego uśmiechu. Rozejrzał się dookoła. — Is-
totnie, trudno się tutaj oprzeć wrażeniu, że nie istnieją na świecie inne rzeczy niż wermut z wodą
mineralną czy lunch.
Bezmierne znużenie pojawiło się na jego twarzy. — Odpoczywam — rzekł. — Tak, ale
prędzej czy później będę musiał powrócić do tego wszystkiego. Chciałbym pogadać jeszcze z
panem o tym, jeśli to panu nie przeszkadza. Odznacza się pan, jeśli mi się wolno tak wyrazić,
orzeźwiającym brakiem wyobraźni. Jak biała kartka papieru.
Nie miałem nic przeciwko temu, aby usłyszeć ciąg dalszy. Nie brałem wówczas pod uwagę
możliwości, że to opowiadanie mogłoby zakłócić mój własny sen. Lubię śnić, ale na jawie.
Chętnie oddaję się rojeniom i mrzonkom. Marzenia te nie naruszają poczucia całkowitego bez-
pieczeństwa — mogą przejmować dreszczem, ale nie strachem. Lubię opowiadania fantastyczne
właśnie dlatego, że są fantastyczne. Odkąd jako młodziutki chłopiec zapoznałem się z Edgarem
Allanem Poe, nabrałem zamiłowania do niesamowitości i grozy i mimo oporu mojej ciotki —
wpada ona w prawdziwy gniew na wzmiankę o tym, że może się kiedykolwiek wydarzyć coś
nieprawdopodobnego lub niezwykłego — folgowałem mu często niepostrzeżenie. Sądzę, że jej
wyobraźnia dawno obumarła, moja zaś przeistoczyła się w oswojone zwierzątko, z którym lubię
się bawić. Zdaje mi się, że nigdy nie zadraśnie mnie do krwi; jest to obecnie kotka, która wie,
kiedy należy przerwać igraszkę. Chociaż nie jestem tego już tak pewien jak dawniej. Było jednak
bardzo przyjemnie znajdować się na bezpiecznym i pewnym gruncie zalanym jasnymi pro-
mieniami normandzkiego słońca i słuchać o tych porażonych strachem bagnach. — Mów pan
dalej — powiedziałem.
— A więc — rzekł doktor Finchatton — zmobilizowałem do walki wszystkie zasoby mojej
wiedzy i charakteru. Upicie się i wyzywające przemówienie, nawet jeśli wyobraziłem je sobie
raczej, niż wygłosiłem, dodało mi otuchy. Spałem tej nocy jak kamień, co mi się nie zdarzyło od
kilku tygodni. Nazajutrz wstałem pokrzepiony i zacząłem rozważać moją sytuację. Jako lekarz
skłaniałem się naturalnie do przypuszczenia, że tę epidemię strachu i urojeń, tę niemoc całej oko-
licy należy przypisać jakiemuś zarazkowi w powietrzu, wodzie lub glebie. Postanowiłem pić
tylko przegotowaną wodę i jeść wyłącznie gotowane potrawy. Nie odrzucałem także myśli, że
może tu wchodzić w grę coś mniej materialnego. Nie jestem zaślepionym materialistą. Gotów
byłem uwierzyć w udzielającą się w jakiś sposób psychozę, ale nie w tych synów Kaina, o
których mówił stary wikary. Następnego ranka zdecydowałem się odwiedzić wielebnego Morto-
vera, anglikańskiego kapłana w Marsh Havering będącego przedmiotem szczególnej nienawiści
wikarego. Chciałem poznać jego opinię w tej sprawie.
— Okazało się jednak, że ten młody człowiek był takim samym szaleńcem jak jego kalwiński
kolega. Starzec upatrywał przyczyny nieszczęścia w nauce, pracach wykopaliskowych i ciążeniu
ku katolicyzmowi, młody zrzucał winę na Reformację i manię tępienia czarownic, która
opanowała purytanów w szesnastym wieku. — „Jakieś duchowe hamulce zostały wówczas
przełamane” — zapewnił mnie z całym przekonaniem.
— „Szataństwo wróciło na ziemię.” Jego zdaniem nie mamy do czynienia z duchem Kaina i
jego występnymi synami, lecz z opętaniem diabelskim. Musimy przywrócić jedność chrześci-
jaństwa i wypędzić te diabły.
— Był to bardzo blady, starannie ogolony młody człowiek o pięknej, wyrazistej twarzy,
płonących ciemnych oczach i donośnym głosie tenora. Mówiąc nie gestykulował, lecz zaciskał
swoje szczupłe dłonie. Gdyby był katolikiem, a nie anglikaninem, wyznaczono by go zapewne
na kierownika misji — promieniował z niego właśnie ten rodzaj gorącej żarliwości. Siedział
ubrany w sutannę, patrzył w przestrzeń ponad moim ramieniem i wyjaśniał mi, jak należałoby
egzorcyzmować bagna.
— Z tego, co mówił, wnioskowałem, że przez jego głowę przewijały się wielkie procesje z
chorągwiami i baldachimami kroczące powoli przez bagna, chłopcy śpiewający psalmy,
poruszane kadzielnice i kapłani w ornatach kropiący wodą święconą. Pomyślałem o starym wi-
karym wyglądającym z brudnego okna swego gabinetu i ujrzałem w duchu, jak wybiega z domu
chrypiąc i potykając się, z morderczym ogniem w oczach.
— „Ależ” — powiedziałem mu — „spotka się pan z protestem!” I w tej samej chwili zachow-
anie pana Mortovera uległo zmianie. Powstał i wyciągnął sztywno rękę jak orzeł szpony. —
„Trzeba go stłumić” — rzekł i zrozumiałem wówczas, dlaczego zabija się ludzi w Belfaście,
Liverpoolu i Hiszpanii.
To było dziwne. Przerwałem mu: — Ależ, doktorze Finchatton, co mają wspólnego Belfast,
Liverpool i Hiszpania z Cainsmarsh?
Zatrzymał się na chwilę i obrzucił mnie jakimś szczególnym, na wpół podejrzliwym, na wpół
upartym spojrzeniem. — Mówiłem o Cainsmarsh — rzekł po namyśle.
— A co mają z nim wspólnego Belfast i Hiszpania?
— Nic. Przypuszczam, że wspomniałem o nich dla zilustrowania… Niech sobie przypomnę!
Miałem na myśli fanatyzm. Obaj ci ludzie, wikary i młody kapłan, mieli określone przekonania,
niewątpliwie głębokie i szlachetne, skoro je wyznawali. W rzeczywistości jednak jedynym ich
pragnieniem była walka — chcieli skoczyć sobie do gardła. Tutaj rozpoczynało się działanie tru-
jących wyziewów bagna. Przyczyną ich wzburzenia nie były poglądy, lecz obawy. Chcieli krzyc-
zeć i wyzywać…
— To samo działo się ze mną. Czemu stojąc w nocy w otwartych drzwiach awanturowałem
się, szalałem i wygrażałem bagnu pięścią?
Spojrzał na mnie tak, jakby oczekiwał odpowiedzi.
— Grecy mieli na to nazwę — rzekł. — Panika. Bagna szerzyły nagminną panikę.
— Być może jest to właściwa nazwa — odparłem — ale cóż ona wyjaśnia?
— Pojmuje pan — kontynuował doktor Finchatton — że ogarnął mnie wtedy paniczny strach
przed paniką. Czułem, że pozostaje mi już niewiele czasu. Jeśli nie znajdę jakiegoś zaklęcia na
ducha tej okolicy, dostanę się z pewnością w jego szpony. Powinienem działać energicznie. Nie
miałem akurat wtedy żadnej pilnej pracy, postanowiłem więc uciec na pół dnia z mego gabinetu i
pojechać do muzeum w Eastfolk. Chciałem dobrze się przyjrzeć tym kościom mamutów, które
pod wpływem słów wikarego zaczynały przybierać zanadto ludzkie kształty w mojej pamięci i,
jeśli się uda, pogawędzić z kustoszem, podobno wybitnie zdolnym archeologiem.
