Plinio Corrêa de Oliveira
„Ojcze, nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie”
Data publikacji: 2012-04-04 12:00
Data aktualizacji: 2012-04-04 13:09:00
Ludovico Carracci - Modlitwa w Ogrojcu
To powiedziawszy, Jezus wyszedł z uczniami swymi za potok Cedron. Był tam ogród, do którego wszedł On i jego uczniowie (J 18, 1).
Jezus
opuszcza Jerozolimę. To nie był zwykły wyjazd, po którym miał
nastąpić rychły powrót, lecz prawdziwe i dogłębne rozstanie.
Mesjasz
miłował Święte Miasto, jego mury zwieńczone chwałą, Świątynię
Żywego Boga, która się tam wznosiła, naród wybrany, który w nim
mieszkał. Dlatego głosił mu Dobrą Nowinę ze szczególną
czułością, a jego wady zwalczał wyjątkowo żarliwie. Lecz został
odrzucony. Pozostawiał zatem Miasto przeklęte.
Była
noc. Jerozolima jaśniała w blasku świateł. Upał i wielka
obfitość królowały w domach, zgiełk panował na ulicach. Radosne
i spokojne miasto spowijała atmosfera beztroski. Jezus, z całym
swoim pięknem, łaską, mądrością, dobrocią niewielu obchodził.
W chwili, gdy opuszczał Miasto, nikt tego nie zauważył, nikt o tym
nie wiedział, może z wyjątkiem tego czy innego przechodnia, który
obojętnie na Niego spojrzał. Żydzi nie potrzebowali Jezusa.
Woleli, by ich duszami kierowali Annasz, Kajfasz i im podobni.
Wystarczało im to, że ich interesów narodowych pilnował Herod.
Tolerowali Piłata, chociaż był im nie w smak. Pod czujnym okiem
tych pasterzy duchowych i doczesnych mogli jeść, pić i bawić się
do woli, uciszając później sumienie modlitwą i ofiarą w
Świątyni. I tak wszystko toczyło się w uśpieniu i konformizmie.
Jezus
przyszedł, by zakłócić im ten spokój. To musiało wzbudzać ich
wielki niepokój – „Mówił o śmierci, sądzie, niebie i o
piekle, nie pojmując, że epoka nie dopuszczała takich rozważań,
i że pierwszym obowiązkiem rabbiego było dostosowanie się do
wymogów swoich czasów. Będąc znawcą świętych tekstów,
zręcznym myślicielem i potrafiąc wywrzeć niezwykłe wrażenie na
tłumach, a głębią swoich porywających mów pociągnąć za sobą
ludzi, zdawał się być bardzo zaangażowany w ukazywanie nie
dających się pogodzić sprzeczności miedzy religią z jednej
strony a długim i beztroskim życiem bez zahamowań – z drugiej.
To było niczym przełamywanie łuku na dwie połowy i prędzej czy
później musiało doprowadzić do katastrofy. Nie przejmował się
tym, bo nie był rozważny. Wzmacniając niebezpieczny efekt swoich
słów, czynił cuda. I wspierając się na prestiżu, jaki one mu
przynosiły, jeszcze bardziej niepokoił umysły, nauczając, że
droga prowadząca do nieba jest wąska, wskazując, że aby do niego
wejść, konieczna jest czystość, uczciwość i prawość. Jego,
który głosił współczucie, nie wzruszały walki staczane w głębi
duszy, dramaty sumienia, do których w ten sposób doprowadzał?
Jemu, który głosił pokorę, nieznana była konieczność
pogodzenia się z przykładem roztropności, jaki dawali mu
Arcykapłani?”
