Bernard Czarownice z Wolfensteinu 02 Wstega i kamien Julia Bernard





Redakcja

Anna Seweryn-Sakiewicz

Projekt okładki

Pracownia WV

Ilustracja na okładce

© maksimshirkov/fotolia.com;

Franz Xaver/Wikimedia Commons

Redakcja techniczna, skład i łamanie

Damian Walasek

Opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz BociekKorekta

Urszula Bańcerek

Wydanie I, Chorzów 2014

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3C

tel. 32-348-31-33, 32-348-31-35

fax 32-348-31-25

office@videograf.pl

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

dystrybucja@dictum.pl

www.dictum.pl

Tekst © Julia Bernard

© Copyright by Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2014

ISBN 978-83-7835-368-3



Dla Ewy, która dostała Milion Gwiazdek M.


Prolog


Złote popołudnie letniego dnia. Brzęczenie owadów i leniwe śpiewy świerszczy zlewały się z przebijającymi przez gałęzie promieniami słońca. Zacienione miejsce pod świerkami zapewniało wytchnienie od wszechpanującego upału. Amelka przeciągnęła się na leżaku i wystawiła przed siebie rękę, pozwalając, by mały złoty promień odbijał się od jej bransoletki. Wiszące na łańcuszku drobne wisiorki zatańczyły posłusznie, migocząc rytmicznie.

– Za bardzo lubisz biżuterię, moja droga. – Adela odstawiła dzbanek i podniosła spodeczek z filiżanką. Wyblakłe już róże, zdobiące porcelanę, nikły jeszcze bardziej w cieniu drzew. – Dziewczyno, popatrz na siebie, jesteś jak sroka. Bransoletka od Iana, naszyjnik z pereł, nieśmiertelnik od mamy, kolczyki od Diega i pierścień ode mnie. Nic do niczego nie pasuje.

– Podwójne zaprzeczenie, babciu. – Amelia wyprostowała się i także sięgnęła po filiżankę. Leniwie machnęła ręką nad miseczką z konfiturami, by odgonić osę.

– A eklektyzm jest modny.

– Powinnaś pozbyć się przynajmniej jednej rzeczy. Może to coś pomoże. I nie mów mi, co jest modne, bo i tak powiem ci, że wszystko już takie było.

Adela rozsiadła się wygodniej, wyciągnęła przed siebie skrzyżowane nogi.

– Powinnaś ściągnąć wreszcie perły, wiesz o tym – powiedziała, z dezaprobatą kręcąc głową, i upiła łyk herbaty.

Słońce odbijało się od lśniącego nowego dachu Wolfensteinu. Z otwartego okna w pokoju Amelki wystawała biała firanka, delikatnie nadymając się jak żagiel.

– I kolczyki od Diega. Zostaw je tutaj. Mama też tak uważa. Równowaga i umiar, moja droga.

Dziewczyna odwróciła wzrok od śnieżnobiałej elewacji domu, popatrzyła na zacienioną linię drzew, gdzie zaczynał się las. Niewysoka sylwetka powoli wyłaniała się spomiędzy pni, zdecydowanym krokiem wchodząc na polanę i kierując się w ich stronę. Amelia z westchnieniem wskazała trzecią filiżankę stojącą na stoliku i z ociąganiem wstała z leżaka.

– Mama idzie. Zaraz sama mi powie, co powinnam, co muszę i co wypada.

Ruszyła w kierunku gościa. Martyna szła do niej zdecydowanym krokiem, już ją zobaczyła, pomachała w geście powitania. Mimo upału miała na sobie swój stary, długi skórzany płaszcz. Uśmiechała się, patrząc na córkę; tym lekko ironicznym skrzywieniem ust, przymrużonymi oczami. Słońce prześwietlało jej długie czarne kosmyki tak, że zdawały się prawie kasztanowe, a miejscami prawie rude, czerwone.

Nie powinna przecież wystawiać się na słońce. Wampiry muszą unikać promieni słonecznych, dlaczego matka o tym nie pamięta?

Kiedy czerwień włosów stała się prawie żółta, migocząca jak ogień, Amelia zaczęła biec. Martyna ze zdziwieniem podniosła rękę, zatrzymała się. Płomienie wokół jej głowy tańczyły gwałtownie, sięgając do brwi, nosa, ust. Upadła na kolana, zakrywając dłońmi twarz. Leniwe brzęczenie owadów zagłuszył pełen bólu krzyk.

Amelia próbowała do niej dobiec, ale mimo wysiłku wciąż była daleko. Przecież ma perły, ma moc, powinna być tam w ułamku sekundy!

– Mamo!

Ręce Martyny pokryły się czerwonymi wykwitami poparzeń, po czarnym płaszczu coraz śmielej pełzały płomienie.

Klęcząca kobieta w ogniu nie rusza się, nie odrywa dłoni od twarzy. Słychać tylko jej wrzask.

Żałoba ma podobno pięć etapów. Pięć schodów, które trzeba pokonać, by móc żyć spokojnie po czymś strasznym. Jeśli nie przejdzie się jak należy każdego z tych stopni, nie będzie normalnego życia. Zadaję sobie pytanie, po cholerę mi normalne życie. Albo inaczej: jak mogłabym spokojnie żyć, jeśli normalności już nie ma?

Nadal jestem na drugim stopniu: zaprzeczenie, żal, pustka. Złość. Wściekłość.

Nienawiść. To codziennie zmusza mnie do wstania rano, do akceptacji siebie w lustrze. Nienawidząc tego, który zabił Martynę i Adelę, a tym samym zesłał na mnie pustkę i samotność, nakręcam się wściekłością na cały dzień. Nie wiem, co mam zrobić… Ale czuję, że to usprawiedliwia mnie przed samą sobą, że ja nadal żyję.

Jeśli dojdę do etapu trzeciego, kiedy odczuwa się (podobno) tylko bezradność i żal nad sobą, to rozsypię się kompletnie.

Czwarty i piąty stopień – ukojenie i akceptacja straty. Nie chcę tego czuć.

Znienawidzę siebie, jeśli tam dotrę.



I. W taką noc ktoś się zjawia


Śnieg padał cicho, usypując na zewnątrz okna małą zaspę, która niespiesznie sobie rosła. Zasłaniała już czwartą część wnęki i zaczynała przykrywać też dolną część framugi uchylonego okna. Drewniany parapet w pokoju zaczął błyszczeć małymi śniegowymi brylancikami, chwytającymi światło księżyca. Ostre górskie powietrze, wnikając przez lufcik, skutecznie wychładzało pokój, zapobiegając zmianie owych brylancików w o wiele mniej urocze kropelki wody. Zimno objęło w panowanie małą, wykończoną drewnem sypialnię. Skotłowana, przepocona pościel, leżąca na podłodze obok łóżka, zaczynała powoli twardnieć pod wpływem niskiej temperatury, ale skulona na nagim materacu postać nie wyglądała na zziębniętą. Z jej ust przy każdym oddechu wydobywały się obłoki pary. I przy każdym jęku. Mokre od potu włosy, przyklejone miejscami do rozgrzanej gorączką twarzy, tworzyły zmieniającą się czarną siateczkę fantazyjnych wzorów na jasnej skórze za każdym razem, gdy dziewczyna gwałtownie obracała się z boku na bok. Coraz szybciej.

Usiadła nagle, obudzona własnym krzykiem, który wydawał się za mocny, całkowicie nie na miejscu w tak małym pomieszczeniu, jak ta sypialnia w drewnianym domku.

– Nieee!!!

Znowu to samo. Podkuliła nogi i objęła ramionami kolana, oparła o nie czoło.

Dopiero kiedy zaczęła spokojniej oddychać, popatrzyła na jasny kwadrat okna.

Powoli wracała świadomość, gdzie się znajdowała. I dlaczego właśnie tutaj.

Mały pokój, który znała od lat, kojarzący się jej zawsze z najbardziej radosnym okresem w życiu jej i matki – z feriami zimowymi. Miała chyba cztery albo pięć lat, kiedy pierwszy raz przyjechały tam na narty. Mała drewniana chata, położona paręset metrów powyżej pensjonatu, stojącego samotnie przy drodze wychodzącej z Canazei. Martyna mówiła, że to najlepsze miejsce na świecie, „Szczyt Świata”, bo pensjonat leżał nad miasteczkiem, a one miały dom jeszcze wyżej. Dla Amelii jednak problemem był zawsze fakt, że nie mieszkają w tym samym budynku, gdzie zatrzymywały się rodziny z dziećmi, gdzie życie tętniło wystarczająco głośno.

Z zazdrością patrzyła przy posiłkach (bo stołowały się na dole) na przekomarzające się dzieciaki, wesołe rozmowy ich rodziców. Martyna początkowo próbowała bagatelizować narzekania córki, opowiadając o ich „Szczycie Świata”, a kiedy dziewczyna podrosła, powiedziała jej po prostu, że tamten domek jest dużo tańszy niż pokój w pensjonacie, na który ich nie stać. „Martyna Racjonalistka” wygrała.

Samo oddalenie chaty od jakiegokolwiek życia i ruchu było deprymujące. Rano, oczywiście, można było niezbyt ośnieżoną drogą zjechać na nartach przed pensjonat, zjeść śniadanie, a potem ruszyć jeszcze kawałek, pod stację wyciągu, który był

częścią Sella Rondy. Powrót po całym dniu na stokach był koszmarem, bo kiedy podrosła, mama przestała nosić ją na rękach. Wtedy powolne brnięcie zaśnieżoną drogą, w butach narciarskich i z nartami na ramieniu, w tym rozleniwieniu po ciepłej kolacji u Marii, właścicielki i gospodyni pensjonatu – wydawało się niekończącą torturą. Czasami udawała przy stole, że zasnęła, wtedy mąż Marii, Rupert, zawoził je do domu skuterem z małą przyczepką.

Ale Amelia tak naprawdę kochała tę chatę, swój pokój, który co roku na nią czekał.

Była zachwycona faktem, że zawsze wyglądał tak, jakby nikt inny go nie wynajmował, nie zajmował jej ulubionej przestrzeni. Nawet jeśli przez przypadek zostawiła coś w szufladzie czy na stoliku, zawsze znajdowała to rok później.

Dziękowała wtedy Marii, myśląc, jak bardzo to miłe, że kobieta tak dbała o nią, małą Amelkę, która zjawiała się tutaj raz do roku.

Dopiero teraz, kiedy nie było już Martyny, z którą mogłaby się kolejny raz pokłócić o oszukiwanie jej przez całe życie, dowiedziała się, dlaczego jako dziecko musiała zapieprzać pod górę do odległej chaty, której ściany przyozdobione były zdjęciami pań Hohenstauf i grafikami ze znakami nieskończoności.

Owinęła się kołdrą i zamknęła okno, ignorując kupkę śniegu na parapecie.

Od swojego przyjazdu tydzień wcześniej co wieczór zostawiała je uchylone, licząc, że w chłodnym pomieszczeniu lepiej będzie spać, bez snów. Następna teoria Martyny, która się nie sprawdziła, gdy jej samej już przy tym nie było.

Znowu zeszła o czwartej nad ranem po skrzypiących znajomo drewnianych schodach do małej kuchni, znowu włączyła czajnik i, czekając na herbatę, znowu podjęła próbę przypomnienia sobie jakichś szczegółów swojego snu.

Na blacie, przy puszkach z kawą, leżał do połowy zapisany brulion, noszący wszelkie oznaki niezbyt uważnego traktowania przez właścicielkę – plamy po kawie, keczupie i łzach; naderwane kartki, zabazgrane w złości strony. Otworzyła go w zaznaczonym długopisem miejscu, choć nie mogła za wiele odczytać w zimnej niebieskiej poświacie odbijanego od śniegu mizernego światła, które wpadało przez niewielkie okno. Metalowa obudowa długopisu lśniła światłem czerwonej kontrolki elektrycznego czajnika, tworząc złudzenie żywego ognia.

Sen się niby powtarzał, jednak każdej nocy był trochę inny. Dzisiaj mama nie zdążyła zniknąć w niebieskim pyle. Okno w pokoju Amelki było otwarte. Biała firanka. Bransoletka z wisiorkami.

Czajnik wyłączył się z cichym pyknięciem, zniknęło czerwone światełko, pozostawiając kuchnię w niebiesko-szarej poświacie. Amelia dalej stała z brulionem w dłoniach, wgapiając się w śnieg za oknem. Jeden element snu był całkowicie niezrozumiały. Nigdy nie dostała niczego od Diega, a na pewno nie kolczyki.

Pierścień od Adeli? To musiały być metafory. Ale najbardziej zaniepokoiła ją kwestia, kim, do cholery, był Ian…

To nie było tak, że Amelia nie chciała zdjąć pereł i oddać ich tam, gdzie powinny się znaleźć. A przynajmniej – prawdopodobnie powinny i były wyczekiwane. W tej chaotycznej ucieczce od prawdy o śmierci matki i babci jednym z pierwszych świadomych celów był Castel del Monte. Jedyne miejsce, które wydawało się połączone z rodziną. Szaleństwem byłoby oczekiwać, że czekający gdzieś tam cień duszy Małgorzaty, od wieków przywołujący swoją progeniturę, okaże się ostoją i substytutem rodziny, jednak Ami – gdzieś w głębi nie całkiem trzeźwo myślącego umysłu – miała właśnie taką nadzieję. Zjawi się na ośmiokątnym dziedzińcu, a Małgorzata zrobi coś takiego, że znikną ból i samotność, a w ich miejsce zjawi się jakieś uniwersalne rozwiązanie i siła do dalszego życia. Odda perły, pozbawiając się dopalacza mocy, ale zyska coś, co wskaże jakiś sens tego wszystkiego, co wydarzyło się na Kopcu. A przy okazji będzie wiedziała, jak ma sobie poradzić z Diegiem.

Odpychała od siebie ciągle moment, kiedy powinna sensownie i racjonalnie pomyśleć o tym, komu teraz podlega kuzyn i czyje wypełnia rozkazy, i – przede wszystkim – dlaczego chłopak wszedł w taki układ. Bo fakt, że zrobił to, ratując jej życie, cholernie komplikował jej proste rozwiązanie, by móc go znienawidzić. I nie szarpać się dłużej ze świadomością, że Diego był gdzieś tam z Perunem, miał go w zasięgu ręki (czy raczej w jego przypadku: kłów) i nic, ale to nic nie mógł zrobić; że wstydziła się sama przed sobą przyznać, jak bardzo za nim tęskniła i nie za bardzo wiedziała, jak ta ich historia miałaby się skończyć, jeśli zawsze będzie nad nimi wisiała sprawa śmierci Adeli.

Tak więc wybrała sobie cel tej bezsensownej podróży – Włochy, Bari. Były święta Bożego Narodzenia, zatrzymała się w jakimś przydrożnym barze, przy granicy austriacko-włoskiej, w małej wiosce, którą wybrała tylko ze względu na znajomo brzmiącą nazwę – Arnoldstein, i zapłakana próbowała coś pisać w swoim brulionie.

Było wczesne popołudnie, ludzie siedzieli w domach, przy choinkach, i wściekali się na swoje rodziny, pod wpływem przedawkowania cukru w słodyczach dzieciaki roznosiła energia, a ona z uporem starała się nie słyszeć myśli właściciela zajazdu.

Już wiedziała, że nie może wynająć tutaj pokoju, że musi jechać gdzieś dalej, ale wzdrygała się na myśl o tym, by wsiąść teraz do zaśmieconego pustymi kubkami po kawie i opakowaniami po hamburgerach samochodu, który stał się jej domem, czyli jedynym stałym punktem w życiu. Dwa gnomy, siedzące parę stolików dalej, nie spuszczały z niej oczu, ale nie odważyły się zbliżyć. Nawet idąc po kolejne piwo do baru, robiły duży łuk, by ją ominąć. Odruchowo potarła perły palcami, przypominając sobie, że to jedyna rzecz łącząca ją z Adelą. I wtedy łańcuch skojarzeń doprowadził ją do tego szalonego przekonania, że powinna znaleźć się na wzgórzu z ośmiokątną warownią, odnaleźć ileś-tam-razy-prababkę i poczuć, że znowu ktoś się nią opiekuje. Bo kiedy ma się osiemnaście lat, to bardzo ciąży upierdliwa opieka matki i człowiek chce udowodnić światu, że jest dorosły i sam może sobie świetnie dawać radę. Ale tylko do momentu, aż wymordują ci rodzinę, pozbawią cię domu i prawa do przebywania we własnym kraju. Tak, wtedy punkt widzenia trochę się zmienia. Wtedy osamotnienie i brak poczucia, że komuś na tobie zależy, zaczynają wywoływać coś w rodzaju paniki. Najlepszy przyjaciel nie odbierał telefonu od miesiąca, a ostatnio nawet, kiedy próbowała się do niego dodzwonić, usłyszała, że nie ma takiego numeru. Odrzucenie ze strony Andrzeja bolało. Jednocześnie multum telefonów od Anki i reszty znajomych (których nie chciała odebrać) drażniło ją tylko, bo podejrzewała, że Andrzej zdradził ją i wypłakiwał się teraz w rękaw reszcie znajomych, którzy czuli się w obowiązku zadzwonić i opieprzyć ją, że to on cierpi przez nią. Bo go zostawiła. Raz nawet zadzwoniła babcia Andrzeja, ale Amelia nie odważyła się odebrać. „Jeśli sam nie odbiera telefonów, niech nie załatwia tego przez osoby trzecie, bo ja jestem obecnie w jeszcze większej dupie niż on”.

Co z tego, że nagle mogła robić, co jej się żywnie podobało? W dodatku mając karty kredytowe i bankomatowe, które nie pozwolą ani umrzeć z głodu, ani stać się bezdomną z przymusu? Nie interesowała się limitem na kartach, nie chciała dzwonić do Pawła, starszego pana, którego zadaniem po śmierci jego pracodawczyni (i chyba przyjaciółki) było zadbanie o finansową stronę życia jej wnuczki. Dlatego zawsze, płacąc za benzynę czy kawę, przeżywała moment stresu, czy karta nie zostanie odrzucona. Dopiero po tygodniu tułaczego życia wpadła na genialny w swej prostocie pomysł wypłacania co jakiś czas gotówki, by wiedzieć, na czym stoi.

Uporczywie wstrzymywała się jednak ze sprawdzaniem stanów kont, jakby ciekawość, na ile może sobie pozwolić, jak bardzo babcia ją zabezpieczyła – miała umniejszyć jej żałobę.

Więc wtedy, w drugim dniu świąt, w zajeździe w Arnoldstein, dokonała pierwszego świadomego wyboru trasy. I zaczęło jej się śpieszyć. Wstała nagle, wprawiając kiwające się nad piwem gnomy w panikę, pozbierała ze stolika swoje rzeczy i wybiegła na mroźne powietrze grudniowego zmierzchu. Zanim włączyła silnik, machnięciem dłoni wyrzuciła wszystkie śmieci z przednich siedzeń i podłogi – na tylne siedzenie. Chuchając co chwilę w dłonie, czekała, aż obudzony GPS zacznie kontaktować.

Wiedziała, że czeka ją nocna jazda, a od jakiegoś czasu jej unikała, dokładnie od momentu, kiedy, chcąc wyminąć wrak stojący w poprzek autostrady pod Budapesztem, o mały włos nie spowodowała wypadku. Nocami trudniej jej było odróżnić elementy świata żywych od błąkających się przy drogach widm albo dziwnych gości hotelowych w różnym stopniu rozkładu. Z niepokojem zauważała też natarczywą chęć zbliżenia się do niej wszelkich istot, które funkcjonowały w świecie żywych, tych zasymilowanych demonów wszystkich stopni, proekologicznych boginek źródeł, pól i łąk, strumyków i basenów publicznych, udomowionych wilkołaków i prostytuujących się wampirów. Każde jej wejście do pomieszczenia, gdzie ktoś taki przebywał, kończyło się nieprzyjemną sytuacją, kiedy delikwent nie mógł opanować się, by nie podejść jak najbliżej, chociaż widziała w jego oczach panikę i przerażenie. Jakby była potężnym magnesem.

Zawsze jednak strach wygrywał i w ostatniej chwili każdy z nich uciekał. Czasami zdarzało się to na pustych stacjach benzynowych, ale czasami w zatłoczonym barze przy autostradzie. Kiedy przestała się tak bardzo bać takich akcji, bywało to po prostu dziwaczne. Na przykład któregoś dnia zaatakowała ją kobieta, której mąż na widok Amelki najpierw wstał od stolika, z hukiem odrzucając krzesło, podbiegł do niej, a potem z obłędem w oczach wybiegł z restauracji.

A przestała się bać, bo po paru takich zdarzeniach zadzwoniła do Diega. Pierwszy raz od ich rozstania w Wiedniu. Oczywiście codziennie miała dwa nieodebrane połączenia od kuzyna, zawsze w tych samych godzinach (przypuszczała cynicznie, że chłopak ma włączony „przypominacz” w telefonie). Nieodbieranie sprawiało jej wielką, dziecinną wręcz satysfakcję. Kiedy pewnego dnia telefon nie zadzwonił o stałej porze, prawie wpadła w panikę, ale zaczekała do następnej stałej godziny, a wtedy komórka odezwała się jak zawsze. Pogratulowała sobie, że wtedy nie spanikowała i nie zadzwoniła.

Za to spektakuLarnie i infantylnie pękła, kiedy pewnej nocy trzy wampiry zaczęły ją okrążać podczas tankowania benzyny na małej stacji przy bocznej drodze.

Najpierw trzymały się z daleka, zerkając na nią zza rogu, a potem, jakby chcąc odbiec, rzuciły się w stronę drogi, ale nagle skręciły, zataczając koło. Zbliżały się do niej, jak wilki osaczające ofiarę, w przeraźliwej ciszy, bez słowa, nie spuszczając z niej wzroku. Zamykała wlew paliwa, zastanawiając się, czy ma udawać, że nic się nie dzieje, i iść zapłacić za benzynę, czy wskoczyć do samochodu i uciekać. Wtedy poczuła, że coś się w niej zmienia, traci ostrość widzenia przez różowawą mgłę.

I przestraszyła się jeszcze bardziej, bo znała już to uczucie. Tak było wtedy, na Kopcu, kiedy pozwoliła, by adrenalina zapanowała nad jej ciałem i zaczęła zabijać, zbyt sprawnie, zbyt profesjonalnie jak na niedoświadczoną w walce czarownicę.

I czuła się przy tym niepokojąco fantastycznie.

Wyprostowała się i odwróciła w kierunku budynku. Wampiry zatrzymały się niepewnie. Kiedy zrobiła pierwszy krok, cofnęły się. Z każdym pokonanym metrem czuła się coraz pewniej, ale kiedy zapłaciła już i znalazła się z powrotem w samochodzie, ręce trzęsły jej się tak, że ledwo zapaliła silnik. Światła stacji nie zniknęły jeszcze w tylnym lusterku, kiedy miała już telefon w dłoni. Odebrał po drugim sygnale, ale odezwał się dopiero po kilku sekundach.

– Ami…? Ami, to ty? – powiedział szeptem. Oddychał ciężko.

– Diego, nie wiem, co się dzieje, prawie zaatakowały mnie wampiry. Przecież minęło już osiem tygodni, nie mam tej świeżej krwi… Ale to nie pierwszy raz, wszyscy się na mnie gapią i podchodzą jak najbliżej mnie. Boję się, Boże, jak ja się boję. I teraz jeszcze ta mgła na oczach. Ja chciałam, żeby zaatakowały, ja chciałam zabić, rozumiesz? Co mam robić? Kurwa, co ja mam robić..?! – Przerwała, by wytrzeć rękawem mokry, spuchnięty od płaczu nos.

Diego chwilę ciężko oddychał, jakby szedł pod górę. Wreszcie się odezwał: – Dlaczego nie odbierasz ode mnie telefonów? – nadal mówił szeptem, ale wydawało się, że chciał to wykrzyczeć ze zniecierpliwieniem. – Od miesiąca się nie odzywasz, nie wiedziałbym, czy żyjesz, gdyby nie nadajnik w samochodzie i wyciągi z kont. Jesteś tak cholernie nieodpowiedzialna! Pomyślałaś chociaż przez chwilę, że ja się zamartwiam o twój cholerny tyłek?!

Kończąc, podniósł już głos. Ktoś obok niego syknął ostrzegawczo i chłopak znowu zaczął mówić gorączkowym szeptem:

– Jeździsz jak popierdolona tam i z powrotem po Europie, przez to pieprzone Schengen, nawet nie wiesz, kiedy przekraczasz granice i gdzie jesteś… Miałaś tylko dojechać sama do Grenady. To takie, kurwa, trudne..?!

– Czy ty, do cholery, słyszysz, co mówię?! Coś każe mi zabijać, wszyscy się na mnie gapią, zbliżają się, chcą mnie zabić…! Nie jeździłabym po czwórce, bo mnie wywiozłeś z Polski! – Tamta panika zaczęła znikać, robiąc miejsce złości na Diega.

Znała go jednak na tyle, że gdzieś podświadomie już się uspokajała samym faktem, że chłopak po wysłuchaniu jej w ogóle się nie przejął jej sytuacją. Ale mógł

przynajmniej powiedzieć choć jedno uspokajające słowo. – Co się dzieje? Dlaczego wszyscy nienormale chcą się na mnie rzucić?

– Jakby chcieli, toby się rzucili i byłby przynajmniej spokój. – Odetchnął głębiej.

– Masz na sobie perły?

Odruchowo dotknęła ciemnych koralików na szyi.

– Taaak…?

– Ja pier… No idiotka. Mówiłem, że idiotka. Mistrzostwo świata, szczyt głupoty.

Szczyt szczytów. Artefakt wzmacnia twoją moc, równocześnie sprawia, że jesteś jak wielki neon z napisem: „Dotknij mnie, ale możesz się sparzyć”. Albo bardziej: „Dotknij, dotknij, dotknij!”. Naprawdę uważasz, że każdy demon czy wilkołak musi mieć odruch zabijania każdej napotkanej wiedźmy? Przecież to normalni ludzie!

– Urwał i powiedział coś szybko i niezrozumiale do kogoś obok siebie, zakrywając telefon. – Ami, ściągaj te perły! Schowaj je w samochodzie. Jeśli nie będą miały z tobą bezpośredniego kontaktu, będą martwe. Mogą się aktywować, tylko kiedy ich dotkniesz albo umieścisz w źródle. Właśnie… Uważaj, żebyś nie wjechała z perłami do czyjegoś źródła, bo będziesz miała przesrane!

– A dlaczego, cholera, nikt mi tego nie powiedział wcześniej?! Dlaczego ty mi nie powiedziałeś, co może się dziać?! Skąd mam wiedzieć, że wchodzę w czyjąś granicę? – Była już spokojna, nawet nie chciało jej się z nim kłócić.

– Poczujesz. Będzie cię odpychać. Mówiłem, Ami. Mówiłem ci wszystko w Wiedniu, kiedy… – Nie dokończył.

Jego głośny oddech w telefonie i jednostajny szum silnika.

– Teraz za bardzo nie mogę, ale chciałbym… – zaczął spokojnie, ale gdzieś koło niego zaczęło się jakieś zamieszanie, słychać było odległe wrzaski. – Muszę kończyć, zadzwo… – Rozłączył się.

I w ten sposób, nie uspokajając jej ani trochę, nie wspierając żadnym: „wszystko będzie dobrze” albo „błagam cię, uspokój się, oddychaj i nie daj się zabić” – sprawił, że przestała się bać. I pierwszy raz przemknął jej cień, malutki cień myśli, że wcale nie jest sama, a wyrzucanie Diega ze swojego życia to nie był akt szaleńczego poświęcenia miłości na ołtarzu pamięci matki i babci, tylko głupio niebezpieczne zachowanie. Ale to był tylko cień, który zaraz zniknął. Podczas tej rozmowy usłyszała coś, co dziwnie przyjemnie się jej skojarzyło. To nie był sam Diego, to jakieś słowo, myśl albo nawiązanie. Taka mała gwiazdka, która zapaliła się ciepłym światłem i zaraz zgasła. Przypomni sobie później.

Ustawiając GPS przed małym zajazdem w Arnoldstein, była już trochę mądrzejsza o tę wiedzę, którą łaskawie podzielił się z nią Diego, i o parę własnych doświadczeń.

Fakt, perły działały jak magnes na wszelkiego rodzaju stworzenia żyjące nie całkiem ludzkim życiem, ale jak dotąd nikt nie próbował zbliżyć się na tyle, by ją przerazić.

Co bardziej cywilizowane formy czy osobniki trzymały się na odległość, bacznie ją jednak obserwując. A pereł nie ściągnęła, bo… za bardzo się bała, że w sytuacji zagrożenia nie poradzi sobie bez dopalacza, który sprawiał, że ciało samo reagowało na podnoszącą się adrenalinę, stając się czymś w rodzaju podręcznej maszyny do samoobrony. Nawet nie dopuszczała myśli, że stawało się maszyną do zabijania.

Była zbyt przerażona swoją obecną sytuacją, by pozwolić sobie na małe dylematy etyczne.

Od tamtej rozmowy z Diegiem znowu konsekwentnie ignorowała jego telefony, ale satysfakcja z tego powodu już nie była taka jak wcześniej. Była pewna, że za jakiś czas pewnie sama do niego zadzwoni, kiedy sytuacja ją przerośnie. Bo musiała mieć kogoś, do kogo mogłaby zadzwonić…

Do Castel del Monte miała około tysiąca kilometrów, jakieś dziesięć godzin drogi.

Włączyła odtwarzacz, ale po chwili stwierdziła, że nie da rady po raz enty słuchać tej samej playlisty, więc przełączyła na radiowe świąteczne „dżingelbelsy”. Nie brzmiały już tak bardzo przygnębiająco, ale po chwili przerzucania stacji znalazła jakąś nadającą rzewne kawałki z lat siedemdziesiątych. Ruszyła więc galopem po pustyni, na koniu bez imienia, z zespołem America. Droga wzdłuż Adriatyku wyglądała w GPS-ie całkiem ciekawie.

Siedział oparty o ścianę jaskini, niezdarnie próbując zatamować krwawienie z rany na lewym ramieniu. Zasłaniające oczy mokre włosy przeszkadzały mu, by przyjrzeć się dokładnie rozcięciu, tym bardziej że mieli do dyspozycji tylko światła komórek.

Próbował opanować drżenie na całym ciele, wywołane bólem, opadającą powoli adrenaliną i trudną do odparcia w tym momencie chęcią przemiany, która pozwoliłaby mu na szybszą regenerację. Zostało ich czterech z dwunastu, którzy weszli do labiryntu jaskiń. Z tych, którzy bronili wejścia do niego, nie został nikt.

Wytarł o spodnie prawą dłoń, upapraną krwią, i próbując coś dostrzec przez włosy, zaczął przesuwać listę kontaktów w telefonie.

– Dzwonisz do starego, że już po wszystkim? – zapytał kucający obok niego latawiec, nerwowo ruszając głową. Próbował nawet się uśmiechnąć. – Przecież on już wie, że przejście jest wolne. Zawsze wie takie rzeczy.

Diego nie odpowiedział, skupiając całą energię na prawidłowym naciśnięciu ekranu, co z drżącymi rękami wcale nie było takie proste. Szybka pokrywała się czerwonymi smugami przy każdym ruchu palca.

– Co ty, nie wiesz, że to jego godzina…?! – Zaśmiał się chrapliwie pękaty gnom, leżący obok chłopaka i obserwujący z zaciekawieniem, jak tamten próbuje znaleźć zasięg. – Zawsze dzwoni i nikt, kurwa, nie odpowiada. Ty, młody, to się nazywa natręctwo, wiesz? Nie, że jesteś natrętny, rozumiesz, tylko że nie panujesz nad tym, co robisz. Moja teściowa to miała. Ja pierdzielę, myła zlewozmywak dziesięć razy dziennie, rozumiesz? Dziesięć razy, dokładnie, za każdym razem pięć okrężnych ruchów szmatą w prawo i pięć w lewo, nigdy się, kurwa, nie pomyliła, sprawdzałem.

Latawiec zaśmiał się nerwowo, bardziej by dać upust napięciu, które jeszcze w nim buzowało, niż z rozbawienia. Jego śmiech, przechodzący w kaszel, odbił się od wilgotnych ścian jaskini i pobiegł dalej przez ciemne korytarze labiryntu.

Diego oderwał drżącą rękę z telefonem od ucha, czując ulgę, że tym razem też nie odebrała.

Wzgórze było widoczne już z daleka, ciemny kształt na tle szarego nieba. Zjechała z głównej drogi w las, przez który prowadził kręty szlak. Nie pamiętała tego odcinka z poprzedniej wizyty tutaj, parę lat temu. Może dlatego, że na dłuższych trasach zawsze zasypiała w samochodzie i budziła się niechętnie dopiero na miejscu, zła na matkę, że musi iść oglądać jakieś ruiny, nibyurokliwe miasteczka albo wyjątkowe – nie wiadomo dlaczego – wytwórnie wina czy oliwy.

Powoli dniało, noc zamieniała się w szarówkę. Wprawdzie po drodze zrobiła sobie postój i przespała się w samochodzie jakieś dwie godziny, ale czuła, że coraz trudniej jest jej skupić się na drodze i odczuwała coraz mocniejsze zmęczenie.

Wjechała na mały parking, który musiał być jakimś pierwszym punktem dla turystów. Strzegący drogi na sam szczyt budynek straszył ciemnymi oknami.

Zaparkowała na pustym placu, wyłączyła silnik i czekała w ciszy, czy jakiś stróż albo strażnik zainteresuje się samochodem. Oczywiście, mogła zaczekać do rana i wejść do zamku jak każdy inny turysta. Mogła pojechać kilka kilometrów dalej, do miasteczka, i wziąć pokój w jakimś pensjonacie. Ale ona chciała zrobić to teraz, przekonać się, że… Właściwie wcale nie wiedziała, czego ma oczekiwać. Ale sam fakt, że tutaj może się coś ważnego wydarzyć, sprawiał, że ekscytacja całkowicie zapanowała nad jakąkolwiek racjonalną cierpliwością.

Wysiadła z samochodu i cicho zamknęła drzwi. Nie było tu śniegu, ale lodowaty wiatr przewiał od razu jej czerwoną bluzę, więc klnąc na swoją bezmyślność, otworzyła samochód jeszcze raz i wyciągnęła spomiędzy śmieci na tylnym siedzeniu zwinięty w kłębek czarny skórzany płaszcz Martyny. Założyła go na siebie szybko, wyciągnęła spod kołnierza kaptur bluzy i trzasnęła drzwiami, tym razem dużo głośniej. I tak nikogo tam nie było. Szła powoli przez parking do miejsca, gdzie zaczynała się droga zamkowa. Dotknęła pereł i zaczęła je jak zwykle przesuwać między palcami. Przyspieszyła, mijając opustoszały o tej porze budynek, czując, że za chwilę zacznie biec, choć droga najwyraźniej prowadziła pod górę. Podmuch zimnego wiatru uderzył nagle, prawie zatrzymując ją w miejscu. Ruszyła do przodu, ale niemal odbiła się od niewidocznej bariery. Odruchowo spojrzała w górę, czy przypadkiem nie stoi przed szklaną bramą, której obudowę mogłaby zobaczyć na tle szarego nieba. Ale czuła już nieprzyjemne łaskotanie na karku, o wiele intensywniejsze niż przy wyczuwaniu obecności. Źródło, które nie chce jej wpuścić.

– Bez jaj, Małgorzato. Przyniosłam ci twój naszyjnik – powiedziała przez zęby.

Rzuciła się do przodu z wyciągniętymi przed siebie rękami, ale cały impet, który włożyła w ten atak, zwrócił się przeciwko niej. Odrzuciło ją tak mocno, że pewnie wylądowałaby na plecach, gdyby nie wyćwiczona moc, pozwalająca jej polecieć w tył i wylądować na nogach. Zbierało jej się na płacz. Podeszła jeszcze raz do bariery, zabraniającej jej wejść na wzgórze. Zamknęła oczy, ponownie wystawiając przed siebie ręce. Kiedy kłujące iskierki mocy na dłoniach stały się już bolesne, z całej siły uderzyła nimi w niewidzialną granicę. Tym razem nawet wyćwiczenie umiejętności latania po drzewach jej nie pomogło. Znalazła się bliżej samochodu niż bariery. Leżała w plecach i wcale nie miała siły się podnieść. Od wschodu niebo jaśniało, a ona patrzyła przez łzy i łkała coraz głośniej. Teraz cały plan przyjeżdżania tutaj wydał jej się idiotycznie naiwny, cały sens snów, zsyłanych jej przez Małgorzatę zaraz po przemianie – niezrozumiały. Chyba że to nie Małgorzata, tylko… Adela!

Dziewczyna usiadła nagle, porażona prostotą rozwiązania. Adela zsyłała jej sny, żeby poznała historię pokręconej antenatki albo żeby po prostu… miała rozrywkę.

Siedząc, zaczęła się bawić grudkami żwiru, na którym siedziała. Martyna nawet coś takiego napomknęła, że babcia najwyraźniej chciała zapewnić jej rozrywkę, ale wtedy Amelia nie wzięła tych słów na poważnie. Dobra, ale w takim razie, dlaczego nie mogła wejść na teren Małgośki? Przecież były tutaj z matką, Adela mówiła jej też, że wiele kobiet z ich rodu odwiedzało zamek.

„Nikt nie wspominał o problemach z wejściówką, do cholery! Ale chyba żadna z nich nie przyniosła tutaj pereł…” – pomyślała z rosnącą irytacją.

W pierwszym odruchu sięgnęła do szyi, ale nie potrafiła dotknąć zapinki.

Wewnętrzny opór przed zdjęciem pereł, właśnie teraz, kiedy była do tego najbardziej zdeterminowana, stał się tak mocny, że prawie wpadła w panikę. Nie chciała się ich pozbywać, nie mogła nawet pomyśleć, że ma się z nimi rozstać.

Z tyłu głowy słyszała jednak nieśmiały głosik, mówiący jej, że to perły nie pozwolą się porzucić. Zabrakło jej tchu i pomimo zimna zaczęła się pocić. Z przerażeniem zrozumiała, że nie jest w stanie przeciwstawić się sile, która wcale nie miała ochoty się z nią rozstać.

Zajęta tą wewnętrzną szarpaniną zignorowała mrowienie obecności. Dopiero kątem oka zauważyła ciemny kształt, powoli wyłaniający się zza rogu budynku.

Niska, zaskakująco szeroka postać poruszała się niepewnie, kiwając się na boki, jednak parła do przodu, w kierunku leżącej dziewczyny. Amelia odetchnęła głęboko, odchylając głowę w zniecierpliwieniu i myśląc: „Tylko kolejnego wariata, który nie może się oprzeć przywoływaniu silnej mocy, mi teraz potrzeba”. Rzuciła kamyki, które miała w dłoni, w kierunku masywnej istoty, żeby ją odstraszyć. Ten jednak zamiast cofnąć się i uciec, warknął groźnie i szarpnął się do przodu. Oparty na długich rękach, jak goryl, wydobył z gardła głuchy charkot, chociaż jeszcze nie odważył się podejść bliżej. Dziewczyna wstała powoli, nie przestając go obserwować, całkowicie zaskoczona taką reakcją. Stworzenie minimalnie, po parę centymetrów, zbliżało się do niej, wcale nie okazując obawy, jak działo się to w przypadku wszystkich, z którymi miała do tej pory do czynienia. Samochód był niedaleko, wystarczyło równocześnie nacisnąć pilot i rzucić się w kierunku drzwi.

Miała szanse zdążyć przed tą dziwną konfrontacją. Że też musiało się to zdarzyć właśnie tutaj, skąd wcale nie miała ochoty odjeżdżać, dopóki nie wymyśli czegoś sensownego, co pozwoli jej dotrzeć jakoś do Małgorzaty.

Powoli sięgnęła do kieszeni płaszcza i zamarła tak na chwilę, bo nie wyczuła tam wcale znajomego kształtu. Kluczyki wypadły jej pewnie podczas upadku, więc powinny leżeć gdzieś w pobliżu. Musiała tylko je wypatrzeć w tym półmroku, skupić na nich uwagę i po chwili będzie je miała w dłoni. Trzymając ją na wysokości uda, rozszerzyła palce. Nie mogła jednak skoncentrować się na tyle, by spokojnie wyobrazić sobie kluczyki z pilotem, zawieszone na breloku należącym dawniej do Adeli – niebieskiej budce telefonicznej. Ten błąd w zdefiniowaniu tego, co chce mieć w ręce, nieoczekiwanie kosztował ją za dużo. Kilka małych metalowych przedmiotów wyskoczyło nagle ze żwirku i poleciało w jej stronę. Nagły ruch i chrzęst kamyków spowodowały dwie rzeczy: bestia wrzasnęła ostrzegawczo, a Amelia odruchowo skuliła się i nadstawiła plecy, chroniąc twarz przed nadlatującymi kawałkami puszek, zgubionymi pierścionkami i pękiem kluczy.

Dzięki temu zobaczyła trzy kolejne potwory, stojące za samochodem. Strach, który zabrał jej na chwilę oddech, momentalnie wywołał różową mgiełkę, która przesłoniła jej oczy. A potem wszystko potoczyło się bardzo szybko, obrzydliwie i skutecznie.

Bliżej miała tamtych trzech, rzuciła się więc na jednego, wybijając się mocno do góry i lądując na jego barkach. Skręcony kark poddał się z suchym trzaskiem. Drugi, który zginął, miał twarz wbitą w głąb czaszki, jednym celnym kopnięciem. Wtedy Amelia poczuła nagle, jak ją to bawi. Trzeci potwór nie atakował, warczał tylko, trzymając dystans, ale rozochocona czarownica kopnięciem z obrotu przewróciła go na plecy i z całym impetem wylądowała na jego piersi. Pięścią uderzała w potworną twarz, raz po raz, zapamiętale, aż usłyszała przez chrzęst łamanych kości wykrzykiwane gdzieś słowa jakiejś inkantacji. Uderzyła jeszcze raz, rozglądając się ze zdziwieniem. Ten, który pojawił się pierwszy, stał wyprostowany i trzymając swoje nieproporcjonalnie długie ręce w powietrzu, wypowiadał niezrozumiałe słowa.

Pierwszą myślą była złość, że dała się ponieść emocjom i zapomniała o czwartym przeciwniku. Drugą, że może coś jest nie tak. A potem zsunęła się z trupa, nad którym się pastwiła, i poczuła, jak cała adrenalina z niej opada, znika zamglenie w oczach i jak bardzo jest zmęczona.

– Dlaczego to zrobiłaś?

Podniosła wzrok na stworzenie, stojące nadal w tym samym miejscu. Nadal odurzona mocą, którą dały jej perły, spojrzała ze zdziwieniem, bo miało dźwięczny, młody, kobiecy głos. Nie mówiło w żadnym konkretnym języku, jednak każde słowo było zrozumiałe.

– Jesteśmy strażnikami źródła. Sprawdzałyśmy tylko, kto próbuje dostać się do środka. Dlaczego zabijasz?

Dziewczyna, leżąc na ziemi, zaczęła szlochać. Nie miała siły wstać ani tym bardziej zmierzyć się teraz z tym, co właśnie zrobiła. Co zrobiły perły.

– Przepraszam, ja nie chciałam, ja nie…

Strażnik nie ruszył się. Przez chwilę trwał nieruchomo, a potem powiedział bardzo spokojnie:

– Ona cię tu nie chce.

Kluczyki były w drugiej kieszeni płaszcza. Jechała bardzo długo, zanim zatrzymała się na jakimś parkingu i zasnęła z głową opartą o kierownicę.

Obudził ją przejeżdżający TIR. Początkowo nie mogła sobie przypomnieć, gdzie jest, choć w ostatnim czasie wielokrotnie zdarzało jej się budzić w samochodzie.

Po chwili wrócił widok miażdżonej czaszki, jej okrwawionej pięści, spadającej ma miazgę, którą stała się tamta twarz. Zdążyła otworzyć drzwi, zanim zwymiotowała.

Było popołudnie, mroźne powietrze i śnieg wskazywały, że dojechała dalej, niż się spodziewała. Była z powrotem u podnóża Alp, ale nie po wschodniej stronie, z której przyjechała. Stała chwilę oparta o maskę, łapiąc zimne powietrze, próbując dojść do siebie i bardzo ostrożnie zacząć się zastanawiać co dalej. Jednak jedyną reakcją, na którą było ją teraz stać, był płacz. Więc oddała się temu całkowicie, bo nie było niczego, co mogło ją powstrzymać. Zsunęła się na ziemię i siedziała tam, wyjąc coraz głośniej. To nie był już tylko płacz za matką i babcią. To był żal za utraconym życiem i przerażenie, że nie wie, co ma dalej robić. Spokojna przystań w formie domu Diega w Grenadzie nadal pozostawała w strefie „Nigdy”.

Parking, na którym się zatrzymała, był małą zatoką przy zwykłej drodze, oddzieloną od jezdni tylko wąskim pasem zieleni. Każdy nadjeżdżający samochód słyszała już z oddali. Narastający warkot silnika, znikający po chwili, wprawiał ją w stan uśpienia. Gdyby nie wzmagający się mróz, nic nie zmusiłoby jej do poruszenia się. Jednak ciało w pewnym momencie zaprotestowało przeciwko psychice, ratując jednocześnie siebie i ją.

Kiedy wstając na zdrętwiałych nogach, próbowała wytrzeć załzawioną twarz mankietem bluzy, wystającym spod skórzanego rękawa, zdecydowała, że najpierw poszuka miejsca, gdzie dostanie gorącą kawę. A potem zastanowi się nad resztą.

Wsiadła do samochodu i włączyła silnik. Odezwało się radio, wciąż nastawione na stację nadającą smętne ballady z lat siedemdziesiątych. Dźwięki znanej melodii sprawiły, że zatrzymała dłoń na drążku skrzyni biegów i ściągnęła nogę z gazu.

Zespół Carpenters śpiewał nostalgicznie hippisowską „Top of the World”. Ten kawałek Martyna nagrała kiedyś na płycie, której zawsze słuchały, jadąc na narty do Canazei. Miały playlisty na różne okazje, ale tę składankę Amelia lubiła najbardziej, bo znała ją, odkąd pamięta. Top of the World – Szczyt Świata.

Zaraz za Bolzano skręciła w drogę, której początek kojarzył jej się z dziecięcym podnieceniem przy końcu podróży. Widok wąskiego przesmyku między wiszącymi nad asfaltem skałami, miejscami osłoniętymi siatką zabezpieczającą przed spadaniem kamieni na samochody, oznaczał, że zaczyna się ta ostatnia część podróży, którą z matką wprost celebrowały. Dziecięcy lęk przed wąskim przejazdem z groźnymi skałami Martyna przepędziła, wmawiając jej, że to czarodziejski portal strzegący wjazdu do krainy nieustannych ferii zimowych, pilnujący też dostępu do ich Szczytu Świata. Więc zamiast lęku pojawiły się podziw i radość na ich widok, za każdym razem, nawet gdy jako starsza dziewczynka wiedziała już, że do Canazei można dostać się nie tylko tą drogą. Teraz też odczuła tę radość, choć niedawno dowiedziała się także, że czarodziejskich portali nie ma. Małe miasteczka, rosnące powoli wzdłuż drogi, odcinki przez las, wąskie przejazdy z zakolami, by mogły wyminąć się dwa samochody, i wreszcie jej ulubione serpentyny – to wszystko było takie samo, ale nie wzbudzało już tej ekscytacji, bardziej przygnębiało ją tym, że to wszystko trwa niezmiennie, kiedy ona jedzie tędy sama, bez matki. Przecież ten kawałek świata nie istniał dla niej bez obecności Martyny. A kiedy wjechała już w Vigo di Fassa na Via Dolomiti, płaską drogę ciągnącą się doliną do Canazei, poczuła ciężar przygnębienia i prawie zaczęła żałować, że tu przyjechała.

Pozza, Mazzin, Campitello – mijała małe miasteczka ze starymi domami, stojącymi tu na długo przed tym, nim gdzieś za nimi zaczęły wyrastać tu hotele i wielkie pensjonaty. W większości odnowione, z zachowaniem charakterystycznych rzeźbień, malowideł na kamiennej podmurówce i z drewnianym piętrem, przykryte dwuspadowym dachem. Teraz wszystkie przyozdobione świątecznymi dekoracjami i światełkami, mrugając do turystów, dzięki których pieniądzom mogą przeżywać ponownie dni świetności.

Canazei, większe od tych forpocztowych sióstr, pełne rozbawionych ludzi, świętujących Boże Narodzenie w tej scenerii przypominającej bajkowe miasteczko ze szklanej kuli, przejechała jak szybko się dało, zatrzymując się wielokrotnie, by przepuścić niefrasobliwie wchodzących na ulicę przechodniów, nie rozglądając się i hamując łzy. Minęła stary hotel z malowidłami na murach, które w dzieciństwie tak ją zachwycały, że prosiła mamę o takie same na ścianach swojego pokoju, a potem obleganą przeważnie przed południem stację kolejki Belvedere i skręciła w ulicę, która wznosiła się coraz bardziej nad miastem, ciągnąc się w górę leśnymi serpentynami i prowadząc coraz bliżej Selli.

Kiedy znalazła się na podjeździe przed pensjonatem Marii, zaczął padać śnieg.

Liczba przysypanych śniegiem samochodów nie napawała nadzieją, by jakimś cudem w tym świąteczno-noworocznym okresie znalazł się tu choć jeden wolny pokój. Chata też pewnie była zajęta. Cała ekscytacja, spowodowana powrotem w te znajome i przywołujące tyle ciepłych wspomnień strony, towarzysząca jej przez całą drogę, zaczęła zmieniać się w kolejne rozczarowanie. Stać ją na wynajem chaty, to już wiedziała, ale nie była pewna, czy jeśli nawet jej się to uda (powoli rozumiała całą naiwność tego planu, bo żyjąc w świecie duchów, powoli zapominała o takich sprawach, jak na przykład konieczność dokonania rezerwacji), to czy będzie potrafiła spać tam, wiedząc, że Martyny nie ma za ścianą. Szukanie miejsca, które kojarzy się jej ze szczęśliwym okresem związanym z matką, może przynieść tylko ból rozdrapywanych ran. Przyjeżdżając tu, już to zrozumiała.

Pensjonat miał dwa wejścia, jedno przez recepcję, z tyłu budynku, przeznaczone dla stałych gości, drugie przez restaurację. Wybrała to drugie, odsuwając od siebie myśl, że za chwilę odjedzie stąd, odprawiona do innego hotelu. Drewniane drzwi z ciężką kutą klamką i szerokimi, rzeźbionymi odrzwiami przybrane były świątecznymi gałązkami i lampkami. Zachęcały do wejścia w ciepły, miły świat zapachów kuchni i rodzinnej atmosfery. Fatalnie.

Wszystkie stoliki były zajęte, jak zwykle, przez głośne rodziny i grupki znajomych. Niskie pomieszczenie z belkowanym, ciemnym sufitem zdawało się pęcznieć od tego gwaru, a wszechobecne lampki świąteczne wyglądały jak miejsca zapalne, od których w każdej chwili może dojść do wybuchu tego gęstego od radości i emocji miejsca. Stojąc przy drzwiach, rozglądnęła się zrezygnowana, szukając wolnego stolika, i zaraz zamarła, zaskoczona. Mrowienie na karku nie było tym, co chciałaby poczuć w tej chwili i właśnie tutaj. Szybko przebiegła wzrokiem po gościach, ale nikt z nich nie wpatrywał się w nią w ten znany już, uporczywy sposób.

Dopiero kiedy spojrzała w stronę baru, napotkała szeroko otwarte z przerażenia oczy. Ciemne, podkreślone czarną kredką, w stylu lat sześćdziesiątych, na pomarszczonych powiekach. Bardzo znajome oczy.Starsza kobieta, z kruczoczarnymi włosami upiętymi w kok, przez co jeszcze bardziej upodobniała się do Sophii Loren.

Wpatrywały się w siebie przez chwilę. Amelia czuła, jak chęć ucieczki walczy ze zmęczeniem i zrezygnowaniem. Maria powoli zaczęła iść w jej stronę, omijając stoliki. Zmarszczyła brwi, jakby bardzo intensywnie próbowała dopasować do siebie obecność dziewczyny i mocy w takim natężeniu. Nie podeszła do niej za blisko, wyraźnie walcząc z chęcią, by to zrobić.

– Amelia – powiedziała niepewnie. – Dlaczego…?

Dziewczyna nie odpowiedziała, tylko krzywiąc twarz w powstrzymywanym płaczu, pokręciła głową. Maria powoli podniosła rękę w jej kierunku, jakby pytając, czy może posunąć się dalej. Dziewczyna nie wytrzymała i objęła ją mocno, nie hamując już łez. Kobieta pogładziła leżącą na jej ramieniu głowę, szepcząc uspokajające słowa. A potem wyprowadziła dziewczynę na zewnątrz. Uznała, że ciągnięcie zapłakanej Amelii przez całą restaurację na zaplecze nie byłoby zbyt dobrym marketingowym posunięciem.

Siedziały przy kawie w prywatnym mieszkaniu, na tyłach pensjonatu. Amelia właśnie zjadła kolację, podczas której Maria o nic nie pytała, czekając, aż dziewczyna sama zacznie mówić. A ona nie wiedziała, od czego zacząć.

Rozleniwienie ciepłym mieszkaniem i kolacją, tak jak w dzieciństwie powodowało chęć ucieczki w sen. I żeby ktoś ją zaniósł do skutera albo na rękach aż do jej łóżka.

Ale nie było tam mamy, a ona nie ma już paru lat.

Wreszcie Maria nie wytrzymała. Mówiła po angielsku, z mocnym niemieckim akcentem.

– Przeszłaś przemianę. Jesteś tu sama, więc Martyna prawdopodobnie nie żyje.

Masz na szyi wasze rodowe perły, czyli nie macie już Wolfensteinu. Gdyby żyła Adela, nigdy by do tego nie doszło. Czyli jej też już nie ma. Wyglądasz fatalnie i masz na sobie płaszcz matki. Brudny i zniszczony. Nie patrz tak na mnie. Znam ten płaszcz bardzo dobrze. Nie widywałam Martyny tylko w spodniach narciarskich, o nie… – Uśmiechnęła się smutno. – Jesteś w drodze, to znaczy, że uciekasz, i to od jakiegoś czasu, czyli nie wiedziałaś, dokąd się udać.

Amelia wpatrywała się w nią, zaskoczona, ale nie potrafiła odezwać się ani słowem. Z ulgą słuchała tego wszystkiego, czego opowiedzenie zajęłoby jej pewnie z godzinę, a Maria zrobiła to w minutę. Nawet to, że ta znana od lat kobieta nie jest całkowicie człowiekiem, przyjęła już jako całkiem logiczny fakt. Coraz mniej rzeczy powinno ją dziwić.

– Dlaczego więc nie przyjechałaś tutaj od razu?

O, jednak coś ją jeszcze mogło zdziwić. Przez następną godzinę, kiedy Maria opowiedziała jej, dlaczego od razu powinna tam przyjechać, zaskoczenie było nadal najbardziej dominującym uczuciem. Skutecznie wyparło senność.

Chata należała do Martyny. Mało tego – sama kazała ją wybudować, zaraz po tym, jak kupiła w tym miejscu działkę, za horrendalne pieniądze, bo niezagospodarowane źródła, nawet te najsłabsze, są wielką rzadkością. Martyna świetnie znała to miejsce, jako dziecko przyjeżdżała tam z Adelą, z którą Maria od lat się przyjaźniła i względem której miała duży dług wdzięczności. Nieważne z jakiego tytułu, to była sprawa między nią a Adelą. Potrzebowała pieniędzy, więc zgodziła się sprzedać tych parę arów. Źródło było tak słabe, że można było je wyczuć dopiero z odległości jakichś stu metrów, i obejmowało swoim zasięgiem tylko kilkanaście metrów.

W sam raz na mały domek, pod warunkiem że wzmocni się siłę źródła jakimś zaklęciem albo artefaktem. Maria była dobra w zaklęciach, bo wrodzoną moc miała dosyć słabą, jej krew tylko w jednej czwartej pochodziła od czarownic. Dlaczego matka ukrywała przed córką, że dom należał do nich? Tego Maria nie wiedziała, ale pozwoliła sobie tutaj na parę ostrych słów pod adresem upartego charakteru Martyny. Kiedyś jednak powiedziała Marii, że chce, aby dom stał się azylem, w razie problemów, i zadba o to po swojemu, żeby córka wiedziała, gdzie ma znaleźć schronienie. Tutaj Amelka z żalem wtrąciła, że matka nie zostawiła jej żadnych wskazówek, więc gdyby nie przypadek i głupia piosenka w radiu…

Maria popatrzyła na nią znacząco. Wtedy cały ciąg skojarzeń przemaszerował, mocno tupiąc, przed oczami Amelii. Odpowiedzi matki, kiedy wracając z przedszkola, zamęczała ją pytaniami związanymi ze świeżo nabytą od kolegów przerażającą wiedzą, co zrobią, jeśli zacznie się apokalipsa zombi. Albo nadejdzie potop, bo stopnieją wszystkie lodowce na świecie? Albo zacznie się wojna? Powrót dinozaurów? Atak kosmitów? Odpowiedź zawsze była ta sama, zmieniała się tylko jej forma. W przedszkolu słyszała: „Pojedziemy na Szczyt Świata, gdzie czeka ciepła herbata”. Wizja wielkiego dzbanka z herbatą, zajmującego całą kuchnię w małym drewnianym domku, nieustannie bawiła Amelkę. Kiedy podrosła i podczas podróży dla zabicia czasu w samochodzie wymyślały różne dziwaczne historie, zawsze ucieczka w bezpieczne miejsce kojarzyła się jej właśnie z tym miejscem.

I mnóstwo aluzji, nawiązań, które jak zastawiana przez matkę sieć powinny naprowadzić ją właśnie na myśl, że tutaj ma zmierzać, jeśli zombi zaatakuje jej świat, a przecież tak się właśnie stało. Tylko Amelia przez cały ten czas ucieczki ani razu nie pomyślała w sposób, który przecież wcześniej był dla niej całkowicie naturalny, choć ją samą doprowadzał do szału: „Co zrobiłaby teraz mama?”.

Był koszmarnie zmęczony. Wszedł do domu i, nie zapalając światła, ruszył prosto do kuchni. Stał chwilę oparty czołem o otwarte drzwi lodówki, zanim wyciągnął butelkę. Emanuel zawsze narzekał, że chłopak trzyma w niej tylko lód i alkohol, jakby miała służyć do czego innego. Raczej nie w tym domu.

Ostatni tydzień spędził na pościgu za jakimiś greckimi kurduplami, które postanowiły namieszać w interesach Peruna. Zawsze kiedy wuj wracał po kilkudniowej albo i kilkumiesięcznej nieobecności, kiedy wiadomo było, że razem ze słowiańskim bogiem załatwiał jakieś ważne sprawy, Diego wyobrażał sobie, że to musiały być niesamowite, niebezpieczne i ekscytujące przygody. I patrzył na wuja z zazdrością. Fakt, że Emanuel nigdy nie powiedział ani słowa, gdzie był albo co robił – podsycał tylko wyobraźnię chłopca.

Zanim pociągnął pierwszy łyk, podniósł butelkę, wznosząc toast: – Bardzo ci, kurwa, dziękuję, wuju.

Przez ten tydzień, kiedy przestał być prawie człowiekiem, a myślał tylko o dopadnięciu ofiar, spóźnił się na święta. Nie martwiło go to jednak za bardzo, bo Amelia konsekwentnie w swojej głupocie i tak się nie zjawiła. Poza tym jedynym telefonem, kiedy akurat obserwowali z innymi najemnikami Peruna dom jakiegoś nie do końca pozbieranego wodnika, który też sobie pozwolił na złamanie danego Perunowi słowa – dziewczyna nie odzywała się. Był tak zmęczony, że zasnąłby na stojąco, ale razem z butelką powlókł się do pokoju, gdzie leżał laptop. Usiadł ciężko na fotelu, czekając, aż komputer się obudzi. Nie miał sił na sprawdzanie poczty i wyciągów z historii kont. Włączył tylko program namierzający i prześledził

ostatnie trasy. Dalej chaos, powodujący już jednak jego coraz mniejsze zdziwienie, za to rodzący zniecierpliwienie. Nie chciało mu się nawet domyślać, dlaczego w ciągu trzech dni zrobiła parę tysięcy kilometrów, robiąc prawie kółko, w każdym miejscu zatrzymując się tylko na kilka godzin.

„Ale teraz przynajmniej siedzi na dupie od dwunastu. Gdzie? Aaa, Canazei”.

Jutro zadzwoni do Marii.

– Podejdź bliżej, tak. Wyciągnij rękę, czujesz coś? Odpycha cię?

Maria, opatulona w wielki kożuch, stała zaraz za nią.

– Nie. To jest tak, jakbym wsadzała rękę w gąbkę.

– Czyli dalej cię rozpoznaje, mimo przemiany. Fajnie. Teraz uważaj. Kiedy wejdziesz tam z perłami, źródło bardzo się wzmocni. Jeśli chcesz, żebym przyniosła ci jutro śniadanie, musisz wyraźnie pomyśleć, że pozwalasz mi wejść do środka.

Jeśli chcesz, żeby człowiek bez mocy mógł wejść, musisz wcześniej być na to przygotowana, bo taki ktoś w odległości stu metrów od domu poczuje, że musi nagle zawrócić i zapomni, że szedł do ciebie, rozumiesz? Przedtem to nie było tak mocne, ale tymi perłami namieszasz trochę.

Amelia uważnie słuchała kobiety, potakując głową, potupując nogami i trzęsąc się z zimna. Z każdym słowem wypuszczały kłębki pary. Nie wiedziała, czy bardziej jest szczęśliwa, czy zmęczona. Był już późny wieczór. Stojąc przed chatą, nie widać było położonego dużo niżej pensjonatu, zasłoniętego pasem drzew. Wydawało się, że tylko światła w oknie salonu, zapalone przez męża Marii, są śladem jakiejkolwiek cywilizacji. Czarny kształt Selli na tle nieba wydawał się schylać w kierunku doliny i małej chaty.

– Rupert włączył ogrzewanie, ale pewnie dopiero jutro zrobi się ciepło. Naprawdę nie chcesz przespać się dzisiaj u nas?

Tak, to było dziecinne i czuła, że Maria uważa to za głupotę i fanaberię. Ale ona tak bardzo chciała wejść do tego domu, zamknąć za sobą drzwi i poczuć się…

bezpiecznie. Wiedzieć, że właśnie znalazła jakiś stały punkt. Azyl.

– Mario, naprawdę dziękuję, ale muszę być tutaj.

Stara czarownica z dezaprobatą wydęła usta.

– Masz drewno, dołóż do kominka. Rupert jutro przejedzie pługiem po drodze.

Słuchaj… Nie ma tam matki, wiesz o tym? Będzie gorzej, bo poczujesz jeszcze większą pustkę. – Poklepała dziewczynę po plecach i podeszła do skutera, którym przyjechały.

Nieodśnieżoną drogą Amelia nie wjechałaby tutaj samochodem, pomimo napędu na cztery koła, więc zostawiła go na dole. Kiedy Maria włączyła silnik, Amelia nagle przestraszyła się, że zaraz zostanie sama. Zawołała więc do niej, przekrzykując motor:

– Maria, poczekaj. Bo ja nie wiem, jak mama się z tobą rozliczała, no, wiesz, za jedzenie i odśnieżanie, ja mam pieniądze…

Kobieta popatrzyła na nią ostro i ruszyła z miejsca.

– Nie obrażaj mnie, gówniaro.

Została przed furtką z plastikową torbą, w której miała tylko kosmetyczkę i kilka drobiazgów. Przez te wszystkie dni nie pomyślała, by kupić sobie cokolwiek, poza kompletem bielizny na zmianę, kilkoma podkoszulkami i szczoteczką do zębów.

To, co miała najcenniejszego, zostawiła w samochodzie, zabezpieczone zaklęciem Marii. Obrazy Friedricha, owinięte w nadpaloną kapę, leżące w bagażniku, gdzie zostawił je Diego.

Weszła przez barierę źródła i poczuła, jak zmienia się jego atmosfera. Powietrze stało się na chwilę gęste, falujące, prawie dławiło. Potem idealnie wzdłuż ogrodzenia z drewnianych bali zamigotały iskierki magii i zaraz zniknęły. Zawsze uważała, że ogrodzenie wokół domku ma kształt koła. Teraz zrozumiała, że to ośmiokąt.

Wnętrze chaty było zimne i nie pachniało ani perfumami mamy, ani ich walizkami, z których zawsze unosił się zapach ulubionego płynu do płukania Martyny. Wchodziło się wprost do małego salonu, który pełnił też rolę jadalni.

Narożna kanapa, stojąca na lewo od wejścia, jeden fotel, mały stolik kawowy, kominek i komoda, na której stał telewizor. Po prawej mała kuchenka, oddzielona od salonu długim wąskim stołem. Na wprost wejścia – drzwi do małej łazienki i kręte drewniane schody, prowadzące na piętro. Sypialnia Martyny na lewo, to ta z małym balkonem, na który wychodziła czasami w nocy, by zapalić. Pokój Amelii – na prawo. Pomiędzy nimi druga łazienka, ze śmiesznymi biało-czarnymi kafelkami, układającymi się w krowie łaty. Cały dom wyglądał jak typowa drewniana górska chata dla turystów. Jedynym dysonansem były wiszące w wielu miejscach nowoczesne czarno-białe grafiki. Abstrakcyjne bohomazy, na które nigdy nie zwracała uwagi, a które teraz wyglądały jak projekcje w 3D, wszystkie przedstawiające znak nieskończoności albo ósemkę.

Oparła się o drzwi. Ciszę domu zakłócał tylko miarowy szum pieca i trzask ognia w kominku. Ściągnęła płaszcz i rzuciła go na fotel. Po chwili wahania powiesiła go na jednym z wieszaków przy wejściu. Zabrała kołdrę z kanapy, na której przygotowano jej posłanie, owinęła się nią i położyła na dywaniku przed ogniem.

Zasnęła momentalnie.

Był za wysoko. Za szybko i za łatwo przyszło mu osiągnąć szczyt, zanim zdążył pomyśleć, jak to zrobić, żeby efektywność przekładała się na jakość. Plan był taki, żeby zebrać jak największą, najbardziej wierną, czyli pozbawioną jakichkolwiek refleksji, rzeszę wielbicieli. Uważał, że ma czas, by opracować jakąś ideologię, chwytliwe hasło, odpowiednio przygotowane logo, którego kopiowanie za każdym razem przyniesie mu odczuwalny zastrzyk mocy. Nie przypuszczał, że początek działań, który uważał za najtrudniejszy – czyli przygotowanie odpowiedniego zespołu muzyków, opracowania kilku kawałków z nim, jako wokalistą i frontmanem – będzie taki prosty. Obserwując różne kariery ludzi, którzy wprost byli skazani na sukces, a którzy znikali niezauważeni, bo nikogo nie zainteresowała ich muzyka, stwierdzał, że publika była wybredna. Dobrał najlepszych artystów, o jakich słyszał w tym kraju, zapłacił im niesamowite pieniądze, zamknął ich w luksusowych warunkach na krótki okres, nie wtrącał się w ich kłótnie i prawie natychmiast miał materiał na płytę, która mogła być rewolucją na rynku muzycznym. Potem uprzejmie wysłuchał tych muzyków, kiedy tłumaczyli mu, że bez opłacenia odpowiedniej listy nazwisk może sobie ten materiał wsadzić gdziekolwiek chce. I jeśli nie zrobi odpowiedniej legendy zespołu, który musiał (no bo musiał) narodzić się gdzieś na Zachodzie, najlepiej na całkiem innym kontynencie. Stworzył więc tę legendę (a w tym był ekspertem), popartą poleconymi przez owych genialnych muzyków – genialnymi informatykami. Im też zapłacił niesamowite pieniądze i obiecał stałą współpracę. Potem zajął się nazwiskami z listy. Połowa z nich należała do ludzi, którzy mieli zachwalać jego produkt, druga połowa do tych, którzy znani byli z negacji i potępiania działalności, jaką reprezentował. Sekret polegał na tym, aby w pewnym momencie wiedzieć, w jakiej kolejności i w jakim natężeniu mają się aktywować poszczególne nazwiska albo media. Odpowiednie kwoty, wysłane na odpowiednie konta, z odpowiednimi adnotacjami, zrobiły swoje. Za te pieniądze wszyscy trzymali się swojej kolejności, pilnując, po kim mają wystąpić publicznie z nazwą jego zespołu na ustach.

Wystarczyło kilka dni później przy porannej kawie zasiąść do czytania wiadomości, by uznać, że zespół GodsFuckers jest najbardziej pożądanym tematem newsów.

A Rod nawet nie zdążył jeszcze opracować tego logo…

Pierwsze dwa dni upłynęły jak sen. Budziła się, jadła zostawione przez Marię śniadanie, brała długi prysznic i zasypiała na kolejne godziny. Nie wkładała ciuchów, w samej bieliźnie owijała się w koc albo kołdrę i leżąc na kanapie przed telewizorem, drzemała lub bezmyślnie przerzucała kanały. Nie wyszła na zewnątrz ani razu, chociaż odbijające się od śniegu słońce zachęcało do jakiejkolwiek aktywności. Sterowniki zewnętrznych rolet były przy każdym oknie, więc odcięła się od męczącego słońca. Trwała tak, zawieszona między snem a strachem przed powrotem do bolesnej rzeczywistości. Nie tylko tej, w której nie ma mamy, ale też tej nowej – gdzie jej pięść z satysfakcją miażdży kości czaszki.

Trzeciego dnia Maria, przynosząc jedzenie, nie wyszła, jak zwykle, starając się jej nie budzić, tylko usiadła w fotelu obok i czekała, aż dziewczyna przestanie ignorować jej obecność. Siłowanie trwało tylko chwilę, Amelia skapitulowała prawie momentalnie.

– Dzień dobry… – odezwała się ochrypłym głosem. Nie powiedziała ani słowa od paru dni. Odchrząknęła.

Maria siedziała rozparta w fotelu i obserwowała dziewczynę spod zmrużonych powiek.

– Pamiętasz, jak prawie połamałaś się, skacząc na torze w Val Gardenie, a Rupert kazał ci na drugi dzień przejechać jeszcze raz i rozpędzić się na tej samej skoczni? – zapytała głośno i konkretnie, oczekując, po swojemu, natychmiastowej odpowiedzi.

Amelia znowu poczuła tę przytłaczającą władzę kobiety, która autorytatywnie kazała jej zjeść wszystko z talerza, nawet jeśli znajdował się na nim szpinak.

– Tak, Mario.

– To teraz wstaniesz, ubierzesz się w co masz i zejdziesz ze mną na dół. Weźmiesz samochód, zjedziesz do miasta i kupisz sobie jakieś nowe ciuchy. Potem możesz wpaść na obiad. Będzie kasza ze śledziem i twoja ukochana mozzarella z pesto.

Podjedziesz samochodem tutaj i wypakujesz obrazy, bo zaklęcie zaczyna słabnąć.

Jeśli chcesz porozmawiać o tym, jak my… – Tu zatrzymała się na chwilę, szukając słowa, które według niej najlepiej dotrą do dziewczyny. – …my, Nawowie, tutaj żyjemy i jakie panują tu zasady, z chęcią wszystko ci wyjaśnię. – Kobieta wstała, obciągnęła idealnie podkreślający jej bujne kształty moherowy sweter w szafirowym kolorze i szorstką dłonią pogłaskała leżącą Amelię po głowie. – Upiekłam strudel, nie taki jak dla turystów, tylko specjalnie dla ciebie, bez rodzynków.

Może dlatego, że była czarownicą, wyczuła, że właśnie nadszedł ten dzień, kiedy Amelia była gotowa do konfrontacji z teraźniejszością. A może po prostu była starą kobietą, znającą życie i potrafiącą po ilości znikającego z talerzy jedzenia określić, kto już jest gotowy do rozmowy.

Nadal nie odważyła się ściągnąć pereł. Nie pojechała do centrum, gdzie sklepy dla turystów oferowały po koszmarnych cenach ograniczony asortyment. Pojechała Via Dolomiti dwie miejscowości dalej, gdzie w zwykłym supermarkecie kupiła dwie pary spodni, kilka bluzek, jakieś swetry, puchową kurtkę i parę pseudoregionalnych wyrobów, jak robione na drutach rękawiczki, szal i czapkę. Chińskie też dobre, a odczuła już na parkingu, że bez nich się nie obejdzie. Szła z wózkiem przez sklep i beznamiętnie wrzucała do niego wszystko, co miała wypisane na krótkiej liście, zostawionej jej przez Marię. Mogłaby mieć żal, że kobieta sama nie zrobiła jej tych zakupów, ale znając ją już od tylu lat i przeżywając przy niej najbardziej traumatyczne momenty swojego rozpieszczonego, trzymanego pod kloszem dzieciństwa, czuła, że herezją byłoby nawet podejrzewać, że Maria pozwoliłaby jej mazgaić się w domu choć o godzinę dłużej. Paradoksalnie świadomość, że ktoś jej coś każe, wymaga od niej i pcha do przodu, sprawiała, że małe poczucie bezpieczeństwa, które przytłoczyło Amelię na widok znajomego pensjonatu, zaczynało delikatnie rosnąć. Z własnego wyboru wjechała między półki ze spożywką i zagarnęła do koszyka słoik z rozpuszczalną kawą, kilka rodzajów herbat i parę paczek ciastek. Skręciła w alejkę z szamponami i żelami pod prysznic. Czuła się coraz lepiej. A potem zaskoczyła samą siebie i pojechała między proszki do prania.

Cały czas pilnowała się, by nie usłyszeć myśli plączących się po sklepie ludzi, żeby nie psuć tego efektu zwykłych, spokojnych zakupów.

– Martyna na początku listopada wpłaciła na moje konto dość dużą kwotę, zaznaczając, że ma to pokryć wszelkie opłaty dotyczące domu na dość długi czas, jak i NIEPRZEWIDZIANE wydatki.

Amelia słuchała Marii, nie przestając jeść. Nauczyła się już lata temu, że nie można jej przerywać, jeśli nie masz do zakomunikowania czegoś, co warte jest Nobla.

– Wiedziałam, że coś się szykuje. Adela napisała mi mejla, w którym wyznaczała na swojego pełnomocnika tego przystojnego chłopaka. Święta Panienko, jak mu jest… Ossieriensa.

Amelia głośno przełknęła kaszę.

– Emanuela…?

– Nie, Diega.

Dziewczyna odłożyła sztućce, z przesadną dokładnością.

– Diego wiedział, że mogę się tu zjawić?

– Moja mała, Diego uprzedzał, że możesz się tu zjawić. Ja naprawdę nie wiem, o co chodzi w tej waszej rodzinie, że nie możecie się dogadać. Przecież to jest proste – ktoś mówi, ktoś słucha. Dlaczego u was to nie działa?

„Ktoś musi mówić z sensem” – pomyślała Amelia z przekąsem, ale zaraz zastanowiła się, czy kuzyn nic jej nie mówił, by przyjechała do Canazei. Nie, nie mówił. Wspominał tylko, że ma dojechać do Grenady. Cała reszta jego nawijania zniknęła jej gdzieś we mgle zapomnienia. Albo wyparcia.

– Diego mówił, że masz odpoczywać i nie wyjeżdżać stąd. I tego przypilnujemy, tak? – Spojrzała na nią ostro.

Bunt czy zaprzeczenie były ostatnimi rzeczami, na które dziewczyna miałaby teraz siłę.

– Zjedz strudla. Dobre jabłka dałam. A sos ma więcej wanilii niż ten dla turystów.

– Podsunęła jej talerzyk.

Amelia posłusznie chwyciła za widelec i łyżkę.

– Z tym odpoczynkiem, to nie ma co przesadzać. Wyspałaś się, a nic nie działa lepiej niż ruch i słońce. Jutro pojedziesz do Ernesta, kupisz spodnie narciarskie i sprzęt. Masz się ruszać. – Mówiła to wszystko po swojemu, chodząc po pokoju i żywo gestykulując. Nagle przystanęła, oparła ręce o stół i zmusiła dziewczynę, by spojrzała jej w oczy. – Wiesz, że Martyna pomściła śmierć mojego Kurta?

Amelia zamarła z łyżką sosu poniżej ust.

– Pomściła bardzo dokładnie, a winnych było trzech. Mój Kurt był… był wyjątkowy, wiesz…?

Dziewczyna powoli przytaknęła głową, nie spuszczając wzroku z Marii.

– Byłaś malutka, Martyna dopiero co dostała moc i wtedy przyszła wiadomość…

Zostawiła cię ze mną i powiedziała, że wszystko załatwi. To trzymało mnie przy życiu. Ta jej pewność w stylu Adeli i to, że zostawiła cię ze mną na te dwa dni.

Zmieniałam ci pieluchy, jak kiedyś Kurtowi, miałaś może rok. Poczułam, że się wypełniło, kiedy cię karmiłam przed snem. Wiedziałam, że Kurt został pomszczony i może odejść w spokoju. Popatrzyłam na ciebie, a ty wtedy zasnęłaś, jakby czując, że już wszyscy możemy odetchnąć.

Amelia wyprostowała się, przypuszczając, że dalsze wyskrobywanie resztek sosu z talerza byłoby całkiem nie na miejscu. Maria patrzyła gdzieś ponad nią, może widząc nieżyjącego syna. Ale jeśli był taki jak matka, to już nie było go w tym wymiarze. Amelia cicho odłożyła sztućce, czekając na ciąg dalszy. Maria jednak odetchnęła głęboko i spojrzała na jej talerz.

– Nie smakuje ci?

Diego wiedział o źródle, wiedział, że właśnie tutaj może być miejsce, w którym mogłaby przeżyć. Żyć. A nie tułać się jak wystraszone zwierzę i nie wiedzieć, co ma z sobą zrobić. Trzasnęła klapą bagażnika i niosąc przed sobą nieporęczny pakunek z obrazami, ruszyła do domu. Przez chwilę zawahała się przed furtką. Ciągle zapominała, że nie musi nadal do wszystkiego używać rąk. Bramka otworzyła się sama, ale z takim impetem, że wyrwała jeden z zawiasów. Dziewczyna zaklęła, ale drzwi wejściowe do domu uchylały się już bardzo powoli, a na końcu nawet uprzejmie zaskrzypiały ostrzegawczo, więc zachowały wszystkie zawiasy. Oparła obrazy o stół i wróciła do samochodu, żeby wprowadzić go na podjazd. Już w domu usiadła na kanapie i miała ochotę zadzwonić do Diega, żądając wyjaśnień, i wylać na niego całą złość. Wyciągnęła nawet telefon z kieszeni i bawiła się nim chwilę, przewracając go w dłoni. A potem znowu włączył jej się tryb, w którym jest się bardziej obrażoną niż racjonalną, więc wstała, zagotowała sobie wodę na kawę i zajęła się otwieraniem pakunku.

Ostatni raz widziała „Mnicha” w salonie Wolfensteinu, tej nocy, kiedy wyruszyła ratować matkę. Tej nocy, kiedy to wszystko się stało… Postawiła obraz na podłodze, opierając go o stołek. Nie chciała mu się przypatrywać, pamiętając, że może zobaczyć coś nieprzewidywalnego. Ostatnio była to twarz Andrzeja. Matka zdążyła jej powiedzieć, jak działa „Para kontemplująca księżyc”, wtedy gdy widziały się ostatni raz tak normalnie, jakby… jakby były ludźmi i spędzały razem miłe popołudnie. Bez wampirzo wyostrzonych rysów mamy, bez scenerii śmierci. Nie zdążyła nikogo zapytać o „Mnicha”, więc ulegając rozsądkowi, nie patrząc już na niego, chwyciła ramę i pobiegła na górę, do pokoju Martyny. Tam oparła go tyłem do pokoju i biegiem wróciła na dół. Odetchnęła głęboko, bo wchodząc do sypialni matki nieświadomie wstrzymała oddech. Nie była tam, od kiedy tu przyjechała.

Prawda była taka, że odkąd po przyjeździe zaczęła mieć te sny o Wolfensteinie, bała się, że w tamtej sypialni zobaczy matkę, właśnie taką, jaka jej się śniła. Umierającą, krzyczącą z bólu.

Świadomie przedłużała robienie kawy, przygotowując się do tego, co miała zamiar zrobić. Zagotowała jeszcze raz wodę, bo czajnik zdążył się już wyłączyć.

Machnięciem dłoni otworzyła wszystkie szafki kuchenne naraz, bez nadziei na sukces szukając jakichś resztek cukru. Przy stole pokiwała się chwilę nad kubkiem, zanim zdecydowanie chwyciła obraz z parą i postawiła go na okapie kominka.

Siedząc na wprost niego, na kanapie, przesuwała wzrokiem po poszczególnych fragmentach płótna, wiedząc, że nie może wpatrywać się zbyt intensywnie. Dopiero kiedy wypiła kawę i odstawiła kubek, wyprostowała się i z determinacją wbiła wzrok w postacie stojące pod drzewem, czekając na znajomy zawrót głowy. Chciała, musiała wręcz, zobaczyć Diega jeszcze raz, a on wcale nie musiał o tym wiedzieć.

Ocknęła się koło kanapy, z silnym bólem w skroniach i całkowicie zdezorientowana. Zanim doszła do siebie, zapanowała nad paniką, bo nie wiedziała, gdzie jest, minął prawie kwadrans. Nie oglądała jeszcze nigdy tego pokoju z perspektywy kogoś, kto leży z głową pod stolikiem kawowym, a nogi ma na kanapie.

Owszem, znalazła się znowu na tamtym wzgórzu, poczuła chłód tamtej nocy i zobaczyła owiniętą peleryną męską postać w śmiesznym kapeluszu, stojącą na wyciągnięcie ręki. Ale kiedy tylko dotknęła tego ramienia, poczuła, że coś jest nie tak. Mężczyzna odwrócił się powoli i pod rondem kapelusza ujrzała obcą twarz, okoloną czarnymi postrzępionymi włosami spadającymi częściowo na oczy, które – co najdziwniejsze – obrysowane były bardzo mocno czarną kredką. Cofnęła się, zdumiona, a mężczyzna patrzył na nią – nie, nie wrogo – był zdziwiony i przerażony.

Bał się jej. Rozczarowanie, że nie zobaczyła Diega, było jednak większe, niż zaskoczenie widokiem obcego.

Z szumem w głowie i mdłościami podniosła się ciężko z podłogi. Powlokła się pod prysznic, a potem, prawie nieprzytomna, otworzyła szerzej okno w swojej sypialni i rzuciła się na łóżko, myśląc ze znużeniem, że zaraz znowu znajdzie się w cieniu drzew, by patrzeć kolejny raz na płonącą matkę.

Zdecydował, by przenieść się na stałe do Nawii, bo podróże do Hiszpanii mogą stać się bezsensowne. Myślał, że dom w Grenadzie będzie jednym z azylów dla Ami, dlatego załatwił kogoś, by reguLarnie był sprzątany i przygotowany w każdej chwili na przyjazd gości, ale teraz, kiedy dziewczyna wreszcie zmądrzała i zatrzymała się na stałe w Dolomitach, przynajmniej ten problem miał z głowy. Mógł zostawić Grenadę na jakiś czas i siedzieć na miejscu, w Krakowie, albo gdziekolwiek rzuci go kolejne zlecenie.

Właściwie nie było tak źle. Obawiał się, że niewola u Peruna będzie absorbowała każdą godzinę jego życia. Tak wywnioskował, obserwując rzadkie przyjazdy Emanuela do domu, który rzucał się wtedy w wir problemów klanu, ustawiania wszystkich w odpowiednich miejscach po to, by upewniając się, że wszystko działa, jak zarządził – zniknąć znowu. Tymczasem Diego brał do tej pory udział w trzech akcjach zleconych przez Peruna, razem ze zwykłymi najemnikami. Fakt, występował jako jego pełnomocnik, ale karku nadstawiał tak samo, jak inni. Nie był sekretarzem, adiutantem i cieniem boga, a tego obawiał się na początku. Jednak do tej pory widział suwerena dwa razy, bo wszelkie instrukcje otrzymywał telefonicznie.

Najgorsze w tym życiu było czekanie na sygnał, brak możliwości zaplanowania czegokolwiek, bo wiedział, że w każdej chwili będzie musiał rzucić wszystko i stawić się na wezwanie. Tak jak teraz. Kończył pakować torbę z rzeczami, które uważał za niezbędne na ten miesiąc czy kilka tygodni, kiedy zadzwonił telefon.

– Jak się miewasz, Ossieriens? Bo tak się zastanawiam, czy włamywałeś się już kiedyś do muzeum, czy może będziesz miał z tym jakiś problem, wiesz, z szacunku do sztuki albo zabytków…?

Kiedy ciągle budzi cię w nocy własny krzyk, dokładnie wiesz, co ci się śniło i bardzo, ale to bardzo nie chcesz wracać do koszmaru, który czeka na ciebie za zamkniętymi powiekami, przyzwyczajasz się do tych szarych godzin przed świtem.

Nie chcąc dać wygrać senności, bojąc się, że sen wróci, zrobiła sobie dzbanek kawy i usiadła przy stole. Na krześle, znacznie mniej wygodnym niż kanapa, miała szansę przeczekać do rana. Włączyła wiszącą nad stołem lampę i jeszcze raz, zmuszając się do racjonalnego myślenia (o ile tak można nazwać analizę snu, w którym martwi członkowie rodziny próbują coś ci przekazać), zaczęła wpisywać do brulionu urywki i szczegóły, które zapamiętała. Specjalnie chwytała się wszystkiego, tylko nie wyraźnych słów Adeli, nakazujących jej zdjąć perły.

Wiedziała, że musi to zrobić, ale wciąż odsuwała od siebie ten moment. Nie wiedziała już, ile w tym było jej własnego strachu, a ile wpływu samego artefaktu.

O wiele przyjemniej było myśleć o wyremontowanym Wolfensteinie, błyszczącym nowym dachem i białej elewacji. O ironicznym tonie Adeli i tym momencie, kiedy taka spokojna mogła patrzeć na słońce, prześwitujące przez gałęzie. Kiedy wiedziała, że idzie na spotkanie matki i czuje tylko irytację, że tamta dołączy się do utyskiwania Adeli. Do tego momentu z chęcią by wróciła. Ale ani sekundy później.

Owinęła się mocniej kołdrą, podciągając zmarznięte stopy na siedzenie.