‘ — Był to bardzo miły, niskiego wzrostu człowiek o pełnej, sympatycznej, gładko wygolonej
twarzy. Nosił okulary. Zachowanie jego cechowało coś w rodzaju czujnej uwagi, jaką spotykamy
u dobrych fotografów i portrecistów; była to jego jedyna krępująca właściwość. Czułem jego
wzrok na sobie, ilekroć patrzyłem w inną stronę…
— Oświadczyłem, że bardzo mnie interesują narzędzia z krzemienia znajdowane w tak dużej
ilości na niskich pagórkach sterczących wśród bagien oraz kolekcja wykopanych tam ludzkich
szczątków. Kustosz był entuzjastą i znalazł we mnie inteligentnego słuchacza. Zaczął wykładać
całą bez mała historię okręgu.
— „Musiał on być zamieszkiwany przez tysiące lat” — rzekłem.
— „Przez setki tysięcy lat” — odpowiedział.
— „Byli tu Neandertalczycy i… ale muszę panu pokazać naszą największą chlubę!”
— Zaprowadził mnie do zamkniętej oszklonej gabloty, w której leżała masywna czaszka o
wydatnych łukach brwiowych, która zdawała się jeszcze ponuro patrzeć pustymi oczodołami.
Obok czaszki umieszczono jej dolną szczękę.
— „Ten przybrudzony rdzawo—brązowy skarb” — powiedział — „jest najlepiej zachow-
anym okazem tego rodzaju na całym świecie. Jest prawie kompletny. Rozstrzygnął już tuzin
sporów wynikłych z braków w innych szczątkach. W sąsiedniej szafie znajduje się kilka kręgów
szyjnych, pałąkowata kość udowa i mnóstwo drobniejszych fragmentów. Ale nie wydobyliśmy
jeszcze wszystkich szczątków z rozpadliny, w której je znaleziono, ponieważ kości były na wpół
spróchniałe i bardzo kruche i należało zachować daleko posuniętą ostrożność. Przekopywanie
rozpadliny odbywa się z niezwykłą starannością. Mamy nadzieję, że odnajdziemy w końcu
prawie cały szkielet. Stworzenie to prawdopodobnie ześlizgnęło się w szczelinę skalną, utknęło
w niej i zostało zasypane. Znaleziono przy nim dwa lub trzy bardzo prymitywne i niezgrabne
narzędzia.” — Mały kustosz przypatrywał się, jak oglądałem jego wspaniały okaz, podziwiając
wyszczerzone szyderczo zęby górnej szczęki i upiorną żywotność przebłyskującą jeszcze w ja-
mach, skąd niegdyś patrzyły na świat oczy.
— „Przypuszczam, że mógłby to być nasz przodek” — rzekłem.
— „To prawdopodobne.”
— „Mieć to we krwi!”
— Odwróciłem się lekko i spojrzałem na potwora z ukosa, a gdy przemówiłem znowu,
miałem uczucie, że nas słyszy. Zadałem kilkanaście dyletanckich pytań. Dowiedziałem się, że
niezliczone pokolenia podobnych istot wydawały mrukliwe dźwięki i poruszały się niezgrabnie
po bagnach przez czas sto razy dłuższy od całego znanego nam okresu historii. W porównaniu z
panowaniem tego gatunku nasze późniejsze ludzkie rządy datowały się od wczoraj. Miliony tych
zwierzęcych istot pojawiało się i wymierało, pozostawiając po sobie szczątki, narzędzia, odłu-
pane lub poczerniałe w ogniu kamienie i ogryzione kości. Nie ma na bagnach ani jednego ka-
myka, ani jednej piędzi ziemi, których by ich stopy nie dotknęły lub ich ręce nie uchwyciły
niezliczoną ilość razy.
— „Jest w nim coś niesamowitego” — powiedziałem mimo woli, bijąc się z myślami.
Wreszcie zdecydowałem się postawić pytanie bez ogródek. Zapytałem kustosza, czy nie słyszał
— czy nie przyszło mu nigdy do głowy, że ta miejscowość była nawiedzana?
— Badawczy wyraz przesłoniętych szkłami oczu pogłębił się jeszcze bardziej.
— „Owszem, słyszałem coś o tym” — powiedział.
— „I cóż?” — zagadnąłem.
— Ale on chciał najpierw mnie wysłuchać. Czekał w milczeniu, tak że zmuszony byłem
mówić dalej. Powiedziałem mu niemal wszystko, co powiedziałem panu.
— „Bagna mają mnie w swej mocy” — rzekłem. — „Jeśli się w jakiś sposób nie wyzwolę,
postradam zmysły. Nie mogę stawić im czoła, a powinienem. Proszę mi powiedzieć, dlaczego
sny są tam takie posępne, dlaczego w dzień nęka człowieka strach, a w nocy dręczą okropne
obawy?”
— „Nie jest pan pierwszą osobą, która przychodzi do mnie z tym pytaniem” — powiedział
przypatrując mi się uporczywie.
— „A czy może mi pan wyjaśnić, co to jest takiego?”
— „ Nie” — odparł.
— Człowiek ten znał wagę słów równie dobrze, jak wartość obserwacji. Wyjaśnił mi, że
prowadził na bagnach prace wykopaliskowe i zapoznał się trochę z tamtejszymi ludźmi.
— „Nie podobają im się te prace” — rzekł. — „Nie napotkałem jeszcze w żadnym zakątku
świata takiej niechęci do wykopalisk. Być może wypływa to z jakiegoś miejscowego, mocno
zakorzenionego przesądu. Może strach jest zaraźliwy. Nie ma wątpliwości, że się boją i moim
zdaniem boją się teraz bardziej niż dawniej. Często bardzo trudno jest otrzymać pozwolenie na
kopanie w prywatnej posiadłości.”
— Czułem, że nie mówi mi wszystkiego, co myśli. Zdawał się napomykać o różnych rzec-
zach dla eksperymentu, jak gdyby chciał wypróbować moje reakcje na swoje słowa. Zrobił
uwagę, że nigdy nie spał w pobliżu bagna, nawet w dzień. Czasem, gdy przesiewał ziemię, za-
trzymywał się, by nadstawić ucha, wracał do przesiewania, potem nasłuchiwał znowu. — „Nie
słyszałem nic”, — rzekł — „a jednak byłem w ciągłym napięciu.”
— Przestał mówić. Spostrzegłem, że przygląda się ze szczególnym wyrazem twarzy czaszce
jaskiniowca leżącej między nami.
— „Nie wierzy pan chyba w istnienie ducha tego szkaradnego zwierzęcia?” — zapytałem.
— „Zostały po nim tylko kości” — rzekł. — „Czy jednak nie sądzi pan, że miało ono coś, co
można by nazwać duszą? Coś, co mogłoby jeszcze szkodzić, dręczyć i straszyć? Coś niezmiernie
podejrzliwego i łatwo wpadającego w gniew?”
— Teraz ja z kolei utkwiłem w nim wzrok. — „Chyba nie wierzy pan w to naprawdę? Pod-
suwa mi pan tę myśl w jakimś celu.” Zaśmiał się nie spuszczając ze mnie spojrzenia.
— „Jeśli tak, to mi się udało” — rzekł. — „Ale rzeczywiście chciałem to panu zasugerować.
Jeśli zdołamy zmienić pański lęk w ducha — no, to ducha można wypędzić. Jeśli zmienimy go w
gorączkę, gorączkę można wyleczyć. Póki jednak czuje pan jedynie paniczny lęk i głuchą
wściekłość, to cóż możemy z tym zrobić?”
— „Bardzo pan jest łaskaw”, — rzekłem — „że próbuje pan postawić mnie w jakiś sposób na
nogi, związać mi, że tak powiem, skrzydła przed wygłoszeniem egzorcyzmów. Nie takie to
łatwe, jak pan sądzi.”