To prawda, że był taki czas, gdy jego zwycięstwo zdawało się nieuchronne. Lecz Sanhedryn czuwał. Otwierając hojnie skarbiec wysłał do ludu emisariuszy, rozbudzając uprzedzenia przeciwko „zuchwalcowi”. Emisariusze ci byli zręczni i umieli poruszyć czułe struny psychiki. „Możliwości tego rabbiego zostały wyeliminowane. Jerozolima była nie dla Niego. I więcej jeszcze: Jego śmierć była postanowiona, a lud miał ją oklaskiwać”. Ta śmierć miała być ostatnim i nic nieznaczącym dopełnieniem wszystkiego: „Małym epizodem wśród wielu takich historii. Tak, «sprawa» Jezusa z Nazaretu była zamknięta. Lud mógł na nowo oddać się przyjemnościom, złotu, długim ceremoniom w Świątyni. Wszystko wracało do normalności. Tak, wielką beztroskę wyczuwało się w powietrzu, które znowu stało się lekkie, tamtej nocy spokojnej i pełnej obfitości…”
Nauczanie
Jezusa było skończone, a On opuszczał Jerozolimę, bo nie można
było tam już nic więcej zrobić. Jego doskonałość nie pozwalała
Mu na przyłączenie się do owego błogiego i obojętnego spokoju
usypiającego sumienia, które pragnął obudzić. Jedyną
możliwością było odejście. Odejść, tak aby zaznaczyć
całkowite oderwanie się od tego miasta, absolutną rozłąkę,
otwartą sprzeczność.
I
odszedł. Z tyłu pozostały światła, oto wkraczał w ciemności
nocy. Za nim pozostał tłum, z nim szła jedynie garstka uczniów.
Za nim zostało wszystko, co było władzą, bogactwem, chwałą
ludzką, oto zmierzał ku pustkowiu, a za nim podążali jedynie
jacyś nieznajomi bez żadnej rangi społecznej ani kultury, bez
niczego. Z tyłu pozostały radości życia, oto zmierzał na
spotkanie smutku opuszczonych, strasznych udręk, jakie przypadają w
udziale tym, co oczekują na śmierć.
Rzekł Jezus do swoich uczniów: Usiądźcie tutaj, Ja tymczasem będę się modlił (Mk 14, 32).
Osamotnienie
Jezusa było większe, niż wydaje się na pierwszy rzut oka.
Apostołowie podążali za nim, to prawda. Lecz z duszą pełną
przywiązania do tego wszystkiego, co zostawiali w wyniku tej
strasznej rozłąki i pełni przerażenia wobec tego wszystkiego, co
miała im przynieść przyszłość. Ich dusze już nie były
usposobione do modlitwy: był to początek odstępstwa, bowiem ten,
kto nie modli się, zmierza ku otchłani. Modlić się – „nie
mogli”. Wrócić do Jerozolimy – nie chcieli. Pozostali „siedząc
tam”. I pozwolili, aby Nauczyciel trochę się oddalił, aby
pozostał sam. Apostołowie oczywiście uważali się za bohaterów,
ponieważ „siedzieli tam”. Tak odczuwali swój ból, że nie
pomyśleli o bólu Pana. Dlatego pozwolili, by cierpienie ich
przygniotło. Siedząc tam, wkrótce zasnęli, a w końcu uciekli!
Nie
modlić się, myśleć niewiele o Męce Chrystusa, a wiele o własnym
bólu, wszystko to prowadzi do „siedzenia” na drodze i
przyzwolenia, aby Jezus szedł dalej sam. Potem przychodzi senność,
sen, słabość. A w końcu ucieczka.
Straszna, straszna lekcja dla tych, którzy rozpoczęli długi marsz drogą do doskonałości!
Jezus
powiedział im: Módlcie
się, abyście nie ulegli pokusie (Łk
22, 40). Nie modlili się, ulegli…
Wziąwszy ze sobą Piotra i dwóch synów Zebedeusza, począł się smucić i odczuwać trwogę (Mt 26, 37).
Wybrani. Niektórzy z nich byli mniej porażeni bólem opuszczenia, klęski i całkowitej rozłąki ze światem. Ich bardziej bolało cierpienie Jezusa. Zasługiwali na to, by ich powołać, aby mogli uczestniczyć od początku w nieskończenie wielkich i cennych cierpieniach Odkupiciela.
Iluż
otrzymuje podobne wezwanie! Łaska pociąga ich ku większej
pobożności, prawowierności głębszej, lepszego zrozumienia
przerażającej sytuacji Kościoła w naszych czasach. Aby
odpowiedzieć na te łaski, trzeba mieć odwagę uczestniczenia w
smutkach naszego Pana, a do tego konieczny jest duch szczodry, mocny
i pełen powagi.
Jak
odrzuca się taką łaskę? Odrzucając smutek naszego Pana, żyjąc
dla głupstw, wielbiąc bałwochwalczo sport, stawiając radio i
telewizję w centrum życia, czyniąc jedynym przedmiotem rozmów
żarty, jednocześnie uciekając przed rozważaniem tych tak ważnych
obowiązków, powagi problemów, jakie nakłada na nas epoka… –
wszystko po to, aby pogrążyć się całkowicie w małych i
nieważnych sprawach codzienności.