Niepokój zaczął rosnąć powoli, najpierw drażniąco, delikatnie. Po chwili poczuła już intensywną obecność, ale nie w zwykły sposób, kiedy mrowienie na karku przypomina tylko świadomość czyjegoś intensywnego wzroku na sobie. Tym razem było to jak atak paniki, klaustrofobicznego strachu przed osaczeniem. Perły rozgrzały się wyraźnie, wydawało jej się nawet, że zaczęły się minimalnie przesuwać po skórze. To było wyraźne ostrzeżenie. Zerwała się z krzesła.

Przewrócony kubek z kawą rozbił się głośno na płytkach, oblewając jej stopy gorącym płynem. Rozglądnęła się przestraszona, ale nigdzie nie zauważyła czegoś obcego, niepasującego do dobrze znanego pomieszczenia. Na kominku nadal stał obraz Caspara, ale czuła, że to nie on jest źródłem zmian wkoło niej. W ciszy domu chciała usłyszeć cokolwiek, skupiając się jak najmocniej. Cały czas wygłuszała wszelkie dźwięki, których nie chciała mieć nieustannie w głowie, tak jak uczyła ją Adela. Teraz, zaciskając mocno oczy, wyłapywała najmniejszy szelest. Kornik, skrzypnięcie deski, woda w kaloryferach. Nic, co mogłoby zaniepokoić. Dalej.

Jakieś małe zwierzę na śniegu, zaraz obok ogrodzenia, z tyłu domu. Mgiełka śniegowych gwiazdek spadająca z dachu. Nie słyszała wiatru. Powinna usłyszeć poruszające się gałęzie, w lesie zaczynającym się zaraz za ogrodzeniem. Odetchnęła głęboko, próbując uspokoić przyspieszony oddech, który był teraz w domu najgłośniejszym odgłosem. Źródło. Nie słyszy nic, co jest poza niewidzialną barierą ośmiokąta. A zagrożenie znajdowało się właśnie tam. To tak Adela czuła, czy ktoś zbliża się do Wolfensteinu i decydowała, kogo wpuścić. Ta nowość zainteresowała ją na chwilę, ale pozwoliła sobie na to tylko dlatego, że wiedziała już, że na razie jest bezpieczna, bo chwilowo nie zamierzała nikogo wpuszczać do źródła.

Podeszła do okna kuchni, z którego widziała krótką ścieżkę, prowadzącą do furtki.

Obok niej, na małym podjeździe, mieszczącym jedno auto, pod warunkiem że podjechało się zderzakiem prawie do samej ściany, stał jej samochód, prawie całkiem niknący pod czapą śniegu. Nikogo nie było widać za niskim, ażurowym ogrodzeniem z bali. Skupiła się mocniej i wyobraziła sobie, że sięga przez barierę źródła, sondując delikatnie najbliższe metry. Prawie poczuła, jak miękka gaLareta granicy ustępuje przed jej wolą. To, co uderzyło w dziewczynę zaraz potem, brzmiało jak przepuszczony przez porządny wzmacniacz i puszczony na olbrzymie głośniki wrzask:

Bloody hell!

Zaskoczona chwyciła się za uszy. Odetchnęła kilka razy, szybko i głęboko, chcąc natychmiast zablokować możliwość słyszenia wszystkiego zbyt wyraźnie. Kiedy odważyła się jeszcze raz sprawdzić, co się dzieje na drodze przed jej domem, usłyszała już tylko niewyraźne jęki.

„Jesteś sama w domu, w nocy, na odludziu, słyszysz niepokojące rzeczy na zewnątrz. Wiesz, że w środku jesteś bezpieczna. Wiesz też, że świat nie wygląda dokładnie tak, jak mówią w telewizji (bo w Internecie, to już bardziej) i jak mówiono ci przez osiemnaście lat. Istnieją demony, czarownice i wampiry.

I wilkołaki. I cholera wie, co jeszcze. Co robisz?”. Tak mogłoby wyglądać jedno z tych pytań, które zadawali sobie z Andrzejem podczas nieprzespanych nocy w jej pokoju, oglądając filmy. Żadne z nich, przygotowane przez setki pozycji w literaturze i kinematografii odpowiedniego sortu, wiedząc dokładnie, jak bronić się przed zombi, czy też by nie podpisywać niczego krwią, ani tym bardziej nie podawać facetowi w rajtuzach kryptonitu do potrzymania – żadne z nich nigdy nie powiedziałoby: „Wychodzę boso przed dom, owinięta kołdrą, popychana świadomością, że nadal jestem w granicach bezpiecznego źródła, mam na szyi magiczny naszyjnik, który w sytuacji zagrożenia robi ze mnie berserka, i ciekawi mnie, kto teraz używa jeszcze takiego przekleństwa…”.

Podeszła do furtki, żałując już, że nie założyła nic na stopy. Jęki dochodziły z boku, spod bramy wjazdowej, zamkniętej tak, że dotykała skrzydłami tylnego zderzaka samochodu. Ciemny kształt, wyraźny na śniegu, leżał skulony, opierając się o jeden ze słupków. Nie tyle jęczał, co gniewnie mruczał sam do siebie. Nie wyczuł Amelii, ale ona, powoli opanowując już sondowanie przez barierę, czuła mrowienie obecności.

– W porządku? – zapytała po angielsku.

Intruz chciał się poderwać, ale niezbyt sprawnie mu to wyszło. Stracił równowagę i upadł z powrotem, komentując to kolejną wiązanką. Obserwowała jego kolejne próby uzyskania pozycji pionowej, z coraz większą ciekawością i coraz mniejszym niepokojem. Długi, ciemny płaszcz oblepiony był śniegiem, podobnie jak wełniana czapka, wciśnięta mocno na oczy, teraz nawet zsunięta całkiem na jedną stronę.

Po głosie wiedziała, że to mężczyzna, jednak krój płaszcza, mocno dopasowanego u góry, a jeszcze mocniej rozkloszowanego u dołu, kazał jej na sekundę zastanowić się, kogo może mieć przed sobą. Stała tak po bezpiecznej stronie furtki, czując, że odmrażają jej się palce u stóp, kiedy niechciany gość wreszcie podszedł bliżej.

Chciał oprzeć dłonie bez rękawiczek o ogrodzenie, ale momentalnie odrzuciło je, jakby kopnął go prąd. Zachwiał się niebezpiecznie, ale stał dalej. Najwyraźniej zbierał się, by coś powiedzieć, ale uznał jednak, że ważniejszą sprawą jest teraz poprawienie oblepionej śniegiem czapki.

– Ja cię przepraszam bardzo, ale obawiam się, że pomyliłem źródła. – Dobiegło do niej niewyraźne zdanie zza czerwonych od mrozu dłoni, walczących z kryształkami lodu na wełnianych kłaczkach. – Niewybaczalne, wiem. Znam protokół, niemniej jednak zdarzają się, wiesz… okoliczności. Dokładnie. Okoliczności.

Mówił po angielsku z twardym akcentem i bardzo niewyraźnie. Między każdym słowem robił przerwę, jakby nie wiedział, co powiedział przed sekundą. Cała ta sytuacja zaczęła wydawać się jej zabawna, ale wiedziała już, że na większe szaleństwo niż podejście do furtki już raczej jej nie stać.

– Rozumiem. Proszę jednak odejść – powiedziała, pociągając nosem.

Mężczyzna, zniecierpliwiony, ściągnął wreszcie czapkę z głowy i rzucił ją na śnieg. Powolnymi ruchami poprawił niezapięty płaszcz i spróbował się wyprostować, przyjmując jakąś bardziej godną postawę. Podszedł do furtki na tyle, na ile pozwalała mu bariera, odsunął mokre włosy z twarzy i starając się mówić bardzo trzeźwo, popatrzył jej wreszcie w oczy.

– Bezwzględnie, natychmiast się oddalę. Jeszcze raz przepraszam.

Amelia przestała się trząść z zimna i nawet nie zauważyła, że jeden róg kołdry wysunął się jej z rąk. Patrzyła na nieznajomego, zaskoczona, nie mogąc wydusić ani słowa. Mężczyzna, zakłopotany jej milczeniem, znużonym gestem potarł mokrą ręką oczy, rozmazując w ten sposób jeszcze bardziej czarne linie makijażu.

– Przepraszam, nie przedstawiłem się. Ian Hamish Davidson. – Po czym tracąc równowagę, malowniczo spadł na barierę.

Tym razem odrzut był mocniejszy. Amelia krzyknęła, nie zastanawiając się, otworzyła furtkę i podbiegła do leżącego na plecach mężczyzny.

– Nic ci nie jest?

Zanim zdała sobie sprawę, że właśnie opuściła źródło i w bardzo głupi sposób znalazła się z obcym na ośnieżonej drodze na pustkowiu, już przy nim kucała.

Poczuła lodowaty wiatr, usłyszała go w drzewach za domem. Rozpędzał się gdzieś wysoko, między skałami Selli, by zatrzymać się właśnie na jej chacie. I na kołdrze, którą nadal była owinięta.

Nieznajomy nie ruszał się przez chwilę. Moment, kiedy błyskawicznie podniósł rękę i chwycił ją za okrycie, był jedną z tych chwil, kiedy z całą bolesną jasnością zobaczyła swoją głupotę i nieodpowiedzialność. Zanim jednak adrenalina obudziła perły, Ian Hamish Davidson podciągnął się odrobinę do twarzy Amelki i na mocno alkoholowym wydechu powiedział dobitnie:

– Dobranoc, moja pani. – I zasnął.

Pomyślała wtedy o dwóch rzeczach. Po pierwsze, to mężczyzna z wizji Caspara, czyli ktoś, z kim ma ją coś połączyć. Po drugie, to dobrze, że bariera zatrzymywała też zapach.



II. Wypij drinka z bólem i lodem

Lokal najwyraźniej oparł się wszelkim zmianom, które zachodziły zaraz za jego drzwiami. Tam była ulica, po której jeździły coraz nowsze i dziwniejsze samochody; chodniki, po których chodziło coraz mniej ludzi, ale za to coraz wolniej (starzeli się, tak jak ta dzielnica). W okolicy znikały małe sklepy oraz punkty usługowe, prowadzone przez spółdzielnie o tak optymistycznych nazwach, jak „Jutrzenka” czy „Wspólnie”, a na ich miejsca przychodziły sterylnie urządzone oddziały banków, firm zajmujących się nieruchomościami albo pożyczkami na zabójczy procent.

Szyldy były nowe, błyszczące i eleganckie, ale dużo mniej optymistyczne. Jedynym zgrzytem wśród nich był bardzo nieestetyczny i zniszczony napis: „BAR Balbinka”, pod którym znajdowały się równie nieestetyczne ciężkie metalowe drzwi, wypełnione różnymi kawałkami grubego szkła, najwyraźniej wymienianymi sukcesywnie według potrzeb. Każdy, kto decydował się wejść do środka, musiał wiedzieć, do jakiej czasoprzestrzeni się przenosi, przekraczając próg i wystrzępioną wycieraczkę. Ceraty w kratkę na małych czteroosobowych stolikach, boazeria przyozdobiona plastikowymi doniczkami ze sztucznymi kwiatami i królująca nad całością lada chłodnicza z pojedynczymi, bardzo samotnymi talerzykami, na których więdły liście sałaty, ozdabiające równie smutne wyroby garmażeryjne – to wszystko było dla stałych klientów czymś w rodzaju opoki i schronienia, gdy zewnętrzny świat wyciągał po nich bezczelnie dłonie z żądaniami zapłaty i pokusami zakupów ukrywającymi się w codziennej stercie poczty. Ten przybytek i wieczna pani Stenia z zalotną koronkową opaską na porządnie natapirowanych włosach były czymś, co utwierdzało ich w przekonaniu, że świat jeszcze do końca nie zwariował.

Diego rozglądnął się szybko, bardziej z ciekawości, niż potrzeby odnalezienia tego, kogo szukał. Tylko jeden stolik na środku sali był zajęty, przez żylastego, wysokiego mężczyznę z pobrużdżoną twarzą, pozostali dwaj klienci stali przy barze.

Na widok chłopaka ostentacyjnie odwrócili się, by go obejrzeć. Kiwnął im głową i usiadł przy stoliku mężczyzny.

– Co jemy? – zapytał po chwili, bo fakt, że Perun w ogóle nie zwrócił na niego uwagi i nie odzywał się, był na równi stresujący, co irytujący.

Jedna trzecia Triumwiratu, w osobie boga ubranego w kraciastą koszulę i przetarte dżinsy, odłożyła sztućce i sięgnęła po kufel z piwem.

– Wy, to nie wiem, ja zapodałem sobie boską golonkę z chrzanem. Chłopcze, chyba musimy porozmawiać. – Napił się piwa, wytarł usta papierową serwetką i odsunął od siebie talerz.

Diego zaczął się bać.

– Widzisz, to nie jest tak, żeby mnie to bolało czy było istotne, ale chwilami odczuwam brak Emanuela. I wtedy przypominam sobie, dlaczego go ze mną nie ma, co zmusza mnie do refleksji, czy aby na pewno twoja obecność koło mnie jest warta tej zamiany, na którą się zgodziłem. I nie zawsze mogę sobie pogratulować tej decyzji. Emanuel spędził ze mną, jak wiesz, dłuższą chwilę i wyobraź sobie, że dość dobrze się rozumieliśmy. Robił dokładnie to, czego chciałem, ale dodawał od siebie coś takiego, że naprawdę mógłbym przypuszczać, że robi to z czystej przyjaźni, a nie dlatego, że był moim niewolnikiem. Kiedy tak udawał, chyba sam z sobą lepiej się czuł. Widzisz, ty patrzysz w lustro i zaciskasz zęby, nienawidząc siebie i tego, co robisz. Może powinieneś zmienić nastawienie? – Pociągnął kolejny łyk piwa.

– Byłoby ci łatwiej, a mnie jakoś tak… poręczniej.

Spojrzał na chłopaka z uśmiechem, od którego Diego poczuł, że teraz naprawdę się boi. Chciał jednak coś powiedzieć, ale Perun ciągnął dalej tonem monotonnego wykładu:

– Wiem, co chcesz powiedzieć. Że zabiłem ci Adelę, jej córkę, Emanuela, spaliłem twój ukochany rodzinny dom, wygnałem dziewczynę, którą myślisz, że kochasz, wytargowałem ekstra dwa lata twojego życia w niewoli za jej życie i tak dalej, i tak dalej. Ale czy to musi naprawdę rzucać taki cień na nasze relacje?

Diego już wiedział, że to pytanie retoryczne. Siedział oparty o stół i wolał nie patrzeć na twarz wykładowcy.

– Popatrz na to tak: tak samo byłoby, gdybyś wstąpił do wojska. Żyjesz bez rodziny, czasami dzwonisz do dziewczyny, zajmujesz się superfascynującymi zadaniami i przeżywasz fantastyczne i wstrząsające przygody. Jesteś jednak w o wiele lepszej sytuacji niż każdy najemnik, wiesz dlaczego? Nie wiesz. Więc pozwól, że ci wytłumaczę, ten jeden raz. Wiesz ile lat miał Emanuel?

Chłopak podniósł głowę.

– Czterysta sześćdziesiąt pięć. Piękny wiek, nieprawdaż? Ile ma najstarszy wilkołak, jakiego znasz?

– Sto dwadzieścia…

– To żaden wynik, tyle teraz dożywają i ludzie. Diego, dopóki jesteś u mnie, jesteś, powiedzmy – nieśmiertelny. Taki, rozumiesz, bonus od firmy. Nikt nie może cię zabić. Oprócz mnie oczywiście, ale – jak wiesz – w moim interesie raczej jest, żebyś żył. Przynajmniej przez te trzy lata. W moim interesie jest także, abyś zwolniony ze służby nie pamiętał niczego, co będzie nam dane wspólnie przeżyć. Reset pamięci.

Wiesz, ilu żołnierzy oddałoby wszystko, by móc po zakończeniu służby doznać tej łaski? Nie pamiętać twarzy, zdarzeń, emocji, strachu albo… satysfakcji. Rozumiesz?

Podniósł pusty kufel do góry, patrząc na Diega. Prawie natychmiast obfity biust pani Steni, poprzedzony dwoma kuflami, zatrzymał się przy ich stoliku. Perun uśmiechnął się zalotnie i gestem kazał postawić piwo przed sobą. Zza brudnych szyb słychać było przejeżdżający tramwaj i odgłosy opon na mokrej nawierzchni.

– Nie mam zamiaru utrudniać ci rozwijania tej twojej miłosnej tragedii. Jeśli tylko okoliczności będą sprzyjające, zawsze będziesz mógł do niej pojechać. Na seks.

Na narty.

Chłopak spojrzał na niego, zaciskając zęby. Perun wiedział, gdzie jest Amelia.

Pytanie tylko, czy interesował się nią, bo nie chciał, by wróciła do Nawii, czy też ze względu na jej więź z Diegiem.

– Robisz to dla niej, prawda? Dajesz mi słowo honoru, dajesz słowo honoru Adeli.

Ale tobie nie chodzi o honor Ossieriensa, tak jak Emanuelowi. Tylko o nią.

Przerażające, bo nie potrafię zrozumieć tej głupoty. Ale to twoja sprawa.

Poniósł kufel i zdmuchnął pianę z piwa na podłogę.

– Robimy tak… Ty zaczniesz doceniać ten czas, który spędzasz ze mną, przestaniesz zgrzytać zębami w mojej obecności, ucieszysz się z chwilowej nieśmiertelności i wykażesz zaangażowanie. Będziemy tak świetnie się bawić, choć każdy na swój sposób, że po trzech latach poprosisz o więcej. A ona będzie sobie jeździć na nartach i plotkować z Larami i junonami w Orcusie.

Diego przytaknął. Patrzył na to drugie piwo stojące przed Perunem.

– A dlaczego mówisz mi to wszystko teraz?

Bóg pokiwał głową i wskazał go palcem.

– Właśnie, właśnie, o to mi chodziło. Coś ważnego miałem ci powiedzieć.

Dostajesz ode mnie tyle samo dobrego, ile dostawał Emanuel. Ale on wyglądał na wdzięcznego. A co najważniejsze, nigdy nie zacząłby tak idiotycznie rozmowy, jak: „Co jemy?”. Jednak mi go brakuje. Ale wiesz, co?

Diego pytająco podniósł brwi, wiedząc, że wcale nie musi się odzywać. Perun wzniósł kufel w geście toastu.

– Z tobą też świetnie rozmawia się przy piwie. Musimy tak częściej. A w sprawie tego muzeum… Ukradniesz dla mnie jajko. A dokładniej – pisankę.

Znowu siedziała na kuchennym krześle z podciągniętymi pod brodę kolanami.

Teraz jednak miała na sobie spodnie i sweter. Nowa kawa parowała w kolejnym kubku, a ona nie wiedziała, co ma właściwie zrobić. Nieprzytomny Ian leżał w tym swoim płaszczu, który zmoczył już obicie kanapy. Miarowe chrapanie wypełniało pokój, a coraz intensywniejszy alkoholowy oddech skutecznie zagęszczał atmosferę.

Spanikowała po prostu. Kiedy nieproszonemu gościowi całkowicie urwał się film, chciał go zostawić na śniegu i uciec do domu. Ale wtedy zobaczyła jego przemarznięte, czerwone dłonie i pomyślała, że wprawdzie jest on „czymś”, ale to nie znaczy, że ma prawo zostawić go na pastwę mrozu. Potem przypomniała sobie słowa Diega, który wściekły wykrzyczał jej, że oni wszyscy są normalni i nie każdy Naw czy inny nienaturalny od razu musi być psychopatą. Oczywiście kwestia znajomości twarzy Iana z obrazu była tutaj najważniejsza, ale do tego sama przed sobą nie chciała się przyznać. Chętniej już usprawiedliwiła zaciągnięcie chłopaka na swoją kanapę tym, że przecież wcześniej siedziała na tym samym stołku, zastanawiając się, jaki Ian mógłby dać jej bransoletkę.

Stojąc i marznąc na śniegu, ostatecznie podjęła decyzję, co zrobić z tymi „zwłokami”, zadając sobie pytania: Co zrobiłaby Adela? A Martyna? Wybrała wersję babci. Przeniesienie, a raczej przeciągnięcie chłopaka przez granicę źródła, było jedną wielką improwizacją, bo nie wiedziała, czy ma wyrazić tylko życzenie, że chce by był jej gościem, jak w przypadku Marii, czy też powinna obwarować tę wizytę jakimiś zastrzeżeniami. A jeśli tak, to jakimi? Było jej jednak bardzo zimno, więc uznała, że chce, by mógł wejść, licząc jednak na pomoc psychopatycznych pereł, jeśli sprawy w środku się skomplikują.

Patrzyła na śpiącego, bojąc się go zostawić bez kontroli. Ubrała się tylko dlatego, że ciuchy leżały koło kanapy i nie musiała po nie iść na górę. Nie miała jeszcze w domu żadnej książki, a wolała nie ryzykować włączania telewizora, bo czuła, że nie jest jeszcze gotowa na pobudkę gościa. Położyła łokcie na stole i podparła głowę dłońmi. Obserwowała go z daleka, czekając na świt.

Obudziło ją trzaskanie. Otworzyła oczy i zobaczyła blat stołu, a nad nim majaczący kwadrat okna. Całkiem jasnego okna, za którym słońce roziskrzyło śnieg.

Trzaśnięcie powtórzyło się, więc podniosła się i odwróciła głowę. Wtedy dopiero poderwała się przestraszona. Ian energicznie otwierał i zamykał wszystkie szafki.

– Naprawdę nie masz nic do jedzenia, oprócz ciastek? Bekon? Chleb? Jajka?

Cholerna puszka fasoli…? – Odwrócił się do niej.

Czarne włosy sterczały zmierzwione po jednej stronie głowy, a po drugiej grzecznie założone za ucho, odstawały tylko miejscami. Przedramiona pokryte miał tatuażami, które na obojczykach niknęły pod czarną, za dużą kamizelką od garnituru.

Wąskie spodnie, wpuszczone w wysokie buty, zdradzały dziurami na kolanach, w jaki sposób dotarł do kanapy. Oglądała go sobie w milczeniu, a on po chwili ostentacyjnie zaczął lustrować ją. Speszyła się.

– Jesteś w moim źródle i mam nadzieję, że to uszanujesz.

W odpowiedzi parsknął śmiechem.

– Poważnie? Mówisz poważnie całą tę formułkę? To jakieś zaklęcie?

Teraz się zezłościła.

– Tak, mówię całkiem poważnie. A ty powinieneś odpowiedzieć coś uprzejmego, nie pamiętam już co. Poza tym uratowałam ci wczoraj życie, pozwalając tu wejść.

Nie zapraszałam cię na śniadanie.

Nalała wodę do dzbanka, trochę się przy tym oblewając. To zdenerwowało ją jeszcze bardziej.

– Spokojnie. Przecież nie zrobię nic głupiego na twoim terenie. Serio, jestem wdzięczny i tak dalej. Wczoraj… Zdarza mi się iść prawie na śpiąco, wyczuwając źródło, jak w jakimś lunatycznym letargu. Nie wiedziałem, że jest tutaj w okolicy coś takiego jak Chatka Puchatka. – Znowu parsknął śmiechem, ale umilkł pod zimnym wzrokiem dziewczyny. Potarł oczy, które nadal miały ślady czarnego makijażu.

– Dobrze, zacznijmy jeszcze raz. – Wyciągnął do niej dłoń. – Jestem Ian Hamish…

– Davidson. Amelia. – Uścisnęła rękę.

– Amelia jaka…?

– Amelia wystarczy.

– Cóż, Amelio Wystarczy, chciałbym ci podziękować za kanapę i odwagę.

Wzruszyła ramionami.

– Nie, poważnie. Jaka kobieta wnosi do domu urżniętego obcego faceta, żeby przespał mroźną noc na jej ciepłej kanapie?

Amelia odwróciła się do szafki, wyciągnęła dwa kubki.

– Taka, która wie, że w razie zagrożenia potrafi bez trudu zabić…? – rzuciła przez ramię. – Kawa czy herbata?

Ian założył ręce na piersi. Przyglądał się jej z powagą.

– Herbata. Ciężkie przeżycia?

Podała mu kubek. Biały rosenthalowski kubek Martyny, należący do kompletu, który uwielbiała. Pierwsze kakao po przyjeździe musiały zawsze wypić w tej białej porcelanie.

– Nic nadzwyczajnego. – Popatrzyła mu pewnie w oczy. – Życie jak życie.

Ian postawił herbatę, zrobił krok w jej kierunku i wyciągnął rękę. Cofnęła się, marszcząc brwi. Chłopak zamknął dłoń w pięść i odwrócił się od niej gwałtownie.

– Przepraszam cię, ale cały czas mam jakiś taki przymus, żeby cię dotknąć. Kiedy się obudziłem, a ty spałaś, coś ciągnęło mnie do ciebie, ale nie chciałem być…

Teraz też. Kiedy podałaś mi rękę, poczułem się…

Dziewczyna westchnęła zniecierpliwiona.

– Jezu, no wiem. To ja przepraszam. Mam taką… przypadłość. Chwilowo – dodała szybko.

Uśmiechnął się i zajął swoją herbatą.

– Posłuchaj, Amelio Wystarczy. Lubię cię, więc nie chce mi się bawić w uprzejmości. Jesteś tutaj, choć tydzień temu, przysięgam, nie było tutaj tak mocnego źródła. Czyli to z twojego powodu. Jesteś, teoretycznie, na terenie Marii, więc ona musi na to przyzwalać. Albo jesteś pod jej opieką. Widzę, że mieszkasz sama, więc może potrzebujesz rozrywki? Mam knajpę na stoku, niedaleko Rodelli, gdybyś chciała się zabawić – zapraszam. Po zmroku są tam już tylko sami swoi.

Amelia patrzyła na niego zaskoczona. Absolutnie nie wyglądał jak ktoś inwestujący w gastronomię, raczej jak ofiara mody na „mhhhroczność”. Spodobało jej się też, w jaki prosty i czytelny sposób wyjaśnił sytuację, choć nie musiał. Fajnie byłoby, gdyby wszyscy wokół niej używali szybkich, sensownych komunikatów, nie ukrywając niczego albo przemilczając. Na przykład, że ma swój dom w Canazei, w którym może się schronić.

– Żebyś nie miała obaw – zapytaj o mnie Marię. Jestem zgłoszony, płacę składki i generalnie porządny ze mnie gość. – Odstawił kubek i podszedł do kanapy, by zabrać płaszcz. – Czapkę miałem?

Odwrócił się do dziewczyny. Odpowiedziała gestem w nieokreślonym kierunku.

– Aha. To do zobaczenia, Amelio Wystarczy. – Otwierał już drzwi.

– Hohenstauf, Ianie Hamishu Davidsonie, Amelio Hohenstauf.

Wzruszył ramionami.

– Jak tam sobie chcesz. Do zobaczenia.

Od niezamkniętych za nim drzwi powiało chłodem, ale tym przyjemnym, słoneczno-zimowym dniem, który powinno się spędzić na stoku.

Kiedy zamknęły się drzwi za dziewczyną ostatniej nocy, Rod z przyzwyczajenia usiadł do komputera, z drinkiem w ręku. Alkohol nie działał na niego za bardzo, ale doceniał jego smak. I wyglądało to jakoś tak fajnie. Przeglądnął te same strony co zawsze, ale wieści wcale nie były dobre. Jego zespół wdrapywał się konsekwentnie na listy przebojów, sztab ludzi, których wynajął, by panowali nad marketingiem, robił, co mógł, ale wyniki były przerażające. Byli coraz popuLarniejsi. Co godzinę ilość małych impulsów, odczuwalnych jako uwielbienie, wzrastała, a on nadal nie miał pomysłu, jak skanalizować tę siłę i użyć jej w odpowiedni sposób. Był coraz mocniejszy, ale raczej można to było nazwać wzrostem sił witalnych niż wzrostem sensownej mocy. To wszystko działo się za szybko, a wiedział, że impulsy mogą zaniknąć w każdej chwili. Taki jest show-biznes.

Potrzebował kogoś, kto natychmiast wskaże mu rozwiązanie. Za każdą cenę, by nie zmarnować tej całej akcji. Wstał z obrotowego fotela w cielęce łaty, ale zanim zrobił to, co musiał, zatrzymał się przed wielką taflą szkła, będącą ścianą jego sypialni, i popatrzył na budzącą się Warszawę. Bawił się przez chwilę myślą, że mógłby zrobić coś głupiego, co momentalnie podłapią tabloidy, a co chwilowo zmniejszy jego notowania, a pozwoli kiedyś na mocny, spektakuLarny powrót. Jednak wiedział, że się na to nie odważy i musi zadzwonić, choć aż go skręcało na samą myśl o rozmówcy. Sięgnął wreszcie po telefon.

– Dzień dobry. Tak, niech będzie pochwalony. Proszę z proboszczem. Proszę mu powiedzieć, że dzwoni brat Rodrigo. Tak, czekam.

– Ależ to banda degeneratów! A on jest najgorszy. Zjawił się tutaj rok temu, wykupił źródło na szczycie, postawił byle jaką restaurację i się zaczęło! Całonocne imprezy, wypadki, które później trudno tuszować. A to nie tylko turyści, moja droga, którzy chcą się poczuć swojsko, o nie! To miejscowi, z całej okolicy zjeżdżają tam nocami. Rozsądne manesy, geniusze, junony, nie mówiąc już o całych stadach boginek i bóstw. Mówię ci – wstyd! Alkohol, krew, adrenalina, ofiary ze zwierząt, nawet chwilowe uwielbienie czy wiara – wszystko w karcie! No, ale jest nie do ruszenia. Płaci podatek, nawet ten powiększony, od obcych właścicieli źródeł, dofinansowuje Fundusz Równych Szans, kupił nawet samochód dla prezeski Canazeiskiego Stowarzyszenia Lar. Z tym przymilnym uśmieszkiem i kretyńskim makijażem wszędzie się wciska. Wolałabym, żebyś trzymała się od tego wszystkiego z daleka. Naprawdę nie rozumiem, jak mogłaś być tak nierozsądna.

Przecież to mógłby być każdy, rozumiesz? Każdy! Nawet Veiovis! – Tutaj Maria ściszyła głos, ruszając znacząco brwiami.

Amelia uprzejmie pomrukiwała potakująco, mocując snowboard do skutera. Stały przed pensjonatem, w kręgu światła rzucanego przez wiszącą nad wejściem do restauracji lampę. Przytłumiony gwar gości, przebijający z trudem przez okna, brzmiał jakoś nierealnie w porównaniu z ciszą wieczoru. Widoczny stąd jasny stok pomiędzy drzewami wydawał się przerażający, nieprzyjazny. Jeszcze niedawno ożywiony reflektorami ratraków, które jak zwykle o tej porze dawały złudzenie, że ludzie mają jeszcze coś do powiedzenia w górach, teraz tonący w mroku nie wyglądał zachęcająco. Późny wieczór był tym razem bezwietrzny, tylko mróz wydawał się jeszcze bardziej szczypiący.

Z zadowoleniem założyła niebieskie rękawice i klasnęła kilka razy. Miała na sobie jaskrawozieloną, krótką kurtkę i snowboardowe spodnie z obniżonym stanem, w kolorze fuksji. Tak przynajmniej określiła ten kolor ekspedientka w sklepie przy Belvedere. Biała, wełniana, gruba czapka miała podkreślać jej ciemne włosy, których kosmyki niesfornie wymykały się na twarz. Taki przynajmniej był zamysł Amelki, kiedy przed lustrem ustawiała tę przemyślaną „kompozycję”.

– Amelia, kask. Bez kasku nie pojedziesz! – Maria już wiedziała, że przegrała, ale nie mogła przyznać tego na głos. – Czy zapytałaś Diega, co o tym wszystkim sądzi…?! Mówił mi, żebym nie pozwalała ci na skrajne głupoty, tylko na małe.

Dziewczyna odwróciła się i podeszła do niej, mrużąc oczy i przekrzywiając głowę na bok, jakby nie dosłyszała.

– Że co? Dzwoniłaś do niego?

– On dzwoni codziennie. Przecież ty nie odbierasz jego telefonów, to skąd ma wiedzieć, czy wszystko jest w porządku?

Przez chwilę bez słowa patrzyły na siebie. Wreszcie Maria dotknęła jej ramienia i spojrzała na nią surowo.

– Nie zachowuj się jak dziecko! On obiecał Adeli, że się tobą zajmie, traktuje to śmiertelnie poważnie, więc nie utrudniaj mu, dobrze?

To nie były słowa, których spodziewała się Amelia. Przekornie chciała usłyszeć o cierpieniach chłopaka z miłości, a nie o tym, że jest czyimś obowiązkiem, kamieniem u szyi.

– Jeżeli naprawdę chcesz teraz jechać do tej jaskini zepsucia, nie możesz mieć ze sobą pereł.

– Ale…

– Myśl! Co się stanie, jeśli wejdziesz do pomieszczenia pełnego ludzi, w większości pijanych, a każdy z nich będzie chciał cię natychmiast dotknąć… albo coś więcej?

Amelia odetchnęła zrezygnowana. Całe podniecenie wyprawą nagle się ulotniło.

Nie pomyślała o tym. Jednak zamiast czuć rozczarowanie czy żal, że coś staje jej na przeszkodzie, poczuła wstyd i złość na siebie. Za bezmyślność. Za to, że stała teraz przed Marią w całkiem innej pozycji niż parę minut temu, kiedy z lekceważeniem słuchała jej utyskiwań.

– Ale jeśli je ściągnę, jak…?

– Obronisz się. Masz wystarczającą moc. Źle się stało, że tak długo masz je na sobie. Uzależniają cię od siebie. Czas na detoks.

Gwałtownie rozpięła kurtkę i sięgnęła do szyi. Maria popatrzyła na nią z politowaniem.

– Nie tutaj. Idź do źródła i zrób to tam. Schowaj je w jakimś sensownym miejscu.

W milczeniu pokiwała głową i wsiadła na skuter. Wcale nie miała pewności, że to zrobi, ale wiedziała już, że jeśli się nie odważy, to nie tylko przepadnie jej dzisiejsze wyjście, ale co gorsza, zostanie z tym problemem na dłużej. Bo coś będzie musiała w końcu z tym zrobić. Zanim ruszyła, usłyszała jeszcze słowa Marii: – A Rupert to cię chyba zabije, jeśli coś stanie się skuterowi.

W domu nie rozebrała się, nie ściągnęła nawet rękawiczek. Chodziła po salonie, tam i z powrotem. Będzie bezbronna, no może nie bezbronna, ale do tej pory nawet nie musiała myśleć, co ma robić. Działał instynkt. Fakt, nie kończyło się to dobrze, ale ona wychodziła cało. Inni nie. Kto ją ostrzega i mówi, że powinna je zdjąć?

Diego i Maria. Jedyne osoby, które się o nią troszczą i którym ufa? Kto jest przeciw?

Ona sama. Przecież to Adela kazała jej je założyć…

Zatrzymała się nagle. To nieprawda. Adela dała jej, mówiąc, by nie przyzwyczajała się do nich, żeby przestała ich używać, kiedy będzie po wszystkim.

To nie są jej myśli, coś podsuwa jej… Zacisnęła dłoń w rękawiczce na naszyjniku, gotowa szarpnąć. Nie zrobiła tego. Ale zdecydowanie tego ruchu, determinacja sprawiły, że całe napięcie związane z podjęciem decyzji zniknęło. O to właśnie chodziło. O przekonanie o słuszności podjętej decyzji. Powoli ściągnęła rękawiczki.

Delikatnie obróciła perły wokół szyi, szukając zapięcia. Kiedy dotknęła go palcami, samo otworzyło się, a potrójny sznur posłusznie spłynął do jej dłoni. To jeszcze nie wszystko, teraz musiała je wypuścić z ręki, ukryć. Rozglądnęła się po pokoju, pozbawionym właściwie jakichkolwiek bibelotów czy puzderek, o których w pierwszej chwili pomyślała. Perły powinny mieć godne miejsce spoczynku.

Niezdecydowana kręciła się w kółko, aż przeszła do części kuchennej i po prostu wrzuciła je do puszki z cukrem. Koraliki momentalnie z mlecznoniebieskich zmieniły kolor na ciemny, prawie czarny. Przyglądała się im przez moment, ale nadchodząca chęć, by znowu wziąć je do ręki, kazała jej natychmiast zamknąć wieko i odstawić puszkę do szafki. Teraz dopiero poczuła chłód na całym ciele, jakby pozbawiono ją ubrania. Ból mięśni, jak po całym dniu intensywnej wspinaczki po górach. Zakwasy w ramionach. Ale najgorsze było dudnienie w głowie, migrenowy atak prawie pozbawiający ją przytomności i skutecznie doprowadzający do wymiotów. Upadła i zwinęła się w pozycji embrionalnej na podłodze. Jęczała coraz głośniej, im bardziej nasilał się ból rozsadzający czaszkę, kopiąc na oślep. A potem straciła przytomność.

Kolejny raz obudziła się w swojej kuchni. Tym razem nie z policzkiem przyklejonym do blatu stołu, ale do wilgotnych płytek podłogi. A zamiast kwadratu okna, pierwsze, co zobaczyła, to jaskrawożółte śniegowce. Jęknęła.

– A jednak się dało. Bardzo dobrze. I w to przeklęte miejsce też nie pojechałaś.

Podwójny pożytek. Najświętsza panienko, jak ty wyglądasz! – Maria pomogła jej się podnieść i stanąć w miarę pewnie na nogach. – Wymiotowałaś! Idź się umyć, wrzuć te ciuchy do pralki, a ja tu posprzątam.

Amelia powlekła się do łazienki, ale zanim otworzyła drzwi odwróciła się do kobiety.

– Dlaczego nie powiedziałaś mi, że tak będzie?

Maria, klęcząc koło kuchenki, urywała kolejne kawałki papierowych ręczników.

– I tak miałaś opory, więc po co miałam cię straszyć. Ale uprzedziłam cię, żebyś zrobiła to w domu.

Była słaba, ale ból głowy minął. Zostało tylko lekkie ćmienie, jakby miała kaca, kaca po perłach. Wchodząc pod prysznic, musiała przytrzymać się ściany, ale to nie ta słabość powodowała, że zaczęła płakać. Brakowało jej czegoś, co było częścią niej, a teraz musiała odchorować stratę. Musi zapytać Marię, jak długo to może potrwać.

Diego… – Mówiła wolno, starając się nie okazywać emocji. – Ściągnęłam perły.

Wszystko w porządku. Schowałam je, tak jak radziła Maria. Wiem, że dzwonisz do niej codziennie. Możesz już przestać, będę odbierać twoje telefony, żebyś się nie martwił. Wiem, że może być ci ciężko wypełniać… swoje obowiązki i równocześnie starać się mną opiekować. Cześć.

Odtworzył nagranie jeszcze raz. I jeszcze. Przegapił jej telefon, ale nie był pewny, czy ma tego żałować, bo kiedy słyszał jej ton – sztucznie spokojny, a tak naprawdę obrażony – obawiał się, że skończyłoby się kolejną awanturą. Wściekł się, że ona najwyraźniej nadal nie rozumiała, co dla niej robi. Wcale nie chodziło mu o wylewne podziękowania, to byłoby żenujące i zabrałoby mu wiele satysfakcji. Tak naprawdę czuł się dumny, że musi się poświęcać, aby wypełnić dane słowo. Jednak odrobina empatii albo cień docenienia tego wszystkiego byłyby miłe. Już sam fakt, że nie miał kobiety od bardzo dawna, powinien zostać w końcu doceniony. Wygląda na to jednak, że Amelia woli być obrażonym dzieckiem niż wdzięczną kobietą.

Puścił nagranie kolejny raz. Siedział w samochodzie już dwie godziny, obserwując szarą kamienicę. Nie odczuwał zimna, ale doskwierał mu ten bezruch i nuda oczekiwania. Nie czuł się też najlepiej, myśląc o tym, co ma zaraz zrobić. Włamanie do małego, prowincjonalnego muzeum to żaden problem, jednak plan, jaki opracował Perun, nie całkiem mu pasował. A głównym elementem tego planu był młody wampir siedzący obok. Godzinę się już nie odzywał, dokładnie od momentu, kiedy Diego zawarczał na niego dobitnie i pokazał mu kły. Wcześniej chłopak zalewał samochód potokiem w jego mniemaniu interesujących informacji, dotyczących najnowszego telewizyjnego reality show, dzieląc się w dodatku własnymi opiniami na temat damskiej części obsady. Tych opisów Diego jeszcze mógł słuchać, ale kiedy doszło do podziwiania ciał obsady męskiej, nie wytrzymał i kazał mu się zamknąć. Z jednej strony żałował, że kilka godzin wcześniej to właśnie tego idiotę wynajął do roboty, z drugiej jednak upewniał się, że wybrał idealnie. Włączył radio z jakimś nocnym programem i z nudów wyciągnął telefon, żeby posłuchać jeszcze raz nagrania Amelii. Wampir po czwartym razie chciał chyba coś powiedzieć, ale spojrzenie Diega uświadomiło mu, że może niekoniecznie powinien.

Drzwi kamienicy uchyliły się, wypuszczając na zewnątrz strażnika w kamizelce z nazwą firmy, dla której pracował. Zapalił papierosa i, kuląc się z zimna, przytupywał szarą breję śniegu na chodniku. Diego wiedział, że w nocy jest to jedyna ochrona muzeum, nie licząc aLarmu i niedziałających od zawsze kamer, że mężczyźnie nie wolno zarówno wychodzić z budynku, jak i palić w środku. Ale zawsze to robił, olewając bezpieczeństwo muzeum, którego pilnowanie było według niego sztuką dla sztuki, a troszcząc się, by nie wylecieć dyscyplinarnie za palenie.

Wiedział też, że strażnik jest wprawdzie tylko człowiekiem, ale dość specyficznym.

– No, młody, ruszaj. Pamiętaj, tylko jajo.

Chłopak kiwnął głową.

– Kasa zaraz po robocie, tak?

Diego patrzył na niego bez słowa. Nie chciało mu się już kłamać.

Wampir poprawił włosy i wysiadł z samochodu. Postawił kołnierz krótkiego płaszcza i ruszył do mężczyzny pod bramą. Chwilę to trwało, bo samochód zaparkowany był wystarczająco daleko, by nikt nie skojarzył go z budynkiem muzeum. W pierwszej chwili ochroniarz zignorował wampira, ale po chwili, kiedy mu się przyjrzał, wyciągnął papierosy z kieszeni i z uśmiechem go poczęstował. Ten uśmiech nie schodził mu z twarzy, kiedy coraz bardziej przybliżał się do chłopaka.

Po chwili obydwaj zniknęli za ciężkimi drzwiami.

Diego, siedząc w samochodzie, nadal obserwował budynek, odliczając ustalony czas. Zbliżenie – trzydzieści sekund. Zauroczenie wampirze – piętnaście. Przejście do pomieszczenia z włącznikiem aLarmu – kolejne trzydzieści. Teraz zaczyna się prawdziwa zabawa. Ochroniarz włącza aLarm w całym budynku. Dziesięć sekund, do piętnastu – telefon z centrali ochrony. Bla, bla, bla – chwilowe problemy z prądem, tak jak przez cały ostatni tydzień, problemy z systemem. Wszystko w porządku, „tak wpiszę to do raportu, tak, wiem, że rozmowa jest nagrywana”. Podaje hasło bezpieczeństwa. Odkłada słuchawkę. Teraz kły wampira rozdzierają mu tętnicę.

Jedno ugryzienie więcej, by było widać wyraźne ślady na rękach. To ułamki sekund.

Wampir wpada do sali, gdzie wystawione jest jajo, ze swoją prędkością, czyli zostawiając tylko niewyraźne smugi w powietrzu, rozbija gablotę i z łupem w ręce jest… na siedzeniu obok.

Parę przecznic dalej spokojnie minęli jadące auto z logo firmy ochroniarskiej z ekipą kontrolną.

– Ja pierdolę, ale odpał. Kurwa, jak w filmie. Ale teraz po próbie weźmiesz mnie na tą prawdziwą akcje, co nie? Kupię sobie takie ciuchy i… Ty, ale kasę dostanę teraz? Wow! Kurwa! Oblejmy to! – Uderzył dłonią o sufit samochodu.

– Znam miejsce, gdzie mieszają wódkę ze świeżo puszczaną krwią, zainteresowany? – powiedział Diego, nie patrząc na niego.

Był zmęczony tymi paroma godzinami i myśleniem o Amelii. Z ulgą skręcił w ciemną wyboistą uliczkę, wzdłuż której ciągnęły się tylko blaszane garaże. Ciszę zimowej nocy przerywały tylko odległe poszczekiwania psów.

– Tutaj? Ty, chyba coś słyszałem o tym miejscu.

Chłopak wysiadł z samochodu. Diego podszedł do niego i przyjaźnie objął go ramieniem.

– No to chodź.

Wampir był młody, nie miał nawet roku, dlatego jego ciało nie rozłożyło się zaraz po śmierci, więc Diego zakopał go płytko zaraz za jakimś garażem, a na wierzch ściągnął walające się w pobliżu stare żelastwo i jakieś opony. Przypuszczalnie nikt ich nie ruszy przez następne parę lat.

Szedł już do samochodu, wycierając powleczone srebrem ostrze sztyletu, kiedy poczuł, że ktoś się mu przygląda. Nocnica opierała się o drzwi garażu z wymalowanymi hasłami na falistej blasze, mówiącymi o uwielbieniu dla miejscowej drużyny piłkarskiej. Wpatrywała się w niego przez chwilę, zanim niespiesznie odepchnęła się od ściany i ruszyła w jego kierunku. Miała fantastyczną figurę: długie nogi, wyraźne wcięcie w talii i mocno wyeksponowany biust w obcisłej bluzce z dużym dekoltem. Jeśli chciałaby udawać człowieka, to powinna zatroszczyć się o jakąś kurtkę, bo zimno i zaczynający właśnie padać śnieg sprawiały, że wydawała się całkowitą abstrakcją w tej smętnej scenerii.

– Jak się chce pozbyć ciała, to się pyta właściciela posesji, czy je przyjmie.

– Stanęła nie za blisko, ale nie było po niej widać strachu. – A przede wszystkim mówi się, ile jesteś gotów zapłacić za taką usługę. Potem dopiero zaczyna się kopać.

Uśmiechnął się do niej, powolnym ruchem wsunął sztylet za pasek spodni, pokazał jej puste ręce i sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki, skąd wyciągnął gruby plik banknotów. Nocnica nieznacznie skrzywiła twarz w uśmiechu i znacząco oparła rękę na biodrze. Przyjrzała mu się i najwyraźniej spodobało jej się to, co miała przed sobą. Nie tylko pieniądze.

– Nie tylko pieniądze są środkiem w interesach.

Zrobił krok w jej stronę, rzucając plik na ziemię. Ostentacyjnie omiótł głodnym wzrokiem jej ciało, na które padały delikatnie płatki śniegu, i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Było mu jednak trochę żal, że musi ją później zabić, bo naprawdę nie może być żadnych świadków, dzięki którym można by połączyć włamanie do muzeum z Perunem. Szczególnie jeśli zainteresowaliby się tym Kosiarze Welesa.

Dźwięk telefonu wdarł się do dusznego wnętrza samochodu, włączając się do głośnego duetu oddechów i jęków. Nie przerwali sobie jednak, mając świadomość, że są już na krawędzi i nie da się tego powstrzymać. Diego skończył, na chwilę opadł na jej plecy i zaraz się poderwał, by sięgnąć po telefon, leżący na przednim siedzeniu. Zdążył.

– Wszystko zgodnie z planem, będę na miejscu rano… – rzucił szybko, walcząc ze spodniami i przytrzymując telefon ramieniem.

Cisza po drugiej stronie, trwająca może ze trzy sekundy, uświadomiła mu pomyłkę. Zamknął oczy i odchylił się do tyłu. Wiedział już, czyj oddech słyszy.

– Rano…? Słuchaj, chyba źle zrozumiałeś moją wiadomość. Powiedziałam, że będę się posłusznie meldować, ale to nie znaczy, że chcę cię tu widzieć.

Nocnica, leżąca spokojnie obok niego, podniosła się i nadsłuchując rozmowy, uśmiechnęła się do niego kpiąco. Wstrzymał ją machnięciem ręki, kiedy zaczęła się rozglądać za swoimi ciuchami. Miała na sobie tylko krótką spódnicę.

– Przepraszam, myślałem, że to ktoś inny. Oczywiście, nie mam zamiaru na razie do ciebie jechać.

– Ktoś inny..? Naprawdę, Diego? Naprawdę będziesz teraz bawił się w pokazywanie mi wyraźnie, jak bardzo nasze relacje są czystym obowiązkiem?

No, proszę cię.

Obecność kobiety obok niego nagle zaczęła go drażnić. Nie dość, że czuł się dość podle, rozmawiając w takich okolicznościach z Ami, to jeszcze obawiał się, że nocnica z czystej złośliwości coś głośno powie.

– Poczekaj chwilę – powiedział do telefonu.

Nie chciał jej wypuszczać z samochodu, bo mogłaby mu uciec i wtedy naprawdę miałby przerąbane. Nie potrafił się jednak rozłączyć. Przechylił się na przód samochodu, sięgnął po leżący pod przednim siedzeniem sztylet (zanim zaczęli się rozbierać, przynajmniej o tym pomyślał) i siadając z powrotem, na oślep wbił mocno ostrze w ciało nagiej kobiety. Nocnice mają takie miłe cechy – nie dość, że nie tolerują ran po srebrze i umierają momentalnie, to po śmierci od razu zmieniają się w pył.

– Ami, kochanie, nie chcę się z tobą kłócić. Myślałem, że to telefon od… szefa.

Naprawdę bardzo, bardzo się cieszę, że sama do mnie dzwonisz. Będzie jak chcesz.

Możemy się nie widywać, tylko proszę, daj mi szansę pilnować twojego bezpieczeństwa – mówił powoli i spokojnie, jak do dziecka.

I ona dokładnie tak to odebrała.

– Oczywiście – powiedziała chłodno. – Nie będę robiła nic niebezpiecznego, codziennie będę się meldować. Nie będzie już żadnych problemów na poziomie komunikacji. Powiedz mi tylko, jak długo będziesz mnie niańczył? Do końca życia, mojego lub twojego?

Zacisnął zęby z wściekłości i uderzył pięścią w oparcie przedniego siedzenia.

Przez chwilę walczył, żeby wyciągnąć rękę z dziury.

– Nie możemy porozmawiać spokojnie? Ami, najpierw dajesz mi do zrozumienia, że nie chcesz mnie znać. Potem łaskawie godzisz się z faktem, że jestem za ciebie odpowiedzialny i komunikujesz mi to cholernie obrażona. A kiedy staram się zachować dystans, doceniając jednak twój gest, obrażasz się, że tak robię. To, do cholery, czego ty ode mnie chcesz?! – zaczął wrzeszczeć.

– Niczego, niczego od ciebie nie chcę – wysyczała przez zęby. – Pozwolisz, że na tym zakończymy. Aha… Jak wiesz, ściągnęłam perły. Jest dobrze, po paru godzinach się przyzwyczaiłam i żyję. Maria cały czas się mną opiekuje, zjadłam kolację. Dobranoc.

Rozłączyła się. A on sam do siebie powtarzał angielskie słowa z jakiejś piosenki, próbując ogarnąć to, co się właśnie stało. „I’m not strong enough to stay away”.

Schowała telefon do kieszeni kurtki i oparła ręce na kierownicy skutera. Śnieg padał zakosami, wyraźnie tańcząc w świetle przednich reflektorów. Pociągnęła nosem kilka razy, patrząc przed siebie, ale sama nie wiedziała, czy płacze, bo Diego ją uraził, czy dlatego, że jest zła sama na siebie za głupie zachowanie. Dobrze, że teraz nie będzie o tym myśleć, zajmie się całkiem czymś innym. Włączyła silnik i ruszyła, najpierw powoli drogą koło jej domu, potem wjechała w las, przez który prowadziła dzika ścieżka, by wyjechać w końcu w połowie stoku. Nie słyszała nic, bo nie chciała słyszeć nic prócz warkotu silnika. Ruszyła pod górę, po świeżo wyratrakowanym zboczu, które i tak pokrywało się znów świeżą warstwą puchu.

Wiedziała, że hałas, który robi, i widoczny z daleka blask reflektorów mogą kogoś zainteresować. Początkowo zaniepokoiła się, ale potem parsknęła śmiechem na myśl o Włochach, którzy w nocy wychodzą z ciepłego pomieszczenia, żeby gonić po górach w śnieżycy jakiś skuter. A zresztą… Co jej mogli zrobić? Teraz mogła przecież wszystko.

Z zadowoleniem przyspieszyła. Wyłączyła reflektory i tylko przez moment nie widziała za wiele. Potem jej fizjologia czarownicy zadziałała sprawnie i, widząc świetnie, pozwoliła sobie na coś więcej. Znała ten stok doskonale, to był ostatni zjazd do domu, kiedy wracały z matką po całym dniu szwendania się po Sella Rondzie. Wiedziała, gdzie są przecinki w lesie, po których matka nie pozwalała jej jeździć, mówiąc, że tylko idioci zjeżdżają w górach z trasy. Nawet jej wierzyła, dopóki przypadkowo nie spotkały się na tej samej przecince.

Skręciła w jedną z nich i bawiła się świetnie, jadąc slalomem, choć nieco straciła prędkość, bo stary skuter Ruperta zaczął się męczyć i krztusić. Dojechała jeszcze kawałek wyżej, gdzie wiedziała, że jest połączenie z trasą, i wróciła na ubity stok.

Już wiedziała, że pierwszą rzeczą, jaką zrobi następnego dnia, będzie kupno nowego, szybkiego skutera.

Dojechała do górnej stacji gondoli. W ciemnościach świeciło tylko światełko w oknie dyżurnego, restauracja była zamknięta. Nie podjechała za blisko, starając się poruszać jak najdalej od ewentualnych ludzi, chociaż tutaj, prawie na szczycie, wiatr ze śniegiem tłumiły wszystko. Zatrzymała się. Fantastycznie, że dojechała aż tutaj, że nacieszyła się wiatrem na twarzy i nocą, w której wydawała się jedyną właścicielką tych gór, że jeździ sobie bez świateł i niczego się nie boi. Problem w tym, że nie wiedziała dokładnie, gdzie była ta knajpa Iana, bo nie wpadło jej do głowy, by zapytać Marii. To musiało być gdzieś niedaleko, bo mówił, że to obok Rodelli, i mała nadzieję, że chodzi o kolejny wyciąg, do którego zjeżdża się od tej gondoli.

Ruszyła w tamtą stronę i po kilku minutach poczuła mrowienie na karku. Ale takie, które zwiastuje obecność wielu, wielu nadnaturalnych. Jechała powoli, starając się tropić te ślady, aż w padającym śniegu zarysował się kształt niedużego budynku.

Cichy, opuszczony, nieoświetlony. Zawahała się chwilę, zdezorientowana, zanim zsiadła ze skutera i podeszła bliżej. Kiedy zbliżyła się do tarasu na parterze, poczuła silne odepchnięcie. Stanęła w miejscu. Już raz waliła pięściami w granicę czyjegoś źródła i nie skończyło się to najlepiej. Objęła się rękoma i podskoczyła kilka razy, zaczynało jej być zimno. Jadąc pod górę, miała zbyt wiele emocji, by poczuć, jaki zimny wiał wiatr. Była nawet spocona, teraz jednak pomyślała o za cienkim poLarze, który włożyła pod obcisłą kurtkę. Rozejrzała się wkoło. Ani śladu kogokolwiek, choć obecność czuła wyraźnie. Śnieg przysypał wydeptany przez narciarzy w ciągu dnia obszar wokół budynku, drewniane stojaki na narty pokryły się białymi czapkami. Zero leżaków, schowanych na noc, zamknięty zewnętrzny bar w kształcie walca. Już miała krzyknąć jakieś „halo?”, kiedy nagle zza pustego baru wyłonił się wysoki starszy mężczyzna, ubrany w kombinezon karabinierów.

– Mówisz po włosku? – zapytał, oczywiście po włosku.

Odruchowo zaprzeczyła. Przesadą byłoby twierdzić, że porozumiewa się w tym języku. Wprawdzie parę dni tutaj z włączonym prawie non stop telewizorem sprawiło, że niepokojąco dużo rozumiała i łapała się na tym, że robiąc coś całkiem innego, słuchała listy dialogowej filmu, chwytała właściwie wszystko. Że też nie wpadło jej do głowy, by przysiąść chwilę i potraktować to przez dzień czy dwa poważnie. Odkąd przeszła przemianę jej umiejętności zapamiętywania i uczenia się kolosalnie wzrosły, powinna…

– Przynależność? – zapytał po angielsku, przerywając jej rozważania.

Zgłupiała.

– Hmmm… jestem tu na zaproszenie Iana…

– Jak większość. Przynależność? – Popatrzył na nią ze zniecierpliwieniem. – Skąd jesteś?

– Z Pol… Z Nawii.

Mężczyzna powtarzał szeptem jej odpowiedzi, trzymając rękę przy ustach.

– Imię, nazwisko.

– Amelia Wystarczy – powiedziała, ironicznie się uśmiechając.

Popatrzył na nią ostro.

– Nie wystarczy. Nazwisko.

Przestała się uśmiechać.

– Hohenstauf. Amelia Hohenstauf.

Oczekiwała, że kolejna odpowiedź wyjdzie z ust mężczyzny jako perforowana taśma, wysuwająca się ze zgrzytem. On jednak spróbował się nawet uśmiechnąć, co wyglądało upiornie.

– Dziękuję. Jest pani na liście gości, nie musi więc pani podpisywać oświadczenia o pełnej odpowiedzialności za własne zachowanie. Proszę za mną.

Podeszła do schodów prowadzących na taras i wyciągnęła przed siebie rękę, która weszła w miękką niewidzialną gaLaretę. W tym miejscu, gdzie przekroczyła granicę, bariera zamigotała wokół rozdarcia. Po drugiej stronie, stojąc na deskach tarasu, poczuła uderzenie gorąca i głośnej muzyki, od której drgał cały budynek. Taras roił się od tańczących i mocno gestykulujących przy rozmowie ludzi, prawie każdy trzymał w dłoni drinka albo butelkę. Pokrzykiwania i śmiechy, mieszające się z muzyką, sprawiały, że dziewczyna stanęła onieśmielona. Albo trafiła na prywatną imprezę, albo wszyscy się tu świetnie znali.

Powoli rozpięła kurtkę, rozglądając się z zaciekawieniem i tą niepewnością, kiedy czujesz, że jesteś jedyną osobą niepasującą do otaczającego cię tłumu. I kiedy nikt cię nie zna. Zewnętrzne oświetlenie rzucało na wszystkich ciepłe, żółte światło, podobne do blasku świec. Śnieg tu nie docierał, wyparowując jakoś nad dachem budynku. Ruszyła przez tłum do szeroko otwartych szklanych drzwi prowadzących do dużej sali. Tutaj już nie było tańców, przy długich stołach krzyczano jednak i śmiano się równie krzykliwie, choć tutaj muzyka nie była już tak głośna. Za barem pracowało w pośpiechu kilka kobiet, nalewały drinki i przekomarzały się z klientami, nie tracąc ani na chwilę szybkości.

– Podoba ci się? – usłyszała zaraz nad uchem.

Odwróciła się z uśmiechem ulgi, bo obawiała się tego momentu, kiedy będzie musiała coś ze sobą zrobić. Znowu miał na sobie kamizelkę nałożoną na gołe ciało, ale tym razem nie miał czapki, tylko przesunięty na tył głowy czarny melonik.

Mocne kreski wokół oczu były chyba jego znakiem firmowym. Tym razem zwróciła uwagę, jak jasne, niebieskie są jego oczy.

– Barmanka czy impreza? – zapytała, pozwalając, by Ian bardzo ostentacyjnie ją przytulił. Kilka głów odwróciło się w ich stronę, gdzieniegdzie zamilkły rozmowy.

– Moja wspaniała knajpa! – prawie krzyknął i machnął w kierunku baru. Muzyka ucichła trochę, umilkły też rozmowy. – Moi drodzy, to jest Amelia Hohenstauf.

Kobieta, która nie obawiała się wyciągnąć pomocnej dłoni, by w środku nocy poratować potrzebującego. Która zlitowała się nad pijakiem i wariatem, przyjmując go na noc do własnego źródła, ratując go tym samym przed niechybną śmiercią!

Która uratowała mnie! Wszyscy powinniście być jej dozgonnie wdzięczni!

Podniósł się las rąk ze szkłem w akompaniamencie radosnego wrzasku. Ian nachylił się do niej i popatrzył jej w oczy.

– Poważnie, jeszcze raz dziękuję. A teraz chodź się czegoś napić. – Pociągnął ją do baru i posadził na jednym z niewielu stołków. – Co pijesz? Piwo? Chyba żartujesz.

Petra, dwa Manhattany. Nie wiedziałem, kiedy się zjawisz, ale wpisałem cię na listę stałych gości, żebyś nie miała problemów. Bardzo się cieszę, że wpadłaś.

Zastanawiałem się, czy nie złożyć ci ponownej wizyty, oczywiście na trzeźwo, ale pomyślałem, że byłoby to może trochę niegrzeczne, tak narzucać się dzień po dniu…

– Zawsze jest tu tak tłoczno w nocy?

– Skąd, normalnie mamy tutaj bardzo kameralnie, rozumiesz, tylko kilku stałych klientów. W ciągu dnia, owszem, ciągle jest tu tłum, ale wiesz, to dobra lokalizacja.

A dzisiaj poprawiamy sylwestra.

Amelia popatrzyła na niego zaskoczona. Nie zauważyła w ogóle, że zaczął się nowy rok. Cały świat kręcił się normalnie, jakby nic się nie stało, jakby jej rodzina nie przestała istnieć, a ona nie przeżywała najgorszych chwil w swoim życiu.

Przerażające.

– W dodatku nasza Lara postanowiła zaprosić tutaj Lary z sąsiedztwa. Pewnie ją zaraz poznasz, bo ona interesuje się wszystkimi i wszystkim, co dzieje się na jej terenie. Słuchaj, jak się tu dostałaś? Skuterem? Został na zewnątrz czy Tony go wprowadził? Nieważne, zaraz to załatwimy. Z tyłu jest parking, też zasłonięty, wiesz, przed normalsami. Wypijmy za nasze spotkanie! – Podał jej kieliszek.

Niewysoka kobieta, niezbyt młoda, o mocno opalonej twarzy i zmarszczkach, rodzących się właśnie z ignorowania filtrów przeciwsłonecznych, stanęła obok nich i chrząknęła wyczekująco. Miała szczupłe, żylaste ciało, zdradzające zamiłowanie do sportu albo do ciężkiej pracy fizycznej.

– Lara Cianacei! Mam nadzieję, że się dobrze bawisz. Pozwól, że ci przedstawię…

– Amelia Hohenstauf. Tak, wiem. Córka Martyny. Moje kondolencje.

Dziewczyna patrzyła na nią, nie wiedząc, jak się odezwać, żeby się nie rozpłakać.

Córka Martyny. Jest kimś, kogo ta kobieta zna. Znała jej matkę. Właściwie nie powinna się dziwić, Martyna bywała tu często, musiała nawiązać jakieś kontakty z miejscowymi.

– Dziękuję – wydusiła wreszcie.

Lara poklepała ją po ramieniu i odeszła. Ian pytająco popatrzył na dziewczynę.

– Twoja matka nie… – Nie dokończył, powstrzymany jej podniesioną ostrzegawczo dłonią. Amelia wypiła jednym haustem zawartość szkła i gestem poprosiła barmankę o następne.

– To tak w ogóle… to czym ty jesteś, Ami?

Skrzywiła się na wspomnienie ostatniego „Ami”, które usłyszała może godzinę temu, może mniej. Podniosła kolejny kieliszek do ust.

– Czarownicą, a ty?

Popatrzył najpierw na swoje wytatuowane nagie ramiona, a potem na nią.

– Piktem, nie widzisz?

– Z tego, co pamiętam, Piktowie to lud zamieszkujący Brytanię przed najazdem Celtów, odpierający inwazję rzymską, a nie… gatunek…?! – Zawahała się, czy taka nazwa klasyfikacji jest na miejscu.

Rodzaj: Naw, gatunek: Czarownica, podgatunek: Osierocona czarownica, odmiana: Amelia.

– Jesteśmy, że tak powiem, w formie czystej, w której magia nadal istnieje, wiesz, ta prehistoryczna. Mam też przodków druidów i podobno nawet jakiegoś całkiem demonicznego pradziadka. Supermanem nie jestem, ale jakoś sobie radzę. Jestem irytujący, a ty jaką masz supermoc?

Sięgnęła po pierwszy z ustawionych przed nimi rzędem małych kieliszków z gruszkową wódką.

– Jestem podobno skrajnie nieodpowiedzialna, wypijmy za to!

Ian zaśmiał się i dołączył do niej z następnym kieliszkiem.

– Chodź, przedstawię ci parę osób.

I ruszyli między gości. Po jakimś czasie plejada twarzy, imion i opowiadanych historii otoczyła coraz bardziej rozbawioną dziewczynę, sprawiając, że przestała czuć się kimś, kto dołączył do tego grona zaledwie przed kilkoma godzinami.

Łaknęła towarzystwa i akceptacji, szybkiej iluzji przynależności, która daje poczucie względnego bezpieczeństwa. Po dłuższej chwili zauważyła, że niektóre rozmowy toczą się po włosku, a ona uczestniczy w nich bez problemów. Już była upojona tym odkryciem, kiedy Ian poprowadził ją do grupki miejscowych notabli, która serdecznie ją przywitała, jednak w całkowicie niezrozumiały sposób. Jej mina sprawiła, by Ian poprosił wszystkich, by przeszli z miejscowego języka, ladyńskiego, na coś, co może zrozumieć osoba ucząca się języka z Rai Uno.

W większości goście byli miejscowymi, pomniejszymi bóstwami etruskimi, tymi, do których modlono się kiedyś przy każdej okazji. Bóstwo od drzwi, bóstwo odpowiedzialne za wyciąganie wody ze studni, za pierwszy ząb dziecka, za dobrze upieczone mięso, za jakąś skałę albo zakole strumienia. Zawsze bezimienni, pozornie marginalni, przystosowali się do zwykłego życia, przybierając na potrzeby codzienności współczesne nazwiska. Wydawać by się mogło, że jak każde zapomniane bóstwo egzystują tylko, czekając na powrót starych dobrych czasów.

Jednak przyglądając się im, można było odnieść wrażenie, że to tylko tęsknota z przyzwyczajenia, bo życie z wcześniejszymi obowiązkami, nieustannym lataniem na każde świadome wezwanie śmiertelników, musiało być męczące, choć właśnie fakt, że byli wzywani, stworzył ich tak mocnymi, by mogli dalej egzystować.

Zapomniano już formuły i rytuały, które miały zachęcić ich do przychylności, więc rzadko się zdarzało, by wypełniali swoje powołanie. Czasem ludzie nieświadomie prosili kogokolwiek o pomoc, mrucząc coś pod nosem przy przechodzeniu nad strumieniem, gubiąc się w górach czy zjeżdżając ze skoczni w snowparku. Wtedy bóstwa czasami reagowały, ignorując nieformalność prośby, a łaknąc tej parosekundowej wiary, którą rodzi zwykły ludzki strach przed niebezpieczeństwem.

Kobiety, starsze i całkiem młode, mężczyźni, stateczni i tacy, którzy zachowywali się jak dzieci – wszyscy wyglądali do bólu zwyczajnie. Chyba spodziewała się zobaczyć tutaj plejadę ludzi pięknych, magicznie utrzymujących wieczną młodość, zainteresowanych tylko przyjemnościami związanymi z własnymi paranormalnymi umiejętnościami. A tutaj była wciągana w rozmowy o produkcji mozzarelli, problemach z fiskusem przy prowadzeniu piekarni albo zepsutym samochodzie.

Była świadkiem ostrej kłótni między jakąś boginką łąki a manesem, który wraz ze swoim człowiekiem na tej właśnie łące wypasał bawoły, nie płacąc jej trybutu.

Mimo upojenia alkoholem, a może właśnie przez nie, zaczęła powoli kojarzyć pewne fakty i pewne pytanie musiało zostać zadane.

– Przepraszam was, ale jeśli dobrze kojarzę, to Orcus jest taką moją Nawią.

To znaczy, że Zeus, Hera, Atena…

Bogini jednego z przesmyków w Selli przerwała jej z irytacją: – Jowisz, Junona i Minerwa. – I machnęła dłonią, by dziewczyna kontynuowała, a tej zrobiło się tak głupio, że zamilkła zażenowana. Bogini popatrzyła na nią litościwie.

– Są tam, gdzie zawsze. Nie rozumiem, o co ci chodzi…

– To znaczy gdzie?

– W Rzymie. – Kobieta przyjrzała jej się uważniej, jakby nie mogła uwierzyć, że dziewczyna jest aż tak głupia. „No cóż, jest gdzieś z północy, tam chyba nie dbają za bardzo o edukację”.

– Eee, na Kapitolu? – Amelia próbowała się jakoś ratować, ale towarzystwo wybuchło śmiechem.

– W Watykanie! Zabawna jesteś, maleńka.

Spotkała, oczywiście, kilku całkiem odjechanych gości, których zajmowały mniej przyziemne sprawy, kilku wampirów, którzy i z wyglądu, i z zachowania wyróżniali się w tym swojskim tłumie, ale czy na każdej ludzkiej imprezie nie bywało tak samo? Przypomniała sobie ostatnią taką imprezę, te szkolne andrzejki, które odbyły się chyba wieki temu. Jak dobrze się bawiła, zanim Diego siłą nie zabrał jej do domu…

– Są niesamowici, prawda? Długo szukałem takiego miejsca do życia.

Ian, obejmując ją, torował im przez tłum drogę do baru. Czuła, że jest już pijana, dlatego zdecydowanie chciała wyrzucić z głowy myśli o Diegu, wiedząc, że inaczej zepsuje sobie tę noc.

– Ej, jak to „długo”? – zapytała, siadając na barowym stołku.

Otaksowała go wzrokiem. Zgubił gdzieś melonik i przydługie włosy spadały mu na twarz. O ile zwykle taka fryzura jest efektem starannej stylizacji, tutaj była pewna, że jest całkowitym przypadkiem. Wyglądał na dwadzieścia kilka lat, może dwadzieścia pięć, chociaż ten mocny makijaż wokół bardzo jasnych oczu sprawiał, że wyglądał na nastolatka.

– Ian, ile ty masz właściwie lat? – zapytała, nagle zaciekawiona.

– A na ile wyglądam? – Odwrócił się do barmanki, by zamówić kolejne drinki.

Amelia uśmiechnęła się radośnie.

– Wow! Jesteś pewnie stary jak świat, masz tysiące lat. Jak Ostatni Władca Czasu, widziałeś początek i koniec wszystkiego!

Ian chwilę patrzył na nią, rozbawiony, zanim bardzo powoli i wyraźnie powiedział po angielsku:

– Nie mrugnij!

Amelia zamarła z przerażoną miną, szeroko otwartymi oczami patrząc na chłopaka. A on obserwował ją coraz radośniej, aż wybuchnął głośnym śmiechem.

Podał jej drinka.

– Coraz bardziej cię lubię, Amelio Wystarczy. Mam dwadzieścia pięć lat, jestem najzwyklejszym Piktem, mającym w sobie odrobinę mocy, niestety. Ale raz spotkałem Doctora, wiesz?

Amelia zakrztusiła się martini.

– Co?!

Chłopak milczał chwilę, jakby zastanawiał się, jak ma powiedzieć coś, co może zostać nie najlepiej przyjęte.

– Słuchaj, nie obraź się, ale czasami zachowujesz się, jakbyś nie całkiem wiedziała, jak wygląda świat. Dziwisz się pewnym oczywistym rzeczom, zachowujesz się jak… normals. Czy ty jesteś… upośledzona?

Amelia w pierwszym odruchu chciała zaprzeczyć, obrazić się, jak podpowiadała jest urażona duma. A potem pomyślała, że może powinna przejść w tryb komunikacji Iana.

– Przeszłam przemianę w czarownicę w ostatnie Halloween, choć jestem z silnego, starego rodu czarownic, nic na temat mocy nie wiedziałam. Byłam normalsem, jak ty to mówisz, do osiemnastego roku życia. Po przemianie mieszkałam w rodzinnym źródle, ale zanim minęło osiem tygodni, to źródło i moja rodzina przestali istnieć.

Tak, nie wiem, jak naprawdę wygląda świat, bo nie żyłam spokojnie życiem czarownicy poza źródłem. Uczę się tego dopiero teraz.

Uścisnął ją mocno i zaraz się oderwał.

– To dopiero jest historia! Za to musimy wypić!

Wytłumaczył jej, jak dziecku, że odpowiednio silna wiara wielu osób w postać fikcyjną potrafi powołać ją do życia, tak samo jak kiedyś tworzono bóstwa. Zaraz potem starli się ostro, kiedy Ian nie odnalazł w Amelii tego samego uwielbienia kanonicznych odcinków serialu. Pili dalej, a kiedy doszli jakoś do swoich złamanych serc, szlochali zgodnie, czule objęci, wycierając sobie wzajemnie łzy. I ten właśnie moment był ostatnim, jaki Amelia zapamiętała z tej nocy. I trzeci raz z rzędu nie obudziła się w swoim łóżku.

Obcy sufit drewnianej mansardy najpierw ją zdziwił, podobnie jak zapach obcej pościeli. Przez chwilę przestała się dziwić, skupiając się na potwornym bólu głowy, niemającym nic wspólnego z mocą. Miała straszliwego, prawdziwego kaca.

Zdziwienie powróciło, kiedy zorientowała się, że ma na sobie charakterystyczny kombinezon karabinierów, a na nogach buty do snowboardu. Łóżko, na którym leżała, było szerokie, dwuosobowe, a na poduszce obok najwyraźniej ktoś spał, choć teraz była w pokoju sama.

Przypomnienie sobie, jak się tutaj znalazła, okazało się niemożliwe, co wprowadziło ją w stan lekkiej paniki. Próbując skupić się na chwilę, pomimo pulsowania w głowie, rozpoznała wreszcie odgłosy dobiegające zza okna.

Wielojęzyczny gwar dorosłych i dzieci, brzdęk szkła i talerzy oraz odległy jednostajny szum wyciągu narciarskiego – to wszystko kojarzyło jej się dokładnie tylko z jednym. Nadal była w knajpie Iana, a rozglądając się pobieżnie, mogła przypuszczać, że w jego sypialni, a dokładnie – w jego łóżku.

Z trudem wstała i otworzyła drzwi prowadzące, jak miała nadzieję, do łazienki.

Pod kombinezonem miała swój cienki poLarek i getry, co pozwoliło jej trochę odetchnąć. Rzuciła ciuchy na podłogę i weszła pod prysznic. Takie sytuacje zdarzają się tylko w filmach. Głupich komediach, mniej lub bardziej romantycznych.

To zażenowanie o poranku, obawa przed spojrzeniem partnerowi w oczy i to najgłupsze pytanie z możliwych. Czuła się fatalnie, będąc w tej sytuacji, choćby dlatego, że jeszcze nie wiedziała do końca, czy Ian podoba się jej na tyle, by spędzić z nim noc. Umyła włosy i zaczęła myśleć logicznie.

I całkiem filmowo, aż nie do uwierzenia, w pokoju czekał na nią pan Davidson, wyciągając w jej kierunku rękę z dużą szklanką wypełnioną jakimś zielonym paskudztwem. Jedną ręką przytrzymując owinięty wokół ciała ręcznik, sięgnęła niepewnie po szkło.

– To na kaca, działa momentalnie. Petra znalazła twoją kurtkę i spodnie, więc możesz oddać kombinezon Tony’emu. Jak się czujesz? – zapytał, patrząc, jak Amelia posłusznie pije do dna coś, co – miała nadzieję – uratuje jej zaraz życie.

Skrzywiła się na końcu i oddając mu pustą szklankę, zadała to najgłupsze pytanie, bo taka okazja, by je zadać, nie zdarza się codziennie.

– Ian, czy my…?

Spojrzał na nią bardzo poważnie.

– Tak, Amelio. Uprawialiśmy dziki seks, pełen pasji i przemocy. Krzyczałaś, wywołując lawiny przy każdym orgazmie, a było ich kilka. Śmiało mogę powiedzieć, że był to seks stulecia i te góry nie widziały dawno tak wyuzdanej i pięknej czarownicy.

Zakryła dłonią twarz i teatralnie załkała. Ból głowy naprawdę minął po tym paskudztwie.

– Nie, nie, to nie może być tak…!

– Pogódź się z tym. Połączyła nas namiętność i pożądanie tak gorące…

– Nie, nie tak, głupku. Miałeś powiedzieć, że gdybyś się ze mną kochał, na pewno bym tego nie zapomniała, i jeszcze coś w stylu, że nie musisz rżnąc pijanych lasek.

Tak to się robi.

– Ale to chciałem powiedzieć, kiedy już przyznam, że DO NICZEGO NIE DOSZŁO i zostawię cię oniemiałą samą w pokoju, pełną żalu, że DO NICZEGO NIE DOSZŁO.

– Już jestem pełna żalu. Dostanę na dole jakieś śniadanie? – Zabrała z łóżka swoje spodnie i kurtkę i wróciła do łazienki.

– Jeszcze raz. Co zrobiłam?

Popiła kawą kolejny kęs panino. Siedzieli w słońcu, przy jednym ze stolików na tarasie, między krzyczącymi dzieciakami, karmionymi przez rodziców, które wolałyby być na stoku, i grupami znajomych, rozpoczynających kolejny dzień narciarskiego urlopu od piwa albo Bombardini. Nie mogła uwierzyć, że restauracja funkcjonuje całkiem normalnie po ostatniej nocy, zapełniając się turystami i głośnym tupaniem butów narciarskich. Kelnerki obsługujące gości na leżakach były ludźmi, ale szybkość, z jaką przynosiły drinki, i sposób, w jaki zapamiętywały wszystkie zamówienia, kazały się zastanowić, czy nie używają jakiejś magii. Jedyną chyba z personelu, która pracowała tu w nocy, była Petra, niewysoka, smutna kobieta, bardzo oszczędna w słowach, za to niesamowicie wyrazista w minach. Jej wzrok zabił Amelię kilka razy, kiedy przyniosła im śniadanie. Dla Amelii, oprócz panini, kilka rogalików z czekoladą i dzbanek kawy, dla Iana – skwierczący jeszcze bekon, jajka, podsmażone pomidory i czerwoną fasolkę. Petra przyjęła wcześniej zamówienie od Amelii, najwyraźniej wiedząc dokładnie, co jej szef jada codziennie i konsekwentnie. Dziewczyna z ciekawości spróbowała posłuchać jej myśli, spodziewając się co najwyżej pustki i ciszy, jak przy innych nadnaturalnych, ale w tym przypadku bariera wokół umysłu tamtej prawie ją odrzuciła. Kobieta spojrzała na nią groźnie i odeszła.

Pomimo słońca czuć było zimno, choć nie aż takie, jakie panowało tutaj w nocy.

Po opadach śniegu też nie było śladu, wokół budynku wszystko zostało wyratrakowane i ubite. Amelia chroniła dłonią oczy przed oślepiającymi promieniami słońca i bielą skrzącego się w nim śniegu.

– Zabrałaś kombinezon Tony’emu, bo jak mówiłaś, chciałaś nie mieć kłopotów, gdyby ktoś cię zobaczył. Razem z kilkoma moimi znajomymi, którzy podobno są już twoimi najlepszymi przyjaciółmi do końca życia, wspięliście się z deskami na tamten szczyt i skakaliście stamtąd. Kilka razy. Zwróć uwagę na to, że na skałach nie ma śniegu, a wy używaliście desek.

Dziewczyna odwróciła się, żeby spojrzeć na szczyt, o którym mówił Ian. Podniosła głowę. Faktycznie była to typowa skała Dolomitów. Śnieg tylko u jej podnóża.

I dość wysoka.

– Wspinałam się? Kilka razy?

Ian machnął widelcem.

– Nie widziałem tego, bo byłem zajęty czymś innym. Ale Shannon mówiła, że wytwarzasz jakiś rodzaj pola siłowego i skaczesz bez wysiłku, odbijając się tylko minimalnie nogami od półek skalnych. A to chciałbym zobaczyć.

Sięgnęła przez stół i ściągnęła mu okuLary słoneczne, by założyć je na swój nos.

– Nie byłeś z nami? Puściłeś mnie samą?

Ian przestał jeść, ściągnął jej okuLary i założył je z powrotem.

– Słuchaj. Bardzo cię polubiłem, chciałbym widywać cię często, mam nadzieję, że będziemy przyjaciółmi, ale nie oczekuj, że będę twoją niańką. Szalejesz – OK, baw się. Jeśli robisz to ze mną – super. Jeśli beze mnie – szkoda, ale nie mogę i nie chcę cię kontrolować. Jesteś, jaka chcesz być, a wydaje mi się, że jesteś wystarczająco mądra, pomijając tutaj twoje upośledzenie, by zatroszczyć się sama o siebie.

Wyprostowała się na ławce, zmrożona słowami chłopaka. Wspomnienie o „upośledzeniu” przyjęła jak policzek, ale szczere słowa, pokazujące, jak Ian widzi jej postrzeganie świata, w którym wszyscy powinni otaczać ją ochroną, było jak nokaut. Przecież walczy cały czas, żeby wszyscy dali jej święty spokój z tą cholerną troską, pełną napomnień i zakazów. Najpierw Martyna, potem Adela, teraz Diego.

Zawsze była posłuszna, no prawie zawsze, ale oni mimo wszystko nie odpuszczali, choć sama sobie świetnie dawała radę. Wtedy, kiedyś tam. Potem trochę się pokomplikowało, ale teraz była gotowa na dorosłość.

– Nic o mnie nie wiesz – powiedziała, odwracając głowę.

– O, na pewno nie wiem wiele, ale mam ogólny zarys. Nie obrażaj się. Mówię ci tylko, że nie czuję za ciebie żadnej odpowiedzialności, zresztą wczoraj żaliłaś się na wilkołaka, który cię przytłacza nadopiekuńczością, która wywołuje w tobie poczucie winy. Jestem za to przyzwoitym facetem. Wczoraj zadzwoniłem do Marii, żeby uprzedzić ją, że nie wrócisz na noc. Ona chyba… – Przerwał, wsadzając kolejny kęs do ust. Poruszał szczęką zamyślony, a po chwili skończył myśl: – …mnie nie lubi.

A, zapomniałbym, masz. Dałaś mi na przechowanie telefon przed tym wszystkim.

Nie rób tego więcej, muszę pilnować swojego.

Maria. Kolejna osoba, która jej pilnowała… Na stół spadła zabłąkana śnieżka, rzucona przez jakieś dziecko. Żadne z nich się nie ruszyło. Biała plama śniegu powoli zaczęła się topić na brzegach. Amelia w zamyśleniu przesunęła dłonią nad stołem i śnieg zniknął.

– Słuchaj. Oczywiście zawsze możesz do mnie przyjść z jakimś problemem, lubię pomagać. Ale mam swoje życie, w którym podejmuję nie zawsze słuszne decyzje, więc nie czuję się na siłach zastanawiać, czy inni są rozsądni. Och, rozchmurz się, wiedźmo! Cała ekipa, z którą w nocy jeździłaś, spotyka się dzisiaj tutaj. Widzisz, wczorajsza impreza to taka oficjałka. Zwykle bawimy się tutaj… trochę inaczej, a wydaje mi się, że to by ci się mogło spodobać.

Kręciła pustą filiżanką, próbując złapać moment, kiedy ostatnie krople kawy na dnie odbiją słońce.

– Co dokładnie?

– Hmmm… Jak by ci to powiedzieć? Bawimy się, ciesząc się z tego, kim i czym jesteśmy, starając się wycisnąć z życia ile się da. Ile żyje czarownica, taka z twojego rodu?

– Bardzo krótko – mruknęła.

– Dokładnie o to chodzi. Carpe diem!

Carpe noctem – westchnęła. – Dobra, spadam, spróbuję wpaść później. Dziękuję, Ian.

– Nie ma za co. A za co właściwie dziękujesz?

– Za twój sposób komunikacji. Na razie.

Pogorzelisko nigdy nie wygląda radośnie, ale to przedstawiało się bardzo przygnębiająco, strasząc pojedynczymi ścianami z pustymi dziurami okien, wystającymi resztkami krokwi, czarnymi śladami okopcenia przy otworze, gdzie kiedyś znajdowały się główne drzwi wejściowe, resztkami szkła i zwęglonych desek na kamiennych schodach i na tarasie. Spłonęły drzewa stojące najbliżej dworu, pozostawiając po sobie tylko nadpalone kikuty. Wszystko to przykrywała świeża warstwa śniegu, lukrując ten czarny symbol śmierci. Zapach spalenizny nadal był wyczuwalny, teraz jednak złagodzony wilgocią. Nadal było szaro i mgliście, do wschodu słońca została chyba jeszcze godzina.

Diego pospieszył się niepotrzebnie, ale nie chciał wracać do wynajętego mieszkania, wolał przyjechać wcześniej i zaczekać tam na spotkanie. Obracał w dłoniach ciemnozielone jajko, porysowane jakimiś żółtymi wzorami. Zrobione z ceramiki, grzechotało przy każdym obrocie, kiedy przesuwał się zamknięty w środku kamyk. Nie miał odwagi wyjść z samochodu i podejść bliżej domu Adeli, poczuć znajomy zapach tego lasu, tego miejsca, które zawsze uważał za swoje. Nie mógł patrzeć na miejsce przed budynkiem, gdzie leżała Adela, zanim zniknęła w niebieskim pyle, gdzie Emanuel oddał go w niewolę Peruna, ratując mu w ten sposób życie. Starał się od tamtej pory myśleć i działać racjonalnie oraz skutecznie, zostawiając emocje i rozdzierający żal schowane gdzieś na później, kiedy będzie mógł pozwolić sobie na słabość. Dlatego wciągał się coraz bardziej w te wszystkie akcje organizowane przez Peruna, dające mu wystarczającą dawkę adrenaliny, by nie musiał się przemieniać i szukać spełnienia na własną rękę. Dlatego też uchwycił się obsesyjnie kwestii opieki na Amelią. Adela chyba wiedziała, że po jej śmierci będzie potrzebował jakiegoś punktu zaczepienia, który nie pozwoli mu się rozczulać, dlatego kazała mu strzec jej wnuczki. Zrobiła to specjalnie, by go chronić, ale nie mogła przewidzieć, że oni, jako para stojąca gdzieś na początku swojej historii, rozejdą się tak daleko.