— Od tej chwili — ciągnął dalej doktor Finchatton — przestał hipnotyzować mnie wzrokiem
spoza szkieł i zaczął mówić bardziej otwarcie. Wywody jego wkraczały w dziedzinę metafizyki,
a ja nie jestem metafizykiem. Była to dziwaczna teoria, a jednak dawała coś w rodzaju wyjaśni-
enia. Spróbuję ją panu, o ile to możliwe, przedstawić. Kustosz uważał, że przekraczamy granice
naszej teraźniejszości — Granice Naszej Teraźniejszości.
Doktor Finchatton spojrzał na mnie badawczo. Zachowałem rezerwę. Nie miałem najm-
niejszego pojęcia o granicach teraźniejszości.
— Mów pan dalej — poprosiłem.
— Kustosz stał zwrócony profilem do mnie i wyglądając przez okno, snuł swoje rozważania.
— „Przed jakimiś stu laty” — rzekł — „ludzie żyli teraźniejszością w daleko większym stopniu
niż obecnie. Ich przeszłość sięgała cztery czy pięć tysięcy lat wstecz, ich przyszłość nie zapuszc-
zała się tak daleko. Żyli chwilą obecną i tym, co nazywali wiecznością. Nie znali odległej rzec-
zywistej przeszłości. Nie dbali o rzeczywistą przyszłość. „To — skinął głową w kierunku czaszki
jaskiniowca — po prostu nie istniało”. Wszystko to było zagrzebane, zapomniane, poza nawi-
asem życia. Żyliśmy w zaczarowanym kręgu i czuliśmy się strzeżeni i bezpieczni. Mniej więcej
w ubiegłym stuleciu, wydostaliśmy się z tego kręgu. Przetrząsnęliśmy przeszłość odkopując je-
den wiek po drugim i teraz spoglądamy coraz dalej w przyszłość. To nam dolega.”
— „W tej okolicy?” — spytałem.
— „Wszędzie. Pański wikary i ksiądz czują to instynktownie, choć nie wiedzą, jak to wyrazić,
a w każdym razie wyrażają to inaczej niż my. Czasem wydobywa się to na powierzchnię w
Cainsmarsh, ale znajduje się wszędzie. Przekroczyliśmy granice teraźniejszości i przeszłości.
Wielowiekowa ciemna przeszłość, pełna lęku i nienawiści, której istnienia nie podejrzewali nasi
dziadkowie, znowu nas zalewa. A przyszłość otwiera się niby przepaść gotowa nas pochłonąć.
Zwierzę znów się pojawia i znów szaleje, a stare religie nie mają już nad nim władzy. Jaskiniow-
iec, małpi przodek, zwierzęcy przodek powraca znów. Tak jest. Mogę pana zapewnić, że nie od-
dalam się ani na krok od rzeczywistości. Obecnie dzieje się to wszędzie. Był pan w Cainsmarsh i
odczuł jego obecność, ale powiadam panu, że to wskrzeszone barbarzyństwo zieje teraz i wciska
się wszędzie. Świat jest zagrożony nie tylko tutaj… „ — urwał i jego okulary błysnęły, gdy
spojrzał na mnie. Potem znów odwrócił się do okna.
— „Wspaniale, ale to czysty mistycyzm”
— rzekłem. — „W jaki sposób może mi pomóc? Co mam robić?”
— „To są przeżycia wewnętrzne i należy je zwalczyć w sobie.”
— „Muszę wrócić dziś wieczór do Cainsmarsh.”
— Kustosz powtórzył, że granice teraźniejszości znikły i nie będzie można ich przywrócić.
— „Musi pan zmienić swoją wizję świata tak, aby móc wyobrazić sobie taką rzeczywistość, w
której jaskiniowiec sąsiaduje z codzienną gazetą, a tysiąc najbliższych lat jest tuż za progiem.”
— „Bardzo dobrze”, — rzekłem — „ale co to znaczy? Co mam teraz począć?”
— Spojrzenie jego znowu zatrzymało się na mnie. — „Niech pan to pokona, jeśli pan potrafi”
— powiedział. — „Niech pan tam wróci. Nie znajdzie pan ratunku w ucieczce. Niech pan wraca
i podejmie jeszcze raz walkę z tym, co można nazwać wedle swojej woli Złem, Strachem,
Duchem Kaina, lub duchem tego kamrata…”
— Zrobił pauzę i obaj poszukaliśmy wzrokiem niezgrabnej czaszki, jakbyśmy czuli, że i ona
mogłaby mieć coś do powiedzenia w tej sprawie.
— „Popatrz pan na to wszystko z szerszej perspektywy” — podjął na nowo bardziej poufnym
tonem. — „Spójrz pan prawdzie w oczy, jeśli pan może. A jeśli się okaże, że nadal traci pan
grunt pod nogami, trzeba będzie postarać się o pomoc. Powinien pan pojechać do Londynu na
kurację. Proszę się udać do doktora Norberta. Zdaje się, że mieszka pod numerem 391 przy Har-
ley Street — mogę to dla pana sprawdzić. Jest to człowiek, który jako jeden z pierwszych zdał
sobie sprawę z miazmatów zatruwających pana i wynalazł pewien sposób oczyszczenia z nich
umysłu. Prawdę mówiąc, pomógł mi, choć jego metody są radykalne i dziwne. Miałem pierwsze
objawy pańskiego niedomagania, a ponieważ słyszałem o metodzie Norberta, natychmiast
zwróciłem się do niego. Udaję się aeroplanem raz czy dwa razy w tygodniu do kliniki w Les
Noupets…”
— Na tym zakończyłem rozmowę z kustoszem muzeum w Eastfolk. Na jakiś czas postawiła
mnie ona na nogi. Przekonały mnie jego naukowe wywody. Nie czułem się już jak samotne,
bezbronne zwierzę ścigane przez ciemne i nieznane siły. Podjąłem jeszcze raz nieprzyjemną i
ryzykowną, ale bynajmniej nie beznadziejną walkę.
— Nie miałem jednak szczęścia w tym ostatnim starciu z duchami jaskiniowców. Wróciłem
do domu przed zachodem słońca. Lecz zanim dotarłem na miejsce, natknąłem się na coś
strasznego. Był to pies skatowany na śmierć. Tak, skatowany na śmierć. Pomyślał pan zapewne,
że w świecie pełnym niegodziwości okrutnie zbity pies nie ma znaczenia. Dla mnie jednak miał.
— Leżał w przydrożnych pokrzywach. Pomyślałem, że jakiś kierowca przejechał go i odrzu-
cił na pobocze. Wysiadłem, aby sprawdzić, czy jeszcze żyje. Był martwy. Zbity na miazgę
jakimś tępym, ciężkim narzędziem. Miał pogruchotane wszystkie kości. Widocznie ktoś musiał
długo się nad nim znęcać z okrutną zaciekłością.
— Wiem, że jak na lekarza jestem zbyt wrażliwy. Pojechałem dalej w gasnącym blasku słońca
przerażony okrucieństwem tkwiącym głęboko w ludzkiej naturze. Cóż za wybuch szaleństwa
zabił biedne zwierzę? W dziesięć minut po moim powrocie do domu doznałem nowego
wstrząsu. To również może się panu wydać drobiazgiem, ale dla mnie było przytłaczającym
przeżyciem. Zdyszany posłaniec przyjechał na rowerze z wikariatu Cross in Slackness. Był tak
wystraszony, że przez dłuższą chwilę nie mogłem zrozumieć, co do mnie mówi. Wreszcie po-
jąłem, że stary Rawdon usiłował zabić swoją biedną żonę. Powalił ją na ziemię i pobił. —
„Biedna staruszka” — wykrztusił z trudem chłopiec. — „Niech pan prędko przyjdzie.