Ci,
co tak czynią, nie stają się powiernikami godnych uwielbienia
cierpień Serca Jezusowego. Są jak ropuchy, co żyją z brzuchem
przy ziemi, a nie jak orły, które swym potężnym lotem przeszywają
wyżyny niebios.
Wtedy
rzekł do nich: smutna jest dusza moja aż do śmierci: zostańcie tu
i czuwajcie ze Mną
(Mt 26, 38).
„Dusza
moja jest”, mówi Zbawiciel, a nie „ja jestem”. Chciał On
przez to powiedzieć, że udręka, w której był pogrążony, była
natury duchowej. Część cielesna jeszcze się nie zaczęła. Tyle
wagi przywiązuje się do Męki, do bólu ciała, i słusznie.
Natomiast kult Przenajświętszego Serca Jezusa ma podkreślać
znaczenie bólu duszy Chrystusa, i to jest wspaniałe. Bowiem
cierpienia duszy są głębsze, bardziej przeszywające i bardziej
szlachetne niż ból ciała. Bardziej sprzeciwiają się one wadom
duszy, które to najbardziej obrażają Boga.
A
co było przyczyną cierpień duszy Chrystusa? Z jakiego powodu my
powinniśmy cierpieć?
Widząc
pogwałconą wolę Ojca Przedwiecznego; Jezusa, Pana naszego,
odrzuconego, zanegowanego, znienawidzonego. Rozmyślać o tym,
mierzyć rozmiary i powagę tego, to cierpieć w nas samych duchowe
męki naszego Pana.
Jezus
Chrystus i Jego Kościół tworzą jedną całość. Za każdym
razem, gdy widzimy niemoralną reklamę, błędną opinię,
instytucję lub prawo sprzeczne z doktryną Kościoła, powinniśmy
odczuwać cierpienie. Jeśli nie, jeśli nie mamy do tego żarliwości
ani sił, nadajemy się jedynie do tego, aby „siedzieć”, a w
godzinie niebezpieczeństwa uciec.
„W
smutku śmiertelnym”: a więc w największym smutku. Smutek
patrzenia na pogwałcone Prawa, prześladowany Kościół, zanegowaną
chwałę Boga, musi stawać się w nas najwyższym smutkiem, a nie
zaledwie jednym z tych emocjonalnych i przejściowych zmartwień, jak
te będące udziałem dusz frywolnych i nadpobudliwych, zmartwień
niczym błędne ogniki pojawiające się na moczarach i cmentarzach.
Zmartwienia płytkie, które nie skłaniają nas do poważnych
postanowień, głębokiej żarliwości, rzeczywistego wyrzeczenia się
wszystkiego, by żyć jedynie dla walki. Dusza pogrążona w
„śmiertelnym smutku” nie znajduje ukojenia w czasopismach,
strojach, restauracjach, spacerach, przyzwoitych drobnostkach… lub
nieprzyzwoitych głupstwach! Będzie ona żyć w śmiertelnym smutku
sponiewieranej chwały Boga, znajdując ukojenie jedynie w życiu
wewnętrznym i w apostolacie.
„Zostańcie
tu”, czyli nie mieszajcie się ani z perfidnymi synami Jeruzalem,
ani z letnimi, którzy śpią parę kroków stąd.
„Zostańcie ze Mną”. Tak, uczestniczcie w mojej samotności, mojej klęsce, moim bólu. Uczyńcie z tego waszą chwałę, waszą radość, wasze bogactwo.
I
odszedłszy nieco dalej, upadł na twarz
(Mt 26, 39). Dlaczego „odszedłszy nieco dalej”, jeśli chciał,
aby trzej Apostołowie „pozostali z Nim”? „Pozostać z naszym
Panem” to pozostać blisko Niego w duchu, to być solidarnym z Nim.
„Pozostaje” z Nim ten, kto jest z Kościołem całym sercem, całą
duszą, całym umysłem. „Pozostaje” z naszym Panem ten, kto w
godzinach agonii myśli o Nim, a nie o sobie. „Pozostaje” z
naszym Panem ten, kto myśli tylko o Nim, a nie o świecie, jego
duchu i jego rozkoszach.