Odłożył jajo do pudelka i wysiadł, słysząc zbliżające się kroki. Perun szedł aleją od strony bramy wjazdowej, radośnie pogwizdując i rozglądając się po koronach drzew.

– Lubię czarne ptaki – powiedział na przywitanie.

W odpowiedzi kilka ciemnych kształtów zerwało się z gałęzi i odleciało, głośno kracząc. Diego wsadził ręce do kieszeni spodni i oparł się o maskę samochodu. Nie chciał tu przyjeżdżać, jednak Perun wyraźnie wydał polecenie, że mają spotkać się właśnie tutaj. Wprawdzie po śmierci Adeli spadkobierczynią miała być Amelia, ale teren został zarekwirowany przez Triumwirat i zawłaszczony przez Peruna, ze względu na niebezpieczeństwo ponownego otwarcia drzwi do Prawii, które miało miejsce w październiku. Źródło, osłabione brakiem wzmacniającego artefaktu, jakim były perły, skurczyło się do naturalnych rozmiarów, obejmujących tylko dwór i park wkoło niego. Dawna granica w kształcie ośmiokąta, wyznaczona kapliczkami, przestała mieć znaczenie.

Perun całkowicie zawładnął Wolfensteinem i nikt oprócz niego lub bez jego pozwolenia nie mógł zbliżyć się do dworu. A jedyną osobą, którą obdarzył tym przywilejem, był Ossieriens, jakby ironia stała się ostatnio ulubioną zabawką boga.

– Co teraz?

– Lubię, jak zadajesz pytania. Teraz ukryjesz pisankę gdzieś w tym miejscu. Może być pod drzewem i tak nikt tu nie wejdzie, ale wolałbym raczej coś bardziej konwencjonalnego. Sejf, skrytka w piwnicy. Ale może też coś trochę przewrotnego.

Niby na wierzchu, a niewidoczne. Bawimy się? – Zapraszającym gestem wskazał dom.

Diego zaciskał zęby, podchodząc coraz bliżej, starając się głęboko, spokojnie oddychać. Uderzenie adrenaliny w walce, w akcji, to całkiem coś innego niż emocje, które go tutaj ogarnęły. I wcale nie był na to przygotowany. Prowadził Peruna na tyły domu, gdzie znajdowało się zewnętrzne wejście do piwnicy. Jeżeli uda się tamtędy wejść, może znaleźć skrytkę pod byle kamieniem. Jednak zmienił zdanie, kiedy, wychodząc zza rogu, zobaczył starą stajnię, przerobioną na wygodny garaż, stojącą wystarczająco daleko od domu, by uniknąć ognia. Główne drzwi garażowe były zamknięte, ale teraz, kiedy to wszystko nie należało już do Amelii, mógł załatwiać sprawy po swojemu. Wielkie drewniane skrzydła otwierały się, sunąc po prowadnicach. Włożył palce obu rąk w szczelinę między nimi i szarpnął z całej siły.

Głośny zgrzyt oznajmił, że właśnie zniszczył napęd mechanizmu, który działał na pilota. Diego naprawiał go kilka miesięcy temu. Ze złością uderzył jeszcze w drewniane skrzydło, łamiąc deski. Perun już był w środku, czekając na niego.

– Były otwarte – powiedział spokojnie, wskazując małe boczne wejście. – To gdzie je umieścimy? Kanister? Puszka na gwoździe? No, Diego, olśnij mnie!

Chłopak stał na środku pomieszczenia, patrząc na zwisający z sufitu ciężki worek treningowy, zniszczony i popękany w kilku miejscach. To na nim wyładowywał całą frustrację, kiedy bliskość Amelii doprowadzała go do szału, tutaj uczył ją podstaw walki, zbyt często dotykając jej przy poprawianiu ustawienia ciała. Drgnął urażony, kiedy Perun dotknął popękanej skóry worka.

– Świetne miejsce. Idealne. Wsadzimy jajko w pęknięcie, jak do gniazda.

Diego odwrócił się, chcąc wrócić do samochodu po pudełko. Całe to przedstawienie, by tutaj przywozić pieprzoną pisankę, a teraz to szukanie skrytki, było tak bezsensowne…

– Diego, poczekaj! Daj mi tę satysfakcję i zadaj choć jedno pytanie, bez tego nie będzie zabawy. No, dawaj!

Przeciągnął dłońmi po włosach, zaczesując je do tyłu i zapytał zrezygnowanym tonem:

– Po co nam to jajko?

– Eee, myślałem, że zapytasz, dlaczego tu jesteśmy. Ale dobrze, jajko…

Ceramiczna pisanka z końca dziewiątego wieku. Wtedy jeszcze nie było tak źle, mówię ci. Jajko to grzechotka przynosząca szczęście. A my chcemy, żeby szczęście się do nas uśmiechało. – Perun zamilkł, wyczekująco patrząc na chłopaka.

– Dobra, nie zapytam, po co nam szczęście, tylko jak to działa.

– Ty naprawdę jesteś krewnym Emanuela, chłopcze! W środku takich jajek umieszczano mały kamyk, by coś grzechotało, jak się domyślasz, mój geniuszu.

W tej jest coś innego.

Po chwili ciszy, Diego opierając się na worku i huśtając nim, zapytał, znowu zaciskając zęby:

– A co takiego jest w tej wyjątkowej pisance?

– Dobrze, że pytasz. Otóż w środku jest żołądź. Oszczędzę ci już tej dalszej niepewności, bo widzę, że zżera cię ciekawość. Żołądź z dębu, z Drzewa Świata.

Ułatwię ci – nie próbuj zrozumieć. Istotne jest to, że żołądź ma jakąś tam moc, która będzie nam potrzebna. Może niedługo, a może dopiero później. Dowcip polega na tym, że ja nie mogę ani go dotknąć, ani użyć. Rozumiesz, aktywować. Bo od razu wszyscy by się dowiedzieli, i Weles, i kretynek Rod, a to nie jest wskazane.

W dodatku aktywator musi mieć pewne cechy, które umożliwią mu w odpowiednim czasie dezaktywowanie zabawki. Ty je masz. A po trzecie i najważniejsze – jesteś moim Ossieriensem.

Diego spojrzał na niego zaskoczony.

– Jesteś następcą Emanuela. Nie ma nikogo, komu bardziej ufam, choć oczywiście nie możesz zrobić niczego przeciwko mnie. Ale nie ma też nikogo, z kim chciałoby mi się współpracować… – Perun przechadzał się po garażu, rozglądając się ze znudzeniem. – W tej sprawie – dodał po chwili. – I żeby wykazać moją całkowicie dobrą wolę i żeby nam było milej, daję ci to miejsce.

Daje to, co zabrał, mordując Adelę. Co powinno należeć do Amelii. Co nigdy nie będzie już niczym więcej jak pełnym bólu cmentarzyskiem. O nie, Perun nie pokochał ostatnio ironii, tylko perfidię.

– Nie dziękuj. Trzymaj w sekrecie naszą małą tajemnicę i ciesz się domem. I usuń ten pył z tylnego siedzenia. A, teraz musisz mnie wypuścić, panie gospodarzu.

Klęczał przed kamiennymi schodami prowadzącymi do nieistniejących drzwi.

Początkowo chciał załatwić sprawę jajka i wyjechać stąd jak najszybciej, ale nie potrafił tak po prostu odejść. Zrobiło się już jasno, zza drzew wychodziło nieśmiałe styczniowe słońce. Chciał się rozpłakać albo wrzeszczeć, ale ciągle czuł, że nie powinien. To jeszcze nie ten czas. Wyciągnął telefon i wybrał numer Amelii.

Po kilku sygnałach – kiedy myślał już, że się znowu nie uda – odebrała.

– Ami, jestem w Wolfensteinie i tak bardzo tęsknię za…

– Cześć, tu Ian. Amelia nie może odebrać, bo śpi. Przekazać coś…?

Diego nie przepadał za komediami romantycznymi, więc nie znał najbardziej oklepanego kiksu w scenariuszach i zareagował tak, jak nie napisałby już żaden szanujący się scenarzysta. Rzucił telefon w śnieg, zrywając z siebie kurtkę.

Przemiana trwała bardzo krótko. Pobiegł znajomymi tropami.

Oddała skuter Rupertowi, który w przeciwieństwie do Marii nie komentował jej nocnej eskapady, za to mrugnął do niej porozumiewawczo. Odpowiedziała tym samym i powlokła się za narzekającą Marią na wczesny obiad. Przy jedzeniu tylko raz nieśmiało przerwała starej czarownicy, mówiąc, że spotkała na imprezie Larę miasta i mnóstwo miejscowych, którzy wydają się porządnymi obywatelami, a także Lary z sąsiednich miejscowości. Ale jeśli Maria uważa, że to nie towarzystwo dla niej…

– Amelia, nie opowiadaj mi bzdur! Wiem, że wczoraj restauracja Iana była wynajęta na specjalną okazję. Zwykle nie jest tam tak kulturalnie, zapewniam cię.

Zabronić ci nie mogę, ale liczę na twoją odpowiedzialność.

Amelia straciła apetyt. Jeszcze raz usłyszy słowo „odpowiedzialność” i szlag ją trafi.

– Dobrze, Mario. Przemyślę to. Dziękuję, wracam do siebie.

Sprawdziła, czy perły nadal są w puszce z cukrem, obiecując sobie, że kupi im odpowiedniejsze lokum. W ogóle to powinna pojechać do jakiegoś sklepu wnętrzarskiego i nabyć trochę rzeczy. Surowość wystroju sezonowego domu zaczęła ją męczyć. Jakieś poduchy, trochę zmian pościeli, może lampy stołowe? Powinna też zaopatrzyć wreszcie lodówkę i szafki kuchenne. No tak. I skuter. Kupi sobie nowy, szybki skuter.

Numer na ekranie telefonu nic jej nie mówił poza tym, że to połączenie z Polski.

– Amelia? Cześć, tu Norek.

Dziewczyna dopiero po chwili przypomniała sobie kolegę z liceum imienia Hauptmana. Lubiła chłopaka, ale żałowała, że odebrała telefon, bo nie miała ochoty ani paplać o niczym, ani rozmawiać o spalonym domu babci. Norek jednak przeszedł od razu do sprawy, nie wdając się w niepotrzebne wątki. W okolicy znalezione rozszarpane zwierzęta, co przypisano wilkom. Tylko że i Norek, i jego ojciec wyczuli na miejscu znajomy zapach i są pewni, że to Diego. Czy Amelia mogłaby jakoś z nim pogadać, żeby nie polował w tej okolicy? Oczywiście wszyscy szanują jego żałobę i ból, ale żeby może się nie rozpędzał…

Przeglądając listę połączeń, żeby zadzwonić do cholernego wilkołaka, zauważyła nieodebrane połączenie od babci Andrzeja. Tego nie mogła i nie chciała zignorować.

Oddzwoniła.

– Dzień dobry, pani Zosiu…

Nie wiedziała, że siedzi na podłodze dokładnie tak samo, jak Martyna, kiedy przeżywała śmierć Andrzeja. Nie miała siły się ruszyć. Nie płakała, patrzyła tylko pustym wzrokiem przed siebie. Nie odbierał telefonów, nie odpisywał na esemesy, a ona wściekała się na to, że chłopak miał focha i dzielił się nim ze znajomymi, którzy dzwonili do niej, żeby jej powiedzieć, jak bardzo Andrzej jest skrzywdzony.

Nie odebrała ani jednego telefonu, nie odsłuchiwała skrzynki, czekając, że to przyjaciel nie wytrzyma i wreszcie sam zadzwoni. Na skrzynce miała wiadomości o pogrzebie, pytania, czy dołoży się do klasowego wieńca, gdzie jest, dlaczego się nie zjawiła, jak może być tak bezduszna. Nawet nie czuła wyrzutów sumienia, że zajmowała się przez cały ten czas sobą, kiedy on już nie żył. Myślała, niepokojąco spokojnie, że to kolejny cios w nią samą. Nie wiedziała, jak zginął, tylko że w swoje imieniny. Andrzejki, które ona spędzała bardzo przyjemnie. Teraz dopiero dopadł ją wstyd i żal. Nie było go. Po prostu przestał istnieć. Zaraz… Jeżeli był w Nawii, to istniała szansa, że go spotka. Problem w tym, że ona nie mogła pojechać do kraju, a nawet gdyby się jej udało, to nawet nie wiedziała, jak go szukać. Przy grobie?

Zadzwoniła do Sabiny i poprosiła o pomoc. Jeżeli ktoś miałby odnaleźć błąkającą się po Krakowie duszę – to właśnie ona. Była wdzięczna ciotce, że ta nie wspomniała ani słowem o Martynie i nie zapytała, jak Amelia sobie radzi.

Zapewniła ją tylko, że zrobi wszystko, żeby czegokolwiek się dowiedzieć.

Siedziała jeszcze długo, oparta o szafki kuchenne, patrząc w okno. A potem zaczęło się ściemniać.

Dalekie trasy pokonywane dobrym samochodem to było coś, do czego Rod miał zawsze słabość. Lubił prędkość, która kiedyś wydawałaby mu się śmieszna – kiedy miał jeszcze pełną moc boga – a która uzyskiwana w małej metalowej puszce wydawała się satysfakcjonująca. Wycie silnika, domagającego się zmiany biegów, brzmiało jak dźwięk rogów, poprzedzający dawne walki i potyczki; ten rosnący, wzbudzający niepokój odgłos sprawiał mu czasem więcej przyjemności niż muzyka.

Teraz miał pokonać ponad półtora tysiąca kilometrów i cieszyłby się bardzo tą jazdą, gdyby był sam w samochodzie, a nie z Welesem, którego obecność ledwo tolerował przez chwilę. Teraz skazani na siebie przez wiele godzin w zaskakująco małej przestrzeni jego wranglera, ostrożnie dawkowali sobie wzajemnie własną obecność. Dokładniej – nie odzywali się do siebie od pięciu godzin.

Rod miał wprawdzie całkiem inny pomysł na przebycie drogi do małej fińskiej wioski, który załatwiał sprawę w kilka godzin, ale przymus współdziałania z Welesem narzucał mu niekomfortowe, bardzo ludzkie ograniczenia, o których zwykle Rod już zapominał. Miał moc, siłę wystarczającą, by zwykłe czynności i sprawy rozwiązywały się niejako mimochodem. Dzięki małym zastrzykom uwielbienia, podziwu, intensywnych myśli skierowanych do niego, a właściwie do postaci show-biznesu, którą się stał, czuł, że z dnia na dzień rośnie w siłę.

Wcześniejsze wcielenia, a szczególnie to ostatnie – niszowego, ambitnego muzyka grającego na japońskim koto – dawało mu o wiele mniej tych ożywczych impulsów, za to bardziej, powiedzmy – kalorycznych. To, co otrzymywał dziś, było jak substytut porządnego jedzenia, za to w dużej ilości. A Weles, jak zwykle szybciej niż on, wymyślił, jak wykorzystać racjonalnie i ekonomicznie ten sprzyjający moment. Bo to Weles potrafił kombinować, intrygować i motać wszystkie wątki, ponosił zaś nieustanne klęski tylko dlatego, że nie miał odpowiedniej mocy, by do końca zrealizować swoje genialne pomysły. Musiał gdzieś mieć swoich wyznawców, nawet nieświadomych, musiał nauczyć się jakoś czerpać energię z innych źródeł niż ślepa wiara. Jednak ambicja, że miałby się zniżyć do roli zwykłego bytu Nawii, cieszącego się tylko tym, że istnieje – nie pozwalała mu wzmocnić się na tyle, by przypominać nawet cień boga, którym kiedyś był. I był po prostu po ludzku wredny, co nie przysparzało mu wcale sympatii w codziennych kontaktach, a nawet Rod wiedział, że uśmiech do kogoś czy przyjazne uściśnięcie dłoni, połączone ze szczerym spojrzeniem w oczy, potrafiły dostarczyć maleńki, ale cenny impulsik.

Napisał kiedyś nawet podręcznik o mowie ciała i manipulacji w kontaktach biznesowych, choć nie był z tego dumny, ale potrzebował pieniędzy. To było w latach osiemdziesiątych, kiedy naprawdę był w dołku, gdy uświadomił sobie, że wszyscy fani o nim zapomnieli i nie chcieli nawet wspominać jego wcielenia bożyszcza disco. Lubił swoje blond afro dużo bardziej niż te przydługie proste włosy w rudym kolorze. I niż to androgeniczne blade ciało.

– Mógłbyś podkręcić ogrzewanie? – przerwał ciszę Weles, co momentalnie wzbudziło w Rodzie falę niechęci.

Nawet odczuwa zimno! Nie dość, że nie mogą po prostu znaleźć się w miejscu, w którym chcą, jak normalni bogowie, to zmusza Roda do jazdy samochodem (razem!), bo po pierwsze Weles odczuwa lęk przed lataniem, tłumacząc go głębokim lekceważeniem ludzkich wynalazków, a po drugie bóg magii i (kurwa, o ironio!) bogactwa nie ma samochodu, żeby mógł sam dojechać na miejsce. I nie ma nawet mocy, by zmienić to ciało. Ostatnie starcie z Perunem, w październiku, osłabiło Welesa w sposób przerażający. Rod odebrał to jako ostrzeżenie. Podkręcił ogrzewanie do oporu.

– Cały ten twój pomysł mi się podoba, ale nie wyjaśniłeś mi jeszcze, skąd przekonanie, że Perun jest słabszy? Że naprawdę zyskamy przewagę?

Weles aż odetchnął z satysfakcją. Czekał, kiedy będzie mógł kolejny raz wykazać Rodowi, kto tutaj jest myślący i niezbędny. Jowialnym gestem położył splecione dłonie na lekko wydatnym brzuchu, opiętym czarnym kardiganem. Nawet na czas podróży nie ściągnął swojego bezpiecznego uniformu z koloratką. Chciał wkurzyć Roda, a ten doskonale o tym wiedział.

– Perun stracił Ossieriensa, jak wiesz.

– Ma nowego.

– Ma, ale to młody, narwany kundel, który złożył przysięgę niejako pod przymusem. Wzmacnia Peruna, ale nie daje mu tej siły, jaką gwarantowało mu prawdziwe przywiązanie starego.

– Skąd to wiesz? Przecież Perun jak zwykle zniknął, nie możesz go wyczuć.

– Ale przez moje ręce przechodzą różne dokumenty.

Rod zaczął tracić cierpliwość przez ten protekcjonalny ton, ale wiedział, że bez Welesa, a – co za tym idzie – całego tego kretyńskiego celebrowania własnej wartości, nic się nie dowie. Tolerował to przez parę wieków, ale nadal denerwowało go to tak samo. Nie zadawał jednak kolejnego pytania, wiedząc, jak Weles tego pragnie. Wpatrywał się obojętnie w ciężko pracujące wycieraczki, walczące ze śniegiem. Do Tallina mieli jeszcze wiele godzin na rozgrywanie zabaw, kto pierwszy nie wytrzyma. A mógł teraz siedzieć gdzieś ze swoimi muzykami, na przykład na jakimś jam session.

Ksiądz ze stęknięciem sięgnął do pokrętła klimatyzacji.

– Za gorąco – powiedział uprzejmie i zamilkł.

Prom do Helsinek płynął jakieś dwie godziny. Nie musieli wcale spędzać tego czasu razem – trzy poziomy, zapełnione restauracjami i sklepami, pozwoliłyby im na chwilę oddechu od siebie. Usiedli jednak przy tym samym kawiarnianym stoliku, a ciszę nad filiżankami z kawą przerwał tylko raz Weles, komunikując, że Rod ma uregulować rachunek. Może zrobił to z przekory albo by wywołać irytację, co doprowadziłoby do kolejnej rozmowy. Rod jednak nie odzywał się, zaczynając wątpić, czy tak osłabiony bóg, jak ten szpakowaty, podtyty ksiądz siedzący naprzeciwko niego, uczłowieczony w najgorszym tego słowa znaczeniu, może być Welesem, z którym wspólnie rządził Drzewem Świata. Jak bardzo tamten zniszczył sam siebie na przestrzeni wieków, tylko tym, że pozostał sobą, przepełnionym ambicją, zawiścią i nienawiścią do wszystkiego, czego nie mógł mieć. I jak bardzo ten zakompleksiony demon był mu teraz potrzebny.

Dopiero na autostradzie między Helsinkami a Joroinen znudził się oglądaniem płaskiego, białego krajobrazu i spytał wreszcie: – Dokumenty?

– Po wystąpieniu przeciw Triumwiratowi i śmierci dziwek Hohenstauf Perun zagarnął sobie to ich źródło na własność. Pozwoliłem na to, bo wiedziałem, że tylko on odpowiednio zabezpieczy przejście do Prawii, zresztą nie chciało mi się w tym babrać.

Przemilczał fakt, że niby osłabiając źródło, by nikt z Prawii się nie wydostał – czyli zmuszając Adelę do oddania mu pereł, artefaktu wzmacniającego – osłabił też jego granice tak, że w wypadku niezapowiedzianej wizyty, każdy uwolniony z Prawii bóg mógłby je spokojnie przekroczyć i zostać w Nawii na zawsze. Gdyby nie interwencja Peruna, zapewne tak by się to skończyło. Rod podejrzewał, że Weles przedstawiał swoją wersję wydarzeń, bo sam już zdążył w nią uwierzyć.

– A teraz przekazał to miejsce, całkowicie oficjalnie, formalnie, młodemu Ossieriensowi, dla którego Adela Hohenstauf była jak matka. Czyli jednak są kłopoty w raju i Perun próbuje pozyskać miłość chłopaka. Nie wiem, czy to sprytne, czy żałosne, z tą jego dbałością o rodzaj przywiązania. Przecież chłopak związał się z nim na kilka lat, dał mu jakiś tam strach przed nim, wiarę w jego istnienie. Po co Perun się tak poniża? Bo boi się, że to wszystko mało. Emanuel go kochał. Może to był syndrom sztokholmski, ale jednak. Ergo – Perun jest najwyraźniej słaby, jeśli robi takie rzeczy.

– I tyle?

– Tyle nam wystarczy. Jest słabszy, a wtedy zaszywa się gdzieś na zadupiu, nie wtrącając się w rządzenie. Wysyłał Emanuela na przeszpiegi, a teraz ma szczeniaka, którego musi obłaskawiać, zamiast nim szczuć. Kiedy nam się uda, znaczy – tobie się uda, pozyskać, co chcemy, Perun będzie mógł sobie założyć hodowlę psów.

W Wolfensteinie. – Parsknął śmiechem, ale Rod nawet się nie uśmiechnął.

Czasami żałował, że w tej walce o przetrwanie nie mógł być w koalicji z Perunem.

Ale tamten zawsze był sam. I zawsze wygrywał. A oni mogli nadal się przepychać, bo wiedzieli, że tylko istnienie Triumwiratu w komplecie gwarantowało istnienie Nawii, czyli miejsca, gdzie takie byty jak oni miały dostęp do śmiertelników.

Jakiś czas temu zjechali z autostrady na dwupasmówkę, ale teraz zaczęła się wąska, zapewne pod śniegiem szutrowa droga, prowadząca przez przykryty ciężkimi czapami śniegu las. Ponure popołudnie, przechodząc z lepkiej szarości w ciemną watę wieczoru bez gwiazd, sprawiało, że to miejsce na odludziu zdawało się kawałkiem całkiem innego świata, takiego, który kiedyś znali, bez elektrycznych świateł wzdłuż drogi, bez możliwości szybkiego przemieszczania się ludzi i dającego dużo więcej satysfakcji, bez specjalnego wysiłku.

Drewniana chata, pomalowana na szary kolor, stojąca pod wielkimi świerkami, wydawała się opuszczona, ciemności nie rozświetlało najmniejsze nawet światło z okien. Spomiędzy drzew prześwitywał lód skutego jeziora. Wysiedli z samochodu, rozglądając się za jakimiś strażnikami. Jednak ciszy nie przerwało nic, prócz śniegu obsypującego się tu i ówdzie z szerokich gałęzi. Ruszyli w kierunku domu, Rod wyprostowany i pewny, w jasnej marynarce z cienkiej skóry, z kaszmirowym szalikiem wokół szyi, bardziej dla uzupełnienia stylizacji niż z potrzeby ochrony przed zimnem, a zaraz za nim Weles w czarnym skafandrze i wełnianej uszance.

Obeszli dom dookoła, idąc wzdłuż drewnianej balustrady otaczającego cały dom tarasu. Światło nad drzwiami wejściowymi także było wyłączone. Nie rozmawiając ze sobą, zgodnie ruszyli drewnianymi, świeżo odśnieżonymi schodami w dół niezbyt stromego zbocza do krótkiego pomostu, wyglądającego jakby leżał na zamarzniętej tafli jeziora. Mocne uderzenie lodowatego wiatru przywitało ich zaraz za ostatnią na brzegu linią drzew. Kroki na pomoście zabrzmiały głośno, niosąc się po całym cichym akwenie.

– Bezczelny jest – mruknął Weles, poprawiając szalik i wciskając zziębnięte dłonie do kieszeni kurtki.

Z irytacją poczuł, jak zamarza mu wnętrze nosa. Rod wzruszył ramionami, stojąc wyprostowany na krawędzi pomostu. Nasłuchiwał. Kolejny podmuch wiatru zaszeleścił w zeschniętych trzcinach, do połowy uwięzionych w lodzie, i przyniósł też prawie niesłyszalny metaliczny dźwięk. Nie patrząc na siebie, ruszyli w jego kierunku. Rod zrobił krok do przodu i miękko wylądował na grubej tafli, Weles, ciężko dysząc, pokonał trzy stopnie drabinki, która w lecie zapewne niknęła w wodzie. Ślizgając się, po chwili dogonił Roda. Szli środkiem jeziora, odcinając się od białego tła i chrzęszcząc zmrożonym śniegiem pod butami. Starszego mężczyznę, siedzącego przy przerębli na małym składanym krzesełku, znaleźli dwie zatoczki dalej od pomostu. Wyglądałby jak każdy zagorzały amator łowienia spod lodu, gdyby nie miał na sobie tylko podkoszulka z nazwą fińskiego zespołu metalowego.

– Bezczelny jesteś ty, przyprowadzając tu tego dupka – powiedział, zanim do niego doszli. – Naprawdę tak nisko już upadłeś, że musisz się nim wspierać?

Weles spróbował się wyprostować i nie ślizgać, przyjmując najbardziej godną postawę w tych warunkach. Szczękające zęby nie ułatwiały mu jednak zaprezentowania się przed obliczem Ukko tak jak by chciał. Nienawidził wszystkich bogów szczycących się władzą nad piorunami, a co gorsza – nad innymi bogami we własnym panteonie, a ten w dodatku był bliźniaczym bratem Peruna. Może nie dosłownie, ale Weles zawsze wiedział, że oni wszyscy wyszli spod jednej matrycy.

Rod stanął koło Welesa i założył ręce na piersiach. Nie odzywał się.

– Zdarzają się sytuacje, kiedy musisz sprzymierzyć się z kimś, kogo nie chcesz mieć obok siebie, ale łączą was wspólni wrogowie… – zaczął swoim pewnym siebie głosem, ale Ukko przerwał mu, uśmiechając się radośnie.

– Ale Perun dał ci w dupę tym razem!

Niknąca w przerębli żyłka poruszyła się, więc Ukko, ignorując ich, zajął się wyciąganiem ryby. Warknięciem odrzucił na kilka metrów chcącego mu pomóc z podbierakiem Welesa, który wylądował na plecach. Jęcząc, próbował się podnieść, ale ani Rod nie drgnął, by odwrócić się w tamtą stronę, ani Ukko nie przerywał sobie ulubionego ceremoniału. Dopiero kiedy ryba znalazła się w sicie, dołączając do innych nieszczęsnych koleżanek, Ukko wstał, spokojnie wziął pod pachę drewniany stołeczek i ruszył do domu.

– Kirsi nie lubi, kiedy mnie nie ma, gdy wraca. Muszę zrobić kolację, więc się pospieszcie.

Weles nadal się trząsł, siedząc przy stole i próbując chwycić kubek z grzanym winem, ale teraz już bardziej z wściekłości. Umówił to spotkanie, był spiritus movens planowanej rozgrywki i nie spodziewał się, że ktoś odważy się potraktować go bez szacunku. A za to każdy musiał zapłacić. Wcześniej czy później. Popatrzył na krzątającego się przy kuchennej wyspie Ukko, ubranego w fartuch z napisem „Pocałuj kucharza”. „Nawet lepiej, że później. Zemsta jest najlepsza na zimno, a zemsta, jak wiadomo, jest rozkoszą bogów. Więc później” – pomyślał, uspokajając chwilowo własną ambicję.

Oczywiście wiedział, że Ukko zgodził się spotkać z nim tylko dlatego, że nie mógł chwilowo wybaczyć Perunowi zabicia (też chwilowego) Lemminkäinena, swojego ulubieńca. Jednak i Perun wiedział, że zlikwidowanie najemnika z Finlandii jest tymczasowe, bo ten lowelas wracał za każdym razem, za sprawą swojej „Wskrzeszę Swojego Synka za Każdym Razem” matki, i Ukko miał tę świadomość, bo nie jeden raz musiał się już pogodzić z nieobecnością pupila. Ale problem polegał na tym, że ten wracający jak weksel wampir był najlepszym, najskuteczniejszym żołnierzem fińskiego boga (jeśli się gdzieś po drodze nie zakochał). Poza tym sytuacja wewnętrzna słodkich bohaterów „Kalevali” nie była ostatnio zbyt miła, a matka Lemminkäinena potrzebowała czasami lat, by przywrócić syna do życia. Tym razem w grę wchodziło pozbieranie prochów po uderzeniu boskim piorunem, by posklejać je do kupy. Stulecie z głowy, zapewne. Ukko miał więc prawo się zirytować, kiedy Weles mu o tym doniósł. Obecność Roda komplikowała nieco sprawę, ale był niezbędny do wykonania planu. Z dwóch ważnych powodów…

Ukko patroszył ryby, pogwizdując, a siedzący przy stole goście nie odzywali się, wiedząc, że bóg sam zacznie rozmowę. Pierwsze słowa były celne, zaznaczające, jak bardzo gospodarz bawi się tą sytuacją.

– A ty, Rod? Napijesz się czegoś? Weles tutaj grzeje upadły honor boga w grzanym winie, ale ty pewnie chcesz coś mocniejszego? Może jarzębiak?

Rod spojrzał zza rudych włosów, w magiczny sposób ułożonych tak, by podkreślały jego urodę. Wiedział, że ten moment nadejdzie, wiedział też, jak bardzo zależni są teraz od widzimisię Fina. Fakt, że setki lat temu przeżył krótką, acz intensywną przygodę z Rauni, żoną tutejszego zwierzchnika bogów, która jarzębinę wybrała na swój znak rozpoznawczy, nie był najlepszą okolicznością w tej sytuacji.

Wiedział też jednak, że Rauni, bogini płodności, nie poświęciła swojego szczęścia małżeńskiego tylko ten jeden raz z właścicielem słowiańskiego kurortu dla bogów.

Ukko też o tym wiedział, a jego przychylność była teraz priorytetem.

– Nigdy więcej nie tknę jarzębiaku, Ukko. Chciałem się głupio mierzyć z tobą, ale poległem sromotnie. Nikt nie jest w stanie sprawić, by jarzębiak smakował ogniem i piorunem. Przepraszam, że nawet pomyślałem, by sięgnąć po…

– Pierdolisz, Rod – mruknął gospodarz, myjąc ręce nad zlewem. – Mam teraz swoją Kirsi, a od twojego słodkiego pierdolenia mnie mdli. Ale chcę załatwić sprawę, zanim ona wróci z Helsinek z kolejnego castingu i usiądę z nią do kolacji.

A wtedy was ma już tu nie być.

Weles odchrząknął. Potem kichnął. Pozostali obecni w kuchni bogowie skrzywili się z obrzydzeniem na tę ludzką słabość u kogoś, kogo pamiętali w całkiem innej kondycji.

– Dziękuję ci, że zechciałeś się z nami spotkać. Interesuje nas to, co masz najcenniejszego…

– Kirsi?!

– A broń Boże! – krzyknął odruchowo spanikowany ksiądz, oglądając się na Roda, który ukrył twarz w dłoniach.

– Naprawdę, Weles…?

Ten jednak kontynuował z determinacją:

– Ukko, potrzebujemy czegoś, co pozwoli nam zepchnąć Peruna do roli figuranta.

To bóg, który zalazł nam wszystkim za skórę i wydaje mu się, że może lekceważyć nawet kogoś takiego jak ty, psując twoją własność.

Rod mocniej potarł dłońmi twarz, ale wciąż się nie odzywał.

– Prosimy cię bardzo o wypożyczenie, powtarzam: wypożyczenie, na dwadzieścia cztery godziny jednej z twoich drzazg. Wiem, że prosimy o wiele, ale gotowi jesteśmy zaręczyć, że wykorzystamy ją zgodnie z ustaleniami. Tylko jeden z nas jej użyje, tylko w jednym celu i tylko jeden raz. Zapewniam cię, że chcemy dla dobra swojej społeczności i dobra wszystkich europejskich boskich krain zaprowadzić ład i szczęśliwość, odsuwając niebezpiecznego tyrana…

Ukko wrzucił do miski pomidory, które do tej pory spokojnie kroił.

– Teraz ty pierdolisz, Weles, ale mniej finezyjnie.

Drzazgi pochodziły z magicznego młynka Sampo, który przynosił pomyślność i bogactwo. W wyniku pewnych nieporozumień podczas jakiejś imprezy został rozbity i pozostały po nim jedynie pojedyncze części i drzazgi. Szczęściem, każda z nich zachowała magiczne właściwości i dawała szczęście w zamierzeniach. Albo plonach, jak kto woli. Po cholerę Nawom pomyślność w plonach i co miał do tego Perun, to już nie interesowało Ukko.

– Sytuacja jest taka, że Kirsi będzie tu lada chwila. Weles, zrobiłeś mi straszną przykrość, przyprowadzając tu zdrajcę i boga bez honoru, ale rozumiem, że jego obecność jest niezbędna, bo to on ma wchłonąć drzazgę i chciałeś, żebym ją dostroił do niego i jego zamierzeń, i nastawił zegar, kiedy zabawa ma się zacząć. Mylę się?

Siedzący za stołem synchronicznie skinęli głowami. To był jeden z powodów, dla których Rod musiał stanąć twarzą w twarz z fińską formą władcy piorunów.

– To co dostanę w zamian?

Weles wstał i uroczyście zaczął przemowę:

– Jako władcy Nawii i bogowie honoru obiecujemy ci do końca wszechświata wsparcie i…

Piorunomiotacz zamachał nożem do warzyw nad miską.

– Panowie, bez jaj. Dwadzieścia milionów euro na wskazane konto.

Weles westchnął i kiwnął na Roda. Ten wyciągnął spod marynarki tablet i popatrzył wyczekująco na Ukko. To był drugi powód, dlaczego Rod musiał przywlec się aż tutaj.



III. Nikt do złego nie namawia


Gdyby nie to, że żadne z nich nie było człowiekiem, pewnie ostry wiatr przewróciłby ich momentalnie i pchnął w zamgloną przepaść, głęboką na jakieś osiemset metrów. Nie weszliby też na ten szczyt, w efekcie rzuconego mimochodem pomysłu podczas kolejnej imprezy. Kompulsywne działanie było im przypisane tak samo, jak intensywne szukanie coraz ciekawszych sposobów, by zabić rosnące wciąż znużenie nieustanną zabawą. Trzymając jeszcze butelki w rękach, zeszli ze szczytu do urywającego się ostro południowego zbocza, które przechodziło tutaj w pionową ścianę. Przez wycie wiatru słychać było ich rozbawione wrzaski. Ktoś się kłócił, jakaś dwójka próbowała śpiewać. Ian z gołym torsem, w samych skórzanych spodniach i wciśniętej na oczy ulubionej wełnianej czapce, próbował przekrzyczeć wszystkich, skupiając na sobie ich uwagę. Udało mu się dopiero po chwili, kiedy Shannon podcięła nogi śpiewającym. Wywrócili się niezdarnie, zatrzymując się na samym skraju urwiska. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a chłopak, wykorzystując fakt, że wszyscy patrzyli na gramolącą się pijaną parę, skoczył przed nią i zamachał rękami.

– Dobra! Liczy się ilość obrotów w powietrzu. Ten, kto wygra, to… to…

– Przerwał na chwilę i napił się z butelki, w której niewiele zostało, bo przy jego dość żywej gestykulacji rozchlapał prawie wszystko. – Ten dostanie moją knajpę! – dokończył.

Odpowiedziało mu niezadowolone buczenie. Paul, wysoki amerykański wilkołak z długimi ciemnymi dredami związanymi w węzeł na plecach, usiadł ciężko na śniegu, pociągając na siebie stojące obok dwie dziewczyny: jedna była bardzo kształtną lisicą, druga drobną boginką lawin. Wzięli ją ze sobą właściwie tylko dlatego, bo ona sama z racji swojej natury nie uważała tego, co chcieli zrobić, za jakąś wyjątkową zabawę. Tylko ci, którzy jeszcze byli ograniczani ludzkimi ciałami, bawili się w ten sposób.

– Nikomu się nie chce siedzieć tutaj cały czas, Ian. Tylko ciebie bawi wicie sobie gniazda. Ale możesz dać w nagrodę którąś barmankę…

Przerwały mu wrzaski:

– Paulowi marzy się Petra! Petra w nagrodę!

Ogólne rozbawienie wcale nie speszyło wilkołaka, który sam też zaczął krzyczeć z innymi. Wszyscy oni nie cierpieli wiecznie skrzywionej, patrzącej spode łba kobiety, którą wyczuć można było jako jakiś podwójny byt. Kiedyś Paul, zirytowany tym, że nie może jej sobie jakoś zakwalifikować, chodził za nią pół nocy, żeby mu powiedziała, czym jest. Efekt był taki, że całe towarzystwo nabijało się z niego, mówiąc, że się zakochał i że wreszcie zirytowana Petra przyznała, iż jest jakąś formą skandynawskiego trolla. To tłumaczyło, czemu chowa swój prawdziwy wygląd pod skórą brzydkiej kobiety, bo to i tak robiło z niej piękność w porównaniu z tym, co mogłaby pokazać. Wprawdzie parę osób oburzyło się, że nie powinna się kamuflować i nie może się wstydzić tego, czym jest, ale robili to bez przekonania.

Wiadomo było, że wtedy nie mogłaby normalnie pracować i żyć, udając człowieka.

Zdarzali się, oczywiście, tacy, którzy nie chcieli mieszać się z ludźmi i konserwatywnie trzymali się życia z dala od śmiertelników, ale byli to w większości ci, którzy po prostu nie mieliby na to szans. Choć nie wstrzymywało ich to od ubierania swoich wyborów w ortodoksyjną ideologię.

– To bez nagrody. – Ian lekceważąco machnął ręką. – Kto pierwszy? Ja?

Z uniesioną do rozgwieżdżonego nieba głową stanął na krawędzi przepaści, szeroko rozkładając ręce, jak skoczek na trampolinie. Lekko się zachwiał.

– Poczekaj, idioto – mruknęła Amelia, oswobadzając się z objęć wampira, z którym się całowała. – Ktoś musi być na dole i liczyć obroty, nie?

Podeszła do Iana, przeciągając się leniwie. Miała na sobie jedną z jego kamizelek, założoną w jego stylu – na gołe ciało. Jedno ramię pokrywał skomplikowany czarny wzór tatuażu, a dekolt zbyt dużej kamizelki ozdabiał łańcuszek z nieśmiertelnikiem i potrójny sznur ciemnych pereł. Nie czuła już zimna od dawna, odkąd nauczyła się, że za pomocą pereł może tak samo skutecznie bronić się przed chłodem, jak zwiększać swoją moc.

– I przypominam ci, że nie potrafisz skoczyć z takiej wysokości, żeby się nie uszkodzić. Paul, skacz pierwszy, będziesz łapał Iana i Eliasa. – Odwróciła się do wilkołaka.

Ian nadal stał w tej samej pozycji, gotowy do skoku, jednak zaczął się mocniej chwiać.

– Ian, nie śpij! – Trzepnęła go w ramię. – Zaraz będziesz ska…

Ian przechylił się do przodu i odbił się w ostatniej chwili, nie składając rąk.

Amelia zaklęła i rzuciła się za nim, rozczarowana, że nie będzie mogła kolejny raz odstawić pokazówki ze skokami. Leciała głową w dół, chcąc dopaść Iana, który teraz już przyciągnął kolana do piersi i ciasno objął je ramionami. Zaczął koziołkować.

Wyciągnęła jedną rękę w jego kierunku i chwyciła go strumieniami mocy, starając się, żeby leciał jak najdalej od pionowej skały, drugą skierowała moc bezpośrednio do skały, odpychając się od niej wytwarzanym polem. Była pijana i wściekła, więc chwilami traciła koncentrację i mniej intensywnie kontrolowała lot, co od razu wykorzystywał boczny wiatr, który uparcie pchał ich na ścianę. Zagapiła się pod koniec i w ostatniej chwili rękę wyciągniętą do ściany przesunęła tak, by wytworzyć pole siłowe pod sobą i Ianem. Zatrzymali się metr nad ziemią, ale wstrząs hamowania pozbawił ją przytomności. Niebiesko migoczące iskierki na jej dłoniach zgasły i obydwoje zapadli się w śnieg.

Ian pierwszy zaczął niemrawo wykopywać się z zimnego puchu, krztusząc się przy tym śmiechem. Z góry dochodziły wrzaski radości. Amelia ocknęła się dopiero, kiedy chłopak razem z Paulem, który skoczył w tej swojej „futrzastej” wersji, wyciągali ją spod śniegu, ale niestety nie doszła jeszcze do siebie i, czując szarpnięcia, odruchowo chwyciła za gardło jednego z napastników. Miała szczęście, że trafiło na Pikta, który nie tylko miał za małą moc, by ją skrzywdzić, ale był tak pijany i rozbawiony, że nie miał siły w ogóle zareagować. Gdyby trafiło na Paula, mogłaby boleśnie odczuć pomyłkę. Przyciągnęła Iana do siebie, patrząc przez chwilę martwym wzrokiem, zanim nie doszły do niej uspokajające pomruki wilkołaka.

Podniosła się na łokciach i rozglądnęła, zdezorientowana. Zaraz potem usłyszeli głuchy pomruk, przechodzący w potężny grzmot. Popatrzyli na siebie, krzywiąc się porozumiewawczo. Paul pokręcił głową.

– Ta idiotka od lawin znowu się zagapiła…

– Miałem dziewięć! Liczyłaś…? – powiedział Ian i nie skończył, bo cała trójka zniknęła pod osuwającym się pod nimi śniegiem.

Zatrzymali się kilkanaście metrów niżej. Wiedzieli jednak, że prawdziwa lawina wywołana przez nich schodzi nie tutaj, ale zalewa ścianę Rocca. Nie powinni byli tak wrzeszczeć.

– Ostatni raz skoczyłam za tobą! Wbij sobie wreszcie do łba, że nie możesz sam skakać, bo jesteś…

– Co, za słaby?

– Upośledzony! – wrzasnęła.

Ian znowu zaczął zanosić się śmiechem. Paul poszedł szukać reszty, która prawdopodobnie już skoczyła, a oni zostali, leżąc na śniegu i patrząc w gwiazdy.

– To jak ona się nazywa…? Ta twoja wielka miłość, której nam nie chcesz pokazać?

– Nora.

Ian od dwóch tygodni chodził jak nieprzytomny, odkąd – jak twierdził – spotkał miłość swojego życia. Kobietę piękną, mądrą, zmysłową i kochającą go tak mocno, jak nikt dotąd. W to Amelia akurat mogła uwierzyć, bo znając Iana od półtora miesiąca, musiała zauważyć, że nie zwracał uwagi na te wszystkie zakochane w nim wampirzyce czy demony. Żył w przeświadczeniu, że nikt go nie kocha, a cała miłość to tylko przykrywka dla dobrej zabawy, więc jeśli jakaś kobieta była w stanie powiedzieć mu w końcu wprost, że kocha – musiał być w szoku. Znikał co drugi dzień, spotykając gdzieś tę swoją miłość, nie przyprowadzając jej do restauracji, za to z dnia na dzień był bardziej zakochany i zamyślony. Ten wypad dzisiejszej nocy był pierwszym, do jakiego dołączył, odkąd poznał tamtą kobietę.

Amelia początkowo była zdziwiona, ale przyzwyczaiła się już do jego osobliwego zachowania, więc wzruszyła ramionami, tak jak reszta ekipy, i zajęła się sobą.

A robiła to skutecznie i intensywnie od tamtego wieczoru, kiedy nie mogąc już znieść bólu po śmierci Andrzeja, włożyła z powrotem perły, wyszła z domu i czując znów nieprawdopodobną siłę artefaktu, zaczęła biec w góry. Najpierw zapadając się w śniegu, ale nie czując zmęczenia, potem zamiast bólu przyszła wściekłość, dzięki której biegła po cienkiej skorupie na śniegu, a kiedy osiągnęła stan, gdy nie było już żadnej myśli w jej głowie, żadnego Andrzeja, Diega, żadnej matki czy babci, a ich miejsce zajęła tylko pustka – wtedy wczuła się w siebie i odkryła nowe możliwości.

Świt zastał ją na szczycie Selli. Siedziała, patrząc na wschód, wiedząc, że poranne promienie barwią skały pod nią na różowo i żółto. Nie myślała już o tym, że to matka powiedziała jej kiedyś o tym zjawisku, zwanym enrosadira. Nieważne.

Spędziła tam cały dzień, eksperymentując z mocą, bez jakiejkolwiek obawy, że posunie się za daleko. Przestała się już bać czegokolwiek, płacąc za to pustką, bo wyrzuciła wszystkie bolesne myśli i nie miała zamiaru wracać do momentu, kiedy musi stawiać czoło jakiejś tęsknocie, żalowi i obawie przed rozczarowaniem innych.

Przestała mieć sny o Wolfensteinie.

A potem dołączyła do ekipy Iana, takich samych straceńców i hedonistów jak ona, a oni przyjęli ją, jakby zawsze do nich należała. Wiedziała, że skład tej grupy zmienia się nieustannie, niektórzy wpadają tutaj na sezon albo na kilka dni, a potem ruszają dalej, gnani głodem emocji. Ian był jedynym z nich, który chciał gdziekolwiek osiąść na stałe. Więc stworzył coś w rodzaju przystani dla tych wszystkich krążących po świecie, a chcących czasami zobaczyć znajome twarze.

Wracali z rejsów, wypraw na bieguny, w Himalaje, z ekspedycji tajnych i tych naświetlanych przez media, z lokalnych wojen, gdzie trafiali jako reporterzy albo najemnicy. Ruszali się chaotycznie po świecie, złaknieni kolejnej dawki ekstremalnych emocji, by poczuć, że jeszcze żyją. Niektórzy byli parusetletnimi bytami, inni zaczynali dopiero swoje życie, jak ona. Ale wszystkich trawiła ta gorączka, którą zbijali zabawą, alkoholem, a przede wszystkim adrenaliną.

Ian dał jej to grono i była mu za to bardzo wdzięczna. Nigdy nie zbliżyli się do siebie zbyt mocno, jakby obawiali się komplikacji w ich relacjach. Każde z nich miało swoje przygody na jedną noc albo na chwilę, nie przywiązując do tego żadnej wagi. Nie obdarzali się też jakąkolwiek nadopiekuńczością, bo układ, o którym mówił kiedyś Ian, był wygodniejszy. Lubić innych i bawić się z nimi, ale nie naprawiać im życia. Czasami Amelia o tym zapominała, tak jak dzisiaj, kiedy odruchowo skoczyła za przyjacielem.

– Nora sprawia, że sama jej obecność jest… odurzająca, rozumiesz?

Amelia niewyraźnie mruknęła. Osobiście wolała nie przypominać sobie, jak to jest. Nie rozmawiała z Diegiem od tamtego razu, kiedy sama zadzwoniła, a on pomylił ją z Perunem. Wiedziała, że nadal dzwoni do Marii, ale nie prosił, by jej cokolwiek przekazać. Widocznie nie mieli sobie nic do powiedzenia. Nie chciała pamiętać o niczym, co zostawiła za sobą tamtego ranka na Selli.

– A seks z nią jest… – Ian zawiesił głos, jakby nie był Ianem, który szybko i pragmatycznie wyjaśnia wszystko i wszystkim, brzydząc się rozwlekłymi niedomówieniami. Teraz na chwilę stał się sobą. – Ami, Lara Cianasei chciała się z tobą widzieć. Mówiła, żebyś zjawiła się u niej jak najszybciej, jeszcze zanim się zacznie Karnawał ladyński. Może chce ci dać walentynkę…?

Amelia wstała, otrzepując spodnie, i ruszyła w drogę powrotną przez dolinę, by dojść do samochodów zostawionych pod jakimś lokalem w Penii. Ian zaczynał przynudzać.

Życie z bogiem, który jest całkowicie nieprzewidywalny – jest po prostu przewidywalne. Wiesz, że każde jego polecenie będzie pozornie bezsensowne. Nigdy nie powie ci, o co chodzi – zanim nie wykażesz zainteresowania i nie zapytasz, a kiedy już to zrobisz, to przygotuj się na retoryczny popis megalomanii. Zawsze znika na jakiś czas i pojawia się, kiedy mu pasuje. Zostawia cię w stanie nieustannego pogotowia i spodziewanie dzwoni niespodziewanie. I lepiej żebyś był nieustannie trzeźwy i gotowy do działania. Jeśli nie ma się innych zajęć, prócz trwania w oczekiwaniu, można by poświęcić się na przykład czytaniu, ale Diego, niestety, miał na głowie parę innych spraw. Kwestia opieki nad Amelią sprowadzała się obecnie do przyjmowania raportów od Marii i coraz krótszych ataków wściekłości po ich wysłuchaniu. Na to zawsze mógł znaleźć czas. Ale upomniało się o niego drugie dziedzictwo po Emanuelu. Przewodzenie rodowi nigdy nie było jego ambicją, choć wuj to właśnie jego wyznaczył na swego następcę. Doprawdy, że też Emanuel nie znalazł sobie innej sieroty w rodzinie i to jej nie otoczył taką opieką, bawiąc się w ojca. Z drugiej strony, gdyby wuj nie zainteresował się nim, to pewnie wychowywałaby go któraś z ciotek, w wiosce w okolicy Sierra Morena, i nigdy nie trafiłby pod dach Adeli. A za to był mu wdzięczny. Oczywiście sprawa przewodzenia klanowi nie mogła czekać w nieskończoność, bez względu na niewolę u słowiańskiego demona. Zrzeczenie się swoich praw na rzecz jednego ze starszych rodu przyjęte zostało z oburzeniem, ale musiało zostać uznane. Od miesiąca codziennie prowadził rozmowy telefoniczne, wysłuchując złorzeczenia ciotek i napominania kuzynów, którzy przypominali mu nieustannie, że Emanuel był w takiej samej sytuacji i jakoś sobie radził. Zapominali jednak, że wuj miał za sobą paręset lat, zanim stanął na czele klanu. W końcu udało mu się dojść do porozumienia, w wyniku którego musi tylko jeszcze raz zjawić się w starym domu Emanuela, by dopełnić formalności. A dokładnie – miał się tam stawić jutro po południu, jednak zamiast już od dawna być w drodze, siedział przy małym, okrągłym stoliku, w hotelowej restauracji, i patrzył na Peruna, pijącego kawę z maleńkiej filiżanki. I nadal był w Krakowie.

Nie zdziwił się, że akurat dzisiaj został wezwany – przecież to było przewidywalne. Bardziej zaskoczony był tym, gdzie się znaleźli, bo Perun ściągał go częściej do miejsc o wiele mniej snobistycznych, gustując w zapadłych górskich dziurach, obskurnych dworcach albo gastronomicznych piekłach z pełzającą po jedzeniu salmonellą. Teraz siedzieli w scenerii szklano-metalowej, błyszczącej światłami dyskretnych halogenów, w których ubłocone trapery i zniszczona koszula w kratę Peruna stanowiły ciekawy eklektyczny akcent. Goście hotelowi, siedzący przy sąsiednich stolikach, spoglądali na nich z tym wyrazem zdegustowania na twarzach, który jednak miał być uprzejmym zdziwieniem.

Tradycyjnie milczeli. To nie tak, że Diego bał się odezwać – od jakiegoś czasu nie miał żadnych zahamowań w wyrażaniu swojego zdania, widząc, że bóg staje się o wiele bardziej przystępny, kiedy ma chętnego partnera do rozmowy. Chłopak doszedł też do tego, co zasugerował mu sam Perun. Dał słowo honoru, oddał się dobrowolnie w niewolę, więc w konsekwencji nie musiał utrudniać sobie życia, nienawidząc samego siebie. Myśleć o tym, co tu i teraz, nie rozdrapując ran.

Przynajmniej na razie. A nie odzywał się z przekory, wiedząc, że Perun czeka na jakiekolwiek pytanie. Takie drobne złośliwości stały się codzienną grą.

Diego drgnął, czując na karku silne mrowienie. Wprost do ich stolika zdecydowanym, szybkim krokiem zmierzała wysoka kobieta, ubrana w dopasowany czarny garnitur. Cała jej postać – od prawie białych, blond włosów, zaczesanych gładko w surowy kok, przez okuLary w czarnych, ciężkich oprawkach, po płaskie, sznurowane buty – dawała do zrozumienia, że jest to osoba konkretna, zdecydowana i bardzo zajęta. Aura wokół niej mówiła też, że nie jest to zwykły demon, ale ktoś równający się sile Peruna.

Bez słowa usiadła przy ich stoliku, założyła nogę na nogę i oparła ręce o blat.

Perun odstawił filiżankę na spodek i uśmiechnął się do niej.

– Dziękuję za spotkanie, Louhi. Obydwoje wiemy, dlaczego tu jesteś, a szanując ciebie i twój czas, nie będę cię zatrzymywał. Jeden zwrot przysługi i między nami nie zostanie już żadne niedopowiedzenie, nie będziesz musiała…

– Powiedziałeś, że obydwoje wiemy, dlaczego tu jestem. Do rzeczy.

Perun kiwnął głową.

– Diego, podaj pani rękę.

Chłopak bez zdziwienia wyciągnął dłoń do kobiety. Był już w głupszych sytuacjach w ciągu ostatnich miesięcy. Natomiast blondynka wydawała się zdezorientowana i pytająco spojrzała na Peruna.

– Próbka, moja droga – powiedział, a ona skrzywiła się, rozumiejąc już, czego chciał od niej ten dziwaczny bóg, który pomógł jej kiedyś, każąc zapłacić sobie przyrzeczeniem wzajemności.

Ściągnęła z palca prostą srebrną obrączkę i włożyła ją w dłoń wilkołaka, zaciskając ją w pięść. Chłopak syknął, ale nie cofnął ręki. Po chwili zabrała przez chusteczkę rozgrzane kółko z pokrytej oparzeniem skóry i, zawinąwszy w materiał, schowała do kieszeni marynarki. Perun podziękował jej kolejnym uśmiechem i zwrócił się do Diega:

– Chyba masz samolot do Malagi wieczorem. W przyszłości wybieraj jak najmniej czasochłonną komunikację.

Louhi, władczyni Pohjoli, czarownica Północy, a obecnie prezes największej korporacji w Skandynawii, nie popatrzyła nawet na wstającego od stolika Diega.

– Rozumiem, że nadal masz dobry kontakt z zięciem? – zagadnął Perun, kiedy chłopak zniknął.

Kiwnęła głową. Oszalały po śmierci swojej żony, a jej córki, genialny rzemieślnik Ilmarinen, który stworzył kiedyś Sampo, nie tyle pozostawał w poprawnych kontaktach z teściową, co całkowicie był zdany na jej opiekę. Dostał laboratorium, swoją fabrykę na Północy, i z zadowoleniem zajmował się swoimi wynalazkami.

A Louhi dbała, by nikt mu nie przeszkadzał. Trochę z sentymentu do kogoś, kto tak kochał jej dziecko, a trochę z powodu genialnych rozwiązań technologicznych, które tworzył w swoim szaleństwie.

– Interesuje mnie coś bardzo oldskulowego. Ładna, oryginalna biżuteria. Coś z klasą.

– Jak bardzo z klasą?

– Dwie właściwości, bardzo konkretnie określone. Jedna – masz już próbkę.

Druga – coś z tą waszą liczbą.

Czarownica pierwszy raz się uśmiechnęła.

– Zajmujesz się teraz takim romantycznymi bzdurami?

Perun dopił kawę.

– Jakoś trzeba zabijać czas. A co u ciebie?

Uśmiech zniknął z jej twarzy. Popatrzyła na niego, jakby chwilę się zastanawiała, czy powiedzieć coś, czy zachować to dla siebie. Wreszcie zdecydowała i, wstając już od stolika, odparła:

– Niektórzy nie szanują dziedzictwa mojej córki i robią na nim pieniądze, jak zwykli lichwiarze. Wystarczy, że ktoś zapłaci, a moje serce musi krwawić na wieść o tym, że jakaś część tego, co dzięki niej zyskaliśmy, przekazywana jest z rąk do rąk, nawet za granicę.

Louhi kupczyła swoją córką jak chciała, używając jej do zdobycia tego, co chętni zalotnicy byli w stanie ofiarować. I właśnie Ilmarinen, wykuwając kiedyś Sampo – magiczny młynek, zdobył rękę biednej dziewczyny.

– Współczuję ci, Louhi – powiedział powoli, spokojnie. Dokładnie wiedział, o czym mówi czarownica, ale fakt, że dostał potwierdzenie z jej ust, był bardzo miły. – Wiesz dobrze, jak bardzo mi z tego powodu przykro. Tym bardziej że może gdzieś zaginąć albo ulec zniszczeniu.

– Nie wiem, czy coś byłoby w stanie wynagrodzić mi ten ból. – Zmarszczyła brwi w zastanowieniu.

– Gdyby tak się stało, to ze względu na naszą wspaniałą przyjaźń chciałbym ci to jakoś zrekompensować.

Kolejna scysja z Marią nie zrobiła już na niej wrażenia. Nie chciała mimo wszystko okazać jej braku szacunku, więc siedząc na kanapie i pijąc drinka, udawała, że słucha tyrady oburzonej starej czarownicy. Myśląc całkiem o czymś innym, wyłapywała co chwilę znajome sygnały: „tak nie można”, „wstyd”, „ogarnij się”, „zastanów się”, „przemyśl”, „Martyna”, „Adela”, „marnujesz życie”. Czyli to, co ostatnio słyszała codziennie. Obydwie zdawały sobie sprawę, że Amelia mogła w każdej chwili wyrzucić Marię za drzwi, miała prawo właściciela źródła, a moc, jaką dysponowała, wielokrotnie przewyższała umiejętności starszej kobiety. Jednak dziewczyna, czując coś w rodzaju podziwu dla jej determinacji, tolerowała te próby ingerencji w jej obecne życie. Bez słowa pozwalała, by sprzątała jej dom, bez zdziwienia przyjmowała uprane ciuchy w szafie i czekające na nią w lodówce jedzenie. Było to dla niej wygodne i uważała, że to nie sama opiekuńczość Marii, lecz również upierdliwość Diega była motorem tych działań. Tym bardziej nie chciała na ten temat rozmawiać.

Teraz myślała o Ianie, który zadzwonił z informacją o kolejnej imprezie dla swoich gości, którzy mieli do niego przyjechać. Był bardzo podekscytowany, bo byli to jego starzy znajomi, z którymi kiedyś mieszkał. Amelia od jakiegoś czasu zaczęła podejrzewać, że chłopak trochę pokręcił z tym swoim wiekiem, bo dowiadując się wciąż o jakichś szalonych okresach w jego życiu, doszła do wniosku, że dekLarowane dwadzieścia pięć lat to zdecydowanie za mało, by przeżyć to wszystko. Ocknęła się, kiedy Maria zamilkła, a spoglądając na kobietę, zdała sobie sprawę, że ta zadała jej jakieś pytanie i z napięciem oczekiwała odpowiedzi.

– Ale tak dokładnie, to o co chodzi…? – zapytała ostrożnie, dając sobie szansę na wybrnięcie z sytuacji.

– No nie wiem dokładnie. Powiedziała tylko, żebyś się zjawiła u niej, w wypożyczalni. Takich wezwań się tutaj nie ignoruje, rozumiesz? Amelio, proszę cię…

No tak. Kolejne wezwanie do Lary Cianasei. Będzie musiała dla świętego spokoju stawić się wreszcie, choć nie widziała powodu, dla którego miałaby karnie słuchać miejscowej opiekunki miasta. Oficjalnie nie podlegała ani pod Nawię, skąd została wygnana, ani nie wyraziła chęci podlegania pod miejscową jurysdykcję, czując się kimś w rodzaju… Obywatela Zaświatów. Bezpaństwowca. Tym bardziej że coraz częściej myślała, by ruszyć się stąd z kimś z ekipy, jeśli tylko ktoś wskaże jej jakiś ekscytujący cel podróży.

– Dobrze, jutro się u niej zjawię – powiedziała, mając nadzieję, że to zakończy monolog Marii i ta wreszcie sobie pójdzie. Nie przeliczyła się.

Nie wiedziała, co zrobić z wieczorem, który początkowo zamierzała spędzić na kanapie, pijąc i oglądając w Internecie jakieś seriale. Znudziła się jednak szybko, czując, że musi wyjść na zewnątrz i dać upust energii, która zaczęła w niej kipieć.

Im bardziej pozwalała sobie na wykorzystywanie podrasowanej perłami mocy, tym więcej się jej rodziło, a niewyładowywanie jej powodowało, że czasami czuła się jak zwierzę w klatce, które musi rozszarpać kraty i wyładować się, robiąc coś… mocnego.

Zmierzchało już, ostatni narciarze zjeżdżali do dolnych stacji kolejki koło pensjonatu Marii, zmęczonymi krokami dochodzili do pozostawionych rano na parkingu samochodów. Spoceni, wykończeni całym dniem, ściągali buty, krzyczeli na dzieci, ładowali sprzęt do bagażników. Zazdrościła im tego zmęczenia, które pozwoli im spać w nocy. Trzymając deskę pod pachą, powyżej stacji weszła między drzewa. Po chwili już biegła pod górę, przeskakując pnie. Ściemniało się coraz bardziej. Kiedyś, dawno temu, czyli poprzedniej zimy, uważała snowboardowy freeride za najbardziej ekstremalną rzecz w swoim życiu. Kochała to tym bardziej, że matka surowo jej tego zabraniała, chociaż dziewczyna ograniczała się do śmiesznie bezpiecznych, patrząc z dzisiejszej perspektywy, wypadów.

Rozglądała się w koło, stojąc na szczycie skały, u podnóża której rozpoczynał się prawie pionowy, ale mimo tego ośnieżony stok, poszarpany wystającymi półkami.

Jaśniejsze niebo na zachodzie, prawie czarne na wchodzie. I całkowita cisza.

Mogłaby tak stać i niebombardowana żadnymi dźwiękami, w samotności, pozwolić, by całkiem przestać myśleć. Zniknąć, wtapiając się w góry. Jednak rozpierająca ją energia nie pozwoli jej się uspokoić. Zapięła wiązania deski i skoczyła; nie używając mocy do ochrony, bo tylko kiedy była kruchym człowiekiem, czuła adrenalinę.

Po chwili spokojnego lotu wylądowała w nietkniętym jeszcze przez nikogo puchu, wywołując fontannę wokół siebie i rozpoczynając odrywanie się masy śniegu.

Ruszyła w dół, ścigając się z lawiną. Urwisko, skok, powietrze, backloop, który zamienia się w niekończące wirowanie, i to rozczarowanie, kiedy spadasz, wzbudzając kolejne tumany białego pyłu. Dalej w dół, koniec zbocza, zamknięte oczy i ciemność, tail grab, ciągnący się tak, że przestajesz wierzyć, że kiedyś wylądujesz, a potem śnieg w ustach. Dalej. Kolejne urwisko, trzysta sześćdziesiąt tyłem. Raz, drugi, trzeci, świst w uszach, nieskończoność obrotów. Tym razem nie zamykasz oczu, pozwalając, by świat zawirował. Zdążyć przed masą śniegu, kroczącą miarowo twoim śladem, chociaż to tylko kwestia ambicji, a nie bezpieczeństwa. Jeszcze jedna ciemność pod tobą, obrót, jeden, drugi, jeszcze, jeszcze, aż tracisz świadomość.

Po godzinie stała powyżej knajpy Iana, zastanawiając się, czy ruszyć na górę jeszcze raz, czy dołączyć do znajomych. Ze znużeniem pomyślała jednak o kolejnej nocy z tymi samymi ludźmi. Ten wewnętrzny niepokój, który na chwilę dał się zagłuszyć, powoli zaczynał wracać. Odwróciła się, kiedy poczuła, że ktoś się zbliża, zjeżdżając tą samą trasą, którą przed chwilą pokonała. Poznała wampira, który imprezował z nimi wczoraj. Nie pamiętała jego imienia. Wściekła się nagle, że ktoś śmie zakłócać jej spokój. Kiedy snowboardzista prawie do niej dojechał, bez namysłu rzuciła się na niego. Przewrócili się w uścisku i potoczyli w dół zbocza.

– Dziewczyno, weź się opanuj! – krzyknął zaskoczony wampir, próbując unieruchomić jej ręce, które zadały mu już kilka ciosów.

Czuł, że Amelia jest silniejsza, a po jej dłoniach zaczęły dodatkowo pełzać niebieskie żyłki mocy.

– Hej, wyładuj to inaczej! – krzyknął jej w twarz i spróbował ją pocałować.

Najpierw się szarpnęła, ale zaraz wpiła się w niego chętnymi ustami i zaczęła zrywać z niego ubranie. Po chwili nago tarzali się w nocnym śniegu i nie mówili nic, zajmując się tylko rozładowaniem nadmiaru energii dziewczyny.

Karnawał ladyński był oczkiem w głowie każdej Lary miasta, mieszkającej w Val di Fassa. Ale Lara Cianasei uważała, że to jej miasto organizuje najlepszą imprezę, ściągającą największą ilość turystów. Zaś sentyment do tego święta sprawiał, że okres ciężkiej pracy przy organizacji parad, występów teatralnych i wielkiej imprezy tanecznej w centrum sprawiał jej dużo więcej radości niż spokojniejsze miesiące, spędzane na nudnych administracyjnych działaniach. Była Larą małego miasta, ale robiła wszystko, by rosnąć w bogactwo, a miasto nie zmieniło się w za dużą aglomerację. Im miejscowość była zasobniejsza, szczęśliwsza – tym większe było zadowolenie Lary. Opiekowała się miastem od zawsze, przeżyła z nim wiele, dbała, by nie zniknęło, i wiedziała, że nie może go izolować od zmieniającego się świata.

Dlatego w ubiegłym wieku zadbała, by stało się miejscowością znaną, ale urokliwą w takiej formie, w jakiej trwało wcześniej od lat, nie przesadzając za bardzo z postępem. Znała Lary, które doprowadziły do rozrostu swoich „podopiecznych”

i wcale nie były szczęśliwe, bo każda zmiana w mieście – dobra czy zła – nieodwracalnie zmieniała też jego Larę. A Cianasei lubiła siebie taką, jaka była.

Prowadziła małą wypożyczalnię sprzętu narciarskiego w jednej z bocznych uliczek, by nie ryzykować zbyt dużego ruchu, bo obowiązki opiekunki miasta były ważniejsze.

Stała teraz przy biurku, w rogu niezbyt jasnego pomieszczenia, zapełnionego stojakami z nartami i półkami pełnymi butów. Przez spuszczone na koniec nosa okuLary czytała plik kartek, zakreślając coś energicznie neonowym markerem.

Amelia zamknęła za sobą drzwi i stanęła przed kobietą. Ta bez słowa wskazała jej krzesło na wprost biurka, nie przerywając pracy.

Dziewczyna po raz pierwszy miała szansę, żeby dokładnie jej się przyjrzeć.

Rzeczywiście, była jak to miasto. Niewielka, wysportowana, modnie ubrana, ale z elementami charakterystycznymi dla tutejszego folkloru, mocno opalona górskim słońcem, z wyraźnymi zmarszczkami w kącikach oczu, które robią się od śmiechu albo od mrużenia oczu przed słońcem. Ciemne włosy, choć gęste, lśniące i zdrowe, poprzetykane były białymi pasmami siwizny.

Lara skończyła wreszcie, usiadła za biurkiem i odłożyła papiery. Popatrzyła na dziewczynę znad okularów.

– Amelia Hohenstauf. Wiesz, że nie cierpiałam twojej matki?

Odpowiedziało jej tylko wzruszenie ramion.

– Była zimną, egocentryczną, zadufaną w sobie suką. I skutecznym mordercą – ciągnęła Lara, nie spuszczając z niej wzroku.

– Wypisz, wymaluj mamusia. Jak żywa – obojętnie skwitowała Amelia, patrząc jej w oczy.

Lara skrzywiła się niechętnie. To nie był uśmiech.

– Ale była kimś. Coś w życiu robiła, oprócz wychowywania ciebie. Była osobowością, socjopatyczną wprawdzie, taką, której można było nie cierpieć, ale musiało się ją szanować. Co ty masz zamiar robić w życiu? Czym masz zamiar wzbudzać szacunek?

Kolejne wzruszenie ramion, ale teraz o wiele bardziej energiczne.

„Jakim prawem ta baba chce ustawiać mi życie? W dodatku odwołując się do pamięci Martyny?”.

– Jesteś tu od jakiegoś czasu, chyba nadszedł moment, kiedy powinnaś zainteresować się lokalną społecznością. I bynajmniej nie mam na myśli popijaw u Iana. On się bawi jak chce, ale prowadzi tutaj interes, który przynosi zysk także miastu. Wspiera moje działania. Dlatego przymykam oko na ten wasz jibbing w nocy po mieście, okazjonalne lawiny, kiedy spijecie tę biedną Wirchę z Nawii.

– Ja też mam tu źródło i z tego co wiem, płacę niemałe pieniądze na podatki.

– Błąd. Ty nie płacisz. Płaci Martyna, bo póki co to mamusia nadal jest twoim sponsorem. Za zakup dwóch skuterów, które rozbiłaś, też. Jak długo jesteś w mieście?

– Prawie dwa miesiące.

– Ile miejscowych dialektów poznałaś?

Amelia otworzyła szeroko oczy, pamiętając o tym, by wyglądało to ironicznie.

– Wiem, że nauka włoskiego zajęła ci jakieś trzy dni. Dlaczego więc nie okazujesz szacunku miejscu, które cię przygarnęło? – Mówiła ostro, ale nie podnosiła głosu.

Amelia przypomniała sobie, dlaczego twarz Lary od początku wydawała jej się znajoma. Jej bardzo wierna podobizna, w formie drewnianej maski, wisiała nad recepcją u Marii. Jako dziecko przeraźliwie się jej bała. Teraz wiedziała już, że w karnawale pół miasta chodzi w takich tradycyjnych maskach. I nie robiło to już na niej żadnego wrażenia.

– Nie wiedziałam, że to jakiś przymus.

– Nie przymus, tylko obowiązek, a to różnica. A nie wiesz o tym, podobnie zresztą jak o innych obowiązkach, bo nie pofatygowałaś się do mnie wcześniej, mimo moich wezwań. Zostawiłam ci czas na żałobę, ale teraz powinnaś się włączyć w życie społeczności. Nie interesuje mnie, jak jest w Nawii, gdzie każdy, kto dorwie własne źródło, nie wyściubia nosa poza nie, bo narażony jest na atak. Czy czułaś się tutaj zagrożona, chodząc po mieście, gdzie wszystkie byty mieszkają w spokoju i wspólnie dbają o to miejsce? Bo te świeże ślady na szyi, po ugryzieniu, nie wyglądają mi raczej na akt przemocy…?

Amelia nie odpowiedziała, myśląc z sarkazmem, że nie miała okazji sprawdzić bezpieczeństwa w Nawii, bo miejscowa władza, gdy tylko weszła do źródła, wymordowała jej rodzinę. Ale fakt, tutaj nie musiała się niczego bać.

– Na początek dostaniesz proste i przyjemne zadanie. Dziś w nocy jest nocny zjazd narciarski z pochodniami. Zależy nam, by nie doszło do żadnych incydentów, to może zrobić złe wrażenie na sponsorach karnawału. Będziesz dyskretnie pilnować odcinka od…

– Nie będę dla ciebie sprzątać! Nie będę wykonywać żadnych rozkazów!

– Powiedziała to wolno i wyzywająco.

Przy otwieranych drzwiach zadźwięczał dzwonek, sygnalizując nadejście klienta.

Lara podniosła się, nie patrząc na dziewczynę, i podeszła do starszej pary, szukającej kijków. Amelia siedziała niewzruszona, wcale nie mając zamiaru uciekać. Kiedy drzwi za klientami się zamknęły, Lara przysiadła na brzegu biurka.

– Wiesz, co to jest wstęga Möbiusa, córko Martyny?

Nienawidziła tego. Nienawidziła tego uczucia paniki, kiedy czegoś nie wiedziała i wstydziła się przed matką, dla której wszystko zawsze było wiadome. Lara uderzyła celnie.

– To wstęga sklejona końcówkami w taki sposób, że gdybyś biegła po jej powierzchni, to co chwilę zmieniałabyś jej grzbiet, ale i tak ciągle byłabyś na niej.

W nieskończoność, której symbolem jest właśnie jej kształt. Taki sam, jaki masz na nieśmiertelniku. I ty tak biegniesz, marnotrawiąc energię i dany ci czas. Uciekasz, ale im szybciej i wścieklej, tym bardziej się zapętlasz. Używasz dopalacza, tych pereł, by przyspieszyć. Ale donikąd nie dobiegniesz.

– No i…? Będzie morał?

– Sama sobie odpowiedz. Możesz iść.

Amelia wściekła, że Lara uprzedziła ją poleceniem zrobienia czegoś, co zamierzała zrobić ostentacyjnie, zawahała się nawet, czy na przekór nie siedzieć dalej. Ale po wzroku Lary domyśliła się, że tamta zrobiła to specjalnie.

Była już w drzwiach, kiedy Lara się odezwała na pożegnanie: – Nawet Martyna nie zasłużyła sobie na taką córkę.

Lotnisko jako halę odlotów miało tylko niewielki budynek, wyglądający jak zwykły hangar. Kiedy wysiadał z samolotu, kursującego na trasie Rzym–Bolzano, nieodparcie przypominającego mu rozklekotany dwupłatowiec, którym podróżował Indiana Jones, marzył tylko o kawie, ale bar na lotnisku był zamknięty. Jak na złość nie miał drobnych do automatu. Nadal nie mógł uwierzyć, że się tu znalazł i że przetrwał chyba najbardziej przerażające godziny w swoim życiu. Mały samolot, z miejscami może dla dziesięciu osób, w środku przypominał wnętrze większego busa. Hałas silników i nieustanne rzucanie samolotem doprowadziły go do ataku paniki, przy którym o mało się nie przemienił. Diego przeżył wiele i mało co było w stanie go przestraszyć. Samoloty jednak to całkiem inna kategoria horroru.

Był późny wieczór. W wypożyczalni na lotnisku powinien na niego czekać samochód. Po wrażeniach z lotu, z których długo nie mógł się otrząsnąć, fakt, że dostał kluczyki do małego fiata, pasującego bardziej do Lazurowego Wybrzeża niż do górskich serpentyn, nie zrobił już na nim żadnego wrażenia. Miał przed sobą godzinę jazdy. Nie tak dawno dałby wszystko, by się tutaj znaleźć, i pełen emocji chciałby pokonać tę drogę jak najszybciej. Dzisiaj jednak świadomość, że niedługo zobaczy Amelię, nie wiązała się z radosnym podnieceniem i niecierpliwością.

Obawiał się tego spotkania, bo po nim kwestia opieki nad dziewczyną może wcale nie polegać na dziecinnej szarpaninie, jak do tej pory. Zrobiło się dużo poważniej i choć unikał podjęcia decyzji, by coś z tym zrobić, to dostał ostateczny impuls, by wreszcie stawić czoło problemowi. A tego kopa do działania dostał z najmniej spodziewanej strony…

Wrócił z Malagi, po dwóch dniach nieobecności, bardziej wyczerpujących niż tydzień w jakiejkolwiek akcji zleconej wcześniej przez Peruna. Ciotki i kuzynki zadręczały go sprawami rodziny, takimi jak niewierność mężczyzn, którzy wżenili się w klan, niemożność zajścia w ciążę czy złe oko sąsiadki zabierające życie roślin w ogrodzie. Wszystkie oczekiwały, że każdą z nich wysłucha odpowiednio uważnie, jakby nie chciały zrozumieć, że przyjechał właśnie po to, by ktoś na miejscu, bardziej odpowiedni, służył im pomocą. Pomyślał nawet ze współczuciem o wuju Bernacie, który miał przejąć jego obowiązki. Z ulgą, że to tylko jednorazowy obowiązek, prowadził rozmowy o interesach, udzielał ostatnich pełnomocnictw i składał niekończące się wizyty. Potem jeszcze przyjęcie w domu Emanuela, ciągnące się przez osiemnaście godzin, potrząsanie setkami rąk i wymigiwanie się od kolejnych porcji jedzenia, przynoszonych mu przez ciotki. Czuł silny związek z klanem, kochał tych ludzi, ale czuł, że jeszcze nie kocha ich tak mocno, jak Emanuel. Może to kwestia wieku i rodzącego się przez stulecia przywiązania do własnej rodziny, jako potwierdzenia własnej tożsamości, gdy świat nieustannie się zmienia. Nawet nie spodziewał się, z jaką ulgą odbierze telefon od Peruna, wzywającego go pilnie do Krakowa.

Jednak zaraz po naglącym wezwaniu, klasycznie dla boga, nastała trwająca dwa dni cisza. Diego siedział w swoim wynajętym mieszkaniu, czekając na dalsze instrukcje. Mała kawalerka na nowym osiedlu w Podgórzu nie była umeblowana, a jej tymczasowy lokator nie przykładał takiej wagi do dbania o wystrój wnętrz, jak robił to Emanuel, który z pietyzmem zajmował się każdym szczegółem w swoim domu i w domu Diega. Większy pokój z aneksem kuchennym, oddzielonym ladą, wypełniał tylko stolik z telewizorem i rzucony na podłogę materac. Lada, służąca za stół do jedzenia, miejsce na laptop i skład zaskakująco równo ułożonej baterii butelek po piwie – była najbardziej rzucającym się w oczy elementem pomieszczenia. Dodatkowy pokój, mający służyć za sypialnię, został przekształcony w schowek, szafę i magazyn broni.

Pukanie do drzwi rozległo się pod koniec drugiego dnia. To i tak uprzejmie ze strony Peruna, bo mógł po prostu zjawić się, na przykład w łazience, kiedy Diego brał prysznic. Bóg rozglądnął się po mieszkaniu w całkowicie ludzki sposób, jakby uważał, że tak należy postąpić, przychodząc po raz pierwszy z wizytą. Chłopak stał z założonymi rękami, oparty o lodówkę, i z niedowierzaniem patrzył na swojego szefa. Ten zajął wreszcie jedyne krzesło w mieszkaniu, stojące przy komputerze, i się uśmiechnął. Wyszło mu to przerażająco. Sięgnął pod koszulę i wyciągnął dwa piwa. Powiało grozą.

– Wezwałeś mnie pilnie z Hiszpanii, bo nie miałeś się z kim napić? – zapytał Diego i otworzył butelkę.

Perun wreszcie przestał się uśmiechać, zmieniając zdanie, jak ma wyglądać ta rozmowa.

– Wezwałem cię, bo zrozumiałem, że chyba powinienem się o ciebie martwić.

Diego zakrztusił się. Wycierając rękawem usta, patrzył z zaciekawieniem na gościa.

– No, dobrze… martwić o siebie. Póki naprawdę się do mnie nie przywiążesz, nie będę miał pełni mocy. A to irytujące. Dlatego chcę, żebyś był szczęśliwy czy spokojny na innych polach, by nic nie zawracało nam głowy. Nie rozpraszało cię.

Diego spiął się teraz, bo wiedział już, do czego Perun zmierza.

– Spokojnie, Ossieriens. Zlikwidowanie jej mogłoby tylko uszkodzić ciebie, a na to sobie nie pozwolimy, prawda? Zresztą darowałem jej życie w zamian za te twoje lata. Teraz, kiedy nie musisz już myśleć o obowiązkach rodzinnych, została ci tylko Hohenstaufówna do zamartwiania się. Bo wiem, że coś nie za bardzo ci wychodzi pilnowanie jej. Zaćpała się mocą i nie wiesz, co z tym zrobić. A ja wiem.

– Pociągnął łyk piwa.

– Artefakt jest za silny, by zestroić go z ciałem, w dodatku tak niedoświadczonym.

Do zasilania źródła – proszę bardzo, niezwykle stabilny, solidny gadżet. Ale do wzmacniania mocy – tylko na krótką metę. Artefakt chce żyć, dlatego dąży do symbiozy z kimś, kto posiada moc, ale to powinna być protokooperacja, a nie mutualizm. Bo wtedy staje się pasożytem. Pod wpływem „dopalacza” dziewczyna produkuje coraz więcej silnej energii, którą musi jakoś wyładować. Im efektywniej to robi, tym organizm intensywniej pracuje nad wyrównaniem strat. Błędne koło.

Rozumiesz?

– Skąd wiesz, że właśnie to się dzieje z Amelią?

– Interesuje mnie wszystko, co dotyczy ciebie. Jeśli chcesz jej pomóc, musisz odciąć ją od pereł. W tym momencie może to być dla niej niebezpieczne, jak detoks dla narkomana. Musisz więc dać jej coś, co złagodzi ten proces.

– Poczekaj, w trosce o nią, mam jej zabrać perły, i co? Dostarczyć je tobie? Tak naprawdę o to tutaj chodzi?

– Obrażasz mnie, chłopcze. Przypominam ci, że sam wyrzuciłem dziewczynę z Nawii, mając świadomość, że zabierze ze sobą perły. To jest niebezpieczna zabawka, nie potrzebuję jej tutaj. Dziewczyna ma swoje źródło, prawda? Może je sobie podrasować artefaktem i potem go już nie ruszać. Pod warunkiem że będzie miała coś, co pomoże jej oprzeć się głodowi.

– Więc co według ciebie mam zrobić? – Diego otworzył lodówkę i wyciągnął kolejne piwa.

Perun ostrożnie położył na blacie małe różowe pudełko z kokardką.

– Dać jej to. Załatw to jak najszybciej, wróć tutaj i zajmij się naszymi sprawami.

Słuchaj… Może dla ciebie jestem uosobieniem wszelkiego zła, ale nie zapominaj, że jestem bogiem, którego ludzie stworzyli w dobrej wierze. Fakt, bali się mnie, ale to ja miałem się nimi opiekować. Wiem, co znaczy odpowiadać na prośby i modlitwy, i zyskiwać sobie za to wdzięczność. I miłość. Nie udaję, że rozumiem te wasze dylematy życiowe, ja je tylko mogę rozwiązywać. Jeśli oczywiście mam na to ochotę. Nie jestem jednak człowiekiem i nie potrafię, a nawet nie chcę, postępować według waszych zasad. Moja moralność jest bez zarzutu, tylko że jest inna. Robię, co muszę, często dla wyższego dobra poświęcam wasze małe sprawy. Rozumiesz?

Diego milczał chwilę.

– Mam jechać do Canazei?

– Jutro masz samolot do Rzymu, a stamtąd do Bolzano. Dzisiaj oglądniemy sobie razem mecz – powiedział bóg spokojnie i z kolejną butelką przeniósł się na materac.

Zmarszczył brwi i telewizor włączył się, pokazując jednak tylko mrugający szary ekran. Diego westchnął ciężko i podniósł pilot z podłogi.

– Musisz jeszcze włączyć dekoder.

Maria przywitała go z uśmiechem, ale wcale nie była radosna. Śnieg padał wielkimi płatami, więc szybko zabrała Diega do swojego mieszkania. Nigdy tutaj nie był, choć wiedział o tym miejscu od Adeli i znał ze słyszenia włoską czarownicę.

Przez ostatnie tygodnie często ze sobą rozmawiali, teraz jednak po raz pierwszy stanęli twarzą w twarz. Diego pomyślał, że dokładnie tak ją sobie wyobrażał, jako czerstwą, rasową kobietę o mijającej, ale nadal przykuwającej oczy urodzie. Ona wpatrywała się w niego, coraz promienniej się uśmiechając.

– Tak właśnie wyobrażałam sobie młodego Emanuela. Przez całe moje życie wyglądał tak samo, a ja jako młoda dziewczyna zastanawiałam się, jaki musiał być za młodu. Święta Tereso, jakiż on był przystojny!

Diego uśmiechnął się z zażenowaniem. Uznanie dla własnej urody w ustach o wiele starszej kobiety zawsze wzbudzało w nim mieszane uczucia, choć przywykł do nieustannego chwalenia przez ciotki w Hiszpanii, które jego wygląd przypisywały swojej własnej zasłudze – wszak wszystkie kobiety w rodzinie były urodziwe, więc i rodziły pięknych synów. Były z niego dumne. Adela nigdy nie mówiła nic o jego wyglądzie, chyba że musiała mu zwrócić uwagę na nieuczesane włosy. Ale on i tak wiedział, jak mocno go kochała i uwielbiała wszystko, co było z nim związane.

Wraz ze strychem Wolfensteinu spłonęły pudła z jego rysunkami, kamykami, które znosił z ogrodu, i masą całkiem dziwacznych pamiątek. Trzymała nawet jego pierwsze zęby. A co do podobieństwa z Emanuelem – nigdy go nie zauważał. Był dużo wyższy od niego, bardziej barczysty, miał ostrzejsze rysy. W ogóle był „bardziej”. Nie przyszło mu też do głowy, że wuj kiedyś mógł wyglądać całkiem inaczej. Mógł być wyższy, potężniejszy, mieć młodsze rysy twarzy i tak samo, jak Diego nie przywiązywać wagi do ubioru, którą to cechą szczycił się dopiero przez ostatnie sto lat. Kiedyś może też nie nosił długich czarnych włosów, związanych ciasno z tyłu głowy, lecz pozwalał im luźno kręcić się wokół twarzy. Wolał wygodne kurtki, jak ta skórzana Diega, a nie eleganckie płaszcze. Ale takiego wuja chłopak nie znał i prawdopodobnie mało kto z żyjących jeszcze mógł pamiętać tamtego narwanego wilkołaka.