Związaliśmy go i zanieśliśmy do przybudówki, a ona leży na górze w łóżku śmiertelnie prze-
rażona. Nie może mówić ze strachu. Wikary szaleje w straszny sposób. Okropny. Krzyczy, że
ona chciała go otruć… I przeklina.”
— Wyprowadziłem samochód i pojechałem. Zrobiłem, co mogłem, aby dodać otuchy biednej
staruszce. Mąż nie poranił jej tak bardzo, jak się obawiałem. Miała kilka siniaków, ale kości były
nienaruszone. Cierpiała głównie z powodu nieoczekiwanego wstrząsu. Niebawem przyszli dwaj
policjanci i zabrali starego Rawdona na posterunek w Holdingham. Nie zszedłem na dół, żeby go
zobaczyć. Pani Rawdon wymawiała tylko jedno słowo: — „Edwardzie!” — szepnęła ze zdu-
mieniem, — „oh, Edwardzie” — powtórzyła z przerażeniem i wydała słaby krzyk. Dałem jej
środek nasenny, wystarałem się dla niej o opiekę na noc, po czym wróciłem do domu.
— Póki byłem zajęty, trzymałem się jako tako, ale kiedy znalazłem się w domu, upadłem zu-
pełnie na duchu. Nie mogłem nic jeść. Wypiłem dużo wódki i zamiast pójść do łóżka, zasnąłem
w fotelu przy kominku. Zbudziłem się nagle i spostrzegłem, że ogień wygasa. Poszedłem na
górę, ale kiedy tylko zacząłem zasypiać, otoczył mnie rój koszmarów i znów zerwałem się zu-
pełnie rozbudzony. Wstałem więc, narzuciłem na siebie szlafrok, zszedłem na dół i rozpaliłem
ogień, postanawiając przemóc senność za wszelką cenę. Jednak zasnąłem na krótko, a potem
wróciłem do łóżka. Przez całą noc przemęczyłem się tak między łóżkiem a kominkiem. W moich
snach przewijały się bezładnie obrazy biednej, wystraszonej staruszki i równie godnego litości
starca, myśli, które podsunął mi kierownik muzeum oraz ta piekielna paleolityczna czaszka
unosząca się nad tym wszystkim.
— Ten złowróżbny człowiek pierwotny zaprzątał mi głowę coraz bardziej. Ani we śnie, ani na
jawie nie mogłem zapomnieć jego pustego spojrzenia i tryumfująco szyderczego uśmiechu.
Widziałem go na jawie, jakby był żywą istotą, zagadką nie do rozwiązania. Śmiał się z naszych
daremnych usiłowań. We śnie jego czaszka przybierała fantastyczne rozmiary, zmieniała się w
olbrzymią górę, w której oczodoły i wklęsłości szczęki wyglądały jak wielkie jaskinie. Miałem
wrażenie — trudno je wyrazić słowami — że ten jaskiniowiec unosi się coraz wyżej, a jednoc-
ześnie stoi nieruchomo w miejscu. Widziałem na pierwszym planie jego niezliczonych potom-
ków rojących się niby mrówki, gromady ludzkich istot śpieszących tam i z powrotem, wykonu-
jących nieudolne ruchy mające oznaczać szacunek i uległość i walczących o schronienia w jego
pożerającym cieniu. Roje te sformowały wkrótce umundurowane szeregi i kolumny i pomasze-
rowały ku czarnym cieniom rzucanym przez jego spróchniałe i zjedzone rdzą zęby. Z tej ciem-
ności zaczęło się coś sączyć cienką, zygzakowatą strugą — coś, co widocznie było dla niego
smakowite… Krew.
A potem Finchatton powiedział coś dziwnego: — Małe dzieci zabite na ulicy podczas nalotów
lotniczych.
Nie zrobiłem żadnej uwagi. Było to powiedziane „na stronie”, jak mówią aktorzy. Czekałem
spokojnie na dalszy ciąg opowieści.
— Z rana — podjął mój rozmówca po chwili głębokiej zadumy — zacząłem telefonować jak
szalony. Z wielkim trudem, za cenę, która mnie zapewne zrujnuje, zdołałem wyszukać sobie
zastępcę i bezzwłocznie, z największym wysiłkiem powściągając rozdygotane nerwy,
popędziłem do Londynu, by zobaczyć się z Norbertem. To właśnie Norbert mnie tutaj przysłał…
Niezwykły człowiek, zupełnie inny, niż go sobie wyobrażałem.
Doktor Finchatton przerwał i spojrzał na mnie. — To już wszystko.
Skinąłem głową w milczeniu.
— No i cóż — zapytał — co pan o tym myśli?
— Jutro zacznę się nad tym zastanawiać. Teraz nie wiem, co powiedzieć. To niewiarygodne, a
jednak — był pan bardzo sugestywny. Nie sądzę, aby to naprawdę miało miejsce, nie
posunąłbym się tak daleko, ale wierzę, że pan to przeżył.
— Właśnie. Cieszę się, że mogłem porozmawiać z takim człowiekiem, jak pan. Norbert żąda
tego ode mnie. Chce, abym się oswoił z tym, co mnie spotkało, przejął to takim, jakie jest, abym
spróbował odróżnić moje rzeczywiste przeżycia — nazywa je realnymi faktami życiowymi —
od przywidzeń, snów i obaw, którymi je oplotłem. Uważa, że powinienem patrzeć na wszystko
bez emocji. A zatem, jak pan myśli? — Spojrzał na mnie bardzo poważnie. — Co z tego, co panu
opowiadałem, jest prawdziwym, konkretnym zdarzeniem, a co — jakże to nazwać —
wewnętrznym przeżyciem? Napaść starego Rawdona na żonę wydarzyła się naprawdę, śmiertel-
nie pobity pies był rzeczywisty… Norbert, widzi pan, uważa, że powinienem o tym spokojnie
porozmawiać z kimś, kto wydaje się dostatecznie zrównoważony i nie przejmuje się zbytnio
przeszłością ani przyszłością. Chodzi o to, żeby fakty docierały do mojej świadomości jako
fakty, a nie jako lęki czy koszmary. Norbert chce mi przywrócić to, co nazywa rozumną
obojętnością — to jego ulubiony zwrot — by w ten sposób znaleźć mocniejsze oparcie dla tego,
co będę musiał dalej robić.
Wypił wino jednym haustem. — Bardzo to ładnie z pana strony, że pan mnie wysłuchał —
rzekł, a następnie, gdy jakiś cień padł na taras przed nami, zawołał: — Hallo!
Rozdział czwarty
Nieznośny psychiatra
Zanim jeszcze podniosłem oczy na doktora Norberta, uczułem niechęć do jego cienia. Norbert
był i chciał być człowiekiem dominującym, a ja, choć jestem gnuśny, miękki i pozbawiony
inicjatywy, potrafię być tak uparty, jak cały zaprzęg mułów. Zanim otworzył usta, byłem już zde-
cydowany wystąpić przeciw niemu, cokolwiek by powiedział.
Wcale nie wyglądał na psychoterapeutę. Psychoterapeuta powinien, moim zdaniem, mieć
spokojne oczy, uspokajający sposób bycia i umieć panować nad sobą. Powinien wyglądać
świeżo i zdrowo, a ten człowiek miał trupią cerę. Był to okazały, niedbale ubrany mężczyzna o
czarnych, kręconych włosach i gęstych brwiach. Gdy mówił, toczył dokoła swymi wielkimi,
błyszczącymi oczami, a podczas dramatycznych pauz wlepiał je w twarz interlokutora. Nie było
to spojrzenie, lecz przenikliwe wpatrywanie się, które ciążyło niemal dotykalnie i poparte było
groźnym zmarszczeniem brwi. Miał wyraziste rysy, obwisłe wargi mówcy i zdumiewająco
donośny głos. Nosił staroświecki, wysoki biały kołnierzyk i luźno zawiązany czarny krawat
mocno przekręcony na bok. Robił wrażenie, jakby ubrał się raz na zawsze według jakiejś starej,
przedwojennej mody i od tego czasu nic w niej nie zmienił. Wyglądał jak aktor na wakacjach, a
nie jak psychoterapeuta. Przypomniał mi umieszczane niegdyś w Punchu portrety Gladestone’a,
Henry Irvinga lub Thomasa Carlyle’a. Trudno byłoby sobie wyobrazić bardziej niestosownego
kompana dla dwóch przyzwoicie wyglądających nowoczesnych Anglików siedzących nad kiel-
iszkiem wermutu na tarasie Hotelu pod Źródłem Perony.