Nasz
Pan odszedł dalej tylko „nieco”, na „odległość jakby rzutu
kamieniem”, mówi św. Łukasz (22, 41). Dlaczego „odszedłszy”?
I dlaczego uczynił to zaledwie „nieco”?
Nasz
Pan chciał być widziany, aby podtrzymać wierność trzech
wybranych Apostołów, chciał ich pocieszyć, i pocieszyć samego
siebie czując ich bliskość. Lecz należało „odejść nieco
dalej”, bowiem nadeszła godzina szczególnej powagi. Miał
rozmawiać z Ojcem, a Ojciec miał rozmawiać z Nim. Tak jak w
obrzędach judaistycznych Kapłan wchodził samotnie do miejsca
najświętszego z najświętszych, tak i nasz Pan chciał w
samotności zrobić ten pierwszy krok na drodze swej Męki.
Czy
mamy w duszy też taką świętą samotność, pustelnie na górze, w
których jesteśmy sami tylko z Bogiem i do których nie dociera
żaden powiernik, żaden przyjaciel, żadne ziemskie uczucie; do
których dopuszczamy jedynie spojrzenie naszego Pana?
Czy
też należymy do tych dusz pozbawionych oporów i szlachetności,
otwartych na wszelkie prądy, na wszystkie spojrzenia, na wszystkie
kroki niczym pospolity plac miejski?
„Upadł
na twarz”. Całkowite upokorzenie, całkowite wyrzeczenie. To
ofiara gotowa na poświęcenie.
Jakież
przygotowanie do modlitwy! Czy kiedy mówimy do Boga uprzednio
„upadamy na twarz”? Właśnie, czy jesteśmy pokorni, gotowi do
posłuszeństwa, pragnąc zrezygnować ze wszystkiego, uznając naszą
nicość? Czy przeciwnie, idziemy pełni rezerwy, z oporami, z
wrażliwymi punktami, co do których Bóg nie może prosić nas o
poświęcenie? Czy kiedy słuchamy Kościoła, „upadamy na twarz”
rezygnując ze wszystkich naszych opinii, naszych zachcianek, aby
okazać posłuszeństwo? Czy razem z tymi, którzy dają nam dobry
przykład zbliżając nas do Kościoła i do papieża, „upadamy na
twarz” akceptując jego wpływy, czy raczej wznosimy bariery,
zgłaszamy zastrzeżenia?
I
modlił się tymi słowami: Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech
Mnie ominie ten kielich! Wszakże nie jak Ja chcę, ale jak Ty
(Mt 26, 39).
Upaść
na twarz, lecz jednocześnie modlić się! Z ciałem leżącym
najniżej jak tylko można, na ziemi, a duszą wznosić się aż do
najwyższego z nieboskłonów, gdzie jest tron Boga! W tym leży
niezwyciężona natura prawdziwego katolika. W apogeum udręki,
upokorzenia, osamotnienia, ma on wciąż w ręku broń, która
niszczy wszystkich przeciwników. Jakże to prawdziwe, gdy chodzi o
walki życia wewnętrznego! Nie dysponując środkami, aby znaleźć
właściwą drogę lub by wytrwać, modlimy się i… w końcu
zwyciężamy. I ileż w tym prawdy w odniesieniu do apostolatu!
Napełnia nas strachem fala powracającego pogaństwa? Myślimy od
razu o ustępstwach, w których poświęcamy to, co przypadkowe, bo
jest przypadkowe, to, co istotne, lecz drugorzędne, bo jest
drugorzędne i wreszcie to, co najważniejsze… „by uniknąć
większego zła”. Gdybyśmy znali siłę modlitwy, gdybyśmy umieli
„upaść na twarz i modlić się”, zrozumielibyśmy lepiej
skuteczność naszej nadprzyrodzonej broni, znaczenie, sens, wartość,
użyteczność chrześcijańskiej bezkompromisowości. Boski
Zbawiciel cierpiał na tym świecie z winy pesymistów, z winy
zniechęconych, którzy nie mają pojęcia o triumfalnej sile
Kościoła.