Uśmiechnął się więc grzecznie do Marii i usiadł przy stole, nie zdejmując kurtki.

Spieszył się. A ona, siedząc naprzeciwko i zaplatając nerwowo palce, z niepokojem opowiedziała mu o ostatnich dniach. O wzburzeniu Lary zachowaniem Amelii, o nieustannych nieobecnościach i coraz bardziej zmieniającym się wyglądzie dziewczyny. Nie wspomniała, że sama zaczęła się bać, kiedy przebywa w jej obecności.

– Jest u siebie? – zapytał na końcu.

Maria westchnęła i przecząco pokręciła głową.

Siedzieli na deskach tarasu, oparci o ścianę, i Amelia czuła się fantastycznie, pozwalając, by alkohol i jakieś zioła, przywiezione przez znajomych Iana, całkowicie opanowały jej ciało. Wrażenie błogiego odpływania zawdzięczała też przyssanemu do żyły na jej przegubie wampira, z którym spędzała kolejną już noc.

Wraz z krwią wypływał z niej też nadmiar mocy. Zamglonym wzrokiem patrzyła na niebo. Grupa, która wczoraj przyjechała, składała się w większości z demonów związanych z wodą, co pozwalało im przebywać przez dłuższy czas w górach tylko przy dużej ilości śniegu. Dwóch mężczyzn i jedno stworzenie, co do którego płci nikt nie miał pewności, ale też taktownie nikt się nie dopytywał, byli dużo bardziej narwani niż reszta wariatów, których do tej pory poznała. Znali się z Ianem od lat i mieli do opowiedzenia mnóstwo złośliwych anegdot na jego temat. Twierdzili też, że na co dzień normalnie pracują, w co nie bardzo chciało jej się wierzyć, widząc ich opalone twarze, długie blond dredy i większe niż u kogokolwiek tutaj ciśnienie na ekstremalną jazdę. Z jednej strony mając napalonego wampira, którego imienia nadal nie pamiętała, ale kojarzyła, że jest z Czech, z drugiej nowego znajomego, Stiega, mającego coś wspólnego z tymi rzeźbami na statkach wikingów, ale nie pamiętała już dokładnie co, siedziała, słuchając jak przez mgłę opowieści o Ianie, równocześnie chłonąc muzykę, która jak zwykle trzęsła ścianami. Z wnętrza dochodziły śmiechy, ale nie było zbyt gwarno. Dzisiejsza noc należała do tych spokojniejszych.

– Dooobra, to co takiego robicie na co dzień, że ciężko pracujecie?

Stieg zaciągnął się skrętem i podał go Amelii.

– W zasadzie to cały czas to samo. Bawimy się i dostajemy za to kasę.

– Rozwiń wątek…

– Są firmy, na przykład odzieżowe, które tworzą ekipy takich przypałów jak my, wysyłają ich gdzieś w fajne miejsca, filmują, jak jeździmy albo coś tam innego robimy, i montują z tego klipy reklamowe. Potem dana marka kojarzy się ludziom z takim freestylowym życiem i jakoś się kręci. Większość takich teamów to górskie świry, wiesz, trolle, skalniaki, trochę śmiertelników. Ale my bawimy się też w wodzie. Surfing, freediving, co tylko zechcesz. Firma z takimi ciuchami, rozumiesz, musi sprzedać nie tylko narciarski syf. No i ciągle mamy zlecenia. Teraz wymyślili, że ekipa wyjdzie ze sprzętem na sześć tysięcy, żeby zjechać na deskach.

Film ma pokazywać, jak wszyscy się męczą, idąc pod górę, jak rozbijają obozy po drodze, kłócą się… takie reality show. Jeśli nie trafi się jakiś normals, to może być świetny ubaw. Ty… może z nami pojedziesz? Widziałem, co robisz. Ty to kochasz.

– Uhmmm… – Oparła głowę na jego ramieniu i zamknęła oczy. – Pomyślę. Ian też z wami to robił?

– Ian, moja mała, był gwiazdą. Właśnie, przyjechaliśmy wczoraj, a jeszcze go nie widziałem. Co jest, kurwa, grane?

Amelia przekręciła się leniwie tak, by usiąść na nogach wampira. Pocałowała go i odwróciła głowę z powrotem do Stiega.

– Pewnie znowu miał upojną noc. Ma jakąś dziewczynę, którą trzyma z dala od nas.

Stieg zaśmiał się.

– Nareszcie! Dzielny Ian. Już się o niego martwiłem.

– To się nie martw. Powiedział, że znalazł miłość swojego życia.

Stieg spoważniał na chwilę.

– Tak nigdy by nie powiedział… – Nie skończył, bo obok nich przebiegł, wrzeszcząc, uradowany Paul z szeroko rozłożonymi rękoma.

– Ossieriens! Kupę lat!!!

Ochroniarz dał mu do podpisania zobowiązanie o odpowiedzialności finansowej i prawnej za ewentualne szkody, których mógłby być sprawcą. Pouczył go też, że zakazuje się przemiany w lokalu, używania broni, a wszelkie nieporozumienia mają być rozwiązywane na zewnątrz. Standardowa procedura, obowiązująca we wszystkich tego typu lokalach. Nieprzestrzeganie jej mogło się skończyć automatycznym zakazem wstępu do takich miejsc na całym świecie – do odwołania.

Niewielu reguł w życiu Diego przestrzegał – ale tej, świętej, zawsze. Teraz pomyślał, że to pieprzy z góry na dół. Wystarczył mu widok Amelii siedzącej na wampirze, który bezczelnie przyssał się do jej szyi, i jego natarczywych, błądzących po ciele dziewczyny rąk. A potem spotkał jej zamglony wzrok. Gdyby Paul nieświadomie go nie zatrzymał, mógłby popełnić poważny błąd. Chyba że Perun mógłby mu załatwić zniesienie zakazu.

– Stary, co ty tu robisz? Strasznie się cieszę! Ale numer! Teraz zacznie się prawdziwy ubaw…

Diego nie patrzył na Paula, który całkowicie tego nie zauważał, krzycząc radośnie i próbując wprowadzić przybysza do środka, prosto do baru. Diego położył mu rękę na ramieniu, zatrzymując go w pół kroku.

– Też się cieszę, Paul. Zamów nam po kilka szotów, zaraz do ciebie przyjdę. Tylko się przywitam.

Wstała, lekko się zataczając. Zmieniła się tak bardzo, że niemal nie przypominała tamtej Amelii, którą uczył walczyć, której obecność była najbardziej podniecającą rzeczą na świecie. Była przeraźliwie chuda, krótki top na ramiączkach nie przykrywał wystających obojczyków i cienkich, żylastych rąk, a szerokie snowboardowe spodnie ledwo trzymały się na kościstych biodrach, odsłaniając prawie wklęsły brzuch. W wychudzonej twarzy oczy mocno podkreślone na czarno wydawały się wielkie i puste. Stanęła przed nim, głupio się uśmiechając, ale widział już, że była zdenerwowana.

– Diego, fajnie, że wpadłeś, chociaż nie pamiętam, żebym cię zapraszała.

– Przeciągnęła powoli ręką po włosach, w jej mniemaniu zalotnie.

Ruch był tak żałosny, że miał ochotę ją uderzyć. Zamiast tego chwycił ją za ramię.

– Chodźmy na zewnątrz!

Bał się, że dziewczyna będzie stawiać opór, a wiedział już, że teraz w walce z nią mógłby nie mieć szans. Jedno uderzenie mocy i odfrunąłby na kilka metrów. Ona jednak posłusznie dała się prowadzić, machając uspokajająco na Stiega i czeskiego wampira, którzy próbowali się podnieść.

– Spokojnie, to miłość mojego życia – wybełkotała i ruszyła ku drzwiom, prowadzona przez wilkołaka.

Na zewnątrz czekał skuter Ruperta. Diego pomógł jej usiąść.

– Patrz, tak jak kiedyś, na twoim motorze. Ależ rooomantycznie – mruknęła pod nosem.

Jazda jego motorem w padającym śniegu, Amelia spadająca z siedzenia, euforia, kiedy czuł ją przytuloną do swoich pleców. Parę tygodni temu. Trzy miesiące? Kim są teraz, bo na pewno nie tymi dzieciakami skupionymi tylko na własnych dramatach miłosnych.

Spała, kiedy podjechali przed chatę, i wolałby jej nie budzić, ale nie mógł wejść do źródła. Rozglądnęła się zdziwionym wzrokiem, jakby nie wiedziała, co się dzieje.

– Diego… Przyjechałeś?

– Tak. I chciałbym móc wnieść cię do środka. Otwórz źródło – warknął, biorąc ją na ręce. Wiedział już, że nie będzie się opierać. Był wściekły.

Położył ją, znowu śpiącą, na kanapie, zastanawiając się, jak długo będzie musiał czekać, aż dziewczyna wytrzeźwieje. I musiał się w końcu napić kawy.

Była trzecia w nocy, kiedy Amelia wstała, zaskakująco trzeźwa. Z zaciętą miną spojrzała bez słowa na Diega, siedzącego w fotelu i oglądającego telewizję, i poszła do łazienki. Kiedy wróciła, owinięta w ręcznik, bez makijażu, tuszującego jej mizerność, zrobiła sobie kawę, ignorując obecność chłopaka. Zaczekał, aż usiadła na kanapie.

– Musisz z tym skończyć.

Nie odpowiedziała.

– Nie panujesz już nad perłami, tylko one nad tobą. Musisz je ściągnąć, chociaż już i tak jest za późno. Przywiozłem ci coś, co pomoże złagodzić szok…

– A co, zależy ci..?

Popatrzył na nią, jakby widział ją pierwszy raz. Jak mogła być tak głupia.

– Niszczysz swoje życie, możesz niedługo umrzeć, a ty mnie pytasz teraz, czy mi zależy, jakbyś chciała się bawić w słodkie pieprzenie i podchody w celu nazwania łączących nas uczuć…? Tak zależy mi, żebyś żyła. Jestem za ciebie odpowiedzialny.

– Tak, słyszałam to już, jestem twoim obowiązkiem, zobowiązaniem, słowem honoru danym Adeli – powiedziała z przekąsem. – Odpuść sobie, do cholery. Mam was wszystkich dość. Zwalniam cię z tego obowiązku. Sama potrafię o siebie zadbać. Nie potrzebuję ani ciebie, ani opieki zza grobu Adeli, ani…

– Czego? Pieniędzy Martyny? Marii, sprzątającej ci dom i dbającej o ciebie?

Domu, który przygotowała dla ciebie matka? To pozbądź się tego, zacznij od zera – sama. Zarabiaj na skutery, alkohol, ciuchy. Co masz zamiar dalej robić? W maju powinnaś zdawać maturę, oczywiście, nie dasz rady teraz, ale może za rok?

Zainteresowałaś się tym? Jakie masz plany na życie? Jak wpływa na ciebie fakt, że wszyscy zginęli, a ja odpracowuję twoje ułaskawienie niewolą – po to, żebyś ty mogła po prostu żyć? Jak chcesz wykorzystywać moc? Ćpając ją do utraty przytomności? Martyna miała swój psychopatyczny cel, była też lekarzem, wszystko podporządkowała tobie! Adela nie wyobrażała sobie biernego życia, marnotrawienia czasu, gdy nie robisz czegoś dla innych…

Wstała, wyraźnie rozwścieczona, i zaczęła krążyć po pokoju, wymachując rękami.

– Adela, Martyna, Adela, Martyna. Rzygam tym już. To przez nie jestem tutaj i zapewniam cię, że nie jestem nikomu nic winna! Żyję i się z tego cieszę, i mam w dupie…

– Nie masz w sobie nic z Adeli…

– Pierdolę Adelę!

Doskoczył do niej. W ostatniej chwili opanował się na tyle, by podniesioną już rękę zatrzymać przed jej twarzą. Dziewczyna nawet nie drgnęła.

– Nie waż się tak mówić! – wysyczał. – Nie waż się, kurwa, wypowiadać jej imienia, rozumiesz? Kim ty w ogóle myślisz, że jesteś? Jakąś mroczną heroiną, żyjącą na krawędzi? I jest zajebiście? Nie, Ami. Jesteś rozkapryszoną, głupią gówniarą, która żyje tylko dlatego, że wszyscy troszczyli się o ciebie. Co zrobiłaś w życiu sama, bez wsparcia, podpowiedzi?

Już wiedział, dlaczego ta scena wydaje mu się znajoma, jakby wcześniej ją już przeżywał. Bogowie, on mówi słowami Emanuela, kierowanymi do niego wielokrotnie! Kim on się stał przez Amelię?

– Przez miesiąc musiałam sama…

– Z głupoty! Nie musiałaś. Wystarczyło, żebyś słuchała, co do ciebie mówię, żebyś łaskawie odbierała moje telefony, a nie odgrywała obrażoną…

– Służysz Perunowi! On zabił…

– Znowu to samo. Musiałem, i dobrze o tym wiesz…

Po jej rękach zaczęły pełzać iskry, nie tylko po dłoniach, ale po całych przedramionach, sięgając już szyi i twarzy. Zawstydzona zacisnęła pięści, ale widziała, że to nie pomoże. Musiała się jakoś wyładować. Diego patrzył na nią wstrząśnięty.

– Musisz ściągnąć perły.

– Nic nie muszę! Nie chcę znowu czuć się wszystkiemu winna, nie chcę myśleć o martwym Andrzeju, nie chcę się już więcej bać…

– Umrzesz.

– A ty nie wypełnisz obietnicy, no cholernie mi przykro.

– Nie, Ami. Ja zrobiłem wszystko, co mogłem. Jeśli znikniesz, po prostu zamknę to zadanie, nie mając sobie nic do zarzucenia.

Postawił na stoliku różowe pudełko.

– W środku jest słabszy artefakt, pozwoli ci przejść wstrząs po odstawieniu pereł.

Wystarczy, że przyłożysz go do ucha. Oczywiście odchorujesz to, ale przeżyjesz.

Choć jesteś taka samowystarczalna i niezależna, to pamiętaj, że Maria może się tobą opiekować. Jak długo żyjesz, możesz też do mnie dzwonić po pomoc.

Milczała, patrząc, jak wkłada kurtkę i idzie w stronę drzwi.

– Diego…

Odwrócił się, ale na jego twarzy nie było tego zainteresowania, tkliwości, którą pamiętała, gdy wołała za nim w Wolfensteinie.

– Tak?

– Czy ty… czy my…? – Najgłupsze pytanie. Teraz oznaczało całkiem coś innego niż to zadane wcześniej Ianowi.

Patrzył na nią tak samo zimno.

– Nie, Amelio. Nie chce mi się już siedzieć w piaskownicy…

Została sama.

Cierpliwość. Bez niej nie osiągnie się niczego. Spokój. Każde nerwowe działanie może przynieść tylko dodatkowe problemy. Konsekwencja. Umiejętność trzymania się wyznaczonej drogi, przez lata, setki lat. I cel. Tutaj Weles nie zawsze widział, czy chodzi mu o satysfakcję z poniżenia Peruna i zajęcie jego dominującego miejsca (bo zniszczyć go nie mógł), czy chęć rządzenia Nawią według własnych, jedynie słusznych zasad. Tak naprawdę nigdy nie zapomniał, że warunkiem ich istnienia jest trwanie Nawii. Porządek. Bo inaczej wszystko szlag trafi.

Zabierając mu ostatnio moc, Perun nie tylko go upokorzył, każąc mu funkcjonować na poziomie śmiertelnika, ale też zagroził istnieniu całego systemu.

Weles, jako sprawny administrator, zawsze da sobie radę i tego Perun musiał być pewien, ale niektóre sprawy wymagały powagi boskiej. Jak rozmowy z klanem wampirów w sprawach naruszania bezpieczeństwa, jak przyjmowanie do nowicjatu nie zawsze chętnych młodych czarownic po przemianie czy wywoływanie małych, dyskretnych cudów, które utrzymywały gdzieś tam tlącą się wiarę w Drzewo Życia.

Ściąganie podatków, pilnowanie zasad i tropienie nieprawidłowości w Nawii – od tego miał Kosiarzy i mógł zarządzać wszystkim zza biurka w swojej małej parafii.

Jednak wystawianie się w tym stanie niemocy na widok publiczny było bardzo niekomfortowe. A najgorsze, że stan taki mógł ciągnąć się przez następne kilka lat, bo tyle trwała u niego zwykle powolna regeneracja, chyba że kooperacja z Rodem i kolejny plan przyniosą spodziewane efekty. Mają jeszcze kilka miesięcy, ale sam fakt, że jest na co czekać, zawsze poprawia humor.

Obszerny gabinet był dobrze ogrzany, dlatego lubił tutaj załatwiać wszystkie sprawy, spędzał tu wiele czasu, nawet nieoficjalnie. Teraz też pozwolił sobie na cywilne ubranie i ciepłe pantofle. Napił się herbaty i otworzył kolejny plik z raportami. Miał prawie miesiąc zaległości.

„Dwie świeże czarownice po przemianie, wcielone do nowicjatu, jedna nastolatka, druga… po sześćdziesiątce, wstępne procedury przeprowadzone, starsza domaga się przydzielenia do służby jako nałożnica Peruna…”.

Proszę bardzo. Perun od dawna nie pamiętał o tym, że musiał mieć nałożnice, a w trosce o morale społeczne powinien co jakiś czas…

„Fanklub serii książek popuLarnego autora zbliża się niebezpiecznie do zaporowej liczby wyznawców szczerze wierzących w istnienie głównego bohatera, możliwa ingerencja w obcą mitologię. Zastosowane środki – wstrzymanie dodruków, dyskretna inwigilacja autora, jedna rozmowa…”.

Hmmm… Można zapamiętać nazwisko i podsunąć mu kiedyś odpowiedni temat.

Oczywiście literatura nie ma tej siły rażenia, co dobre ciało muzyka, ale…

„Zaginęła nocnica, wniosek o uznanie jej za «Martwą Ostatecznie», wniesiony przez przedsiębiorcę składu metalowego, Kalvelisa Wiesława, który chce przejąć jej teren – dzikie wysypisko i kompleks nieużywanych garaży metalowych, sztuk dwadzieścia trzy…”.

„Podatek ze źródła Tyniec ściągnięty z odsetkami, wpłynął na konto, koszty upomnienia i odszkodowania za uszkodzenie dwóch Kosiarzy – wliczono…”.

„Widoczne ślady po ataku wampira na ofierze, zastosowano niezbędne poprawki na ciele i w dokumentacji, sprawa do wyciszenia i wyjaśnienia, została przekazana do P. Prezesa K.W. O/Nawia – Dimitria Worońskiego…”.

Weles wyprostował się. „Jak to «do wyciszenia»? Odkąd to pojedyncze wybryki pijawek muszą być oddawane oficjalnie do Dimitria? Czyżby stary zatroszczył się osobiście akurat o ten incydent?” – pomyślał zaniepokojony. Pomasował sobie brodę z zadowoleniem. „Wampiry coś cicho siedziały ostatnio. To może być okazja do starcia, po którym znowu będzie można zwiększyć wpływ na ich politykę wewnętrzną. Bez względu na to, czy będzie prawdziwy powód, czy nie”.

Wezwał Kosiarza odpowiedzialnego za raportowanie.

– Co z tą sprawą wyraźnych śladów wampira… – Spojrzał jeszcze raz na ekran.

– …w okolicy Ząbkowic Śląskich? Dlaczego Dimitri ma wyciszać sprawę? Ofiara?

– Nikt ważny, ale media się dowiedziały, miejscowi ludzie zaczęli znowu panikować, że wróci sprawa Frankensteina i wpłynie to na interesy miasta.

Weles zamyślił się, pozwalając poszczególnym faktom płynąć spokojnie, by wyławiać je po kolei i umieszczać w odpowiednich miejscach rodzącego się planu.

– Kim była ta ofiara?

– Ochroniarz, zwykły śmiertelnik, musiał zaprosić do siebie krwawą dziwkę, sądząc po pozostawionych głupio śladach – młodą. Znalazł go patrol kontrolny, bo przed śmiercią zgłosił problemy w systemie aLarmowym.

– Zaraz… Był w pracy? – zapytał powoli, choć złość na kretynizm Kosiarza zaczynała rosnąć. – A dokładnie?

– Małe, lokalne muzeum poświęcone folklorowi, zginął tylko jeden eksponat, zresztą gościnny…

Weles zacisnął pięści, przymknął oczy.

– Czy ten raport nie powinien brzmieć: „Skradziono eksponat muzealny, na tyle ważny, że był wypożyczany różnym placówkom, jak pieprzona relikwia. Był tak wyjątkowy, że dokonano włamania TYLKO dla niego, a jedynym śladem jest wyraźna obecność wampira na miejscu zdarzenia”.

Kosiarz stał nieporuszony, po chwili odpowiedział: – Tak mogłoby to brzmieć.

W ciszy panującej w pokoju słychać było tylko coraz szybszy oddech Welesa.

Ta jego obecna ludzka słabość przekładała się też na bardzo człowieczy sposób okazywania emocji. Tęsknił za swoim niewzruszonym, boskim spokojem i kamienną twarzą. Teraz jednak poczerwieniały mu policzki i gładko wygolony kark. Chwycił kubek z niedopitą herbatą i rzucił nim w Kosiarza. Ten zrobił błyskawiczny unik, jak to Kosiarz, i naczynie rozbiło się o bogato rzeźbioną gdańską szafę, w której przechowywano akta parafii.

– Co zabrano?!



IV. Obłęd przerwany jednym słowem


Czytała o tym wielokrotnie. To znaczy, takie sceny przebiegała szybko oczami, biegnąc do bardziej interesującego fragmentu w książce i zastanawiając się, po co autor rozpisuje się nad fatalną kondycją swojej postaci, kiedy ta otworzy oczy po ciężkim przebiegu choroby, nocy, czy dnia. Opis dezorientacji, bólu głowy, osłabienia, bywa że i paraliżu, nie ma w sobie i tak dawki grozy, jeśli czytelnik sam czegoś takiego nie przeżyje. Zresztą w powieściach bohater zaraz zaciska zęby, wstaje i z obandażowaną głową, ręką, piersią czy sercem rusza dalej, by zbawić coś tam, uratować kogoś tam i wpaść w kolejne kłopoty. Albo szukać aspiryny, jak niektórym twardzielom się zdarzało. Dlatego gdy Amelia przebudziła się na tyle, by przyswoić sobie, gdzie jest, co się stało i jakie będą konsekwencje – uznała, że chce ominąć ten czas, ma wszystko gdzieś, i zapadła spokojnie w dalszy sen. Nie musiała zbawiać, ratować ani wpadać.

Paradoksalnie, miała wiele szczęścia, że drugie rozdzielenie się z artefaktem było o wiele trudniejsze i przyniosło poważniejsze konsekwencje. Dzięki temu prawie natychmiast straciła przytomność i pozostawała w tym stanie wystarczająco długo, by dać organizmowi szansę na regenerację i przyzwyczajenie się do nowych warunków, gdy moc nie była już główną siłą napędową dla wszystkich jej organów.

Spowolnienie metabolizmu doprowadziło do szoku, ale dzięki małemu bezpiecznikowi od Diega wszystko nabrało z powrotem odpowiedniego tempa.

A sam prezent od Diega… Kiedy otworzyła pudełko, nie widziała za bardzo, co ma przed sobą. Srebrny łuk, może ośmiocentymetrowy, kunsztownie grawerowany wijącymi się motywami roślinnymi, ozdobiony ośmioma małymi brylantami, umieszczonymi w równych odległościach na całej długości. Przyłożyć do ucha?

Zanim nie otworzyła pudełka, wcale nie była pewna, czy to zrobi. Nie chciała ulec, bo czuła, że potwierdziłaby w ten sposób wszystkie te słowa, które Diego wykrzyczał. Ale patrząc na ten artefakt, zawahała się tylko, co ma zrobić jako pierwsze: ściągnąć naszyjnik czy założyć… to coś. Oczywiście, fajnie byłoby, gdyby błyskotka od Diega zrobiła wszystko za nią, sprawiając, by ten moment przeszła bezboleśnie. Już czuła, jak perły zaczynają na nią wpływać, przypominając o sobie, sprawiając, że sama myśl, by się ich pozbyć, przyprawiała ją o mały atak paniki.

Ostatecznie, nauczona doświadczeniem, skupiła całą siłę woli na chęci zdjęcia ich, szarpnęła mocno, nie szukając zapięcia, nie troszcząc się o puszkę z cukrem. Zabolał ją kark, ale naszyjnik nadal na nim był. Poczuła silne zawroty głowy, ledwo trzymała się na nogach, tracąc na chwilę równowagę. Za drugim razem zrobiła to spokojnie, choć ręce trzęsły jej się przy zapince jak alkoholikowi sięgającemu po pierwszy łyk. Rzuciła je na podłogę. Jedną ręką przytrzymując się stołu, podniosła do ucha „srebrny ratunek” i zaraz syknęła z bólu. Łuk idealnie przylgnął do obrąbka małżowiny, sięgając aż do płatka ucha. W miejscach siedmiu diamentów wysunęły się kolce przebijające chrząstkę, ósmy diament wbił swoje „żądło” w miękkie ciało.

I wtedy straciła świadomość.

Leżenie w łóżku, ze świeżą pościelą, z baterią wszystkiego, co może być potrzebne, na stoliku, w zasięgu ręki, mogło się kojarzyć z bezpiecznym lenistwem podczas grypy. A Maria, próbująca karmić ją bulionem, boleśnie przypominała Martynę, która w swój zdecydowany, obcesowy wręcz, sposób okazywała jej troskę, kiedy była mała. Ale dla Amelii cała ta sytuacja bardziej kojarzyła się z faktem, że wcale nie jest tak samodzielna i niezależna, jak sama chciała siebie widzieć.

Pomyślała też, że Maria musiała ją znaleźć na podłodze, nieprzytomną. Jakże melodramatycznie! Amelia wyrzucała sobie, że zamiast zadzwonić po doświadczoną czarownicę, kiedy zdecydowała się na ten cholerny krok, uprzedzić ją, porozmawiać, jak może to wszystko wyglądać, i ewentualnie, co zrobić, żeby ułatwić i jej, i sobie tę całą zabawę – wybrała teatralnie dziecinne rozwiązanie.

„Ach, jakże jestem dzielna i bohaterska! Ach, decyduję się na niebezpieczny krok, żeby ratować własną dupę! Ach, a Maria niech powyciera podłogę, jeśli zwymiotuję. Brawo!”.

– Perły…? – zapytała przez chropowate gardło.

Łyknęła posłusznie kolejną łyżkę bulionu.

– Leżą na podłodze, przykryłam je kocem. Boję się ich dotknąć, wiesz, co może mi się stać – odpowiedziała zrzędliwym głosem.

Ona przynajmniej była rozsądna, chociaż nie wiedziała, że to zbytnie środki ostrożności. Perły ożywały tylko przy dotyku Hohenstaufów. Amelia wyprowadziła ją z błędu i poprosiła, by je schowała. Kolejny łyk gorącej zupy.

– Jak długo…?

– Ponad dwie doby. Ściągnęłaś perły około trzeciej czterdzieści pięć, znalazłam cię dziesięć minut później. Jeszcze jedna i będzie koniec. – Podstawiła jej łyżkę do ust.

– Skąd…?

– Diego mi powiedział.

Przymknęła oczy, nie chciała teraz o nim rozmawiać. Diego przywiózł lekarstwo, Diego zarządził zmiany, Diego wysłał Marię. Powinna czuć się upokorzona, ale nie miała chyba na to siły. Właściwie czuła się dobrze; zero bólów głowy, nudności.

Była tylko słaba, ale za to spokojna, a przywykła do tego, że w ostatnich dniach czuła podekscytowanie, jakby miała gorączkę. Jeszcze parę godzin i będzie musiała wstać z łóżka, by stawić czoło reszcie życia, na które się zdecydowała. Albo raczej zdecydował za nią Diego. A ta niby-wolność, która jest dorosłością, wcale nie wyglądała zabawnie.

Maria wstała i zaczęła zbierać naczynia, puste szklanki i miskę po zupie.

– Ian chce cię zobaczyć. Mam go wpuścić? – zapytała, nie patrząc na dziewczynę, dając do zrozumienia, co myśli o Ianie i jego roli w tworzeniu poprzedniej wizji dorosłego życia Amelii.

Ona sama też nie była pewna, czy chce się z nim teraz spotkać, ale w przeciwieństwie do Marii w żaden sposób nie obarczała go winą. Przecież wszystko, co robiła, było tylko i wyłącznie wynikiem jej decyzji i jej wyborów.

On tylko przypadkowo pojawił się na drodze.

Wszedł do jej sypialni niepewnie, chociaż z całej siły starał się być sobą, bezczelnym, pewnym siebie. Usiadł na łóżku, chwytając ją za rękę i patrzył na nią bez słowa. Rozglądnął się po małym pokoiku, którego Amelia nie zdążyła zamienić w przytulną sypialnię. Przez ostatni miesiąc, o ile spała w domu, zadowalała się kanapą na dole i starym pledem. Plany zakupów i urządzania tego miejsca po domowemu, zniknęły gdzieś po drodze. Pomieszczenie wyglądało nadal jak hotelowy pokój.

– No co? – zapytała wreszcie zaczepnie.

„Ian, który nie wie, co powiedzieć – to dopiero ewenement” – pomyślała z małą, malutką satysfakcją.

– Niszczysz mi życie – powiedział w końcu. – Nie powinno mnie obchodzić, co robisz, czy źle skręcasz. Chciałem, żebyś była jak inni koło mnie. Mogą być, mogą zniknąć. A ty wywijasz taki numer, że zastanawiam się, czy tak się da.

– Odejść na detoks? – Miała ochotę zaśmiać się głośno, ale nie chciała burzyć podniosłości tej chwili.

– Wiesz, o co mi chodzi. Czy da się nie przyzwyczajać do ludzi aż tak, by się nimi nie przejmować. Od dawna mi się udawało. Wszystko zepsułaś. – Skrzywił się.

Zauważyła, że był dużo bledszy niż zwykle, a ciemne cienie pod oczami mogły z sukcesem zastępować jego ulubiony makijaż.

– Weź, nie rób scen! Za kilka godzin będzie już całkiem normalnie, wrócę do życia.

Bawił się chwilę jej palcami, zanim powiedział: – Nie chcę, żebyś wracała do tego, co było. Powinienem cię zatrzymać.

Powinienem zareagować, kiedy czułem, że biegniesz na oślep. Ale nie potrafiłem się zmusić, bo musiałbym przyznać, że wszystkie moje założenia, teorie o niebraniu odpowiedzialności – były błędne. Przepraszam.

– Ian, ty chyba nie…?

– Co ty, kobieto?! Ja mam Norę! – Potrząsnął głową, jakby chciał wyrzucić z niej obraz, który musiał jakoś błędnie Amelii nakreślić.

Obydwoje nerwowo zaśmiali się z ulgą.

– Paul powiedział, że wyszłaś z jakimś jego znajomym, Ossieriensem. Nie zareagowałem. Dopiero kiedy mówił dalej i padło imię „Diego”, zacząłem coś kojarzyć. Nie powinno mnie to obchodzić przecież, ale zszedłem na dół. W domu Marii zastałem tylko jego, bo ona była u ciebie. Ani on, ani ja nie mogliśmy wejść ponownie do źródła, bez twojego zezwolenia, więc Maria musiała sama się tobą zajmować.

– Rozmawiałeś z nim? Chyba nie wygadałeś mu wszystkiego?

– Zwariowałaś?! Zresztą nie był zbyt wygadany. Zapytał, czy jestem twoim przyjacielem, to chwilę się zastanawiałem, rozumiesz, co mu powiedzieć. Bo chyba powiedzenie „przyjaciel” nakłada za duże, te, więzy. Ale chciałem wiedzieć, co się dzieje. Więc resztę dnia spędziliśmy, siedząc przed twoją furtką. Dopiero kiedy wyszła Maria i powiedziała, że zaczynasz coś kontaktować, on sobie poszedł. Ale ja siedziałem do teraz…

– Mój ty biedny Pikcie, bez zmiany ciuchów i makijażu? Niewyobrażalne – zadrwiła, ale myślała tylko o tym, co powiedział o Diegu.

– Amelio, za chwilę cię walnę! Słuchaj, to co teraz będzie?

Przestała się uśmiechać. Co teraz będzie? Nie miała zielonego pojęcia.

A przyszłość wyglądała niezbyt zachęcająco. Coś sensownego robić. Pokazać, że Diego się mylił, w każdym cholernym słowie, oskarżeniu. „Żeby go szlag trafił!”.

Wyprostowała kołdrę przesadnym gestem, wygładziła zmarszczki na poszwie i złożyła dłonie w koszyczek.

– Och, Ianie… Stanę się kobietą porządną. Znajdę cel w życiu, pracę, będę udzielać się charytatywnie, kupię psa, będę prowadzić blog o domowych obowiązkach, z fascynującym rankingiem płynów do płukania, co ty na to? Pysznie brzmi, nieprawdaż?

– W rzeczy samej. Jednakże jako ktoś, kto pomógł ci wcześniej stać się kobietą upadłą, pomyślałem o czymś trochę innym. Może wyjechałabyś stąd na jakiś czas?

Nie obraź się, ale proponowałbym ci podróż pod opieką kogoś, komu… ufam. Nie wierzę, że to mówię. Byłbym spokojniejszy, wiedząc, co się z tobą dzieje. A zmiana dobrze by ci zrobiła, tak na dobry początek.

To wyznanie, wraz z propozycją, chyba za wiele go kosztowało, bo w trakcie przemowy wstał, włożył ręce do kieszeni spodni i podszedł do okna. Tam niespodziewanie zainteresował się wzorem na zasłonce.

– Szczegóły, Ian. – Przestała żartować.

Właściwie od razu zapaliła się do tej propozycji, z braku jakichkolwiek pomysłów, a może ze strachu, bo wiedziała, co ma robić, ale wcale jej się to nie uśmiechało.

– Dobra, plan jest taki…

– Poczekaj. – Wstrzymała go ruchem dłoni. – Czy on… wyjechał?

– Tak, zaraz jak Maria powiedziała… Słuchaj, co ty masz na uchu? To jest TO?

Zarąbiste. Po prostu cudowne… – Zbliżył się do niej, udając ekscytację. On też nie chciał mówić o Diegu.

Zamyślona Amelia podniosła rękę do ucha. Coś nowego przyszło jej do głowy.

– Kolczyk, od Diega. Wiesz, co to znaczy?

– Że nie będziesz już latać jak popie…

– Nie. To znaczy, że ty masz dać mi bransoletkę.

Uniósł pytająco brwi. Kobiety są zaskakujące, jednak nie zawsze tak bezpośrednie.

– Może tak, mała: „Ianie, drogi przyjacielu, marzy mi się bransoletka, która…”.

– Zrobił gest, by dokończyła.

– …będzie srebrna, może platynowa, łańcuszek z mnóstwem zawieszek. Będzie miała jednak jeden kamień umieszczony w łańcuchu, ale…

– …przykryty małym wieczkiem. Skąd wiesz? – Nie zbladł, nie wykrzyknął.

Powiedział to tylko z taką miną, którą obserwowała u niego czasami, gdy myślał, że nikt go nie widzi.

– Wyobraź sobie, że mi się to śniło, tej nocy, kiedy się tu zjawiłeś – powiedziała, patrząc na niego z niepokojem.

Przez chwilę w pokoju panowała cisza. Dziewczyna, speszona, odwróciła wzrok do okna. Południowe słońce wpadało do pokoju, tworząc na deskach podłogi ciepłą plamę. Chłopak w końcu odetchnął i znowu wziął ją za rękę, jakby podjął jakąś decyzję.

– Oczywiście, Ami. Dostaniesz tę bransoletkę.

– OK, OK. To co z tym planem, Panie „Zorganizuję-Ci-Nowe-Życie”…?

Wszystko wokół wydawało się takie… wyraziste, bez drgających krawędzi. Każdy szczegół, przedmiot wart zatrzymania na nim wzroku, wzbudzający ciekawość.

Przedtem wszystko krzyczało, zmuszając ją, by nie zatrzymywała uwagi na niczym, każda myśl drażniła, jak brzęcząca mucha, którą chce się odgonić albo zabić.

To magiczne ADHD nie dawało szans na spokój i wytchnienie.

Trzecia doba, czwarta. Salon na dole, posprzątany, pachnący mocno konwaliowym płynem do mycia, nie drażnił, nie dusił, nie wywoływał kompulsywnej chęci ucieczki. Śmieszył trochę idealnie poskładanym w kostkę pledem, przełożonym przez poręcz fotela, perfekcyjnie ułożonymi poduszkami na kanapie, najwyraźniej przyniesionymi tu przez Marię. Podobnie jak serwetka na stoliku kawowym, której Amelia nigdy nie odważyłaby się kupić. Lśniące blaty kuchenne, które aż strach zabrudzić.

Dziewczyna schyliła się i podniosła wielkie pudło, stojące obok lodówki. Ekspres do kawy, który kiedyś tam odruchowo kupiła, ale nie miała cierpliwości, by go podłączyć i szybko o nim zapomniała. Teraz spokojnie, nie spiesząc się, rozcięła karton, wyciągnęła urządzenie i zajęła się czytaniem instrukcji, czując, że ma nieskończoną ilość czasu i cieszy się każdą chwilą. Nawet chwilowa obawa, czy ma w domu odpowiednią ziarnistą kawę do ekspresu, nie wzbudziła złości i chęci natychmiastowego biegu do sklepu czy porzucenia w ogóle uruchamiania upragnionej kiedyś zabawki. Ten poranek pierwszego normalnego dnia całkiem nowego rozdziału w życiu chciała zapamiętać dokładnie.

Kawę, na szczęście, miała i kiedy z prawdziwą satysfakcją usiadła z białym kubkiem Martyny przy stole, poczuła takie małe spełnienie. Zapach kawy, cisza domu, przerywana tylko delikatnym chrobotaniem gdzieś jakiegoś maleńkiego niszczyciela drewna i kapaniem z dachu topniejącego w coraz mocniejszym słońcu śniegu – to wszystko sprawiało, że chciała być właśnie tu i teraz. Dotykała okładki swojego zapomnianego brulionu, ale nie musiała go otwierać, bo znała przecież każde słowo, każde zapisane wspomnienie. Nie miała już snów, które mogłaby tam zapisać.

Zabrała kubek i skierowała się do drzwi. Zanim je otworzyła, pomyślała, że od przemiany w październiku ciągle żyła w zimowej scenerii, od polskiej jesieni z deszczami i pierwszym mokrym śniegiem, potem w drodze, z nieustannym zmierzchem za szybami samochodu, i tutaj – w zimowym słońcu, ale też z zimnym, surowym śniegiem i bardzo długimi nocami. Otworzyła drzwi i, mrużąc oczy przed rażącym słońcem, wyszła przed dom. Prowadząca do furtki alejka była już sucha, bez śladu stopniałego śniegu. W powietrzu czuła wiosnę i dokładnie na to miała ochotę.

Stali na korytarzu przed studiem nagrań. Rod był zniecierpliwiony, ale przymus częstego ostatnio rozmawiania z Welesem miał przynieść wymierny skutek. Nadal nie mógł jednak pozbyć się uczucia odrazy w kontaktach z chwilowym sojusznikiem. Zza drzwi dobiegały go głośne dyskusje muzyków, którzy musieli sobie teraz zrobić przerwę, kiedy on został wywołany przez protekcjonalnie uśmiechającego się księdza. Wiadomości były tak samo przyjemne, jak posłaniec.

Rod oparł się o ścianę i pomyślał, że może to dobrze, bo miał już dość Welesa, który chciał być jego kumplem. Ten jednak ciągnął dalej: – Poczekaj, przecież już wiedzielibyśmy, gdyby go dotknął. O, to byłoby najlepsze, co mógłby zrobić.

– Nawet w skorupce? – Uśmiechnął się do przechodzącej obok dziewczyny jednego z muzyków. Ładna była.

– Nawet w skorupce. Cała jego pieprzona boskość i megalomania zniknęłaby momentalnie.

– To chyba niedobrze? Żaden z nas nie może przestać istnieć.

– Ale może stać się prawie śmiertelnikiem, bezradnym, słabym i użytecznym tylko na tyle, by Triumwirat nadal istniał.

Rod spojrzał na Welesa, szukając jakichkolwiek oznak autoironii, ale nie, nic takiego nie dostrzegł.

Nie było dobrze. Skradziona pisanka – jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało – była niebezpieczna, a w dodatku znajdowała się obecnie w nieznanych rękach. Każda z możliwości, które rozważali, była katastrofalna w skutkach. Jeśli miały ją wampiry, wielusetletni konflikt mógł nabrać całkiem nowego wymiaru, co odczuje cała Nawia. Jeśli jakimś cudem okazałoby się, że może mieć ją Perun, następne paręset lat nie zapowiadało się zbyt optymistycznie – dla nich obu.

W większości kultur jajo jest symbolem odradzania się i życia. W chrześcijaństwie to jeden ze znaków zwycięstwa Chrystusa nad śmiercią, choć przez długie lata jaja były łączone z praktykami pogańskimi. Ceramiczne jajko, właściwie grzechotka, z zamkniętym w środku niby-kamykiem – co jakiś czas znajdowano takie od Skandynawii po Bułgarię. Przez wieki odkrywane podczas wykopalisk archeologicznych w całej Europie pojedyncze okazy skutecznie eliminowano albo kiedy wokół nich robił się za duży szum – podmieniano na nieszkodliwe egzempLarze. W Europie każda istota z aspiracjami do boskości wiedziała bowiem, że to ostatnie pamiątki z czasów, gdy każdego boga można było po prostu zlikwidować, a nawet gorzej – skazać go na życie śmiertelnika. Nie wiadomo, kto wpadł na pomysł, że w ogóle coś takiego można stworzyć. Może był to jakiś zawór bezpieczeństwa na wypadek zbytniego rozplenienia się wszechmocnych bytów czy broń do ich walki między sobą, czy też wymysł jakiegoś idioty, który zapragnął spędzić resztę życia w towarzystwie starzejącego się śmiertelnego partnera. Pomysł wykorzystania magicznych żołędzi, zamkniętych w tych jajkach, w ogóle nie powinien się zrodzić. A o grzechotce, która pojawiła się w Nawii, ktoś powinien był wiedzieć.

– Pokazał się ostatnio?

– Wczoraj był, podpisywał papiery, wziął zlecenia w terenie. Strasznie się zrobił nagle prospołeczny. I ciągnie wszędzie za sobą tego chłopaka.

– To jemu mógł zlecić zdobycie…

Na twarz Welesa wypełzł uśmiech, który on lubił nazywać makiawelicznym. Dla obserwujących wyglądał jednak bardziej jak uśmiech niezrównoważonego psychicznie. Rod też tak pomyślał, bo akurat prawdziwy uśmiech Niccolò znał dobrze.

– Jego nie stać na zawiłe intrygi, podwykonawców. On wchodzi i wali bezpośrednio, z pewnością siebie. Jest z tego dumny, ale to tylko oznaka tego, jak jest ograniczony. I zależy mu na równowadze w Nawii… Spotkasz się z Dimitriem.

Jeśli ma jajko, usłyszymy o tym od razu.

– Dlaczego ja?

– Bo ja nie mogę w takiej formie, i dobrze o tym wiesz. Poza tym pamiętaj, kto organizuje ci wielki koncert.

– Nie przesadzaj. Załatwiłeś mi tylko granie jako suport…

– Przed siedemdziesięcioma tysiącami ludzi.

Rod wzruszył ramionami. W takich momentach naprawdę zapominał, po co to wszystko robi. Suport. Upokorzenie, ludzie, którzy chcą tylko, żeby już zszedł ze sceny, bo przyszli tutaj posłuchać facetów, którzy uporczywie śpiewali o innym bogu, choć większość na stadionie, nie znając angielskiego, nawet o tym nie wie.

A jeśli rozumie tekst, to i tak nie wie, o co chodzi. Dlatego właśnie z ich menadżerem, jednym z aniołów, dogadał się Weles, bo tylko w takich kręgach jeszcze coś znaczył. No i był to jedyny koncert w kraju przed tak dużą publicznością.

Rod nie cierpiał tamtego wokalisty, chodzącego nieustannie w kretyńskich wielkich ciemnych okularach.

Pomieszczenie było małe, niskie i pachniało tą klasyczną mieszanką stęchlizny i myszy. W świetle kiwającej się lampy z jedną, słabą żarówką chaotycznie latały drobinki kurzu, które wzbudzone przed chwilą z betonowej podłogi nie mogły się zdecydować, czy polatać jeszcze chwilę, czy też zacząć powolne opadanie.

Mężczyzna, rzucony właśnie tam, gdzie wcześniej leżał kurz, znalazł się dokładnie pod kiwającą się miarowo lampą. Jego przerażona twarz w równych odstępach czasu to znajdowała się w kręgu światła, to szarzała w cieniu.

– Piwnica i wahadło – mruknął Perun, wycinając nożem skomplikowany symbol na piersi mężczyzny, którego jęki przechodziły już w rzężenie, coraz rzadziej dobiegające spomiędzy zakrwawionych i spuchniętych warg.

Kiedy skończył, odczekał chwilę, patrząc w oczy swojej ofiary, czarne, bez białek, po czym jednym szybkim ruchem podciął jej gardło. Czarny obłok wypłynął z nosa leżącego i zniknął, mieszając się z kurzem. Bóg wyprostował się, pociągnął nosem i podał zakrwawiony nóż stojącemu obok Diegowi. Ten, trzymając w jednej ręce papierosa, drugą wytarł ostrze o nogawkę spodni i włożył do pochwy przy pasku.

Przyglądał się martwemu człowiekowi, któremu zachciało się wywoływać demony przy pomocy wnętrzności swojego dziecka.

– Jak to się z nią nie przespałeś? – Perun odwrócił się do niego zniecierpliwiony.

– Świrujesz na jej punkcie, ciągle o niej myślisz, dostajesz cudowne lekarstwo, jedziesz do niej, ratujesz jej życie, i co? Z wdzięczności nie rzuca ci się na szyję?

Czy ty nie chcesz w końcu jej przelecieć?

Diego zaciągnął się papierosem, myśląc, że wolał, kiedy szef nie wykazywał tak daleko idącego zainteresowania jego życiem osobistym.

– Dałem jej kolczyk, zaczekałem, upewniłem się, że jest bezpieczna, i wystarczy – mruknął wreszcie, kiedy cisza po pytaniu Peruna stała się wyraźnym znakiem, że tamten oczekuje odpowiedzi.

– Ale w takich okolicznościach czymś normalnym byłoby, gdybyście skonsumowali ten żenujący dramat w odcinkach! – Pokręcił głową i zaczął wspinać się po schodach.

Diego ruszył za nim, nie zapominając zgasić światła.

– Co ci tak na tym zależy? Mam ci później zrelacjonować pikantne szczegóły?

Mogę ci ściągnąć jakiś filmik z Internetu… – Urwał, ogłuszony uderzeniem w głowę.

– Jesteś wulgarny, Ossieriens. I zaczynasz odzywać się do mnie bez szacunku. Jest granica między porozumieniem a zbytnią poufałością. – Perun wreszcie był sobą.

I zaprzeczając właśnie swoim słowom, ciągnął dalej: – Wysłałem cię tam, żebyś ją przeleciał i się w końcu uspokoił. Nie doceniasz tego.

– Mogłeś mi więc wydać wyraźne polecenie: jedź, ulecz, przerżnij.

Perun odpowiedział po chwili zastanowienia i całkiem poważnie: – Właśnie.

Wyszli z domu, nie zamykając za sobą drzwi. Mieszkańcy identycznych domków jednorodzinnych spali spokojnie, wiedząc, że cały teren zamkniętego osiedla pilnowany jest przez ochroniarzy, których zadaniem jest uniemożliwienie wejścia niebezpiecznych elementów z zewnątrz do enklawy idealnych maleńkich trawników i identycznych pojemników na śmieci. Na szczęście niektórzy z mieszkańców wiedzieli, skąd ściągnąć pomoc, gdy niepożądane elementy okazywały się sąsiadami, stałymi lokatorami tych sielankowych miejsc. Wsiedli do samochodu, Diego zirytowany, bo liczył na to, że szef zaraz zniknie, jak to zwykle robił. Był zmęczony tonem konwersacji, jaki tamten narzucił ostatnio, jakby rzeczywiście była szansa na jakąkolwiek więź między nimi, która nie byłaby czystym, wymuszonym układem. W jego obecności podejmował tę grę w słówka, dopasowywał się do pseudowyluzowanej atmosfery niczym w przegadanych scenach w filmach, reagował na zaczepki Peruna, bo wiedział, że tamten tego oczekiwał. Ale naprawdę był zmęczony. Kiedy mógł, wracał do siebie i leżąc na materacu, godzinami nie myślał o niczym, trwając w jakimś marazmie, zapominając, że nawet ma na coś czekać.

I nie miało to nic wspólnego z Amelią. Dusiła go niewypłakana żałoba po Adeli, za szybkie decyzje po śmierci jej i Emanuela – tak, żałoba po nim też czekała gdzieś spokojnie, aż Diego poukłada sobie wszystko i wybaczy mu handel samym sobą, chociaż już zrozumiał, że wuj zrobił wszystko, co mógł, by go ratować.

Odpowiedzialność względem niego, odpowiedzialność przed Adelą za Amelię, uczucia do dziewczyny, których wcale nie był już tak pewien, zrzeczenie się swojego życia w Hiszpanii, spalony Wolfenstein i pudła z pamiątkami, i to wynajęte mieszkanie… Był zmęczony tak, że uciekał od każdej myśli o swoim obecnym położeniu. A to naprawdę duży, codzienny wysiłek. Zacisnąć zęby i brnąć dzień za dniem, aż może kiedyś przyjdzie ulga i pozwoli sobie o tym wszystkim przypomnieć.

Perun siedział obok niego, zamyślony tak, że nawet odruchowo zapiął pasy.

Czyżby naprawdę w idealnym planie nie wziął pod uwagę najprostszej rzeczy, która okazała się poważnym problemem? Że nie do końca chyba rozumie idiotyczne dążenie ludzi do komplikowania sobie życia?

Wyjazdy i pożegnania przeważnie dzielą się na dwie podstawowe grupy: te, które chce się załatwić natychmiast, po prostu wstać i wyjść, kiedy przychodzi odpowiedni moment, i te, które ma się ochotę celebrować w nieskończoność. Wiele zależy oczywiście od tego, kogo i co masz ochotę zostawić za sobą, czy czujesz smutek ostatnich chwil i czy zdajesz sobie sprawę, że odejście zamknie nie tylko jakiś tam okres w twoim życiu, ale też nieodwołalnie cały rozdział, do którego już nigdy nie będzie można powrócić.

Kiedy stanęli przed Ianem, ten szeroko rozłożył ramiona, zagarniając Amelię, a Stieg i reszta zaraz przyłączyli się do grupowego uścisku. Niby były śmiechy i poklepywania, ale wszyscy czuli nastrój pożegnania.

– Kiedy mi ją zwrócicie? – zapytał, niby-dziarsko, Ian.

– Teraz dwa tygodnie na Denali, potem następne dwa gdzieś w Kanadzie.

A później… sam wiesz jak jest. Zawsze coś się urodzi po drodze…

Ian zapiął na nadgarstku dziewczyny bransoletkę, którą po prostu wyciągnął z kieszeni. Potem przytulił ją jeszcze raz, szepcząc do ucha: – To pamiątka rodzinna, jeśli ją zgubisz, to cię zabiję, poważnie.

Kiwnęła głową.

– Kamień oczywiście jest magiczny, teraz sprzężony ze mną. Jeśli coś mi się stanie albo będę bliski śmierci – ściemnieje, będzie prawie czarny. Bądź uprzejma sprawdzać go co jakiś czas, widzisz, musisz otworzyć wieczko. To po to, żebyś się nieustannie nie stresowała. Jak sczernieje, życzę sobie ciebie na moim pogrzebie.

Ale wiesz… wielki kapelusz, woalka, rzucanie się na trumnę, rozumiemy się?

– Spazmy i omdlenia czy tak bardziej z klasą…?

– Z klasą, moja mała, z klasą… – Chwycił ją za ramiona i spojrzał w oczy.

– Amelio Wystarczy. Cały czas i przestrzeń. Wszędzie i o każdej porze… Wszystkie gwiazdy gdziekolwiek są… Gdzie chcesz zacząć?

I wtedy dopiero się rozpłakała i odpowiedziała, krzywiąc usta w podkówkę: – Tutaj!

Siedzieli przy jednym ze stołów na tarasie przez parę godzin. Mieli tylko wypić z Ianem pożegnalną kawę, ale okazało się, że to za krótko, by powiedzieć wszystko, co było w tym momencie do powiedzenia. Więc zjedli jeszcze obiad, potem zamilkli na chwilę, poddając się temu nastrojowi nadchodzącego końca. Później uznali, że jeszcze się napiją wspólnie, ten ostatni raz, a wtedy, rozrzewnieni alkoholem, znowu nie potrafili zdecydować się na pożegnanie. Tylko efemeryda z ekipy Stiega nie poddawała się atmosferze chwili, ale też nie pozwolono jej pić, bo potrafiła być strasznie agresywna przy mieszance piwa i łez. Sprawdzali, którym autobusem dostaną się do Werony, ale każdy wskazany czas odjazdu jakoś mijał. I tak lot mieli dopiero jutro. Spakowane bagaże Stiega i jego dwóch kumpli czekały już w domu Amelki, tak jak i jej podręczna torba. Nie brała ze sobą za dużo.

Poczuli, że to naprawdę już czas pożegnania, kiedy słońce schowało się za pobliskim szczytem, dając im znak cieniem, który ogarnął ich stolik, że wszystko przemija i naturalnie się kończy. Wtedy dopiero zaczęli się nagle spieszyć, jakby to przebywanie na granicy kończącej się nieubłaganie teraźniejszości i czekającej niecierpliwie przyszłości stało się nie do wytrzymania.

Pożegnanie domu wcale nie było symbolem bezpowrotnego zamykania za sobą drzwi. Wiedziała, że tu wróci, i bardzo tego chciała. Miała tylko nadzieję, że Amelia, która znowu tu zamieszka, będzie kimś trochę innym, doroślejszym, mądrzejszym, a przede wszystkim kimś, kto przeżył wystarczająco dużo, zmienił się dzięki spotkanym ludziom i wydarzeniom tak, by mieć dużo wyrozumiałości dla tej Amelii, która stojąc teraz w salonie z torbą podróżną w ręku, rozglądała się ostatni raz po swojej chacie. Zamknęła obrazy Caspara w sypialni Martyny, schowane pod łóżkiem. Perły, w małej kasetce zamykanej na szyfr, wrzuciła na dno bagażu – nie odważyłaby się ich tutaj zostawić. Źródło bez ich obecności, pozostanie słabe, więc poprosiła Marię o ponowne wzmocnienie go zaklęciem.

A potem dała się już wciągnąć w gorączkową podróż, składającą się ze stałego pośpiechu i chwil nudnego czekania; czekania zajmującego i pełnego nowych doznań, chwil szczęścia, zmęczenia, dłuższego odpoczynku albo skrajnego wyczerpania. Chłopaki Stiega mieli zawsze coś do załatwienia, kogoś do odwiedzenia w każdym miejscu, gdzie dane im było się zatrzymać. Poznawała więc nowych ludzi, przyglądała im się z boku, dając jakiś ładunek sympatii i dostając tyle samo w zamian. Korowód twarzy, miejsc i sytuacji tańczył powoli wokół niej, przynosząc coraz więcej spokoju, nie tylko wyciszając ten początkowy strach, jak poradzi sobie bez pereł, ale uświadamiając jej, że gdyby nadal na pełnej mocy pędziła przed siebie, nie doświadczyłaby ani ułamka z tego, co właśnie dane jej było poznać.

Spotkanie z pracodawcą chłopaków w Anchorage ciągnęło się przez kilka dni; wszystkie ustalenia, tony papierów do podpisania, które miały zabezpieczyć zarówno inwestora, jak i wykonawcę pomysłu z wejściem na McKinleya w marcu, by nakręcić luzacki i fantastyczny filmik o straceńcach hołdujących przygodzie ponad wszystko. Fakt, że i wykonawca, i zebrana ekipa nie byli ludźmi, nie miał

jednak wpływu na teksty umów. Normalnie Amelia zostawiłaby te wszystkie nudne szczegóły, polegając całkowicie na Stiegu, przecież to on miał się nią opiekować, prawda? Ale coś w niej drgnęło, coś, co dało jej dużo satysfakcji, kiedy sama brała udział w dyskusjach. Nie chciała i nie musiała mieć kogoś, kto załatwi za nią wszystko, jakby ona nie mogła tego ogarnąć. Wiedziała jednak, że jej brak doświadczenia może się obrócić przeciwko niej, więc nie wyrywała się za wszelką cenę, więcej słuchała, chłonąc nowe rzeczy, nie bojąc się też pytać. Nie chciała być balastem dla Stiega, nie czuła też jednak chęci błyszczenia, charakterystycznej dla żółtodziobów. Uczyła się, czując, że bycie bierną jest jej ostatnim pragnieniem.

Ostatniej nocy przed wyjazdem zostawiła rozbawione towarzystwo, żeby w swoim hotelowym pokoju przeprowadzić kilka rozmów.

Sabina. Nadal nie było śladu Andrzeja, a to dobrze. Była szansa, że chłopak po śmierci po prostu spokojnie przeszedł dalej, nie zatrzymując się w Nawii.

Zaniepokojona była tym, że Amelia nie dopytywała do tej pory o postępy w sprawie.

Paweł, prawnik Adeli. Zaskoczony i chyba zadowolony pierwszym z jej strony przejawem zainteresowania stanem finansów i chęcią bezpośredniego spotkania, może w przyszłym miesiącu. Obiecał przyjechać we wskazane miejsce. Może być Kanada.

Babcia Andrzeja. Wspomnienia, które bolą i bezradność, gdy nie można pomóc w żaden sposób, by ten ból zniknął.

Ian. Trochę żartów, ale wyczuwalne rozkojarzenie przyjaciela. Zauważyła przed wyjazdem, że wyglądał dość mizernie, ale przypisywała to jego trybowi życia. Sama też nie była okazem zdrowia. Teraz niby nadal był bezpośrednim do bólu, nakręconym nieustannie na coś świrem, ale czuła, że chłopak unikał rozmowy o sobie.

Diego. Nic. Długo siedziała wpatrzona w telefon, ale nie odważyła się wybrać jego numeru. Prosiła Marię, by poinformowała go o jej wyjeździe, licząc na to, że kobieta z własnej inicjatywy przekaże mu też, że Amelia nie ucieka kolejny raz, wypinając się na wszystko, ale próbuje coś w sobie poukładać. Maria niespodziewanie popierała jej plany. Skrzywiła się tylko, gdy Amelia oświadczyła, że zabiera ze sobą perły.

Perły… leżały w jej plecaku, spokojnie uśpione. Nie czuła żadnej chęci, by ich dotknąć, żadnego podprogowego wołania, nic.

Potem spotkanie z resztą ekipy w Talkeetna, czekanie na poprawę pogody, przypominające bardziej kolonie szkolne, jeśli brać pod uwagę zachowanie uczestników, niż przygotowywanie się do poważnego ataku na szczyt. Dokumentacja filmowa musiała jednak być rzetelna, były więc wywiady z „zaniepokojonymi” członkami wyprawy, było narzekanie i strach, plus oczywiście pełne euforii wypowiedzi tych, którzy mieli grać rolę największych straceńców. Ten zaszczyt przypadł Stiegowi i pewnej kruchej Azjatce (wytyczne targetowe), która była jedną z japońskich Sannyoshin. Amelia bawiła się ze wszystkimi, ale nie czuła już tego szaleństwa zmuszającego ją do nieustannego ruchu, tego głodu adrenaliny. Potrafiła przeleżeć parę godzin, patrząc w sufit, i wcale nie uważała tego czasu za stracony.

Przelot na lodowiec Kahiltna, ładowanie plecaków i sprzętu na plecy. I w górę.

Oczywiście, że to był spacer, ale na potrzeby filmu bawili się świetnie, starając się być jak najlepszymi aktorami. Płacz z zimna przed kamerą, każde ujęcie powtarzane wielokrotnie, bo nikt za długo nie mógł utrzymać powagi i wybuchał śmiechem.

Albo ktoś z offu przeszkadzał mu jak mógł. Albo logo na ubraniu nie było zbyt widoczne. Granie śmiertelnego wyczerpania, walki z czterdziestostopniowym mrozem i wiatrem, wycieńczającego wykopywania jam do spania – wszystko to zajmowało im większość czasu, nie pozostawiając zbyt wiele na zabawę, którą obiecywał Stieg. Jedyną różnicą między nimi a ewentualnymi normalsami, którzy mogliby być uczestnikami wyprawy, był fakt, że kiedy nie kręcili – nie cierpieli w żaden sposób z powodu temperatury czy zmęczenia. Nadchodziło jedynie znudzenie, z którego mogła się rodzić tylko kolejna głupawka. Podejścia, by zjechać na desce, zawody w skokach, szukanie (a czasem i tworzenie) lodowych ramp. Dla Amelii był to także czas nauki sterowania mocą w odpowiednich dawkach. Nie za mało, by w tych ekstremalnych warunkach przeżyć, nie za dużo, bo zauważała już, że przyjemność czerpana i ze świrowania na desce, i z kontaktów z innymi była dużo bardziej wyrazista, głębiej odczuwalna, jeśli nie wzmacniała się zbytnio magią.

Kolczyk był wprawdzie dopalaczem, ale był jak skuter, na który przesiadła się z bolidu, a z dnia na dzień zaczynała rozumieć, że równie dobrze mogłaby używać wrotek, bo ani zabawa nie będzie mniejsza, ani jej bezpieczeństwo na tym nie ucierpi.

Miała świadomość, że Stieg cały czas jej pilnował, jednak była mu wdzięczna, że nigdy nie robił tego w widoczny sposób. Nie komentował, nie zakazywał jej niczego, nie zatrzymywał – wiedziała jednak, że była pod ciągłą obserwacją. Wcale nie czuła z tego powodu złości, jak kiedyś, kiedy uważała opiekę za ograniczanie jej wolności.

Było jej nawet głupio, że być może Ian zepsuł mu wyjazd, obarczając go odpowiedzialnością za nią. Dlatego zamiast zniecierpliwienia zaczęła doznawać czegoś w rodzaju rozczulenia, gdy czuła na sobie jego uważny wzrok. Nie patrzył tak przy jej zjeździe czy długim skoku, ale gdy skumulowaną energią próbowała wytworzyć pole do bezpiecznego lądowania dla jednego z ifrytów, który był tak pijany, że nawet nie wiedział, że leci. Także wtedy, gdy wytworzyła bezpieczną małą kopułę z ciepłym powietrzem w środku, żeby parę dziewczyn z ekipy razem z nią mogło się spokojnie pobawić w saunę. Stieg wiedział, której z jej aktywności ma pilnować. Oczywiście, nie widziała powodu, dla którego miałaby się wyzbyć tych niedawno nabytych i jakże przydatnych umiejętności, jak podgrzewanie wody w kubku w sekundę, zrzucanie z siebie całego oblepiającego ją śniegu małym ruchem nadgarstka, przyciągania do ręki z każdej odległości żądanego przedmiotu.

Przypominała sobie, że przez całe swoje życie z matką, zanim poznała prawdę, nigdy nie widziała, by tamta coś takiego robiła. A przecież Martyna musiała być zmęczona i znudzona wykonywaniem tych wszystkich ludzkich czynności, chociaż mogła używać mocy w każdej chwili. Dziewczyna zaczynała doceniać skalę poświęcenia matki, która tylko dla niej bawiła się w to swoje udawanie zwykłej kobiety. Pomijając już fakt, czy miała rację, zaczynając w ogóle tę zabawę w normalny dom. Tęskniła za nią. Już nie z bólem, odczuwała tylko jej brak, który za każdym razem ją tak zaskakiwał. Dlatego bardzo się starała przywołać sny o Wolfensteinie, które wtedy, na początku tego szaleństwa z perłami, po prostu świadomie zablokowała. Potem nie wróciły. A teraz, kiedy z całej mocy chciała je śnić, przybierały oniryczny cień, niemający wiele wspólnego z tamtym, konkretnym przekazem. Nie widziała nawet wyraźnie twarzy matki i babci. Zwykłe sny.

Amelia, przebywając teraz tylko z tymi, przed którymi w ogóle nie musiała się kryć z mocą, z niechęcią myślała o momencie powrotu między ludzi, gdzie, niestety, kontrola odruchowych już zachowań będzie dość uciążliwa. Ułatwianie sobie życia stało się naturalne, ale ona miała już świadomość, dokąd może się posunąć, by tylko przy wsparciu kolczyka nie przekroczyć jakiejś granicy. Dlatego kiedy nie była w stanie sama sobie poradzić, zamiast kombinować, zapytała po prostu którejś nocy, kiedy siedzieli wszyscy razem pod kopułą trzymającą ciepło, zatrzymującą wiatr i śnieg:

– Kto z was, palanty, potrafi wzmocnić tu zasięg, żebym mogła wysłać sobie małego esemesa?

Bo myśl, żeby do kogoś napisać, jeśli nie potrafi zadzwonić, prześladowała ją coraz bardziej.

Załatwianie wielkich i zaskakująco małych spraw Peruna stało się równie ekscytujące, jak codzienne chodzenie do biura, by przez osiem godzin wklepywać dane do formuLarzy, gdy nie ma się zielonego pojęcia, czym są owe dane i co to za tabelki. Wklepujesz, zatwierdzasz, następna. Jedź, przywieź, zabij, zostań, czekaj, jedź, wróć… Rutyna stała się jednak sposobem na przetrwanie, pozwalającym nie myśleć za dużo, spać bez snów. Perun powiedział mu przecież, że jest chwilowo nieśmiertelny, więc nawet akcje teoretycznie niebezpieczne stawały się jakby levelem w grze komputerowej, który tak czy tak przejdzie bezpiecznie. Bardziej męczące od wykonywania zadań było zadawanie pytań, na które Perun czekał, bo chciał sobie pogadać, albo jego nagłe zjawianie się w małym mieszkaniu Diega, którego celem – jak się okazywało – też była chęć rozmowy. Piwa już nie przynosił, ale nie miał obiekcji przed korzystaniem z lodówki wilkołaka. Przez ostatni miesiąc bateria butelek na blacie rozrosła się i zaczęła zajmować podłogę, nie można jej było już dłużej obchodzić, więc Diego pewnego dnia, kiedy wrócił do domu w jeszcze podlejszym nastroju niż zwykle, zapakował je wszystkie do plastikowych toreb. Nie wyniósł ich jednak do kontenerów przed blokiem, zadowalając się szybkim wystawieniem tego wszystkiego przed drzwi wejściowe. Nagle opustoszałe pomieszczenie wydało mu się wystarczająco zachęcające, by posprzątać trochę i nadać temu kątowi jakiś porządny wygląd. Starł blat, podłogę w miejscu po butelkach i tak jakoś rozpędził się do powierzchni całego pokoju, płytek w części kuchennej i małego przedpokoju. A potem stwierdził, że i tak nie mając nic do roboty, zanim nie dostanie kolejnego wezwania, mógłby jechać i kupić sobie mop, bo jego własny podkoszulek, którego właśnie użył – to nie jest najlepsze rozwiązanie. Wychodząc, nie zatrzymał się przy torbach przed własnymi drzwiami, co nie umknęło uwagi czekającej na windę sąsiadki. Zawahała się chwilę, zanim zawołała za Diegiem, schodzącym już po schodach: – Hej, sąsiedzie! Poczekaj!

Zatrzymał się i popatrzył do góry. Najpierw zobaczył długie nogi w obcisłych dżinsach, potem mocno podkreślone wciętym w pasie żakietem biodra.

– Nie moja sprawa, ale tutaj strasznie czepiają się porządku na klatce. Zaraz pójdzie donos do administracji albo coś…

Diego właśnie dochodził powoli po linii biustu w okolice jej twarzy.

– Proszę?

– Usuń te butelki, bo ktoś może się czepiać.

Wrócił pod drzwi, wcale niewystraszony wizją jakiegoś sąsiada, z językiem na wierzchu zacięcie smarującego donos. Bardziej zainteresowała go wizja tych nóg.

– Mieszkasz tutaj? – zapytał, uśmiechając się swoim firmowym uśmiechem, zarezerwowanym na takie okazje. Bo kiedy wszedł już w nastrój wyrzucania i sprzątania, pomyślał, że mógłby też zrobić porządek w innych aspektach swojego życia.

Tego wieczoru Perun zjawił się, jak zwykle ostatnio, nie pukając, tylko materializując się bezpośrednio przed lodówką. Kiedy odwrócił się, już z piwem w dłoni, znieruchomiał.

– Teraz powinienem się martwić – powiedział w końcu, pociągając łyk.

Pokój nie tylko został wysprzątany, ale też częściowo umeblowany. Pojawiły się dwa dodatkowe krzesła, coś w rodzaju niskiego stolika, a materac zastąpiła kanapa.

Najbardziej przerażająca wydawała się jednak doniczka z jakąś rośliną, zajmująca większą część parapetu. Nie, bardziej przerażająca była konewka w kwiatki, stojąca obok.

– Może rzeczywiście poddaję cię za dużej presji – ciągnął dalej, siadając na kanapie. Oparł się wygodnie, poklepał podłokietnik.

Diego, nie zwracając na niego uwagi, siedział przy komputerze, nie odrywając wzroku od ekranu. Nie chciało mu się odpowiadać, rozkręcać kolejnej rozmowy o niczym, która miała w zamierzeniu być przyjacielskim przekomarzaniem. Nie dzisiaj. Nie w dniu, kiedy rozważając wyższość mopa obrotowego nad tradycyjnym, doznał olśnienia w kwestii swoich uczuć do Amelii. Wytłumaczył sobie, racjonalnie i sensownie, całą pomyłkę tej historii, w którą wpadli przez przypadek. Polubił dziewczynę od początku, bo przelał na nią kawałek tkliwości, jaką miał dla Adeli.

No i była ładna. Proste. Potem spędzali ze sobą dużo czasu, a bliskość sprzyjała wielu rodzącym się emocjom. Praktycznie byli na siebie skazani, więc nie było innej możliwości, musiała wytworzyć się między nimi jakaś chemia. Też proste. Do tego doszedł najważniejszy czynnik, właściwie – zapalnik. Nie mógł jej mieć. Może z szacunku do Adeli, może ze względu na to, że nigdy nie mieszał spraw rodziny ze swoim życiem erotycznym. Wydawało mu się to właściwe. Poza tym co by było, gdyby przespał się z Amelią zaraz na początku, a potem po swojemu straciłby zainteresowanie? To nie była kolejna kobieta, która mogła spokojnie zniknąć z jego życia. To była wnuczka Adeli. Jakie byłyby więc konsekwencje? Fatalne!

A dziewczyna, trzeba przyznać, sama robiła wszystko, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Mógł być dumny z tego, jak twardo trzymał się zasad. A jednak…

Niedostępność dziewczyny była tutaj najważniejsza! To tylko ta drażniąca chęć zrobienia czegoś, czego nie można. Czyli nic poważnego. Potem doszedł do tego obowiązek opieki nad nią – i stąd to całe szaleństwo. I jeszcze fakt, że była ostatnią osobą, z którą łączyła go pamięć o Adeli.

Kiedy tak to sobie przedstawił, wybrał mop tradycyjny i postanowił, że nadszedł już czas, by wyplątać się z tego toksycznego układu, w który wpadł przez wiele zbiegów okoliczności. Poczuł, że jeśli przez jakiś czas będzie o tym wszystkim myślał w ten sposób – uwolni się wreszcie. Od tęsknoty, od wyrzutów sumienia, nie wiadomo z jakiego powodu, i od bolesnej potrzeby, żeby ją zobaczyć. Amelia zostanie tylko niespełnionym pragnieniem, jak zapewne i on dla niej, a może za kilka lat spotkają się inni, wystarczająco pewni siebie, by przespać się ze sobą, załatwić to wreszcie i dać sobie spokój. Od miesiąca nie było jej już we Włoszech.

Nie musiał jednak tym razem sprawdzać kont, żeby iść jej śladem. Maria w jej imieniu zakomunikowała mu o wyjeździe i co jakiś czas dawała znać, że dziewczyna się odzywa. Maria była spokojna o Amelię, nie tyle dzięki jej telefonom, ale też informacjom, które przekazywał jej Ian. To on wysłał z nią kogoś, kto miał jej pilnować. Kiedy Diego sobie o tym przypomniał, cały racjonalny wywód o bezsensowności myślenia o uczuciu do Amelii prawie szlag trafił, ale nakazał sobie spokój i trzymanie wyobraźni na wodzy. Wybrał trochę środków czystości, powstrzymując wściekłość, a potem z całej siły starał się myśleć o sąsiadce, z którą umówił się na wieczór.

– Diego?

Chłopak wreszcie oderwał się od laptopa i odwrócił się do gościa.

– Może opowiesz mi o swoim fascynującym, jak widzę, dniu?

Chłopak otworzył lodówkę, popatrzył chwilę zamyślony w jej pustą głębię, zamknął drzwiczki i oparł się o nie.

– Ten człowiek, do którego mnie wysłałeś… – Przerwał, a po chwili otrząsnął się i zaczął opowiadać normalnym tonem: – Ten człowiek, tak jak się spodziewałeś, rzeczywiście próbował rozmawiać ze mną o naszych skomplikowanych relacjach.

Użył jakiegoś magicznego syfu szczerości, ale to, co mi dałeś, pomogło.

Powiedziałem mu ze łzami w oczach to, co chciałeś. Że cierpię, będąc niewolnikiem, że nie potrafię żyć koło ciebie, tak jak mój wuj i masz przez to mniej mocy. Że dałeś mi nawet Wolfenstein, by wzbudzić jakieś cieplejsze uczucia, ale to na nic, i tak dalej, i tak dalej. Właściwie… powiedziałem samą prawdę. Ja pierdolę, to brzmi jakbym był dziwką, a ty bogatym sponsorem.

– To też brzmi jak sama prawda – mruknął bóg i napił się z butelki. – Ale pytałem bardziej o te wiosenne porządki… Widzę, że przestudiowałeś z uwagą tę nową biblię, która roznoszą teraz po domach. – Powolnym ruchem hostessy prezentującej swoje stoisko na targach wskazał na nowe meble z popuLarnej sieciówki.

Diego wzruszył ramionami. A potem zabrał pustą butelkę, którą odstawił Perun, i demonstracyjnie wrzucił ją do kosza.

– Miałem dość tymczasowości. Nie muszę wracać do syfu, prawda? A może każesz mi przywrócić mieszkanie do poprzedniej wersji, bo lepiej się w nim czułeś? A tak w ogóle… dlaczego spędzasz ze mną tyle czasu? Mam robić, co mi każesz, możesz mnie nawet zabić, ale, do cholery, już wiemy, że nie zostaniemy pieprzonymi przyjaciółeczkami! To nie działa i ty o tym wiesz. Więc dlaczego zjawiasz się tutaj nieustannie, w dodatku nie w roli wszechmogącego boga i mojego pana, tylko upierdliwego kumpla, który zajmuje mi telewizor i materac.

– I kanapę.

– I kanapę. Przecież nie cierpisz chyba z powodu samotności, co? Po co to robisz?

Bóg zastanowił się chwilę, zanim odpowiedział, drapiąc się po poznaczonym bruzdami policzku. Ale nie tymi rodzącymi się z samotności, tylko z nudy.

– Z dwóch powodów… Po pierwsze, masz kablówkę i kanały sportowe. Po drugie, chcę cię wykorzystać.

– Przecież wykorzystujesz! – Diego nie wytrzymał i też otworzył piwo. Miał całkiem inne plany na ten wieczór.

– Wykorzystać twoje ciało, chłopcze.

To zdecydowanie powinno wstrząsnąć planami związanymi z sąsiadką. Ba, to powinno wstrząsnąć jego życiem! Przynajmniej na te kilka sekund, przez które patrzył prosto w poważne oczy Peruna, bo on takiej właśnie reakcji oczekiwał. Kiedy mu się to znudzi? Wreszcie bóg parsknął śmiechem.

– Ale masz minę, Ossieriens! Oczywiście, że wykorzystam twoje ciało, kiedy będę potrzebował, ale na Święte Drzewo – nie pochlebiaj sobie aż tak. Nie jestem Hohenstaufówną, lecącą na twój zwierzęcy magnetyzm. Żeby użyć twojego ciała, muszę się odpowiednio dostroić, w warunkach… powiedzmy… relaksacyjnych. Tak więc wyluzuj. Ja tu ciężko pracuję.

– Chcesz wejść w moje ciało? – zapytał zrezygnowany Diego i usiadł obok niego na kanapie. Przełączył kanał.

– Nie.

Perun nie odezwał się więcej, a po godzinie po prostu zniknął z kanapy.

Poszedł do niej z butelką wina i pewnością, jak się ten wieczór skończy. I bardzo mu się to podobało. Tym bardziej że kiedy Perun postanowił go opuścić, miał jeszcze trochę czasu, żeby znaleźć następne argumenty za tym, że powinien dalej żyć po swojemu, nie oglądając się na Amelię. Była infantylna, rozwydrzona i sama nie wiedziała, czego chce. I tak było od początku, ale kiedyś nie przykładał do tego wagi. Odpychała go, uciekała – trudno. Zapewne nie odtrąca innych. Głęboki wdech.

„Spokojnie, to już nieważne. Dalej. Nie liczy się z nikim, na przykład ze mną, jest nieodpowiedzialna. Ćpała moc. Po co w ogóle o tym myśleć?”.

Sąsiadka miała jakoś tak modnie na imię (nie, nie Amelia). Jej salon do złudzenia przypominał nowy wystrój jego pokoju i miała dużo do opowiedzenia o sobie, ale Diego szybko przejął inicjatywę w dyskusji, która potoczyła się gładko, z minimalną ilością słów. Była piękna, chętna, zmysłowa, bez cienia wulgarności. A kiedy leżeli już obok siebie, zmęczeni i spoceni, pozwolił jej wreszcie mówić o sobie.

I pomyślał, że mógłby przywyknąć do zapachu jej pościeli, mógłby słuchać jej paplaniny i przytulać ją, kiedy głodna czułości, lgnie do niego, mając nadzieję, że on albo nie wyjdzie za szybko, albo na pewno jeszcze wróci. Mógłby stworzyć z nią jakieś rytuały, które byłyby złudnym gwarantem bezpieczeństwa ich układu: wspólnych śniadań lub wieczornych filmów. I zaraz poczuł się zmęczony myśleniem o tym, bo od razu łączył to z wysiłkiem, jaki musiałby włożyć w sprawne oszukiwanie jej.

Wrócił do siebie zmęczony i miał nadzieję, że nikt nie okupuje jego nowej kanapy.

Nikogo nie było. Rozłożył ją więc do spania, zdając sobie sprawę, że długo, a może nawet nigdy jej nie złoży z powrotem, a dzisiejszy modelowo schludny wygląd pokoju to tylko epizod w kolejnych dniach z wiecznie rozłożonym łóżkiem i pościelą na wierzchu. Chyba że kupiłby sobie jakąś kapę…

I wtedy właśnie przyszedł pierwszy esemes.

Który, oczywiście, zignorował. Kiedy dostajesz codziennie jakieś śmieci esemesowe, uodparniasz się na dźwięk przychodzącej wiadomości. A kiedy wiesz, że wszystkie osoby, które mogłyby się z tobą kontaktować w ważnej sprawie, dzwoniłyby do skutku albo zmaterializowałyby się w twojej łazience, nawet nie myślisz o sprawdzeniu wiadomości później. Poszedł pod prysznic, założył czysty podkoszulek, zrobił sobie herbatę, z którą usiadł jeszcze na chwilę przy laptopie.

Przerzucił kilka stron z wiadomościami, w których jakoś nie było newsów w stylu „Triumwirat na wojennej ścieżce!”, „Rod zyskuje coraz więcej fanów!”, „Czy nowy przyjaciel Peruna ma wpływ na politykę wewnętrzną?!”, dlatego też nie wzbudziły w nim żadnego zainteresowania. Telefon wziął do ręki, żeby sprawdzić godzinę, kiedy leżał już w łóżku. Dwie wiadomości, obydwie od Ami. Wstał, rzucił telefon na kołdrę, wyciągnął piwo z lodówki i, opierając się o nią, wypił od razu pół butelki.

Trzy litery jej imienia na wyświetlaczu, a on dostał takiego kopa adrenaliny, że mógłby się teraz przemienić. Niekontrolowanie. Dwie wiadomości. Albo zaczepne, żeby go zdenerwować (kto wysyła w środku nocy esemesy?), albo z prośbą o ratunek. Podniósł telefon, powtarzając w myślach: „Chce mnie tylko wkurzyć, proszę, chce mnie tylko wkurzyć…”.

Przepraszam i dziękuję.

Usiadł, oparł łokcie na kolanach, wpatrując się cały czas w te dwa słowa. Chce go po prostu zdenerwować. Świetnie, że przeprasza, w dodatku bez żadnego „ale ja…”.

Miło, że dziękuje. Za wszystko, co dla niej robi, za to, że nie może przestać o niej myśleć, że stała się cholerną gwiazdą, wokół której wszystko się kręci, a on w szczególności. Właśnie dziś chciał pierwszy raz położyć się spać bez myślenia o niej. Pieprzona czarownica!

Chwila… To brzmiało trochę za surowo jak na Amelię. Nie ma: „Pozwolisz, że cię przeproszę” albo „Dziękuję za twoje starania, doceniam, doceniam”. Nawet jeśli pisała to na poważnie, bez swojego sarkazmu, to i tak to za mało. Chyba że…

Że przeprasza za coś, co ma zamiar zrobić…

„Drugi esemes, idioto! Niech to nie będzie pożegnanie, niech to nie będzie pożegnanie, błagam, dlaczego nie przeczytałem tych cholernych esemesów od razu…”.

Nie chciałam być pompatyczna. U mnie wszystko OK, daję radę, nie robię głupot.

Uczę się żyć. Jeszcze raz przepraszam za wszystkie kłopoty i dziękuję, że mi pomogłeś, mimo wszystko.

Cztery zdania można analizować bardzo długo. Były w nich jakieś aluzje? Może chciała powiedzieć więcej. „Mimo wszystko”, to musiało dotyczyć ICH. Więc nawiązywała jednak do tego, co ich łączy. Łączyło. Chyba że ona dziękuje mu…

mimo wszystko. „Uczę się żyć”. To chodzi o życie bez ćpania czy życie z kimś?

Uczyć się żyć, doceniać, co daje życie, tworzyć związek ze wspólnymi śniadaniami, oglądaniem filmów, budować coś powoli…?! Powinien odpisać. „Wszystko robiłem dla ciebie, bo jesteś dla mnie najważniejsza, nie żyj gdzieś z kimś, spróbuj żyć ze mną”?! Nie! Nie pozwoli, żeby kolejny raz wciągnęła go na swoją orbitę. Może on też tu sobie uczy się żyć?!

Sprawdził godzinę przyjścia esemesów. Pierwszy dwie godziny temu, drugi – pół godziny później. Zadowolony wyprostował się i padł na łóżko. Proszę, proszę. Pół godziny nie odpisywał, więc spanikowała i napisała jeszcze raz. Trzymając nad głową telefon, odpisał jej szybko.

OK, powodzenia.

A potem do rana czekał na odpowiedź, która nie przyszła.

– Wysłałaś wreszcie tego esemesa? – Stieg usiadł koło niej i podał jej drinka.

Przyglądał się świętującej ekipie. Skończyli kręcić na Jukonie, zadekowali się na dwa dni w Whitehorse, jutro ruszają do Kolumbii Brytyjskiej, do Tofino. Nadal to samo, tylko nastąpi zmiana desek na surfingowe, i złapią ostatnie zimowe fale.

– Tak, wysłałam – odpowiedziała po chwili Amelia, odrywając wreszcie wzrok od leżącego przed nią telefonu.

Stieg spojrzał na nią zdumiony, po czym wstał i wrzasnął: – Hej, ludzie!!! Ami wysłała wreszcie tego esemesa!

Odpowiedział mu szalony wrzask ze wszystkich gardeł.

– Rozumiesz, że teraz już musisz się z nami napić po tym wszystkim, co musieliśmy przez ciebie przejść? – zapytał, podnosząc ją i stawiając na stole.

Roześmiała się, udając zawstydzenie.

– Wysłałam esemesa, więc nikt z was już nie będzie zmuszony słuchać moich wynurzeń, co powinnam napisać. Nikogo nie będę już pytać po raz setny, co napisałby na moim miejscu. Nie będę już wpadać w szał, że natychmiast muszę znaleźć zasięg, bo czuję, że nadchodzi chwila, gdy odważę się go napisać. Nikogo nie będę zmuszać, by ruszał ze mną… – Podniosła drinka w kierunku kruchej Japonki, która odpowiedziała jej skrzywieniem i zaśmiała się. – Dziękuję wam wszystkim, że mnie nie zabiliście za ten motyw przewodni, i jednocześnie uważam, że powinniście mi być wdzięczni. Ten wyjazd nie byłby taki sam, gdybyście nie nauczyli się paru określeń typu: „pieprzyć jak Amelia o esemesie” albo „prawdopodobieństwo powodzenia takie jak wysłanie esemesa przez Amelię”.

Przykro mi, dupki, esemes został wysłany!

Zeskoczyła ze stołu, by przyjąć trochę poklepywania po plecach i stuknąć się drinkiem z paroma butelkami. Potem wróciła na swoje miejsce przy stole i sprawdziła telefon. Stieg przyglądał jej się uważnie.

– Co tym razem spieprzyłaś?

Miesiąc zbierała się, żeby wreszcie napisać do Diega. Przez ten cały czas wymyśliła tysiąc tekstów, które powinny do niego trafić. Spokojne, wyważone, dorosłe i te histerycznie błagające o odpowiedź. Nieodparta chęć kontaktu nachodziła ją szczególnie w miejscach, gdzie nie było to możliwe, słabła błyskawicznie proporcjonalnie do wzrostu ilości kresek oznaczających siłę zasięgu.