A jednak stał tutaj przede mną, zupełnie niepodobny do wszelkiego wyobrażenia, jakie
mógłbym o nim mieć, lekarz Finchattona, słynny doktor Norbert i wsparłszy się pod boki przy-
glądał mi się w bardzo uroczysty sposób. Finchatton mówił mi wcześniej, że był zaskoczony
jego wyglądem i rzeczywiście, nigdy nie spodziewałbym się zobaczyć kogoś tak okazałego i tak
podobnego do starożytnej wyroczni.
— Patrzyłem na was z góry — rzekł Norbert, jakby był Bogiem Wszechmogącym. — Nie
chciałem przerywać opowiadania Finchattona. Ale widzę, że dobiegło ono końca, więc chwytam
was w moje szpony.
Finchatton spojrzał na mnie z niemą prośbą, abym pogodził się z jego niezwykłymi
manierami i wysłuchał go do końca.
— Zna już pan jego opowieść? — zapytał doktor Norbert.
Nie starał się wcale ukrywać faktu, że jest psychoterapeutą, a Finchatton jego pacjentem. —
Czy powiedział panu, w jaki sposób zrodziła się w nim myśl o jaskiniowcu? Opowiadał o stra-
chu panującym w Cainsmarsh? Dobrze! A o stopniowym uświadomieniu sobie zła? No i cóż —
jak pan na to zareagował? Co pan, człowiek zrównoważony psychicznie, o tym sądzi? — Zbliżył
do mnie swą wielką twarz zmienioną w jeden znak zapytania.
— Proszę powiedzieć własnymi słowami rzekł i czekał jak nauczyciel egzaminujący dziecko.
— Doktor Finchatton — odparłem — opowiedział mi o niezwykłych rzeczach. Tak. Ale mu-
siałbym się dłużej nad nimi zastanowić, zanim mógłbym wydać o nich sąd.
Norbert skrzywił się jak nauczyciel mający do czynienia z niepojętnym dzieckiem.
— Chcę poznać pana opinię, zanim zacznie się pan zastanawiać.
— „Możesz sobie chcieć” — pomyślałem w duchu, a głośno rzekłem: — to niemożliwe.
— Ale to, co by mi pan teraz powiedział, miałoby duże znaczenie dla doktora Finchattona.
Mniejsza o powód.
Nagle usłyszałem bicie zegara. — Wielkie nieba! — wykrzyknąłem wstając i rzucając
krążącemu w pobliżu kelnerowi banknot dziesięciofrankowy. — Ciotka czeka na mnie z
lunchem. To naprawdę nie wypada!
— Ależ nie może pan machnąć tak ręką na tę sprawę — rzekł Norbert z wyrazem niedowier-
zającego zdumienia. — Nie może pan. Pańskim obowiązkiem wobec bliźniego jest wysłuchać,
co go trapi i pomóc mu dojść z tym do ładu. Musi pan nam pomóc. — Spojrzał przenikliwie.
— Stanowczo nie mogę pana puścić. Zwróciłem się ku Finchattonowi. — Jeśli doktor Fin-
chatton — rzekłem — chciałby to jeszcze omówić…
— Naturalnie, że chce jeszcze z panem porozmawiać.
Popatrzyłem na doktora Finchattona, który skinął głową z gorącą prośbą w oczach.
— Przyjdę jutro mniej więcej o tej samej porze
— rzekłem. — Ale nie mogę teraz pozostać dłużej… To niemożliwe.
Szedłem szybko, niemal truchcikiem, wijącą się drogą. Byłem bardzo zmartwiony, że się
spóźnię, ponieważ moja ciotka jest po prostu straszna, jeśli każe się jej czekać z lunchem. Byłem
już niezadowolony z danej obietnicy i trochę zły, że mnie do niej zmuszono. Wyglądało to tak,
jakbym uznał jakieś niedorzeczne pretensje Norberta do mojej opinii.
Odwróciłem głowę i zobaczyłem pośród ludzi znajdujących się na górze Norberta i Fin-
chat—tona. Stali tuż obok siebie.
— Jutro — zawołałem, choć wydawało mi się, że nie mogą mnie już usłyszeć.
Norbert wykonał jakiś szeroki gest.
Bynajmniej nie pragnąłem zobaczyć go jeszcze raz. W istocie czułem do mego gwałtowną
antypatię. Nie podobało mi się jego zachowanie, które mówiło jasno: „Pan i Finchatton jesteście
doświadczalnymi królikami, a ja was teraz będę krajać”. Nie podobał mi się jego gromki,
zniewalający głos i sposób trzymania głowy wyrażający chęć górowania nad wszystkim.
Nie znoszę też kanciastych, rozkazujących ruchów, szczególnie, gdy człowiek, który je wyk-
onuje, ma zbyt długie ręce. Z drugiej strony jednak polubiłem naprawdę doktora Finchattona i
szczerze zainteresowałem się jego historią. Uważałem, że opowiedział ją bardzo żywo.
Chciałbym wiernie oddać w tych notatkach głębokie przekonanie, z jakim mówił. Zaledwie się z
nim rozstałem, zacząłem wyczekiwać następnego spotkania i myśleć o pytaniach, jakie mógłbym
mu zadać. Norbert był dla mnie jedynie natrętem, który przerwał nam interesującą rozmowę.
Wymazałem go z pamięci i myślałem dalej o Finchattonie.
W jego opowiadaniu o zaczarowanym kraju bagien, do którego człowiek mógł wejść zdrów i
ufny, podziwiając motyle i kwiaty, by po krótkim czasie wybiec stamtąd z przerażeniem i
wściekłością, było coś, co podziałało silnie na moją wyobraźnię. Złowieszcza stara czaszka
któregoś z naszych przodków stopniowo zaczęła ukazywać mi się niczym obraz wyświetlony na
ekranie. Czy była ona kluczem do rozwiązania całej zagadki? Kości jej szczęk powoli okryły się
mięśniami i skórą, widmowe wargi okoliły wyszczerzone zęby, a pod nawisłymi brwiami
błysnęły ciemne, agresywne oczy nabiegłe krwią. Jaskiniowiec stawał się coraz bardziej żywą
istotą w miarę tego, jak ta opowieść utrwalała się w mojej pamięci.
W końcu już nie czaszka, ale twarz spoglądała na mnie, ilekroć myślałem o tej fantastycznej
opowieści. Było to niedorzeczne, ale zdawała się istotnie patrzeć na mnie. Patrzyła na mnie
przez cały ten wieczór, a w nocy krzywiła się i stroiła grymasy. Byłem przez to trochę roz-
targniony, tak że po południu moje zagrania krokietowe były zaskakująco słabe, a wieczorem
rozgniewałem ciotkę moją złą formą. Wprawdzie grała przeciwko mnie, ale jak zwykle liczyła
na moją dobrą kondycję, więc zdziwiona i zbita z tropu tym, co wyrabiałem, nie zorientowała się
w porę i ostatecznie ona i jej partner przegrali sromotnie. Nie zważałem jednak na jej wyrzuty.
Poszedłem do siebie i przebrałem się, nie mogąc oderwać myśli od tej dalekiej, bagnistej krainy
dotkniętej tajemniczym zaklęciem, przesłoniętej potwornym cieniem zwierzęcego upiora. Siedz-
iałem dość długo rozmyślając o tym, nim poszedłem spać.