„Niech
mnie ominie ten kielich…” Jaki kielich? To było cierpienie
okrutne, przytłaczające, niesprawiedliwe, które się zbliżało i
które Jezus przewidywał. Wtedy też Boski Nauczyciel cierpiał
przez tych, co grzeszą optymizmem, tych, którzy postawieni przed
perspektywą walki, udręki, bólu, uprawiają politykę chowania
głowy w piasek i uważają, że „wszystko jest w najlepszym
porządku”. Przeczuwać nadejście bólu, przygotować się
odważnie do konfrontacji z nim, oto wielka, największa cnota.
Zarówno jeśli chodzi o nasze osobiste życie, jak i o sprawę
Świętego Kościoła. W tej chwili, gdy jest on tak zaciekle
zwalczany, nie popisujmy się głupotą i nie mówmy, że wszystko
jest w porządku. Uznajmy powagę chwili, spójrzmy mężnie i po
chrześcijańsku na zagrożenia, jakie niesie ze sobą przyszłość,
z duszą przepełnioną męstwem i ufnością, gotowi zareagować
poprzez modlitwę, poprzez walkę, poprzez pełną akceptację
poświęcenia.
Taki
był przykład, który dał nam Boski Nauczyciel. Odsunął się od
wszystkich, by zostać sam na sam z Bogiem, przyjąć na siebie w
całej rozciągłości ocean bólu, który miał Go zalać i przyjąć
postawę wobec tej perspektywy.
Jaką postawę? Jeśli to możliwe, niech Mnie ominie ten kielich: Wszakże nie jak Ja chcę, ale jak Ty.
W
tych słowach zawierają się dwie prośby. W jednej z nich Bóg–
Człowiek prosi, aby odsunięto od niego ból jeśli to możliwe. W
drugiej akceptuje go, w razie gdyby nie można go było uniknąć.
Święta
postawa, pozbawiona próżności i teatralnych gestów. Naturalnie,
ból napawa człowieka trwogą, a Pan Jezus, który nie tylko jest
prawdziwym Bogiem, ale również prawdziwym człowiekiem, lękał się
go. Poprosił zatem, aby jeśli to możliwe, odsunięto go od Niego.
Unikanie bólu jest słuszne, mądre, święte. Jednak nie unikanie
go za wszelką cenę: tylko jeśli to możliwe.
Jeśli
to możliwe: cóż to oznacza? Jeśli w obliczu tej pokornej prośby
Sprawiedliwego, udręczonego wizją bólu, byłoby możliwe
przebłaganie woli Boskiej, odsunięcie cierpienia, niechby tak się
stało. Lecz, jeśli przeciwnie, odsunięcie tego bólu oznaczać by
miało wprowadzenie zmian w planach Opatrzności, pociągając za
sobą umniejszenie chwały Boga i dobra przyszłego Kościoła oraz
dusz ludzkich, to lepiej było wycierpieć wszystko.
Jeśli
to możliwe… Wzniosły to tryb warunkowy, jakiego nasz wiek nie
zna… I dlatego właśnie cały świat pogrążony jest w kryzysie,
w transie, w agonii. Dobra ziemskie, bogactwo, sława, zdrowie,
uroda, wszystko to jest dobre, o ile przedłożymy nad to wolę
Boską. Lecz jeśli trzeba zrezygnować ze wszystkiego, bo na mocy
tej czy innej okoliczności wewnętrznej czy zewnętrznej „nie jest
możliwe” posiadanie tych rzeczy, nie obrażając jednocześnie
Boga, to wyrzeczmy się wszystkiego. Gdyby wszyscy ludzie tak myśleli
i czuli, świat wyglądałby inaczej! To z braku tego trybu
warunkowego, w którym zawarty jest cały porządek i całe dobro,
cywilizacja powoli upada.
Wszakże
nie jak Ja chcę, ale jak Ty. Słowa, na których spoczywa całe
życie Kościoła, dusz ludzkich i narodów. Słowa święte,
słodkie, twarde i straszne, słowa, których dzisiejszy człowiek
nie chce słyszeć. Doskonała definicja posłuszeństwa, tego
posłuszeństwa, którego od czasów Lutra świat coraz bardziej
nienawidzi.
Tak,
niech stanie się wola Boga, a nie moja: wypełnię Przykazania, a
nie będę podążał za kaprysami. Niech moje myśli będą z
myślami papieża, chociażbym wolał inną doktrynę. Będę
posłuszny wszystkim tym, którzy prawomocnie sprawują nade mną
władzę, ponieważ reprezentują Boga: i dlatego będę wypełniał
ich wolę, a nie moją.