Stieg bacznie obserwował z boku te jej codzienne zmagania, z zadowoleniem, bo choć dziewczyna nie zwróciła na to uwagi, to on widział, jak nie mogąc się opanować, by rozmawiać ze wszystkimi o swoim problemie, otwierała się coraz bardziej, a on słyszał, że z dnia na dzień kolejne wersje esemesa pokazują, jaka przemiana w niej zachodziła. Jak doroślała. Jak coraz mniej zdań tej krótkiej wiadomości zaczynało się od „ja”. Jak rodził się balans między tym, co ona chciała napisać, a tym, co tamten chłopak pewnie chciałby przeczytać.

Amelia popatrzyła na niego żałośnie i powiedziała, co wysłała w pierwszej i drugiej wiadomości.

– Jak tylko to poszło, to pomyślałam, że to strasznie pretensjonalne, niby takie surowe, ale nie tak spoko, tylko tak pompatycznie. I on nie odpisywał, więc nie wytrzymałam i napisałam ten drugi. To już godzina. Może coś robi, nie słyszy albo nie ma zasięgu, albo nie chce odpisywać, albo wyładował mu się telefon, albo…

– Albo siedzi i gryzie swoje wilcze łapy, bo nie wie, co odpisać, pomyślałaś o tym?

Dziewczyna rozpromieniła się natychmiast.

– Hej-hej, ale nie przeginaj już z alkoholem, dobrze? – Ze śmiechem chwycił ją za rękę. Przytrzymał ją, przypatrując się srebrnej bransoletce na przegubie.

– Chciałem cię już tyle razy zapytać, co zrobiłaś, że Ian ci ją dał?

Popatrzył na wisiorki, dłużej na ten większy, kryjący w sobie magiczny kamień.

– Stieg, ja ją sobie wyśniłam. Poważnie, śniła mi się i kiedy opowiedziałam o tym Ianowi, to mi ją dał, dokładnie taką, jaką opisałam. To podobno pamiątka rodzinna.

– Czule przesunęła łańcuch po skórze.

Stieg napił się i chwilę milczał.

– To stara rzecz. Wiesz, jak twoje perły. Przekazywana w rodzinie. Tylko ta bransoletka ma jedno zadanie: pokazywać bliską śmierć ukochanej osoby, dziwne, nie?

– Ale nie takie rzadkie, jakby się mogło wydawać – mruknęła Amelia i też się napiła, myśląc o obrazach zamkniętych w sypialni matki. O twarzy Andrzeja, którą zobaczyła…

– Tradycją w rodzinie Iana było ofiarowanie jej ukochanej osobie, jako symbol przekazania w jej ręce swego życia. Wiesz, wdowa od razu wiedziała, że została wdową. To jest bransoletka matki Iana, a on zamiast ofiarować ją swojej żonie, zmienił kamień tak, by on, nosząc ją, mógł wiedzieć, czy Sarah nie dzieje się krzywda. Cały Ian… Nosił damską ozdobę, bo kochał Sarah tak, że to on nieustannie sprawdzał kamień, jeśli jej z nim nie było.

– Ian miał żonę? Dlaczego nic mi nie mówił? Dobra, powiedział mi, że odeszła od niego jakaś kobieta, ale…

– Sarah zginęła w Dahabie, w dwa tysiące szóstym. Schodziliśmy w Blue Hole, to był naprawdę szalony okres, dla nas wszystkich. Dalej widzę Iana, jak próbuje ujeżdżać rekina w Shark Bay. Sarah czekała na nas w restauracji w centrum Dahabu, Ian poprosił ją, żeby pojechała wcześniej i zarezerwowała nam parę stolików.

Wybuchła bomba. Kiedy wreszcie się wynurzył i poszedł się ubrać, zobaczył, że kamień jest czarny.

Amelia nie odzywała się, siedziała bez ruchu. Głupi, szalony Ian, bezczelny Ian, facet, który mówił jej, że głupotą jest obarczać swoje życie martwieniem się o kogoś. A ona to po prostu tak łyknęła, bez cienia zastanowienia.

– Byli ze sobą trzydzieści lat. Nie patrz tak, chyba nie uwierzyłaś mu w te jego dwadzieścia pięć?

– Ale dlaczego ona nie wyczuła zagrożenia, dlaczego nie powstrzymała wybuchu…?

Teraz Stieg popatrzył na nią zdziwiony, a potem pokręcił głową.

– Sarah była człowiekiem. Była normalsem. Miała już trochę problemów ze zdrowiem, dlatego Ian nie chciał, żeby wtedy schodziła z nami. Freediving nie jest dla ludzi z chorym sercem. Według mnie… w ogóle nie jest dla ludzi. Ona upierała się, że zejdzie poniżej swojego rekordu, on szalał ze strachu o nią. Potem zniknął. Widzisz, dlatego kiedy powiedziałaś mi we Włoszech, że Ian kogoś nazwał „miłością swojego życia”, nie uwierzyłem ci…

Cała ekipa tańczyła w kółku, spleceni ramionami, próbując przekrzyczeć muzykę.

Ktoś pomachał do nich, wołając, by się przyłączyli. Siedziała, obracając bransoletkę na ręce i patrząc na rozbawionych przyjaciół. Dźwięk przychodzącego esemesa zabrzmiał bardzo niestosownie w tej chwili. Amelia nawet nie spojrzała na telefon.



V. Kamień życia rysami pokryty


Pokoje hotelowe wcale nie są fajne, są przygnębiające, ale mają jedną miłą cechę – zawsze na samym początku podoba ci się posprzątane, porządne wnętrze i masz zamiar dostosować się do tego standardu, szczególnie jeśli wspominając swoją sypialnię albo i mieszkanie, nie za bardzo chcesz doprowadzić to miejsce do tamtego stanu. Tak przez pierwsze parę minut. Potem otwierasz walizkę albo torbę i tak jakoś samoczynnie zagospodarowuje się ta wypożyczona na jakiś czas przestrzeń – po twojemu. Kosmetyczka, ciuchy na wierzchu torby, oczywiście nie te, których teraz potrzebujesz, jakieś drobiazgi, które luzem wrzucone, teraz przeszkadzają, i nawet nie wiesz kiedy – voila! – pokój wygląda jak twój własny.

Magia nie pomagała. Amelia nauczyła się już, że owszem, jeśli chcesz w sekundę rozpakować torbę czy plecak, wystarczy skupić się na otworzeniu bagażu i pozwolić, aby całość wyleciała z niego, by malowniczo udekorować pomieszczenie. Można to zrobić, kiedy na przykład jesteś zajęta czymś innym, na przykład telefonem.

Problemem jest tylko szukanie potem odpowiednich rzeczy na powierzchni większej niż dno torby. Można też dokonać takiego rozpakowania w całkowicie ludzki sposób, po prostu odwracając torbę do góry nogami i energicznie nią potrząsając.

Jeśli masz czas. Nauczyła się też szybko prostej rzeczy – nie warto wydobywać szczoteczki do zębów, wrzuconej przypadkowo gdzieś między ciuchy i upchniętej w zamkniętej torbie, kierując ręce w jej stronę i używając całego strumienia mocy.

Szczoteczka wprawdzie znajdzie się w twojej dłoni natychmiast, ale nie materializując się magicznie i z wdziękiem, tylko wylatując jak pocisk i jak pocisk dziurawiąc ciuchy upchnięte na jej drodze, rozbijając flakonik perfum i rozsadzając bok torby.

Co innego pakowanie się. Wtedy pozwalasz sobie na chaos wrzucania w magicznie krótkim czasie wszystkiego, co jest twoje, a znajduje się gdzieś w zakamarkach pokoju, pod łóżkiem, w pościeli i na fotelach. Fakt, tak spakowany bagaż jest gotowy w kilka sekund, ale znowu stoisz przed problemem rozpakowania go w innym miejscu. I tak w kółko. W tych dniach Amelia, jeśli miała się pakować, robiła to w ostatniej chwili, a rozpakowywała się w momencie, kiedy tak naprawdę chciała już tylko spać.

A teraz… przydałaby się jej jakaś koszulka do spania, ale zajęta była bardziej dylematem, co napisać do Diega i kiedy zadzwonić do Iana. A dokładniej, jak ma z nim rozmawiać. Rzuciła się na łóżko w ciuchach, wciąż patrząc na telefon.

Historia Iana ją zaskoczyła – to oczywiste, ale teraz bardziej niż żalem nad nim zajęła się sprawą tej kobiety, która potrafiła tak go oczarować, że nie miał oporów, by nazywać ją tą jedyną. Której nigdy nie przedstawił ani Amelii, ani pozostałym znajomym. Dzięki której był rozmarzony, nieobecny, ale chyba szczęśliwy.

„Zaraz… To nie jest normalne, żeby był szczęśliwy, jeśli jego żona zginęła trzy lata wcześniej? Bo co? Nie ma prawa? Może sobie wmawiał tę nową miłość, tak bardzo chciał uciec od bólu i wspomnień?”. Amelia sama zrobiła coś takiego – wprawdzie nie znalazła sobie jakiegoś „truloffa”, tylko poszukała ukojenia w ucieczce od rzeczywistości, ale czy to nie to samo? „Chyba że to magia…”.

Usiadła nagle na łóżku. „Oczywiście, że to magia. Sukkub na przykład!”. Niewiele wiedziała o tych bytach, choć obiecywała sobie nieraz, że z chęcią jakiegoś pozna, oczywiście chętniej inkuba. Powinna zapytać kogoś, kto będzie wiedział… Niestety, cała ekipa zamierzała spędzić resztę nocy w mieście. Nakręcona tą swoją właśnie odkrytą teorią zrobiła coś, czego od razu pożałowała.

Jak poznać wpływ sukkuba?

Dobra, nie odpisał zbyt ciepło, ale najwyraźniej miał rację, żeby nie traktować jej poważnie. Jeśli chciała wzbudzić w nim zazdrość albo bawić się w jakieś gierki z podtekstem, to powinna zagrać inkubem. Wybiła szósta rano, całą noc czekał na tego esemesa. A ona pewnie jeszcze była na wczorajszej nocnej imprezie, która się dopiero rozkręcała, biorąc pod uwagę różnicę czasu. „Czy ona naprawdę myśli, że dostanie w odpowiedzi coś w stylu: «Chciałbym się dowiedzieć, przyjedź?» czy «Nie bój się, już jadę?»”. Był zły na siebie, że całą noc myślał o niej, że zareagował zbyt emocjonalnie na jej wiadomości. Zrobił sobie kawę do porannej prasówki w necie, starając się nie patrzeć na telefon.

Szarówka za oknem zmieniała się w niewiele jaśniejszy dzień. Padało. Pomyślał o mokrym lesie, cichym, spokojnym, o miękkim poszyciu uginającym się pod łapami. O zapachu wilgoci i grzybni, zza których przebija się ostry trop zwierzyny.

Zamknął oczy. Jak bardzo chciałby móc teraz tam być, zostawiając to obecne życie z Perunem i Amelią w rolach głównych. Perun, właśnie. W każdej chwili mógł tam wpaść, więc Diego założył przynajmniej dżinsy. Stanął przed lustrem w łazience, patrząc na swoje odbicie. Nie ucieknie do lasu, bo nie ma na to dzisiaj czasu. Zresztą tam i tak nie będzie wolny, przynajmniej od niej. Co ma napisać, żeby wiadomość nie zawierała w sobie tej całej nocy czekania na parę słów od niej? Cokolwiek wymyślił, wydawało mu się zbyt otwarte i żałosne. Wreszcie zdecydował się: „Utrata energii, apatyczność, brak zainteresowania kimkolwiek innym”. Dopiero po wysłaniu przyszła konkluzja, że właśnie opisał własny stan. Czyżby o to czarownicy chodziło?

Wysłał odpowiedź do Amelii na moment przed telefonem od Peruna. Dzień zaczął się szybciej, niż przypuszczał.

Zjawianie się w mniej lub bardziej dziwnych miejscach, w ściśle określonym czasie, czasami, by stanąć przy boku Peruna, czasami, by komuś się pokazać z daleka albo z kimś porozmawiać – to były jego zadania. Z czasem zaczął nie tyle podziwiać, co doceniać sieć intryg, którą wikłał jego prywatny bóg, a której małe nitki czasami dotykały i jego. Orientował się już powoli, że Perun nie prowadził jakiejś jednej batalii, on nieustannie bawił się paroma wątkami, wojnami, które często w ogóle nie były ze sobą powiązane. Załatwiał własne sprawy, te nakręcane obecnie, ale też wywiązywał się z jakichś zamierzchłych zobowiązań – albo i żądał wypełniania takowych dla własnej korzyści. Czasami Diego miał podejść do kogoś, szepnąć mu: „Perun pamięta” i zniknąć. Mógł to być prezes potężnej firmy, zamknięty w szklanym gabinecie, który po takiej wizycie dostawał zawału, mogła być i płacząca kobieta, idąca ulicą, dla której te słowa wydawały się wybawieniem od kłopotów. Diego nie chciał znać tych historii, czując, że tylko indyferentny umysł boga jest w stanie unieść ogrom dramatów, żalu, żądz, pragnień, bólu czy tęsknot.

Zdarzało się, że jego zadaniem było po prostu przebywanie w Wolfensteinie. Perun jakby nie zdawał sobie sprawy, że dla chłopaka było to najgorsze. A może zdawał sobie, ale nie miało to dla niego znaczenia. Nie robił tego też w formie tortury, miał po prostu swój cel i nie widział powodu, by go nie osiągnąć. Diego miał przebywać jak najbliżej starej pisanki, i tyle. Pewnego dnia powiedział po swojemu, enigmatycznie, że zamknięty w niej żołądź musi dobrze dostroić się do chłopaka.

Sugestię, że może wystarczy, aby Diego bawił się w niańczenie jajka dwadzieścia cztery godziny na dobę, po prostu nosząc je przy sobie, zignorował. Nie zdradził nic więcej na ten temat.

Diego przyjeżdżał więc co tydzień do pogorzeliska i starając się nie patrzeć na to, co zostało z domu, szedł do garażu. Czasami siadał na zewnętrz, oparty o jego ścianę, i patrzył na las. Chciałby, żeby przebywanie tutaj przynosiło ulgę, stało się przyjemnością, na razie jednak łączyło się tylko ze ściśniętym w supeł żołądkiem i drgającą pod skórą wściekłością. Jeśli Perun chciał, żeby przy okazji znienawidził to miejsce – był na dobrej drodze.

Dzisiaj właśnie był dzień tortur. Kiedy przyjechał na miejsce, okazało się, że tym razem jego zwierzchnik chciał mu dotrzymać towarzystwa. Siedział na kruszącym się murku przy bramie wjazdowej, wystawiając twarz do marcowego słońca. Diego zatrzymał samochód obok niego i opuścił szybę.

– Czy wiesz, że marzec to był zawsze bardzo imprezowy miesiąc? Ludzie tak byli wycieńczeni zimą, że z zapałem przypominali sobie o kimś, kogo można prosić, żeby ten horror się nie powtórzył. I czekali na wiosenną burzę z piorunami…

– Twoimi piorunami, jak sądzę…

– A jak! No to może mnie zaprosisz do środka…? – Podniósł się i otrzepał spodnie ze zbutwiałych liści, które zalegały tu wszystkie od jesieni.

– Bóg w dom, bóg w dom – mruknął Diego, który kiedyś uwielbiał łazić za Antośką i powtarzać wszystko po niej.

Po śniegu zostały tylko mokre plamy na ruinach i rozmokły trawnik przykryty burymi resztkami zeszłorocznej trawy, i ten zapach wilgoci w powietrzu, niesiony cieplejszym wiatrem. Mimo porannego chłodu słońce obiecywało ciepły dzień.

Diego wysiadł z samochodu i, nie czekając na Peruna, ruszył po grzęzawisku, w które zamienił się trawnik wokół domu. Starał się nie patrzeć na osmalone ściany, ale i tak przyszła mu do głowy myśl, że za tydzień gdzieś między rumowiskiem i opalonymi deskami zacznie wyrastać jakieś zielsko, które będzie urągało temu miejscu. Zacisnął zęby.

– Właściwie mógłbyś sobie to odbudować – zaczął idący za nim sprawca tej ruiny.

– Nie rozumiem, dlaczego tego nie zrobisz, jeśli to miejsce jest dla ciebie ważne i tak cierpisz. Nie chce ci się?

Diego nie odpowiedział, uważając, że samo wciągnięcie się w tę rozmowę byłoby już zdradą. Perun jednak nie oczekiwał odpowiedzi, zajęty już czymś innym. Przed wejściem do garażu zatrzymał się, wyciągnął przed siebie dłoń, jakby dotykał czegoś. Potem uśmiechnął się zadowolony.

– Rośnie. I śmierdzi tobą jak cholera. Wspaniale. – Cofnął rękę. Poruszał dłonią, jakby właśnie się poparzył.

Diego stał oparty o garażowe drzwi, z założonymi rękami. Jeśli Perun wyczuwał z tej odległości jajko (bo chyba o to chodziło) i nie mógł się do niego zbliżyć, to w jaki sposób chciał go użyć? Pytanie istotne, bo jakoś czuł, że będzie to miało poważny związek z nim i z tym „dostrajaniem” się Peruna do jego ciała. Jakkolwiek by to nie brzmiało.

– Jak długo będziemy się jeszcze bawili w tę wylęgarnię? – zapytał wreszcie.

Bóg, wystawiający właśnie twarz do wiosennego słońca, nie odwrócił się, tylko z zamkniętymi oczami powiedział spokojnie:

– Na początku sierpnia wchłoniesz całą jego moc i pojedziemy sobie na koncert.

Do Chorzowa, na stadion. Lubisz takie spędy?

Chłopak przypomniał sobie, jaki koncert ma mieć miejsce w tym czasie. Trudno było nie skojarzyć, media upajały się tym od jakiegoś czasu. Jeśli Perun chce wywinąć jakiś numer na stadionie, to może być ciekawie, bo przy takiej publiczności trudno będzie coś ukryć. A najwidoczniej szykowany przez boga przekręt miał być spektakularny.

– Masz coś przeciwko…? – zaczął powoli, coraz bardziej rozbawiony.

– A skąd! Zresztą oglądniemy tylko suport.

Wbrew logice Diego poczuł zawód, że akcja nie będzie aż tak zabawna.

– A nie możemy zostać na cały koncert?

Perun odwrócił wreszcie twarz od słońca.

– Zapewniam cię, Ossieriens, że nie będziesz miał ochoty – powiedział to poważnie, prawie z troską.

Diego patrzył na niego, zastanawiając się, czy powinien się bać. Ale wtedy właśnie usłyszał dźwięk przychodzącego esemesa i adrenalina skoczyła mu o wiele bardziej niż na myśl, co takiego szykuje dla niego zwierzchnik. A ten, nie przestając obserwować chłopaka, rozpromienił się nagle.

– Proszę, wreszcie jakiś postęp. A już się martwiłem, że nie wyjdziesz z tego żywy. Napisz jej, że przesyłam serdeczności. – Odwrócił się i powoli ruszył w stronę bramy. – Na twoim miejscu wyraźnie zaznaczyłbym, że dopuszczasz ją do własnego źródła, jeśli już tu jesteś. Wiesz, taka stała, miła przepustka. Kto wie, kiedy pozwolę jej wrócić i będzie potrzebowała azylu…? – rzucił.

Nie oglądając się za siebie i pogwizdując, zniknął między drzewami. Diego zsunął się na ziemią. Siedział tak chwilę, zanim wyciągnął telefon. Potem przypomniał sobie różnicę w czasie, jaka ich dzieliła. U niego była prawie dziesiąta rano, u niej – pierwsza w nocy.

Przepraszam za te pytania. Martwię się o Iana.

Tak, doprawdy. Bardzo go uspokoiła. Mistrzostwo świata.

– Słuchaj, ja rozumiem twoje zaniepokojenie, ale chyba przesadzasz. Ian naprawdę potrafi o siebie zadbać. I jest ostatnią osobą, która dałaby się omotać sukkubowi. Zresztą jaka idiotka zbliżyłaby się do niego, narażając się na pewną dekonspirację?

Stieg leżał na jej łóżku, opierając się o ścianę, i obserwował chodzącą nerwowo po pokoju dziewczynę. Kiedy wrócił do hotelu, wpadła na niego i gorączkowo żądała interwencji w sprawie ich wspólnego przyjaciela.

– Stieg, zastanów się. Mówisz, że Sarah była dla niego bardzo ważna, najważniejsza, kochał ją mimo upływających lat. Bardzo przeżył jej śmierć, i co?

Trzy lata i pstryk, nowa miłość życia? To raz. Dwa: jest nieobecny, zakręcony, jakby ciągle ćpał albo pił, a wiesz, że on potrafi się kontrolować. Kiedy chodzi o sprawy knajpy, interesy, rozmowy z Larami – nie pozwala sobie na brak profesjonalizmu.

A ostatnio zaczął wszystko to olewać. Zauważyłeś, że on nawet nie musi się już malować, żeby mieć te cienie pod oczami?

– To, że się nie maluje, przyjąłem akurat z ulgą – mruknął Stieg. – Ami, ludzie się leczą po tragediach. Można żyć, pamiętając o kimś, kto odszedł, nie przestając go kochać, ale też nie zamykając się na życie, rozumiesz?

Dziewczyna patrzyła na niego z ponurą miną. Jakby wcale nie myślała w tym momencie o Ianie.

– Nie – powiedziała tylko cicho, kręcąc głową.

– Hej, Ami, popatrz na mnie. To, że pokochał kogoś, zaczął żyć dalej, nie oznacza, że zdradził Sarah, rozumiesz? Trzeba się pogodzić z własnym żalem i iść dalej. Czy ci, którzy odeszli, chcieliby, żebyś całe życie skręcała się z nienawiści, tęsknoty i nie miała normalnego życia?

– Stieg, proszę cię, odpuść sobie, dobrze?

Wcale nie chciała rozmawiać o sobie. Ale Stieg chyba uparł się, aby udowodnić, że ta jej histeria związana była bardziej z jej skotłowanymi myślami niż z Ianem.

– Diego ci odpisał? – zapytał Stieg.

W takich momentach Amelia przekonana była, że przyjaciel pokazuje swoją prawdziwą naturę smoczego galiona. Złośliwość, przewrotność i dążenie do celu jak taran, z roztrzaskiwaniem wszystkiego po drodze. Znała go i wiedziała, że uważa temat Iana za zamknięty.

– Odpisał. Zapytałam, czy wie coś o sukkubach… – Przerwał jej śmiech.

– Naprawdę? Chcesz nawiązać z nim jakiś kontakt, delikatnie zbliżyć się do niego i piszesz mu o sukkubach?! – Śmiał się coraz głośniej.

– Spokojnie, potem napisałam, że martwię się o Iana…

Kiedy mówiła na głos swoje usprawiedliwienie, sama poczuła, jak to kretyńsko brzmiało. Chciałaby skasować te ostatnie parę godzin, cofnąć czas i zapomnieć o tym, jak zrobiła z siebie idiotkę. Już miała zapaść się w kolejnych myślach o Diegu, ale otrząsnęła się, przypominając sobie, co Stieg właśnie robił. Czuła pod skórą, że coś jest nie tak, a gdyby zamiast śmiać się z niej, Stieg potwierdził jej obawy, nie czułaby się jak histeryczka, na którą teraz wyszła. Wtedy postawiła wszystko na jedną kartę, która, niestety, dopiero wtedy przyszła jej do głowy.

Bransoletka. Nie otwierała wieczka z kamieniem od wyjazdu z Włoch, bo rozmawiając często z Ianem przez telefon, nie była aż tak zaniepokojona. Nie łączyła też jego dziwnego zachowania ze stanem zdrowia czy zagrożeniem życia.

Sięgając po argument ostateczny, liczyła jednak trochę na to – miała nadzieję – że z Ianem tak naprawdę wszystko było w porządku, bo właściwie lepiej wyjść na idiotkę, niż stanąć przed faktem, że rzeczywiście coś zagrażało jej przyjacielowi.

Podsunęła rękę przed nos Stiega. Ten przestał się śmiać.

– Ty naprawdę traktujesz to poważnie…

Kiwnęła głową. Teraz, kiedy miała to zrobić, zaczęła się denerwować. Otworzyła wieczko. Stieg głośno wciągnął powietrze. Kamień był szary, poprzecinany cienkimi czarnymi żyłkami.

Tym razem był na tyle przytomny, że najpierw się rozebrał, zanim zaczął przemianę. Dzięki temu mógł teraz założyć czyste ciuchy. Wciągnął na siebie tylko spodnie i od razu sięgnął po telefon. Odpowiedź, którą jej wysłał, uważał za kolejną porażkę, ale niecierpliwie chciał wiedzieć, czy odpisała na jego lakoniczne: „OK, rozumiem”. Popołudniowe słońce już się schowało za drzewami, zrobiło się tak zimno, że widział wydobywającą się z ust parę. Stał tak chwilę z telefonem, aż wreszcie odważył się sprawdzić esemesy. „Wracam do Canazei”.

Rozglądał się wkoło, po drzewach, pogorzelisku, naprawdę nie widząc niczego.

Pierwszą wiadomość przysłała dwanaście godzin temu. Nim to zrobiła, zdążył zaplanować sobie najbliższą przyszłość bez niej. Pozwolił sobie na uroczą sąsiadkę, kupił nawet cholerną kanapę, godząc się z przyszłością bez szarpania się z nieogarniętą czarownicą. A teraz, po wymianie kilku idiotycznych słów, w których nie było cienia szansy, że to wszystko prowadziło do czegoś dobrego, miał ochotę wpakować się do samochodu i jechać do Włoch. Bo co takiego napisała? Uprzejmie go zawiadamiała, że wraca. Znudziła jej się przygoda, ludzie, z którymi była?

Narobiła sobie kłopotów?

„Oczywiście, to musi być związane z Ianem. Zapewne rzuca wszystko beztrosko i pędzi ratować (ciekawe jak?) podróbkę Jareda Leto. Ale dlaczego pisze mi o tym?

Zaproszenie? Myśli, że zaintrygowała mnie enigmatycznymi, powoli dawkowanymi informacjami? Właściwie, czego teraz oczekuje?”.

Ubrał się pospiesznie i pobiegł do samochodu. Zaraz przed granicą przymknął oczy i wypowiedział pozwolenie, które miało dać Amelii prawo wejścia do Wolfensteinu, kiedy tylko się tu zjawi. Tak na wszelki wypadek. Rozglądnął się jeszcze raz, tym razem pozwalając sobie zatrzymać wzrok przy schodkach prowadzących kiedyś do drzwi wejściowych. Próbował przywołać obraz Amelii czekającej tam na niego, z torbą pełną książek, przewieszoną przez ramię. Wsiadała do samochodu naburmuszona, mówiąc, że na pewno się spóźni do szkoły, nie pytając go, zmieniała piosenkę w odtwarzaczu, a on wciągał jej zapach i cieszył się na te kilkanaście minut, które zajmowała droga do szkoły…

Właściwie jeśli chciał udawać, że nic się nie działo, powinien zadzwonić, rzeczowo zapytać, o co chodzi, jakby te esemesy nic nie znaczyły. „Potrzebujesz pomocy?” – napisał zamiast tego. Zaraz potem ze złością walnął ręką w kierownicę.

Nie cierpiał siebie w wersji egzaltowanego gówniarza. Chciał posiedzieć jeszcze w samochodzie, zapalić i poczekać na odpowiedź, która mogła dać mu wiele więcej niż wszystkie słowa wystukane przez nią przez ostatnie kilkanaście godzin. Ale odpowiedź mogła przyjść równie dobrze za kilka godzin albo jutro. Albo kiedyś tam, kiedy znowu będzie próbował o niej nie pamiętać. Zmierzchało już, kiedy wyjechał na polną drogę, zmierzając do skrzyżowania z kapliczką świętego Krzysztofa.

Nie wiem. Nie wiem, co będzie na miejscu, ale nie jestem sama. Nie wiem, czy chcesz…

Z całej siły starał się skupić na ostatnim zdaniu, ignorując środkowe. Odpisał Amelii jednym słowem.

Chcę.

Ian odebrał telefon. Wcześniej kłócili się chwilę, kto ma zadzwonić, w końcu padło na Stiega, a Amelia z zadziwiającym rozsądkiem ugięła się przed argumentem, że Ian nigdy nie powiedziałby czarownicy, którą uważał za dziecko, że ma jakieś kłopoty. Po chwili było jasne, że staremu przyjacielowi również nawet nie zająknął się na temat własnej kondycji. A kamień nie mówił o nadchodzącym niebezpieczeństwie, ale wyłącznie o stanie zdrowia. Amelia siedziała przez chwilę obok Stiega, podsłuchując rozmowę, potem wyszła na balkon, żeby zadzwonić na komórkę jednej z barmanek. Sytuacja wyglądała nieciekawie. Ian snuł się po barze, bez jakiegokolwiek zainteresowania interesem. Dziewczyny same robiły zamówienia na dostawy, żeby knajpa funkcjonowała, ale nie były w stanie zająć się pozostałymi sprawami. Większość czasu szef spędzał w swoim pokoju, pozwalając tylko Petrze przynosić sobie jakieś jedzenie. Co gorsza, w zeszłym tygodniu zaginął Paul. Zostały jego rzeczy, jego auto stało na parkingu na dole, ale jego nie było.

A Iana w ogóle to nie obeszło. Amelia, kończąc rozmowę, była wściekła na siebie, że wcześniej nie wpadła na to, żeby po prostu zadzwonić do baru. Drzwi balkonowe otworzyły się przed nią gwałtownie i weszła do pokoju. Stieg zrobił skrzywioną minę, trzymając telefon przy uchu, i z rezygnacją pokręcił głową. Amelia zaczęła się pakować.

– Twierdzi, że ma się fantastycznie i że Nora się nim zajmuje. A ty czego się dowiedziałaś?

Dziewczyna krótko streściła mu rozmowę.

– A ta Petra? Długo pracuje dla Iana?

Amelia odwróciła się do niego z kosmetyczką w ręce.

– Myślisz, że jest sukkubem?

– Zaręczam ci, że nie jest. – Stieg parsknął śmiechem. – Znam sukkuby, znam ich aurę. Pytam tylko, czy Ian jej ufa. Zresztą ta twoja teoria za bardzo mi się nie podoba, chwyciłaś się jednej myśli…

Amelia składała sweter. I tak połowę rzeczy zostawi albo wyśle pocztą. Poleci z podręcznym bagażem. Petra, nijaka kobieta, troll pod spodem, zacięte usta i niechęć do zbyt imprezowych znajomych Iana. Dbająca tylko o niego.

– Chyba tak, zdaje się, że pracuje dla niego od początku. Właściwie to ona pilnuje go jak pies.

– Czyli jeśli coś mu się stało, powinna wiedzieć, co jest grane?

– Przecież mówię ci cały czas, że ta jakaś Nora jest winna! – warknęła zniecierpliwiona.

Idiotyzm, przeszukiwała w pamięci wszystkie kobiety z otoczenia Iana, które mogłyby być jego tajemniczą kochanką, jakby szukała dowodu zdrady męża. Biegała po pokoju, wzburzona. Mogła załatwić sprawę pakowania w parę magicznych sekund, potrzebowała jednak coś robić, roznosiło ją. Powinna wziąć deskę i…

– Nawet o tym nie myśl – spokojnie powiedział Stieg, obserwując ją przez moment. – I tak lecimy jutro do Vancouver, resztę ekipy wyślemy do Tofino, a my złapiemy jakiś samolot do Włoch. Albo w ogóle do Europy.

– Lecisz ze mną?

– Idiotko, pytanie brzmi, czy ja mam ochotę zabrać cię ze sobą – powiedział, zamykając drzwi.

Chciała za nim biec, żeby przynajmniej się odgryźć, ale zatrzymał ją dźwięk, który przez ostatnie godziny ją elektryzował. Diego pytał, czy chce jego pomocy. Krótko, rzeczowo. Na kilka sekund Ian i jego kłopoty zawiśli sobie w niebycie, gdzieś w próżni międzywymiarowej. Diego chciał pomóc. Znowu stanęła jej przed oczami jego twarz, kiedy ostatni raz się widzieli. Zacięte usta, zmarszczone czoło, zsunięte razem brwi. Nawet takiego chciałaby go teraz zobaczyć. Ale… pomoc może oznaczać, że kogoś przyśle, czegoś się dowie, może o to mu chodziło…? Spróbowała odsunąć widok Diega i zobaczyć wymizerowanego Iana na łożu śmierci, wracającego z zaświatów. Odpisała szybko i zadzwoniła na informację lotniczą.

Była szansa, że złapią jakiś sensowny samolot, jeśli wylecą jutro z Whitehorse o czasie.

Mały plecak czekał już przy drzwiach, zapakowaną torbę z resztą rzeczy zaniosła na recepcję, skąd miała zostać wysłana pocztą. Miała parę godzin, które nie wiedziała jak zagospodarować. Położyła się i, przerzucając kanały, zatrzymała się wreszcie na jakimś filmie. Gorączka oczekiwania nie pozwalała jej się jednak skupić, sama nie wiedziała, na co czeka bardziej, na to, by zobaczyć Iana, czy na jakąś wiadomość od Diega. Kiedy przyszło wreszcie jedno słowo od wilkołaka – już zrozumiała.

Siedzieli ospali nad kubkami kawy. Udało im się złączyć dwa stoliki, żeby wszyscy mieli szansę wysłuchać Stiega i poddać się przesłuchaniu. Wprawdzie większość z nich po wczorajszej nocy nadal za bardzo nie wiedziała, o co chodzi, ale odruchowo ulegli poważnemu głosowi nieformalnego lidera. Czasami jest to bardzo wygodne, kiedy ktoś mówi ci, co masz robić, kiedy nie zdajesz sobie sprawy, gdzie jesteś, skąd się tu wziąłeś i właściwie po co. Chociaż przecież bar na lotnisku powinien przywoływać jakieś skojarzenia. Informację, że Stieg odpada i razem z Amelią rusza na jakąś akcję ratowniczą, przyjęli spokojnie, nie takie rzeczy się zdarzały. Fakt, że akcja dotyczyła Iana, którego większość znała, już wyraźniej wpłynęła na ich zainteresowanie.

– Sven, Eino, cokolwiek kojarzycie z naszego ostatniego pobytu…? – zapytał galionów, którzy byli z nim w Canazei.

Hermafrodyta wzruszył ramionami.

– Bardzo mało… Przecież wiesz, jak było. Dwie barmanki, jedna turystka w gondoli, Sven uparł się gonić wagoniki po linie, jeden nowy drink dający kopa…

– Pytam o Iana. Coś było nie tak?

– No, przez pierwszą dobę po naszym przyjeździe się nie pokazał…

– Właśnie. Co jeszcze?

– Oprócz tego nowego image’u…? – odezwał się wreszcie milczący dotąd Sven.

Wypił już dwie kawy i brał się za trzecią. Z każdą kroplą coraz wyraźniej dochodziła do niego rozmowa przy stole. Amelia popatrzyła na niego ze zdziwieniem, ale to dziewczyna utrzymująca, że jest samą Yuki-onna albo jej krewną (w zależności od humoru), zapytała głośno o to, co potwierdziło tylko zaskoczenie Amelii. Wysoka Japonka przerzuciła bardzo długie czarne włosy przez jedno ramię i wychyliła się nad stolik, żeby lepiej widzieć Stiega. Powinna mieć śnieżnobiałe pasma między kruczą czernią, ale ostatnio przefarbowała je na niebiesko.

– Ian zmienił wygląd?! To jak teraz nasz sunny boy wygląda?

Stieg skrzywił się.

– Wiesz, mrocznie. Zrobił z siebie czarne dziecię nietoperza.

Parę osób zarechotało, a Amelia nagle zrozumiała, że chociaż rozmawiała z nimi wielokrotnie o Ianie, nigdy nie wzięła pod uwagę, że Ian z przeszłości, który lata temu bawił się z nimi, był całkiem kimś innym niż Ian Davidson malujący oczy czarną kredką. Czy oni znali Iana jako troskliwego, miłego chłopaka, którego życie krążyło wokół uwielbianej żony i ekstremalnej zabawy, czy zblazowanego gościa, który uważał, że nadmierne zainteresowanie innymi jest szkodliwe?

– Nie pomyśleliście, że po prostu jest chory albo zmęczony życiem, chce mieć święty spokój i nie chce o tym mówić? – zapytał jedyny wampir w ich grupie. Nie był zbyt lubiany, sam też nie rwał się do przyjacielskich rozmów. Był jednym z tych, którzy nie znali Pikta. – Nie mówił nic takiego, jakby się żegnał, kiedy ostatni raz go widzieliście?

Sven, Stieg i Ami popatrzyli na siebie. Eino nie patrzył, bo przysnął na stole. Czy zostało coś takiego powiedziane? Oprócz „życzę sobie ciebie na moim pogrzebie”, oddaniem rodzinnej pamiątki w ręce Amelii i przeciąganiem pożegnania przez parę godzin, czy coś ważnego się wydarzyło? I oprócz zabiegania, by Amelia wyjechała i nie kręciła się wokół niego? Nie patrzyli już na siebie, spuścili głowy. Reszta zrozumiała ich milczenie. Siedzieli tak wszyscy przez chwilę, każdy pogrążony w swoich myślach, które wcale nie ze względu na zbieg okoliczności były bardzo podobne. To nie była zaduma nad przyjacielem, a refleksja nad jego odwagą, by zrobić to, co pewnie każdego z nich kiedyś spotka. Mogli żyć właściwie w nieskończoność, ale co mogło napędzać ich, by chcieć to ciągnąć? Już teraz szukali coraz mocniejszych wrażeń, uciekali od nudy, wciąż tych samych dramatów na Ziemi, powtarzających się reguLarnie. Ilu z nich popadało w końcu w odrętwienie, bo nie miało już absolutnie niczego, czego by nie dotknęli, nie przeżyli. Siedzący przy stole byli właściwie na początku tej drogi, jeszcze wydawało im się, że zatracenie się w zabawie, przetykane chwilami wyszarpniętymi ze zwykłego ludzkiego życia, zapewni im balans niezbędny do tego, by chcieć żyć. Ale wszyscy spotykali już tych, którzy wypalali się i szukali ostatecznych rozwiązań w zmaganiach z uporczywą długowiecznością. Czasami szukali śmierci prawdziwej, starając się, żeby ta czemuś sensownemu się przysłużyła.

Amelia nie miała takich dylematów, wiedziała, że jej życie czarownicy może być bardzo krótkie, dlatego ciesząc się nim, wcale nie miała ochoty go skracać. Miała za to dylemat, czy ma prawo ingerować w decyzję Iana? Odruchowo popatrzyła na Stiega, szukając w nim jakiejś pomocy. Gdy ten podniósł głowę i zobaczyła na niej wściekłość, zrozumiała, że Stieg nie miał takich dylematów.

– Werter pierdolony, kurwa, ja mu wsadzę ten nihilizm w dupę, aż się zakrztusi.

Sven, wy zostajecie z ekipą, nie ma sensu was ciągnąć. Wystarczę ja i czarownica, żeby mu skopać dupę i wsadzić na właściwe tory.

Zadzwoniła do prawnika Adeli, z którym za parę dni miała się spotkać w Tofino, przepraszając, że musi odwołać jego przyjazd. Wydawało jej się, że usłyszała w jego głosie ulgę, więc spytała, czy aż tak mu ta podróż była nie na rękę. Po chwili wahania odpowiedział, że jego powinnością i przyjemnością jest stawiać się, gdziekolwiek klientka taka jak Hohenstauf sobie zażyczy, jednak z jeszcze większą przyjemnością przyjmuje wiadomość, że ta klientka w uprzejmości swojej uprzedza go o bezsensowności tej podróży. Amelia początkowo nie zrozumiała, o co mu chodziło, dopiero jego parę aluzji, co do jej dotychczasowej odpowiedzialności i poważnego traktowania finansowych i prawnych spraw rodzinnych, sprawiło, że doszło do niej, jaką opinię na jej temat miał były prawnik Adeli, a teraz jej pełnomocnik. Wymruczała niewyraźne przeprosiny, umawiając się z nim w tym samym czasie, ale w Dolomitach.

Wszyscy razem polecieli do Vancouver, a tam pożegnanie z członkami ekipy było serdeczne, ale szybkie. Obiecywali sobie spotkanie w knajpie Iana za jakiś czas, i na październikowych mistrzostwach Triple Depth. Kiedy została sama ze Stiegiem, czekając przez następne trzy godziny na połączenie z Londynem, Amelia odczuła, co oznacza przebywanie w pełnej ludzi hali odlotów. W ciszy między nią a przysypiającym Stiegiem natłok myśli ludzi wkoło brzęczał w jej uszach nieustannie, pokrywając się z szumem normalnych rozmów. Niektóre myśli były wywrzaskiwane, szczególnie te pełne wściekłości i zniecierpliwienia, chociaż ich nadawcy rozmawiali z towarzyszącymi im ludźmi zaskakująco spokojnie albo nawet milczeli. Amelia odzwyczaiła się ostatnio od przebywania z kimś, kogo myśli może słyszeć. Musiała naprawdę się skupić, by wyregulować wewnętrzne filtry, a nic nie było tak zajmujące, jak kwestia komunikacji z Diegiem.

Wpatrywała się w ekran, na którym widniała jego ostatnia wiadomość: „Chcę”.

To było lakoniczne czy wyzywająco-obiecujące? Wolała wierzyć, że za jednym słowem czaiła się cała lawina nienapisanych, tak jak to było w przypadku jej esemesów. Teraz obudziła się w niej jednak chęć szczerości, bo całkiem inaczej brzmiał jej komunikat: „Jadę ratować Iana przed sukkubem albo każdym innym zagrożeniem, mam wsparcie”, który wywołał u Diega chęć udzielenia pomocy, a co innego informacja typu: „Obawiamy się tutaj z kolegą, że Ian może mieć depresję i planuje coś w rodzaju samobójstwa na raty, dlatego jedziemy zorientować się w sytuacji i zaproponować wsparcie psychiczne”. Więc co miała teraz napisać?

„Sytuacja opanowana i nie będzie raczej potrzebne wsparcie”? Jeśli go znała, tak jak jej się wydawało, to chłopak już organizował wyjazd albo był w drodze, zakładając oczywiście, że chciał osobiście… być pomocny, a w to bardzo chciała wierzyć. Ale jeśli na miejscu okaże się, że Diego przyjechał niepotrzebnie tylko dlatego, że ona w nocy spanikowała, jaka będzie jego reakcja?

Ściągnęła krótką puchową kurtkę i gruby szal, owinięty wokół szyi. Właściwie było jej gorąco, ocieplane futrem wysokie buty sprawiały, że nogawki wpuszczonych w nie dżinsów zaczynały być mokre od potu. Jednak nie przyznałaby się za nic, że strój, który wybrała na podróż, miał się dobrze prezentować, a nie przede wszystkim być wygodnym. Na wypadek gdyby… na przykład ktoś chciał odebrać ją z lotniska.

Chwilę jej roztargnienia wykorzystały głosy, wdzierając się do jej umysłu. Już blokowała je z powrotem, kiedy jeden wyraźny dźwięk przykuł jej uwagę. Było to bardziej monotonne mruczenie niż wyraźny przekaz, jednak najwidoczniej miało z nią coś wspólnego. Atakowało ją uparcie, choć nieintensywnie. Rozglądnęła się po terminalu. Podróżni, jak na każdym lotnisku, albo nerwowo gdzieś zmierzali, albo w znudzonym spokoju okupowali krzesła. Większość to ludzie, kilka egzempLarzy innego gatunku, nic nadzwyczajnego. Wstała i rozejrzała się, próbując zlokalizować uporczywy dźwięk. Jest. Zielona, jakby wykuta w malachicie duża rzeźba przedstawiająca jakąś łódź i kilku pasażerów. Umieszczenie tutaj tej zwartej grupy było najwyraźniej ukłonem w stronę rdzennych mieszkańców tych ziem, którzy raczej nie mogli już cieszyć się uznaniem, z jakim spotykała się ich sztuka. Skupiła się tylko na przekazie płynącym z zielonego pomnika, ale oprócz tego, że słyszała go o wiele wyraźniej i głośniej, równocześnie tracąc wszystkie inne dochodzące dźwięki, nadal nic nie rozumiała.

– Stieg! Hej, Stieg! – Kopnęła lekko wyciągnięte na całą długość nogi.

Ocknął się i podrapał po brodzie.

– Jesteś galionem, prawda? Rozumiesz inne rzeźby, to znaczy ich… ten, no, przekaz?

Popatrzył na nią nieprzytomnie, a potem odwrócił się w kierunku, który wskazywała.

– A ty rozumiesz każdą czarownicę, która do ciebie mówi, na przykład po islandzku? – mruknął.

Amelia przysiadła koło niego, marszcząc nos. Już dawno odkryła, że Stiega to rozbraja, dlatego nie nadużywała manipulacji, zostawiając ją na takie chwile jak ta, kiedy Stieg był zirytowany.

– Ale on mi coś mruczy, dręczy mnie, a ja nic nie rozumiem – powiedziała cicho.

Stieg podniósł się ciężko, przeciągnął i ziewnął.

– Rasistka – powiedział i poczłapał w kierunku rzeźby.

Obserwowała, jak kiwa się chwilę przy barierce ochraniającej dzieło sztuki, podnosi rękę w geście podziękowania albo pożegnania i równie niespiesznym krokiem wraca na swoje miejsce.

– To jakiś duch indiański? – zapytała, bo Stieg nic nie mówił.

Popatrzył na nią z pobłażaniem.

– To współczesne dzieło, geniuszu. Ma tylko naśladować styl Haidów albo Nootka, albo któryś tam innych. Mieszka w nim całkiem współczesny duch, uwięziony na jakiś czas, zagubiony podróżny.

– Zrozumiałeś, co mówił?

– Bo co, bo jestem galionem? – mruknął. – Zrozumiałem, bo to Szwed. Coś mu się pieprzy, bo powtarza w kółko to samo, że twoja biżuteria to śmierć i narodziny.

Śmierć i narodziny. Nie powinien tak kurczowo trzymać się tego miejsca, to może by poszedł dalej, a tak traci zmysły.

– Ale bransoletka…

– Oczywiście, że pokazuje nadchodzącą śmierć, to już wiemy, i każdy byt na granicy, stojący bliżej niebytu niż my, to wyczuje.

– A narodziny? – zapytała dziewczyna, oglądając jeszcze raz znajome wisiorki zawieszone na łańcuszku.

– Bo ja wiem? Może zawieszono tu jeszcze coś magicznego, musisz zapytać Iana.

Ja się nie znam na elfiej magii.

– Elfiej?! – Popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, jakby wcale nie była córką swej matki i przez całe życie nie starała się zachować pokerowej twarzy.

Martyna pokręciłaby teraz głową z niesmakiem.

– No co? Ian jest w jakimś tam ułamku elfem. Jakiś prapradziadek chyba. Ale to minimalna domieszka krwi. Tyle że ich bransoletki mają od tej pory elfi pierwiastek. Co, o elfowaniu też ci nic nie mówił? Już nie wiem, czy on cię przed czymś chronił, czy miał cię za głupią…?

– Wspominał, że jakiś przodek był chyba demonem.

– No, to mówił. Słuchaj, ja się jeszcze zdrzemnę, OK?

Elf. Skojarzenie: Legolas. W ogóle nieprzystające do jej przyjaciela. Dobra, o resztę wisiorków zapyta Iana (sprawdziła szybko, czy kamień ściemniał – nie, nadal był w takim samym stanie), przyjrzy mu się też dokładniej, żeby zobaczyć jakieś cechy, które charakteryzują te niby-eterycznie piękne istoty. A może to jednak kolejny stereotyp? Bo uszka to Ian miał wcale niespiczaste.

Diego. Musi mu coś napisać.

Już wiemy, że Ian sam chyba chce odejść. Jedziemy do niego. Dziękuję za chęć pomocy, naprawdę. Ale nie wiem, czy możesz nam pomóc.

Wysłała, bojąc się, że albo wzruszy ramionami i zajmie się swoim życiem, pisząc jej kolejne „ok, powodzenia”, albo potraktuje to jako kolejny dowód na jej brak stabilności emocjonalnej. Odpowiedź przyszła, kiedy już wyłączała telefon na pokładzie samolotu. „Chcę”. W pierwszej chwili pomyślała, że to ten sam esemes, który przyszedł poprzednio. Ale w tym „chcę” było napisane małą literą. Czyli to nowa wiadomość, odpowiedź na „czy możesz nam pomóc”? Miała parę godzin lotu do Londynu, żeby to przeanalizować. Włączyła telefon zaraz po wylądowaniu, wściekając się na powolny roaming. Pędzili ze Stiegiem, by zdążyć na samolot do Rzymu, kiedy przeczytała na ruszającym się w biegu ekranie następną wiadomość: „Cię”. Dlaczego Diego pisał po jednym słowie? Zdążyli w ostatniej chwili, właściwie to nie zdążyli, ale Amelia całą siłą woli sprawiła, że pracownik lotniska zamykający bramkę nagle się zatrzymał, a dziewczyna sprawdzająca bilety wpadła w stan zbliżony do uśpienia, wykonując tylko wyuczone gesty. Zanim wyłączyła telefon tym razem, zaraz przed startem dostała dokończenie tego, co Diego chciał jej przekazać: „zobaczyć”.

Chciał tylko zabrać torbę, bo miał nadzieję, że jego pobyt we Włoszech będzie miał szansę być trochę dłuższy niż ostatnio. Zadzwonił do Peruna, który tym razem był całkowicie niezainteresowany łzawą telenowelą po tytułem „Amelia”, żeby powiedzieć o wyjeździe. Kiedy zwierzchnik nie wykazywał chęci do dowcipów na ten temat, Diego przestraszył się, że wyraźnie mu zabroni jechać. Jednak zbył go paroma słowami, mówiącymi i o tym, że chce, by chłopak jechał i żeby nie przeszkadzał mu akurat teraz. Właściwie powiedział to jednym słowem, powtarzanym trzykrotnie, i rozłączył się. Diego postawił na najbardziej korzystną dla niego interpretację. Z drugiej strony, ten brak zaangażowania Peruna w coś, co ostatnio tak go zajmowało, spowodował, że chłopak zaczął czuć lekki niepokój. Ale ważniejsze wydawało mu się teraz sprawdzanie telefonu. Przed drzwiami do bloku wreszcie usłyszał esemes: „…ale nie wiem, czy możesz nam pomóc”. Nam…

Najgorsza jest ta bezradność, kiedy czujesz, że wściekłość zaczyna cię pochłaniać, a wcale tego nie chcesz. A może gorsza jest słabość, kiedy zamiast trzymać emocje na wodzy, chcesz napisać coś, co rani tak samo, jak słowa, które dostajesz? Nie, zdecydowanie najgorsza jest głupota, która każe ci napisać coś, co zaznaczy twój stan posiadania, desperacko zarzucając linę, jak mentalne lasso.

Wbiegł po schodach, próbując napisać właśnie coś takiego. Rozkojarzony, podniósł głowę znad telefonu dopiero pod własnymi drzwiami. Z wrażenia wysłał nieskończonego esemesa. Sąsiadka stała oparta o ścianę i uśmiechała się nieśmiało.

Natalia, nie, chyba Patrycja. Patrzyła na niego i ten jej uśmiech powoli znikał z twarzy, robiąc miejsce gorzkiemu grymasowi. Widziała jego zaskoczenie, konsternację, niechęć. Była prawie pewna, że chłopak próbuje sobie przypomnieć jej imię. A teraz odczytała na jego twarzy coś w rodzaju wyrzutów sumienia.

Odepchnęła się od ściany i podeszła do niego bliżej. Poczuła zapach skórzanej kurtki i znany jej przecież zapach jego ciała. Myślała, że czekając na niego, osiągnęła apogeum tęsknoty i pragnienia, żeby go zobaczyć, dotknąć. Myliła się. Teraz, kiedy stał na wyciągnięcie ręki, całkowicie już stracony i niedostępny, to pragnienie wzmogło się do poziomu, o którym nie wiedziała, że istnieje.

– Odezwała się, prawda?

Diego popatrzył na nią zaskoczony. Nie wspomniał jej o Amelii, w ogóle nie mówił nic o sobie. Uśmiechnęła się, widząc jego pytający wzrok.

– Zawsze jest jakaś ona, której chwilowo nie możesz mieć. Jakaś ona, do której tak naprawdę należysz i kiedykolwiek się odezwie, rzucisz wszystko i pędzisz jak idiota.

I będziesz tak żyć, od wezwania do wezwania, myśląc, że to, co ci się przydarza, to prawdziwa miłość. Wiedziałam, że ktoś taki jak ty musi mieć właśnie taką dysfunkcję o nazwie „ONA”. I będziesz spotykał w chwilach niełaski takie kobiety jak ja, a one będą się łudzić, że mogą dać ci zapomnienie i coś lepszego – siebie. Ale ty zawsze będziesz czekał na telefon. – Popatrzyła na jego komórkę.

Słuchając jej, cały czas trzymał aparat w dłoni, chcąc napisać dalszą część esemesa. Zrobiło mu się głupio. Chciał powiedzieć, że jest świetną dziewczyną, piękną i seksowną, że na pewno znajdzie kogoś lepszego niż on, że wczorajszego wieczoru było fantastycznie i gdyby nie jego… Patrzył w jej oczy i nagle zrozumiał, że nie może jej tego powiedzieć, bo słyszała to już zbyt wiele razy. Nie pierwszy raz znalazła się w takiej sytuacji. Nie zmusił się więc, żeby ją pocałować, bo był pewien, że ona ma świadomość, jak daleki był od tego pragnienia. Dlatego z szacunku do niej nie zrobił nic z tych rzeczy, które robili jego poprzednicy.

– Przepraszam – powiedział tylko, a ona kiwnęła głową, że tak jest lepiej i wyminęła go.

Przez chwilę słyszał jeszcze jej kroki w korytarzu, a potem trzaśnięcie drzwi uwolniło go od tej sytuacji. Nie spieszył się już, ta dziewczyna dodała do jego radości parę kropel goryczy. Nie chciał ranić nikogo, ale teraz nie miał ochoty babrać się w czymś, o czym najchętniej by zapomniał. Miał wyrzuty sumienia względem tej dziewczyny, ale dużo większe – w stosunku do Amelii.

„Muszę napisać jej… – Usiadł na kanapie. – …prawdę. Właśnie, to wszystko musi być prawdziwe. A co teraz czuję?”. Dokładnie to samo, co czuł, zanim spotkał sąsiadkę pod swoimi drzwiami. Tylko teraz o wiele mocniej. Wysłał jej dokończenie tamtej wiadomości: „Cię”.

Chciał jej aż do bólu. Powrzucał kilka rzeczy do torby, rozglądnął się po pokoju i wybiegł z mieszkania. Dopiero kiedy cofał samochód, dotarło do niego, co właściwie napisał. Zatrzymał gwałtownie auto na środku parkingu, ignorując klaksony kierowców, którzy zostali przez niego zablokowani, i szybko dopisał jeszcze jedno słowo, osłabiające (miał taką nadzieję) tamten przekaz, w którym chyba za bardzo się odsłonił. I postanowił nie dotykać telefonu przez całą drogę, bojąc się tego, co mógłby przeczytać.

Z lotniska w Bolzano przywiózł ich Rupert. Maria oczywiście uparła się, że najpierw muszą coś zjeść. Dwadzieścia godzin w podróży dało Amelii w kość bardziej niż cała wyprawa na McKinleya. Była zmęczona siedzeniem przez wiele godzin, tym unieruchomieniem i zdaniem się na wyznaczoną godzinami odlotów drogę, z której nie mogła zejść, by szukać skrótu. Stieg bez problemu był w stanie przespać całą podróż, ale ona była zbyt podekscytowana, żeby spokojnie usiedzieć w miejscu. Teraz z kolei nie mogła powstrzymać nerwowego rozglądania się, oczekując w każdej chwili znajomej sylwetki w czarnej skórzanej kurtce.

W drzwiach restauracji, na parkingu przed pensjonatem, w mieszkaniu Marii.

Wysłała mu wiadomość z Rzymu, a teraz, parę godzin później, nadal ściskała w dłoni telefon, który, niestety, uporczywie milczał.

Stieg spokojnie zgodził się z Marią w kwestii „odszkodowania”, jakie należało im się za jedzenie serwowane przez linie lotnicze, i z chęcią pochylił się nad stołem w jadalni. Karnawałowe maski, wyrzeźbione w drewnie, okupujące jedną ze ścian, wzbudziły tylko jego przelotne zainteresowanie, bo – jak twierdził – odzwierciedlają to, co już istnieje, a nie powstały po to, by coś lub kogoś stworzyć. Amelia może i miałaby ochotę dopytać, o co mu chodziło, ale Maria od razu zagarnęła ją dla siebie, wypytując o jej obecne relacje z perłami.

– Nie otworzyłam kasetki ani razu. I tak naprawdę nie było momentu, kiedy kusiłoby mnie jakoś szczególnie.

– Nawet kiedy twoja magia okazała się za słaba na wykłucie w lodzie miejsca pod namiot? – wtrącił się Stieg znad talerza.

Skrzywiła się do niego i wróciła do rozmowy z Marią.

– Nie wiesz, jak tam Ian…? – zaczęła ostrożnie.

Pomimo pozornie ocieplonych stosunków stara czarownica nadal miała nie najlepsze zdanie o Pikcie. Nie powiedzieli Marii, dlaczego wrócili teraz, pozwalając jej wierzyć, że po wykonaniu zlecenia przyjechali odpocząć.

– A wiesz, uspokoił się. Dalej urządza te imprezy nocne, ale sam podobno nawet w nich nie uczestniczy. Nie widziałam go od dawna. Ale chyba teraz nie będziesz od razu tam lecieć? Amelia…? Ogarnij się trochę, prześpij, a jutro możesz…

– Tak, tak. Kończ, Stieg, wpadniesz do mnie na chwilę, zanim wylądujesz w tym gnieździe zgorszenia. – Uśmiechnęła się do Marii.

Stieg z niechęcią podniósł się i ruszył za nią do wyjścia. Dziewczyna już w drzwiach odwróciła się niepewnie.

– Czy… Diego dzwonił ostatnio? – Bardzo chciała, żeby to zabrzmiało obojętnie, ale kobieta przerwała zbieranie naczyń ze stołu i przez chwilę patrzyła na Amelię w milczeniu, po czym tylko pokręciła głową.

Najłatwiej byłoby zadzwonić, zapytać, czy rzeczywiście tutaj jedzie, czy może coś źle zrozumiała, ale nie zrobiła tego. Nie chciała przerwać tej małej nici, skręconej z niedopowiedzianych słów, ostrożności i niepewności. Wolała żyć przez te parę chwil w oczekiwaniu, niż dostać w twarz rozczarowaniem albo – jeszcze gorzej – zepsuć to, co delikatnie się wytworzyło.

– Ile z twojego głębokiego zamyślenia to troska o Iana, a ile przebieranie nogami na myśl o Hiszpanie? – mruknął Stieg, zarzucając sobie plecak na ramię.

Stanęli przed prowadzącą do chaty furtką. Wiosenny wieczór był ciepły, mimo wiatru. Amelia pierwszy raz zobaczyła mały trawnik wokół domu bez śladów śniegu. Wzruszyła ramionami w odpowiedzi, bo przecież nie mogłaby szczerze odpowiedzieć, że podróż z drugiego końca świata dla ratowania kumpla przerodziła się w bieg na oślep, by zobaczyć całkiem kogoś innego. Prawdę mówiąc, przeżyła małe rozczarowanie, że Diego nie stał koło furtki, a Maria nie droczyła się z nią tylko, bo nie chciała zepsuć niespodzianki.

Niewidoczna bariera przepuściła ją chętnie, a perły, wetknięte na dno plecaka, od razu przywitały się ze źródłem, puszczając na tę okoliczność niebieskie iskry po znajomej kopule.

Chata oczywiście była świeżo posprzątana i choć wywietrzona, już ciepła. Tym razem Amelia przyjęła tę troskę o siebie i dom z zakłopotaniem i wdzięcznością.

Wyjęła kasetkę z perłami z plecaka i wrzuciła ją do jednej z kuchennych szafek.

Poganiana przez Stiega zdążyła ściągnąć ciuchy, w których męczyła się całą drogę, wziąć szybki prysznic i przebrać się w coś, co znalazła na wierzchu w szafie.

Wprawdzie ubierając się, pomyślała, że już nie ma ochoty na ciuchy, które kojarzą jej się z tym poprzednim okresem w jej życiu, kiedy eksponowała bez skrupułów, jak daleko jej do zwykłych ludzi, ale zbyt wielkiego wyboru nie miała. Założyła więc krzykliwie pretensjonalne, skórzane czarne spodnie i jedną z kamizelek Iana, których – jak się okazało – miała w szafie kilka. Żeby jednak nie przeginać po staremu, na wierzch zarzuciła kurtkę narciarską.

Gondola stała sennie unieruchomiona, nie tyle ze względu na późną godzinę, co na wiosenny okres konserwatorski. Mogli pójść pieszo do góry, ale w ostatniej chwili wzięli skuter.

– Jak zaczniemy? Pytając, czy właśnie się wykańcza na własne życzenie? – zapytała, kiedy stali już pod knajpą.

– Młoda, najpierw ja z nim porozmawiam. Bez urazy, ale przyjaźnię się z nim…

dużo dłużej. A szczeniaczkiem ze smutnymi oczami pomachamy mu przed nosem później – odpowiedział jej półgłosem, bo uśmiechał się już szeroko na widok wychodzącego na ich spotkanie Toniego.

Strażnik na ich widok chyba się ucieszył, bo drgnęły mu minimalnie kąciki ust.

Stanęli w szeroko otworzonych drzwiach między tarasem a wnętrzem, oświetlonym tylko stroboskopowymi światłami. Głośniki wprawiały w drżenie cały budynek rytmiczną perkusją i basem kawałka White Stripes. Jeden z najbardziej przygnębiających widoków świata: miejsce, kiedyś zapełnione po brzegi ludźmi, ciałami i ich gorącem, kiszące się tysiącem rozmów i emocji odbijających się od tych ścian – teraz całkowicie puste, z atrapą życia w formie głośnej muzyki i świateł. Z jedną, siedzącą przy barze osobą, która odwrócona plecami do sali, mogła, pijąc, mieć złudzenie, że za nią naprawdę pulsuje życie. Podeszli do kontuaru i usiedli po bokach Iana. Za barem stała Petra i, wycierając szklankę, obserwowała ich bez słowa. Amelia nie wiedziała, co ma powiedzieć, ale Stieg przejął reżyserię tej sceny.

– Petra, bardzo proszę cię o zimne, naprawdę zimne piwo, dobrze? – zwrócił się do barmanki i odwrócił twarz do gospodarza.

Ten po chwili podniósł głowę znad szklanki i na widok znajomej twarzy rozpromienił się. Uśmiechał się jednak milcząco, jakby nadal składał do kupy obecność przyjaciela, to miejsce i okoliczności. W pulsującym świetle wyglądało to tak, jakby nawet powiekami mrugał w zwolnionym tempie.

– Hej, Stieg. Mówiłem ci, że ta broda wygląda idiotycznie, prawda? – powiedział wreszcie, obejmując go ramieniem. Przyglądał się wygolonym bokom i długim włosom, ściągniętym ze środka głowy w mały węzeł, i obfitej rudej brodzie wraz z wąsami. – To się, stary, nie przyjmie. Ten styl już nie wróci, bo był cholernie głupi, wiesz, wikingu z drewna?

Wyglądał koszmarnie. Zapadnięte policzki podkreślały w chorobliwy sposób kości, ciemne cienie pod oczami, upiornie przyozdobionymi jeszcze makijażem, sprawiały, że wyglądał jak własna karykatura. Przy swoim wysokim wzroście jego wychudzenie sprawiało, że przypominał patyczaka. Marynarka, którą miał zarzuconą na gołe ciało, zwisała z niego smętnie, odsłaniając bladą, kościstą klatkę piersiową.

– Zawsze liczę na to, że będę miał tłumy naśladowców i rzadko się mylę – odpowiedział Stieg, klepiąc go po ramieniu.

Posłał Amelii poważne spojrzenie. Był przerażony.

– Ian, ile razy wyciągałeś mnie z kłopotów?

– Miliony, jak przypuszczam. A co, znowu wpadłeś w jakieś gówno? – zapytał Ian dość przytomnie.

Amelia siedziała z podanym jej przed chwilą drinkiem i nie odzywała się. Nie mogła uwierzyć, że przyjaciel nawet nie zauważył jej obecności.

– Chyba tak. Możemy pogadać u ciebie na górze?

Stieg wstał i dał znać wzrokiem dziewczynie, żeby została i porozmawiała z Petrą.

Sam wziął pod ramię Pikta i ruszyli na zaplecze. Amelia zaczekała, aż znikną za wahadłowymi drzwiami i wtedy dopiero krzyknęła do Petry, by wyłączyła muzykę i włączyła normalne lampy. Ucięty w pół taktu hałas i oślepiające nagle światło sprawiły, że Amelia zweryfikowała swój osąd w sprawie przygnębiającego wnętrza bez ludzi. Teraz dopiero to pomieszczenie, wypełnione ciszą i światłem, bezwstydnie ukazującymi smutek tego miejsca, stało się żałosną kwintesencją przemijania. Odwróciła się do równie smutnej jak teraz ta knajpa kobiety.

– Od kiedy tak jest?

– Odkąd wyjechaliście, zrozumiał, że nie chce już tylu ludzi wokół siebie.

Wystarcza mu Nora.

– Widziałaś ją, była tu?

– Nigdy tu nie była. Chyba. Ale Ian ciągle o niej mówi i jest wtedy szczęśliwy. Nie wtrącam się. Pilnuję tylko, żeby jadł i nie pił za dużo. Doglądam rachunków, dziewczyn z dziennej zmiany, jakoś się kręci.

– Nie widzisz, że on gaśnie w oczach?! Że coś się z nim dzieje? Przecież zależy ci na nim, dlaczego…?

– Dlaczego co? Nie chodzę za nim i nie truję mu głowy? On wie, co robi. Mówi, że jest szczęśliwy, to mi wystarcza. Dlaczego nie powiedziałam komuś z tej waszej bandy straceńców? Przecież sam się was wszystkich pozbył. Kocha, pewnie jest kochany, zmienia swoje życie. Ja się nie wtrącam. – Odwróciła się w stronę szklanych półek z butelkami.

Spotkały się wzrokiem w odbiciu lustra za nimi. Oczy ze zmęczonej, obojętnej twarzy Petry patrzyły na Amelię ze zniecierpliwieniem.

– Teraz będziecie mu tłumaczyć, że nie ma prawa robić, co chce? – rzuciła zaczepnie.

Amelia spuściła głowę, wpatrując się w dno pustej szklanki.

– Nie, Petro. Będziemy próbowali zrozumieć, co się z nim dzieje. I być przy nim.

Tyle. – Wstała i poszła w stronę drzwi, za którymi wcześniej zniknęli Stieg z Ianem.

Sypialnia na piętrze, jedna z niewielu, bo gospodarz wcale nie miał zamiaru prowadzić tutaj pensjonatu, była prawie taka, jaką zapamiętała z ostatniego pobytu.

Dopiero teraz uderzyło ją, jak bardzo ten pokój był anonimowy. Oprócz szafy z charakterystycznymi ubraniami Iana, nic nie wskazywało, że ta przestrzeń była jego. Bez osobistych drobiazgów, książek, czegoś, co chciałby mieć przy sobie.

Wystrój pokoju, meble, lampy – to wszystko było wyborem firmy, która urządzała mu restaurację, opowiadał jej kiedyś o tym.

Stieg przysunął sobie krzesło do łóżka, na którym przed chwilą położył przyjaciela, pomimo jego protestów.

– Ami! Wiesz, że Stieg przyjechał i uważa, że coś ze mną nie tak? I nie chodzi mu wcale o to, jak jestem narąbany, wiesz? – Wyciągnął rękę do dziewczyny.

Usiadła przy nim, a on objął ją mocno.

– Kamień ciemnieje. Dlatego przyjechaliśmy do ciebie – powiedziała po prostu, uwalniając się z uścisku. Patrzyła w jego oczy i zrozumiała, że on doskonale o tym wiedział. – Powiesz nam, co jest grane? Ian, nie bawmy się w podchody. Dałeś mi bransoletkę, więc wiedziałeś, że wcześniej czy później zauważymy, że coś się z tobą dzieje.

– Błąd. Dałem ci bransoletkę, bo chciałaś. Bo ci się śniła, więc uznałem to za wystarczający powód, żebyś ją miała. – Spoważniał. – Doceniam, że chciało wam się ruszyć dupy, żeby ratować moją, ale naprawdę nie uważam, żeby coś było ze mną nie tak. Przeciwnie. Jest mi coraz lepiej, Nora spotyka się ze mną częściej, mamy więcej czasu dla siebie.

– Nora przychodzi tutaj? – spokojnie zapytał Stieg.

– Tak! Słuchaj, ja chciałbym, żebyście ją wreszcie poznali. Jest dla mnie wszystkim.

– Jak Sarah? – Stieg powiedział to powoli, patrząc mu w oczy. Był spięty, czekając na gwałtowną reakcję, jaka zawsze miała miejsce, gdy wspominał to imię.

Ostrzegawczo spojrzał na Amelię. Ian jednak tylko wzruszył ramionami.

– Teraz to jest prawdziwe, rozumiesz? Przy Sarah nie czułem tego dopełnienia…

Stieg wyprostował się na krześle i założył ręce na piersi.

– To my z Amelią z chęcią poznamy tę Norę. Słuchaj, geniuszu… Nie daje ci do myślenia, że spotykasz się z kobietą, przez którą tracisz siły, która wysysa z ciebie życie, której oprócz ciebie nikt nie widział na oczy, a która najwyraźniej rzuciła na ciebie zaklęcie albo opętała do tego stopnia, że bluźnisz na temat Sarah?

Ian uśmiechnął się ze zniecierpliwieniem albo nawet politowaniem, patrząc to na Stiega, to na Amelię.

– Nie rozumiesz, że ona mnie kocha i pozwoliła mi uwolnić się od wspomnień?

Tak was to denerwuje, że jestem szczęśliwy? – zapytał z przekonaniem narkomana opowiadającego o zdrowotnych zaletach heroiny. Tak to zrozumiała Amelia, a spojrzenie na Stiega przekonało ja, że on też odniósł takie wrażenie.

– Jeśli tak to przedstawiasz, to może rzeczywiście przesadziliśmy z tym niepokojem o ciebie.

Ian opadł głową na poduszki i uśmiechnął się zadowolony. Zamknął oczy.

– Możemy o tym pogadać jutro? – mruknął i przewrócił się na bok.

– Oczywiście, stary. – Stieg podniósł się i machnął ręką w kierunku drzwi. – Ja się nigdzie stąd nie wybieram. Chodź, młoda.

Na korytarzu popatrzyli na siebie ze zrozumieniem. Stieg potarł czoło, a potem walnął pięścią w ścianę. Drewniana belka, na którą trafiło, pękła z jękiem.

– Będę go pilnował w nocy. To jakaś mara albo ten twój ulubiony sukkub, ale to bez sensu, wyczułby na początku, gdy tylko się zbliżyła, zanim rzuciłaby…

– Może chciał? Chciał popłynąć i zapomnieć? – Wróciła do tej kwestii, chociaż wiedziała, jakie Stieg ma zdanie na temat ewentualnego uszanowania woli Iana.

– Wracaj do siebie. Jutro, jak wytrzeźwieje, zaczniemy z nim rozmawiać. A ta Petra… widziała coś? Co mówiła?

– Nie widziała Nory, ale przywiązanie do Iana nie pozwala jej na jakąkolwiek krytykę jego szaleństwa. To my jesteśmy ci źli, którzy przeszkadzają. Stieg, to może ona…?

– Wyczułbym. I powalającą urodą też nie grzeszy, a to jednak istotne przy takiej akcji. Co ona ma paskudnego pod spodem?

– Trolla.

– Tak właśnie czułem. Północne, ciemne, chciwe coś.

– To dokładnie tak jak ty.

– Ja mam lepszą fryzurę.

Otworzył znowu drzwi do pokoju Iana.

– Będę spał przy naszej księżniczce, a ty spadaj do siebie. Do jutra.

Przeszła przez ciemną, pustą salę restauracyjną. Na zewnątrz uderzyło ją świeże wiosenne powietrze, ale nadal zimne na tyle, by wydychane zamieniało się w biały dymek. Popatrzyła na gwiazdy wiszące na wyciągnięcie ręki. Powoli zaczęła odczuwać zmęczenie, a lubiła ten stan, bo dawał szansę, że położy się i zaśnie.

Odkąd skończyły się te sny o Wolfensteinie, doceniała każdą spokojną noc, wiedząc, jakim mogłaby być koszmarem.

– Tony?! – zawołała jeszcze, zanim ruszyła w dół, postanawiając zostawić skuter.

Bardzo chciała się wyładować, ale chodziło jej też o przyjemność nocnego spaceru, z wiatrem szarpiącym ubranie i plączącym włosy. Strażnik jak zwykle pojawił się znikąd.

– Tony, czy ostatnio w nocy przychodzi tu dużo ludzi?

– Prawie nikt. Ostatnio nie było dosłownie nikogo.

– Wpuszczałeś kiedyś dziewczynę Iana? Norę?

– Nie. Może w ciągu dnia tutaj była, ale to już nie moja sprawa.

– Dziękuję ci. Miło mi cię znowu widzieć.

Nie odpowiedział, co wcale jej nie zdziwiło. Już sam fakt, że udzielił jej jakichkolwiek informacji, był zaskakujący. Sprawdziła telefon. Żadnych nowych wiadomości.

Początkowo szła spokojnie, pozwalając sobie zapadać się nogami w mokry, ciężki śnieg. Jeszcze tydzień i nie będzie po nim śladu. Obiecywała sobie, że będzie jak najwięcej czynności w ciągu dnia wykonywać bez mocy. Potem stwierdziła jednak, że wystarczy już tej normalności i wskoczyła na pierwsze drzewo zagajnika, porastającego jedną stronę stoku. Przeskakując z drzewa na drzewo, bawiła się chwilę, zanim nie przyspieszyła, chcąc jak najszybciej znaleźć się w domu. Oprócz trzasku gałęzi i szumu wiatru starała się nie słyszeć niczego. Dwa razy zwolniła, czując obecność, ale nikt jej nie zaczepił, więc nie zatrzymywała się nawet. Nocą ta okolica bywała bardzo ruchliwa.

Wylądowała z tyłu domu, skacząc z najbliższego przy ogrodzeniu drzewa wprost na mały trawnik. Dawno nie poczuła takiego przejścia do jakiegokolwiek źródła wzmocnionego tak jak jej. Pomyślała o perłach, nie jako o swoim przekleństwie i narkotyku, ale jak o czymś cennym, co dawało jej dodatkowe poczucie bezpieczeństwa. Jeśli się ich, oczywiście, prawidłowo używało.

Obeszła dom, starając się bez mocy otrzepać ze śniegu spodnie i włosy, tupiąc przy tym energicznie. Dopiero stojąc przed drzwiami, zatrzymała się, czując, że coś było nie tak. Na wysokości furtki stał samochód. Źródło blokowało ewentualną obecność, ale i tak wiedziała, kto w nim na nią czekał. Przecież tak bardzo chciała, żeby czekał. Nie podbiegła do furtki, chociaż obiecywała sobie, że kiedy go zobaczy, będzie zachowywać się naturalnie, jakby po prostu cieszyła się z przyjazdu znajomego. Na wypadek gdyby źle zrozumiała albo… ktoś miał dziwne poczucie humoru. Wysiadł z samochodu powoli, jakby chciał dać jej czas do zastanowienia się, czy jednak nie podbiec do niego. Stanął przed furtką, wyprostowany, z rękami w kieszeniach, bez słowa przywitania. Czekał.

Zapomniała już chyba, jaki był wysoki. Jej furtka wyglądała przy nim jak dekoracja z filmu o hobbitach. Albo jak prawdziwe ogrodzenie gdzieś u niziołków, kto wie, może kiedyś je zobaczy. Ciemna sylwetka, boleśnie znajoma, budząca skurcz w żołądku. Włosy, dłuższe niż pamiętała z Wolfensteinu, sięgały już ramion, nie pamiętała, jak wyglądał, kiedy był tutaj ostatnio. Była wtedy zbyt zajęta kłótnią z nim. Zbyt wpatrzona w jego oczy, w których szukała cienia jakiegoś głębszego uczucia. Nawet jeśli tam było i tak wtedy nie była w stanie go dostrzec, nakręcona jak wiewiór po przedawkowaniu kofeiny. Zanim zdecydowała wreszcie, co powiedzieć, przeszło jej jeszcze przez myśl, że chyba rozmazał jej się makijaż, ma na sobie idiotycznie fuksjową kurtkę, kamizelkę Iana i te kretyńskie skórzane spodnie.

Najpierw dała pozwolenie na przejście do źródła, a potem opanowując się jak tylko się dało, podeszła spokojnie do furtki i otworzyła ją teatralnym gestem.

Cómo está, Ossieriens?

Wszedł i pochylił się do niej, podniósł rękę, jakby chciał dotknąć jej twarzy.

Powstrzymał się jednak.

Hola

Podniosła głowę do góry, żeby zobaczyć z bliska jego oczy. Tego potrzebowała chyba najbardziej, żeby uwierzyć, że był tuż obok niej. Nie wytrzymała jednak jego wzroku.

– Chodź do środka. – Odwróciła się szybko.

Ściągnął kurtkę i odruchowo powiesił ją na jednym z dwóch haków obok drzwi.

Na tym wolnym, bo na drugim od paru miesięcy wisiał nietknięty płaszcz Martyny.

Dwie czarne skóry obok siebie wprawiły ją w dobry nastrój. Spojrzała na jego ciało, opięte czarnym podkoszulkiem, i nie mogła opanować uśmiechu.

– Pamiętasz, jak zerwałam z ciebie koszulkę pierwszego wieczoru, kiedy…

– Pamiętam – powiedział, patrząc na nią wyczekująco.

– Nie, dzisiaj tego nie zrobię. Już nie… – urwała zakłopotana.

„Co mam powiedzieć? Już nie jestem tak głupia? Dzisiaj wszystko jest już inne?

Zaczekam, aż sam ją ściągniesz?” – pomyślała, patrząc na niego i starając się nie pokazać, jak trudno znaleźć jej słowa.

– Diego, bardzo ci dziękuję, że przyjechałeś. Że chciałeś. Teraz z Ianem jest Stieg, jego przyjaciel. Musimy jakoś rozpracować ten upływ energii życiowej, zanim…

– Znowu urwała, ale nie dlatego, że nie wiedziała, co mówić dalej.

Diego podszedł do niej i delikatnie dotknął kolczyka z ośmioma kolcami. Potem przesunął dłoń na włosy i założył jej jeden kosmyk za ucho. Wypuściła oddech, które nie wiadomo kiedy zatrzymała.

– Zaraz wszystko mi opowiesz. Jeśli będę jakoś mógł pomóc, zrobię wszystko… – powiedział, nadal trzymając dłoń w jej włosach.

Zamknęła oczy. Jeśli tak miało to wyglądać, to nie było szans, żeby jakoś spokojnie porozmawiali. Ale właściwie czy to nie było to, czego chciała? Dokładnie to? Odetchnęła i podniosła głowę. Czyż nie była wielbicielką szkoły komunikacji Iana?

– Tak ma to wyglądać? – zapytała, patrząc mu w oczy.

Zmrużył swoje i przechylił głowę.

– Tak sobie to wyobrażałem, a ty nie?

– Miałam nadzieję, że od tego zaczniesz. Że twój dotyk będzie wywoływał taki właśnie dreszcz. I paraliż.

Położył dłoń na jej ramieniu.

– Taki? – zapytał, przesuwając palce wzdłuż jej ręki. – Nie czuję tu paraliżu, raczej drżenie.

Nie odrywali oczu od siebie.

– Powiem ci, jak to będzie wyglądać… – szepnęła. – Teraz pójdziesz do łazienki, grzecznie umyjesz ręce przed jedzeniem, a ja spróbuję przygotować nam coś z tego, co Maria zostawiła mi w lodówce. Porozmawiamy przy jedzeniu.

– O Ianie? O twoim wypadzie? O perłach? O nas? – odpowiedział, również szeptem.

– Uhmmm… O twoim polowaniu w ostatnim czasie w okolicach Wolfensteinu, o twoich esemesach i o twojej koszulce.

Nadal nie odwracał wzroku.

– Dobra – powiedział głośno i poszedł do łazienki.

Wyciągnęła półmisek z wędliną i serami, oliwki i oliwę. Pokroiła bagietkę na mniejsze kawałki. Miała ogromną ochotę rozłożyć koc przed kominkiem i zrobić coś w rodzaju pikniku, ale pomyślała, że nie może być aż tak kiczowato. Z żalem położyła więc wszystko na stole i otworzyła butelkę wina. Kiedy wrócił, stała z lampką wina, patrząc w ciemność za oknem. A może obserwowała swoje odbicie, bo kiedy podszedł i stanął za nią, ich wzrok znów się spotkał w ciemnej tafli szyby.

Nic nie mówili, czekając, aż któreś z nich znajdzie odpowiednie słowa. Ale żadne nie miało odwagi uznać, że właśnie to i właśnie teraz powinno być powiedziane.

Wreszcie Diego odwrócił się i też nalał sobie wino.

– Chyba naprawdę jestem głodny.

Usiedli obok siebie, oddzieleni tylko rogiem stołu. Amelia jak zwykle przysiadła na jednej nodze i, pijąc wino, zaczęła opowiadać historię o kamieniu w bransoletce Iana, o wyprawie z ekipą, która była właściwie jej pierwszą pracą, za którą dostała jakieś konkretne pieniądze, o ludziach i nieludziach, których poznała, o Stiegu, którego też uważała za przyjaciela, pomimo jego protekcjonalizmu w stosunku do niej. Diego jadł, pił wino i słuchał z uwagą, czasami zadając jakieś pytanie. Tak naprawdę obserwował dziewczynę, dopiero teraz widząc zmiany, które w niej zaszły.

Nie było śladu tej szarpaniny wewnątrz niej, nadpobudliwości, którą widział, będąc ostatnio w tym domu. Zniknęły też gdzieś dziecinny upór i postrzeganie świata z perspektywy własnego nastoletniego „ja”. Mówiła powoli, spokojnie, bardziej skupiając się na historiach innych, prawie znikając w tych opowieściach. Byli tylko inni ludzie, okoliczności. Nie mówiła: „Było tak zimno, że zmarzły mi ręce i myślałam, że nie wytrzymam”, tylko: „Było tak zimno, że wszyscy zaczęli to wreszcie odczuwać”. Uśmiechała się, mówiąc o tym wszystkim, aż poczuł zazdrość o tamtych, z którymi spędziła tyle czasu. Spokojnie zrelacjonowała mu sytuację Iana, swoje podejrzenia i zdanie Stiega. Kolejny raz poczuł złość z powodu pewności i zaufania, z jakimi opisywała wikinga. Patrzył na jej znajomą twarz, która jednak przez te parę miesięcy zmieniła się w oblicze kobiety. Kogoś kryjącego w sobie tyle doświadczeń, że niebezpiecznie spokojna twarz była jedyną możliwą maską.

– To znaczy? – zapytał, wyrwany z zamyślenia.

Zaśmiała się, biorąc kieliszek.

– Diego, ja wiem, że mogę przynudzać, ale nie przesadzaj z tym całkowitym wyłączaniem się. Pytałam, czy bardzo ci ciężko z Perunem?

– Daję radę… – zaczął, mając zamiar skończyć temat, ale zawahał się.

– Zrozumiałem, że jeśli dałem słowo, a zrobiłem to po coś, to muszę to wypełnić najlepiej jak się da. Do psychoanalityka pójdę, jak to wszystko się skończy.

– Wyciągnął rękę po butelkę.

– On… on pozwolił ci wyjechać? Wie, że jesteś u mnie?

Diego popatrzył na nią, szukając kolejnego wyzwania w oczach, początku kolejnej kłótni. Ale niczego takiego nie znalazł. Był tylko smutek.

– Tak, Ami. Musiałem mu powiedzieć i dostać pozwolenie – powiedział z rozdrażnieniem.

Mógł coś ściemnić, że wyrwał się, ryzykując gniew Peruna, ale nie chciał i nie wyobrażał sobie, żeby mógł grać przed nią cwaniaka. Chyba obydwoje przekroczyli już jakiś próg.

Wino rozleniwiało i usypiało. Siedzieli już długo, rozmawiając o wszystkim, tylko nie o nich.

– Ami, czy możemy przenieść się na kanapę? Błagam, zaraz spadnę z tego stołka… Albo wiesz co? Połóżmy się przed kominkiem.

Zaczęła się śmiać i nie mogła przestać. Wreszcie wstała i rzuciła poduszki z kanapy przed kominek.

– Zdajesz sobie sprawę, że to najbardziej kiczowaty scenariusz tej nocy i najbardziej idiotyczne miejsce?

– Dlaczego? Jest ciepło i miło, i tak się powinno rozmawiać z kimś ważnym na tematy ważne.

Rozciągnął się na dywanie, podkładając sobie poduszkę pod głowę, i zamknął oczy. Przykucnęła przy nim, z kieliszkiem w ręce. Przypomniała jej się ta noc, kiedy spali razem na starej kanapie w bibliotece Adeli i kiedy obudziła się wcześniej od niego. Patrzyła na jego śpiącą twarz i myślała… Właśnie, o czym myślała? Że go kocha? Pragnie? Na pewno nie myślała o tym, że za trzy dni ich ówczesne życie legnie w gruzach… Jaka była wtedy szczęśliwa i nie zdawała sobie z tego sprawy!

Dotknęła jego policzka, a on przytrzymał jej dłoń. Trwali tak chwilę, bojąc się poruszyć.

– Diego… – Otworzył oczy, ale nie puścił jej ręki. – Podnieś się, proszę – ciągnęła dalej.

Siedzieli naprzeciw siebie, nie dotykając się. Między nimi stała kolejna butelka wina.

– Wiesz, czego chcesz? – zapytała pierwsza. Połowa jej twarzy była oświetlona ogniem z paleniska, druga połowa niknęła w mroku.

– Dokładnie wiem. I wiem jak bardzo. Wydawało mi się, że wiem też, czego chcesz ty.

– Ja chcę więcej. O wiele więcej.

– Naprawdę uważałaś, że chciałem ci dać tylko… coś? Na chwilę?

– Miałam nadzieję, że nie będziesz tak… lekkomyślny. Możesz mi dać wszystko?

– Chcę ci dać wszystko.

– Czy zdajesz sobie sprawę, że między nami zawsze były tylko niedopowiedzenia?

I chemia rodząca się z okoliczności…?