Nazajutrz dość późno zjawiłem się w Hotelu pod Źródłem Perony. Chciałem przyjść
wcześniej, ale gdy stanąłem na przystanku tramwajowym, policjant wyjaśnił mi, że tramwaje nie
kursują. Komuniści zorganizowali niespodziewanie strajk i w związku z tym wybuchła w za-
jezdni bijatyka, w której kilką osób zostało zranionych. — „W naszych czasach trzeba
postępować stanowczo” — rzekł policjant.
W rezultacie musiałem iść pieszo. Nie miałem jednak szczęścia. Odszukałem doktora Nor-
berta. Siedział na tarasie wyciągając swoje długie nogi pod stolikiem. Nigdzie jednak nie
dostrzegłem śladu obecności doktora Finchattona. Norbert przywołał mnie ruchem ręki. Usi-
adłem na zielonym krześle przy jego stoliku. Uczyniłem to niechętnie, by zaznaczyć wyraźnie,
że zależy mi wyłącznie na spotkaniu z Finchattonem. Chciałem usłyszeć więcej o tej historii, ale
nie miałem ochoty, by ten pretensjonalny osobnik sondował mój umysł, osądzał, analizował i
zgłębiał moje najskrytsze myśli.
— Gdzie jest pański przyjaciel? — zapytałem.
— Nie może dzisiaj przyjść. Tym lepiej.
— Sądziłem, że umówiliśmy się…
— On pamiętał, że się umówił, ale coś mu przeszkodziło. Jak już powiedziałem, tym lepiej.
— Nie wydaje mi się.’
— Z mojego punktu widzenia lepiej. Bardzo bym pragnął usłyszeć rozsądną opinię osoby
postronnej na temat tej opowieści, która zaprząta mu głowę. Potrzebne mi to zarówno ze
względu na niego, jak i na mnie.
— Jak sobie pan wyobraża mój współudział?
— No, weźmy choćby taką prostą rzecz: czy słyszał pan kiedykolwiek o Cainsmarsh? —
Odwrócił się i spojrzał na mnie tak, jakbym był zwierzęciem, któremu zrobił przed chwilą zas-
trzyk.
— Sądzę, że to jakiś rejon na terenach bagiennych.
— Nie ma na świecie takiego okręgu.
— Więc to zmyślona nazwa?
— Nie, mit.
Przyglądał mi się przez chwilę, po czym uznał, że na razie nie warto mnie obserwować.
Złożył swoje długie dłonie przed sobą na stole i ze wzrokiem utkwionym w morze zaczął mówić
ważąc każde słowo. — Nasz przyjaciel — rzekł — był lekarzem w pobliżu Ely. Wszystko, co
panu opowiedział, było prawdą, a jednocześnie kłamstwem. Przejmuje się on zbytnio pewnymi
rzeczami i nie potrafi ich sobie uzmysłowić inaczej niż w postaci baśni.
— Ale niektóre z nich zdarzyły się naprawdę.
— O, tak. Był wypadek rażąco okrutnego potraktowania psa. Był biedny, stary, stale pijany
wikary, który bił swoją żonę. Tego rodzaju rzeczy zdarzają się codziennie na całym świecie.
Leżą one w naturze człowieka. Jeśli nie może pan nad tym przejść do porządku dziennego, nie
może pan żyć. Poza tym Finchatton rzeczywiście zwiedził Muzeum im. Tressidera w Ely i kus-
tosz, pan Cunningham, miał dość rozsądku, aby odgadnąć jego stan i przysłać go do mnie. Ale
Finchation wpadł w te kłopoty, zanim jeszcze przyjechał w okolice bagien. Powiedział panu
prawie wszystko, ale tak, jak gdyby pokazał to przez zniekształcające szkło butelki. Ułożył z
tego całą opowieść…
Doktor Norbert zwrócił się do mnie opierając ręce na biodrach i wlepiając oczy w moją twarz.
Mówił powoli, jak gdyby jego słowa składały się z samych wielkich liter. — Rzeczywistość,
która go przytłacza, jest tak potworna i przerażająca, że musi ją przeobrazić w czarodziejską
baśń o starych czaszkach i milczącej krainie motyli w nadziei, że zdoła zredukować ją do ha-
lucynacji i w ten sposób wyrugować z myśli.
Wyraz jego twarzy zakłopotał mnie. Odwróciłem się, przywołałem kelnera i zamówiłem drugi
kieliszek wermutu, aby odzyskać równowagę.
— Jaka rzeczywistość — zapytałem swobodnie — może być jeszcze straszniejsza niż ta
baśń?
— Czy pan nigdy nie czyta gazet? — spytał doktor Norbert.
— Niezbyt uważnie — odparłem. — Wydaje mi się, że większość artykułów napisana jest w
sposób pompatyczny lub napastliwy. Ale rozwiązuję niemal codziennie krzyżówki w Ti—mesie.
Czytam też o tenisie, krokiecie i tak dalej. Czy pomijam coś istotnego?
— Pomija pan te sprawy, które doprowadziły Finchattona do szaleństwa.
— Do szaleństwa?
— Czy nie cytował moich określeń:,, Nagminna panika? Zaraza w naszej atmosferze?
Choroba przyczajona u samych podstaw naszych istnień, wybuchająca tu i ówdzie, przejmująca
umysły ludzi paraliżującym, bezrozumnym strachem?”
— Istotnie, używał tych sformułowań.
— Tak, panie, właśnie z tym mamy tutaj do czynienia. Nawet ja dopiero teraz zaczynam sobie
to uświadamiać. Nowa zaraza duchowa. Przygnębienie, które kryło się przez długi czas w
nieznanych zakątkach świadomości, obecnie nagle się ujawnia i rozprzestrzenia na cały świat jak
epidemia. Historia, którą nasz przyjaciel przeniósł do czarodziejskiej krainy bagien, jest dziś w
rzeczywistości historią tysięcy ludzi, a jutro będzie historią setek tysięcy. Pan nie jest jeszcze
tym dotknięty… Może jest pan odporny… Poznanie reakcji nie zarażonego umysłu jest dla mnie
teraz najważniejszą rzeczą w moich badaniach nad tą szerzącą się coraz bardziej depresją.
— Nigdy nie byłem podatny na niezwykłe idee — rzekłem. — Jednak nie chciałbym narażać
swojego zdrowia psychicznego. Czy sądzi pan, że ja również zacznę wkrótce lękać się ciem-
ności, otwartej przestrzeni i zacznę widzieć małpich przodków i dzikusów zagrażających światu?
Wyciągnął swoją wielką rękę poprzez stół i ścisnął mnie na moment za ramię. — Jeśli tak
będzie, — rzekł wpatrując się we mnie złowieszczo — nie trać pan odwagi.
Przemknęło mi nagle przez głowę, że człowiek ten jest w gruncie rzeczy równie szalony jak
Finchatton, a może nawet bardziej. Skorzystałem z okazji, aby mu zadać pytanie: — Doktorze
Norbert, czy pan się przypadkiem nie zaraził?
Spojrzenie jego przeszyło mnie na wskroś. Skinął głową w taki sposób, jakby przybijał mło-
tem swoją odpowiedź.
— Tak.
Powiedział to z takim naciskiem, że pot wystąpił mi na czoło.
— Byłem jedną z pierwszych ofiar tej choroby — rzekł. — Musiałem sam dać sobie z nią
radę i zbadać mój umysł. Przeszedłem to wszystko i wynurzyłem się po drugiej stronie jako za-
hartowany, uodporniony człowiek. Za cenę potwornej walki…
Po tym wstępie zapuścił się w najbardziej zdumiewającą tyradę, jaką kiedykolwiek słyszałem.