Mój
Jezu, mając to wszystko na uwadze, jak więc wyjaśnić, że wciąż
jeszcze słyszy się opinię, że byłeś rewolucjonistą, że
przyszedłeś, aby przynieść na ziemię Rewolucję?
Po tej modlitwie jest tylko milczenie… Ewangelie nie opowiadają nam, jaka była odpowiedź Jezusa ani co Jezus powiedział później. Po co mówić? I za pomocą jakich słów?
Prawdopodobnie
na ziemi tylko jedna osoba widziała wszystko, wiedziała o
wszystkim, wielbiła wszystko: Przenajświętsza Maryja, obecna przy
wszystkim bez cienia wątpliwości w duszy, uczestnicząca we
wszystkim.
Temat ten jest zbyt wielki, abyśmy mogli zinterpretować to milczenie, którego nawet Ewangeliści nie chcieli przerwać. Prośmy Pośredniczkę wszelkich łask, aby wprowadziła nas w stan skupienia wewnętrznego i niewypowiedziane tajemnice tej chwili ciszy.
Jezus się zgodził: Wtedy ukazał Mu się anioł z nieba i umacniał Go. Pogrążony w udręce jeszcze usilniej się modlił, a Jego pot był jak gęste krople krwi, sączące się na ziemię (Łk 22, 43-44).
Tak
zaczęła się Pasja. Jezus wiedział, że nadchodzi ból i śmierć,
i przyjął to. Widzenie tego, co nieuchronne stawiało Go w obliczu
przytłaczającego nagromadzenia wszelkich udręk.
Lecz
„anioł Go umacniał”. Tak, jego pokorna prośba została
wysłuchana. Bóg dawał mu siły, aby zwyciężyć niezwyciężalną
torturę, znieść ból nie do zniesienia, przyjąć z pokorą
niesprawiedliwość nie do przyjęcia.
Gdybyśmy
to zrozumieli! Przykazania wydają nam się zbyt trudne, miota nami
wichura rozwiązłych apetytów, diabelskich pokus. Gdybyśmy
zrozumieli, że wybiła godzina Boga, gdybyśmy „usilniej się
modlili”, gdybyśmy przyjęli wizytę anioła, który przynosi nam
pociechę!
Tak, bowiem i do nas przychodzi anioł zawsze, gdy tylko się modlimy. Poprzez wewnętrzne działanie łaski, dobrą książkę, przyjaciela, który daje nam dobry przykład lub udziela dobrej rady. Lecz nie modlimy się. I oto rezultat: upadamy.
W
godzinie agonii przyszedł anioł jako owoc modlitwy. Po jego wizycie
Chrystus Pan nadal się modlił: tak, modlić się z coraz większą
intensywnością, oto wielka tajemnica zwycięstwa. „Kto się
modli, zbawi się, kto się nie modli, gubi siebie”, mawiał św.
Alfons de Liguori. I jakże miał rację!
Jezus
pocił się krwią. Odkupieńcza Krew płynęła pod naciskiem
duchowego bólu. Można powiedzieć, że była to krew Serca. Jaki
wspaniały temat dla czcicieli Przenajświętszego Serca.
Pocić
się krwią to największy ból. To szczyt cierpienia moralnego,
które odciska się na ciele. Można powiedzieć, że Pan nasz znosił
wówczas wszystko, co tylko jest możliwe w cierpieniu. Tymczasem
jeszcze nawet pierwszy krok Drogi Krzyżowej nie został poczyniony.
Jak
wyjaśnić tę niezrównaną wytrzymałość? Jego męczeństwo
zaczynało się w punkcie, w którym dla innych osiąga ono apogeum.
A
to dlatego, że „anioł z nieba umacniał Go”, i „usilniej się
modlił”…
O
wartości nadprzyrodzonego! A my śmiemy twierdzić, że to z braku
sił upadamy na duchu lub w zmaganiach na niwie apostolatu!
Trzy
razy powiedział Pan swoje fiat – „niech się stanie”(Mt 26,
39-44). A po każdym szedł do uczniów.
Pierwszy raz, zastał ich śpiących (Mt 26, 40). I zalecił im: Czuwajcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie; duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe (Mt 26, 41).