Uśmiechnął się, słysząc swoje własne myśli w jej słowach.

– Myślałem o tym samym, ale nie zmieniam zadania. Chcę. Wszystkiego, Ami.

– Mam swoją historię, z której nie jestem dumna, zdajesz sobie z tego sprawę?

– Ja mam historię, o której nie chcę pamiętać, wiesz?

– Nie potrafię myśleć o tym, kiedy byliśmy razem w Wolfensteinie, nie wracając do tego, co się wydarzyło później.

– A ja myślę ciągle o tobie skaczącej ze mną po drzewach, o tobie masakrującej worek treningowy w garażu, o twoim ciele, które przyciskam do siebie w czasie treningu, o tej nocy w bibliotece albo o tamtym momencie następnej nocy, kiedy byłem tak blisko, żeby… Ale potrafię to oddzielić od ruin Wolfensteinu. Inaczej okazałoby się, że zostaliśmy zniszczeni, rozumiesz?

– Teraz rozumiem. Nie chcę, żeby ta chwila się skończyła. Dolej mi wina.

Sięgnął po butelkę, ale zamiast napełnić wyciągnięty w jego stronę kieliszek, odstawił ją na bok. Przysunął się bliżej dziewczyny, podniósł ją i posadził sobie na udach, a ona objęła go nogami w pasie.

– Chcę dla nas czegoś prawdziwego, Ami. – Objął ją mocno, głaszcząc po plecach.

Czule odgarnęła mu włosy z czoła. Patrzył na nią, chcąc dokładnie zapamiętać ten moment, w myślach obiecując sobie i jej, że takich chwil będą tysiące, a on nigdy nie przestanie odczuwać tego, co teraz. Dotknął jej ust swoimi, tak lekko, że prawie niezauważalnie. Czuł ją całym sobą, na styku ich warg. Cofnęła się na chwilę, patrząc na niego, jakby ona też chciała wszystko zapamiętać; ten blask ognia na jego twarzy, rozchylone usta. Dotknęła ich palcem, obrysowując ich kontur, przejechała po ciemnym zaroście na policzkach.

– Ile rzeczy muszę ci wyjaśnić, żebyś wiedział, jak bardzo…?

Pocałowała go tak samo drażniąco lekko. Przycisnął ją do siebie, całując, tym razem zachłannie i mocno. Oddawała mu tak samo, mierzwiąc mu włosy i przyciskając jego głowę do siebie. Zacisnęła uda wokół jego talii, a on objął ją jeszcze gwałtowniej, zapominając, że może sprawić jej ból swoją siłą. Małe niebieskie iskierki pojawiły się między jej włosami, trzaskając sucho, ale obydwoje nie zwracali na nie uwagi. Pociągnął ją na siebie, nie wypuszczając z uścisku. Leżąc na nim, oderwała na chwilę usta od jego i przerzuciła do tyłu spadające jej na twarz włosy.

– Chcesz tak? – wydyszała, dociskając swoje biodra do jego. – Chcesz tego teraz?

Odchylił głowę do tyłu i przestał przyciskać jej pośladki do siebie.

– Nie – syknął.

Pocałowała go lekko.

– A ja nie jestem tego taka pewna… – Pocałowała go znowu, a on przycisnął jej głowę do piersi.

– Przestań, błagam – warknął tym razem.

Podniosła twarz, rozbawiona.

– „Ustalmy sobie coś, gówniaro. Jeśli mówię «stop», to znaczy, że zamierasz w miejscu i nie drgniesz, dopóki ci nie pozwolę” – powiedziała niskim głosem.

Parsknął śmiechem, a ona uciszyła go kolejnym pocałunkiem. Potem zapytała spokojnie:

– Jesteś pewny, że nie teraz?

Wplótł dłoń w jej włosy i powiedział po prostu: – Kocham cię.

– To znaczy, że mogę wstać i dolać nam wina? – Uśmiechnęła się z pewnością kobiety, która już wie, a potem stanęła nad nim z kieliszkiem, obserwując go spokojnie, machnęła wolną ręką, a jego T-shirt, rozerwany na dwie części, spadł na dywan. Na piersi miał parę grubych blizn, których nie pamiętała. Diego przesunął dłonią po płaskim brzuchu i mruknął cicho.

– Przeginasz. Chodźmy spać, Ami.

Przytuliła się plecami do jego gorącej piersi i wcisnęła w niego pośladki. Leżał, obejmując ją mocno, ale wcale nie miał zamiaru spać. Zastanawiał się, jak tego wszystkiego nie spieprzyć. Jak poukładać swoje życie przez najbliższe lata, dopóki będzie związany Perunem. I jak dać sobie radę, kiedy będzie z dala od niej.

Dźwięk telefonu był ostatnią rzeczą, jaką obydwoje chcieliby teraz usłyszeć.

Dimitri Woroński późno w nocy siedział w swoim mieszkaniu, zastanawiając się, ile może go kosztować opowiedzenie się po nieodpowiedniej stronie. Zdawał już sobie sprawę, że został wkręcony w coś, co pewnie wydawałoby się głupie, gdyby nie było tak niebezpieczne. Balansowanie na linie poprawnych stosunków z Triumwiratem udawało mu się od ponad trzydziestu lat, ale ta walka zawsze była kwestią ochrony własnych interesów. Teraz został wplątany w ich własne porachunki i obawiał się, że tym razem może mieć problem, by wyciągnąć z tego swój klan bez szwanku.

Zgłoszenie, pozornie bez znaczenia, o pozostawieniu na ofierze wyraźnych śladów wampira, które stało się nagle niewygodne, bo ludzie za szybko zaczęli wokół tego węszyć, miało być sprawdzone w sposób standardowy. Jednak zbyt duże naciski w tej sprawie ze strony Welesa kazały Dimitriowi bliżej przyjrzeć się tej sprawie.

Martwy strażnik w muzeum, ze śladami odpowiadającymi atakowi młodego, niezbyt opanowanego wampira, zostawiony na widoku – to wyglądało na prowokację.

Na wizytówkę. Coś takiego mógłby zaaranżować Dimitri, gdyby chciał wysłać wiadomość do kogoś, kto bardzo interesowałby się skradzionym eksponatem.

A wygląda na to, że ta kradzież bardzo zaintrygowała Welesa. Problem w tym, że Dimitri nie zamierzał wysyłać żadnej wiadomości, nie chciał pokazywać, że ma skradziony fant, i w ogóle nie wiedział, jakie to może mieć znaczenie. Dlatego zlecił dokładniejsze śledztwo, na swój własny użytek. Oficjalnie wysłał raport mówiący o incydentalnym braku kontroli nad jednym z bardzo młodych wampirów, który od razu został zlikwidowany. Wiedział, że takie wytłumaczenie sprawy utwierdzi tylko Welesa w przekonaniu, że Dimitri ma to, o co tak martwi się połowa Triumwiratu.

Ale postanowił to rozegrać inaczej, bo to, do czego doszli jego śledczy, postawiło cały ten bajzel w jeszcze gorszym świetle. Znaleźli ślady pasujące do wampira, młodego głupkowatego chłopaka, który został przemieniony pół roku wcześniej.

Znany był z prostytuowania się, i za pieniądze, i za krew. Miał słabość do wilkołaków. Ostatnio widziany był, jak wsiadał do samochodu jakiegoś klienta.

Bezsprzecznie wilkołaka. I na tym ślad się urywał, ale Dimitri już wiedział, że chłopak został specjalnie wybrany do tej roli, a dwa fakty doprowadziły go dalej.

Wilkołak zlecił mu robotę, polegającą na kradzieży czegoś, co zaniepokoiło Welesa, i zadał sobie trud, żeby oskarżenie padło na wampiry. Wataha była zbyt słaba, nie miała lidera i jakiejś sprecyzowanej polityki, oprócz przetrwania. A granie na nerwach Welesowi to domena całkiem kogoś innego – kogoś, kto znany był z posiadania wilkołaka niewolnika. To wszystko było jednak zbyt proste. Zbyt szybko doszedł do Peruna, więc nabrał pewności, że samotny bóg chciał, aby wszystko biegło w taki właśnie sposób.

Dlatego kilka godzin wcześniej patrzył na surową twarz mężczyzny w kraciastej koszuli i, ważąc słowa, zaczynał negocjacje. Siedzieli na leżącym starym pniu drzewa na górskiej hali. Bóg założył ręce na piersi i z zadowoleniem wystawił twarz do wiosennego słońca.

– Dziękuję za to spotkanie, Perunie. Zwracam się do ciebie z wielkim szacunkiem i niezmiernym zaufaniem do twego sprawiedliwego osądu.

Perun mruknął coś w odpowiedzi.

– Obawiam się, że zaszło koszmarne nieporozumienie. Ktoś postarał się, aby sprawa zwykłego włamania do muzeum stała się sprawą… polityczną, że tak powiem. Coś, na czym zależy Triumwiratowi, zostało skradzione, a wszystkie ślady prowadzą do mnie, jakbym to ja odważył się na taką demonstrację.

Perun uśmiechnął się i kiwnął głową.

– Wydaje mi się, że ktoś chce, abym wziął na siebie odpowiedzialność za ten czyn, co stawia mnie w bardzo niekomfortowej sytuacji. Nie chciałbym w żadnym razie narazić się Welesowi, jednak może takie rozwiązanie byłoby lepsze dla mojego klanu… Dlatego zwracam się z prośbą o radę i wsparcie…

Bóg otworzył oczy i rozglądał się z zadowoleniem po zieleniejącej łące.

– Na świętego Wojciecha powinni zacząć wypasać owce. Wiesz, że już tego nie robią? Nie gnają owiec na hale?

Dimitri obserwował go bez słowa. Nawet nie przytaknął, czekając na ciąg dalszy.

– Cieszę się, że tu jesteś, Dimitri. To oznacza, że postawiłem na odpowiednią osobę. Będziesz grał dalej, sugerując delikatnie, że masz to piękne jajko. Bez gróźb, nacisków. Możesz napomknąć, że sprzedałeś je za granicę, że to była robota na zlecenie. Weles powinien skupić się na tobie. Jeśli poczujesz się zagrożony, powiedz, że jest nadal w twoim posiadaniu. To go przystopuje na jakiś czas, a czasu nie potrzebujemy zbyt wiele.

– A potem?

– Potem nadal będziesz się cieszył moim wsparciem. Jeżeli to spieprzysz, może dojść do zachwiania równowagi w Nawii, która cieszy nas obu. I nie będę mógł cię wspierać. Wprawdzie ja to tylko odchoruję, ale ty możesz mieć problem z przeżyciem. To jak? Pobawisz się z Welesem przez jakiś czas?

Dimitri splótł dłonie z zadowoleniem.

– O jakim czasie mówimy?

– Aż powiem, że mi się znudziło.



VI. Słaby blask w witrażach młodości


– Pewnie bardzo wam przeszkadzam, co? – mruknął Stieg w telefonie.

Amelia popatrzyła na Diega, leżącego na podłodze, w samych dżinsach.

– Nie, ależ absolutnie nie. Skąd ci to przyszło do głowy?

Diego usiadł i z grymasem na twarzy patrzył wyczekująco na dziewczynę.

Wzruszyła ramionami, wskazując na telefon.

– Słuchaj, mała, jeśli tak bardzo się nudzicie, to mam prośbę. Przyślij mi tutaj twojego sierściucha, żeby popilnował Iana, a ja wpadnę do ciebie na wymianę.

Prychnęła śmiechem, ale znała Stiega na tyle, by wyczuć w jego głosie napięcie, które kazało jej potraktować rozmowę poważnie, nie dostrzegając nawet dowcipu.

Diego, widząc jej wzrok, też zrozumiał, że wyszedłby na idiotę, gdyby skomentował jakoś słowa wikinga. Wstał niechętnie i rozglądnął się za kurtką.

– Ależ oczywiście, Stieg. Po latynoskiej awanturze nie ma to jak skandynawskie ukojenie.

Rozłączyła się i podeszła do stojącego przy drzwiach Diega. Był poważny, spięty, czekał na jakieś wyjaśnienia. Przed chwilą, gdy leżał koło kominka, był całkiem kimś innym, kimś oddanym tylko jej, wpatrzonym w jej oczy, uzależnionym od jej dotyku. Teraz, opierając się o drzwi, przypominał tamtego Diega, który traktował ją z góry w Wolfensteinie, który cedził słowa, kiedy przywiózł jej kolczyk.

Zrozumiała, jak bardzo nie była jeszcze pewna jego uczuć, choć przed paroma minutami była przekonana o swojej władzy nad nim. Wystarczyło, by zamienił się z powrotem w „Diega Obcega”, „Diega Który Ma Coś Załatwić”, a ona natychmiast zapominała o słowach „kocham cię” i zamieniała się w dziewczynę niewierzącą, że to, co się między nimi wydarzyło, było prawdziwe. Z niepokojem pomyślała, że tak właśnie będzie wyglądać ich relacja – ona wciąż niepewna jego uczucia, wciąż tęskniąca i pragnąca potwierdzenia, i on – znikający, wymykający się, mający swój świat, w którym niekoniecznie znajdzie się miejsce dla niej. Nie zdawała sobie sprawy, że jego bliskość będzie zmienić ją aż tak bardzo w kogoś, kim nie chciała być. Nie chciała siebie takiej, uzależnionej od jego obecności i uwagi, jaką jej poświęca. Przerażająca słabość. Przez te parę sekund zmieniła postawę, zamiast przytulić się do niego, jak miała w zamiarze, oparła się o stół i założyła ręce na piersi.

– Stieg boi się, że ktoś podsłuchuje, więc chce rozmawiać ze mną tutaj. Coś musiało się stać, może to Coś próbowało dotrzeć do Iana. Może potrzebuje wsparcia i znowu histeryzuje, żebym się nie narażała… – Zaczęła i już wiedziała, że niepotrzebnie, bo po tych słowach zrozumiała, że Diego nie zgodzi się, by poszła razem z nim. I poczuła niechęć, by ktokolwiek mówił, co jej wolno, a czego nie.

Diego kiwnął głową, przyglądając się jej z uwagą, słuchając jej pozornie spokojnego, chłodnego głosu. Lekko się uśmiechnął, co całkowicie ją speszyło.

Podszedł, podniósł ją i posadził na stole.

– Nawet nie zaczynaj tej gry, dobrze? – powiedział, kiedy przestał ją całować.

– Nie uciekaj, nie chowaj się, nie dostrzegaj bariery tam, gdzie jej nie ma.

Wyrośliśmy z tego, pamiętasz?

– Uhmmm… – mruknęła tylko, pocierając swoim policzkiem o jego. – Spadaj.

Kiedy wyszedł, siedziała jeszcze chwilę na stole, próbując przytrzymać tamtą chwilę. Potem otworzyła oczy i od razu poczuła pustkę, jaką po sobie zostawił.

Zeskoczyła ze stołu i zajęła się sprzątaniem po kolacji. Nie wiedziała, kiedy zapakowała zmywarkę, pochowała resztki do lodówki. Powracające obrazy z mijającej nocy zmieniały się co chwilę, a ona tkwiła w ich chmurze, prawie całkiem tracąc kontakt z rzeczywistością. Po jakimś czasie dopiero ocknęła się, myśląc ze wstydem, że powinna teraz zajmować się problemem Iana, a nie urokiem Diega.

Stieg zjawił się dużo szybciej, niż się spodziewała. Wpuściła go do źródła i zanim zdążyła o cokolwiek zapytać, on zaczął wydawać polecenia: – Przeniesiemy go tutaj. Zabezpieczysz źródło tak, żeby nie mógł wyjść, w żadnym wypadku. Jest mocne na tyle, by zatrzymać urok albo zaklęcie, albo cholerny zapach perfum czy coś takiego?

– Zdecydowanie – powiedziała pewnie, myśląc równocześnie, jak zaraz zmieni się jej dom i plany, które miała na najbliższe dni.

– Coś go wzywało, wyciągało na zewnątrz. Przekaz był tak silny, że nawet ja go czułem…

Prawidłowo odczytał niepokój na jej twarzy.

– Nie panikuj, twój wilkołak może to odczuć, ale nie na tyle, żeby ulec. Zresztą przyszedł tak nakręcony w inną stronę…

– Jak długo będziemy go tu trzymać? I jak go przetransportujemy? Dlaczego chciałeś rozmawiać tutaj?

Wpadł jej w słowo, przedrzeźniając jej pytający ton: – Masz piwo? A zimne? A mogę dostać?

Podniosła ręce w obronnym geście i otworzyła lodówkę. Rzuciła mu butelkę i usiadła bez słowa, czekając, aż Stieg skończy pić.

– Będziemy go tutaj trzymać tyle, ile będzie potrzeba, by wróciły mu siły. Możesz sprawdzać codziennie na bransoletce. Ja z nim zostanę. Jak będzie szalał, dam sobie radę, ale może będzie potrzebny ktoś jeszcze. Nie, nie ty. Prawdopodobnie zdemolujemy ci to gniazdko, ale chyba nie masz nic przeciwko? Zamieszkasz na ten czas w jego mieszkaniu nad restauracją. Obawiam się, że to Coś, ta Nora, kręci się w pobliżu, słyszy nas, denerwuje się, że blokujemy Iana. Dlatego nie ryzykowałbym walnięcia go w łeb, żeby stracił przytomność, i przytargania go tutaj, tylko wolałbym spokojną propozycję krótkiego spacerku z wizytą u ciebie. Jak będzie trzeźwy, uda się.

– Kiedy? – zapytała spokojnie, opierając łokcie na stole i podpierając dłońmi brodę.

– Koło południa. Wtedy wpływ tego rodzaju stworzeń jest najsłabszy…

– Nie wiemy, czym to Coś jest.

Stieg pokiwał głową, wcale niezmartwiony.

– Nie wymyślimy na razie nic innego. Przygotuj się jakoś do przeprowadzki.

– Ej, przecież ja mogę tutaj zostać, nie przesadzaj. Będziemy się wymieniać…

– Oczywiście, że będziemy. Ale ty nie zawsze będziesz w stanie mu pomóc. Tak jak powinnaś… – Popatrzył na nią wymownie, a ona dopiero teraz zaczęła rozumieć.

– Jak go powstrzymałeś teraz, kiedy zaczęła go przywoływać?

– Znokautowałem go. – Wzruszył ramionami. – Dlatego potrzebowałem kogoś, kto bez oporów mu przywali kolejny raz, kiedy się ocknie. Dobra, mała… ja wracam, a ty połóż się wreszcie spać, bo nie wyglądasz zbyt kwitnąco. Pomimo tego, że od środka promieniejesz – dodał sarkastycznie. – Wilkołak przyda mi się jeszcze przez kilka godzin.

Musiała mieć widoczne na twarzy bardzo wyraźne rozczarowanie, bo zaśmiał się i poklepał ją po plecach.

– Nie bądź taka, no. Muszę z kimś pogadać do rana. Oddam ci go jutro.

Bardzo dobrze się stało, że w tym poprzednim stanie katatonii sprzątająco-marzycielskiej nie usunęła poduszek sprzed kominka. Kiedy tylko za Stiegiem zamknęły się drzwi, położyła się na miejscu Diega. Przez chwilę jeszcze myślała o jutrzejszej akcji z uprowadzeniem Iana, ale zaraz wrócił obraz wilkołaka i wróciły też uczucia pełne jego dotyku, bliskości, obrysu ust, jak z pełnej niewinnych opisów powieści o miłości dla nastolatek. Zanim zdała sobie z tego sprawę, już zasnęła.

Opieka nad Ianem sprowadzała się generalnie do unieruchomienia go w łóżku. Nie wyrywał się już tak, jak opowiadał Stieg, nie wrzeszczał do Nory, że już do niej idzie, ale leżał związany i cicho jęczał. Albo wpływ wezwania zmniejszył się, albo sam Ian opadł już z sił. Diego nie miałby oporów, żeby pozbawić go przytomności kolejny raz, ale w tym stanie Ian i tak był za słaby, by się uwolnić. Rozmazany makijaż spływał mu po policzkach, brudził pościel. Związane na plecach ręce przerażały chudością ramion, którą jeszcze podkreślały zniekształcone przez brak napiętej skóry czarne tatuaże.

Kiedy wrócił Stieg, Diego miał nadzieję, że zwolni go z siedzenia w tym pokoju i wysłuchiwania miłosnego zawodzenia. Ten jednak zwrócił mu uwagę, że Ami nie spała od wielu godzin i może powinien dać jej czas na odpoczynek. Diego nie uważał wprawdzie, że ktokolwiek może mu mówić, kiedy powinien pomyśleć z troską o swojej kobiecie, i reglamentować mu kontakty z nią, ale po cichu musiał przyznać mu rację. Oczywiście, że wolałby teraz leżeć w łóżku z Amelią, ale faktycznie – niekoniecznie dałoby to jej szansę na sen. Fakt, że pilnowanie Iana było dla dziewczyny ważne, też nie pomógł mu w podjęciu decyzji, żeby zignorować radę Stiega i wyjść stamtąd.

A sam Stieg… Drażnił go tym, jak duży wpływ miał na Amelię. Był zazdrosny o całe to zaufanie, jakie do niego miała, widoczny szacunek do jego decyzji i osądów. Byli sobie zbyt bliscy, choć wyraźnie ich relacja miała charakter opiekun– podopieczna. Dlaczego Amelia nie potrafiła tak ufać jemu? Słuchać jego rad, wykonywać jego poleceń? Wściekała się, kiedy Diego chciał otoczyć ją opieką, a tutaj potulnie słucha jakiegoś obcego wikinga. Dobra – osobiście nie cierpiał Skandynawów. Byli aroganccy, nie uznawali wyższości kultur Południa, na przykład hiszpańskiej, każdy z nich oczywiście utrzymywał, że jest spokrewniony z jakimś Asem, wszyscy ferie i wakacje spędzali zawsze w Asgardzie, u kochanego dziadunia, i popijając piwo, rozbijali szklanice o czoło. W zależności od tego, kogo podrywali, wspominali o bliskiej znajomości z Baldurem czy Lokim. Barbarzyńcy. W dodatku w którymś momencie zaczęli, naśladując wampiry, prowadzić kampanię na skalę światową, która wprowadziła modę na wikingów. Wyznawców wśród długowłosych nerdów i rozhisteryzowanych panienek marzących o blond brutalach wciąż przybywało w wyniku odpowiednich zabiegów w mediach. To, co próbował zrobić chałupniczym sposobem Rod na swoją mikroskalę, oni przeprowadzali już od dziesiątków lat, konsekwentnie i kolektywnie. Świat paranormalny przyglądał im się niby to z lekceważeniem, że zniżają się do poziomu wampirów, ale tak naprawdę z zazdrością i rosnącym niepokojem, proporcjonalnym do ich popuLarności.

Popatrzył na Stiega, siedzącego w fotelu z wyciągniętymi przed siebie nogami.

Obowiązkowa rudawa broda, wygolone boki i długie włosy związane z tyłu.

Niezasznurowane timberlandy i drogie dżinsy opinające umięśnione nogi. Gdyby Diego był kobietą, nie przyglądałby się temu krytycznie i z lekceważeniem, ale z dużo bardziej gorącymi uczuciami. Kobietą nie był, ale zdawał sobie sprawę, że Amelia zdecydowanie nią jest.

Stieg wyglądał, jakby wpatrywał się tylko w plecy leżącego Iana, ale nie odwracając oczu od więzów na dłoniach Pikta, odezwał się półgłosem: – Nie irytuj się tak. Czasem coś powiem z racji wieku, bo ciągle zaskakuje mnie, niestety, jak wszyscy w koło popełniają proste błędy. Nie myślą szerzej, tylko skupiają się na małych, chwilowych celach. Na przykład jak znaleźć się jak najszybciej w łóżku kobiety, której bardzo chcesz. A ty masz chyba problem z tolerowaniem mówienia ci, co powinieneś zrobić. Czyli słuchaniem rad.

Diego odetchnął, myśląc o Emanuelu, Perunie i tym, jak obydwaj sterowali i sterują nadal jego życiem. Tak, chyba mógł mieć uraz do udzielania mu światłych rad przez starszych. Nie żeby wspomnienie o łóżku i czekającej (być może) na niego kobiecie całkowicie go nie ruszyło.

– Bardziej niepokoi mnie twój wpływ na Amelię…

– Chciałeś powiedzieć – jesteś zazdrosny o mój wpływ na Amelię. Wiem trochę o tobie. Napinałeś się, jak mogłeś, żeby zmusić ją do posłuszeństwa, oczywiście dla jej dobra. Nie wyszło ci z dwóch powodów, tych samych, które mi dały szansę, by mi zaufała. Po pierwsze, nigdy nie narzucałem jej swojego zdania, nie mówiłem, co ma robić, obserwowałem ją tylko i ona o tym wiedziała. Ambicja nie pozwalała jej popełniać głupich błędów, żebym nie musiał wkraczać i ratować jej tyłka. To dużo lepsze, niż nieustanne napieprzanie i upominanie. A ty, z tego, co wiem, miotałeś się, bo nie wiedziałeś, w jaki sposób masz do niej dotrzeć i jak sprawić, żeby się podporządkowała. Częsty błąd.

Diego w milczeniu przełknął jego słowa, wiedząc, że miał rację. Ale stawały mu ością w gardle, więc zadał pytanie z rosnącą złością, obawiając się odpowiedzi: – A co kazało ci otaczać Amelię taką opieką i ochroną? Altruizm starszego wujka?

Stieg popatrzył na niego z politowaniem, zanim odpowiedział: – Nie co, ale kto. Ian mnie prosił. Czuł się winny, że dziewczyna przesadziła z tą całą mocą, więc chciał, żeby gdzieś dochodziła do siebie, ale pod kontrolą. Jeśli zapytasz teraz, gówniarzu, co kazało mi spełniać zachcianki Iana, to ci po prostu przypierdolę – zakończył, odwracając twarz do Diega i uśmiechając się zimno.

Diego, patrząc mu w oczy, tylko pokiwał głową.

– Mówiłeś o dwóch powodach… – powiedział po chwili.

Ian zaczął wyć głośniej i rzucać się w więzach. Wiking wstał, uderzył go mocno i jęki ucichły. Wrócił na fotel i wyciągnął się jeszcze wygodniej.

– Drugi powód, dlaczego Amelia ma do mnie zaufanie i nie czuje się zagrożona w swojej samodzielności, kiedy mnie słucha, to fakt, że nie jestem facetem, którego kocha, od którego chce miłości, a nie czegoś w rodzaju opieki nad niepełnosprawnym dzieckiem. Nie uważasz, że wycieranie jej nosa i dmuchanie na stłuczone kolanko trochę zabija ten… no… romantyzm, o pożądaniu nie wspominając…? No więc Amelia chciała, żebyś w niej widział kobietę.

– Ale zachowywała się jak dziecko.

– O, ale tylko trochę mniejsze niż ty. Dobra, znudziło mnie to pieprzenie o komplikacjach uczuciowych gówniarzy. Mógłbyś przynieść nam piwo z baru?

Mamy jeszcze godzinę do świtu. W dziennym świetle to nawoływanie nimfomanki powinno osłabnąć.

Diego wstał i, idąc w stronę drzwi, odwrócił się na chwilę, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie zrobił tego. Fakt, że poszedł po to piwo bez komentarzy, mówił jednak wiele.

– Może nie jesteś takim szczeniakiem, jak myślałem – dobiegło go, kiedy był już w korytarzu.

Amelia zjawiła się rano w restauracji, licząc, że w okresie wiosennym ruch turystów będzie niewspółmiernie mniejszy od tego, jaki panował tu w czasie nalotu narciarzy. Zdarzały się czasem sezony, że śnieg leżał tutaj do maja, ale nie w tym roku. Zaskoczyła ją pustka wkoło zalanego porannym słońcem budynku i cisza, która tak bardzo nie pasowała jej do tego miejsca. Kolejny raz dała się zaskoczyć uczuciu, jakie towarzyszyło jej w podobnych sytuacjach – tego smutku opuszczonych miejsc, które znała jako tętniące życiem. Czy to była nadmorska miejscowość po letnim sezonie, z pozamykanymi budkami z lodami, zimna, opuszczona plaża, letni domek nad jeziorem, z zaryglowanymi na zimę okiennicami i z leżącą obok werandy łódką, odwróconą dnem do góry, czy też hotel bez gości, z pustą jadalnią, albo zamknięte wesołe miasteczko – im bardziej takie miejsca były kiedyś pełne ludzi, tym silniej odczuwalne było ich opuszczenie.

Stała chwilę, patrząc na kilka stolików, które zostały na tarasie, z leżącymi na nich papierowymi podkładkami z nadrukiem wychwalającym idealną zupę dla narciarzy.

Weszła do środka. Za barem stała jedna z barmanek, którą znała ze swojego bardziej zabawowego okresu. Nie mogła sobie przypomnieć jej imienia, ale pamiętała, że była człowiekiem.

– Amelia! Dawno cię tutaj nie widziałam. Ian się ucieszy! Kawa? Śniadania nie proponuję, bo nie wiemy, co jeszcze mamy… Słuchaj, może ty z nim porozmawiasz? W ogóle przestał się zajmować interesem. – Mówiąc to, włączyła ekspres do kawy i ułożyła filiżanki na tacy obok niego.

– Coś słyszałam, rozmawiałam przez telefon z Klarą…

– Nie płaci faktur, nie składa zamówień. Dobrze, że to nie szczyt sezonu, bo byłoby kiepsko. Petra próbuje tu coś ogarnąć, ale ona nie ma jak płacić. To się źle skończy.

– Dostajecie wypłaty? – zapytała Amelia, bawiąc się serwetką. Dziewczyna wzruszyła tylko ramionami w odpowiedzi. – To dlaczego tu jeszcze jesteś?

– To Ian, przecież wiesz. Nie zrobiłby nam czegoś takiego, żeby nam na końcu nie zapłacić. Chcesz tę kawę?

– Nie, dziękuję. Porozmawiam z nim, dobra?

Ruszyła w kierunku drzwi prowadzących na zaplecze i do schodów. Odwróciła się jeszcze.

– Petra jest?

– Nie, poszła już. Nie wiem w ogóle, po co siedzi tutaj nocami, kiedy Ian nie urządza już tych imprez…

Zanim zdążyła pchnąć drzwi, stanął w nich Stieg, przeciągając się i ziewając.

– O, mała. Ale ten twój Diego jest nudny.

Uśmiechnęła się krzywo.

– Jak Ian?

– Ty mi powiedz. – Wskazał na jej bransoletkę. – Teraz to jest miernik jego życia, bo po wyglądzie to długo nie będziemy wiedzieli. Teraz śpi. Naprawdę śpi – dodał.

Uśmiechnął się promiennie do barmanki i poprosił o cokolwiek do jedzenia, byle w dużej ilości. Kamień był nadal szary, ale cienkie czarne żyłki zniknęły.

– Jesteśmy na dobrej drodze. Tylko musimy go izolować.

– Nie! Musimy znaleźć tę dziwkę i ją wyeliminować.

Stieg usiadł przy jednym ze stolików. Amelia klapnęła na krześle obok. Czuła bezradność, bo liczyła na to, że Stieg przedstawi jakiś sensowny plan, choć podskórnie wiedziała, co przyjaciel zaraz powie. Niestety, nie myliła się.

– Jesteś czarownicą, zrób coś. Wyśledź ją, rzuć zaklęcie, cokolwiek. Eliminacją zajmę się ja.

– Stieg, ja nie umiem…

– Znajdź sposób. Dowiedz się, zrób coś, a nie zakładaj z góry, że nic się nie da zrobić. Jakbyś nie była czarownicą, niczego takiego bym od ciebie nie oczekiwał, rozumiesz? Chociaż… – Zastanowił się przez chwilę. – Tak, wtedy też bym tego od ciebie wymagał… Myślenia.

Patrzyła na niego bez słowa i uświadomiła sobie, że właśnie tego chciała. Działać, robić coś. – I podporządkujesz się do planu, jaki wymyślę? Chodzi o życie Iana… – powiedziała wolno.

Wzruszył ramionami. Nawet cień niepewności nie pojawił się na jego twarzy.

Wiedziała, ile go to kosztowało.

– Dobra, zacznę czegoś szukać. Co z przeniesieniem Iana? Chciałabym z nim porozmawiać jeszcze o knajpie, bo…

– U ciebie. Jak przyjdziemy, zanim zamkniesz dla niego źródło. Bo później może nie być chętny do współpracy. Zresztą co cię obchodzi jego interes?

– Jestem sentymentalna. Przywiązuję się do miejsc – mruknęła. – Wypuścisz już Diega?

Wiking pochylił się właśnie nad pełnym talerzem i uśmiechnął się z zadowoleniem.

– Przecież go nie trzymam. Zasnął nad ranem. Jak się obudzi, to pewnie pobiegnie do ciebie.

Amelia wstała i zabrała kawałek bekonu z jego talerza.

– Powiedz mu, że może wejść do źródła, kiedy chce. Mnie może nie być, muszę coś załatwić w mieście. Będę w południe czekać na ciebie i Iana. Dasz radę?

– Oczywiście – odpowiedział z pełnymi ustami.

Mały zaułek, przy którym znajdowała się wypożyczalnia sprzętu, właśnie miał swoją godzinę, kiedy słońce docierało do kamiennego bruku i fasad kamieniczek z jednej strony ciasnego wąwozu uliczki. Drzwi do ciemnego lokalu były zamknięte i ozdobione tabliczką zapraszającą w grudniu. Amelia dla formalności szarpnęła klamkę, zastanawiając się, co teraz zrobić. Ostatecznie Lara miasta powinna być dostępna dla wszystkich mieszkańców przez cały czas. Głos dobiegający z góry uświadomił jej, że niekoniecznie:

– Dlaczego nie szanujesz mojego prywatnego czasu, panno Hohenstauf? Jem śniadanie, przyjmuję dopiero od jedenastej.

Amelia podniosła głowę. Mieszkanie nad sklepem musiało być malutkie, wychodziły z niego na ulicę tylko trzy okienka. Z jednego z nich wychylała się skrzywiona twarz Lary Cianasei i jedna ręka z nadgryzionym rogalikiem.

Dziewczyna odetchnęła głęboko i starała się uśmiechnąć.

– Bardzo przepraszam, Laro. Nie wiedziałam, w jakich godzinach przyjmujesz.

Przyjdę po jedenastej. – Zrobiła krok do tyłu.

Lara podniosła wysoko brwi i przyglądnęła się jej uważniej.

– Czekaj, czekaj. Dla czegoś takiego to ja z chęcią odpuszczę sobie samotność przy porannej kawie. To znaczy trzeciej porannej kawie – powiedziała rozbawiona i zniknęła z okna.

Po chwili w otwartych drzwiach wypożyczalni pojawiła się gospodyni w krótkim japońskim kimonie. Bez słowa wpuściła dziewczynę i ruszyła na zaplecze, gdzie znajdowały się wąskie, strome drewniane schody. Mieszkanie rzeczywiście było małe, składało się z małej kuchni, mikroskopijnej łazienki i dość obszernego pokoju, obwieszonego mapami doliny, zdjęciami miasta i lokalnymi drewnianymi ozdobami. Na środku pokoju stał przykryty nicianą serwetą okrągły stół, na którym stała taca ze śniadaniem i który wydawał się jedyną wolną powierzchnią w pomieszczeniu. Wszystkie półki, mały stolik przy łóżku, małe biurko przy oknie z komputerem, a nawet fotele zarzucone były papierami. Większość z nich tworzyła schludne stosy, oznaczona była kolorowymi fiszkami, ale reszta zdawała się przypadkowymi, odłożonymi „na chwilę” szpargałami. Lara wskazała jej miejsce przy stole i sama usiadła naprzeciwko. Była poważna, ale w kącikach ust czaił się drwiący uśmiech.

– Słucham. – Przyglądała się dziewczynie, szukając oznak zakłopotania albo hamowanej złości, że siedziała tutaj jako petentka przed kimś, za kim nie przepadała. Amelia jednak zwróciła się do niej spokojnie i pewnie, bez min i nonszalanckiej pozy, która miałaby ratować jakoś jej poczucie honoru. Oparła się łokciami o stół i popatrzyła Larze prosto w oczy.

– Po pierwsze, chciałabym szczerze przeprosić za moje zachowanie podczas naszej ostatniej rozmowy. Mogłabym tutaj usprawiedliwiać się moim… trudnym okresem w życiu, ale to nie byłaby cała prawda. Powiedziałaś mi wtedy same bolesne rzeczy, ale ja nie byłam gotowa, by je przyjąć.

– Dzisiaj jest inaczej?

– Zdecydowanie tak. Ale nie przyszłam do ciebie, żeby rozmawiać o mnie.

Oczywiście, jestem do twojej dyspozycji, ale…

– O, jednak jest „ale”. Będziesz stawiać mi warunki, naprawdę, Amelio Hohenstauf? – Lara wyprostowała się i założyła ręce na piersi.

Amelia pokręciła głową.

– Ale… – Ciągnęła dalej spokojnie. – …kiedy uporamy się z problemem, z którym do ciebie przyszłam.

Cianasei patrzyła na nią wyczekująco. Drwiący uśmieszek stawał się coraz wyraźniejszy.

– Znasz każdy byt, każde stworzenie, które żyje na twojej ziemi. Nikt i nic ci nie umknie. A jest tu ktoś, kto na raty zabija Iana, czerpiąc z niego życiową energię.

– Niemożliwe! Mamy tu sukkuby i inkuby, szesnaście bytów, wszystkie żywią się na ludziach, turystach. Nie mają potrzeby i nie potrafią żerować na nas. One potrzebują jednorazowego kontaktu, a nie ciągnącego się romansu. Zresztą…

– Ian nie dałby się omotać sukkubowi. Tak, wiem, dlatego przychodzę z tym do ciebie. Coś pobiera jego energię życiową, wysysa go…

Opowiedziała o nocnych wezwaniach płynących do Iana i o jego reakcji na nie.

O obsesji na punkcie nieznanej Nory, opętaniu każącym zapomnieć mu o ukochanej żonie. Lara poważniała z każdym słowem. Oparła się o stół, pochylając się do dziewczyny.

– A nie myśleliście, że on…

– Tak, że on chciał zapomnieć i z premedytacją dał się opętać. Ale to nie pasuje do niego, rozumiesz? – Powiedziała to tak, jakby rozmawiała z Marią, a nie z Larą, która jej nie cierpiała. Ta jednak odpowiedziała w tym samym tonie: – Znasz go lepiej ode mnie, więc możesz mieć rację. Nie mam na swoim terenie żadnego stworzenia, które działałoby w ten sposób. Wierz mi, wiedziałabym. To jest niepokojące, bo takie ataki nie zdarzały mi się tutaj wcześniej. To musi być ktoś, kto ukrywa swoją prawdziwą naturę.

– Troll?

– Dlaczego troll? One nie potrafią pobierać… Zaraz, myślisz o biednej Petrze? Daj spokój, to porządna, spokojna dziewczyna. – Lara prychnęła śmiechem. – Chowa się w ludzkiej skórze, pracuje sumiennie, jest oddana pracodawcy. To musi być ktoś perfidny, inteligentny, kto początkowo osaczał go subtelnie i z wyczuciem.

Napijemy się kawy – powiedziała niespodziewanie, a dziewczyna nawet nie pomyślała, żeby zaoponować.

Lara nie traktowała jej wrogo, uwierzyła jej, nie chciała tego psuć.

– Może się co do ciebie pomyliłam. Wróciłaś, żeby pomóc Ianowi, wiem, że już nie ćpasz… – Przyniosła dwie filiżanki. – Knajpą też się zajmiesz?

Amelia zatrzymała dłoń z kawą przed ustami.

– Ma potężne zaległości, nawet mnie nie płaci podatku. Miałam się nim zająć w przyszłym tygodniu, ale nie wiedziałam, że sprawy tak wyglądają.

– Czy… czy może ja mogłabym pokryć jego… zobowiązania?

– Swędzą cię pieniądze mamusi? Ian ma kasę, problem w tym, że nie robi przelewów.

– Zajmę się tym – mruknęła Amelia i wzięła łyk mocnego napoju.

– Dziewczyno, to brzmi jak zobowiązanie. Tutaj nie rzuca się słów ot tak.

Zastanów się jeszcze raz. Doprowadzisz interes Iana do porządku, żebym nie musiała wkroczyć? Wypłacisz ludziom pensje, zmusisz go do uregulowania wszystkiego, przypilnujesz, żeby lokal w tak dobrym miejscu nie był ruderą, która straszy turystów?

– Zajmę się tym i wszystkiego dopilnuję – powiedziała Amelia, czując, że chyba ładuje się w poważne kłopoty.

Lara przyglądała jej się bez słowa. Kiwnęła głową z aprobatą.

– A w sprawie Iana… Sprawdzę wszystko i wszystkich. Coś takiego nie może mieć miejsca na moim terenie. To niezgodne z moim prawem. Mądrze pomyślane, żeby zamknąć go na jakiś czas w twoim źródle, ale to tylko rozwiązanie tymczasowe.

Jeśli nie wytropimy i nie unieszkodliwimy tego kogoś, chłopak zawsze będzie w niebezpieczeństwie.

Amelii najbardziej spodobało się to „my” w ostatnim zdaniu. Miała obiekcje, czy zwracać się o pomoc do Lary, ale uznała, że nie jest nigdzie powiedziane, iż z takim problemem należy walczyć samemu, bohatersko rzucając się w nicość. Lara wzbudzała zaufanie nie swoimi dekLaracjami, ale swoją troską i zaangażowaniem w oddane pod jej opiekę miasto. Uśmiechnęła się gorzko na myśl, co robią w takiej sytuacji Nawowie, którym teoretycznie przysługuje opieka Triumwiratu.

– Zastanówmy się też, dlaczego akurat Ian… Jest w nim coś wyjątkowego?

– Wszystko. – Amelia uśmiechnęła się słabo. – Może jego cierpienie działa jak magnes, może przez to jest bardziej podatny na taki wpływ? Nawet nie wiemy, czy to Coś, ta Nora, to na pewno kobieta… Laro, co mogę zrobić teraz?

– Możesz rzucić zaklęcie, które zbiera informacje, kto zbliża się do twojego źródła. Zostaje ślad, wizerunek. To może pomóc zidentyfikować… – Urwała na widok miny Amelii.

– Poproś o zaklęcie Marię, ona będzie wiedziała, jak je zrobić. To dosyć skomplikowane, ale…

– A nie mogę po prostu założyć czułych kamer?

Teraz Lara zamyśliła się.

– Możesz zrobić jedno i drugie. Dobre zaklęcie wychwyci nawet nawoływanie z daleka, a z tym mieliście tej nocy problem, prawda?

– No tak.

Piły kawę w zamyśleniu. Wreszcie odezwała się gospodyni.

– A co cię łączy z tym wilkołakiem? Spędził u ciebie pół nocy…

– Wyczuwasz takie rzeczy, a nie wiedziałaś, że Ian jest opętany?

– A, nie, sąsiadka mi mówiła, przechodziła obok twojego domu, kiedy się witaliście…

Spieszyła się. Kawa z Larą przedłużyła się niebezpiecznie, a nie chciała być zbyt nieuprzejma i wyjść podczas krzyżowego ognia pytań, jakimi zarzuciła ją gospodyni. Zostawiła samochód na drodze, zaraz za autem Diega. Kiedy tylko przekroczyła barierę źródła, już wiedziała, że na nią czekał. Drzwi otworzyły się przed nią szeroko, zanim do nich dobiegła, wpadła do domu i zatrzymała się niepewnie na granicy między pokojem i kuchnią. Diego siedział przy stole i, trzymając w jednej ręce kubek, czytał jakąś gazetę. Podniósł oczy na dziewczynę.

– Hej – powiedział powoli. Przyglądał się jej z uwagą i chyba coś zrozumiał, bo z lekkim uśmiechem wyprostował się i odstawił naczynie.

– Znowu? Nie rzucisz się na mnie, nie pocałujesz mnie, tylko będziesz czekać na to swoje potwierdzenie, że ja ciebie bardziej…?

Uśmiechnęła się z zakłopotaniem, a on po prostu podszedł i podniósł ją do góry.

Objęła go nogami w pasie i oparła ręce na jego ramionach.

– To cholernie irytujące, kiedy jesteśmy tak blisko, a nie możemy spędzać każdej chwili razem. – Pocałował ją. Najpierw delikatnie i powoli, ale po chwili obydwojgu zabrakło cierpliwości i opanowania.

– Teraz już możemy – odpowiedziała, kiedy oderwała się wreszcie od jego ust.

– Przeniesiemy się do mieszkania Iana, będziemy mieli cały wieczór i całą noc dla siebie. Ale zanim to nastąpi, muszę jeszcze pozałatwiać kilka spraw – dodała, zamykając oczy, kiedy każdy kawałek skóry na jej plecach zamieniał się w ogień pod dotykiem jego błądzącej pod bluzką dłoni.

– Pomogę ci. – Przyłożył swojej czoło do jej.

Podniosła powieki i cały jej świat wypełniły jego czarne oczy. Tylko na chwilę.

– Musimy załatwić zestaw kamer na zewnątrz i ich montaż. Maria musi opracować zaklęcie tropiące czy jakieś takie, żeby wyłapywać ślad tego zewu natury przywołującego Iana. Muszę też zorientować się w rachunkach knajpy i najlepiej byłoby, gdyby Ian dał mi hasła do kont internetowych, bo nie wiem, czy mogę płacić z mojego konta jego kontrahentom, nie znam zasad urzędu skarbowego. Muszę wypłacić dzisiaj pracownikom zaległe wypłaty, zrobić zamówienia na najbliższy tydzień, bo w ten weekend będzie najazd turystów…

– I mówisz, że mamy wieczór dla siebie? – Uśmiechnął się krzywo.

Pocałowała go jeszcze raz.

– Diego, mamy przed sobą bardzo wiele bardzo zajmujących chwil. – Z żalem zsunęła się z niego.

Nie chciał oderwać od niej rąk. Wreszcie w ramach kompromisu pozwolił jej przejść do kuchni, obejmując ją od tyłu w pasie, a właściwie na wysokości piersi.

– Stieg będzie tu lada chwila z Ianem i Paulem. Potem możemy jechać po te kamery – szepnął jej do ucha, kiedy zaczęła robić sobie kanapkę.

Nie jadła śniadania, za to wypiła już parę kaw, mdliło ją.

– Paul się pojawił?

– Wrócił z Somalii. Jest reporterem wojennym. Przyjechał na kilka dni, ale stwierdził, że zostanie, ile będzie trzeba, żeby pomagać Stiegowi.

– Świetnie! Kamerami chyba zajmiesz się sam, ja w tym czasie…

– Wiem, wiem. Podoba ci się to, prawda? – zapytał, ocierając swoim policzkiem o jej twarz.

– Twój zarost? – parsknęła śmiechem, układając sałatę na kanapce. – Zjesz coś?

– Nie, dziękuję. A podoba ci się to całe działanie i organizacja, plan i napięcie?

– Hmmm… Właściwie to strasznie mnie to kręci. – Mocniej oparła się o niego plecami.

– Hmmm… A mnie kręci, kiedy taka jesteś – szepnął jej znowu do ucha.

Już odwracała się przodem do niego, kiedy usłyszeli dzwonek przy furtce.

Kiedy ustawiała barierę, żeby goście mogli wejść, a jeden z nich na pewno nie mógł wyjść, zauważyła coś, na co nie zwróciła wcześniej uwagi.

– Diego, czy ty wyczuwasz obecność Iana?

Wilkołak zastanowił się chwilę.

– Słabo.

– No właśnie.

Ian był trzeźwy, ale w nie najlepszym humorze. Pomysł spaceru, mało subtelnie narzucony mu przez Stiega, przyjął z obojętnością, ale widok stojącej w drzwiach Amelii najwyraźniej poruszył w nim jakieś uczucia.

– Jestem na was wściekły, poważnie. Histeryzujecie i wtrącacie się w moje życie – powiedział, równocześnie mocno ją przytulając. Kiedy przeszedł przez barierę, wszyscy nieznacznie odetchnęli z ulgą. – To co, Amelio Wystarczy, dzisiaj impreza u ciebie? Tylko że ja będę musiał was wcześniej opuścić, mam spotkanie wieczorem.

– Wszyscy jesteśmy zajęci, co nie znaczy, że nie możemy trochę sobie pogadać.

– Uśmiechnęła się szeroko. – Wyglądasz lepiej niż w nocy, Ian. Przynajmniej masz siłę utrzymać powieki otwarte. I ktoś ci wreszcie umył twarz. Witaj, Paul, kupę czasu…

Wilkołak uścisnął ją, szczerząc białe zęby.

– Ty też lepiej wyglądasz, Amelio, niż kiedy… – Nie dokończył. Amelia uśmiechnęła się z wdzięcznością. – Ale teraz, kochana, czuć cię wilkiem – ciągnął dalej i popatrzył na Diega.

– Ossieriens…

– Kessler…

Kiwnęli sobie głowami. Najwyraźniej wylewność spływa na wilkołaki dokładnie tak samo, jak na ludzi – po alkoholu.

Amelia zaczęła rozmowę z Ianem na temat knajpy. Obawiała się, że nie będzie chciał w ogóle słuchać i powie, że to nie jej sprawa. Było jednak gorzej – z obojętnością przekazał jej wszystkie informacje dotyczące rachunków, kont, haseł.

Jego ukochane miejsce całkowicie go nie interesowało. Zaraz zmienił temat, pytając Stiega o ich pracę na McKinleyu, ale potem nie słuchał jego opowieści, był rozkojarzony i rozdrażniony. Początkowo siedział na kanapie, ale nie wytrzymał tam długo, zaczął nerwowo przechadzać się po pokoju. Amelia pod pozorem przyniesienia czegoś do picia z kuchni zabrała Stiega ze sobą.

– Macie moją sypialnię na górze, drugiego pokoju lepiej nie ruszać, założyłam dodatkową barierę. To pokój mojej matki.

Stieg milcząco pokiwał głową.

– Nie zależy mi za bardzo na tym wystroju, więc nie przejmuj się zniszczeniami.

– Ależ nie miałem zamiaru…

– Jesteś pewny, że możesz pić przy nim? – powiedziała na widok piwa w jego ręce.

– Przecież nie bierzemy go tutaj na odwyk, nie? – Pociągnął z butelki. – Nie obawiaj się – dam radę.

– Stieg, teraz to ważne. Nie mogę go tu zamknąć i być jedyną osobą, która będzie mogła go wypuścić. W wypadku, gdyby mi się coś stało, to…

– Siedziałby tu do końca życia. Mała, dobrze, że o tym pomyślałaś…

– Za chwilę cię dostroję do bariery, żebyś mógł go wypuścić. Tylko po to.

– Popatrzyła na niego wymownie.

Wzruszył ramionami.

– Dlatego wolałabym, jeśli będziesz tu z nim siedział, żeby o tym nie wiedział.

Teraz Stieg popatrzył na nią poważniej.

– Nie możesz upoważnić nikogo innego? Diego?

– Diego w każdej chwili może zostać wezwany do Nawii. A poza tobą i nim wolałabym nikomu nie ufać do tego stopnia.

– Maria?

– To niebezpieczne, nie chcę, żeby była narażona na jakikolwiek atak, jeśli ta Nora jakimś cudem dowie się o takiej możliwości wyciągnięcia Iana. Rozumiesz, o co mi chodzi? Nawet cofnęłam jej pozwolenie wejścia do źródła. Możecie się wymieniać, ty i Paul. No i ja.

– Wykluczone, mała. Ty masz być na zewnątrz i szukać śladów…

– Wiem, wiem.

Wrócili do wilkołaków i Iana. Diego pytająco popatrzył na dziewczynę, ta przytaknęła nieznacznie. Postawiła tacę z herbatą na stoliku.

– Ian, posłuchaj… – zaczęła.

Po pierwszych zdaniach Pikt poderwał się i rzucił do drzwi. Nikt nie ruszył za nim.

Zatrzymał się na barierze przy furtce. Wrzeszczał i uderzał pięściami w niewidzialny mur. Amelia pierwsza nie wytrzymała i wybiegła za nim.

– Ian…

Odwrócił się do niej wściekły. Powoli zaczął iść w jej kierunku.

– Ty żmijo… Chcesz mnie tu więzić, zabrać mi knajpę, zabrać mi miłość?! Jak możesz być tak podła? Od początku to wszystko ukartowałaś, co? Przyjaźń, troska i pierdolenie. Dlaczego uwzięłaś się na mnie? Bo nie mogłaś mieć Diega? Dlatego zazdrościsz mi prawdziwej miłości? Jesteś nienormalna, rozumiesz? Jeszcze wciągasz w to Stiega, chcesz, żeby przyjaciele odwrócili się ode mnie, ty dziwko!

Wilkołaki i galion stali za nią, nie wtrącając się. Rzucił się na nią. Spokojnie słuchała jego słów, a potem równie spokojnie podniosła dłoń i odepchnęła go mocą, tak że wylądował na krzewie róży przy ogrodzeniu. Minimalnie zadrgały jej tylko usta. Była wdzięczna Diegowi, że nie próbował stanąć w jej obronie, choć czuła, jaki był wściekły. Popatrzyła na Stiega smutno i ruszyła do furtki. Diego poszedł za nią.

Kiedy wyszli ze źródła, uszczelniła barierę, by nie przepuszczała dźwięku. Zniknęły wściekłe wrzaski Iana, został tylko odgłos poruszających się wiatrem gałęzi i ćwierkanie ptaków. Od razu przeszła na polski. Kolejny raz odniósł wrażenie, że Amelia rozmawiająca ze wszystkimi po angielsku i jego kobieta, która tylko do niego zwraca się po polsku, to dwie różne osoby.

– Wycofam samochód przed dom Marii, ty jedź załatwić te kamery. Wiesz, że potem będziesz musiał wejść do źródła, żeby je podłączyć? Lepiej, żebym ja na razie tam nie wchodziła. Teraz załatwimy z Marią sprawę tego zaklęcia wokół…

– Ami?

Chwycił ją za ramię, kiedy wsiadała do samochodu. Spodziewał się, że po słowach Iana będzie rozdygotana, że będzie powstrzymywać się od płaczu. Chciał ją przytulić, uspokoić. Odwróciła się, jedną nogę trzymając na progu drzwi. Była opanowana, spokojna, bez śladu łez.

– Tak? – Uśmiechnęła się do niego zaskoczona.

Zrozumiał, że ma przed sobą ostatnią osobę, która potrzebowałaby pocieszania w stylu: „Oprzyj się na mym męskim ramieniu”. Pocałował ją mocno.

– Nic. Zobaczymy się wieczorem.

Starsze kobiety krzątały się wokół sztucznej kamiennej groty, w której stała samotnie figurka kobiety z rozłożonymi bezradnie rękoma. Ustawiały wazony z wiązkami kwiatów, wyrzucały do reklamówek wypalone małe znicze. Jedna z nich, choć wyglądająca na najstarszą, raźno zamiatała chodnik wokół kapliczki. Zgięta wpół, stąpając powoli na opuchniętych nogach, wprawnie przesuwała kopiec z kurzu i niedopałków. Kobiety, schylone nad kwiatami, ze zgodnym stęknięciem powoli wyprostowywały się, symultanicznie łapiąc się za bolące plecy.

– A czemu to panie nie przykucną sobie przy takiej pracy? Trzeba szanować plecy, jak bolą – powiedział obserwujący je spokojnie ksiądz.

Założył ręce na wydatny brzuch i kręcił młynka kciukami. Stał tutaj już chwilę i nudził się, ale obiecał, że będzie przy tym pierwszym sprzątaniu. Kobiety zachichotały jak nastolatki.

– A bo to, księże proboszczu, gorzej już nogi zgiąć, niż się schylić – powiedziała jedna, zawstydzona swoją śmiałością.

Będzie tę swoją odpowiedź mielić w głowie jeszcze wiele godzin, zastanawiając się, czy mogła powiedzieć coś innego, czy aby nie za głupio, albo za bezczelnie, a co najważniejsze – co pomyślały o jej odpowiedzi koleżanki z kółka różańcowego.

„Teresa to na pewno powie coś niemiłego. Ona uważa, że prawo dowcipkowania sobie z proboszczem to tylko jej prawo. A niech tam, niech ją skręci”.

– A to bardzo ładnie ze strony proboszcza, że tak nam wsparcie dał, kiedyśmy tutaj sprzątały. Bo nie wszystkim na osiedlu podoba się pomysł, żeby majówki pod kapliczką po staremu odprawiać. Są takie panie, które mówią, że majówka poza kościołem to grzech i pogaństwo. A jak ksiądz się pokazał, to już wszystkie panie w parafii będą wiedziały, że można i tutaj pośpiewać, prawda, pani Tereso?

– Zwróciła się do zamiatającej coraz energiczniej kobiety.

Proboszcz wykrzywił twarz w wymuszonym uśmiechu. Stracił kwadrans, patrząc na te baby. Wybawienie pojawiło się nieoczekiwanie, w formie niedokładnie takiej, jaką by chciał. Idealnie wystylizowany Rod, zmierzający w jego kierunku, ściągnął uwagę kobiet, a kiedy uśmiechnął się do nich promiennie, ściągając ciemne okuLary, z paru piersi wydobyło się ciche westchnienie. Weles kordialnie poklepał go po ramieniu i ze skruszoną miną zwrócił się do obserwujących ich z ciekawością parafianek:

– Wybaczcie, ale muszę poświęcić czas i grzesznikom, którzy chcą wyrazić skruchę.

Odeszli kawałek, zanim zaczęli rozmawiać.

– Dimitri wyraźnie daje do zrozumienia, że to było na zlecenie. Nie odważyłby się tego trzymać u siebie, chociaż… kto wie. To pieprzone wampiry. Wyraźnie zaznacza lojalność. Słuchaj, nie podoba mi się, że on nie obawiał się wyciągnąć rękę po coś takiego. To tak jakbyśmy tracili autorytet. Co będzie następne? Dąb na Kopcu, który sprzeda na deski? Drzazgi? A, właśnie… – Rod zatrzymał się. – Wiesz, że jacyś Amerykanie dostali drzazgę od Ukko, bezterminowo, bezpłatnie, tylko dlatego, że obiecali nakręcić teledysk z motywem topniejących lodowców i znikającego świata Inuitów?

Weles spojrzał na niego z zacięciem. Oczywiście, że Ukko ich nie cierpiał, dziwne było tylko to, że Rod nieustannie był tym zdziwiony, jakby to nie była jego wina.

Gdyby nie on, nie musieliby się prosić, płacić i załatwiać tego wiele miesięcy wcześniej. Narcystyczny dupek. W rozmowie z Dimitriem też pewnie coś spieprzył i za jakiś czas odezwie im się czkawką drażnienie wampira. Dobrze jednak, że to wampiry bawią się w paserstwo dóbr kultury, a nie Perun w zbieranie potencjalnie groźnych artefaktów. Nawet nie wiadomo, czy to jajko nie było uszkodzone.

– I co, działa? – zapytał Roda, uprzejmie ciągnąc rozmowę.

– Propaganda? – Rod wydawał się zatopiony w myślach o sukcesie tamtego zespołu.

– Nie, drzazga.

– Działa. Czy my nie możemy tego wszystkiego jakoś przyspieszyć? Im dłużej czekamy, tym większe prawdopodobieństwo, że Perun coś wywęszy.

Weles odetchnął zirytowany.

– I co, wystąpisz na jakimś Święcie Golonki? Mamy szansę zrobić to porządnie.

Nie spieprz tego.

Szli chwilę w milczeniu, krzywym chodnikiem ciągnącym się przez całe osiedle bloków, aż do ogrodzenia należącego do nowego kościoła. Nowoczesna, strzelista bryła przypominała coś w rodzaju psychodelicznego snu o trójkątach. Zatrzymali się na początku drogi z betonowych płyt, prowadzącej do niewykończonego jeszcze budynku.

– Co z Perunem?

– Niepokojąco – nic. Gdzieś załatwia swoje sprawy, ale znowu wpadł w ten stan przenoszenia się z jednego odludnego miejsca w drugie. Kundel wyjechał z kraju, chyba Perun jest go już całkiem pewien albo stosuje jakąś nową tresurę.

Rod znowu zamyślił się na chwilę.

– Dlaczego zawsze musimy kombinować bokiem, szarpać się z jakimiś gównami, zamiast działać na wielką skalę? Dlaczego nie jesteśmy mocarstwem? – zapytał nagle, pozornie bez sensu.

– Bo Perun musiałby być inny. A tak wolę, żeby całą Nawię szlag trafił, niż żeby jego było na wierzchu.

Nie żeby Rod nie słyszał tej odpowiedzi setki, tysiące razy… Ale za każdym razem uspokajał sam siebie, że odpowiedzialność za obecny stan rzeczy zawsze leży po stronie kogoś innego albo winne są okoliczności, klimat i trudne warunki do pracy.

Mając dziewiętnaście lat i zerowe doświadczenie w świecie biznesu, nawet jeśli się jest czarownicą, trudno stać się nagle ekspertem od prowadzenia poważnego interesu. Zobowiązanie się przed Larą do ogarnięcia restauracji Iana było oczywiście lekkomyślne i podyktowane młodzieńczą pewnością siebie, jednak Amelia właśnie dzięki tej naiwnej wierze, że wystarczy chcieć, by coś zrobić, zaczęła szukać rozwiązań bez bagażu typowego dla ludzi dorosłych i doświadczonych porażkami.

Oczywiście odrzuciła od razu pomysł, by zaszyć się w biurze Iana i próbować uczyć się podstaw zarządzania i księgowości. Pierwsze, o czym pomyślała, to doświadczenie Marii w prowadzeniu pensjonatu i już chciała prosić ją o pomoc, kiedy przy rzucaniu zaklęcia wokół jej źródła zdała sobie sprawę, że czarownica jest zajęta swoim biznesem dwadzieścia cztery godziny na dobę i stawianie jej w sytuacji, w której musiałaby jakoś wcisnąć między swoje obowiązki zajmowanie się drugą restauracją, byłoby bardzo nie na miejscu. Bo to, że Maria zgodziłaby się pomóc, było oczywiste.

Amelia stała oparta o samochód, obserwując starą czarownicę, chodzącą wokół ogrodzenia małej posesji i mruczącą monotonnie zaklęcie. Wyglądało to na coś bardzo prostego, ale dziewczyna widziała wyraźnie małe kropelki potu pokrywające czoło Marii. Ian siedział przy furtce po drugiej stronie i najwyraźniej klął na nie obydwie, ale bariera skutecznie cenzurowała każde jego słowo. Maria skończyła i ciężkim krokiem podeszła do samochodu. Była wyczerpana i dziewczyna poczuła wyrzuty sumienia, żałując, że nie mogła sama tego zrobić albo poprosić kogoś innego, kto miał doświadczenie… No właśnie, była czarownicą i powinna rozwiązywać problemy, używając mocy. Pomogła wsiąść kobiecie do samochodu i zwiozła ją do domu. Tam zostawiła auto, przesiadła się do quada Ruperta i pojechała do knajpy Iana.

Do barmanki, która była rano, dołączyły jeszcze dwie kelnerki. Poprosiła, żeby sprowadziły jeszcze pracowników z kuchni, i zrobiła szybką naradę, w wyniku której wiedziała już, że ma dwa, trzy dni, zanim wszystko szlag trafi. Kiedy zjawiła się Petra, poprosiła ją do biura Iana. Osobiste antypatie schowała do kieszeni i starając się być bardzo miłą, wyjaśniła jej swój plan działania, wyraźnie zaznaczając, że liczy na jej doświadczenie i pomoc. Kobieta patrzyła na nią spod brwi, chwilę przyswajając sobie jej słowa.

– Ale to nie jest tak, że teraz tutaj rządzisz, a Iana trzymasz w zamknięciu?

– To tylko chwilowe rozwiązanie, Petro. Ian powinien dojść do siebie w ciągu miesiąca, wtedy wszystko wróci do normy. Jeśli będzie chciał utrzymać układ, który teraz wypracujemy, to będzie jego decyzja. Ty znasz tutaj wszystko, bez ciebie się nie uda.

– Ale nie będzie już nocnych zmian?

– Dopóki Ian nie wróci – na pewno nie.

– To dobrze, będę zajęta – rzuciła pod nosem, wychodząc.

Amelia sięgnęła po telefon. Miała dzień na to, żeby nauczyć się ladyńskiego i znaleźć dobrego menadżera, który gotowy będzie podjąć pracę natychmiast.

W obydwóch sprawach potrzebowała pomocy Lary Cianasei. Po chwili ruszyła z powrotem na dół, do miasteczka.

Ostatnie osiem godzin spędziła z Larą, która rozmawiając z nią w kilku miejscowych dialektach, próbowała pomóc jej opanować słownictwo na tyle, żeby w najbliższych dniach potrafiła już wiele zrozumieć. Może nauka szłaby jej szybciej, gdyby nie irytująca poza Lary, która nie odmawiała sobie teraz złośliwości względem dziewczyny, która kiedyś odważyła się jej powiedzieć, gdzie ma miejscowe dialekty. Amelia musiała teraz przełknąć wiele, pokornie znosząc przytyki, bo wiedziała, że tylko Lara jest w stanie jej pomóc. Równocześnie Cianasei wykonała kilka telefonów, dzięki którym jutro miały szansę przeprowadzić rozmowy z kilkoma kandydatami, którzy mogliby poprowadzić knajpę przez jakiś czas. Wprawdzie początkowo Lara była zaskoczona, że Amelia upiera się, by zatrudnić tylko i wyłącznie człowieka, ale argumenty dziewczyny szybko ją przekonały.

– Laro, poprosiłam Marię, żeby jutro pomogła mi wybrać kogoś, kto ma odpowiednie kwalifikacje, doświadczenie. A to, kogo zatrudnimy, to już wynik mojego dokładnego sprawdzenia człowieka. Bo tylko myśli ludzi słyszę wyraźnie, a wolałabym, żeby taki ktoś nie próbował robić czegoś, na co nie pozwolę.

To zdanie powiedziała w połowie po włosku, Lara skrzywiła się, więc Amelia powoli powtórzyła je po ladyńsku. Wolała nie mówić, tylko słuchać, w ten sposób wyłapywała coraz więcej.

– Nie ufasz swoim?

– To nie jest kwestia zaufania, do cholery. Jeśli mogę być pewna i sprawdzać, czy nikt Iana, a nie mnie, Iana, nie będzie oszukiwał, to dlaczego mam tego nie zrobić?

– To dlaczego nie zrobiłaś kierownikiem kogoś, kto już tam pracuje?– Próbowałam. Posłuchałam myśli tych ludzi i… Oni wszyscy są w porządku i nawet można powiedzieć, że oddani Ianowi, ale żadne z nich, żadne, nie ogarnia całości.

– Nie miałaś problemów ze zrozumieniem wszystkich?

– Na szczęście dziewczyny to Włoszki, a kucharz i jego pomocnik to Niemcy.

– Dobra, teraz przeczytam ci artykuł o stanie gastronomii na tych terenach. Jeśli nie zrozumiesz jakiegoś słowa, przerwij mi. – Lara sięgnęła po jedną z gazet, piętrzących się na biurku.

Amelia poważnie przytaknęła głową, co nie spotkało się z pełnym zadowoleniem kobiety. Z ironicznym uśmiechem pochyliła się nad gazetą i powiedział zadowolona: – A potem w nagrodę opowiem ci ostatnie dziesięć odcinków „Mody na sukces”.

Zerknęła na dziewczynę i uśmiechnęła się z triumfem. Amelia miała przerażoną minę.

Kiedy dotarła koło północy do knajpy, była wyczerpana. Tony obowiązkowo sprawdził ją, zanim mogła wejść do ciemnego budynku, co początkowo ją zirytowało, ale kiedy wlokła się po schodach do mieszkania na piętrze, zdała sobie sprawę, że obecność nocnego strażnika jest właściwie pokrzepiająca. Jakiś stały element starych czasów, który przypominał Iana takiego, jakim go poznała i polubiła. Budynek był cichy i ciemny, świeciły się tylko lampy na korytarzach i na zapleczu. I w sypialni na górze.

Tym razem na widok wyciągniętego na łóżku Diega nie zawahała się ani chwili.

Otworzyła drzwi, sztywno jak robot przeszła przez pokój i padła jak kłoda na ciało wilkołaka.

– Jak skończę z tym wszystkim, zabiję Larę Cianasei. Obiecuję. – Wtuliła twarz w jego podkoszulek, jakby chciała wtopić się w jego pierś.

Ciężkie ramiona objęły ją mocno, na czubku głowy poczuła ciepły pocałunek. Cały czas z Larą była bardzo skupiona, kumulowała moc, która miała pomóc jej jeszcze szybciej i lepiej zapamiętywać setki słów. Teraz poczuła, że takich rzeczy nie można robić bezkarnie. Organizm potrzebował odpoczynku. Gdyby założyła perły…

Odrzuciła szybko pokusę i podniosła głowę. Leżała w ramionach Diega i tylko to teraz było ważne. No, może nie tylko to…

– Jak ci poszło z kamerami?

– Zamontowane. Podgląd ma Stieg, na twoim laptopie.

– E… był zahasłowany…? – zaczęła z niepokojem, jak każdy człowiek dowiadujący się o naruszeniu jego osobistego komputera, ale zaraz przypomniała sobie, że tego nowego laptopa prawie nie używała. Był tak bezosobowy jak nowa szczoteczka do zębów.

– Paul sobie poradził. Opowiedz mi, co wymyśliłaś z knajpą.

– Poczekaj… Jak Ian?

– Klnie zdecydowanie mniej. Stieg mówi, że teraz, kiedy jest całkiem odizolowany, z godziny na godzinę będzie słabł wpływ tej baby.

– Mówił coś o mnie?

– Nie.

Ewidentnie skłamał. Pokiwała głową ze zrozumieniem. Zsunęła się z żalem z jego ciała i usiadła na łóżku. Sprawdziła kamień w bransoletce – chciała wierzyć, że jest jaśniejszy, ale wcale nie była tego pewna. Dłonie Diega przypomniały jej o jego obecności.

– Nie tak miał wyglądać ten wieczór – mruknęła, kiedy rozmasowywał jej ramiona, a ona poddała się pieszczocie. – Bez aseksualnych masaży leczniczych, bez zmęczenia i bez rozmów o Ianie.

– Tu się zgodzę, za dużo Iana wokół nas.

– Jesteśmy w jego sypialni, wiesz o tym?

– Jesteś tu pierwszy raz, Ami?

– Au! Diego, masujesz cudownie, ale nie musisz w to wkładać całej siły.

Oczywiście, że tu byłam. Nawet spałam, kilkakrotnie. No co? – Odwróciła się do niego z uśmiechem.

Diego milczał. Znała ten wzrok, to chowanie się za włosami. Kiedyś wydawało jej się, że wystarczy odsunąć je na bok, pozbawić go tej zasłony, a on przestanie się wściekać. Nigdy wcześniej by się na to nie odważyła, do dzisiaj. Podniosła dłoń i spokojnie założyła mu włosy za uszy.

– Tracisz poczucie humoru, wilkołaku.

Nie odpowiedział, tylko przyciągnął ją do siebie i pocałował.

– Wiesz, że zaraz zasnę? – szepnęła.

A potem z wielkim trudem poszła do łazienki, przebrała się w jeden ze swoich podkoszulków, które od dawna leżały tu w szafie. Wróciła do łóżka i mocno przytuliła się do Diega. Zasnęli, jak kiedyś na kanapie w domu Adeli, wtuleni w siebie i przekonani, że cały świat poza tym łóżkiem nie ma najmniejszego znaczenia.

Poranek, niestety, zaczął się wcześniej, niż oczekiwała. Prawie równocześnie zadzwoniły telefony jej i Diega. Zaspani zaczęli kotłować się w łóżku, bo Diego, żeby dostać się do swojego, musiał sięgnąć przez Amelię, więc przygniótł ją całym ciałem, ona z kolei próbowała zerwać się z posłania, bo jej telefon został w kieszeni spodni. Diego pocałował ją szybko, odbierając połączenie i pozwalając jej wstać, a ona w końcu dotarła do krzesła ze swoimi ubraniami. Wyszarpnęła aparat w ostatniej chwili.

– Maria?

– Chciałabym, żebyś coś zobaczyła. Ktoś rzeczywiście w nocy krążył wokół twojego domu.

– Możesz mi to pokazać? – zapytała nieprzytomnie Amelia, zastanawiając się, w jaki sposób Maria chciała to zrobić. W lustrze, w misce wody?

– Po to rzucałam ten czar, prawda? – odpowiedziała urażona czarownica. – Nie widziałaś nigdy podglądu w filiżance z herbatą?

„No właśnie, no przecież. Filiżanka”.

– Będę u ciebie za pół godziny, dobrze? – Rozłączyła się.

Szybko wybrała numer Stiega. Ten odebrał po wielu sygnałach.

– Jak na strażnika szaleńca, masz coś za mocny sen chyba? – zaczęła, kiedy wreszcie się odezwał.

– Nie śpię, mała. Sprawdzam nagrania z nocy. Coś tu przylazło.

– Widzisz, co to?

– Właśnie nie za bardzo, postać jest strasznie rozmazana, niewyraźna, jakby cały czas drgała w wysokiej częstotliwości. Chcesz zobaczyć?

– Zaraz będę, Maria też coś ma. Jak Ian?

– Spał całą noc jak dziecko, teraz siedzi i wpadł w jakąś katatonię. Nie jest źle.

Przyniosę nagranie do Marii, Paul z nim zostanie.

Zaczęła się ubierać, wściekając się, że nie zabrała z domu jakichś swoich ubrań.

Bielizny, czegokolwiek. Będzie musiała poprosić Stiega, żeby coś jej przyniósł, albo po prostu pójdzie na zakupy, jeśli znajdzie czas. Właśnie, czas… Odwróciła się nagle, zdziwiona ciszą w pokoju. Diego siedział na łóżku i patrzył w telefon.

Wyglądał jak ktoś, kto ma zamiar rzucić aparatem w ścianę albo przebić ją pięścią.

– Diego, co jest?

Podniósł się ciężko i podszedł do niej. Uścisnął ją tak mocno, jakby zapomniał, jaką dysponuje siłą.

– Muszę wracać.

– Dzisiaj?! Mówiłeś, że będziesz kilka dni…

– Natychmiast.

Właściwie to zrobiło jej się słabo na samą myśl, że za chwilę Diego zniknie z okolicy. Wprawdzie cały wczorajszy dzień spędziła z dala od niego, zajmując się tym, czym musiała, ale miała świadomość, że on na nią czeka, wieczorem, w nocy, będą razem. Że jest blisko.

– Ami… Jak tylko będę mógł, natychmiast…

– Wiem. – Uśmiechnęła się dzielnie. Co by to dało, gdyby teraz zaczęła płakać, rozpaczać? Nie pomogłoby to ani jemu, ani jej.

– Zaczyna się maj. Od połowy lipca będę… będę unieruchomiony do szóstego sierpnia. Ale do tej pory jest szansa, że będę mógł przyjechać. On… ma jakąś teorię, że jeśli pozwoli mi na kontakty z tobą, to będę lepszym…

– Niewolnikiem – powiedziała i od razu pożałowała tego słowa. – Przepraszam, nie chciałam.

– Wyznawcą – dokończył Diego, śmiejąc się. Mniej uraził go ten „niewolnik”, niż rozbawiły jej przeprosiny.

Chwycił jej twarz w dłonie.

– Kocham cię. Nie zepsujemy tego. Po prostu zaczekaj.

– Zaczekam, nigdzie się nie wybieram. Też cię kocham.

Quadem zjechali razem pod jej dom, gdzie Diego zostawił samochód. A potem została sama, na polnej drodze i wszystko na chwilę przestało istnieć. Na jakieś pięć sekund, bo wtedy Stieg wybiegł z jej źródła i dziarsko walnął ją w plecy.

– Do roboty. Ian sam się nie uratuje.

Lara wysłuchała ich uważnie. Jej mina nie wróżyła nic dobrego, bo nie pozwoliła sobie nawet na złośliwy uśmiech. Nerwowo bębniła placami w drewniany blat stołu w jadalni Marii.

– Widziałaś wcześniej coś takiego? – po chwili milczenia zapytała Marię.

Stara czarownica pokręciła głową.

– To jest coś poważniejszego, niż przypuszczaliśmy. Coś, co ma w sobie więcej cech boga niż zwykłego sukkuba. Nic nie może być większe w środku niż na zewnątrz.

Amelia już miała na końcu języka zaprzeczenie, znane jej z ulubionego serialu, ale powstrzymała się. Problem z zarejestrowanymi obrazami był taki, że przeczyły nie tylko prawom fizyki, ale i magii. Kamery wyłapały stworzenie dość niewyraźne i małe. Natomiast zaklęcie Marii pokazywało prawdziwą naturę snującej się wokół źródła istoty, a była ona zaskakująco wysoka, szczupła i – w przeciwieństwie do postaci z kamer – jasna. Można by nawet przyjąć, że prawdziwy wyłapany przez magię obraz pokazuje niesamowicie zgrabną, długowłosą blondynkę o bardzo jasnej karnacji. Gdyby obrazy były zamienione między kamerami i zaklęciem, trzeba by założyć, że małe, ciemne stworzenie zakładało na siebie grubą warstwą magii bardzo realną iluzję – to się zdarzało. Ale wysoka blondynka skurczona do niskiego, małego czegoś – to niemożliwe.

– Jeśli jakiś półbóg…

– Półbogini… – mruknął Stieg i zamilkł pod ostrym wzrokiem Lary, która teraz sama zaprzeczała prawom fizyki i magii, bo z wściekłości wydawała mu się większa niż była.

– …to wyproszenie stąd tego Czegoś nie będzie łatwe. Są procedury, przepisy, które ograniczają użycie przemocy w czasie… usuwania ich ze swojego terenu. Nie wiemy, co to jest, bo każdy bożek czy bóstwo, przyjeżdżając gdzieś, od razu daje znać o swojej obecności, żeby mu wszyscy do dupy włazili. A to Coś urządza sobie polowania u mnie i ja nic o tym nie wiem…

Stieg zsunął się na krześle, przyjmując swoją ulubioną pozycję z wyciągniętymi do przodu nogami.

– A gdyby tak to Coś, które jest tu całkowicie incognito, zostało, oczywiście całkowicie przypadkowo, zlikwidowane, w wyniku pomyłki…?

– Nie wiemy, co to jest i czym to załatwić – powiedziała Lara, spoglądając na wikinga, po raz pierwszy z cieniem uznania. – Poczekajmy. Ian jest bezpieczny, ją najwyraźniej interesuje tylko on. Spróbuję się czegoś jeszcze dowiedzieć. Żeby wam do głowy nie przyszło zasadzać się na to Coś w nocy, bo nie wiecie nawet, jak się jej przedstawić, zrozumiano? Ona się pokazała, bo już wie, że Ian nie słyszy nawoływania. Postawiła więc na doznania wzrokowe. Ian ją widział?

– Nie, spał w nocy.

– Pilnuj, żeby nie miał szans jej zobaczyć, nawet przypadkiem. Amelia, jak bransoletka?

Dziewczyna pokazała kamień.

– Jaśnieje – stwierdził z przekonaniem Stieg. – Musiała z niego czerpać cały czas, a jego organizm się bronił. A teraz, kiedy żaden pasożyt z niego nie ciągnie, szybko wraca do siebie…

– Tak, ale zauważyłam, że słabo czuję jego obecność.

Lara patrzyła na kamień w milczeniu, wreszcie powiedziała powoli: – Myliliśmy się. Ona nie czerpie z niego sił życiowych, nie chce go wykończyć.

Przeciwnie, zależy jej, żeby żył jak najdłużej i karmił ją w inny sposób. Ona zabiera jego moc. Bezczelnie zżera jego magię. Ale dlaczego akurat na moim terenie?

– Bo on tu akurat mieszka? – zapytała Amelia ironicznie, ale zaraz zrobiło jej się głupio.

– Co jest wyjątkowego w Ianie? – zapytała kolejny raz Lara.

A Amelia kolejny raz miała ochotę odpowiedzieć, że wszystko, ale zawahała się.

Zanim powiedziała głośno to, co przyszło jej do głowy, zrobił to za nią Stieg.

– Ma w sobie elfią krew, Laro.

Maria jęknęła, a Cianasei popatrzyła na nią ze zrozumieniem.

– No to mamy przejebane.

Spotkania z potencjonalnymi kierownikami restauracji zaplanowane były w piętnastominutowych blokach. Ponieważ wszyscy kandydaci, zgodnie z życzeniem Amelii, byli ludźmi, trzyosobowa komisja, złożona z Lary miasta i dwóch wiedźm, tyle właśnie potrzebowała, żeby podjąć decyzję. Pierwsze pięć osób zostało odprawionych po dziesięciu minutach. Dwie nie nadawały się według Marii, jedna okazała się znanym Larze awanturnikiem, który nigdy nie potrafił pracować w zespole, a dwie pozostałe, pomimo dobrych kwalifikacji i doświadczenia, miały zbyt wyraźnie sprecyzowane plany krojenia na kasie, co wyłapała Amelia.

Gratulowała sama sobie znajomości dialektu i uznała, że te straszne godziny w towarzystwie Lary jednak się opłaciły. „Pomijając fakt, że przez nie nie spędziłam wczoraj wieczoru z Diegiem, którego już dzisiaj nie ma i…”. Nie będzie teraz o tym myśleć.

Kolejne osoby zjawiały się i wychodziły. Amelia zaznaczyła sobie dwa nazwiska, które były teoretycznie najmniejszym złem, ale optymizm, który ją ogarnął wczoraj w sprawie rozwiązania problemu knajpy, powoli zaczął blaknąć.

Ostatni kandydat wszedł do „pokoju przesłuchań”, jak nazwały już jadalnię Marii, i od razu nie spodobał się Amelii. Był zbyt pewny siebie, a kiedy Lara zaczęła czytać jego CV, od razu zaczęła wchodzić w jego myśli. Najpierw uderzył ją stek przekleństw po polsku. Potem niewybredny jej własny opis z mocno erotycznym zabarwieniem. A pod tym wszystkim przemożne pragnienie dostania tej pracy. A ta myśl wydawała się ciepłym, jasnym, czystym strumieniem ukrytym pod ciemnymi, lepkimi na wierzchu. Amelia popatrzyła na Larę pytająco. Ta podniosła brwi w uznaniu, pokazując na życiorys. Maria odezwała się pierwsza: – Masz doświadczenie, nawet większe, niż potrzebujemy. Jesteś też niezłym kucharzem. Dlaczego odszedłeś z ostatniej pracy?

Nieważne były jego odpowiedzi, chodziło o myśli, które mogłaby odczytać Amelia. A ona przez chwilę widziała to, co on przeżył, jego poczucie niesprawiedliwości, kiedy właściciel kosztem pracowników i oszczędzania na wszystkim z dobrej restauracji, którą ten chłopak postawił na nogi, zrobił podrzędny lokal. Jako szef kuchni cierpiał ambicjonalnie. Traktował swoją pracę jak powołanie.

– A dlaczego chcesz pracować tutaj?

Wtedy Amelia wybuchła śmiechem. On od dziecka chciał mieszkać na stoku narciarskim. To pragnienie było tak wyraźne i dziecinne, że nie mogła się powstrzymać. Pochodził z Gdyni.

– Dobra… – zaczęła po polsku i spojrzała na papiery. – …Damian. Dostajesz tę pracę, ale musisz mieć świadomość, że do sezonu narciarskiego może wrócić właściciel i wszystko się może pozmieniać. I jeszcze jedno: jeżeli w jakikolwiek sposób popatrzysz na mnie jak na potencjalny obiekt seksualny – wylatujesz. Tak się składa, że ja będę ci płacić. Wszystkie rachunki przechodzą przez moje ręce. A teraz możesz spokojnie razem ze mną ruszyć na górę. Zaczynasz od zaraz.

Zanim wyszła z pokoju za chłopakiem, nachyliła się nad Larą.

– Wiedziałaś, że jego wybiorę. Od początku uważałaś go za najlepszego kandydata.

Pozwoliłaś mi myśleć, że dialekt będzie mi niezbędny do przeprowadzenia tej rekrutacji, choć wiedziałaś, że potrzebuję tylko polskiego. Kazałaś mi siedzieć tutaj godzinami i wysłuchiwać tego wszystkiego. Zadowolona?

Lara uśmiechnęła się promiennie.

– Ależ to był przecież twój pomysł z nauką – ja go tylko poparłam. Oczywiście, że tylko ten chłopak się nadawał. Ale zabawy trochę było, co?

– Laro, jesteśmy już kwita?

Cianasei wzruszyła ramionami i pokręciła dłonią na boki.

– Wyrabiasz się, ale nadal trzeba nad tobą popracować.

Damian momentalnie się wdrożył. Amelia przez pierwsze godziny towarzyszyła mu cały czas, ale szybko zauważyła, że on szybciej dogaduje się z pracownikami, kucharzem i nawet z Petrą niż ona, która tak naprawdę knajpę znała najlepiej jako gość, i to nie zawsze całkiem przytomny. Zgodnie ze wskazówkami Iana oraz listą sporządzoną przez Larę i Marię weszła na konto, zrobiła przelewy, bazując na wzorach poprzednich, i sięgnęła po stertę nieopłaconych faktur. Przy tym zastała ją Petra. Weszła do małego biura i stanęła zaraz za progiem.

– On tu zostanie?

– Tylko do powrotu Iana. Ktoś musi się tym zająć.

– A kiedy wróci Ian?

– Jak będzie bezpiecznie dla niego. Mam nadzieję, że niedługo. – Odwróciła się od ekranu. – Petro, tęsknisz za nim?

Kobieta splotła dłonie, nie patrząc na dziewczynę.

– Zrób, żeby wrócił, jesteś wiedźmą.

Amelia prawie się rozczuliła. Petra na swój sposób kochała Iana i była po prostu ślepo do niego przywiązana. Jego nieobecność tutaj była dla niej nie do zniesienia.

– Robimy wszystko, co się da. Jak tylko zniknie zagrożenie, od razu Ian przybiegnie tutaj, nie bój się. Słuchaj, czy mogłabyś przygotować pokój dla Damiana? Może ten, który zawsze zajmował Stieg?

– Ty będziesz mieszkać dalej u Iana?

– Nie, ja przeniosę się do Marii. Kiedy nie ma Diega…

– Przygotuję tamten pokój i odchodzę. Nie chcę tu być bez Iana. Byłam tu tylko dla niego. Wrócę, jak on wróci – beznamiętnie stwierdziła Petra i wyszła.

Amelia przeciągnęła dłońmi po twarzy. Sytuacja wcale nie wyglądała tak prosto.