Zanim jednak rozpoczął swój wywód zrobił małą przerwę. Widocznie nie było mu wygodnie
mówić z leżaka, wstał więc i zaczął chodzić przede mną po tarasie — nie tyle mówiąc, co
wygłaszając przemówienie. Mam dobrą pamięć, ale obecnie nie potrafiłbym przedstawić wam
dokładnie jego dziwnych twierdzeń i argumentów. Przytoczę tylko niektóre. Opowieść Fin—
chattona brzmiała fantastycznie, natomiast jego wywody nie miały cech fantazji. Początkowo
wydawały się pseudonaukowe i zahaczały o filozofię, ale stopniowo przeszły w grzmiące,
bezładne kazanie.
— Winniśmy mieć władzę nad życiem, ująć je we własne ręce — grzmiał. Niektóre z jego
idei poznałem już za pośrednictwem Finchattona. Rozpoznawałem poszczególne zwroty, jak na
przykład „przekroczenie Granic Teraźniejszości.”
— Ale co to znaczy? — spytałem niemal z irytacją.
— Zwierzęta — rzekł — żyją wyłącznie teraźniejszością. Zamknięte są w obrębie rzeczy
najbliższych. Tak samo jest z prostodusznymi ludźmi; wykorzystywali to Izraeli, Sands, Murphy
i wielu innych.
Sypnął paroma tuzinami nazwisk, ale tylko te zapamiętałem. — Ale my, ludzie, zgłębiamy i
przenikamy przeszłość i przyszłość. Pomnażamy wspomnienia, tworzymy historię i tradycję.
Pełni jesteśmy przeczuć, planów i obaw. Dlatego nasze światy zaczęły nas w końcu przytłaczać
swym ogromem i napawać przerażeniem. Rzeczy, które wydawały się być już zapomniane na
zawsze, wróciły nagle do naszej świadomości.
— Innymi słowy — rzekłem próbując go przywołać do bieżącej rzeczywistości — wiemy już
wszystko o tym jaskiniowcu.
— Wiemy?! — wykrzyknął. — Żyjemy w jego obecności. Nawet mu się nie śniło umierać.
Tylko…
Podszedł do mnie i uderzył mnie z lekka po ramieniu — …tylko był od nas odcięty i odda-
lony. Przez długi czas. A teraz stanęliśmy z nim oko w oko, a jego śmiech z nas szydzi. Człowiek
jest nadal, tak jak dawniej, bestialski, zazdrosny, złośliwy i zachłanny. Człowiek pozbawiony
łudzącej maski jest tym samym bojaźliwym, warczącym i skłonnym do walki zwierzęciem,
jakim był sto tysięcy lat temu. Nie są to metafory, lecz potworna rzeczywistość. Zwierzę to drep-
tało w miejscu i śniło o postępie, którego nie udało mu się dokonać. Każdy archeolog to panu
powie. Współczesny człowiek nie ma doskonalszej czaszki ani lepszego mózgu. Jest po prostu
mniej lub bardziej wytresowanym jaskiniowcem. Od tego czasu nie było żadnej istotnej zmiany,
żadnego istotnego zwrotu. Odkrywamy obecnie, że postęp, cywilizacja, wszystko to było
złudzeniem. Nie osiągnęliśmy niczego. Niczego. Przez jakiś czas człowiek przebywał w ładnie
urządzonym teraźniejszym świecie bogów, Opatrzności, tęczowych znaków Przymierza. Świat
ten był artystyczną fikcją. Zaczynamy dopiero pojmować, do jakiego stopnia był sztuczny. A
teraz, panie Frobisher, wali się w gruzy i nie możemy, jak się zdaje, temu zapobiec. Jak się
zdaje… Nie ma wyjścia. Cywilizacja była dotąd bezsilnym, niezdolnym do jakiegokolwiek
przystosowania się fałszem. A teraz jest zdemaskowana; los wydał na nią ostateczny wyrok.
Ogłuszająca pewność! A gdy wrażliwi, nie przygotowani ludzie w rodzaju naszego biednego
przyjaciela Finchattona uświadamiają to sobie, okazuje się, że są zbyt słabi, by spojrzeć rzeczy-
wistości w oczy. Nie chcą stawiać czoła tak posępnemu i wielkiemu światu. Szukają schronienia
w historiach o strachach i w obłędzie, w nadziei, że znajdą jakiś egzorcyzm. Coś, co ich
uleczy… Nie ma takiego leku. Nie ma obecnie żadnego sposobu wytłumaczenia tych faktów i
usunięcia ich w cień.
— Więc trzeba im stawić czoło! — huknął. — Trzeba im stawić czoło!
Zdawał się zwracać nie do mnie, ale do jakiegoś wielkiego zgromadzenia publicznego. Jego
energiczna gestykulacja nie odnosiła się do mnie.
— Minął czas, gdy można było nakładać ludziom końskie okulary, aby nie widzieli za dużo.
Minął na zawsze. Uspokajające religie i śpieszące z pociechą kościoły straciły swoją rację bytu.
Tego rodzaju rzeczy już się skończyły.
— Cóż dalej? — zapytałem bardzo spokojnie, ponieważ im głośniej krzyczał, tym bardziej
rósł mój opór.
Usiadł i znów chwycił mnie za ramię. Zaczął mówić przekonująco i poufnie. Głos jego zniżył
się do basowego pomruku. — Utrata zmysłów jest odpowiedzią biednej Natury na ten przytłac-
zający fakt. Jest ucieczką. A dzisiaj na całym świecie intelektualiści dostają obłędu! Drżą jak
osika, ponieważ zdają sobie sprawę z tego, że walka z tym jaskiniowcem, który jest nad nami i w
nas, który jest w istocie częścią nas, przybiera dla nich zły obrót. Wszystko jest Zagrożone.
Łudzimy się tylko, że Go opanowaliśmy. Jego! Ścigające nas zwierzę, które nigdy nie zaprzes-
taje pogoni.
Ruchem, który mógł wydawać się mimowolny, uwolniłem ramię z jego uchwytu. Miałem
niedorzeczne uczucie, że jestem tym gościem weselnym ze starej piosenki, który dostał się w
kleszcze uścisku pijanego marynarza.
— Ale w takim razie — rzekłem, wkładając ręce do kieszeni i opierając się o poręcz krzesła,
by uniknąć dalszych prób owładnięcia moją osobą — co zrobi pan z Finchattonem? Co, pana
zdaniem, należy zrobić?
Doktor Norbert zamachał rękami, po czym wstał.
— Powiadam panu, — rzekł tak głośno, jakbym się znajdował w odległości kilkunastu me-
trów od niego — że musi on w końcu zrobić to samo, co my wszyscy. Spojrzeć prawdzie w
oczy! Spójrz pan prawdzie w oczy! Zapoznaj się z rzeczywistymi faktami. Zostań przy życiu,
jeśli możesz, lub zgiń, jeśli ci sił brakuje. Idź za moim przykładem i ukształtuj na nowo swój
umysł. Tylko potężni mogą ocalić świat od powrotu do pierwotnego barbarzyństwa. A zatem my
— my, którym cywilizacja jest droga, musimy stać się olbrzymami. Musimy opasać świat sta-
lową obrręczą trwalszej i mocniejszej cywilizacji. Musimy zdobyć się na taki wysiłek umysłowy,
jakiego jeszcze nie widziały gwiazdy. Powstań Intelekcie Człowieka! (Nadał mi to miano!) —
Lub przygotuj się do ostatecznej klęski!
Chciałem powiedzieć, że wolę być przekonywany bez wielkiego hałasu, ale nie dał mi dojść
do słowa.
W samej rzeczy szalał teraz w najlepsze. Miał nawet nieco piany na ustach. Kroczył tam i z
powrotem, mówiąc bez przerwy w zupełnym zapamiętaniu.