Lecz
oni Go nie posłuchali. Dlaczego? Byli senni. Sennością składającą
się z dwóch przeciwieństw. Z jednej strony rozpacz, z drugiej
pycha. Rozpacz: w obliczu ludzkiej porażki Jezusa, ich sny o
ziemskiej wielkości rozwiały się. Co im zostawało? Ta ciemność,
ta samotność, ta twarda i pospolita ziemia, na której leżeli.
Przerwana kariera, o ból nad bóle! Pod ciężarem tego bólu jedyną
rzeczą, jaką można było zrobić, był sen. Pycha: jednocześnie
bowiem uważali się za silnych. Tyle walczyli, zapewne krzywdzące
byłyby wątpliwości co do ich siły. I przekonani o swojej
wytrzymałości, utwierdzeni w swej wytrwałości, „zabijali czas”
śpiąc.
Sen
utkany także z grubiaństwa. Pan cierpiał, a oni spali! Cóż ich
obchodził Pan? Czyż nie robili Mu już nieskończonej łaski
pozostając z nim tam, w tym opuszczeniu? Czegóż więcej chciał?
Żeby jeszcze modlili się po nocach? Nie. Niech On czuwa, jeśli
chce. Jeśli o nich chodzi, to oni, Apostołowie, idą spać.
Im
dłużej śpimy, tym sen staje się cięższy. I tak rodzi się
letniość. Po raz drugi Jezus znów zastał ich śpiących, bo oczy
ich były senne (Mt 26, 42). Sen mierności, rozluźnienia i
miękkości. Czy podążali oni jeszcze za Nauczycielem? Tak i nie.
Tak, bo w końcu jednak tam byli. Nie, bo już Go nie słuchali. On
mówił, a oni Go nie słuchali. On cierpiał, a oni spali. To był
początek rozłamu.
Skąd
się biorą tak fatalne upadki? Spać, gdy Jezus mówi, to znaczy dla
mnie być nieuważnym, nonszalanckim, letnim, gdy mówią do mnie ci,
którzy reprezentują Święty Kościół, ci, którzy mają mnie
prowadzić ścieżkami świętości, ci, którzy ucieleśniają dla
mnie swoim przykładem prawowierność, szczodrość, głód i
pragnienie cnoty. Gdy popadam w ten sen, jakaż na to rada, jeśli
nie przebudzić się, „czuwać i modlić się, aby nie ulec
pokusie”? A jeśli tego nie czynię, jaki jest tego skutek?
Porażka w życiu duchowym i w powołaniu. Po raz trzeci słowa naszego Pana są naganą: Śpicie jeszcze i odpoczywacie? A oto nadeszła godzina i Syn Człowieczy będzie wydany w ręce grzeszników. Wstańcie, chodźmy! Oto blisko jest mój zdrajca (Mt 26, 45-46).
Czas
minął. Nie poruszyła ich nawet czuła i przepełniona bólem
prośba: jednej godziny nie mogliście czuwać? (Mk 14, 37).
I zaraz, gdy On jeszcze mówił, zjawił się Judasz, jeden z Dwunastu, a z nim zgraja z mieczami i kijami (Mk 14, 43). A wtedy opuścili Go wszyscy i uciekli (Mk 14, 50).
Tak,
uciekli, bo byli letni, spali, nie modlili się. Jeśli ja, Panie,
nie chcę uciekać, muszę być stanowczy, nie mogę spać, muszę
się modlić.
Obdarz
mnie Panie tą łaską wytrwałości w każdej sytuacji, we
wszystkich ciężkich przejściach, we wszystkich zgryzotach; tą
łaską wierności we wszystkich opuszczeniach, we wszystkich
chwilach bezsilności, wszystkich klęskach; tą łaską stałości
nawet wówczas, gdy wszyscy inni Ciebie opuszczą, przygnieceni
ciężarem snu lub omamieni żądzą rzeczy doczesnych. A jeśli nie,
to zabierz mnie Panie z tego świata. Bowiem jednej rzeczy tylko nie
chcę z całych sił: uciekać.
Poprzez
wstawiennictwo wszechmocnej Twej Przenajświętszej Matki o tę łaskę
wytrwałości błagam Cię mój Panie Jezu.
– A.
M. D. G. –
Źródło: Plinio
Corrêa de Oliveira, Ludu,
mój ludu...,
Kraków 2005