Kwestia domieszki elfiej krwi okazała się najbardziej istotna. Choć Ian miał jej prawdopodobnie kilka procent i tak był rzadkim okazem, który mógł być bardzo pożądany dla jakiejś potężniejszej istoty, która potrafiłaby czerpać ten – jak się okazało – dość wyjątkowy rarytas. Elfia magia działała na bogów i półbogów tak, jak wampirza krew na niższe istoty. Była narkotykiem, dopalaczem, czymś, co potrafiło sprawić, że znudzone wiecznością byty, której nic nie dziwiło, nic nie zajmowało, zaczynała odczuwać prawie ludzkie, silne emocje. A jeśli jakieś bóstwo poznało ten smak – to kto je zatrzyma? Problemem pozyskania tej pożądanej energii był fakt, że magia musiała być oddana dobrowolnie, z miłości, a jej przepływ był możliwy tylko podczas seksualnego aktu. Stąd opętanie Iana uczuciem pozornie absolutnym, boskim wprost przywiązaniem – a wszystko to po to, żeby zaciągnąć go do łóżka. No dobrze, zaciągnąć go za pomocą miłości do łóżka… Ten proces trwał długo, Amelia przecież pamiętała, że początkowo przyjaciel tylko wspominał o Norze, spotykał się z nią raz w tygodniu. Z czasem dopiero dał się opętać całkowicie. Właściwie to wszystko przypominało zwykły romans, tylko że Ian gasł w oczach.

Amelia znowu przyglądała się kamieniowi w bransoletce. Zmieniał się bardzo powoli, prawie niezauważalnie. Jednak powrót jego magii, która okazała się równie ważna jak siły życiowe, nie był największym problemem. Wszyscy martwili się, czy Ian, nawet bez wpływu swojej Nory, będzie w stanie na tyle wrócić do siebie, żeby zrozumieć, że po prostu został wykorzystany, a jeśli tak – co to będzie dla niego znaczyć?

„Początek maja. Dlaczego, do jasnej cholery, nie mogę teraz siedzieć w Krakowie, razem z matką i Andrzejem, i umierać sobie spokojnie ze strachu przed maturą?”.



VII. Ogniem, lodem, miłością zachwyty


Kolejny tydzień był karuzelą, a Amelia kręciła się w kółko, mając przed oczami kilka zmieniających się szybko sekwencji. Knajpa, rachunki, zakupy według listy wysyłanej jej przez Stiega, pudło z nimi zostawiane pod furtką. Telefony Diega, skurcz w żołądku i szybsze bicie serca na dźwięk jego głosu; wielokrotne sprawdzanie kamienia w bransoletce; marudzenie Marii, że dziewczyna nic nie je, i spotkania z Larą, która była coraz bardziej wściekła na nieznanego gościa, żerującego na jej terenie, a jeszcze bardziej na brak możliwości zrobienia z tym porządku. Nora – bo mówili już o niej tylko tak – nie pojawiła się więcej przy źródle, co uniemożliwiało dowiedzenie się czegokolwiek więcej o tym, kim dokładnie była, a – co za tym idzie – jak się jej pozbyć. Fakt, że zniknęła, nie oznaczał wcale, że odpuściła sobie elfi dopalacz, i wszyscy zdawali sobie z tego sprawę, a trzymanie Iana w źródle bez końca nie było dobrym rozwiązaniem.

Stieg rzadko wychodził na zewnątrz, bał się zostawić Iana samego. Wprawdzie nie było już wrzasków i szarpania się z nim, co występowało na przemian ze stanami całkowitej apatii, to przyjaciel zaczął obawiać się, czy Pikt czegoś sobie nie zrobi.

Paul spokojnie trwał razem z nimi, często ratując sytuację, bo miał w sobie dużo więcej cierpliwości i spokoju niż wiking. Stieg wolał tłumaczyć sobie jego postawę tym, że wynikało to bardziej z jego natury korespondenta wojennego, niż z obojętności względem Iana. Sam przeżywał to dużo bardziej, niż okazywał.

Bezradność go dobijała. Obserwował przyjaciela, szukając jakichkolwiek znaków, że chłopak dochodzi do siebie, choć zdawał sobie sprawę, że problemem nie było jego wychudzone ciało czy wyczerpanie, które były tylko wtórnym efektem wysysania z niego magii. Prawdziwy miernik miała na swoim ręku Amelia i kilka razy dziennie raportowała mu, że coś trochę, minimalnie się poprawia.

Kiedy minął pierwszy tydzień, przyszedł przełom. Ian wstał rano dość wcześnie i jak gdyby nic, zaczął przeszukiwać lodówkę, mrucząc z niezadowolenia na jej zawartość. Wyłożył na kuchenny blat małą stertę jedzenia, ale zamiast przygotowywać jakiś posiłek, pociągnął nosem i obwąchał się skrzywiony.

– Dasz mi jakieś ciuchy? Amelia ma trochę moich ubrań – rzucił spokojnie do obserwującego go z kanapy milczącego Stiega i poszedł do łazienki.

– Amelia, jak to dzisiaj wygląda? – rzucił wiking do telefonu, otwierając szafę w sypialni na górze.

Po chwili ciszy usłyszał jej radosny głos:

– Prawie biały!

– Przyjdź – powiedział tylko i się rozłączył.

Usiadł ciężko na łóżku. Teraz, kiedy coś ruszyło do przodu, pozwolił sobie poczuć napięcie ostatnich dni i strach o przyjaciela, tylko na chwilę, bo zanim pozbierał się i zszedł na dół, wszelkie emocje znowu miał pod kontrolą.

Ian po prysznicu wrócił do kuchni i, nie mówiąc nic, zaczął przygotowywać sobie jedzenie, całkowicie ignorując siedzących przy stole Stiega i Paula, którzy z kolei jak zaczarowani synchronicznie śledzili każdy jego ruch. Szczególnie kiedy walczył nożem z pomidorami.

– Zjecie omlet? – zapytał wreszcie, przerywając ciszę.

Odpowiedziało mu podwójne potwierdzenie. Przez chwilę w kuchni znowu było słychać tylko skwierczenie tłuszczu na patelni, dźwięk rozbijanych jajek i brzdęk sztućców. W końcu trochę zbyt energicznie postawił przed nimi talerze i usiadł ze swoją porcją.

– Dobra. Jest mi głupio, OK? Nigdy nie myślałem, że może mi się to przydarzyć.

Wiedziałem, że istnieje takie niebezpieczeństwo, jeden kuzyn tak skończył, a wtedy miałem całkiem inną opinię na ten temat. Teraz, kiedy już nie czuję powiązania z nią, wszystko jest proste i jasne.

Paul podniósł widelec i zaczął jeść, ale Stieg siedział nadal wpatrzony w Iana.

– Jak to: „wiedziałem, że istnieje takie niebezpieczeństwo”?

– Takie opętanie zdarzające się komuś z elfim genem. Jak myślisz, dlaczego prawie nie ma już elfów? – zapytał i zaczął jeść. Unikał wzroku Stiega.

– To w każdym momencie coś może przyleźć i coś takiego z tobą zrobić? I nigdy o tym nie wspomniałeś? A ja o czymś takim, co ci grozi, musiałem dowiedzieć się od czarownic, dopiero jak pieprznęło…?

– Większe prawdopodobieństwo, że coś takiego się zdarzy, ma katastrofa samolotu ze mną na pokładzie…

– Przeżyłeś dwie katastrofy lotnicze, dupku!

– Myślałem, że mnie to nie będzie dotyczyć, że, wiesz, jestem za mało wyrazisty.

Genetycznie, oczywiście, bo cała reszta jest całkiem wyrazista. Niektórzy potrafią zaklęciem tuszować to swoje dziedzictwo, ja właściwie też mógłbym, ale myślałem, że nie ma sensu, tym bardziej że elfizm ma swoje dobre… Takie mutacje… mają swoje dobre strony. – Uśmiechnął się znacząco. – Nora przyszła do mnie w momencie, kiedy byłem ciągle jeszcze zbyt… słaby, by się jej oprzeć. Początkowo naprawdę było świetnie.

– A potem już nie?

– A potem to za bardzo nie pamiętam. Wszystko, co związane jest z wami, moim codziennym życiem, pamiętam, ale wszystko, co dotyczy jej, niknie. Nawet nie jestem w stanie przypomnieć sobie jej twarzy… – Zamyślił się na chwilę. – Wiem tylko, że byłem strasznie zakochany. Stop. Uzależniony od niej, od jej obecności.

No i seksu. Nic innego się nie liczyło. – Skrzywił się i wrócił do jedzenia.

– Co czujesz teraz? – wolno zapytał Stieg.

Paul podniósł czujnie wzrok na Iana.

– Zażenowanie – mruknął po chwili znad talerza. – Zadowolony? Dobrze, że to już koniec, muszę wrócić do swojego życia.

Stieg z Paulem popatrzyli na siebie porozumiewawczo.

– Widzisz, Ian, to wcale nie jest takie proste. I to wcale nie jest koniec.

Przerwało im trzaśnięcie drzwi. Amelia stanęła zaskoczona w progu, widząc ich trzech przy stole, potem podeszła i usiadła obok.

– Śniadanko? – zapytała, sięgając do talerza Stiega.

Ten trzepnął ją po ręce.

– Ian właśnie oświadczył, że mu przeszło i może wyjść. Co ty na to?

Dziewczyna przyglądała się przyjacielowi, który udawał, że tego nie widzi.

– A wierzymy mu? – powiedziała głośno to, o czym myśleli i Stieg, i Paul.

Ian patrzył w talerz. Dziewczyna wstała, żeby zrobić sobie kawę.

– Oczywiście, że mu wierzymy – powiedziała głośno, otwierając szafkę z kubkami.

Stieg powtórzył jej ich rozmowę. Fakt, że Ian dokładnie wiedział, co mu się przydarzyło, zaskoczył ją tak samo, jak wikinga.

– I żyjesz sobie tak, wiedząc, że w każdej chwili coś może się na ciebie połakomić?

– A ty tak nie żyjesz? – zripostował Pikt.

Włączyła ekspres, który zagłuszył jej odpowiedź. Oparła się biodrami o szafki kuchenne i wzięła pierwszy łyk kawy. Przymknęła oczy.

– Ian, ona nie odeszła, zdajesz sobie z tego sprawę? Musisz wiedzieć to, czego ja dopiero się dowiedziałam. Ona będzie krążyć gdzieś w pobliżu, aż znowu będziesz w jej zasięgu. No chyba że jakimś cudem jakieś elfie coś będzie akurat zwiedzać tutejszą okolicę, wtedy rzuci się na nie. Ale prawdopodobieństwo tego jest bardzo nikłe, bo…

– Elfów już prawie nie ma – wtrącił Stieg.

– Właśnie. A ona musi, po prostu musi, sobie chlapnąć twoją magię. Będzie cierpliwa. Jakieś propozycje? Chyba wiesz na ten temat więcej, niż udało się dowiedzieć Cianasei i niż wiedziała Maria?

– Mogę tu siedzieć do końca życia, grając w playstation oraz licząc na waszą troskliwą obsługę i to, że jednak jakiś nieszczęśnik się tu zabłąka. Mogę próbować maskować mój gen, ale to w tym przypadku, kiedy ona już mnie zna, też nic nie pomoże. Mogę też wyjść i umrzeć z miłości. Wystarczy jednak, że zaczekam na cieplejsze dni, powiedzmy w lipcu, wyjdę stąd i wsiądę w najbliższy samolot, którym polecę gdzieś, gdzie jest gorąco. – Wstał i zaczął zbierać talerze ze stołu.

Reszta popatrzyła na siebie, jakby zrozumieli, że Ian zwariował.

– Ian, czy słyszałeś o przypadku w rodzinie, kiedy komuś udało się zabić boga, półboga czy co to tam jest?

Pikt odwrócił się do niej, zdziwiony, a potem przeniósł z tym samym zaskoczeniem wzrok na siedzących przy stole.

– Ale ja wiem, kim ona jest…

– Tak, słyszeliśmy już – miłością twojego życia – warknął Stieg.

Ian popatrzył na niego skrzywiony, z tą miną, którą wszyscy znali z lepszych czasów. On naprawdę wrócił.

– To boginka samotności i wieczności. Jedna z wielu, które aktywują się zimą.

Bóstwo, bo bóstwo, no i boska to ona była, wierzcie mi, ale może funkcjonować tylko w niskich temperaturach. Tutaj jest dużo skał, grot, resztek śniegu, gdzie może żyć nawet w lecie.

– O czym ty mówisz? – zapytała Amelia.

– On mówi, Ami, o kimś, kogo ty pewnie znasz jako Królową Śniegu – odezwał się wreszcie Paul. – Szykuj plan ucieczki, Gerdo.

– Królowa Śniegu? – zapytała jeszcze raz Lara, wycierając w szmatę dłonie ubrudzone jakimś smarem. Jej, chyba nigdy niemyte, auto terenowe stało na kanale w warsztacie samochodowym, niedaleko jej domu. – Nie było tutaj takiej od dwustu siedemdziesięciu lat!

– Dwustu siedemdziesięciu trzech! – krzyknął spod samochodu jakiś męski głos.

– Ale wtedy zimą przylazła za starym Louisem, co już miał trochę pomieszane w głowie, a jak ona się dobrała do niego, to w tydzień się wykończył. Można zaczekać, to tego też wykończy i sobie pójdzie.

Amelia pytająco spojrzała na Larę. Ona z chęcią by działała, ale zdawała sobie sprawę, że bez wiedzy i doświadczenia innych na razie wiele nie mogłaby zwojować.

I w ostatnim czasie bardzo ufała Larze miasta.

– Jak by nie było, to nadal półbogini. I to jedna z tych mniej komunikatywnych.

To posiedzi ci Ian w domu do lata. Kup mu trochę książek. Każ sprzątać na bieżąco.

A potem wyciągniemy go i zorganizujemy transport. Widzisz… mam związane ręce.

Są prawa i są ci, którzy są ponad nimi. Staram się, żeby u mnie wszyscy byli bezpieczni, wiesz, że się staram, ale jeśli popełnię błąd, zapłacę nie tylko ja, ale całe miasto.

Amelia potakiwała głową, czekając, by Lara skończyła i dała jej szansę zadać istotne pytanie.

– Czy jest możliwość… to znaczy wiesz, w ostateczności…

– Amelia, wolałabym nie mieć tutaj zabitej boginki, rozumiesz? – zaczęła, a potem ściszając głos, ciągnęła w zamyśleniu: – Lepiej, żeby nikt nie znalazł jej z wbitym płonącym kołkiem w okolicy, gdzie powinno być serce. Tym bardziej że to prawie niemożliwe, bo w jej obecności nie pali się żaden ogień, no chyba żeby skrzesany magią. Taką mocną, serdeczną, ciepłą, płynącą z troski o kogoś. – Wymownie popatrzyła na Amelię i wróciła do samochodu.

„Jednak wszędzie jest jak w Nawii” – pomyślała z rezygnacją. Porządek i bezpieczeństwo, które skutecznie budowała Cianasei, były tylko złudzeniem i w każdej chwili mogły prysnąć przy niezadowoleniu jakiejś boskiej komisji dyscyplinarnej, która będzie chronić nawet niezrównoważoną przedstawicielkę swojej kasty.

Siedzieli w Bieszczadach trzeci tydzień, nie robiąc całkowicie nic. Perun całymi dniami czytał albo, siedząc przed chatą, wpatrywał się godzinami przed siebie.

Diega prawie w ogóle nie zauważał lub zamęczał go długimi monologami, szczególnie uaktywniał się w nocy. Chłopaka roznosiło. Gdyby Perun zlecił mu cokolwiek, pozwolił działać i zająć się czymś, może byłoby mu łatwiej.

Przynajmniej rozumiałby, dlaczego był tam, a nie przy Amelii, chociaż odpowiedź

na to pytanie była boleśnie prosta – bo Perun tak chciał. Przedtem, kiedy Ami była jedną wielką niewiadomą, drażniącą, męczącą kwestią, jakoś łatwiej było mu żyć pod dyktando boga, poddać się losowi i wmawiać sobie, że to tylko trzy lata, w tym dwa dla niej. Łatwiej było z dnia na dzień przyjmować rozkazy, wykonywać je beznamiętnie i odhaczać wykonane zadania. Teraz nie mógł przestać myśleć o dziewczynie, o tych kilku godzinach, które zmieniły wszystko. Spalał się z tęsknoty, nie potrafił usiedzieć w miejscu. Coraz częściej przemieniał się w wilka, żeby wybiegać to napięcie. Polował, tropił, bawił się tym, że może biec przed siebie do utraty tchu i bólu łap, by dobiec do Dolomitów. Czuł jednak mentalną kolczatkę na szyi i naciągniętą smycz, którą w każdej chwili Perun mógł szarpnąć. Był w potrzasku.

Dzwonił do niej oczywiście, ale po tych rozmowach było jeszcze gorzej. Słysząc jej głos, bezradnie zaciskał dłonie, które nie mogły jej dotknąć. W dodatku ona żyła w jakimś nieustannym biegu, zajmując się swoim życiem, otoczona problemami Iana, apodyktycznością Lary i dowcipami Stiega. Był zazdrosny, choć wiedział, że to bezsensowne, o ich wspólne mieszkanie w jej domu, kiedy odbierała telefon rozbawiona, a w tle słyszał męskie głosy. Opowiadała mu o wszystkim, jakby nic, co jej dotyczyło, nie mogło zaistnieć bez jego wiedzy. Nie radziła się go, nie pytała o zdanie, tylko relacjonowała, co zrobiła i co ma zamiar zrobić. Spotkała się wreszcie z prawnikiem Adeli, uregulowała kilka spraw, a co najważniejsze zainwestowała trochę pieniędzy w restaurację Iana. Została oficjalną wspólniczką, co najwyraźniej bardzo jej się spodobało. Spędzała tam dużo czasu. Lara Cianasei wciągnęła ją w pracę w nieoficjalnym pogotowiu górskim, w którym działali ci, którzy mieli przydatne w akcjach ratunkowych moce. Dla niej telefon od Diega był chwilą wytchnienia w wypełnionym zajęciami dniu, dla niego każda rozmowa z nią była tego dnia kulminacją. Ona robiła, co chciała. On był niewolnikiem. Teraz, kiedy miał ją, piętno wytresowanego psa paliło go boleśniej.

Ani razu nie poprosił Peruna o pozwolenie na wyjazd – to byłoby bezsensowne.

Mógł tylko czekać, aż bóg uzna, że załatwił wszystko, czego od niego oczekiwał, cokolwiek by to nie było, i liczyć na to, że wtedy choć na kilka dni będzie chciał być sam. Wiedział, że niedługo będzie musiał zamknąć się w Wolfensteinie na jakiś czas i nie chciał nawet myśleć, że będzie musiał to zrobić bez wcześniejszego widzenia się z Ami.

– Diego, wydaje mi się, że nie cieszysz się naszymi wspólnymi wczasami tak jak ja. Chyba poczuję się urażony.

– Daj mi jakieś zlecenie, cokolwiek.

– Porąb drewno.

– Mówię poważnie.

– Przeczytaj coś. „Lód” na przykład. Ciesz się spokojem, okolicą, przyrodą.

Powinieneś być zrelaksowany przed zadaniem. Czy uregulowanie stosunków z Hohenstaufówną nie powinno ci przynieść jakiegoś spokoju?

Diego nie odpowiedział.

– Jeszcze kilka dni.

„Kilka dni z dala od Ami, kilka dni wariowania z bezczynności, kilka dni słuchania wynurzeń Peruna o zajebistości własnej. A Amelia żyje sobie spokojnie pod jednym dachem z trzema facetami i bynajmniej nie musi słuchać teologicznego bełkotu”.

– Chwila, ale dwoista natura bóstwa nie powinna definiować go jako dwa odrębne byty? Ta twoja Królowa Śniegu jest boginią, personifikacją samotności jako takiej, i jest równocześnie zwykłą ludzką nimfomanką?

Paul podał butelkę Amelii. Siedzieli w czwórkę przed domem, od kilku godzin ciesząc się bardzo intensywnie ciepłym wieczorem. Ian wyciągnął się na mokrej trawie.

– Ale że co? – powiedział po chwili. – Bóstwo jak bóstwo, jakie jest, każdy widzi.

Ma cechy, które możemy uznać za typowo ludzkie, no bo, do cholery, ludzie je stworzyli, więc na podobieństwo swoje. Czy ktoś będzie mniej boski, bo jest koneserem whisky? Chociaż narodził się, zanim ją wynaleziono?

– Albo whiskas? – dodała Amelia.

– Dziękuję, mała, ale ty już nie pij.

– Monofi… – mruknął Stieg, siedzący z zamkniętymi oczami, opierający się o Amelię. – Monofiz… – spróbował jeszcze raz, ale nie skończył.

– Monofizytyzm, właśnie. Boskość pochłania wszystkie ludzkie cechy i je uszlachetnia. Czyli jeśli bóstwo lubi whisky – whisky jest boskie w swojej naturze.

– Mogę się zgodzić – przyznał ugodowo Paul i dodał: – Pada.

Coraz większe krople deszczu zaczęły moczyć ich głowy.

– Ami, dlaczego ty nie zakładasz na barierę czegoś, co powstrzymywałoby aurę przed spieprzeniem nam dyskusji?

– Bo jestem ekowiedźmą i jestem przeciwna ingerencjom w naturę.

– Czyli uważasz mutacje i ingerencję w geny potomstwa za złe? – podchwycił Ian.

Paul zaczął się śmiać.

– Zdecydowanie! – odpowiedziała dziewczyna, najpoważniej jak potrafiła.

– A jak to się ma do twojego krzyżowania się z wilkiem?

Butelka minęła głowę Pikta minimalnie.

– No co? Za trzy dni wielki dzień – zjawia się Diego. Powinnaś przemyśleć to pod względem bioetycznym.

Nie chciało jej się odpowiadać. Wiedziała, że jutrzejszy poranek będzie dla niej ciężki i już żałowała dzisiejszego wieczoru i tego, że to Paul miał dyżur i nie pił.

Przy rozszczelnionej barierze cały czas lustrował okolicę, szukając jakiekolwiek śladu Nory. Za tydzień wyjdą z Ianem na zewnątrz.

Dwa ostatnie dni przed wyjazdem spędził w Wolfensteinie. Kiedy wróci od Amelii, będzie musiał tu zamieszkać na jakiś czas, więc próbował jedno z małych pomieszczeń w budynku garażu przystosować na prowizoryczne mieszkanie.

Po prostu wyrzucił z małego składu narzędzi wszystkie półki, wstawił tam turystyczne łóżko i wrzucił trochę rzeczy z krakowskiego mieszkania. W przestrzeni garażu znalazł miejsce pod ścianą, gdzie na warsztatowym stole będzie mógł postawić elektryczną kuchenkę i czajnik. Tyle. Więcej nie będzie potrzebował.

Jednak wizyta tutaj dała mu pewien bonus. W kącie garażu nadal stał jego motor, którego nie dotknął od nocy pożaru. Ostatni raz jechał na nim, wioząc Adelę.

Ściągnął płachtę, którą przykrył go parę miesięcy temu, na co nie miał do tej pory odwagi, choć wielokrotnie bywał w garażu z powodu tego przeklętego jaja.

Przykucnął przy maszynie i czule dotknął kierownicy. Połowę ostatniego dnia, czekając na pozwolenie Peruna, spędził w garażu.

Przed dom Amelii podjechał powoli, z premedytacją przedłużając moment spotkania, kiedy był już tak blisko niej. Cieszył się każdą sekundą oczekiwania, bo wiedział, że był już na miejscu. Nie wiedział dokładnie, ile fotoradarów zaliczył i jakim cudem nie złapała go lotna policja w Austrii. Zanim zatrzymał motor przed furtką, Amelia wybiegła z domu. Zdążył tylko ściągnąć kask, a ona już wepchnęła się na siedzenie, przodem do niego. Podniósł jej nogi na swoje biodra, żeby mogła przysunąć się bliżej. Nie zdążył nic powiedzieć. Całowała go zachłannie, długo nie dając wytchnienia, którego zresztą wcale nie chciał. Cała zazdrość o jej mieszkanie z chłopakami wydała mu się w tym momencie śmieszna, ale tylko w tym, bo zaraz usłyszał współlokatorów Amelii, stojących na progu. Stieg, górujący nawet nad Paulem, który wydawał się za to większy, przez długie czarne dredy zwisające mu prawie do pasa. Ian, nadal chorobliwie chudy, wrócił jednak do swojego nonszalanckiego stylu, nie zapominając o czarnych cieniach na powiekach. Diego wiele by dał, żeby ich tu teraz nie było.

– Ty się jednak nadal starasz o naszą dziewczynę, Ossieriens – ze śmiechem powiedział Stieg. – Bardzo ładnie, że nadal chcesz się podobać i ubierasz seksowne wdzianka.

Diego oderwał się od Amelii i odchylił się do tyłu. Patrząc na wikinga, przejechał dłonią po czarnej skórze spodni, opinającej mu masywne udo.

– Stieg, to wszystko dla ciebie, wiedziałem, że od razu zwrócisz na to uwagę.

Ten podniósł ręce w geście poddania i, śmiejąc się, wszedł do domu.

– Chodź, Ossieriens – powiedziała Amelia, trzymając go za rękę, a ciszej dodała: – Tylko chwilę będziemy tutaj i spadamy na górę, do restauracji. Śpimy w mieszkaniu Iana.

Przygarnął ją mocno.

– Gdzie tylko chcesz.

Diego wszedł z nią do domu, który w środku zmienił się bardzo od jego ostatniej wizyty. Najwyraźniej salon został całkowicie zaanektowany przez Paula. Pojawił się stół z komputerami, trzema ekranami, dwiema drukarkami, pokryty wszędzie, gdzie nie stał sprzęt, masą książek. Na stoliku kawowym piętrzyły się równe stosy wydruków. Na kanapie leżała poskładana pościel, prawdopodobnie uprzątnięta najwyraźniej tylko ze względu na gościa. Wiedział od Amelii, że Stieg dzielił jej sypialnię z Ianem, a ona przeniosła się do pokoju matki. Kuchnia nie przypominała już ekspozycji w sklepie meblowym, pyszniącej się pustymi blatami, raczej przywodziła na myśl centrum kulinarno-logistyczne. Pudełka z płatkami śniadaniowymi, napoczęte słoiki z piklami, używany na bieżąco karton z mlekiem, krojony przed chwilą chleb i koszyk z niemieszczącymi się w nim owocami – wszystko to sprawiało wrażenie rodzinnego codziennego chaosu.

Diego rozglądnął się, a na widok jego miny Stieg znowu zaczął się śmiać.

– Ami, on się zastanawia, jak tu żyjemy. Uspokój go i wytłumacz mu, że masz swoją sypialnię i śpisz w niej sama.

Diego uśmiechnął się krzywo do wikinga i usiadł przy stole, a dziewczyna wślizgnęła mu się na kolana. Obejmując ją mocno, posłał Stiegowi wyzywające spojrzenie. Miał ją przy sobie i nic innego się nie liczyło.

– Zaraz, więc wychodzicie z Ianem ze źródła, mając nadzieję, że przy tych temperaturach Nora będzie gdzieś daleko i nie zdąży was dopaść, zanim dojedziecie na lotnisko i spokojnie wsadzicie go do samolotu? Licząc na niezbyt skuteczne zaklęcie maskujące rzucone przez Marię? Nie, no przegenialny pomysł! – Diego ze złością popatrzył na siedzących przy stole. Miał gdzieś, czy uda im się wywieźć Iana, był wściekły, że w tę ryzykowną zabawę została wciągnięta Amelia.

– Cieszymy się, że podoba ci się nasz plan – mruknął Paul. – Nie mam, niestety, innej możliwości. Tutaj prawa bogów są nadrzędne, a raczej ich przywileje.

Naruszenie widzimisię boga czy półboga jest surowo zakazane. Baba chce Iana i może go sobie zabrać, bo tak. Zgodnie z prawem nikt nie może jej stanąć na drodze. No chyba że inny bóg, wtedy to konflikt na innym poziomie.

Amelia zatrzymała rękę, którą sięgała do stojącej na środku stołu wielkiej misy z czipsami.

– A gdyby Nora, żeby dopaść Iana, musiała zniszczyć albo uszkodzić mienie innego boga?

Popatrzyli na nią zdziwieni.

– Żeby co? Żeby Ian oddał się komuś pod opiekę w zamian za ochronę?

Zwariowałaś?

Diego sięgnął po butelkę z piwem.

– Ona chce, żeby Nora musiała przejść po własności innego boga, żeby dostać się do Iana – powiedział, zanim się napił.

Przy stole zapadła cisza.

– Diego, twoje powiązanie z Perunem daje nam ochronę. Wystarczy, że będziesz chronił Iana, że jeśli będzie chciała go dopaść, będzie musiała walczyć z tobą.

Zresztą nie ma żadnych jej śladów, nie pokazywała się od tej pierwszej nocy.

– Amelia, ja mogę dokuczać Ossieriensowi, a ta wizja z wysyłaniem go na śmierć jest dla mnie osobiście przezabawna, ale chyba przeginasz, chcąc, żeby Nora go zabiła, żebyśmy mieli spokój dzięki jakimś komisjom badającymi sprawy między bogami – wolno powiedział Stieg.

– Nie zgadzam się – powiedział Ian, gwałtownie wstając od stołu.

– Siadaj i nie rób scen. Ona go nie zabije – odpowiedziała Amelia, spokojnie patrząc na Diega. – Jak długo jest własnością Peruna, jest nieśmiertelny.

Wilkołak spojrzał jej w oczy. Wcześniej chyba wydawało mu się tylko, że ją kochał. Teraz czuł, jak gwałtowna fala uczucia zalewa go całego, a razem z nią pożądanie tak mocne, że wręcz nie do wytrzymania. Im bardziej Amelia stawała się z rozhisteryzowanej nastolatki twardą, gotową na ryzyko, analizującą na zimno kobietą, im mocniej odczuwał w niej pewność siebie – tym bardziej go pociągała.

Oczywiście, że od początku wiedział, że im pomoże. Nie zostawiłby Amelii samej z tą bandą idiotów.

– Będziesz mi długo spłacać tę przysługę – powiedział, uśmiechnął się lekko i pocałował ją.

– Dostałeś nieśmiertelność w umowie? I co jeszcze, opiekę dentystyczną? – zapytał Paul.

– Tak, i premię świąteczną, i gwarantowaną jedną dziewicę w miesiącu. Ami, czy my możemy już iść?

Zanim jednak wyszli, minęło trochę czasu. Stieg z Ianem bawili się świetnie, nakręcali się coraz bardziej, jakby ten nowy element planu ewakuacji ściągnął z nich część ciężaru niepokoju. Paul wspomniał, jak poznał Diega w jakichś pokręconych okolicznościach, w których wiodącą rolę grał konflikt o wtargnięcie amerykańskiego wilkołaka na tereny polowań rodziny Ossieriensów, który najwidoczniej skończył się ugodowo, a w owej ugodzie główną, gwiazdorską wręcz, rolę grała jakaś kuzynka Diega. Siedzieli przy stole, dogadywali sobie i wybuchali coraz głośniejszym śmiechem.

Kiedy Amelia później przypominała sobie ten wieczór, nie mogła uwierzyć, że żadne z nich nie wyczuło jakoś, że byli już w cieniu tego, co miało nadejść. Tak jak pamiętała dokładnie ostatnią dobę w Wolfensteinie, odtwarzając ją sobie w myślach, tak z tego ostatniego dnia chciała pamiętać tylko tych parę godzin spędzonych przy stole.

– Kiedy zdecydowałaś, że chcesz mnie wystawić i patrzeć, jak obrywam? – zapytał Diego, gdy przed restauracją zsiadali z quada. Zaparkowali pod drzwiami prowadzącymi na zaplecze.

– Jak tylko dowiedziałam się, kiedy będziesz mógł tutaj wpaść. Zresztą zawsze chciałam zobaczyć cię w akcji, wiesz?

– Świetny pomysł, może nabierzesz wreszcie respektu.

– Przed testosteronem? – Zaśmiała się, otwierając drzwi i weszła do środka.

Lampa oświetlająca wąski korytarz włączyła się automatycznie. Diego przycisnął ją do ściany.

– Przed ogromem mojego opanowania, kiedy jestem z tobą. – Pocałował ją mocno.

– Chodź – szepnęła i pociągnęła go na schody prowadzące na górę.

Planowanie bijatyki, wystawianie Diega jako kogoś w rodzaju championa, logistyczne opracowywanie podróży Iana z uwzględnieniem jak najkrótszych międzylądowań – to naprawdę nic z porównaniu z tym, co starała się zorganizować w sypialni Iana. Najtrudniejsza część przygotowań to oczywiście ta faza, gdy przekonywała samą siebie, że pokój zastawiony setkami świec nie jest absolutnie zagrywką kiczowatą i ograną. Podobnie jak czarna atłasowa pościel. Kiedy wygrała już tę potyczkę z samą sobą, przychylając się do zdania Amelii „Chcę-Świece-I-Już”, pozostało jeszcze opanowanie sztuki zapalania tych świec na życzenie.

Jednocześnie bez niekontrolowanych pożarów i strat. Teoretycznie jedna z najprostszych emanacji mocy sprawiała jej jednak długo wiele problemów, zapewne wskutek wzmocnienia jej siły poprzez kolczyk. Po pierwszej próbie zrozumiała, że lepiej będzie, jeśli spróbuje zabaw z ogniem gdzieś na zewnątrz.

A wszystko po to, żeby mogła pstryknąć palcem, kiedy weszli do ciemnego pokoju.

Diego zaśmiał się i wziął ją na ręce.

– Czy to nie ja powinienem przygotowywać ci takie rzeczy?

– Czy ty masz jakiś problem z wymykającą ci się ze schematu słabą dziewczyną?

– A czy ty nie masz lekkiego parcia na udowadnianie światu, że nią nie jesteś?

Na przykład mieszkając z trzema psycholami, którzy…

– Czy ty się chcesz teraz kłócić?

– Hmmm… teraz nie. Później. – Rzucił ją na łóżko.

Leżąc na plecach, patrzyła na niego z zakłopotaniem. Tyle razy marzyła o tej chwili, ale nigdy nawet nie próbowała sobie wyobrazić, jak to dokładnie będzie, kiedy już znajdą się tutaj, teraz. Wiedziała, że ich pierwszy raz będzie wyjątkowy, musiał być po tym wszystkim, co przeszli. Bo w tym temacie była tylko dziewczyną, która kocha i pragnie, i pomimo wszystkiego, co do tej pory przeżyła, co jej się zdarzyło i komu ona się zdarzyła – tkwiła w tej mydlanej bańce przekonania, że to będzie dla nich pierwsze, będzie najważniejsze. „Co o tym myślał Diego? Co myśli teraz o mnie? Stop. Przestań!”. Diego patrzył na nią z tą miłością, którą chciała znaleźć w jego oczach, która… która nagle zmieniła się w zaskoczenie. Zmrużył oczy w zniecierpliwieniu, kiedy w kieszeni jej spodni zabrzęczał telefon. Padł na łóżko obok niej.

– Nie wierzę, no kurwa, nie wierzę – mruknął, całując jej włosy.

Podniosła biodra, żeby dostać się do tylnej kieszeni, popatrzyła na wyświetlacz.

– To tylko Maria. – Uśmiechnęła się do niego przepraszająco, przyłożyła telefon do ucha i zaraz przestała się uśmiechać.

Biegła w dół z szybkością, której jeszcze nigdy na tym odcinku nie udało jej się osiągnąć. Początkowo próbowała odbijać się mocno od ziemi, żeby skokami pokonywać jak największe odległości, ale takie loty tylko ją spowalniały. Chciała jak najszybciej dopaść stromego zbocza z lasem, tam skoczyć po prostu w dół, posiłkując się tylko parę razy gałęziami. Nie wiedziała już, czy szum w uszach to efekt pędu, czy słyszy wzbudzony mocą przepływ własnej, coraz szybciej krążącej krwi. Droga, którą pokonywała już wielokrotnie, nigdy nie wydawała jej się tak długa. Gdzieś za sobą czuła Diega, który z opóźnieniem wybiegł za nią z pokoju, walcząc z własnym ubraniem i zaczynając przemianę.

Wskoczyli prawie równocześnie na trawnik z tyłu domu, nie widzieli więc na początku, co działo się przed furtką. Na drodze w rozległej białej plamie szronu leżał Stieg z grubym, lśniącym soplem wbitym w brzuch, obok niego, z rękami na jego piersi, klęczała Maria, próbując rzucać jakieś zaklęcia. Trzęsła się z wysiłku, pot spływał jej po twarzy, mieszając się ze łzami. Inkantacje to wykrzykiwała, to mamrotała. Na widok Amelii i Diega zaczęła mówić szybciej, krzycząc coraz głośniej. Diego przebiegł obok niej i zatrzymał się, zniżając pysk. Postawą przypominał człowieka, teraz jednak, kiedy oparł ręce na ziemi, wyglądał jak wielki wilk z nadmiernie rozrośniętym kłębem. Nie oglądając się na kobiety, warknął, chwytając trop, i rzucił się do pościgu w górę zbocza ciągnącego się aż do podnóża Selli.

– Zabrała go, zaklęcie zaczęło szaleć, kiedy Ian przeszedł na zewnątrz, Paul pobiegł za nimi – na jednym wydechu szepnęła Maria, zanim wstrząsnął nią atak kaszlu.

Stieg oddychał płytko, nie ruszał się. Amelia wpadła do domu, przeskoczyła nad stołem i szarpnęła za drzwiczki jednej z szafek kuchennych. Wyrzuciła ozdobne puszki na makarony i chwyciła leżącą za nimi kasetkę. Otworzyła ją już w biegu, chwyciła perły i odrzuciła niepotrzebne pudełko.

„Nie chcę tutaj martwej bogini, rozumiesz? No chyba że ogień…”.

„Bardzo mi przykro, Laro, ale chyba się tak nie da” – pomyślała.

Kopnęła furtkę i wyrwała z niej jedną z desek. Usłyszała jeszcze tylko głośny krzyk Marii, która chciała ją powstrzymać, kiedy przyłożyła perły do szyi, i w momencie wszystko zniknęło w trwającym kilka sekund głośnym szumie.

Zachwiała się, kiedy wzrok przysłoniła jej mgła, kontury ciemnego masywu na tle nocnego nieba rozmazały się, ale biegła nadal. Zamknęła oczy na ułamek sekundy, a gdy je otworzyła, świat wyglądał inaczej, ostrzej, intensywniej. Uświadomiła sobie, że tęskniła za tym, jak teraz się czuła. W oddali zobaczyła mały ciemny punkt, który był Diegiem. Przyspieszyła. Złość i strach, które czuła, odkąd odebrała telefon, zamieniły się w kipiącą wściekłość, która jeszcze bardziej potęgowała moc.

Na całej powierzchni okalającego jej ucho kolczyka zaczęły pojawiać się niebieskie zygzaki, jak wyładowania elektryczne.

Amelia nie myślała ani o tym, jakim cudem doszło do tego, że Ian znalazł się na zewnątrz, ani jak Norze udało się go dopaść, liczył się tylko pościg. Nieprzytomny Stieg z lodem we wnętrznościach, który zaczynał się rozrastać po jego ciele, i roztrzęsiona Maria – widziała tylko to. Nie dopuszczała do siebie myśli, co mogło dziać się z Ianem i Paulem. Prawie nie dotykała ziemi, zmuszając mięśnie do niemożliwego wysiłku. Wydawało jej się, że biegnie już długo, że nie zdąży – sama już nie wiedziała, czy ratować Iana, czy zabić Norę.

Łąka zmieniła się w kamieniste podłoże, kiedy dotarła do początku doliny. Gdzieś przed nią słychać było potęgowany echem chrzęst kamieni, Diego nie był daleko.

Kiedy usłyszała skowyt, wiedziała, że to Paul, zwolniła, nasłuchując dalszych odgłosów walki, ale przez chwilę panowała cisza. Potem dobiegło ją warczenie Diega. Rzuciła się do przodu. U podnóża skały, gdzie parę głazów utworzyło małą grotę, stała Nora z ręką wyciągniętą do przodu, której przedłużeniem wydawał się biały strumień światła. Próbowała trafić nim wilkołaka, który robiąc uniki, chował się za głazami, starając się wybierać te coraz bliżej niej. W miejscach, w które trafiała, kamienie pokrywały się szronem. Powietrze stawało się zimniejsze, ciepły oddech Amelii był coraz wyraźniejszy. Ściana za boginią zaczynała iskrzyć się od drobinek lodu, które białymi strumieniami rozrastały się po skale.

Była wysoka, mogła mieć ponad dwa metry, a może to białe włosy, zwinięte w dwa wielkie koki pod dwóch stronach głowy, sprawiały, że wyglądała na potężniejszą.

Na pewno upodabniały ją do Draculi z filmu Coppoli. Za każdym razem, kiedy nie trafiała w nurkującego za kamienie Diega, szczerzyła zęby, wyglądające jak spiłowane w ostrza kamienie. Chyba nie w takiej postaci uwiodła kiedyś Iana.

Atakowała tylko jedną ręką, bo drugą trzymała dłoń leżącego u jej stóp nieprzytomnego Pikta, potrząsając bezwładnym ciałem jak lalką. Porozdzierane ciuchy i krwawiące rany musiały być efektem ciągnięcia go po kamieniach.

Widocznie jedną ręką musiała się bronić przed próbującym atakować Paulem, który teraz w wilczej postaci leżał parę metrów od niej; oddychał, ale jego futro pokryte było szronem. Amelia szła powoli, nie spuszczając Nory z oczu, specjalnie pozwalając, by chrzęst kamieni zwrócił jej uwagę. Bogini sztywno odwróciła głowę w stronę dziewczyny, przechyliła ją, jakby coś sobie przypominała. Bijący z jej ręki snop światła trafił Diega, który odrzucony do tyłu, przeturlał się za najbliższy kamień. Biała postać odwróciła się teraz do Amelii, zrobiła w jej kierunku kilka kroków, ciągnąc za sobą Iana, jak szmacianą lalkę.

– Zabrałaś go, a mówiłam ci, że jest szczęśliwy. Po co się wtrącałaś? – zapytała głosem dobrze znanym Amelii.

Petra, mała, brzydka kobieta, skromna i cicha, zapatrzona w Iana, poświęcająca cały swój czas na przebywanie w jego pobliżu, która przekonała wszystkich, że chowa w sobie prawdziwą postać trolla, czy piękna, groźna bogini, uzależniona od czerpania elfiej magii, rozzłoszczona, że zabiera jej się zabawkę. Która z nich była prawdziwsza? Której bardziej zależało na Ianie?

– Kochał mnie, chciał być ze mną. Wy go tylko niszczyliście, chcieliście, żeby cierpiał, pamiętając o kobiecie, która umarła. Ja go kocham – powiedziała i potrząsnęła Ianem, który nie otwierając oczu, jęknął.

Nora z nagłym zainteresowaniem spojrzała na niego i niespodziewanie troskliwie pochyliła się nad zmaltretowanym ciałem. To mógł być jedyny moment. Amelia odruchowo wyciągnęła tylko jedną rękę przed siebie, uderzając strumieniem mocy, równocześnie podchodząc bliżej. W drugiej nadal trzymała wyrwany z furtki kawałek deski. Dopiero natychmiastowy ruch ręki Nory, osłaniającej przed uderzeniem leżącego Iana, uświadomił jej, jak nieprzemyślany był to atak. Sama bogini tylko lekko się zachwiała i odwróciła wściekłą twarz do dziewczyny, szczerząc zęby. Huknęło, wąwóz odpowiedział echem. Biały strumień tym razem przybrał postać ostrych sopli pędzących w stronę dziewczyny, szybko jak światło.

Te, które uderzyły w ścianę za nią, wbiły się w skałę, tworząc szczeliny, jak rany.

Amelia spanikowała, zamiast wytworzyć z mocy jakieś pole ochronne przed sobą i odbić grad ostrego lodu, po prostu rzuciła się w bok, chroniąc się za najbliższym głazem. Pieczenie na ramieniu uświadomiło jej, że nie zdążyła. Rękaw eleganckiej skórzanej kurteczki (która w tych okolicznościach wyglądała idiotycznie) rozszarpany został przez sopel, który niby tylko otarł się o dziewczynę, ale pozostawił piekącą szramę. Nie krwawiła, ale lodowate pieczenie zaczęło rozchodzić się po całym ramieniu.

Amelia zaklęła, raz, uświadamiając sobie błąd. I drugi, kiedy wiedziała już, że jedyną obroną przed Norą będzie użycie mocy. Problem polegał na tym, że nie mogła ograniczać się do obrony, a nie miała pojęcia, jak walczyć z boginią. Miała dziewiętnaście lat, na miłość boską, wiedziała tylko, jak załatwić wampira albo mamuna, czym zabić wodnika. Tutaj nie wystarczy też wściec się do tego stopnia, żeby wypuścić potężny ładunek mocy w jakimś kierunku, licząc, że przy okazji trafi się tego, kogo się chce trafić. Miała tylko cholerną deskę, którą powinna zapalić i wbić w boginię, tylko jak miała to zrobić? Przyłożyła dłoń do bolącego ramienia, próbując ogrzać go mocą, choć nie wiedziała, czy to miało jakikolwiek sens.

Skrzywiła się i krzyknęła z bólu, kiedy w sekundzie na ranie pojawił się bąbel po oparzeniu. Bolało cholernie, ale zimny paraliż reszty ręki zniknął.

Znowu zaatakował Diego, usłyszała, jak warcząc, musiał okrążać Norę. Wychyliła się zza głazu. Musiała coś wymyślić, zaraz, teraz. Schowała się z powrotem, zacisnęła oczy w skupieniu. Raz, dwa, trzy… Ruszyła w stronę walczących, usiłując utrzymać przed sobą coś w rodzaju poduszki powietrznej z mocy. Musiała podejść jak najbliżej. Tak naprawdę nadal nie wiedziała, co ma dokładnie zrobić. Diego odwrócił pysk w jej stronę, tracąc koncentrację na ułamek sekundy, co kosztowało go uderzenie w bok białym światłem, które było właściwie czymś o właściwościach ciekłego azotu. Odrzuciło go na parę metrów, ale dzięki temu bezpośredni kontakt z mroźną siłą trwał zbyt krótko, by stracił przytomność. Albo zamienił się w lód.

Amelia parła naprzód, jedną ręką trzymając kurczowo drewno, drugą wyciągając przed siebie. Obydwie drżały tak samo. Nie mogła pozwolić, by ogień za wcześnie spalił drewno, bo wtedy nie pozostanie jej już nic. Nora, uderzając w Diega, już odwracała się stęskniona do leżącego Iana, więc widok zbliżającej się dziewczyny zirytował ją jeszcze bardziej. Niebieskie iskry przed dziewczyną przysłaniały jej obraz bogini, skumulowana moc, zamknięta w jakiejś małej przestrzeni, falowała i skrzyła się zbyt mocno, by Amelia wyraźnie widziała twarz tamtej. Tego też nie przewidziała. Rozzłoszczona Nora wychyliła się i wysyłając w kierunku zniekształconego magią obrazu kulącej się dziewczyny kolejny biały strumień, wrzasnęła tak, że poprzedni huk rozrywanych skał wydawał się tylko cichym pyknięciem. Ale to nie ogłuszający krzyk spowodował, że Amelia poszybowała do tyłu i uderzyła plecami o skały na wysokości kilku metrów. Jej tarcza oczywiście nie przepuściła mroźnego strumienia, przecież była szczelna i skumulowana, prawda?

Tylko że Amelia nie wzięła pod uwagę siły odrzutu.

Straciła oddech przy uderzeniu, a przytomność na kilka sekund, kiedy spadła w dół. Zdecydowanie wolałaby nadal być nieprzytomna, ale moc sama zaczęła panować nad jej ciałem. Ból w tyle głowy, nowa rana na barku, krwawiąca tym razem naturalnie i obficie na strzępki delikatnej drogiej kurtki, dały o sobie znać tylko przez chwilę, ale za to intensywnie, zanim rozgrzane perły dały sobie z nimi radę. Lot, upadek i utrata przytomności trwały tylko chwilę, Amelii wydawało się jednak, że minęły godziny ciszy, zanim poczuła lodowate kleszcze zamykające się na jej gardle. Nora stał tuż obok i podnosiła ją jedną ręką, a dziewczyna myślała tylko o tym, czy nadal trzyma w ręku kawałek drewna wyrwany z własnej furtki.

„Trzeba będzie naprawić ją jak wrócę, może Rupert się tym zajmie…”.

Amelia oprzytomniała, ale to moc sama zaczęła kumulować się wokół niej, żeby obronić się przed lodowatym strumieniem, który zaraz mógł ją ogarnąć. Jednak Nora, zamiast wykorzystać magię, błyskawicznie szarpnęła dziewczyną i rzuciła nią mocno za siebie, jakby pozbywała się śmiecia. Odwróciła się gwałtownie w kierunku głośnego warczenia, skupiając się kolejny raz na Diegu, który kulejąc, rzucił się do przodu, rozwścieczony widokiem nieprzytomnej Amelii i zapachem jej krwi.

Dziewczyna całą gotową dawkę magii skierowała na skalną ścianę, o którą powinna się rozbić, opanowała bezwładne obracanie się w powietrzu i zdążyła przywitać się ze skałą silnym odbiciem nogami, które wyrzuciło ją w górę, ale tym razem w kontrolowanym locie. Nie wiedziała, ile w tym było sterowania jej ciałem przez perły, a ile świadomego działania. To nie było ważne. Wydawało jej się, że czas zwolnił. Miała ułamki sekund, żeby zrealizować plan, ale czuła, że ma nieskończoną ilość czasu. Z całej siły zacisnęła dłoń na trzymanym drewnie, które początkowo rozżarzyło się tylko, by zaraz zamienić się w ognistą pochodnię. Amelia obróciła się w powietrzu i, trzymając pochodnię przed sobą, zaczęła spadać w dół, pikując w walczące pod nią postacie. Nora trzymała za gardło leżącego przed nią wilkołaka, który szarpał pyskiem, próbując dosięgnąć ją kłami, chociaż jego ciemne futro pokrywały już drobinki lodu. Pazurami przeorał jej brzuch, ale cięcia momentalnie się zabliźniały, zamykając się z cichym trzaskiem kruszonego lodu.

Biała bogini chciała wyprostować się gwałtownie, kiedy płonące drewno z całym impetem spadającej dziewczyny wbiło jej się w plecy, wchodząc coraz głębiej w jej ciało, jakby rozżarzony pocisk przebijał się przez lód, topiąc go z trudem, ale sukcesywnie – ale siła uderzenia pchnęła ją do przodu. Upadła na wilkołaka. Amelia uderzyła obok o ziemię i przekoziołkowała kilka razy. Ciało w białych szmatach zajęło się ogniem, który zmieniał kolor z ciepłej żółci na błękit. Nie krzyczała, nie skręcała się w konwulsjach, jakby ogień najpierw ją sparaliżował, zanim zaczął trawić topniejący momentalnie korpus. Wył za to Diego, leżący pod nieruchomą płonącą figurą. Amelia, biegnąc prawie na czworaka, najszybciej jak mogła dopadła do niego i szarpnęła za rękę, ale wilkołak tylko przesunął się razem z przygniatającą go Norą. Chciała uderzyć mocą, ale zdała sobie sprawę, że nie potrafi dokładnie wymierzyć i może skrzywdzić chłopaka. Stanęła więc mocno i kopnęła z całej siły trawiony płomieniami kształt, który pod wpływem uderzenia przetoczył się kawałek dalej. Topniejąca bogini leżała na plecach, zmniejszając się coraz bardziej.

Oblodzona ściana odbijała niebieskie płomienie, na oszronionych kamieniach zatańczyły zimne odblaski ognia. Amelia sapała głośno, wpatrując się w pogrzebowy stos, a jej oddech był jedynym dźwiękiem w ciszy górskiej doliny.

– Okruch lodu w sercu nie gwarantuje wiecznej miłości – mruknęła.

Podeszła bliżej i beznamiętnie zaczęła kopać pozostałe resztki. Najpierw zmiażdżyła głowę, masakrując ją tak długo, aż pozostały tylko wciąż palące się okruchy, potem rozgniotła korpus. Robiła to spokojnie, systematycznie, bez jakichkolwiek emocji na twarzy. Diego krzyczał przez chwilę, zanim go usłyszała, podniosła głowę i powiedziała spokojnie:

– Trzecie sito. Upewnij się, że śmierć jest prawdziwa.

Pierwsze płatki śniegu pojawiły się nad niebiesko pobłyskującym pogorzeliskiem, tańcząc w powietrzu i opadając na niekształtne kawałki lodu, by zniknąć, gdy tylko ich dotykały. Śnieg pochłaniał resztki bogini i sam znikał, pozostawiając mokre ślady.

– Ami! Amelia!

Diego próbował się podnieść. Przemieniał się już w człowieka, a nadpalone na piersiach niebieskim płomieniem futro zniknęło, zostawiając na ludzkiej skórze plamy po oparzeniach. Całym jego ciałem, mokrym od potu, szarpały drgawki, z poranionych ust płynęła krew. Ręka, na której się podpierał, trzęsła się wyraźnie, a nadal wilcza dłoń z czarnymi pazurami zaciskała się z wysiłkiem, kiedy próbował unieść się wyżej. Z niepokojem patrzył na stojącą nieruchomo dziewczynę, na niebieskie wężyki mocy błyskające na jej zaciśniętych pięściach i ramionach.

– Ami, popatrz na mnie, skup się! Popatrz na mnie, do cholery!

Odwróciła się powoli. Chwiejąca się sylwetka na tle niebieskiego ognia. Diego wiedział, że moc właśnie próbuje jej pomóc z bólem i ranami. Iskierki wokół jej ciała były coraz bardziej widoczne. Wreszcie spojrzała na niego, ale wzrok miała nieobecny i zamglony. We włosach miała drobinki lodu, na twarzy ślady krwi, które zostawiła pokaleczona o kamienie dłoń, kiedy wycierała pot z czoła i próbowała odsunąć kosmyki spadające na oczy. Poszarpana kurtka wisiała na niej w kawałkach.

Diego chciał wstać, ale zamiast tego zaczął się jeszcze mocniej trząść. Opadł ramieniem na ziemię i zwinął się z bólu do pozycji embriona. Wtedy dopiero Amelia oprzytomniała, podbiegła do niego. Kucając obok, nie wiedziała, co ma robić, chciała go dotknąć, ale cofnęła rękę.

– Ja nie potrafię, nie umiem… Nie umiem leczyć, nie wiem, jak pomóc! Martyna wiedziała, ja nic nie wiem! – zaczęła nerwowo.

– Nic mi nie jest – syknął przez zęby. – Zaraz przejdzie, przecież wiesz… Ian…

Zobacz, co z Ianem i Paulem.

Kiwnęła energicznie głową i podbiegła do leżącego nieopodal ciała. Pikt nie krwawił, a jego rany i otarcia wyglądały, jakby zostały pokryte warstwą lodu, który teraz, topniejąc, spływał kroplami zabarwionymi na czerwono. Jęczał cicho.

Dotknęła go bezradnie, ciesząc się, że dawał jakiekolwiek oznaki życia.

– Ian, powiedz coś. Co ci zrobiła? Otwórz oczy, proszę – szeptała nerwowo.

Przypomniała sobie o bransoletce, szybko sprawdziła kamień. Był biały. Po prostu biały. Pikt żył i nic poważnego mu nie zagrażało. Nie czekając już na reakcję Iana, rzuciła się teraz do Paula. Wilkołak zmieniał się w człowieka, ale leżał nieruchomo.

Był siny z zimna, ale nie miał na sobie żadnych ran i oddychał. To chyba było szczęście, że prawdopodobnie dostał tylko raz dawką zimnego światła, co skończyło się wprawdzie hipotermią, ale w przypadku wilkołaka nie powinno mieć chyba poważniejszych skutków. Tak sobie przynajmniej tłumaczyła, bo prawdę mówiąc, oprócz ogólnych wiadomości nie miała pojęcia o anatomii, ani ludzkiej, ani innej.

W pierwszym odruchu potarła mocno dłonie o siebie, skupiając się na ogniu. Kiedy małe iskierki zatańczyły wokół jej palców, wyciągnęła ręce do piersi Paula.

– Przestań! – krzyknął za nią Diego. – Chcesz go poparzyć? Trzeba ogrzać jego organizm powoli, nie wystarczy opalić mu skórę…

Błyskawicznie cofnęła dłonie. Słyszała, jak stęknął z wysiłku, a potem przybliżające się ciężkie kroki po kamieniach. Chłopak położył Iana obok Paula.

Właściwie prawie nim rzucił, na co Ian zareagował głośnym jęknięciem. Amelia zmarszczyła brwi i z pretensją spojrzała w górę, na stojącego nad nią Diega.

– Zwariowałeś?! – warknęła.

Chciała powiedzieć coś więcej, ale zaniemówiła na widok całkowicie nagiego ciała wilkołaka, które teraz wcale wilkołacze nie było. Oczywiście, że widziała tutaj też nagiego Paula, ale tak naprawdę nie zwróciła na to uwagi, zajęta bardziej jego stanem zdrowia. We wcześniej zwijającym się z bólu Diegu też nie widziała gołego mężczyzny. Skupiła teraz wzrok na jego twarzy, co od razu odebrał po swojemu i uśmiechnął się lekko z pewnością siebie. Ocknęła się i odwróciła się do rannych.

– Nie mogłeś delikatniej? – rzuciła, dotykając otwierających się ran.

Diego nie odpowiedział, tylko podniósł jeszcze raz Iana i położył go teraz spokojniej na Paulu, a ten, leżąc na brzuchu, oparł policzek o pierś wilkołaka i zachrapał.

– Hmmm… co to ma być? – zapytała Amelia.

Już nie zjadał jej strach o przyjaciół. Spokój, a nawet lekceważenie przez Diega ich stanu przekonywały ją, że sytuacja nie jest groźna.

– Powinniśmy trochę rozgrzać Paula. Za bardzo nie mamy w co go ubrać, grill z królową się wypalił, a Ian ma w sobie taką dawkę alkoholu, że rozgrzewając siebie, może też zadbać o Paula. Oczywiście mogłoby rozgrzewać go któreś z nas, ja jednak chyba nie czułbym się zbyt komfortowo, leżąc tu na nim i ogrzewając mu piersią plecki, a już na pewno nie chciałbym patrzeć, jak ty to robisz. Paul zaraz wyjdzie z tego, jest wilkołakiem.

Kiwnęła głową, myśląc, że powinna na przyszłość dowiedzieć się czegoś więcej z zakresu kynologii, bo jak na parę to trochę mało o sobie wiedzieli. Na razie.

– Ale Ian…

– Ian jest tak pijany, że odzyska przytomność za kilka godzin.

Kucnął obok niej. Mokre, splątane włosy zasłaniały mu twarz, wierzchem dłoni obtarł krew z ust i uśmiechnął się do niej. Wyglądał jak nagi, brudny, zadowolony z polowania człowiek pierwotny, siedzący nad stertą mięsa. Gdyby oczywiście ludziom pierwotnym w ciemności świeciły się na niebiesko oczy. Na chwilę odczuła ulgę, ale zaraz przypomniała sobie to, co zobaczyła przed swoim domem, i w tej samej chwili poczuła znajome mrowienie – wzbudzona moc zaczęła dopominać się jakiegoś wyładowania. Poderwała się.

– Jeśli według ciebie nic im nie jest, zabieramy ich na dół – szarpnęła Iana i zarzuciła go sobie na ramię.

Bezwładna głowa Pikta odbiła się od jej pośladków. Był strasznie długi, nieporęczny i rzeczywiście śmierdział alkoholem. Nie oglądając się na Diega, zaczęła iść w kierunku wejścia do doliny, a po chwili zaczęła biec. Słyszała kroki za sobą, przeklinanie na Paula, na kamienie przesuwające się pod nogami. Potem na chwilę zapadła cisza, zanim chłopak odezwał się, pozornie spokojnie: – Musisz jak najszybciej ściągnąć perły.

– Wiem – odpowiedziała, nie oglądając się.

Czuła piekące iskrzenie na kolczyku, widziała, jak dłoń, którą przytrzymywała Iana na ramieniu, pokrywa się małymi wyładowaniami. Było coraz gorzej, im bliżej byli domu i im bardziej bała się, co zobaczą po powrocie.

Schodzili w dół po łące oświetlonej skąpo światłem księżyca, który był tej nocy przysłonięty chmurami. Nie rozmawiali. Kiedy z daleka zobaczyli światło z kuchennego okna, przyspieszyli, jakby tamto miejsce zaczęło ich ściągać do siebie z coraz większą mocą. Amelia zaczęła biec, nie czując w ogóle ciężaru Iana, wiedziała, że to połączone wsparcie pereł i kolczyka, wiedziała, że zapłaci za tę siłę wysoką cenę, ale nie potrafiła teraz o tym myśleć. Na drodze przed bramą nadal siedziała Maria, trzymając rękę na nieprzytomnym Stiegu. Sytuacja wyglądała o tyle lepiej, że głowa wikinga leżała na poduszce, a on sam przykryty był kraciastym pledem, który nie był wybrzuszony sterczącym soplem. Maria z zamkniętymi oczami, mamrocząc nadal jakieś zaklęcia, wyglądała na wyczerpaną, bruzdy wzdłuż policzków stały się czarnymi pasmami, zawsze perfekcyjny makijaż rozmazał się wokół oczu. Kobieta siedziała sztywno tylko dlatego, że opierała się plecami o klęczącego za nią Ruperta. Poduszka i pled wyglądały znajomo, leżały zawsze w salonie Marii. Amelia zrozumiała, że czarownica nie mogła wejść i wnieść Stiega do jej domu, bo jakiś czas temu cofnęła jej zezwolenie. Poczucie winy szarpnęło nią silnie, a moc zareagowała natychmiast zwiększoną emanacją.

Rzuciła Iana obok furtki i klękła przy słabnącej czarownicy. Bezradność była silniejsza niż poprzednie wyrzuty sumienia. Z taką mocą powinna umieć uzdrawiać, naprawiać rozszarpane tkanki, sklejać pozrywane tętnice. Ale do tego potrzeba wiedzy medycznej, trzeba być po prostu lekarzem, który dokładnie wie, co robić.

Nie wystarczy dotknąć dziury w brzuchu i zażyczyć sobie, żeby się zrosła. Żeby uzdrawiać, trzeba znać zaklęcia, dokładne, precyzyjnie opracowane, mówiące idealnie, co ma się stać. Ale ich też nie znała. Miała moc, cholernie wielką, nieprzydatną do niczego moc, bo nie pomyślała wcześniej, że powinna umieć ją sensownie ukierunkować. Umiała tylko skakać z dużej wysokości, żeby robić wrażenie na znajomych, umiała popisywać się ilością obrotów w powietrzu na desce.

Nie potrafiła nic. Była nikim, jak mówiła kiedyś Lara. Na tle matki i Adeli była po prostu nikim.

Słyszała, jak Diego wnosił do domu Paula, wrócił po Iana. Słyszała przytomne słowa dochodzącego do siebie wilkołaka i bełkot Pikta. Diego próbował chyba się dowiedzieć, co się stało wcześniej tej nocy, kiedy obydwoje z Amelią zostawili ich siedzących przy stole i poszli do knajpy na górze.

– Mario… – jęknęła – co mogę zrobić…? Mogę jakoś przekazać ci moją moc? Jak mam pomóc…?

Kobieta nie przerwała cichej inkantacji, nie otworzyła oczu.

– Będzie dobrze. Jeszcze się nie zaczęło goić, ale wprowadziła go w śpiączkę, to pomoże mu się regenerować – odezwał się cicho Rupert, nie patrząc na nią.

Po chwili milczenia dodał szeptem: – Chyba chciałaby, żebyś ściągnęła perły.

Martwi się o ciebie.

Dziewczyna poderwała się, stanęła pewnie na rozstawionych nogach i popatrzyła na swoje dłonie. Poruszała palcami, jakby sprawdzała ich giętkość czy sprawność, zacisnęła pięści. Perły zaczęły mieszać jej w głowie. Znowu podsuwały niechęć do pozbycia się takiej mocy, przypominały komórkom o uderzeniowych dawkach serotoniny, kiedy moc krążyła w jej żyłach. Czuła paniczny strach przed pozbawieniem się dopalacza. Kolczyk rozżarzył się, a wszystkie osiem kolców wysyłało ostrzegawcze impulsy uderzające gdzieś w tył głowy. Zachwiała się.

Takiego ataku jeszcze nie miała. Wiedziała już, że kiedy ściągnie wreszcie perły, to dochodzenie do siebie będzie trwało dużo dłużej niż ostatnim razem, który teraz zamieniał się w przyjemne wspomnienie. Sięgnęła rękoma do szyi, czując opór w mięśniach przedramion; perły walczyły z nią za pomocą jej własnego ciała.

Zacisnęła zęby, a potem wzięła głęboki oddech i dotknęła zapinki, skupiając się na celu. Kiedy poczuła, że słabnie, wrzasnęła z całej siły, dodając sobie odwagi i szukając wsparcia:

– Diego!!!

Nacisnęła zapinkę i wydało jej się, że ogłuchła, a czas zwolnił i wszystko dzieje się w drażniąco powolnym tempie. W całkowitej ciszy słyszała tylko chrzęst przesuwania się po skórze jej kurtki potrójnego sznura czarnych koralików, posłusznie spływającego w dół po wypukłości piersi, zahaczającego potem o metalowy suwak niedopiętego zamka, gdzie zatrzymały się chwiejnie na chwilę, by zaraz zacząć wolne spadanie w dół, na jej zakurzone martensy, z których jeden po drugim, jak pociąg z wieloma wagonami wpadający w przepaść, opadły na żwir drogi.

Dziewczyna zachwiała się i upadłaby, gdyby nie Diego, który chwycił ją w ostatniej chwili. Wcześniej zdążył tylko założyć jakieś spodnie Stiega. Oddychała ciężko, bojąc się otworzyć oczy. Coś poszło nie tak. Zdecydowanie nie tak. Czuła nadal moc krążącą w jej żyłach, a co gorsza – kipiącą wściekłość. Na Ruperta, że kazał jej pozbyć się pereł, grając na jej poczuciu winy względem Marii, na Marię, że za każdym razem wtrąca się między nią a perły, na Diega, który ostatnim razem zmusił ją do odrzucenia tego, co dawało jej tyle siły. Nie, to nie były jej myśli, to nie jej emocje! Otworzyła oczy.

– Amelia, daj pozwolenie Marii na wejście do źródła, na wniesienie Stiega, na zabranie tam pereł! – Rupert patrzył na nią przerażony.

Nienawidziła go, chciała go uderzyć, tylko coś hamowało jej ręce, zaraz uderzy mocą… Diego ją trzymał, szarpał za ramiona. Otrzeźwiała na chwilę, ale nie mogła sformułować jasnej myśli, wykrzyknęła więc głośno, walcząc z samą sobą: – Maria niech wnosi i wynosi wszystko, co chce, do źródła i ze źródła, niech…!

– Nie skończyła.

Wiedziała, że jeśli zostanie tutaj jeszcze chwilę, skrzywdzi ich wszystkich; moc w znajomy sposób rozgrzewała ciało, zmuszała ją do działania. Musiała ją wyczerpać, wykończyć, zużyć… Wyszarpnęła się z ramion Diega i rzuciła się do biegu w górę zbocza, kierując się do tej części lasu, który z tyłu dotykał jej domu.

W ostatniej chwili zmieniła zdanie i ruszyła w kierunku Selli. Miała nadzieję, że straci siły, zanim tam dobiegnie, a jeśli nie, zacznie wspinać się na skały. Całą krążącą w niej energię próbowała skierować na pracę mięśni, ale wściekłość i żal po utracie pereł nadal opanowywały jej myśli. Zaciskając zęby, biegła przed siebie, wiedząc, że Diego jest tuż za nią.

Niestety, nie czuła, żeby zaczęła słabnąć, kiedy dotarła do skał, ale przynajmniej zaczęła myśleć jaśniej. Pieczenie w uchu uświadomiło jej, że kolczyk zadziałał najprawdopodobniej jak bateria, zatrzymując moc pereł. Mogła mieć tylko nadzieję, że to raczej mało pojemny akumulator. Podskoczyła i chwyciła pierwszą wąską wyrwę w skale. Zawisła na jednej ręce i odwróciła głowę. Diego ją doganiał.

Znalazła się w tym samym miejscu, gdzie kilka miesięcy wcześniej próbowała sobie poradzić ze śmiercią Andrzeja, co nie skończyło się zbyt dobrze. Teraz też zaczęło wschodzić słońce, tylko wiatr, który szarpał naderwanymi kawałkami kurtki, był cieplejszy niż wtedy. Stanęła na skraju przepaści i zaczęła obracać się w kółko, chciała, żeby zakręciło jej się w głowie, żeby moc musiała jakoś zadziałać, chcąc jej pomóc. Właśnie dlatego tak łatwo stracić instynkt samozachowawczy, kiedy ma się w sobie coś jak nanoroboty kontrolujące twoje ciało. Ale to nie moc, pracująca teraz nad jej błędnikiem, zwaliła ją z nóg, ale Diego, który wychodząc na szczyt jej śladem, od razu rzucił się na nią, balansującą nad krawędzią. Szarpnął ją w tył i rzucił na ziemię. Spadł na nią, próbując unieruchomić, ale nie zdążył – uderzenie pięścią odrzuciło mu głowę w tył.

– Zostaw mnie – powiedziała spokojnie. – Niech się wyczerpie.

Nie odpowiedział, starając się unieruchomić jej ręce. Klaustrofobiczny strach, kiedy przycisnął jej nadgarstki do ostrych kamieni, sprawił, że zaczęła się szarpać.

Poczuła ból wbijających się w dłonie i plecy odłamków skalnych. Ładunek energii wywołanej strachem tylko zrzucił z niej Diega, ale nie był to spektakuLarny odrzut w powietrze, który mógłby się skończyć lecącym poza krawędź skały wilkołakiem.

Ale to nie troska o chłopaka spowodowała tak mało spektakuLarną obronę, bo Amelia nadal nad tym nie panowała, moc po prostu słabła.

Próbował ponownie się na nią rzucić, ale ona odwróciła się błyskawicznie na plecy i kopnęła go z całej siły. Padał na plecy, kiedy skoczyła na niego. Jeden cios w głowę, drugi, trzeci. Diego zakrztusił się krwią. Szarpnął unieruchomionymi przez jej uda rękami, udało mu się uwolnić jedną. Uderzył raz, mocno, od dołu w szczękę.

Odchyliła się do tyłu, wykorzystał ten moment i ścisnął jej gardło. Ściągnął ją na bok i odwrócił się, przygniatając ją jeszcze raz. Była coraz słabsza.

– Zostaw mnie! – wycharczała jeszcze raz, próbując poruszyć ramionami, na których oparł kolana.

Rany sprzed godziny zaczęły znowu boleć, najpierw ćmiąco, potem coraz ostrzej.

Magiczny znieczulacz przestawał działać. Puścił jej gardło, przesunął ręce na piersi, przytrzymując ją nadal.

– Nie ma „zostaw mnie”. Myślałem, że już ci przeszło to „ucieknę sobie do lasu i popłaczę w samotności, a wszyscy niech się zamartwiają o mnie”. Co to miało być?!

Patrzyła na niego wściekła. Z pochylonej nad nią twarzy spadło kilka kropel krwi.

Nie przemienił się, chociaż widziała już, jak w takich sytuacjach w sposób niekontrolowany potrafiły wysunąć mu się kły. A może nie tak całkiem niekontrolowany?

– Weź te kolana – zaczęła. Diego uwolnił jej ręce. – Musiałam uciec, żeby nikogo nie rozszarpać, moc ciągle…

– I co? Miałem pomachać ci, zrobić sobie kawę i poczekać, aż wrócisz?

– Muszę… wyładować… – zaczęła, ale Diego pochylił się i pocałował ją mocno, chociaż rozcięta przed chwilą warga nie pomagała mu za bardzo.

Amelia odpowiedziała mu, początkowo słabo, ale po chwili to ona przycisnęła jego głowę do swojej. Potem przesunęła dłonie na kark, na nagie plecy, aż dotarła do krawędzi spodni.

– Kamienie. W plecy… – powiedziała niewyraźnie.

Przewrócił się, ciągnąc ją na siebie. Całowali się zachłannie, obydwoje próbując pozbyć się jej kurtki. Wreszcie dziewczyna, zniecierpliwiona, wyprostowała się i siedząc na nim, rozpięła zamek. Odrzuciła resztki materiału. Popatrzyła na Diega przez szarpane wiatrem włosy i przestała się spieszyć. Podobało jej się to, co widziała w jego oczach. Podkoszulek z jakimś napisem zdejmowała powoli, z premedytacją przeciągając tę chwilę. Podniosła wysoko rękę z bluzką i puściła ją, pozwalając, by porwał ją wiatr. Taki sam los spotkał niepasujący do tego miejsca atłasowo-koronkowy biustonosz, co do którego przeznaczenia była pewna parę godzin temu, gdy go zakładała, że wyląduje raczej na podłodze sypialni, między świecami. Rozłożyła ręce szeroko, podniosła głowę do nieba, jakby sama miała zamiar odlecieć z kolejnym mocnym podmuchem. Nie wiedziała, czy czuje dreszcze pod wpływem ciepła dłoni Diega na swoich piersiach, czy powiewów wiatru. Rany na barku i na ramieniu znowu zapiekły mocniej. Spojrzała na chłopaka. Nie uśmiechał się.

Patrząc mu w oczy, powoli wstała, rozpięła spodnie, zsunęła je trochę na biodra i zatrzymała się, kiedy ręce Diega dotknęły jej dłoni, nadgarstków. Sam chwycił pasek dżinsów. Materiał sunął w dół po jej udach, a w ślad za nim palce Diega, powoli pieszcząc skórę. Usiadła na nim naga, obejmując go za szyję. Przyciągnął ją gwałtownie do siebie, skóra przy skórze, jego zawsze ciepłe mocne ciało i jej chłodne od wiatru piersi. Dotknęli się czołami, widząc tylko swoje oczy. Wiatr plątał ich włosy.

– Kocham cię, wiedźmo – powiedział, drażniąc wargami jej usta. Smakował krwią.

Pomyślała jeszcze przytomnie o tych kamieniach, po których będą mieli później ślady, i o piekących ranach, a potem poczuła go w sobie. I zrozumiała, że setki świec w pokoju i atłas pościeli są niczym w porównaniu z tym.

– Mogłeś mnie powstrzymać – mruknęła, podnosząc strzępy czarnej skóry z zamkiem błyskawicznym.

Po podkoszulku i biustonoszu nie było śladu, tylko poszarpana kurtka, przypadkowo zahaczona o kamienie, uniknęła w ten sposób beztroskiej wędrówki z wiatrem. Diego objął ją od tyłu, poczuła na plecach jego ciepło.

– Możemy iść tak. Będzie ci ciepło, a jeśli kogoś spotkamy, zrobię tak… – szepnął jej do ucha, zakrywając dłońmi jej piersi.

– Świetnie, a jak zejdziemy w dół?

– Zimno ci? – zapytał poważnie.

Wiedział, że to, co pozostawiły perły w jej organizmie, prawie już zniknęło.

Zostanie jej moc na normalnym, powiedzmy, poziomie, z lekkim wsparciem kolczyka. Pamiętał jednak, co działo się z Amelią ostatnim razem, kiedy przechodziła na ten tryb.

– Tylko trochę – odsunęła się i założyła to, co zostało z kurtki. – Diego, pospieszmy się, wolałabym tutaj nie słabnąć.

Skrzywiła się, czując, że rany odzywają się już ciągłym mocnym bólem, który zaczynał przybierać na sile. W dodatku kolce kolczyka zaczęły palić ją drażniąco, jak jeszcze nigdy się nie zdarzyło. Zaczęła schodzić pierwsza, nadal bez większego wysiłku, ale ograniczona narastającym wyczerpaniem. Nie zdecydowała się na skok w dół, już nie. W połowie ściany przystanęła, żeby odpocząć. Diego był poniżej, cały czas obserwując jej ruchy. Schodzili coraz wolniej. Prawie pod koniec Amelia zaczęła gwałtownie wymiotować. Przestał więc udawać, że jej wierzy, kiedy mówi, że da radę. Chwycił ją jedną ręką pod pachę i zaczął schodzić dużo szybciej. Kiedy wylądował na kamieniach u podnóża skały, Amelia była już nieprzytomna.

Znowu to samo. Ciężkie powieki, dudnienie w głowie, suchość w gardle.

I dezorientacja. Dudnienie, to echo rozmów prowadzonych szeptem gdzieś za ścianą.

Nie, na dole. Gdyby mogła się skupić, pewnie potrafiłaby je zrozumieć, ale ona wcale nie ma zamiaru robić choćby najmniejszego wysiłku. Uciec w sen z powrotem – tylko tego chciała. Niestety, słyszała coraz wyraźniej. Szepty na dole przechodziły w kłótnię, coraz głośniejszą, w której powtarzało się wciąż jedno słowo – „wina”. Otworzyła oczy, sufit nad nią mniej znajomy, ale wiedziała, gdzie jest, w sypialni Martyny.

– Ami… – usłyszała z boku.

Ucieszył ją ten niski głos, więc powoli odwróciła głowę w jego kierunku. Diego leżał obok, podpierając głowę na łokciu. Nie wiedziała dlaczego, ale zdziwiło ją, że chłopak był ubrany, leżał na kołdrze, jakby tylko położył się przy niej na chwilę.

Dotykał jej policzka delikatnie, jakby bał się, że sprawi jej ból. Dziewczyna przypomniała sobie, że to właśnie skrzypienie łóżka, kiedy kładł się koło niej, sprawiło, że się obudziła. Diego uśmiechał się do niej z tą arogancką pewnością siebie, czekając na jej pierwsze słowa. I wtedy wszystko wróciło. Ciepły podmuch na Selli, dwa nagie ciała złączone w jedno, drobinki żółtego piachu niesionego wiatrem, przyklejające się do spoconej skóry, moc kipiąca w żyłach, zmuszająca do biegu, niebieski płomień stosu śmierci, ogłuszający ból uderzenia o skałę, wilkołak szarpiący się w białych szponach, nieruchome ciało z lodowym pociskiem w brzuchu, „będzie dobrze, jest teraz w śpiączce”…

– Stieg..? – wypowiedziała pierwsze słowo. Język miała jak z plasteliny.

Diego przestał się uśmiechać.

– Podać ci wody? – zapytał pospiesznie.

Amelia uśmiechnęłaby się triumfalnie, gdyby mogła wykrzywić twarz. Ale jeśli nawet potrafiła, to wcale tego nie czuła. Diego był pewny, że pierwsze, co powie, to coś w stylu: „Kochanie, było cudownie”, a nie imię innego faceta. Przyłożył do jej ust szklankę z wodą, którą dziewczyna piła najpierw powoli, potem coraz łapczywiej.

– Nie tak szybko…

Amelia już czuła, że ma mięśnie twarzy, wiedziała, jak nimi poruszać. Uśmiechała się złośliwie.

– Powiem Stiegowi, jaką miałeś minę… Będzie jechał po tobie baaardzo długo…

Diego spojrzał na nią poważnie, nie uśmiechał się. Nagle przygarnął ją do siebie, choć przed chwilą bał się dotknąć jej policzka.

I Amelia nagle zrozumiała, że nigdy już niczego nie powie Stiegowi.

Stół był posprzątany, tak schludnie i czysto nie wyglądał od dawna. Lśniące drewno, bez odciśniętych śladów po kubkach, porządnie ułożone filcowe podkładki pod talerze, serwetnik i cukiernica na środku. Widać, że Maria wprowadziła swoje porządki, kiedy wreszcie mogła ponownie wejść do tego domu. Właściwie kiedy siedzieli tutaj teraz, nie było pustego miejsca. Cztery podkładki, cztery osoby. Diego siedział na miejscu Stiega, zajął je odruchowo – było wolne i koło Amelii. Chyba tylko ona poczuła, że to nie w porządku.

Minęło pół dnia, zanim dziewczyna wstała, poszła pod prysznic, wspierając się na ramieniu Diega, i pozwoliła mu pomóc sobie przy ubieraniu. Wciąż była słaba, ale na szczęście nie miała mdłości. Kiedy zeszli na dół, zastali Iana i Paula siedzących właśnie przy tym cholernie posprzątanym stole. Diego od razu przyjął pozycję osoby wyłączonej z tego dramatu, chciał być tylko statystą, który miał za zadanie wspierać Amelię. Ale to on pierwszy odezwał się, kiedy cisza przy stole stawała się coraz gęstsza.

– Powiedzcie jej.

Ian nie potrafił podnieść głowy. Paul czekał, jakby uważał, że to Pikt powinien zacząć opowiadać, ale widział już, że ten nie będzie w stanie mówić o tym ani teraz, ani przez najbliższe dni. A może nigdy nie będzie potrafił opowiedzieć o tych kilku chwilach, które dwie noce temu miały taki, a nie inny finał.

– Kiedy wyszliście… – zaczął Paul – Stieg z Ianem byli już bardzo pijani. Poszło o to, że wy obydwoje… że możecie sobie wyjść… że będziecie mieli zajebisty seks.

Ian zaczął się wygłupiać, opowiadać o tym, jak dobrze było mu z Norą, choć niewiele pamiętał, a Stieg zaczął go podpuszczać, mówić, że ma możliwość odblokowania źródła i Ian może sobie wyjść, spróbować szczęścia…

Amelia patrzyła na Paula z niedowierzaniem.

– Odblokował wyjście dla Iana. Stanęliśmy przed domem i wygłupialiśmy się nadal, przecież było bezpiecznie. Piliśmy dalej. A potem nagle Ian skoczył na ogrodzenie, zaczął iść po belce, stracił równowagę i spadł po drugiej stronie.

Musiała być w pobliżu, bo w sekundę była przy nim. Stieg przeskoczył płot, rzucił się na nią z butelką, a Nora strzeliła w niego w momencie, jak minął barierę.

Zacząłem się zmieniać, ale w źródle… Zabrała Iana, po prostu się odwróciła i poszła… Stieg wrzeszczał, żebym ją gonił.

– To wszystko, wszystko… tylko przez wygłupy? Bo byłeś pijany i ci odbiło…?

– Amelia mówiła cicho, patrząc na Iana. – Po prostu byłeś tak zalany, że zapomniałeś, o co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego siedzimy tu z tobą od tygodni?

Nie odzywał się.

– Stieg nie żyje. Będziesz miał do opowiadania kolejną fantastyczną historyjkę z cyklu „Co też mi się po pijaku przydarzyło”. Stieg nie żyje przez c…

– Wystarczy! – przerwał jej Diego, kładąc jej rękę na ramieniu.

Odwróciła się do niego z wściekłością. Jak mógł traktować ją w tak protekcjonalny sposób. Popatrzyła na jego dłoń na swoim ramieniu. Co teraz, wyśle ją do kąta?

– Weź tę rękę. I łaskawie mi nie przerywaj.

– Możesz powiedzieć coś, czego potem będziesz żałować…

– Doprawdy? Pożałuję, mówiąc, że Stieg zginął przez niego?

– Będziecie musieli potem z tym żyć. I ty, i on. Teraz widzisz to w ten sposób, jak przeanalizujesz…

– Diego, zamknij się – odezwał się Ian. Podniósł wreszcie głowę i popatrzył na Amelię. Miał pusty wzrok. – Ona ma rację. Właściwie sam go zabiłem.

Wstał i poszedł do drzwi. Nikt się nie odezwał.

Było ich tylko czworo, Maria nadal była zbyt słaba po tamtej nocy, by wyjść na górę. Tak przynajmniej mówiła, bo z robieniem porządków w źródle Amelii nie miała problemów. Dziewczyna domyślała się właśnie po tej aktywności, że czarownica obwiniała się o słabość, która nie pozwoliła jej uratować wikinga.

Mały stos pogrzebowy ustawili na szczycie skały, stojącej najbliżej knajpy.

Na paru warstwach suchych gałęzi leżał drewniany galion w kształcie smoka.

Rzeźba była szara, popękana, jakby całe życie Stiega, odzwierciedlała dokładnie każdą ranę, bliznę czy emocję w starym drewnie… Wikingowa wersja portretu Doriana Greya. Rzędy pieczołowicie wyrzeźbionych łusek na brzuchu smoka szpeciła wielka dziura z poszarpanymi brzegami, najbardziej widoczne trofeum wśród innych pęknięć, ubytków i żłobień.

Nie padło ani jedno słowo podczas przygotowywania stosu. Amelia podpaliła dłonią podaną jej przez Paula żagiew, ale to on musiał podejść z nią do stosu.

A potem patrzyła, jak ogień, który wznieciła, zaczyna trawić najniższe gałęzie, a pierwsze języki płomieni dosięgają smoka. Siedzieli, czuwając przy ogniu całą noc, nie odzywając się do siebie.

– Amelia, zaczekaj! – Paul wstał od komputera, kiedy dziewczyna weszła do domu i od razu skierowała się na schody.

Była wcześniej w restauracji, pchana obowiązkiem, a może chęcią zajęcia się czymś innym niż myślami o pogrzebowym stosie z poprzedniej nocy. Zatrzymała się na pierwszym stopniu i popatrzyła na Paula, zniecierpliwiona. Na górze, w jej sypialni, czekał Diego i ciężka rozmowa. Nie odzywali się do siebie od tamtej sceny przy stole. To znaczy Amelia unikała Diega, a on udawał, że tego nie widzi, i starał się zachowywać normalnie. Chyba jednak zaczął tracić cierpliwość.

– Tak, Paul?

– Była tutaj Cianasei. W oficjalnym raporcie napisała, że Nora zaatakowała Diega, a on zabił ją w samoobronie. Teraz to sprawa biurokratyczna między Rzymem a Perunem.

– Świetnie – mruknęła.

– Ale Diego musi wyjechać stąd i nie pojawiać się aż do uregulowania tego wszystkiego.

To nie było coś, co chciała usłyszeć, ale Paul powiedział jej to specjalnie, żeby dać jej do zrozumienia, że nie warto tracić najbliższych godzin na kłótnie. Żeby sama potem tego nie żałowała. Usiadła na schodach, zrezygnowana.

– Nie wytrzymam tego, Paul. Za dużo wszystkiego, nie dam rady. Stieg, Diego, Ian… Właśnie, nie pojawił się w knajpie, a ja nie muszę się już przecież nią zajmować!

Podszedł do niej bliżej.