Przypuszczam, że od zarania dziejów poprzez wszystkie wieki przyzwoici ludzie mego pok-
roju musieli słuchać podobnych historii, ale wydawało mi się zupełnym nonsensem słuchać ich
na tarasie Hotelu pod Źródłem Perony nad Les Noupets, w śliczny ranek roku pańskiego tysiąc
dziewięćset trzydziestego szóstego. Norbert chodził tam i z powrotem wielkimi krokami, niczym
hebrajski prorok. Tego rodzaju retoryka, to stwarzanie nowej epoki i tym podobne rzeczy, mogą
całkiem dobrze pasować do historii, ale w życiu rażą grubą przesadą i — mówiąc bez ogródek
— nie dają się pogodzić z dobrymi manierami. Zacząłem puszczać mimo uszu połowę tego, co
mówił.
Nie sposób było coś odpowiedzieć. Równie dobrze można by popłynąć w górę wodospadu
Niagara.
Zwracał się coraz wyraźniej do mnie. Do mnie osobiście. Nigdy nie byłem napastowany w
podobny sposób. Nakazywał mi wytężyć umysł, by uniknąć Nadchodzącego Gniewu. Tak to
nazwał — „Nadchodzącego Gniewu”. Przywiódł mi na myśl Piotra Pustelnika przebiegającego
w roznamiętnieniu spokojne chrześcijańskie miasta jedenastego wieku i nawołującego do tych
utrapionych wypraw krzyżowych. Przywiódł mi na myśl Savonarolę, Johna Knoxa i wszystkich
tych wichrzycieli, którzy pędzili z krzykiem przez historię — pozostawiając ją mniej więcej w
takim stanie, w jakim ją zastali, wzywając ludzi do oddania życia, chwytania za broń, szturmow-
ania Tuileries, zburzenia Pałacu Zimowego i szeregu innych równie szalonych rzeczy. I to
wszystko, zważcie tylko, w małym, starym Les Noupets.
Wyrecytował bez zająknięcia listę okrucieństw, mordów i okropności zaobserwowanych na
całym świecie. Myślę, że w dzisiejszych czasach rzezie i tortury są niezwykle częstym
zjawiskiem. Sądzę również, że przyszłość przedstawia się dość czarno. Czekają nas straszne wo-
jny, naloty lotnicze i pogromy. Ale co ja mogę począć? Po cóż przemawiać do mnie tym dogma-
tycznym tonem? Gwałtowność jego zachowania nie mogła ukryć faktu, że sam nie był pewien
swoich poglądów i w najlepszym razie zaczynał dopiero rozróżniać ich kształty. Za każdym
razem gdy próbowałem wtrącić jakieś pytanie, podnosił głos i grzmiał: — Zapewniam pana!
Ale tego właśnie nie czynił i nie mógł widocznie uczynić.
— Niebawem — rzekł — znikną z powierzchni ziemi spokój, dobrobyt i bezpieczeństwo. —
(Dzięki niebu! Nie powiedział, że „żyję na wulkanie”) — Człowiek będzie miał przed sobą tylko
jedną alternatywę: albo być pociągowym zwierzęciem, albo surowym wyznawcą tej prawdziwej,
zdyscyplinowanej cywilizacji, której jeszcze nigdy nie zbudowano. Ofiarą lub czujnym obrońcą.
A to, mój przyjacielu, odnosi się do ciebie! Tobie to mówię! Tobie! — Wyciągnął ku mnie chudy
palec wskazujący.
Ponieważ byliśmy sami — kelner gdzieś odszedł — więc to wskazanie mnie palcem nie
miało żadnego sensu. Po prostu brak wyczucia proporcji…
A jednak, niemiło to przyznać, ci dwaj ludzie zahipnotyzowali mnie do pewnego stopnia i
udzielili mi czegoś ze swojej troski i niepokoju. Próbuję odsunąć ich na należytą odległość
pisząc tę opowieść, ale już w trakcie pracy uświadamiam sobie, jak trudno mi się od niej oder-
wać. Nie będę mógł się jej pozbyć tą drogą, podobnie jak Finchatton nie mógł się od niej uwol-
nić w rozmowie ze mną. Nie wiedziałem, że można być zahipnotyzowanym w ten sposób przez
ludzi, którzy po prostu wdają się z nami w pogawędkę. Sądziłem, że trzeba siedzieć cicho i pod-
dać się hipnozie lub też nic nie można zrobić. Ale teraz spostrzegam, że śpię gorzej niż dawniej,
niepokoję się sprawami świata, wyczytuję w gazetach między wierszami złe wiadomości i
widzę, zazwyczaj bardzo niejasno, ale czasem całkiem wyraźnie, twarz jaskiniowca prześwie-
cającą przez przeźroczystą fasadę faktów… Jak się wyraził Finchatton — „on się wznosi się co-
raz wyżej, a jednocześnie stoi nieruchomo w miejscu”. Muszę też przyznać, że nie wykazuję już
w rozmowie takiego opanowania jak poprzednio. Niedawno starłem się nawet dość ostro z moją
ciotką ku naszemu obopólnemu zdziwieniu. Zrobiłem też szorstką wymówkę kelnerowi…
Nie doceniałem powagi sytuacji, dopóki nie doszło do tej sceny z Norbertem. To wywołało
we mnie opór, a gdy się wreszcie uwolniłem, zacząłem unikać ich obydwu — Norberta i Fin-
chattona jak ognia. Ale zło zapuściło już we mnie korzenie i rośnie. Zaraziłem się w ciągu tych
dwóch poranków, gdy przysłuchiwałem się ich słowom jak głupiec. A teraz zaraza trzyma mnie
w swoich szponach.
Cała ta sprawa jest bardzo nieprzyjemna. Po cóż zaprzątać człowiekowi głowę grozą Cains-
marsh, jeśli nie mówi mu się dokładnie, co z tym począć? Rozumiem dobrze, że nasz dzisiejszy
świat się rozpada. Widzę jasno, że jesteśmy jeszcze we władzy jaskiniowca, który przygotowuje
jakiś niesłychany powrót do swoich czasów. Dziwię się, że nie dostrzegałem tego przedtem.
Nawiedzają mnie już nieprzyjemne sny o tej olbrzymiej czaszce. Ale po cóż o nich mówić?
Gdybym wspomniał o tym ciotce, powiedziałaby, że dostałem bzika. Cóż taki człowiek jak ja
może na to wszystko poradzić?
Zbadać to gruntownie, rozszerzyć swoje horyzonty? Stać się „olbrzymem ducha”? Cóż za wy-
rażenie! Zbudować nową, stalowej mocy cywilizację w miejsce tej, która upada?… Ja?…
Spójrzcie na wychowanie, które otrzymałem! Czyż jestem do tego zdolny?
Nie można tyle wymagać od .ludzi mego pokroju.
Gotów jestem zgodzić się na wszystko, co niesie obietnicę lepszej przyszłości. Jestem za
pokojem, ładem, sprawiedliwością, służbą społeczną oraz tym podobnymi rzeczami. Ale jeśli
mam myśleć! Jeśli mam dociekać, co począć ze sobą!
Tego już za wiele.
Z wielkim trudem przerwałem tego ranka potok wymowy Norberta. Wstałem. — Muszę iść
— rzekłem. — Mam grać w krokieta z ciotką o wpół do pierwszej.
— Ale cóż znaczy krokiet, — wykrzyknął tym swoim nieznośnym tonem — jeśli pański świat
wali się w gruzy?
Zrobił ruch, jakby chciał mnie zatrzymać. Po prostu chciał ciągnąć dalej swoje apokaliptyczne
wywody. Aleja miałem już dosyć tej Apokalipsy.
Spojrzałem mu w twarz stanowczo, lecz grzecznie i powiedziałem: — Nic mnie to nie ob-
chodzi. Możliwe, że świat się rozpada. Możliwe, że wracamy do epoki kamiennej i że cywili-
zacja, jak pan mówi, dobiega swego kresu. Przykro mi, ale dziś nie mogę nic na to poradzić. Jes-
tem już zajęty gdzie indziej. Mimo wszystko, zgodnie z żelaznym prawem, będę grał dzisiaj z
ciotką w krokieta o wpół do pierwszej.