– Ami, Ian wyjechał. Nie chciał rozmawiać z tobą, ze mną. Wiesz, że to nie była tylko jego wina? Wszyscy trzej byliśmy tam. Ja ich nie powstrzymałem. Stieg otworzył źródło. A Ian… po prostu był Ianem.

– Tchórz, idiota! Paul, jak to robisz, że jesteś taki obojętny, spokojny? Ta twoja gonitwa za adrenaliną, szukanie miejsc, gdzie trwają walki, wojny, całkiem cię to znieczula? Tam szukasz emocji i potem już nic cię nie rusza? Nakręcasz się, a później to opisujesz? – Wskazała na sterty rozłożonych w salonie wydruków.

Wilkołak usiadł poniżej Amelii, spokojnie popatrzył na nią. Wiedział, że to nie jego chciała teraz atakować.

– Jeżdżę tam, bo ktoś musi. Mnie jest łatwiej, trudniej mnie zabić. Nie obojętnieję, nie przestaję dostrzegać tragedii. Ale wiem… Widziałem tyle, że zmienia się perspektywa. Ja tam szukam człowieczeństwa. Bo gdzie ludzie zachowują się jak bestie, zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie zaprzeczeniem tego zezwierzęcenia.

Matka broniąca dzieci, człowiek bezinteresownie pomagający innym, ludzkie odruchy w piekle. Ja jeżdżę w takie miejsca, właśnie żeby mieć szansę to zobaczyć.

A potem opisać, bo to wydaje mi się ważne. Ami, przecież wiesz, jak wygląda świat bez magicznych pierdół, bez zaklęć, artefaktów…

– Jest taki sam jak ten. Głupota zabija tak samo. Kaprys kogoś przy władzy, dążenie do celu, bez oglądania się na przypadkowe ofiary…

– Tak, ale my zawsze oglądniemy się za jakimś cudem. Mamy przesuniętą granicę niemożliwości. Ludzie tego nie mają. Dlatego są prawdziwsi.

– Chcesz powiedzieć, że śmierć Stiega to nic? Był nierealnym kawałkiem drewna?

Nie był kimś, kogo lubiłeś?

– Nie, Ami. Poczułem jego stratę tak samo, jak ty czy Ian, właśnie dlatego, że ciągle doceniam odruchy przyjaźni, altruizmu, miłości. Bo ciągle uczę się tego od ludzi. Wracając do tego, o co naprawdę chodzi… Daj czas Ianowi – on wróci, kiedy się otrząśnie, i doceń czas, który dzisiaj masz z Diegiem. Żyj.

– Ja chcę tylko, żeby wszystko zwolniło. Za dużo śmierci, karuzeli. Minęło ponad pół roku od… odkąd moje życie się zmieniło. I jest coraz gorzej. Coraz więcej spada na mnie…

– Ami… to się nazywa dorosłość. Trudne decyzje, konsekwencje. Wiem, że boli, ale tak już jest. Ma też swoje plusy… Więc idź na górę i bądź dorosła.

Diego spał. Rozebrała się, weszła do łóżka. Wtuliła się w niego.

– Kiedy musisz jechać? – zapytała.

Obudził się, ale dopiero po chwili doszedł do siebie.

– Jutro rano. Ami…

– Wiem – powiedziała i pocałowała go.

Teraz chciała tej przyjemniejszej strony dorosłości. O obowiązkach z nią związanych zacznie myśleć jutro.

– Za parę dni nie będę mógł dzwonić ani odbierać telefonu, ale na początku sierpnia wszystko się zmieni. Będziemy mogli spędzać ze sobą mnóstwo czasu.

– Nie możesz tu wrócić…

– Porozmawiam z Perunem, żeby jakoś to załatwił. Niedługo robimy coś…

dużego, potem będzie w dobrym humorze.

– Wpieprza mnie, że nie możesz mi powiedzieć, co się będzie z tobą działo.

– A mnie nie. – Uśmiechnął się. – Zresztą podobno chwilowo jestem nieśmiertelny, pamiętasz? A jeśli chcesz się upewnić, to zawsze możesz zafundować sobie sesję z „Mnichem”…

– Co?

– No, z „Mnichem” Caspara… – Popatrzył na nią zdziwiony.

– Diego, wiem, jak działa „Para przy księżycu”, ale nic nie wiem o „Mnichu”, chociaż po śmierci Andrzeja…

– „Mnich” pokazuje kogoś bliskiego, kto zginie w ciągu miesiąca.

Odsunęła się od niego. Diego usiadł na motorze, wziął do ręki kask.

– Nie dotknę „Mnicha” nigdy – powiedziała.

Diego żałował już, że poruszył ten temat, nie chciał zostawiać jej z tymi rewelacjami. Wystarczy, że ciągle myślała o Stiegu…

– Ami… Powiedziałem ci coś dwa razy, a ty nie…

– Kocham cię, Diego Ossieriensie. A bardziej od ciebie… tylko twoje ciało.

Westchnął. A ona nie powinna zostawiać go z takimi myślami.

– To tylko jakieś półtora miesiąca – powiedział, zakładając kask, bardziej, żeby pocieszyć siebie niż ją.



VIII. By znów zasiąść u stóp samotności


Rod otworzył pudełko i poczuł znowu tę nieprzepartą chęć, by zaraz wyciągnąć z niego małą drzazgę, leżącą na wyściełanym materiałem dnie. Robił tak od kilku dni, codziennie katując się możliwością, że w każdej chwili mógłby użyć artefaktu.

Fakt, że musiał czekać do sierpnia, na kiedy wyznaczyli termin jednorazowego, dwudziestoczterogodzinnego użycia drzazgi przynoszącej plon, z drzazgą w zasięgu ręki, uznał za czystą złośliwość Ukko, który wysłał mu ją wcześniej, jakby liczył, że Rod się złamie i zaciśnie ją w ręce wcześniej, a tym samym anuluje całą umowę.

Odkąd dostał przesyłkę, coraz bardziej żałował, że w ten plan pozyskania rzeszy wyznawców zamieszany był Weles. Nie chciał pamiętać, że drzazga, koncert przed wielotysięczną publicznością i osłabienie pozycji Peruna to właściwie pomysł Welesa, a nie jego. Z drugiej strony coraz częściej myślał o tym, jak by to było, gdyby mógł zająć się tylko muzyką i zapomnieć o Triumwiracie. Zatrzasnął pudełko. Wbrew sobie wybrał numer Welesa.

– Co z Perunem…?

– Siedzi w Wolfensteinie z Ossieriensem. Nie wiem, co tam robią, ale wygląda na to, że Perun znowu ma tę swoją pustelniczą jazdę.

– Nie za blisko drzwi Prawii?

– To jemu zależy najbardziej, żeby pozostały zamknięte. To nie to.

– Mówiłeś, że oddał prawo własności Ossieriensowi, czyli nie jest właścicielem i nie możemy powiedzieć, że zgodnie z prawem Triumwiratu wchodzimy do źródła, by sprawdzić jego bezpieczeństwo? – zapytał Rod, powołując się na jeden z kruczków, które miały ich trzech trzymać w szachu. Zabębnił palcami o pudełko z drzazgą.

– Właśnie. Zastanawiam się, czy Dimitri jednak nie popłynął w tych przechwałkach o jajku. A jeśli ma je Perun i użyje go…

– Sam pozbawiłby się mocy.

– Ale z pomocą Ossieriensa…

– I co, pozbawi się prawie kochającego go niewolnika, który coraz bardziej się do niego przywiązuje? Jeśli ten pies uaktywni w sobie żołądź z jajka, to w ciągu paru godzin umrze. Wiesz, jak tam to leciało… „Odtrutką jest tylko prawdziwa, szczera miłość, ale nie do kobiety czy mężczyzny, nie do boga czy idei”. Czyli żadna kobieta mu się nie przyda, chore uwielbienie Peruna też. Nie, nie zaryzykowałby utraty chłopaka.

– Trzymajmy się planu.

Damian opierał się o framugę drzwi prowadzących do biura i patrzył na plecy Amelii. Zastanawiał się, co ma powiedzieć, choć przed chwilą, idąc tutaj, prawie krzyczał w myślach, wściekając się na tę gówniarę, która niestety była tutaj szefową.

– Amelia… – zaczął spokojnie.

Nie mógł wiedzieć, że wszystkie przekleństwa, które przed chwilą w myślach kierował pod jej adresem, dziewczyna doskonale słyszała.

– Słuchaj, nie możesz przy klientach rzucać się na spokojnego faceta, pobić go i wykopać przez drzwi.

– Niech się cieszy, że żyje.

– Jeśli nie rozumiesz kwestii zwykłej przyzwoitości zachowań, to może pomyślisz o marketingu. Zrobiłaś to w sali pełnej ludzi, rodzin z dziećmi… Co w ciebie wstąpiło?

Amelia odwróciła się i spojrzała na kierownika tego przybytku, którego sama zatrudniła, ciesząc się, że był tylko człowiekiem, bo mogła mieć pewność względem jego intencji, sprawdzając jego myśli. Teraz żałowała trochę, bo jako człowiek stawiał ją w sytuacji takiej jak ta, kiedy musiała coś mu wytłumaczyć, nie mówiąc prawdy ani o sobie, ani o świecie, w którym żyje. Jak ma wytłumaczyć Damianowi, że spokojny starszy pan był pedofilem, którego myśli słyszała aż tutaj, na zapleczu?

Albo jak mu uzasadnić, że odmówiła przyjęcia rezerwacji knajpy na wielką imprezę organizowaną przez dobrze płacących klientów, a która miała być totalnym chlaniem krwi przypadkowych turystów przez gości urodzinowej imprezy stusiedemnastoletniego wampira, który był głupszy od ludzkiego nastolatka?

– Damian, znałam tego faceta. Uwierz mi na słowo, gdybyś wiedział o nim to co ja, zrobiłbyś to samo – powiedziała spokojnie i wzruszyła ramionami. – O której przyjedzie ten gość od piwa?

Na początku wściekła się, że Ian nie uwolnił jej od spraw restauracji, którą miała zajmować się tylko podczas jego izolacji. Jednak w dniach, kiedy musiała się w coś angażować, myśleć o czymś innym niż boląca nieobecność Diega i wspomnienie leżącego przed jej domem Stiega, była zadowolona, że plan dnia miała po brzegi wypełniony małymi, zwykłymi sprawami. Spotkania z dostawcami, szukanie kogoś, kto naprawi chłodnię, zastanawianie się, jakie środki czystości kupić. To pomagało.

Wieczorami wracała do cichego domu, bo chociaż Paul nadal mieszkał z nią, to przeniósł się do jej sypialni, uwalniając wreszcie salon. Siedział w swoim pokoju przy komputerze i właściwie nie rozmawiali. Wspominał też o wyjeździe i chociaż właściwie rzadko go widywała, bała się, że jego nagła nieobecność będzie zakończeniem jakiegoś etapu w jej życiu. Brakowało jej tamtych dni, kiedy Stieg i Ian robili, co mogli, by przeszkadzać Paulowi w pracy. Maria spoglądała na dziewczynę zaniepokojona i coraz częściej radziła jej, żeby wyjechała na jakiś czas, zaznaczając, by perły tym razem zostawiła w źródle, bo ostatnio, kiedy ich użyła, zakończyło się to najintensywniejszym detoksem, a finał wcale nie musiał być szczęśliwy. Ale Amelia czuła, że nie chce stąd wyjeżdżać, bez względu na wspomnienia nie chciała zostawiać tej małej normalności, którą uzyskała dzięki pracy z Damianem i grzecznych relacji z Larą.

Codziennie starała się znaleźć czas, żeby razem z Marią nauczyć się jakichś zaklęć, ale bardziej skupiała się na opanowaniu precyzyjnego operowania mocą.

Do chirurgicznych cięć było daleko, ale powoli uczyła się coraz więcej. Pamiętała, jak łatwo było jej kiedyś sterować mocą, kiedy stale nosiła perły. Tej ceny jednak nie chciała już płacić.

Czasami sprawdzała kamień w bransoletce, bo wściekłość na Iana zaczęła zmieniać się we współczucie dla niego. Chciała, żeby wrócił i był taki jak kiedyś, chociaż cień drewnianego smoka nigdy już nie zniknie.

Jakoś w tych dniach Diego zadzwonił ostatni raz, dając znać, że zaczyna się okres ciszy. Zastanawiała się, gdzie chłopak będzie, skoro nie ma tam zasięgu. Zaczęła odliczać dni do tego szóstego sierpnia, chociaż Lara wspomniała jej, że Perun wdał się w jakąś biurokratyczną pyskówkę w kwestii zabicia Nory i zamiast przepraszając za wybryk swojego niewolnika, zakończyć sprawę, zaczął dopominać się odszkodowania za czasowe uszkodzenie jego własności. Zakaz wjazdu Diega ciągle jeszcze nie był cofnięty i nie wyglądało to dobrze. Najwyraźniej będą musieli znaleźć jakieś neutralne miejsce, gdzie żadne z nich nie będzie persona non grata, czyli nie Nawia i nie Orcus.

Czasami chciała bardzo, żeby sen ze śmiercią matki wrócił chociaż raz. Żeby zobaczyć Adelę, dom, poczuć ten spokój, choćby trwający tylko chwilę. I sny się pojawiły. Ale widziała w nich tylko Wolfenstein. Ani Adela, ani Martyna nie przychodziły więcej. Tylko dom stał świeżo wyremontowany, z otwartymi drzwiami, jakby wołał ją do siebie. We śnie nigdy nie udawało jej się wejść do środka, budziła się, kiedy przekraczała próg. Jednak te sny sprawiały, że nad ranem była spokojniejsza. Spała też coraz więcej.

Paul wyjechał w połowie lipca, zabierając ze sobą wreszcie skończoną książkę, ale pomimo jego nieobecności wcale nie było tak źle, jak się obawiała. Zamknął się tamten bolesny czas. Zaczął – okres czekania na spotkanie z Diegiem i jakąś wiadomość od Iana, bo że Pikt wreszcie się odezwie, była pewna. Sama nie dzwoniła do niego, wiedząc, że to on musi dojrzeć do rozmowy. Pozwoliła sobie nawet na myśl, że robi się nudno w tej codziennej rutynie.

A pierwszego sierpnia zadzwonił do niej Perun z propozycją nie do odrzucenia.

Krzyk bólu przegonił ptaki siedzące w konarach drzew. To był dzisiaj pierwszy wrzask rozdzierający ciszę panującą wokół pogorzeliska, więc ptaki zdziwione poderwały się i zaczęły leniwie krążyć, licząc na to, że za chwilę wrócą na swoje miejsca. Nie wiedziały jeszcze, że kiedy zaczyna się wieczór, nie warto się tutaj zatrzymywać, bo najbliższe godziny wypełnią krzyki rozlegające się regularnie co kilkanaście minut.

Najgorsze były pierwsze dwa tygodnie. Nie wytrzymywał bólu i nie panował nad przemianą. Perun przykuwał go łańcuchami, bo denerwowało go ogłupiałe bieganie Diega po garażu. Powrót do ludzkiej postaci zajmował wtedy więcej czasu. Teraz wprawdzie Diego nie przemieniał się w odruchu obronnym przed cierpieniem, ale nadal był skuty podczas treningu, bo Perunowi było wygodniej uderzać cienkim strumieniem mocy w konkretny punkt, kiedy chłopak stał albo już klęczał w miejscu.

Napięte do niemożliwości mięśnie na mokrej od potu szyi nabrzmiewały jeszcze bardziej przy każdym uderzeniu. Krew, sącząca się z nosa, spływała mu do ust, skapywała na piersi.

– Diego, chyba rozumiesz, że im szybciej zaczniesz poddawać ciało, nie walczyć, tym wcześniej dzisiaj skończymy.

Chłopak wisiał bezwładnie na rękach przykutych do zwisających z belki pod sufitem łańcuchów, prawie dotykając kolanami betonu posadzki. Nie podnosząc głowy, po chwili odezwał się przez zęby:

– Zatrzymuję przemianę, nie mogę równocześnie nie czuć, jak wwiercasz mi się w ciało tym gównem.

– Na miejscu będziesz musiał stać sztywno, nie wolno ci upaść, bo wszystko szlag trafi. Cholera, Ossieriens, coś ty taki delikatny?! Amelia lubi takich wrażliwych chłopców…?

– Torturujesz mnie od tygodni, a ja nawet nie zacząłem kląć, może to docenisz… – powiedział Diego niewyraźnie i podniósł się, trzymając się dłońmi łańcuchów.

Zachwiał się, ale zaraz stanął twardo na szeroko rozstawionych nogach. Miał na sobie tylko dżinsy, brudzone krwią codziennie, od wielu dni. Na środku piersi, między śladami po lodowych oparzeniach Królowej Śniegu, jątrzyła się mała okrągła rana. Dokładnie na tej samej wysokości na plecach znajdowała się jej bliźniacza kopia. Perun, stojąc za nim, wycelował rękę właśnie w jej kierunku.

– Gotowy?

Diego wypluł krew, która zbierała mu się w ustach. Chyba przygryzł język.

– Powiedz mi jeszcze raz…

– Pozwolę jej tutaj przyjechać, a po akcji pozwolę ci się z nią od razu zobaczyć.

– Dobra, jedziemy.

Wrzask tym razem nadal był głośny, ale to nie miało znaczenia. Diego stał twardo, kiedy palący strumień wbijał mu się w plecy, a rozproszony blask zaczął rozchodzić się, jak widmo z pryzmatu z jego piersi.

Kiedy nad ranem Perun uwolnił mu ręce z łańcuchów i podał pierwsze piwo, nawet nie rozmawiali o tym, że właściwie są już gotowi.

Zaparkowała samochód przed pensjonatem i weszła do części restauracyjnej.

Tylko dwa stoliki były zajęte, spokojna atmosfera leniwego letniego popołudnia udzielała się i kelnerce, która, stojąc za barem, wycierała szkło, zamyślona, patrząc w okno. Jakby nagle obudzona popatrzyła na Amelię, opierającą się o kontuar.

– Napijesz się czegoś? Mały kieliszeczek limoncello?

– Nie, dziękuję. Zawołasz Marię?

– Szefowa gdzieś pojechała, prosiła, żeby cię pożegnać w jej imieniu. Mam ci przypomnieć, żebyś nie piła alkoholu przed drogą – powiedziała dziewczyna, nalewając jej z ozdobnej butelki naparstek żółtego płynu, i mrugnęła do Amelii.

– Masz jechać ostrożnie. Aha, i powiedziała: „Zawsze może wrócić, choćby nie wiadomo co”, jakbyś nie wiedziała. Przecież masz swój dom tutaj.

Amelia uśmiechnęła się do niej i wypiła strzemiennego. Była rozczarowana, że Maria nie pożegnała się z nią osobiście, ale przecież wyjeżdżała tylko na kilka dni.

Wiedziała też, że będzie tutaj wracać, myśląc o tym miejscu jak o domu, własnym domu, gdzie zostawiała wszystko, co miała najważniejszego: obrazy po babci i perły. Kiwnęła głową dziewczynie i wyszła na parking. Teraz czekało ją kilkanaście godzin jazdy, a na końcu coś, o czym nie wiedziała jeszcze, czy będzie dobre, czy wręcz przeciwnie. Nie powiedziała Marii, że jedzie na wezwanie Peruna do Nawii (jakoś tak tylko potrafiła nazywać teraz Polskę), który wyraźnie zaznaczył, że nie wolno jej wwieźć ze sobą pereł, ani aktywnych, ani zamkniętych w bagażu.

W czasie bardzo krótkiej rozmowy telefonicznej poinstruował ją, gdzie i kiedy ma się stawić, i jasno określił konsekwencje, jeśli tego nie zrobi.

– Rozumiem, że masz jakieś powody i opory, żeby mi nie ufać, ale chyba dałem do tej pory wyraźne dowody na to, że nie przeszkadza mi to całe oczadzenie Diega na twoim punkcie, prawda? Że zależy mi na chłopaku? Że nadwyrężam teraz swoje dobre stosunki z niektórymi bogami, żeby tuszować wasze lodowe orgie? Więc zjawisz się dokładnie tam i będziesz robić to, co ci każę, a chłopak przeżyje.

– Dałeś mu nieśmiertelność…

– Dałem, oczywiście, że dałem. Tylko ja mogę go zabić. Czy to nie bezpieczne wyjście? A teraz może się zdarzyć, że będę do tego zmuszony. Chyba że, jak wspomniałem, ty, pędzona miłością do niego, zrobisz wszystko, żeby go uratować.

A potem droga wolna, jak będzie chciał, wyjedzie z tobą. Pomyśl, jak się ucieszy na twój widok. To jak, jesteśmy umówieni…?

Zostawiała za sobą Canazei, myśląc, co jej takiego przeszkadzało w spokojnych ostatnio dniach i jak mogła narzekać na przyjemną nudę rutyny? Z drugiej strony starała się wierzyć, że wszystko dobrze się skończy i wyjedzie z Nawii z Diegiem.

Odważyła się znaleźć jedno poparcie tych optymistycznych wizji. Przed wyjazdem, umierając ze strachu, postawiła na kominku obraz z „Mnichem”. Nie zobaczyła nic.

Diego nie umrze w ciągu miesiąca, a najważniejsze – nie umrze w ciągu najbliższych dwóch dni. Zadzwoniła do Sabiny i umówiła się z nią, specjalnie wybierając termin spotkania dzień po tym, kiedy zgodnie ze wskazówkami cholernego boga miała stawić się w Wolfensteinie. Jakby chciała zakląć los i przekonać samą siebie, że dotrze do Sabiny, porozmawia o Andrzeju i poszukiwaniu jego ewentualnych śladów.

Czułaby się pewniej, bezpieczniej, gdyby mogła zabrać ze sobą perły, choćby tylko zamknięte w szkatułce, schowane na dnie torby podróżnej. Nawet gdyby miała ich użyć i odchorować to ciężej, niż dotychczas się zdarzało. Ale zakaz wwożenia artefaktu do Nawii był wyraźny. Zabrała więc ze sobą coś innego – wiszący przy drzwiach od miesięcy, jak talizman, stary płaszcz Martyny. Ściągnęła go z haka powoli, z pietyzmem dotykając czarnej skóry, i założyła na siebie. Starała się nie myśleć w kategoriach omenu, że w nim przyjechała i w nim też odjeżdża. Miała zamiar niedługo wrócić. W samochodzie nadal leżały jej dwa krótkie miecze, broń, której nie używała od dawna, o której zapomniała. Nawet kiedy miała gonić Norę, nie pomyślała o nich.

Minęła przełęcz Brenner i przyspieszyła. Miała przed sobą wiele godzin głośnej muzyki.

Ludzie od wielu godzin ciągnęli strumieniami pod stadion w Chorzowie.

Przepełnione tramwaje i autobusy, parkingi i okoliczne blokowiska zapchane samochodami tych, którzy zaryzykowali przyjazd własnym środkiem transportu i tym samym długie, czasochłonne i stresogenne, poszukiwanie wolnego miejsca.

Koncert miał być „legendarny”, chociaż wtórny w pewien sposób – to, co było niespodzianką parę lat wcześniej, zachowanie publiczności przy jednym z bardziej znanych utworów, miało zostać odtworzone w warunkach dużo mniej spontanicznych, aby mogło zostać sfilmowane przez dokumentalistów obecnej trasy koncertowej. Prawie wszyscy ciągnący w kierunku stadionu ubrani byli albo w białe, albo czerwone koszulki, albo mieli ze sobą rzeczy w tych kolorach, które będą mogli włożyć w odpowiednim czasie – na sygnał.

Ani na murawę, ani do sektorów na widowni nie można było wnosić plastikowych kubków z piwem, więc wielu fanów walczyło ze sobą, czy porzucić już piwne stoiska w tej strefie i rozmowy z kubkiem w dłoni, by przekroczyć bramki prohibicji i muzycznego święta, czy zatrzymać się jeszcze na chwilę i, odpuszczając sobie kilka minut suportu, dać się ponieść nastrojowi jeszcze raz, zamawiając więcej piwa.

Perun z Diegiem stali z boku, spokojnie rozglądając się po rozbawionych twarzach.

Wiedzieli, że wszędzie tutaj kręcą się Kosiarze Welesa, ale nie byli tym zbyt przejęci. Perun potrafił otoczyć ich aurą, która nie zdradzała nikomu, najmniejszym drżeniem, jakie wywołuje obecność, kim są ci dwaj faceci. Nie wyróżniali się też zbytnio ubiorem od fanów, którzy swoje białe lub czerwone kamuflaże trzymali na później, Perun miał swoją odwieczną kraciastą koszulę i sprane dżinsy, Diego – zniszczoną, czarną kurtkę motocyklową. Im nie spieszyło się, by wejść na koronę stadionu.

– Nie ma ich nawet na plakacie, jest tylko śnieżne coś tam. Ani słowa o Rodzie.

Jeśli grają taki suport, to chyba powinno być o tym głośno? W zeszłym tygodniu weszli do pierwszej dziesiątki na „Trójce”. Słuchaj, naprawdę nie możemy zostać na koncercie?

Perun wzruszył ramionami. Napił się z kubka i dopiero wtedy odezwał się wolno.

– Za chwilę uaktywnisz żołądź. Wejdziemy na miejsce, zrobimy, co mamy zrobić, a potem musimy wrócić do Wolfensteinu.

Diego odwrócił się do niego, odrywając wzrok od grupki dziewczyn.

– Nie mówiłeś wcześniej…

– Nie chciałem robić ci przykrości, dobrze się bawiliśmy przez ten czas, kiedy oswajałeś orzeszek, kiedy pracowaliśmy sobie nad twoją wytrzymałością. Naprawdę doceniam te chwile, Diego. Dlatego nie mogłem ci powiedzieć, że moja moc, rozwalająca w tobie tę cenną skamielinę, właściwie cię zabije…

Chłopak patrzył na niego, zastanawiając się, dlaczego miałby być zdziwiony.

I dlaczego gdzieś po drodze zapomniał, że Perun nadal był Perunem.

– Aha – powiedział tylko i podniósł plastik z piwem do ust.

– Ale… – ciągnął bóg spokojnie – możemy temu zaradzić, jeśli wystarczająco wcześnie dotrzemy do antidotum. Plan jest trochę skomplikowany, nie chciałem ci zawracać głowy. Wystarczy, że miałeś problemy z oswojeniem się z bólem. Dbam o ciebie.

– A antidotum nie mogłeś zabrać tutaj?

Bóg, myśląc najwyraźniej o czymś innym, nie odpowiedział.

Jednym haustem opróżnił kryształową drinkówkę, napełnioną do połowy, i rzucił ją na podłogę. Nie rozbiła się, tylko miękko wylądowała na grubej wykładzinie pokoju hotelowego. Siedział w fotelu, trzymając na kolanach drewniane pudełko, w którym kryła się jego najbliższa przyszłość. Nie miał złudzeń, że dzisiejsze użycie drzazgi zapewni mu chwilowe zadowolenie, na jakiś czas tylko da mu fory w tej odwiecznej zabawie w szarpanie się w kręgu Triumwiratu. Tym razem nawet będzie musiał podzielić się zyskiem z Welesem. Znużony pomyślał, że już dawno ta niby-walka przestała być ambicjonalną rozgrywką o władzę i przewagę, a stała się nużącym obowiązkiem, by utrzymać się na powierzchni. Kolejna sztuczka, kolejny podstęp, wychodzi albo nie wychodzi, kontra Peruna, i tak przez przesraną wieczność.

Westchnął i otworzył pudełko. Drewniana szpila miała jakieś dziesięć centymetrów. Wziął ją delikatnie w palce i podniósł na wysokość oczu. Przez ostatnie dni myślał, że kiedy będzie właśnie w tym momencie, poczuje coś więcej niż znudzenie. Ani podniecenie czekającym go zadaniem, ani ślad zadowolenia nie pojawiły się jednak. Powoli zaczął wbijać ostrą szpilę pod skórę wewnętrznej strony nadgarstka, wypowiadając słowa zaklęcia podanego mu przez Ukko. Nie było ciepła aktywowanego artefaktu, nie poczuł bólu. Nic. Nawet coś takiego staje się nudne.

Drzazga znalazła się pod skórą i samoistnie zaczęła wędrować wzdłuż przedramienia; twarde wybrzuszenie poruszające się wężowymi ruchami. Od tej chwili miał dobę na zebranie plonu. Na uzyskanie wiernych wyznawców.

Jeden z chłopaków z zespołu zapukał do drzwi.

– Rod, jedziemy! Czekamy w samochodzie. Stary, przed nami sława i zajebisty koncert! Nie jesteś podjarany? – zapytał stojący w drzwiach chłopak, patrząc na wstającego z trudem z fotela Roda.

– Jaram się i jaram, podskakuję z radości – mruknął, zakładając kurtkę.

Wiedziała już, o co chodziło Diegowi, kiedy mówił, że przebywanie teraz w Wolfensteinie było dla niego najgorszą torturą, jaką Perun mógł wymyślić.

Wcześniej zatrzymała samochód przed bramą wjazdową, żeby dać sobie chwilę na głębszy oddech. Stąd nie było widać domu, a raczej tego, co z niego zostało, więc mogła ostatni raz pobawić się myślą, że może kiedy wjedzie na podjazd, zobaczy dom Adeli taki, jakim go zapamiętała. Albo takim, jakim widywała go w snach.

Będzie mogła wejść do środka, przejść przez salon, otworzyć drzwi do kuchni. Małe, infantylne, naiwne życzenie, którego powstydziła się zaraz, kiedy zobaczyła pogorzelisko, bo dopiero wtedy uderzyło ją, że to nie kwestia braku murów może być wstrząsająca. Pustkę i przygnębienie rodziła świadomość, że w salonie, gdyby jeszcze istniał, nie siedziała Adela. Martyna nie rozglądała się po swoim starym pokoju. W kuchni nie znajdzie Antośki, przemieszczającej się po wielkim pomieszczeniu małymi, szybkimi kroczkami. A rumowisko, porośnięte chwastami, było krzyczącą nieobecnością ich trzech.

Upalne popołudnie, z plamami słońca na zaniedbanym trawniku, promienie przebijające się przez gałęzie świerków, spokojne, mantryczne brzęczenie owadów, a w środku tej sielankowej scenerii ruiny domu, które oznaczały upadek jej rodziny – czy ten wykrzywiony obraz z jej snów mógłby wyglądać jeszcze bardziej ironicznie i jeszcze bardziej boleć?

Bariera wyczuwalna była przy podjeździe, nie pamiętała, by tak było za czasów Adeli. Wyciągnęła rękę ostrożnie, ale zachęcająca miękkość przekonała ją, że Diego wcale nie żartował, mówiąc o stałym zezwoleniu na wejście do źródła, choć zapewne nie wierzył, by kiedykolwiek mogła tu przyjechać. Najwidoczniej Perun też o tym wiedział, skoro kazał jej przekroczyć barierę i w towarzystwie gruzów czekać na nich. Kolczyk zapiekł ją delikatnie, kiedy przekraczała granicę. Powoli obeszła dom dookoła, zmuszając się, aby przypomnieć sobie, co znajdowało się w poszczególnych pomieszczeniach i gdzie teraz mogło leżeć w tych zgliszczach.

Biurko z zielonego pokoju, w którym wisiała „Para podziwiająca księżyc” Friedricha? Kanapa z biblioteki, na której spędzała wieczory z Adelą, oglądając telewizję? Białe meble z dziecięcego pokoju Martyny? Czy to wszystko leżało tu gdzieś w formie popiołu albo zwęglonych resztek? Gdzie trawa rosła bujnie na prochach Adeli i Antośki?

Rozumiała już Diega, kiedy mówił, że nienawidził teraz tego miejsca.

– Gramy suport suportu…?! – Rod patrzył na Welesa z wściekłością, o którą sam by się nie podejrzewał.

Zniknęła gdzieś apatia, którą czuł w pokoju hotelowym, zniknęło znużenie.

Niezawodny Weles zawsze potrafił wzbudzić w nim momentalnie ekstremalne uczucia, i to nigdy te pozytywne. Nie dość, że o ich występie było cicho w mediach, a nazwy ich zespołu nie wymieniano na żadnym plakacie, to teraz dowiaduje się, że będą grać jako pierwsi, przy niepełnej widowni, prawdopodobnie z zerowym zainteresowaniem publiczności. Oczywiście, że w kwestii użycia drzazgi nie miało to większego znaczenia, ale Rod – jako artysta i ktoś, kto uważał swoją muzykę za coś ważnego i wartościowego – cierpiał.

– Rod, wyjdziesz na scenę, uaktywnisz drzazgę, dokładnie tak jak miałeś zrobić, nie myląc się w ani jednym szczególe…

– Chwycie…

– Obojętnie. Zrobisz to, a wtedy będziesz mógł mieć takich koncertów, ile chcesz i kiedy chcesz.

Weles naprawdę go nie rozumiał. On chciał tylko zagrać taki koncert bez pomocy magicznych sztuczek, chciał, żeby ludzie przychodzili go posłuchać sami z siebie.

Podbiegł do nich nerwowy człowieczek z obsługi technicznej, zaraz za nim ktoś od logistyki za sceną.

– Wchodzicie!

– Rod, to może być przełom. Nie spieprz tego – powiedział Weles.

Okrągła, gigantyczna scena pod futurystyczną konstrukcją, wyglądającą jak monstrualny pająk z kosmosu, wydawała mu się należnym mu odwiecznie miejscem. Jego olbrzymia twarz na telebimie, podwieszonym nad sceną, uśmiechnęła się lekko zza spadających na oczy rudych włosów. Z wysokości sceny popatrzył na pełny stadion. Głowa przy głowie na płycie boiska, falujący tłum rozbawionych fanów. Niestety, nie jego. Trybuny błyskające fleszami telefonów, po których wciąż przesuwały się strumienie ludzi, lawirujących wąskimi przejściami, szukających swoich miejsc. Głośny szum rozmów, wypełniający stadion jak wielki ul, który zmienił się na chwilę w głośny okrzyk, kiedy muzycy Roda pojawili się na scenie.

Prawie namacalnie czuł ich rozczarowanie, nikt nie wiedział, że GodsFuckers zagrają dzisiaj. Czym było nowe zjawisko na lokalnej scenie muzycznej przy dzisiejszym evencie?

Chwytając prawą ręką gryf gitary, czuł drzazgę czekającą na aktywację. Pochylił głowę, jakby nie chciał patrzeć na obojętną publiczność. Rozległy się rytmiczne uderzenia perkusji, jeszcze chwilę, zaraz… Rozpoczął riff, który kiedyś uważał za genialny, za jeden z tych, które powinny stać się legendą. Motyw z trytonem, który szarpie duszę, zmusza do działania, poderwania się z miejsca, by zrobić coś szalonego. Kawałek, nad którym pracował latami, na wszystkich znanych sobie instrumentach. Coś, co było godne bycia kluczem do aktywacji drzazgi.

Pierwsze dźwięki sprawiły, że stadion ucichł, ale on czuł tylko, jak drewniana igła nagle przesuwa się w jego ciele, jak uparcie dąży pod wpływem muzyki do okolic serca. Grał z zacięciem, wiedząc, że ma jeszcze tylko sekundy. Już. Podniósł głowę i popatrzył na trybuny, które wydawało się, że zamarły. Za chwilę cała moc, jaką miał do zaoferowania tym ludziom, wypłynie z niego i dotrze do każdego z tych istnień, zasłuchanych teraz w milczeniu. Popatrzył na najwyższe rzędy trybun, na ciemniejące już we wczesnym wieczorze niebo, na ostatni blask zachodzącego słońca. Zbliżenie na telebimie pokazywało ekstatyczny wyraz twarzy. Moc zaczęła uwalniać się sukcesywnie, jak drgające gorące powietrze. Gęstniała nad Rodem, kłębiła się coraz większym tumanem, by nagle rozlać się jak fala uderzeniowa po płycie i trybunach. I wtedy właśnie Rod spojrzał na koronę stadionu, gdzie na wprost niego, na samej górze, na tle czerwonawego nieba stała samotna sylwetka mężczyzny. Wszyscy obserwujący scenę mogli widzieć, jak Rod z telebimu nagle wykrzywia twarz z wściekłością, wszyscy usłyszeli, jak nagle muzyka urywa się ostrym wizgiem.

Diego stał w przejściu między sektorami, na szeroko rozstawionych nogach, rozkładając ręce na boki, a zaraz za nim, dwa stopnie wyżej, znajdował się Perun.

Widział daleką scenę i wpatrzone w nich wściekłe oczy na telebimie. Perun podniósł leniwie rękę, pomachał dalekiemu Rodowi i skierował dłonie w plecy Diega.

– Nie drgnij – powiedział spokojnie.

Z jego rąk wydobyły się dwa strumienie oślepiającego światła, obydwa trafiając dokładnie w jeden punkt między łopatkami wilkołaka. Sam Diego wymalował na tyle swojej kurtki tarczę strzelniczą z zaznaczonym wyraźnie celem. Światło, uderzając w chłopaka, szarpnęło nim mocno, ale stał sztywno, zaciskając zęby i zamykając oczy. Wydawało się, że cała postać nagle eksploduje jak napełniany do oporu wodą balon. Żołądź, umieszczony w ranie na piersi, zaczął pękać, jak ziarno kukurydzy na patelni, i nagle z Diega wyleciała fala światła, rozrywając jego podkoszulek. Jak potężny flesz oślepiła wszystkich ludzi, objęła każdą istotę znajdującą się nie tylko na płycie i trybunach, ale też w pobliżu stadionu. Niszczyła przezroczyste fale muzyki wysłane przez Roda.

Perun nie śledził tego, co się działo wkoło, uderzając wciąż mocą w Diega, nie spuszczał wzroku ze stojącego na scenie boga. Ten puścił gitarę, zachwiał się i przyłożył skrzyżowane dłonie do piersi. Telebim wciąż pokazywał jego twarz, która teraz była pełna bólu, a może nawet rezygnacji. Na jego dłoni wybuchł nagle czerwony wulkan krwi, kiedy drzazga z ogromnym przyspieszeniem przebiła ją, wyrywając się z piersi. Czas się zatrzymał, ludzie zamarli w różnych pozycjach.

W absolutnej ciszy drzazga pędziła w powietrzu wprost na Diega. Małe kropelki boskiej krwi spadały w locie na skamieniałych ludzi. Uderzenie drewnianej igły w ranę na piersi Diega zabrzmiało jak głuchy huk. Chłopak zachwiał się i chwycił rękami za najbliższe plastikowe krzesło. Teraz już mógł się ruszać. Był mokry z wysiłku, patrzył na Peruna przekrwionymi oczami. Ten jednak nie zwracał uwagi na chłopaka. Kiwnął głową skulonej postaci na scenie, wiedząc, że Rod go doskonale widział. Litościwie dał mu czas na zejście ze sceny. Jego muzycy jak automaty podążyli za nim. Kiedy Perun ruchem palców przywrócił bieg czasu, nikt z publiczności nie pamiętał o występie obiecującego zespołu GodsFuckers. Jakby nie było ich tutaj dzisiaj. Stadion szumiał i żył swoim świętem wielkiego koncertu, czekając na suport przed gwiazdorskim zespołem. Mężczyzna w starej kraciastej koszuli schodził w dół trybun, prowadząc pod ramię skulonego chłopaka, potrącając tych, którzy spieszyli się, by zająć swoje miejsca.

– Znajdź go! – wrzasnął Weles w twarz zrezygnowanego Roda.

Ciągnął go do samochodu, stojącego na parkingu dla obsługi. Czarny van z przyciemnianymi szybami, oklejony symbolem, który wymyślili jako logo zespołu, stał już kilka metrów od nich. Weles w koloratce, ale w swetrze i spodniach zamiast sutanny chwycił ramiona ostatniego boga, który mógł mu pomóc w tej sytuacji – czyli, niestety, Roda, który patrzył na niego nieprzytomnym wzrokiem i słaniał się na nogach.

– Znajdź natychmiast skurwysyna, bo musimy go dorwać i odebrać drzazgę!

Namierz go, skup się, znajdź, wyśledź, kurwa, bo obydwaj tego pożałujemy!

– Co? – Rod patrzył na księdza, nie rozumiejąc, co do niego mówił. Przez ostatnie minuty trwał w jakimś stuporze, odpłynął zupełnie. Nie wiedział, gdzie teraz był i czego chciał od niego Weles. – Co? – powtórzył, próbując zebrać myśli.

Poprawił włosy, strzepnął jakąś ciecz z drogiego podkoszulka. Wtedy dopiero zauważył rany na środku dłoni, jak ślady po wbitych gwoździach. Gdzieś już coś takiego widział, coś mu się kojarzyło.

– Perun mnie ukrzyżował?

Weles sapnął ze złością i wepchnął Roda na fotel pasażera. Sam obiegł truchtem przód samochodu i usiadł za kierownicą.

– Nie ukrzyżował cię, idioto, tylko zabrał ci większość mocy, wyszarpał ci drzazgę z ciała, zablokował jej działanie, czyli zdarzył się najczarniejszy scenariusz.

To musiał być ten pieprzony żołądź, tylko to mogło zadziałać z taką siłą…

– Mam tego dość. Nie chce mi się już, rozumiesz? Po co mamy go gonić, żeby dowalił nam dzisiaj jeszcze raz? Zabrał resztki boskości, których nie zniszczył? – powiedział, oglądając swoje dłonie.

Rany powoli zaczęły się zasklepiać. Kosztowało go to trochę wysiłku, zanim zniknęły.

– Za te dwadzieścia milionów mogłem zorganizować sobie taki koncert, zagrać, ale twoje pieprzenie o odwiecznej walce o równowagę…

– I kto by na niego przyszedł? Na ten koncert, co? – Weles zaczął wycofywać samochód, manewrując między ciasno zaparkowanymi autami. Nie lubił pojazdów mechanicznych. – Masz jeszcze trochę mocy. Skup się, musimy go jak najszybciej znaleźć, kiedy będzie wyciągał drzazgę z „psa”… Czy ty w ogóle kontaktujesz, co właściwie się stało?

– Tak. Dimitri miał czelność pogrywać ze mną, mając za plecami Peruna. Wampir bezczelnie mnie oszukał…

Oparł głowę o szybę. Skrzywił się, kiedy uderzył o nią mocniej, gdy Weles uderzył w jakieś auto.

– Nie to, idioto! Perun zabrał coś, co zostało nam wypożyczone. Co zrobimy za kilka godzin z Ukko?!

Rod porzucił na chwilę myśli o swojej niedocenionej muzyce, potarł dłońmi o twarz. Dawno jako bóg nie był tak słaby, ostatni raz chyba z trzysta lat temu, kiedy równie genialny plan Welesa tak samo skończył się fiaskiem.

– Pomyśl! Siedział z Ossieriensem w Wolfensteinie, tam musiał go hartować, żeby wytrzymał przepływ mocy, tam musiał przechowywać jajko. Tam też pewnie będzie chciał wyciągnąć drzazgę. Nie muszę go namierzać, zresztą nie potrafię teraz bawić się w GPS. Zaryzykował wsadzenie pieprzonego orzecha w dupę wilkowi, czyli ma jakieś antidotum dla niego. Co to miało być? – mówił to znużonym, zniecierpliwionym głosem.

– „Prawdziwa, szczera miłość, ale nie do kobiety czy mężczyzny…”.

– Zapewne znalazł coś oczywistego i zaskakująco prostego…

– Wolfenstein? Miłość do domu?

– Nie, to podchodziłoby pod ideę…

– Nagle jesteś taki bystry i sprytny! – Weles wyjechał wreszcie z parkingu.

– Zawsze jestem. Ale co byłoby z tobą, gdybym zawsze o tym pamiętał?

Perun prowadził samochód Diega spokojnie, nienerwowo, zmieniając co jakiś czas stacje radiowe. Podśpiewywał sobie, kiedy trafił na lubianą melodię. Od czasu do czasu sięgał po duży papierowy kubek z rurką, stojący w specjalnym uchwycie na napoje, i głośno wciągał w siebie mrożoną kawę, którą kupił na pierwszej stacji za bramkami przy wyjeździe z Krakowa. Uśmiechał się do siebie, wybijając rytm na kierownicy.

– Na pewno nie chcesz kawy? – zapytał wesoło, odwracając się na chwilę, by spojrzeć na tylne siedzenie.

Diego, zwinięty jak embrion, trzęsący się od gorączki, nie odpowiedział. Jęknął i podciągnął mocniej kolana do piersi.

– A ja lubię mieć świeży napój, kiedy wyruszam na wycieczkę. Taka jazda w letni wieczór, z muzyką jest po prostu przyjemna. O, i jeszcze to! – powiedział, otwierając wszystkie okna.

Pęd wiatru porwał jakieś papierki leżące dotąd pod przednią szybą.

– Diego, powinieneś bardziej dbać o samochód. Kiedy ostatni raz tu sprzątałeś?

– Pokręcił głową z dezaprobatą. – Wiatr we włosach i rock’n’roll! Dasz radę, chłopcze.

Diego zwymiotował. Torsje szarpały nim chwilę, dołączając się do drgawek, wywołanych gorączką i mocą, która chciała się uwolnić.

– Teraz już naprawdę będziesz musiał coś z tym autem zrobić, wiesz? Jestem pod wielkim wrażeniem tego, co dla ciebie robię. Diego, dzięki tobie sam zaczynam siebie podziwiać. Masz na mnie dobry wpływ.

Leżała na materacu w małym pomieszczeniu wydzielonym z garażu, które od dłuższego czasu musiało służyć Diegowi za sypialnię. Wszystko tu było przesiąknięte jego zapachem, wyczuwalną obecnością i, niestety, miejscami – jego krwią. Nie spała, tylko leżała, wpatrując się w sufit, szukając choćby cienia tego, co mógł myśleć i śnić w tym miejscu. Chciała wierzyć, że często chodziło o nią.

Niepokój o niego i o to, co miało się tu wydarzyć, nie pozwalał jej jednak za bardzo odpływać w romantyczne wizje. Bała się tego, czego chciał od nich Perun.

Odległy dźwięk silnika poderwał ją natychmiast. Poprawiła dwa miecze, przypięte do boków i schowane pod płaszczem. Oczywiście zarówno same miecze, jak i chowanie ich przed Perunem nie były żadnym rozwiązaniem, żadną obroną, ale dzięki temu czuła się lepiej. Wyszła z garażu i ruszyła przez ciemność wieczoru w kierunku podjazdu, gdzie zaparkował samochód Diega. Trzęsła się ze zdenerwowania, dlatego zacisnęła zęby, by nie słyszeć ich szczękania. Jeszcze nigdy nie bała się tak bardzo. Stanęła koło schodów prowadzących kiedyś do drzwi wejściowych, obserwując, jak gasną światła samochodu, a z miejsca kierowcy wysiada Perun. Zacisnęła zęby mocniej. Bóg popatrzył na nią bez słowa, wolno obszedł auto, otworzył szeroko tylne drzwi i oparł się o nie wyczekująco.

– Możesz go zabrać – powiedział w końcu.

Chciała podbiec, ale nie mogła się ruszyć, bojąc się, co zobaczy na tylnym siedzeniu. Podeszła powoli, starając się powstrzymać drżenie. Diego wyglądał strasznie, leżał zwinięty w kłębek, trzęsąc się mocno. Krew leciała mu z nosa, brudząc twarz, włosy miał przyklejone do skóry, a między nimi wymiociny, które zaschły mu też wokół ust.

– Myślałem, że bardziej się ucieszysz na jego widok – mruknął Perun i ruszył w kierunku bariery. Zatrzymał się tam zniecierpliwiony i odwrócił się do samochodu.

– Weź go i wpuść mnie do źródła, bo chłopak nam zaraz umrze…

Początkowo próbowała delikatnie wyciągnąć skurczone ciało wilkołaka, ale nie dała rady, słysząc nagle jego jęki. Wzięła głęboki oddech i szarpnęła raz, mocno.

Nie miała wprawdzie tyle siły, co przy perłach, ale zarzuciła go sobie na ramię bez większego wysiłku. Płakała bezgłośnie, czując, że ma całkowitą pustkę w głowie, że widzi tylko ciało Diega i nie jest w stanie – nie będzie w stanie – w jakikolwiek sposób przeciwstawić się Perunowi, jeśli sprawy nie potoczą się dobrze. A czuła już, że właśnie tak będzie. Wykonywała polecenia najbardziej znienawidzonego boga, który zabił jej rodzinę, a teraz pastwił się nad Diegiem. W dodatku właśnie w tym miejscu, gdzie stał dom, który zniszczył.

Weszli do źródła. Perun stanął na środku trawnika i wsadził obie ręce do kieszeni spodni.

– Połóż go tu i możesz coś, moja droga, zrobić z barierą, żeby nie wygłuszała już dźwięków stąd na zewnątrz? Musieliśmy wcześniej ją wytłumić, bo Diego wrzeszczał naprawdę potężnie, a nie chcieliśmy niepokoić okolicy opętańczymi jękami. Wierz mi, nie chciałabyś tego słyszeć. A teraz spodziewam się gości, więc byłoby miło, gdyby słyszeli, co mam im do powiedzenia.

Klęknęła na trawie, przy wilkołaku. Gdzieś w zakamarkach myśli znalazło się pytanie, dlaczego chłopak się nie przemieniał, dlaczego się nie leczył. Na jego piersi w wyszarpniętej dziurze podkoszulka zobaczyła jątrzącą się ranę wielkości pięści.

Podarte płaty skóry i surowe mięso tworzyły miazgę, rytmicznie się poruszającą, jakby cała ta masa była obcym organizmem, oddychającym reguLarnie.

– Dziewczyno, przestań histeryzować – odezwał się bóg, kiwając się nad nią na piętach. – Przecież powiedziałem ci, że chłopak przeżyje, prawda?

Podniosła głowę. Chciała powiedzieć, żeby mu pomógł, żeby coś zrobił, ale kiedy zobaczyła jego obojętną twarz, zrozumiała, że wszystkie słowa były zbędne. Mogła tylko czekać bezradnie na to, co zaplanował dla nich ten psychopata. A ten schylił się nagle i szarpnął za ramię bezwładnego chłopaka do góry. Diego jęknął i otworzył oczy, jakby wracała mu przytomność, ale zaraz je zamknął. Bóg zmusił go, by podniósł się na tyle, aby uklęknąć. Puścił go, a bezwładne ciało pochyliło się do przodu i uderzyło głową o ziemie.

– Nie śpij, Ossieriens, mam dla ciebie niespodziankę – zanucił Perun, podnosząc mu głowę za włosy. – Patrz, kto do ciebie przyjechał…

Chłopak z trudem otworzył oczy. Po chwili uśmiechnął się, minimalnie krzywiąc usta. Nie mógł skupić wzroku.

– Ami… – wychrypiał.

Dziewczyna klęczała na wprost niego, patrząc szeroko otwartymi z przerażenia oczami.

– Fantastycznie. On teraz chce powiedzieć, że cię kocha, ty chcesz paść mu w ramiona z takim samym zapewnieniem, ale, niestety, nie mamy czasu. Diego, przez chwilę musisz siedzieć tutaj prosto, dobrze? Zrobimy, co mamy zrobić, a potem sobie porozmawiacie… – Urwał, odwracając głowę w kierunku drogi.

Czarny van wjechał szybko, zdecydowanie za szybko, na podjazd i uderzył w tył samochodu Diega.

– O, goście! O, twój samochód, Diego. Bardzo mi przykro. Dobra, możemy kontynuować.

Z samochodu wysiedli w pośpiechu Rod i Weles. Ten ostatni podbiegł do granicy źródła, prawie jej dotykając. Rod powoli szedł za nim, jakby uważał się tylko za świadka i wcale mu nie zależało na uczestniczeniu w tej całej zabawie.

– Perun, drzazga! Nie możesz jej zniszczyć, nie możesz jej użyć, wiesz, jakie będą konsekwencje! – krzyknął Weles z daleka. – To własność Ukko, musi zostać zwrócona, można ją wykorzystać tylko tak, jak jest ustalone w umowie.

Perun puścił głowę Diega i upewnił się, że chłopak utrzymuje się w klęczącej pozycji, w jakiej go ustawił. Potem podszedł do Amelii i pchnął ją delikatnie, wskazując, gdzie ma stanąć.

– Kto poniesie konsekwencje, Weles? Czy nie ten, kto podpisywał kontrakt z Ukko? – zapytał głośno, zajęty ustawianiem Amelii, jak lalki. Przygotowywał sobie scenę doskonale widoczną dla stojących za barierą bogów. – Kto tam zaręczył

swoim słowem i zapewne pieniędzmi, że drzazga zostanie użyta prawidłowo, ty czy Rod? A tak w ogóle, to kto dzisiaj się układa z Ukko? – Odwrócił się, ukazując zniesmaczone oblicze.

Było już całkiem ciemno, jednak kawałek trawnika, na którym ustawiał figury do swojego przedstawienia, rozjaśnił się, jakby snop światła rzuconego przez reflektor uchwycił krąg sceny. Dziewczyna próbowała się ruszyć, ale zdała sobie sprawę, że nie może wykonać nawet drobnego gestu. Stała w odległości kilku metrów od klęczącego naprzeciwko Diega. Gdyby mogła odwrócić się w lewo, zobaczyłaby dwuosobową widownię. Perun stanął między nią a chłopakiem, patrząc na Welesa i Roda.

– To, co zrobię z własnością Ukko, oddaną wam lekkomyślnie, to moja sprawa, ale możecie sobie popatrzeć…

– Dałeś chłopakowi żołądź, zaraz zdechnie i nie zdążysz wyciągnąć drzazgi! – krzyknął Weles, tracąc już całkiem panowanie nad sobą. – Ukko będzie się mścił nie na nas, tylko na tobie…

– O, ja sobie z tym poradzę, nawet może będę miał z tego trochę zabawy, ale wy…? Zerwanie kontraktu…? Niedobrze to wygląda. Ale masz rację, czas ratować mojego drogiego Ossieriensa – powiedział i stanął obok Amelii.

– Diego, popatrz na nas. Popatrz na nią – powiedział spokojnie.

Chłopak próbował skupić wzrok. Głowa kiwała mu się niebezpiecznie, wybrzuszenie na piersi zaczęło pulsować szybciej. Rod zaczął nagle przyglądać się scenie z zainteresowaniem, czyżby Perun w końcu popełnił błąd? Ściągnął tutaj wiedźmę, licząc, że miłość do kobiety pomoże pozbyć się trucizny żołędzia…?

– Diego, musisz z całej siły pomyśleć teraz o czymś, co kochasz najbardziej.

Co jest najważniejsze. Niestety, nie mogę to być ja ani ta czarownica. Ale jest coś, co spowoduje, że poczujesz czystą, ogromną miłość, która wyrzuci z ciebie truciznę i przy okazji drzazgę. Skup się, cholera, bo to ważne! – Zniecierpliwił się na widok odpływającego lekko wzroku chłopaka. – Musisz o tym pomyśleć…

Rod stracił zainteresowanie. Już wiedział, że Perun wygrał także tym razem.

Znalazł rzeczywiście antidotum najprostsze z możliwych, aż rażąco proste jak na boga. Tak banalne, że obrażające jego Perunowy spryt. Ale, niestety, skuteczne.

– Diego, zostaniesz ojcem. W tej kobiecie jest twoje dziecko. Małe, bezbronne stworzenie, które może liczyć tylko na swojego kochanego tatusia, który przecież zrobi wszystko, zabije wszystkich, żeby tylko ona była szczęśliwa…

Amelia odruchowo chciała chwycić się za brzuch, chciała powiedzieć, że to nieprawda, ale nie mogła się ruszyć. A potem z przerażeniem zrozumiała, że Perun nie posunąłby się do blefu, nie przy tak istotnej rozgrywce. Wszystkie elementy musiały być prawdziwe.

– Tak, ona, bo to oczywiście jest mała czarownica. Diego, patrz na nią – szarpnął Amelię do przodu. – Co czujesz do tego dziecka? Potrzebujemy mocnej, skumulowanej miłości, którą teraz wyślesz tam, gdzie należy. Do twojej córki…

Amelia patrzyła w oczy Diega, widziała, jak nagle walczy ze swoją słabością, niemocą, jak coś się w nim rodzi. Kiedy Perun wypowiedział ostatnie słowo, Diegiem nagle szarpnęło, wyprostował się, odchylił głowę do tyłu. Krzyczał z całej siły, nabrzmiały mu żyły na szyi, a pulsująca narośl na piersi nagle pękła i spadła na ziemię. Krwawa miazga z resztkami żołędzia i lśniącą drzazgą zaczęła migotać małymi iskrami, a potem zapadać się w ziemię, jakby rozpuszczała lód, na którym leży. Do wrzasku Diega dołączył okrzyk złości Welesa. Wokół rany na piersi wilkołaka zaczęła formować się przezroczysta chmura, która jakby wypływała z jego wnętrza. Nagle zmieniła się w strumień i uderzyła w kierunku Amelii. W tym ułamku sekundy obserwujący to Rod pomyślał, że Perun jednak był genialny, a sam bóg, reżyser i scenarzysta tego przedstawienia, błyskawicznie stanął przed Amelią, przyjmując całą falę na siebie. Wchłonął ją, jednocześnie zamykając oczy.

Amelia upadła, kiedy siła trzymająca ją w bezruchu nagle zniknęła. Czuła wzbierającą żółć w ustach, kręciło się jej w głowie. Nie myślała jednak o niczym innym, tylko o Diegu. Splunęła i zacisnęła zęby. Podniosła głowę i popatrzyła na chłopaka. Leżał na boku, nie ruszał się. Podczołgała się do niego, czując, że zaraz za nią powoli szedł Perun, jakby chciał jej dać czas, by dotarła do Diega pierwsza.

Dotknęła jego twarzy, odgarnęła mokre włosy. Oddychał. Usiadła obok.

– Gratulacje, będziesz mamą. Nie cieszysz się? – zapytał Perun, stojąc nad nią.

– Czy wszystko się udało, będzie żył? – zapytała.

– Hmmm… chyba nie będziesz najlepszą matką. Tak, udało się dokładnie wszystko. Tak, Diego będzie żył. Tak, wszystko kończy się dobrze. Nie, nie dla ciebie.

Podniosła głowę.

– Nie patrz tak. Nic ci się nie stanie. Twojemu dziecku też. Tylko… są pewne skutki uboczne. Żeby uratować siebie, Diego musiał skumulować całą miłość i te wszystkie miłe, ciepłe rzeczy, które miał w środku, żeby pozbyć się trucizny.

I zrobił to wspaniale, myśląc o córce. To naprawdę była prawdziwa, wielka miłość.

I wysłał ją, ale trafiła na mnie. Widzisz, Diego nie za bardzo potrafił ze mną współpracować. Był zbytnio zdekoncentrowany tobą, tą waszą ckliwą telenowelą.

A teraz całość tych uczuć w formie porządnej dawki trafiła do mnie. Zapewniam cię, że tak będzie najlepiej dla wszystkich.

Amelia patrzyła na niego i nie potrafiła zrozumieć, o czym on mówił.

„To niemożliwe, żebym była w ciąży – wiedziałabym! Biorę pigułki! Jaka miłość do córki, o co mu chodzi?”.

– Nie jestem w ciąży… – zaczęła.

– Ależ oczywiście, że jesteś, nie możesz tego wypierać, to takie niedorosłe. Jesteś w ciąży, bo się o to postarałem. Potrzebowałem tego dziecka. Tej ciąży.

Ja skończyłem, teraz możesz się nią cieszyć i ty. Wiesz, jak to jest: życie poczęte było ważne dla boga, teraz martw się ty. – Zaśmiał się, ale zaraz spoważniał. – Ale nie to chciałem ci powiedzieć. Diego teraz ulokował swoją miłość. Prawie fizycznie.

We mnie. Nie ma niczego i nikogo, kogo kochałby tak jak mnie, zaczynasz wreszcie rozumieć? Przestałaś być problemem, ale dzięki tobie mam jego całkowite przywiązanie. Cały jego świat to teraz ja. Jakby odnalazł powołanie, a z tym się nie walczy, moja droga.

– Niemożliwe, nie można tak…

Rozumiała, co mówił Perun i niestety coraz bardziej była przekonana, że mówił prawdę. A ona przyniosła ze sobą miecze. Żałosne.

Chłopak ocknął się. Otworzył oczy.

– Amelia… – powiedział cicho.

Uśmiechnęła się do niego. Ta cała irracjonalna historia z przekładaniem uczuć z szufladki do szufladki wydała jej się nagle absurdalna i aż śmieszna.

– Diego, jak się czujesz? – Pocałowała go, prawie płacząc. Wiedziała już, że nie odejdą teraz stąd, tak jak naiwnie myślała przez chwilę.

Patrzył na nią spokojnie, oddychał miarowo, ale był słaby.

– Udało się? – powiedział wreszcie i spróbował się podnieść.

Pomogła mu. „Diego, ciąża, Perun, dziecko… – chaos w jej głowie nie pozwalał jej się skupić. – Co teraz? Mam jakoś prosić Peruna, żeby nas wypuścił?”.

Usłyszała odjeżdżający samochód, czarny van z jakimiś napisami wycofał i znikł za drzewami.

– Oczywiście, że się udało, chłopcze – powiedział zadowolony Perun, wyciągając do niego rękę. – Mnie się zawsze udaje. Zdziwiło cię antidotum? Genialne, prawda?

Diego stanął na własnych nogach, przez chwilę łapiąc równowagę. Oparł dłonie o kolana i próbował regulować oddech. Wreszcie się wyprostował i popatrzył na Amelię.

– Przykro mi, że zostałaś w to wciągnięta. I dziecko… Ale jeżeli Perun wybrał taki sposób, to najwidoczniej był to sposób najlepszy – powiedział z przekonaniem.

Nie podszedł, nie objął jej, nie wykonał ani jednego ruchu, żeby się do niej zbliżyć.

Jakby nie był tym samym chłopakiem, który nie potrafił przebywać w jej pobliżu, nie dotykając jej ciągle, żeby nieustannie czuć ją koło siebie.

– Diego, on właśnie przyznał się, że spowodował specjalnie powstanie naszego, mojego dziecka. Że wykorzystał i mnie, i ją – powiedziała, podkreślając, że mowa tutaj o jakiejś córce, do której miłość pozwoliła mu przezwyciężyć cały ten magiczny syf, w którym był.

– Rozumiem, że się denerwujesz. Ale widocznie nie było innego wyjścia. Amelia, ja nie uciekam od odpowiedzialności, pomogę tobie i dziecku. Przecież mam się tobą opiekować, pamiętasz? Nie będziemy już może razem, tak jak do tej pory, bo muszę być z Perunem, ale przecież… mogę cię odwiedzać. Jeśli będziesz chciała, możemy też czasem odstawić jakiś seks…

– Co ty mówisz?! – krzyknęła. „To jest jakiś koszmar, jakaś pieprzona zabawa”.

– Diego, proszę, popatrz na mnie. Popatrz mi w oczy… – Szarpnęła go za ramiona.

Pochylił się nad nią ze zniecierpliwieniem. Po chwili odwrócił wzrok i rozglądnął się. Zrozumiała, że szukał Peruna. Puściła go. Cofała się, patrząc na niego i kierując się tam, gdzie stał Perun. Wzrok Diega stał się nagle czujny. Kiedy wyszarpnęła miecz spod płaszcza, nie zdążyła nawet odwrócić się do stojącego spokojnie boga.

Upadła, powalona przez Diega. Przygwoździł ją do ziemi, chociaż ona wcale się nie szarpała. Chciała tylko dowodu i znalazła go w jego oczach. Patrzył na nią z obojętnością, był tylko zirytowany. To nie była nawet nienawiść i to było bardziej przerażające.

Perun przyglądał im się milcząco, po swojemu trzymając ręce w kieszeni i kiwając się na piętach.

– Widzisz, Amelio, mówiłem prawdę. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego mi nie wierzyłaś… – Wzruszył ramionami. – Trochę godności, kobieto! On cię nie kocha, więc nie zatrzymuj go na siłę. Chyba nie chcesz go unieszczęśliwiać? Diego, idziemy. A ty masz dobę na opuszczenie Nawii.

– Mówiłeś, obiecałeś, że będziemy mogli odejść obydwoje…! – krzyknęła za nim.

Odwrócił się do niej i powiedział poważnie:

– Nie, moja droga. Powiedziałem, cytuję: „A potem droga wolna, jak będzie chciał, wyjedzie z tobą”. Czy nie jest dokładnie tak?

Została sama. Chciała zniknąć, umrzeć, zapaść się pod ziemię, pobić kogoś.

Zamiast tego mogła tylko wrzeszczeć z wściekłości, a bardziej nawet z bezradności, siedząc przy ruinach domu babci. Przy symbolu upadku i nieszczęścia jej rodziny.

Właściwie nie było na to lepszego miejsca. Kiedy nie mogła już krzyczeć przez zachrypnięte gardło, kiedy mogła tylko szlochać, przyszedł moment otrzeźwienia.

To tylko magia. Cholerna magia, czar rzucony na Diega. Perun go wykorzystywał, a ona zamiast skupić się na tym, jak wyciągnąć chłopaka z tego szamba, użalała się nad sobą. Musiała coś zrobić. Poszła do samochodu, sięgnęła po telefon, zmuszając się do racjonalnego myślenia. Kto jej może pomóc? Kto będzie wiedział, jak sprawić, żeby Diego przypomniał sobie…? Co z tą ciążą?

Maria nie odbierała, a dziewczyna pomyślała, że właściwie nie wiadomo, jak mogłaby jej pomóc włoska czarownica, oddalona o ponad tysiąc kilometrów.

Zadzwoniła więc do Sabiny. Był środek nocy, ale czarownica odebrała i kazała jej natychmiast przyjechać. Przez te parę godzin drogi do Krakowa będzie mogła mieć złudzenie, że ma jakiś plan i robi coś celowego.

Sabina nadal mieszkała w Ojcowie, w domu, który dała jej Martyna, w granicach dość rozległego źródła Pieskowej Skały. Czarownica musiała wpuścić ją osobiście, stojąc przy granicy; jakieś dziwne procedury tutaj stosowano. Czekała na nią w koszuli nocnej, na którą narzuciła zieloną parkę, i w kaloszach. Zaraz za granicą wsiadła do samochodu Amelii i popatrzyła na nią z troską. Dziewczyna w świetle tablicy rozdzielczej wyglądała na wymizerowaną i zmęczoną. Dlatego Sabina powiedziała tylko, gdzie mają jechać, zostawiając wszelkie rozmowy na później.

W świetle lampy kuchennej dziewczyna nadal nie wyglądała najlepiej, dlatego, nie zważając na jej i tak słabe protesty, zaprowadziła ją do pokoju gościnnego.

– Czy przez najbliższe cztery godziny zmieni się jakoś twoja sytuacja, stracimy jakiś trop, świat przestanie istnieć? – zapytała, kiedy Amelia usiadła ciężko na kanapie.

Dziewczyna milcząco pokręciła głową.

– To możemy porozmawiać rano – skwitowała gospodyni i wyszła.

– Nigdy nie przypuszczałam, że córka Martyny zjawi się u mnie w środku nocy, mówiąc, że chce coś na usunięcie ciąży – bez cienia sarkazmu powiedziała Sabina, nalewając kawę do dwóch kubków.

Amelia podparła głowę rękami, siedząc przy stole, na zacienionym tarasie. Było jeszcze dość wcześnie, sierpniowe słońce jeszcze tutaj nie dotarło. Sabina nie wspomniała o dzieciach – młodej czarownicy i małym wilkołaku – a dziewczyna nie wyczuwała ich obecności w domu. Widocznie czarownicy udało się je wysłać gdzieś na wakacje.

– Sabina, musiałabym ci streścić wszystko od początku, nie mam na to siły.

– Ale ja z chęcią posłucham…

I Amelia z oporami, ale zaczęła opowiadać. O zagubieniu po śmierci matki, o Canazei, o Diegu… Czarownica, niegdyś przyjaciółka jej matki, słuchała w milczeniu, zastanawiając się, co zrobiłaby Martyna, gdyby wiedziała, co działo się z jej córką. Poza zabijaniem tych, którzy najwidoczniej zdradzili ją, bo tego Sabina była pewna, że tacy są i że już by nie żyli.

– Gdyby tak zapomnieć na chwilę o magii… – zaczęła powoli, kiedy Amelia skończyła – to wygląda to tak: zakochałaś się w chłopaku, było wam razem fantastycznie, potem zaszłaś w ciążę, więc cię zostawił. Okazało się, że cię wcale nie kocha i woli się poświęcić bogu, niż być z tobą. A ty chcesz usunąć ciążę. Dlatego przychodzisz do mnie, żebym ci w tym pomogła, bo nie chcesz tego dziecka, które jest kogoś, kto cię zranił.

– Świetnie, ale może jednak nie zapominajmy o magii.

– Amelia, czy dasz sobie czas, żeby to przemyśleć? Zanim zrobisz cokolwiek?

– Pomóż mi. Teraz, kiedy nie wiem, jak mogłabym pomóc Diegowi i co zrobić ze swoim życiem, teraz naprawdę nie mogę myśleć o dziecku! W dodatku to dziecko jest jakimś trickiem Peruna!

– A może wynikiem seksu z Diegiem? Słuchaj, gdyby nie był w to zamieszany Perun, gdybyś po prostu, po ludzku wpadła, to co?

– Nie wpadłabym. Zabezpieczam się.

– Tabletki czy magia?

Dziewczyna patrzyła na nią chwilę.

– Przez perły w pewnym momencie odstawiłam tabletki i wtedy Maria podawała mi swoje mikstury…

Sabina wypuściła głośno powietrze.

– Amelia, czasami miałam problemy z rozmawianiem z twoją matką. Widzisz, ona reagowała natychmiast, za szybko, jeśli wchodziły w grę silne emocje. Potem ktoś ginął, czasami przypadkowo. Dlatego chciałabym, żebyś spokojnie mnie wysłuchała, dobrze?

Amelia kiwnęła głową, ale ten wstęp wcale nie sprawił, że stała się oazą spokoju.

– Po pierwsze, nie ma takiej możliwości, żeby Martyna i Adela komunikowały się jakoś z tobą, próbowały ci coś przekazać. Po prostu ich tutaj nie ma. Po śmierci ludzie czasami zjawiają się w Nawii, ale one obie żyły w obydwu światach, rozumiesz? Były już w Nawii, po śmierci poszły dalej, nie pytaj mnie gdzie, bo nie wiem. Ważne jest to, że sny, które miałaś, to nie były przekazy od nich.

Powtarzalność tych samych sekwencji, wyraźne rozkazy Adeli, żebyś ściągnęła perły – to mogłyby być po prostu twoje sny, rodzące się z tęsknoty i żalu. Ale…!

Pojawiają się tam motywy, jakby ktoś potrafił odczytywać przyszłość, bo skąd nagle kolczyk od Diega, bransoletka od Iana? Ty nie masz daru jasnowidzenia, prawda?

– Raczej nie. Próbowałyśmy z Marią, ale nie wychodziło.

Sabina zamilkła na chwilę.

– Ktoś, kto wiedział, jaka wizja będzie dla ciebie najbardziej sugestywna, zsyłał ci sny. Ktoś, kto znał Martynę i Adelę na tyle, by spróbować odtworzyć ich zachowanie. Jakim snom masz zaufać, jeśli nie tym z matką i babcią w scenerii dającej otuchę? Scenerii niekoniecznie prawdziwej, stąd wyremontowany Wolfenstein. Kiedy to się zaczęło?

– Po przyjeździe do Canazei…

– Co we śnie kazała ci robić Adela?

– Ściągnąć perły. I zostawić kolczyki od Diega w Wolfensteinie.

– Kochanie, każda czarownica, doświadczona czarownica, pozna to, co masz w uchu. To kolczyk płodności. Jeśli go nosisz, to zajdziesz w ciążę za pierwszym razem, kiedy prześpisz się z kimś, kto jest dostrojony do kolczyka. Bez względu na to, ile zabezpieczeń byś użyła. To silna magia. Dlatego nie za bardzo rozumiem, dlaczego Maria nie zwróciła ci na to uwagi…?

Amelia patrzyła na Sabinę szeroko otwartymi oczami. Rzeźba na lotnisku, mówiąca przez Stiega o śmierci i narodzinach w jej biżuterii, Diego dający jej kolczyk, Maria pilnująca nieustannie sprawy pereł. Maria mająca silne zdolności jasnowidzenia, kontrolująca jej dietę, leki, mikstury. To wszystko nie pasowało jeszcze dokładnie, ale powoli zaczynało – i to było straszne, bo Amelia nagle zapragnęła, żeby nigdy nie posklejało się do końca, bo nie chciała widzieć całego obrazu.

– Posłuchaj, według mnie Diego został wykorzystany tak samo, jak ty. Perun chciał jego pełnego zaangażowania, to je dostał. Nie wierzę, żeby chłopak miał cokolwiek z tym wspólnego. Perun mógł mu dać kolczyk, tak jak mówiłaś, żeby pomógł ci z zerwaniem z perłami. On wierzył, że ci pomaga. A Maria… była blisko, by wysyłać ci sny. Naciskała na perły, widocznie to było ważne. Nie ostrzegła cię przed kolczykiem, to dziwne, ale…

Amelia poderwała się nagle.

– Ostatnim razem, wtedy gdy Stieg umierał i ściągnęłam perły… – powiedziała przez zęby. – Ja powiedziałam wtedy… Dałam pozwolenie, mówiąc, że Maria ma prawo wnosić i wynosić ze źródła, co chce…

Sabina patrzyła na nią, myśląc, że jednak bardzo przypominała matkę. Jeszcze nie wiedziała co i gdzie, a już miała chęć zemsty w oczach. To takie rozbrajająco rodzinne.

– Siadaj, uspokój się. Wróćmy jeszcze do tego, po co przyszłaś, zanim polecisz walczyć o swoje. Dam ci specyfik, o który prosisz. Nawet jeśli dziecko jest magicznie poczęte, będziesz mogła się go pozbyć. Ale proszę cię… zaczekaj kilka dni. Przemyśl to.

Amelia kiwnęła głową, nie patrząc jej w oczy. Po chwili sięgnęła po kubek z kawą i zapytała, patrząc na krzewy przy tarasie:

– Czy powiesz mi coś o Andrzeju? Naprawdę nic nie znalazłaś, nie ma go w Nawii?

– Nie ma śladu. Po prostu poszedł dalej. Przykro mi, że nie mogłaś się pożegnać, ale tak jest lepiej dla niego, rozumiesz to, prawda?

Amelia nie odpowiedziała. A Sabina pomyślała, że nigdy nie powie tej dziewczynie, jak znalazła oszalałą ze strachu duszę Andrzeja, zabitego przez wampiry. Nie powie jej, jak chłopak nie mógł zrozumieć, dlaczego zabili go ludzie związani z kochankiem Martyny, który zresztą na to patrzył. Nie powie jej tego nigdy, bo czasami nie warto ranić w imię prawdy.

Kiedy samochód Amelii ruszał już z podwórka, czarownica podbiegła jeszcze i zapukała w szybę kierowcy.

– Amelia, Martyna mówiła mi, że kiedy jest wściekła, to zanim zabije, najpierw…

– Tak, wiem. Przesieje przez trzy sita. Słabo jej to szło.

Nie myślała o dziecku, w ogóle starała się zapomnieć o tej ciąży, przynajmniej na kilka dni. Jechała do swojego domu, żeby porozmawiać z Marią. Właściwie nie wiedziała, co jej to ma dać, jak połączyć to wszystko w jakiś plan, by odzyskać Diega. Dowiedzieć się, czy on też był tylko ofiarą. Przejechała na pełnym gazie koło pensjonatu, kierując się pod swój dom. Wypadła z samochodu, nie gasząc silnika, nie zatrzaskując drzwi. Podeszła do źródła i nie poczuła prawie nic. Jeszcze chciała wierzyć, że Maria zabrała perły i schowała u siebie z jakichś powodów bezpieczeństwa. Bardzo chciała w to wierzyć. Wsiadła do auta i ruszyła tak samo szybko na wstecznym.

Restauracja na parterze była zamknięta. Obiegła budynek i weszła tylnym wejściem. Biegła po schodach, wołając Marię. Kobieta nie pojawiła się w drzwiach mieszkania, chociaż były one otwarte na oścież. Amelia wpadła do przedpokoju, rozglądnęła się po ciemnym wnętrzu i ruszyła wolno do jadalni. Przy stole siedział Rupert. Widziała jego splecione dłonie, oparte na blacie, wyprostowane plecy.

Patrzył w okno. Dziewczyna zawahała się w wejściu, a potem spokojnie usiadła naprzeciw niego. Nie spojrzał na nią.

– Gdzie jest Maria? Gdzie zabrała perły?

Zadrżała mu broda. Przełknął głośno ślinę i Amelia zrozumiała nagle, że on się jej bał.

– Maria nie chciała tego robić. Ja ją zmusiłem, prosiłem. Obiecywał nam, że jeśli będziemy pomagać, to zobaczymy Kurta. Maria miała tylko pilnować, żebyś odłożyła perły, a potem zrobić tak, żeby można je było zabrać ze źródła albo żebyś sama jej je dała na przechowanie. Ale tego nigdy nie zrobiłaś. Czekaliśmy więc.

On mówił, że to nieważne, że kiedyś nam się uda. Potem powiedział, że Maria ma pilnować, żebyś nie ściągnęła kolczyka. Więc pilnowała, ona wiedziała, po co był ten kolczyk. Wiesz, że ona cię kochała? Ciągle miała wyrzuty sumienia, że to robi, ale Kurt… Mieliśmy zobaczyć naszego syna. Mówiła, że trochę będzie cię ostrzegać w snach. Taki mały sabotaż.

– Gdzie jest Maria? Rupert, co się stało? – zapytała, chociaż wcale nie chciała znać odpowiedzi. Miała ochotę wstać natychmiast i uciec.

Mężczyzna popatrzył na nią w końcu.

– Daliśmy znać, że mamy perły. Przyjechał. Zabił Marię, mówiąc, że zawsze dotrzymuje słowa, a tylko w ten sposób ona zobaczy wreszcie syna.

Dziewczyna wstała. Sama nie wiedziała, czy czuła złość, a jeśli tak, to na kogo.

– Kto to był? – zapytała jeszcze. Bardzo, bardzo bała się odpowiedzi.

Rupert pokręcił głową.

– Maria wiedziała.

– Jak wyglądał?

– Koło czterdziestki, w koszuli w…

– Był ktoś z nim? – przerwała mu.

– Nie.

Odetchnęła z ulgą. Wyszła z mieszkania, nie zamykając za sobą drzwi. Powolne kroki na drewnianych schodach w ciszy pustego pensjonatu brzmiały jak uderzenia.

Było ciepłe, słoneczne popołudnie. Mała grupa turystów podchodziła pod dolną stację gondoli. Słyszała ich śmiech, przekomarzanie się, strofowanie dzieci. Usiadła na masce samochodu i popatrzyła na góry. Nie chciała myśleć o niczym.



Epilog


Musiałam stamtąd wyjechać, chociaż na jakiś czas. Nie chciałam być sama, a nagle grupa ludzi, do których mogłabym zadzwonić, zmniejszyła się prawie do zera. Więc zadzwoniłam do Iana i po prostu zapytałam, gdzie jest. Wcale nie zdziwiła mnie jego odpowiedź. Gdzie mógłby skuteczniej odprawiać swoją pokutę, jeśli nie tam, gdzie zginęła Sarah?

Dwa dni później wylądowałam w Szarm el-Szejk, stamtąd z jakąś wycieczką zabrałam się do Dahabu. Wjeżdżając tam, czułam, że to miasteczko wygląda dokładnie jak ja. Zniszczone, pokonane, miejscami tylko pozornie żyjące.

Jechaliśmy wzdłuż wybrzeża, aż do parkingu przy Blue Hole. Turyści pędzili do wody, zakładając po drodze maski do nurkowania. W palącym słońcu przeszłam koło tej legendarnej dziury, pokrytej teraz gęsto ciałami nurkujących amatorów emocji, którzy przyglądali się z nabożeństwem tym, którzy z butlami próbowali zejść tak nisko, by zniknąć w ciemnej wodzie.

Niedaleko stała knajpa, drewniana, dwupoziomowa konstrukcja pozbawiona ścian.

Wąskimi schodkami weszłam na piętro. Przeszłam przez powierzchnię podzieloną małymi, niskimi boksami, w których ozdobne kawowe stoliki otoczone były poduchami do siedzenia. Widok na Blue Hole był stąd niesamowity. Cień i wiatr od morza sprawiały, że prawie w ogóle nie było czuć upału. Prawie nie było gości.

Zaraz przy niskiej balustradzie siedział Ian, patrząc na pływających przy rafie ludzi.

Wiedział, że stoję za nim, ale nie odwracał się. Potem, dużo później, wyjaśnił mi, że nadal bał się naszej rozmowy. Ja wiedziałam o tym już wtedy, dlatego odezwałam się pierwsza, zamykając przeszłość i pozwalając mu patrzeć mi pewnie w oczy.

– Potrzebuję twojej pomocy, Ian.

Nie mógł nie zareagować, prawda? Wstał i objął mnie. Mogłabym go nie poznać.

Ścięte krótko włosy odrastały mu jasną szczeciną. Brodę i wąsy miał za to rude. Bez makijażu, bez czarnych kresek wokół oczu, patrzył jasnymi oczami, które i tak poznawałam.

Nie chciałam mu wtedy od razu opowiadać wszystkiego, powiedziałam tylko to, co wydawało mi się najważniejsze. A on zrobił coś, co przekreśliło już wtedy wszelkie moje inne plany na życie.

– Oddaj mi bransoletkę – powiedział.

Dałam mu ją, a on otworzył wieko kryjące kamień i gwałtownie przycisnął dłoń z łańcuszkiem do mojego brzucha. Po chwili oderwał ją i popatrzył na biały kamień.

A potem założył bransoletkę na swój nadgarstek.



Podziękowania


Popełniłam niewybaczalny błąd, nie zamieszczając w pierwszym tomie „Czarownic z Wolfensteinu” najważniejszej pozycji w książce, bez której cała moja pisanina traci sens. Tak, chodzi o stronę z podziękowaniami. Prawdą jest, że to nie tylko autor tworzy opowieść, ale też ludzie wokół niego.

„Pierścień i sito” powstawała pod czujnym okiem Edyty i Ewy, które nie ograniczały się do biernego kibicowania. Ich niecierpliwość w czekaniu na kolejne partie tekstu, krytyczne uwagi Edyty i „Ej, ja się nie zgadzam!” Ewy były tym, co napędzało tamtą historię. Dziewczyny, dziękuję za wszystko!

„Wstęga i kamień” też miała swojego surowego nadzorcę, który pilnował, krytykował i machał nahajem nad moimi plecami. Monika, ty wiesz, że książka nie powstałaby bez Twojej pomocy i monitów typu: „Nie zadowala mnie ilość tekstu z dnia dzisiejszego” i „Pokoloruj, bo nic nie widać”, a bez Twojej sympatii do tej serii i ciepłego poklepywania po plecach oraz spisu treści wspólnego autorstwa – wszystko mogłoby być trudniejsze.

Wielkie ukłony należą się tym, którzy mimo woli, a czasami wyraźnie wbrew ich woli, stawali się moimi konsultantami: Tomkowi odpowiadającemu na nieustanne pytania o odległości, sprawdzającemu dla mnie to wszystko, czego nie chciało mi się po prostu szukać na mapie, a potem z Bernardem rozwiązującemu zadanie z fizyki, o spadających ciałach. I Konradowi wywoływanemu do natychmiastowych odpowiedzi o snowboard (tak, obiecuję, że następnym razem będę pytać o coś sensowniejszego, jak windsurfing, kitesurfing czy paralotniarstwo).

Dziękuję tym, którzy swoim wsparciem, wiarą w sensowność pisania przeze mnie czegokolwiek dawali mi nieustanny zastrzyk energii: Silnej Grupie Wsparcia z Lubina, czyli mojej Mamie i Nieprawowitemu, którzy zawsze stali za mną, by bezwarunkową miłością i akceptacją popychać mnie do przodu, a w których domu z zegarami wybijającymi godzinę co minutę napisałam pierwszą scenę z „Pierścienia i sita”.

Pani Dorocie Pacyńskiej, która kiedyś, czytając „Pierścień i sito”, była łaskawa powiedzieć, że to się do czegoś nadaje. Bez tej opinii zapewne nie wierzyłabym w sens wydawania tej historii.

Ani i Asi Jaświłowicz – za pierwsze uwagi czytelnicze.

Przyjaciołom i znajomym, którzy z pełną wyrozumiałością przyjmowali moje nieodbieranie telefonów, nieodpowiadanie na e-maile i inne przejawy fiksacji, kiedy siadałam do pisania.

Martynie i Amelii, które zgodziły się wystąpić w książkach, a Ami specjalne podziękowanie za pokazanie mi, jak wygląda czytelnik, który zadaje dociekliwe pytania, przy których autor zaczyna odczuwać panikę.

Ani Seweryn-Sakiewicz za ciężką pracę nad „Czarownicami…”, a jeszcze bardziej – za sympatię do nich.

Czytelnikom, szczególnie tym, którzy nie tylko przeczytali pierwszy tom, ale też mieli ochotę napisać do mnie o swoich wrażeniach po lekturze. Nie ma nic milszego dla autora.

Ale największe, najważniejsze podziękowania należą się mojej Rodzinie (tak, wielką literą, pisanej jak moc) – Potworom & Mężowi. To oni są moim motorem, moją siłą i chęcią do czegokolwiek. Przepraszam za Wasze dni z mrożonkami i zamkniętymi drzwiami do „komputerowego”, i za brak kontaktu z rzeczywistością.

Dziękuję za miłość, wyrozumiałość i poczucie humoru. Jędzunia, Młody – jesteście niesamowici. Tomek – Ty wiesz co.

Z wdzięcznością,

JB

Tarnów Gumniska, listopad 2014 roku



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bernard Czarownice z Wolfensteinu 01 Pierscien i sito Julia Bernard
Meyer Kai Merle 02 Merle i kamienne światło
Boca del Bernardino - Calligaris Uczen czarownika, Ezoteryka, parapsychologia, rozwój duchowy i wsz
Boca del Bernardino - Calligaris - Uczeń czarownika(1), WIEDZA TAJEMNA
Bernardino Del Boca Calligaris Uczeń czarownika
kamieniarz 711[04] z3 02 n
kamieniarz 711[04] z2 02 u
kamieniarz 711[04] z3 02 u
MIODY, MIÓD BERNARDYŃSKI
Likiery, Likier bernardyński, Likier bernardyński

więcej podobnych podstron